ROZDZIAŁ I
Chałupa była ciemna i pełna dymu jak większość kurnych chat wzdłuż fiordu u
zachodnich wybrzeży. Stanowiła niemal część samej ziemi, wyrosła między dwoma
wysokimi, starymi drzewami pod urwiskiem. Tuliła się do leciwej obory, w której najniższe
bale przy podmurówce niemal już zupełnie spróchniały. Przegniłe ściany ledwie się trzymały,
w ciągu ostatniego pokolenia bowiem, nikt nie miał czasu ani chęci, by je smołować.
W chałupie panowała cisza, jak gdyby całkiem uszło z niej życie. Lecz w łóżku w
kącie dał się dostrzec jakiś ruch. To młoda gospodyni zmieniła pozycję w gnieździe z
dziecinnych ciał, zapleśniałych baranic i brunatnoczerwonej wełnianej derki.
Dzień wciąż jeszcze był tylko obietnicą na wschodnim krańcu nieba.
Kobieta przetarła oczy, na wpół usiadła i obmacała pierś, tak samo obwisłą i pustą jak
poprzedniego wieczoru. Westchnęła cicho, lecz bez rozczarowania. Niczego innego się nie
spodziewała.
Zmrużyła oczy i popatrzyła na izbę. Światła starczało ledwie na tyle, by dostrzec
zarysy starych, wysiedzianych mebli. Stół umocowany do ściany, ława, żadnych krzeseł ani
szafy, jedynie półka nad paleniskiem na drewniane miski i kilka łyżek. Ogień zagasł.
Teraz już i dzieci zaczęły się ruszać, wydawały dźwięki przywodzące na myśl
pobekiwanie nowo narodzonych jagniąt.
Troje z nich nie miało jeszcze czterech lat.
Najmniejsze urodziło się w święta.
Chłopczyk na pewno pożegna się ze światem, zanim zakwitną pierwsze tej wiosny
podbiały.
Młoda gospodyni miała zaciśnięte wargi i głębokie bruzdy wokół ust. Jej ciało,
wychudzone tak jak puste piersi, przypominało jutowy worek, który ktoś w połowie opróżnił.
Ramiona nawykły do pracy, a nogi do długiego chodzenia; oczy były zbyt ciemne, by dało się
z nich coś wyczytać. Gdy budziła się tak jak w ten marcowy ranek, brakło w niej bodaj
krztyny nadziei.
Maleńki chłopczyk nie ważył więcej niż dwadzieścia marek∗1
. Właściwie sprawiał
wrażenie mniejszego niż w chwili narodzin. Karmiła go nielicznymi wymieszanymi z krwią
kroplami, które zdołała wycisnąć z piersi, dostawał też wywar z jęczmienia. Starsze dzieci nie
spuszczały z matki wzroku, kiedy trzy razy dziennie zmuszała braciszka do przełknięcia burej
cieczy. Zwierzę drzemiące w ich brzuchach prowokowało brzydkie myśli. Gdyby nie ten
1∗
Marka - średniowieczna jednostka masy używana w krajach germańskich i na zachodzie Europy od
XI w; XIII - XIX w. - 234 g - przyp. tłum.
nieszczęsny malec, to być może pół kubka rzadkiej jęczmiennej kaszy ukoiłoby ich własny
głód.
Izba ożyła. Kobieta napełniła kociołek wodą ze stągwi przy drzwiach, wsypała do niej
parę garści marnego ziarna i włożyła resztki ryby z wczorajszego obiadu. Do garnka trafił
jeszcze nieduży brunatny korzonek. Masa, która wkrótce zaperkotała w osmalonym garnku,
ani trochę nie przypominała jedzenia, lecz kiedy na stole pojawiły się miski, dzieci rzuciły się
do nich jak lisy do świeżej padliny.
Kobieta wzięła najmniejsze dziecko na kolana.
Maleńkie usteczka zacisnęły się, nie chciały znać smaku kropli spływających z palca
karmiącej. Chłopczyk przytulił się do piersi matki i przez moment popatrzył jej prosto w
oczy. Z trudem przełknęła ślinę i rozpięła bluzkę. Wargi dziecka dotknęły piersi jak przy
pocałunku i zaraz potem mały zwiotczał w matczynych objęciach.
Pocałował ją na pożegnanie.
- A więc została sama, wdowa po Nilsie. Ostatni dzieciak już podziękował za życie.
Kobieta w niebieskiej koszuli wypiła z kubka piwo rozcieńczone Wodą i otarła usta,
kilka kropli niczym małe strumyki pociekło po tysiącu zmarszczek na brodzie. Siwe kosmyki
włosów wsunęła pod chustę. Druga odpowiedziała jej, kiwając ze smutkiem głową:
- To i lepiej, biedni malcy. Dobrze, że nasz Pan zabrał ich do siebie, wkrótce mógłby
posłać i po jakieś stare ciało, tyle biedy...
- Musimy przeżyć nasze dni. Nikt nie wie, kiedy przyjdzie jego caas! - prychnęła ta w
niebieskim, kołysząc się na chwiejnym trójnogim stołku.
Biedna Johanne, wdowa po Nilsie, miała czwórkę małych, ostatnie urodziło się
miesiąc po tym, jak ojciec przed świętami wpadł pod lód. Wszystkie” zabrał głód, najmłod-
szego najpierw, to oczywiste, był taki maleńki, bez sił. A w kolejne mroźne dni lutego
Johanne musiała zanieść wszystkie swoje dzieci, bure węzełki, na plebanię. Za każdym razem
do owinięcia ciałek używała tej samej derki.
Teraz nie miała już się o kogo troszczyć. Zeszłej niedzieli wystraszyła wszystkich,
przychodząc do kościoła otulona tą samą derką, jakby i ona pożegnała się już z życiem, ale
nogi jeszcze ją niosły. Z ciemnych oczu biło oskarżenie, ludzie nie śmieli patrzeć w nie dłużej
niż moment.
- Nikomu w tych czasach się nie przelewa - mruknęła kobieta w niebieskiej koszuli,
jakby broniąc się przed zarzutami.
- A ci, którym starcza, pilnują swego. I przed poborcą podatków, i przed biedakami -
dopowiedziała jej siostra, zamężna z chałupnikiem podlegającym dworowi Gjermund.
Jeszcze przez chwilę posiedziały razem w milczeniu, zanim z wysiłkiem stanęły na
nogi, by znów ruszyć do pracy na polach pana. Ciężkim krokiem szły po zmarzniętej ziemi,
odruchowo zerkając na rozpościerającą się nad ich głowami niezgłębioną ciężką szarość
nieba.
Wkrótce miał nastać marzec, lecz ziemia jeszcze nie odtajała, zmrożone grudy
kaleczyły chude palce ludzi próbujących przyspieszyć powolną wędrówkę świata ku wiośnie.
I chociaż składali ręce w modlitwie czy też ranili je do krwi o lód, w twardej skorupie rzadko
udawało się znaleźć bodaj najmniejszy zapomniany korzonek.
- Nie zdołamy z tego wyżyć! Wszystkie piekielne siły sprzysięgły się przeciwko nam!
Słońce spaliło plony na polach, a tę marną resztkę, którą udało nam się sprzątnąć i schować w
piwnicy czy w spichrzu, chcą nam jeszcze teraz odebrać! Przyjaciele, nie możemy się na to
zgodzić!
Głos młodego człowieka brzmiał przenikliwie, desperacja sprawiła, że wymachiwał
rękami i skrzeczał jak sroka.
Pięciu, sześciu słuchaczy usadowionych wzdłuż stołu mruknęło coś niezrozumiale,
wszyscy mieli takie same wielkie pięści, palce niemal pozbawione paznokci od twardego
życia na polowaniach w zimowe noce. Wystrojeni byli w jednaki mundur biedaków, nosili
szare, wytarte spodnie z samodziału, a pod nimi grube kalesony; na ubraniach większości
widniały łaty, gdzieniegdzie jednak błyskała naga skóra, widać kobietom brakło igieł i płótna
do naprawy.
Mężczyzna stojący na środku izby głową sięgał niemal powały. Z belek zwieszały się
narzędzia, grube haki niechętnie dźwigały ciężar.
- Nie możemy się na to godzić! Słyszeliście, co powiedział Niels Kvithovud! Wójt
uważa nas za durniów, którym nawet dziecko zdoła ukraść z grzbietu ostatnią koszulę!
Musimy trzymać się razem, pokazać im, że tak nie jest, inaczej nie będzie końca
wykorzystywaniu naszej niewolniczej pracy!
Głos mu się załamał, lecz słowa zawisły pod sufitem niczym gradowe chmury.
Mężczyźni” wokół stołu z troską pokiwali głowami. Kręcąc się na twardych
siedziskach, wymienili przestraszone spojrzenia. Nie w ich zwyczaju leżało chwytanie za
broń i bunt przeciw wójtowi i poborcy podatków. Niezgoda nie była drogą, którą zwykli
kroczyć, oni umieli obchodzić się z pługiem, a walczyć - z kamieniami i upartymi korzeniami,
z suszą i zimnem.
Zasiane niegdyś głęboko w ich duszy ziarno szacunku dla władzy rosło coraz większe
i silniejsze nawet w najchudsze lata.
- Ten nowy podatek nas wykończy, musiałbym sprzedać wszystko, co posiadam, żeby
zapłacić talary, które wójt chce ze mnie wycisnąć. Każdy najmniejszy spłachetek ziemi... A
czym nakarmię dzieci? Nie zasieję zboża we własnych chodakach, do czarta!
- Zabraliby ci i buty, Jensie Nyberget, gdybyś je miał - stwierdził inny krótko.
Młody człowiek wymachujący rękami złapał oddech po długiej przemowie. Podjął
teraz, zachęcony niezadowoleniem zebranych:
- Podatek od butów! Od koni! Podatek od zapłaty służącym, od łodzi, podatek od
ziemi, od ziarna, od lasów i łąki! Co będzie dalej, przyjaciele? Jeśli nie odpowiemy na to bro-
nią, wkrótce opodatkują powietrze, którym oddychamy!
- Rain - mruknął najstarszy. - Niels Kvithovud to być może szaleniec, uwodziciel i
nicpoń, ale mówi dobrze. I wierzę mu, kiedy twierdzi, że wójt nas oszukuje. Jego wysokości
na pewno nigdy nie przyszłoby do głowy tak nas obdzierać ze skóry, jak tego chcą wójtowie.
Oby Bóg mu pobłogosławił!
Przyciszona rozmowa trwała.
Raz po raz tylko któryś zerkał na drzwi, tego wieczoru bowiem w niskiej izbie padały
bardzo niebezpieczne słowa.
Tak suchego lata nie pamiętali najstarsi ludzie. Zboże na spękanych polach ginęło z
pragnienia, kapusta więdła i zmieniała się w brunatne zgniłe grudki, zanim jeszcze wyrosła,
poddała się nawet cebula, dając ludziom mniej, niż wiosną wsadzili w ziemię.
Spalone słońcem łąki zbrązowiały tak samo jak pola, ludzie zadzierali głowy i
ocieniając oczy spoglądali na zachód, skąd zwykle nad fiord nadciągały ciężkie od deszczu
życiodajne chmury.
One jednak nie nadpływały.
Słońce bez przeszkód kontynuowało wędrówkę ze wschodu na zachód, od księżyca do
księżyca.
Z nadejściem jesieni zarżnięto zwierzęta.
Mięso ułożono w beczkach lub sprzedano, statki z Bergen wracały puste, przywożono
stamtąd zaledwie do polowy wypełnione sakiewki z pieniędzmi. Ceny spadały; za to, za co
wcześniej dostawało się całą beczkę ziarna lub trzy beczki soli, ledwie udawało się teraz
kupić kilka miarek.
Już na początku października niejedna gospodyni wymiatała ze spichrza ostatnie
resztki ziarna, a z nadejściem Bożego Narodzenia na cmentarzu pokrytym białym płaszczem
śniegu pojawiały się kolejne czarne plamy.
Wzdłuż brzegu, tam gdzie mieszkały wdowy, kaleki, dzieci biedaków i złodzieje,
pustoszały kolejne szałasy. Przerażone dzieciaki z okolicznych zagród widywały trupy leżące
pod płotem. To najbiedniejsi, przychodzili na żebry, lecz i tak nie mieli tu czego szukać.
Karali współmieszkańców z tej samej wioski, nakazując im patrzeć w oblicze śmierci, gdy ci
rano uchylali furtkę w ogrodzeniu, którym otaczali swoje domostwa i rodziny.
Na świecie szalała straszna wojna. Na całej Północy chleb zamieniano na wojskowe
suchary, a pługi przetapiano na kule. Król mobilizował naród, i bogaci, i biedni poznali
nienasycone trzewia potwora wojny. Kolejne matki składały swoje dzieci w ofierze, coraz
więcej młodych mężczyzn umierało na długo przed dotarciem na pole walki. Ziemia
protestowała przeciwko ludzkiemu złu, przelana krew zbrukała ją, zmusiła, by wstrzymała
wydawanie płodów, dopóki z wolna nie obeschnie.
- Słuchajcie, przyjaciele, oszukują was! Mydlą wam oczy! Waszą cierpliwość i
lojalność wykorzystują w najokrutniejszy sposób! To kłamstwo, przyjaciele, że nasz
miłościwy król żąda śmierci waszych dzieci, to nieprawda, że odejmuje wam chleb od ust.
Byłem u jego wysokości, rozmawiałem z nim cztery razy, powiedział mi, jaka jest prawda.
Jasnowłosy wysoki mężczyzna zebrał na polanie blisko setkę ludzi, kobiety i
mężczyzn. Większość stała z opuszczonymi rękami, znalazło się wśród nich również kilkoro
dzieci, które blade siedziały na ziemi, wystawiając buzie na ledwie dające się wyczuć
promienie słońca.
Nadchodziła wiosna, lecz wcale jej się nie spieszyło. Dzieci pogryzały pączki brzozy,
w ustach robiło się od tego słodko, lecz przebudzone żołądki jeszcze natarczywiej domagały
się jedzenia.
- Posłuchajcie, co mówi nasz miłościwy król, którym kieruje dobroć i mądrość!
Słuchajcie, przyjaciele, przeczytam wam jego własne słowa!
Mężczyzna, noszący na silnym ciele całe, nie połatane ubranie, zaczął czytać.
Zgromadzeni na polanie podnieśli na niego wzrok, stał na płaskim kamieniu dumny niczym
Bóg, a zwój papieru trzymał w ręku jak sztandar. Ludzie nie wszystkie słowa rozumieli, ale
on był cierpliwy i czytał powoli.
Zwinął wreszcie papier.
Umilkł.
Niebieskie oczy zdawały się rzucać wyzwanie każdej ze zgarbionych postaci.
Zszedł z kamienia, zbliżył się do tych, którzy stali na gołej ziemi w samych tylko
drewniakach.
Nie był jednym z nich, przy błyszczących butach ze skóry widniały bowiem srebrne
zapinki. Ale ręce miał tak samo silne jak oni, a umysł jasny, bo brzuchowi nie brakowało
pożywienia.
- Wójt kłamie - oświadczył cicho Niels Kvithovud. - Wmawia wam, że podatek
dzienny pobiera się z rozkazu króla. Twierdzi, że macie płacić, bo nasz kraj walczy o
przetrwanie, każe wam składać ofiary dla naszego władcy i dla Boga, ale on łże.
Słuchacze stali nieruchomo z rozdziawionymi gębami. Tu i ówdzie zacisnęła się jakaś
pięść.
Niels wtopił się w gromadę, kolejno zaglądając ludziom w oczy. Wyciągał do nich
rękę, mocno ściskał.
Zanim zdążył podać dłoń wszystkim, przypieczętowując tym samym zmowę, gromada
się powiększyła. Niels wrócił na swoje miejsce na kamieniu. Teraz wszyscy już czuli, że
słońce grzeje.
- Nie będziemy się na to godzić! Pokażemy wójtowi, udowodnimy jego kłamstwa!
Poborców podatkowych pognamy, odbierzemy to, co nam skradli! To już nie walka o
zmniejszenie podatków, przyjaciele, to walka przeciw oszustwu, bo nasz dobry król, na
własne uszy słyszałem, jak to mówił, nie chce zagłodzić swego ludu po to, by wójtowie mieli
czym napaść brzuchy!
Wzniósł zaciśniętą pięść ku wiosennemu niebu.
- Niech żyje król! • - Niech żyje! Niech żyje!
- Śmierć wójtowi i jego ludziom! Z gardeł zgromadzonych wyrwał się jednogłośny
krzyk, lecz wciąż jeszcze nie starczyło im odwagi, by powtórzyć groźbę.
- Już dzisiaj odzyskamy skradzione nam dobra! Jeszcze tego wieczoru pójdziemy na
dwór wójta!
Oczy jasnowłosego olbrzyma przypominały rozpalony ogień. Białe włosy, od których
wziął się jego przydomek∗
, przed oczami ludzi jaśniały w słońcu niczym srebro. Widzieli, jak
bardzo jest silny. Chociaż nie był młodzieńcem, lecz dojrzałym mężczyzną, któremu blisko
do szóstego krzyżyka, krążyły w nim jednak soki życia, siły i odwagi. Był niczym źródło,
które szczodrze obdarza śmiałością tych, którym jej brakuje.
- Do czarta, idę z tobą! Młody wieśniak w łachmanach podniósł niczym groźną broń
trzymaną w ręku motykę, oczy zapłonęły mu, jakby odbił się w nich ogień gorejący w oczach
przywódcy.
- Ja także, na co innego można liczyć?
- Pójdziemy za tobą! - podniosły się głosy, a ci, którzy nie mieli motyk, noży, wideł
czy łomów, ujęli w spracowane ręce kamienie i z głośnymi okrzykami otoczyli Nielsa.
*∗
Kvithovud (norw.) - Białogłowy - przyp. tłum.
Na skraju tłumu, niemal ukryty za szarymi i brązowymi spódnicami kobiet, stał
starszy mężczyzna, gładząc się po brodzie. Jego małe bystre oczka zwilgotniały. W jednej
ręce ściskał lejce, chudy koń skubał pierwsze zielone pączki na drzewie.
Lensman czuł, że strach ciężko legł mu na piersi.
Był starym człowiekiem, tej zimy widział, jak przyjaciele i krewniacy mrą z głodu.
Sam zachował jeszcze kilka uncji ziarna, na razie nie brakowało mu codziennej strawy. W
piwnicy leżały podpłomyki, a mięso na stole pojawiało się częściej niż raz w tygodniu.
Ale chociaż brzuch miał pełny, w sercu odczuwał pustkę.
Spod przymrużonych powiek obserwował zgromadzonych, słowa utkwiły mu w
gardle.
Jeśli pójdą za tym Kvithovudem, ruszą wprost w objęcia śmierci, nie zdołają wygrać.
Wójt i jego ludzie to zbyt potężny wróg. Przecież wieśniacy nie nawykli do walki. Ci z ich
synów, którzy poznali tajemnicę wojny, dawno już odeszli, by walczyć na innych frontach.
Pozostali jedynie starcy, kalecy i ci, którzy mogli się wykupić od obowiązku służby.
Lensman ciężko wsiadł na wóz.
Niewiele mógł zrobić.
Ci ludzie, tacy dumni teraz, pewni, że świat da się zmienić...
Wkrótce się przekonają, że tak nie jest.
Lensman cmoknął na konia, zwierzę niechętnie zaczęło ciągnąć i wprawiło wóz w
ruch.
Kiedy nabrali tempa, chłodny powiew wiatru z gór owionął twarz lensmana i być
może przyniósł ze sobą pył, od którego oczy starego zaszły łzami.
Niels kroczył pierwszy w gromadzie, po obu jego stronach szli możni gospodarze.
Nieśli pochodnie, chociaż wieczór jeszcze był jasny.
Zanim jednak dotrą do dworu wójta, zapadnie najczarniejszy mrok wiosennej nocy.
Nie świecił księżyc, zza ciemnych chmur sączyła się jedynie lekka poświata.
W lesie otoczył ludzi gęściejszy mrok, lecz nawet on nie przydał im strachu.
Stopy ślizgały się po oblodzonych korzeniach, coraz ktoś się potykał na
nierównościach, ale wszyscy sunęli naprzód ze wzrokiem utkwionym w pochodnie, których
blask wiódł ich między usypiskami głazów i zagajnikami w stronę wielkiego, bogatego
dworu.
Widzieli już teraz światło, bijące z jednego z okien.
Wójta stać na palenie lamp dla drzew i podwórzowych psów.
Szli w milczeniu, prawie wszystko zostało już powiedziane. Niekiedy tylko rozlegał
się szczęk metalu, gdy jeden chłop wpadał na drugiego lub gdy stuknęły się żelazne łomy.
Jeden z wieśniaków miał strzelbę, inny stary miecz, który zdołał ukryć przed poborcami
podatkowymi. Wielu niosło siekiery, ciężkie narzędzia drwali, naostrzone i wypolerowane
tak, że tej nocy odbijało się w nich światło pochodni.
Patrzyli, jak włosy Nielsa barwią się od płomieni. Kiedy tak szedł długim
zdecydowanym krokiem, prowadząc ich do celu, przypominały ogień.
Wejdą do środka.
Przemówi w ich sprawie.
Jeśli się to okaże konieczne, będą walczyć, siłą wedrą się do domu znienawidzonego
człowieka.
Niels zapowiedział:
- Nie oszczędzajcie cudzego życia, jeśli przyjdzie wam bronić własnego, ale nie
używajcie siły, jeśli słowa będą mogły odnieść ten sam skutek.
Wierzyli, że Niels swoją mową wystraszy wójta.
Żaden nie chciał splamić rąk krwią.
Na każdego ktoś czekał w domu.
Ludzie wójta naturalnie zauważyli ich już wcześniej, stali teraz szeregiem niczym
cynowe żołnierzyki przed furtką prowadzącą do dworu. Było ich siedmiu, twarze kryły się w
cieniu.
Niels zatrzymał się w odległości dwudziestu kroków, wystarczył jeden jego gest, a
gromada ucichła. Kuksańcem w bok dał znak dwóm, którzy nieśli pochodnie, by towarzyszyli
mu aż do strażników.
- Chcemy rozmawiać z wójtem - oświadczył głośno.
- Do środka nie wejdziecie - odparł jeden z ludzi wójta, lecz strach w jego głosie był
równie wyraźny jak biały zając na tle pozbawionego śniegu leśnego runa.
- Twój pan pewnie śpi, syty, upojony kosztownym winem. Przybywamy po to, co
nasze, i nie wierzę, byście zdołali nas powstrzymać.
- Łamiecie prawo! To bunt i naruszenie praw wójta, kiepsko z wami będzie, chłopi!
Niels podszedł do tego, który przemawiał.
- Widzisz miecze, strażniku? Widzisz widły w ich rękach? Naładowane strzelby i
naostrzone siekiery?
Mężczyzna zwilżył wargi, przeniósł ciężar ciała na drugą nogę, obrzucił wzrokiem
gromadę, potem znów spojrzał na twarz Nielsa, lecz pod rondem kapelusza dostrzegł jedynie
ciemną plamę.
- Dajcie mu znać - Niels mówił wolno. - Dajcie wójtowi znać, ale sprawę, z jaką
przychodzimy, przedstawimy sami.
Niels zauważył niepokój wieśniaków, wiedział, że nie może dopuścić, by stali tak
twarzą w twarz z siedmioma uzbrojonymi ludźmi. Już mocniej pochylili głowy, rozmawiali
szeptem zaniepokojeni, niepewni. Dwóch próbowało ukryć broń przed oczami strażników.
- Przyjaciele, wchodzimy do środka! Nie czekamy na pozwolenie wójta, bo wszystko,
co ma, zbudował na naszej krwawicy. Chodźcie za mną!
Zdawał sobie sprawę, że ryzykuje, zauważywszy jednak niepewność chłopów doszedł
do wniosku, że rezygnacja wieśniaków stanowi poważniejsze zagrożenie niż kule żołnierzy.
Wiedział, że strażnicy nie zaatakują bez wyraźnego rozkazu wójta, a ten, jak na razie,
się nie pokazał.
Gromada chłopów przeszła za swym przywódcą za ogrodzenie, twarde pięści usunęły
uzbrojonych ludzi wójta na bok, żołnierze odskoczyli na widok strumienia ciał wlewającego
się na dziedziniec. Zamknęli ten pochód, trzymając strzelby w pogotowiu, wystraszyła ich
jednak liczebność gromady. Żaden z nich nie miał ochoty oddawać życia za swego pana, jeśli
nie zostanie do tego zmuszony. W dodatku im również głód zaglądał w oczy, a z ludźmi,
którzy wystąpili teraz przeciwko nim, nie raz wspólnie siedzieli pod sklepieniem kościoła.
Chłopi wdarli się do sieni, ale wielkie drzwi prowadzące do izby były zamknięte.
Niels dał znak ludziom z łomami i po kilku minutach sztaba ustąpiła. Wpadli do pięknej izby.
I tu także paliły się świece, nie było jednak widać żywej duszy. Przy jednej ścianie
prowadziły schody na górę, niezwykła konstrukcja, którą wójt zapewne skopiował z któregoś
z mieszczańskich domów.
Ręce wyciągnęły się po chleb, wciąż leżący na stole po wieczerzy. Okruchy wciskano
do kieszeni i do ust, chłopi byli niczym kruki spragnione padliny. Ten i ów pochylił się i jął
lizać ciemną plamę na stole w miejscu, gdzie najwidoczniej szklanica wójta się przelała.
Niels nie mógł zapanować nad pogardą, jaka ogarnęła go na ten widok.
- Odwagi, przyjaciele! Wezwijcie go tutaj, pokażcie, że wydaliśmy już wyrok!
Głosy zabrzmiały z mocą, wrzask tłumu nabierał rytmu, Niels nie miał wątpliwości, że
wójt dawno już zrozumiał, co się dzieje, ale nie chciał się pokazać. Tchórz!
Zatrzeszczały deski nad ich głowami.
Kroki.
Uchyliła się pokrywa w suficie i wójt zszedł po stromych schodach.
Ubrany był w mundur, podobny do tych, w których paradowali oficerowie. Na piersi
coś mu błyszczało, na nogach miał buty sięgające niemal kolan.
Zatrzymał się cztery stopnie nad podłogą. .
Niels widział, że urzędnikowi trzęsą się nogi, od tłustego ciała bił zapach strachu, lecz
mimo to wysunął pierś w przód i dumnie oparł się na kolbie strzelby.
- Popełniliście poważne wykroczenie, wieśniacy. Spadnie na was królewski gniew za
ten postępek, za ten bluźnierczy bunt przeciwko temu, którego Bóg i państwo obdarowali
władzą. Nie wiecie, nędznicy, że taki czyn karany jest śmiercią?
Nie odpowiedzieli mu.
Nienawiść bijąca z ich twarzy sprawiła, że wójt dosłownie się zachwiał.
- Straże, usuńcie stąd tych ludzi, zakujcie ich w żelazo i wezwijcie lensmana.
Czyżbyście zamienili się w kamienie, głupcy, zapominacie o swoich obowiązkach?
Całą izbę wypełniał ludzki tłum, stali jeden przy drugim niczym mur od drzwi do
schodów, jedynie Niels miał wokół siebie nieco wolnej przestrzeni. Wstąpił na pierwszy
schodek.
- Wydaje mi się, że wójt zobaczy dziś wieczorem, co to znaczy utracić władzę - rzekł
groźnie.
I przesunął się o stopień w górę.
Jego twarz znalazła się teraz dokładnie naprzeciwko twarzy wójta, chociaż tamten stał
o dwa stopnie wyżej. Urzędnik był jednak niewysokim mężczyzną, zaś Kvithovud, by
spojrzeć w oczy większości ludzi, musiał schylać głowę.
- To ty jesteś prowodyrem, Nielsie Kvithovud, będziesz odpowiadać za to wszystko,
od dawna już bowiem mieszasz chłopom w głowie swoim niebezpiecznym gadaniem. Twoje
życie w tej chwili dobiegło końca, Niels. Przekonasz się, że ting nie potraktuje łaskawie takiej
niebywałej bezczelności!
Niels w uśmiechu pokazał zęby, oczy zmieniły mu się w wąskie szparki.
Zrobił ostatni krok w górę i stanął tuż przy wójcie, tak blisko, że czuł teraz przykry
zapach potu, widział krople na czole pod rondem drogiego kapelusza.
- Sądzisz, wójcie, że coś wskórasz, jeśli odbierzesz stadu pasterza? Zapominasz widać,
że masz do czynienia nie z owcami, lecz z wilkami. Ci ludzie, których okradłeś, są niczym
wygłodzone zwierzęta, pójdą za mną z narażeniem życia. Być może zdołasz doprowadzić do
tego, by mnie osądzono i skazano, ale co ci z tego przyjdzie w zimnym grobie, wójcie? Bo
będziesz pierwszym, którego zmyje ta fala wygłodniałych ludzi, która wpłynie na twe bogate
brzegi.
Któryś z chłopów wzniósł do góry nóż.
Wystarczył jeden ruch, by nóż ze świstem przeciął powietrze i drżąc utkwił w ścianie.
Trafił w kawałek płótna, na którym uwieczniono upiększoną twarz wójta.
Obraz zatrząsł się, jak gdyby chciał zsunąć się ze ściany, lecz ostrze utrzymało go w
miejscu. Wielkie rozdarcie podzieliło poważne oblicze na dwie części.
Wójt odskoczył w tył.
Niels ruszył za nim w górę po schodach.
W tym czasie gromada opróżniała wszystkie naczynia i beczki, nie pozostawiając
nawet jednej rybiej ości.
Kiedy nastał świt, wójt trzęsącymi się rękami wręczył służącemu zwinięty list, który
miał dotrzeć do okręgowego poborcy podatków i zarządcy dystryktu.
Za zamkniętymi na dwie sztaby drzwiami zasiadł do kolejnego poplamionego
kleksami pisma. Lensman również zaniedbał swe obowiązki, odwrócił się, gdy wójt zażądał
aresztowania tych z wieśniaków, których rozpoznał.
Jawny bunt.
I to nie tylko prostych chłopów i biedaków, zbuntował się także i sam lensman.
Wójt czuł, jak zimny wąż strachu pełznie mu po plecach. Palce zdawały się sztywne i
słabe, jak gdyby w ciągu tej nocy cała władza z nich wyciekła.
Pisał i pił, opróżnił pół dzbana wódki, wreszcie usnął niespokojnym snem z jedną ręką
pod głową, a drugą na kolbie strzelby. We śnie znów powróciły twarze chłopów,
wykrzywione zatwardziałą złością, przypominające maski bądź oblicza demonów, oświetlone
blaskiem piekielnego ognia, jedna koło drugiej niczym zaklęty las. Otaczały go kręgiem coraz
ciaśniejszym, coraz bliższym, błyskały zęby drapieżników, czuł, jak szarpią mu ciało.
Strzelba spadła na podłogę, a on zerwał się z krzykiem. Machnął ręką w stronę stołu i
atrament rozlał się na ostatnim liście. W drzwiach stanęła żona z lampą w ręku i kamienną
twarzą. Złoto na jej szyi również błyszczało jak broń, a koronki przy rękawach nocnego stroju
wydały mu się szubienicami.
- Idź spać, kobieto! Nie plącz się po pokojach w środku nocy!
- Nie chcę dłużej żyć jak więzień we własnym domu. Oni znów tu są, tym razem
pokażesz im, do kogo należy władza.
Dźwięki dobiegające z zewnątrz stały się realne, nie były już echem pijackiego snu,
lecz rzeczywistością, taką samą jak ból stłuczonego ramienia.
Z przekleństwem na ustach znów złapał za strzelbę.
- Teraz, do diabła, już koniec! Niech mnie czarci porwą, popłynie krew! Nie będę
czekał na ludzi króla ani na to, aż z chłopców wyrosną mężczyźni.
Biegiem minął żonę, kobieta popatrzyła za nim z myślą, że być może ostatni raz widzi
go żywego.
Wzruszyła ramionami, odetchnęła głęboko. Zdawała sobie sprawę, że zbyt często
udawała, iż nie dostrzega żebrzących matek. To ojcowie zmarłych dzieci już drugą noc z
rzędu stali na dziedzińcu. To bracia zmarłych z głodu przyszli tutaj z siekierami i widłami w
rękach, sądząc, że mają prawo żądać zadośćuczynienia.
Żona wójta wróciła do swej alkowy i ukryła szkatułkę z najpiękniejszą biżuterią
głęboko pod podłogą między dwiema belkami. Miseczkę z białym cukrem zaniosła do
kominka i tam schowała. W to samo miejsce trafiły pieniądze, które miała przy sobie, i
nieduży pakiet listów. Włożyła najmniej wyszukaną ze wszystkich swych sukien i nawet
naderwała ją po bokach. Rozpuściła włosy i położyła się na łóżku, nasłuchując krzyków i
odgłosów walki dobiegających z podwórza.
Wśród zgiełku rozróżniła głos męża, słyszała drżący w nim strach, nerwowe rozkazy.
Nigdy nie był odważny, ale też i nie było to konieczne, chronił go odwieczny autorytet, z
jakim wiązała się sprawowana przez niego funkcja.
Dopiero teraz.
Świat nagle się odmienił.
Kobieta wstrzymała oddech, wciąż nasłuchując.
Nawoływania, trzask pękającej drogiej szyby, wreszcie strzały, na które tak czekała.
Krzyki i zawodzenie nabrały mocy. Ktoś wrzeszczał, bojąc się spotkania ze śmiercią,
ktoś inny dawał upust nienawiści w strumieniu gorących przekleństw.
Odgłos stóp biegnących po dziedzińcu, metaliczne dźwięki żelaza, wszystko to
zaczęło cichnąć, po trosze dlatego, że zatkała uszy palcami.
Krew ciekła mu z brzucha, lecz rana nie była duża i wyglądała raczej niegroźnie.
Mimo to twarze ludzi otaczających przywódcę przypominały lustrzane odbicie śmierci.
Zsunęli mu koszulę, odkrywając ranę, w którą wdarła się kula, nie wiedzieli jednak, co
więcej mogą zrobić, nieczęsto bowiem mieli do czynienia z podobnymi postrzałami. Któryś
pobiegł po żonę z nadzieją, że ona znajdzie radę, inny gorączkował się, że czym prędzej
należy usunąć kulę, inaczej zniszczy ciało rannego od środka. Żaden jednak nie zdobył się na
opalenie noża w płomieniu, nie śmiał nawet rozniecić koniecznego do tego ognia.
Pojaśniało na wschodzie, ale ludzie wójta bali się iść za zbuntowanymi.
Kiedy straże wystrzeliły po raz pierwszy, wieśniacy stanęli niczym słupy soli. Kilku
śmignęło siekierami w powietrzu, markując próbę podjęcia walki, lecz zaraz rozbiegli się na
wszystkie strony, rozpaczliwie ściskając w rękach kawałki chleba czy węzełki z ziarnem,
które udało im się zabrać z komory wójta. Być może któryś poczuł ukłucie w sercu, przykre
uczucie zdrady, czy uświadomił sobie własne tchórzostwo, teraz jednak ważniejsze było
jedzenie, jakie znaleźli, ważniejsze były głodne dzieci. Ważniejsze niż towarzysze, którzy
leżeli na dziedzińcu dworu, nie czując już głodu ani strachu.
Przy przywódcy zostało jedynie trzech. Ciągnęli go po ziemi, byle dalej od ziejących
ogniem luf, byle dalej od klęski i wykrzykiwanych przenikliwym głosem rozkazów wójta.
Byle dalej od dworu, od światła bijącego z okien o potłuczonych szybach. W las.
Bali się choć przez chwilę odpocząć, zauważyli jedynie, że nikt nie idzie za nimi.
Wreszcie musieli położyć rannego na ziemi, pojękiwał cicho, z ust sączyła mu się
krew. Obawiali się, że to już koniec, bo krew płynąca z ust często bywa oznaką zbliżającej się
śmierci. Zauważyli plamę na kurtce, czerwień na własnych rękach i zrozumieli, że kula trafiła
go w brzuch z lewej strony. Krew sącząca się z ust pochodziła z ran, jakie sam sobie zadał,
przygryzając wargi. Niels Kvithovud gryzł się do krwi, by powstrzymać wzbierający w nim z
pewnością krzyk bólu. Chłopi ze strachu coraz szerzej otwierali oczy, porozumiewali się
szeptem, w ich słowach dźwięczał podziw dla dzielności tego człowieka i jego wytrzymałości
na cierpienia.
Wreszcie pojawiła się kobieta, nieduża, wystraszona, z włosami zebranymi pod
chustką. Przerażona wodziła dookoła oczami, niosła jakąś torbę. Ręka jej się trzęsła, kiedy
badała ranę.
- To groźne, bardzo groźne, boję się, że nie ma nadziei, trzeba go zabrać do domu, do
ciepłego łóżka, dać coś na wzmocnienie...
Złożyła ręce nad brzuchem Nielsa, czyniąc w powietrzu jakieś znaki, wyglądało
jednak na to, że sama w nie nie wierzy. Bez przekonania obłożyła ranę zielonkawą papką,
uczyniła kolejne znaki, wreszcie wstała, przez chwilę patrzyła białowłosemu mężczyźnie w
oczy, które zmatowiały od tłumionego bólu.
- On walczył dla nas, Bóg przyjmie go z otwartymi ramionami - oświadczyła i
odeszła.
ROZDZIAŁ II
Nieartykułowane krzyki i chrząkania malca nikogo już nie przerażały. Czasami tylko
jakaś stara babka nasuwała głębiej chustę na głowę lub odwracała się na jego widok albo
dziecko chowało się za matczyną spódnicę, gdy spotkało go na drodze.
Benjamin syn Antona wyrósł już na dużego chłopca, miał cztery lata. Rok wcześniej
po raz pierwszy sam wstał i nauczył się stawiać kroki. Masywne ciałko musiało znieść wiele
nieprzyjaznych spotkań z ziemią i podłogą, wreszcie jednak chłopczyk opanował sztukę
chodzenia i z uśmiechem przyjął możliwość swobody, jaką zapewniała mu nowa umiejętność.
Mimo wszystko jednak najlepiej się czuł, gdy Amelia woziła go w topornym
drewnianym wózku. Ojciec Karl dorobił do niego nowe duże kółka, zmajstrował też coś w
rodzaju uprzęży, którą Amelia mogła obwiązywać się w pasie tak jak zaprzęga się konia.
Benjamin głośno się cieszył, kiedy pozwalano mu wejść do wózka, a gdy nadeszła zima, nie
ustąpił, dopóki wózek nie znalazł się w kącie izby.
Podczas gdy śnieg grubą warstwą otulał ziemię, Benjamin jeździł po ganku i po
salonie w pięknym dworze na Wdowiej Zagrodzie.
Amelia kochała swego przyjaciela i nazywała go bratem.
Nie byli jednak spokrewnieni, wszyscy wiedzieli już, że Gjertrud, matka dziecka, nie
była babką Amelii. Marja miała inną matkę, uwięzioną daleko na Północy. Może już nie żyła?
Sama Marja nigdy jej nie poznała, a co dopiero Amelia. Babcia mieszkała kiedyś w tej
wiosce, aż do czasu, kiedy wygnał ją stąd niedobry pastor. To sprawiedliwe, że umarł,
myślała Amelia.
Dziewczynka przypięła prymitywną uprząż i mocno szarpnęła. Ciężko było ciągnąć
wózek w ten wczesny wiosenny dzień, drogi pokrywała warstwa błota, większe pojazdy
wyżłobiły w niej głębokie koleiny. Na szczęście Wdowią Zagrodę dzieliła niewielka
odległość od Vildegard, gdzie mama ostatnio prawie zamieszkała. Marja wysprzątała i na-
prawiła stare budynki w gospodarstwie sąsiadującym z Wdowią Zagrodą, przerobiła je też w
taki sposób, że izby zrobiły się większe i jaśniejsze. Postawiono także całkiem nowy dom,
który mama nazywała składem aptecznym. Przechowywała tam wszystkie swoje niezwykłe
lekarstwa, które od czasu do czasu przypływały wielkim statkiem z dalekich stron. Trzymała
tam również pojemniczki z najrozmaitszymi cuchnącymi płynami, na półkach stały
pudełeczka z różnymi proszkami. Amelia najbardziej lubiła pachnące wiązki suszonych ziół,
wiszące pod sufitem, teraz jednak, na przedwiośniu, prawie nic już z nich nie zostało, mimo
to apteka pachniała jak żadne inne miejsce na świecie i kiedy z rzadka pozwalano
dziewczynce wejść do środka, wkraczała tam jak do świątyni.
Amelia wkrótce miała skończyć dziewięć lat.
Jej twarz otaczały jasne piękne włosy, niebieskie oczy były odrobinę jaśniejsze niż
matki, szczupłe ciałko nie okazywało jeszcze oznak przyszłej dojrzałości. Często sprawiała
wrażenie, że myśli o czymś bardzo smutnym. Niewiele jednak było trzeba, by buzia jej się
rozpromieniała i otwierała jak kwiat do słońca, odpowiadając na życzliwość lub radość
innych ludzi. Amelia znalazła już swoje miejsce w życiu. Nie należała do osób, które
beztrosko podchodzą do swoich obowiązków, od dawna zastępowała matkę i potrafiła
pielęgnować dziecko jak każda dorosła kobieta. Już jako dwulatka umiała uśpić swego brata
bliźniaka i w wieku trzech lat przyuczyła go do czystości. Jako czteroletnia dziewczynka
wiedziała dobrze, jak należy przygotowywać jedzenie, a gdy żadnego z dorosłych nie było w
domu, kroiła chleb. Tylko w naprawdę ciężkich chwilach szukała pociechy w łóżku matki.
Mama w tamtym czasie często sypiała poza domem, niekiedy zapominała o tym, żeby
przygotować dość chleba i owsianki, a tatuś każdego dnia musiał ciężko pracować na polu go-
spodarza. Kiedy wracał do domu, był zmęczony i smutny, często płakał, gdy wydawało mu
się, że Amelia już śpi.
Uf!
W wiosenny słoneczny dzień oczy Amelii zwilgotniały.
Nie trzeba już o tym myśleć. Przecież wszystko jest znów dobrze. I to nie tylko
dobrze, wręcz wspaniale. Pomyśleć, że Anton podarował im Wdowią Zagrodę i inne
gospodarstwa! A mama odzyskała to, co pastor skradł kiedyś jej matce. Nagle stali się bogaci,
tak bogaci jak lensman, a nawet bardziej. Tatuś mówił, że w całej wsi nie ma zamożniejszych
od nich ludzi, Amelia widziała, jak bardzo jest z tego dumny, mamie także się to podobało, bo
mogła teraz kupować wszystkie książki i lekarstwa, jakie tylko chciała. W dodatku zbudowała
nowe magazyny na zboże i zimą rozdawała jedzenie ludziom. Dostawali je wszyscy, nawet ci,
którzy odmówili mamie mleka tamtego roku, kiedy Amelia była jeszcze bardzo malutka.
Dziewczynka pochwalała postępowanie matki, lecz Karl Martin splunął w śnieg przed kobietą
z Laa. Jej brat był taki twardy. Amelia wiedziała, że bardzo często się boi i jest mu smutno,
ale przy dorosłych Karl Martin zawsze udawał dużego i zadziornego, tak jakby chciał być
małym mężczyzną. Amelia dobrze go rozumiała, bycie dzieckiem nie miało żadnych zalet,
niekiedy jednak nie mogła powstrzymać się od śmiechu na widok brata, który idąc szeroko
rozstawiał nogi, lub jego piąstek zaciśniętych w kieszeniach spodni, no i czapki, którą dostał
od ojca i właściwie w niej sypiał. Czapka była tak duża, że spadała mu na uszy, ozdobił ją
starą monetą, bo jego zdaniem przypominała wtedy kapelusz żołnierza.
Niemądra wojna!
To przez nią dorośli z takimi ponurymi minami spotykali się na dziedzińcu kościoła.
To przez nią tatuś Marty, Linne i Astrid już nie żył, wyruszył na wojnę wraz z innymi
żołnierzami i zginął. Żołnierze musieli dostawać cały chleb i wszystkie wełniane tkaniny,
dlatego za każdą rzecz trzeba było słono płacić, tak mówił tatuś, i dlatego ludzie głodowali.
Dlatego do drzwi mamy pukało tylu chorych i głodnych, było ich tak wielu, że w końcu nie
miała co im dawać. W zagrodzie mieszkało teraz blisko dwadzieścia osób, a byli przecież
jeszcze ci, którzy pracowali na polach albo w domu i dostawali za to jedzenie.
- Wydawało mi się, że jesteśmy bogaci, ale harujemy ciężej, niż wtedy kiedy
musieliśmy zdzierać korę z drzew na chleb - powiedziała mama pewnego wieczoru.
Miała smutną, zmęczoną twarz i była brudna, bardziej brudna niż wówczas, gdy
cierpieli biedę i mieszkali w małej chacie w Oppdal.
Ale do prawdziwej biedy jeszcze im nie spieszno, nie dalej bowiem jak wczoraj mama
na kolację podała pszenne placki z masłem, a przecież była zwykła środa.
Amelia parła do przodu, wózek zahaczał o kamienie i korzenie wystające z ziemi.
Sapała ciężko, spocona pod grubą wełnianą sukienką, którą mama kazała jej włożyć, chociaż
śnieg całkiem prawie już stopniał. Przed nią leżało Vildegard. Większość ludzi nazywała
teraz to miejsce Domem Marji, tu właśnie przychodzili wszyscy chorzy, a także ci bliscy
śmierci z głodu. Przybywało też wiele kobiet, żeby rodzić; zwłaszcza te słabe, które
poprzednio chorowały albo nawet prawie umierały w połogu. Mama pomagała każdemu, ale
niektórych nie udawało się uratować, przeważnie najmłodszych. Serduszko Amelii
przepełniała troska o wszystkich małych i bezbronnych.
Popatrzyła na Benjamina w wózku, leżał z przymkniętymi powiekami, uśmiechając
się leciutko.
- Chciałabym, żebyś mógł mi opowiedzieć, o czym myślisz, Benjaminie - powiedziała
zdyszana i delikatnie pogładziła go po policzku, postanawiając chwilę odpocząć.
Chłopczyk uśmiechnął się jeszcze szerzej, otworzył oczy. Patrzyły tak mądrze, były
ciemne z odrobiną zieleni i błękitu. Wargi miał jakby nieco za duże w stosunku do całej buzi,
Amelia zawsze chowała w rękawie ściereczkę, żeby mu je obetrzeć. Na twarzach ludzi
pojawiał się zawsze taki okrutny wyraz, kiedy widzieli, jak Benjamin się ślini. Amelia wolała
pokazywać im, że to dobry i miły chłopiec, grzeczniejszy i mądrzejszy niż obdartusy
biegające w koło i wykrzykujące brzydkie słowa z bezpiecznej odległości.
Benjamin niewiele umiał powiedzieć, ale potrafił mówić na inne sposoby. Amelia
zawsze go rozumiała, wiedziała, kiedy chce mu się pić, a kiedy jest zmęczony czy smutny.
Umiał wymówić jej imię, było to pierwsze słowo, jakiego się nauczył. „Mila”! Każdego ranka
witał ją tym przepełnionym radością dźwiękiem, a kiedy przychodziła i rozpinała szelki, które
nosił w łóżku, rozpromieniał się zadowolony. Amelii z początku nie podobały się te szelki,
ale kiedy Benjamin nauczył się chodzić, zrozumiała, że mama miała dobry pomysł. Benjamin
raz w środku nocy wyszedł całkiem sam, szczęście od Boga, że i ona się przebudziła i
zobaczyła puste łóżko. Wkrótce go odnaleźli, zsiniałego z zimna pod ścianą spichrza, mógł
zamarznąć, na pewno coś go wystraszyło i uciekł z domu, żeby się schować.
Nareszcie dotarli na miejsce.
Tego dnia nie było tu wielu łudzi, na dziedzińcu stało, przestępując z nogi na nogę,
kilka kobiet, jedna z nich trzymała na biodrze dziecko, co najmniej dwu - albo nawet
trzyletnie, wciąż jednak ssało pierś matki zasłoniętą wielką chustą. Kobiety uśmiechnęły się
do Amelii, pozdrowiły ją, pobłogosławiły. Na Benjamina jednak ledwie zerknęły, Amelia
wiedziała, że kobieta z dzieckiem pomyślała zapewne: „Dzięki Bogu, że to nie mój syn”.
Dziewczynka uprzejmie odwzajemniła uśmiech, postarała się jednak jak najprędzej
wejść do środka. Benjamin chciał, żeby wzięła go na ręce, nie wyrósł jeszcze z tej radości, ale
zrobił się już bardzo ciężki i Amelia z wielkim trudem wzięła go na barana. Chłopczyk zaraz
objął ją za szyję, otoczył nogami w pasie, w nagrodę dostała mokry pocałunek w kark.
Podrzuciła go żartobliwie, jak gdyby dźwigała na plecach worek ziemniaków.
- Mamo, mamo! Jesteś tu?
Nie doczekała się odpowiedzi, chociaż z wielkiej izby dobiegały różne odgłosy. Czy
powinna zajrzeć do środka? Mama zapowiedziała, że nie wolno jej wchodzić niespo-
dziewanie, bo to, co tam się działo, nie zawsze nadawało się dla oczu małej dziewczynki.
Wśród chorych znajdowało się też wielu mężczyzn.
Amelia usiadła przy palenisku w pomieszczeniu będącym niegdyś zagrodową kuchnią.
Nad starym i nad nowym paleniskiem wisiały kociołki z wodą. Zwykle królowała tu Gunda,
kobieta o obfitych kształtach, która kiedyś pałętała się z włóczęgami, ale wreszcie uciekła od
swoich towarzyszy i osiadła w wiosce. Nie mogła znaleźć pracy, ludzie uważali, że jest
brudna i kradnie. Trudno było jednak o bardziej czystą kucharkę niż Gunda i kiedy mama
zorientowała się, że Gunda zna się również na leczniczych roślinach, kobieta miała
zapewnioną przyszłość. Gunda zawsze chowała coś dobrego dla Amelii, raz nawet podsunęła
jej kawałek kupnego cukru, starczyło go prawie na miesiąc, bo dziewczynka lizała go po
troszeczku tylko wieczorem. Przyjemnie było zasypiać ze smakiem słodyczy w ustach.
2 pokoiku za kuchnią, gdzie Gunda trzymała beczki na wodę, skrzynie z drewnem na
opał i tym podobne, dobiegł odgłos przesuwanych garnków.
Zaraz i sama Gunda stanęła w drzwiach, zapełniając je całą swą osobą, na okrągłej
twarzy wykwitł uśmiech.
- Amelia i Benjamin! Jak miło! Przychodzicie pomóc starej biedaczce, kochane
dzieci?
Amelia podskoczyła i obdarzyła Gundę mocnym uściskiem, Benjamin popełzł po
podłodze i mocno objął okazale łydki kobiety. Amelia już poznawała owo przyjemne uczucie,
jakie ogarniało ją za każdym razem, gdy Gunda brała chłopca na kolana, rozmawiała z nim i
pieściła go, jak gdyby był najzwyklejszym ślicznym dzieckiem. Gunda to jedyna osoba, która
naprawdę kocha Benjamina, oprócz oczywiście mnie samej, pomyślała.
- Będziecie musieli dzisiaj zostać tu u mnie, malutka, mama ma bardzo dużo pracy.
Tylu ludzi poważnie choruje... Mama biega jak smagana batem, ledwie udało mi się w nią
wcisnąć trochę chleba z masłem, herbatę wypiła tylko do polowy, chociaż dodałam nawet
miodu, może ty masz ochotę się napić? To herbatka z owoców czeremchy i dzikiej róży...
- Najpyszniejsza jaka może być - uśmiechnęła się Amelia.
- A tobie co zaproponujemy, młody człowieku? - Gunda wzięła się pod boki, pulchne
ciało było tak miękkie, na jakie wyglądało, na kolanach mogło pomieścić się dwoje dzieci
równocześnie.
Benjamin cmoknął parę razy i wymachując rękami wskazał szafkę; tam zwykle Gunda
przechowywała słodkie mleko, gdy tylko udało jej się zdobyć kankę.
- Ach, tak? Masz ochotę na mleko?
- Aaaa! Aa!
Benjamina ogarnął jeszcze większy zapał, wstał, przytrzymując się stołu, i uderzył
pięścią w blat, aż podskoczyły szklanki.
- Będzie mleko - zaśmiała się Gunda, stawiając na stole specjalny kubek Benjamina.
Amelia wiedziała, że zrobił go tatuś, tak przemyślnie wywiercił w nim otworki, że Benjamin
mógł sam z niego pić, nie rozlewając przy tym ani kropli.
Dziewczynka zrzuciła z nóg przemoczone buty. Tu, przy stale płonącym ogniu,
panowało przytulne ciepło, chociaż para unosząca się z wrzątku czyniła pomieszczenie nieco
wilgotnym, a dym z obu palenisk całkiem zasnuwał sufit. Dziwnie też pachniało, mydłem,
zupą na mięsie, kapustą i potem, ale zdaniem Amelii nie był to przykry zapach, to była
kuchnia Gundy, zupa Gundy, jej mydło i jej pot. Poczucie bezpieczeństwa.
Z sąsiedniej izby dobiegł krzyk, stłumiony przez grube bale, wstrzymywany, a mimo
to wdarł się boleśnie do uszu Amelii, chociaż bywała tu dostatecznie często, by słyszeć setki
skarg cierpienia. Wiedziała, że na widok rzeczy dziejących się za ścianą wielu dorosłych
mdleje. Mimo wszystko przychodzili jednak, kiedy bowiem śmierć pochyla się nad łóżkiem,
człowiek nabiera odwagi i jest gotów znieść największy ból.
Amelię, chociaż siedziała przy ogniu, przeszedł dreszcz, na Gundzie krzyk zdawał się
nie wywierać żadnego wrażenia.
- Zło trzeba złem wypędzać - powiedziała cicho, napełniając jednocześnie specjalny
kubek Benjamina. Chłopczyk nie reagował na odgłosy, pochłonięty smakiem i zapachem
białożółtego tłustego napoju. Niewiele dzieci w jego wieku mogło się cieszyć takimi
wspaniałościami, świeże mleko było zbyt cenne, dało się przechować zaledwie przez kilka
dni, na ogół zbierano śmietanę i wykorzystywano na bardziej trwałe produkty, takie jak
masło, sery, kwaśna śmietana czy też kwaśna serwatka. Jedynie niebieskawe zsiadłe mleko
było powszednim napojem uprzywilejowanych, którzy mieli co najmniej jedną krowę.
- Jak myślisz, mogę tam wejść? Chciałam porozmawiać z mamą.
Gunda zasznurowała usta, ale oczy patrzyły z dobrocią.
- Raczej nie powinnaś - odparła po chwili. - Może za jakiś czas, kiedy dziecko już się
urodzi.
- A więc to poród? Ale kto tak krzyczał?
- Mamy poród, człowieka, którego ranił niedźwiedź, i jeszcze jednego, z brzuchem
spuchniętym jak bania... Marja biega od jednego do drugiego, mało się nie rozerwie.
Mówiłam jej: pozwól Ragnhild, Eddzie i Chłopakowi czymś się zająć, ale nie, ona
wszystkiego chce dopilnować sama, ta twoja mama. Padnie, jeśli nie nauczy się odmawiać
przynajmniej niektórym z tych, co żądają jej czasu.
Amelia wolno pokiwała głową. Słodka herbatka nagle jakby zgorzkniała w ustach.
Mama nie może chyba „paść”, przecież jest taka silna, ze wszystkim sobie radzi. Ale mama
ma za dużo pracy, tak było zawsze, późno kładzie się spać, wstaje pierwsza, czasami chyba
nie śpi przez całą noc.
Buzia Amelii nad kubkiem spochmurniała. Och, gdyby była chociaż trochę większa,
gdyby była choć taka jak Ragnhild, mogłaby więcej pomagać mamie. Bez względu jednak na
to, jak bardzo Amelia się starała, i tak nic się nie zmieniało. Dziewczynka zwykle troszczyła
się o jedzenie, pilnowała służących w domu, sprawdzała, czy jest porządek w piwnicy, w
której przechowywano żywność, na strychu i w pokojach, przez cały czas opiekowała się
Benjaminem, dbała o to, żeby ojciec miał czyste ubranie i potrawy, jakie najbardziej lubił,
kiedy mama dłużej musiała zostać w Vildegard. Również Karl Martin, kiedy czegoś
potrzebował, zwracał się do niej, nawet Jonas nadzorujący ludzi pracujących w polu i
opiekujący się zwierzętami pytał Amelię o radę. Rosła wtedy w dumę, czuła się jak mała
gospodyni.
- Na pewno niedługo będziesz mogła wejść. Spytam mamę, bo i tak muszę zanieść
wodę, już się gotuje.
Gunda zdjęła z ognia ciężki miedziany kociołek. Ważył pewnie tyle samo co beczułka
ziarna, ale rosła kobieta przyciągnęła parujące naczynie pogrzebaczem i podniosła je, nie
rozlewając na podłogę ani kropli wrzątku.
Amelia zauważyła, że Benjamin robi się śpiący. To pyszny napój sprawił, że
chłopczykowi zaczęły kleić się oczy. Kołysał się w przód i w tył, jak zwykle wtedy, gdy
zasypiał.
- Chodź tu, Benjaminie, odpoczniemy trochę! Masz moją chustkę, połóż się na niej, a
ja poczekam, aż się obudzisz.
Chłopczyk stęknął, przetarł skośne oczy, z kącika ust sączyło mu się mleko, ale
Amelia nie przejmowała się tym i nawet nie wytarła mu buzi. Tutaj nikomu to nie prze-
szkadzało, tu, w kuchni Gundy, Benjamin mógł być sobą i niczego się nie wstydzić.
- Ci, ci - powiedział niewyraźnie. - Ci, ci, Mila! Dziewczynka uśmiechnęła się, chciał,
żeby zaśpiewała mu piosenkę o ptaszku w krzaku róży. Tym, który o poranku ćwierkał swą
radosną piosenkę...
Amelia zaśpiewała jedną zwrotkę i Benjamin już spał.
Ona także poczuła się senna. Przyłożyła się koło niego z myślą, że czas oczekiwania
skróci się nieco, jeśli i ona na chwilę się zdrzemnie. Do domu nie musiała się spieszyć,
postanowiła, że zaczeka na matkę. O zmierzchu wrócą razem, może uda im się chwilę
porozmawiać, jeśli mama nie będzie zanadto zmęczona.
Dłonie Marji sczerwieniały i spuchły, jak często bywało wieczorem. Wiele razy w
ciągu dnia myła je w ostrym mydle, a jeśli zdarzało jej się pielęgnować chorego na chorobę
łatwo przenoszącą się na innych, również zanurzała ręce w naczyniu ze spirytusem, szczypało
wówczas iście piekielnie, zawsze miała bowiem otarcia, pęcherze albo inne drobne
skaleczenia. Nie były to rączki bogatej pani, bywało, że wyglądały gorzej niż poparzone palce
Nadjany. Jednakże zdaniem Marji spirytus i mydło były bardzo ważne, bo wśród zapisków,
jakie dostała z Kopenhagi, znalazła krótki fragment, który mocno wbiła sobie do głowy.
Jeden ze studentów twierdził, że ludzie chorują za sprawą lekarzy, rodzące umierają,
ponieważ lekarze przez swoje wędrówki od miejsc, gdzie wykonują obdukcje, do łóżek
położnic przenoszą na kobiety choroby. Student uważał, że spirytus czy też pewna substancja,
której Marja nie znała, mogły temu zaradzić, Marja postanowiła więc spróbować. Ta teoria
zgadzała się z tym, co Kari mówiła o myciu i o wrzątku, a ponadto sprawdzała się w praktyce.
W szpitaliku Marji nikt bowiem jeszcze nie zaraził się nową chorobą. Bardzo pilnowała, by
chorych izolować od siebie, wolała położyć pacjenta na stryszku w stodole, aniżeli pozwolić
mu spać przy innym zakaźnie chorym.
Dysponowała teraz oddzielną izbą dla rodzących, przebywały tu także kobiety z
innymi dolegliwościami, typowymi tylko dla swojej płci. W jedynym pomieszczeniu z oknem
stał duży stół, na nim rozgrywały się niezwykle dramatyczne sceny, tutaj usuwano wrzody lub
też nawet całe członki. Ostatniej zimy Marji znów przyszło zagryźć zęby i odcinać z żywych
ciał martwe już palce u rąk i stóp. Tego akurat zajęcia nienawidziła, na szczęście Chłopak
zaczął przejmować od niej część tego rodzaju zadań. Nazywano go po prostu Chłopakiem,
nikt bowiem nie wiedział, jakie nosi imię. Pojawił się pewnego lata, dźwigając węzełek pełen
niewielkich ostrych nożyków i budzących grozę narzędzi. Rozumiał wszystko, co się do
niego mówi, lecz nigdy nie odpowiadał. Marja nie słyszała, żeby wydał z siebie jakikolwiek
dźwięk, w dodatku poruszał się tak lekko i cicho, że prawie się go bała. Chłopak mógł być sy-
nem balwierza, w każdym razie chodził od wsi do wsi i zyskał sławę człowieka umiejącego
puszczać krew. Nie mógł liczyć sobie więcej niż dwadzieścia lat, lecz miał mięśnie dorosłego
mężczyzny, a oczy starca. Marja lubiła go, choć w jego towarzystwie zawsze czuła się trochę
nieswojo. Było coś okropnego w osobie, która nigdy się nie odzywa.
Chłopak jednak okazał się zdolny, bez niego nie dałaby sobie rady, zajmował się
mężczyznami, łatał skaleczenia i rany, wiedział, co robić z przypadkowymi postrzałami i
ramionami, które wypadły ze stawów. To odpowiednie zajęcie dla mężczyzny, uznała Marja,
ona sama miała pełne ręce roboty przy kobietach i dzieciach. Zdarzało się jednak, choć
nieczęsto, że Chłopak stawał przed nią i patrzył na nią pewnym szczególnym spojrzeniem,
oznaczało to, że składa odpowiedzialność na jej barki. Instynktownie wyczuwał, w czym
Marja jest od niego lepsza, i zawsze okazywał wielki szacunek swojej pracodawczyni. W
zamian za to Marja wtajemniczała go w niektóre ze swych sekretów, dawała ziołowe maści i
specjalne nalewki, którymi mógł leczyć swoich pacjentów.
Dzisiaj mało go widziała, biegała od dziecka, które miało trudności z oddychaniem, do
rodzącej. W przerwach wydzielała maści, leczące rany na łydkach, i soki na trawienie. To
jednak były błahostki, chociaż zdawała sobie sprawę, jak wiele znaczą dla tych, którzy
szukali jej pomocy. Najwięcej czasu poświęcała położnicy. Dziecko, które się dusiło, poczuło
się lepiej, wkrótce też nadeszła Gunda, niosąc kolejne wiadro parującej wody.
- Dziękuję, Gundo, dobrze, że przyszłaś.
Marja przeczytała etykietkę na pojemniczku, wyciągnęła korek i wylała kilka
aromatycznych kropli na miseczkę stojącą przy dziecku. Zalała je wrzątkiem i po izbie
rozniósł się świeży mocny zapach.
- Prędko, nakryj go kocem! Przychyl twarz do wody, o, tak!
Dziecko znalazło się jakby w namiocie nad miseczką, matka trzymała je nad parą, z
oczu ciekły jej łzy. Oczy dziecka także się podrażniły, lecz oddychało teraz zdecydowanie
łatwiej. Marja uśmiechnęła się zadowolona, stwierdzając, że anyżek z rumiankiem w
połączeniu z oparami spirytusu i odrobiną siarki działały doskonale.
- Trzymaj je tak, dopóki woda nie wystygnie, potem możecie iść do domu, weź to ze
sobą, i gdyby znów były jakieś kłopoty, rób tak, jak widziałaś - poinstruowała krótko kobietę.
Wieśniaczka ukłoniła się trzy razy, podziękowała osiem, nazywając Marję aniołem.
- Przyślę jutro rano do was męża, przyniesie trochę masła albo sera.
- Dziękuję, to miło z twojej strony, ale przydałoby nam się raczej parę naręczy drewna
albo jakieś stare łóżko, jeśli wam niepotrzebne.
Kobieta uśmiechnęła się.
- Oczywiście, dzięki tobie mamy jeszcze czworo dzieci w naszym własnym łóżku,
dostaniesz więc, co tylko chcesz.
Marji już nie było, lecz kobieta nie poczytała tego za nieuprzejmość. Odgłosy
dobiegające z izby w głębi całkowicie usprawiedliwiały pośpiech Marji.
- Przyj, dasz radę, jeszcze tylko trochę, jeszcze tylko jeden raz!
Rodząca znów zaniosła się krzykiem, zawisła na szyi teściowej, spódnice miała
podciągnięte aż do pasa i widać było, że po wnętrzu smukłych białych ud spływa krew.
Marja przygryzła wargę, starając się ukryć niepokój za maską optymistycznej zachęty.
Teściowa, pięćdziesięcioletnia kobieta, stała niczym drzewo, które nie ulega naporowi wiatru,
lecz oczy pociemniały jej od strasznej prawdy, wymieniła spojrzenia z Marją, palcami dała
znak, że czym prędzej należy wezwać księdza, Marja nie widziała powodu, by dłużej
zwlekać, i przekazała wiadomość dalej.
Rzeczywiście, nie wyglądało to dobrze.
Kobieta rodziła raz wcześniej i już wtedy o mały włos nie przypłaciła tego życiem,
dziecko zmarło podczas porodu, a kiedy wreszcie się urodziło, okazało się, że było zde-
formowane. Marja wiedziała, że położnica jest wystraszona i umęczona ciążą pełną złych
snów. A kiedy nadszedł wreszcie dzień rozwiązania, okazało się, że rozpoczęło go
skrzeczenie kruków nad fiordem, zły znak, uważali ci, którzy się na tym znali Poród ciągnął
się już trzeci dzień.
Marja nie wiedziała, czy dziecko żyje czy też już umarło.
Przykładała ucho do wielkiego brzucha, lecz nie słyszała żadnego dźwięku. Dłońmi
wyczuwała zarys dziecięcego ciałka, było źle ułożone, nóżki skierowane miało w stronę
kanału rodnego. Marja od razu zorientowała się w grożącym niebezpieczeństwie, nie było
jednak powodu, by się poddawać, dzieci już wcześniej przeżywały podobne porody, kobiety
także.
Teraz, gdy popłynęła czerwona świeża krew, Marja wiedziała, że kobieta wykrwawia
się na śmierć..
W pozycji stojącej przytrzymywała ją teściowa, nogi przestały już ją nosić. Marja
wiedziała, że taka pozycja może pomóc, chociaż kobiety w trakcie porodu wolały na ogół
siedzieć w łóżku albo na stołku. Uklękła przy stopach położnicy, zbadała ją, lecz wyczuła
jedynie miękkie pośladki dziecka. Biodra kobiety wyglądały na dość szerokie, ale mimo to
dziecku coś zdawało się zagradzać drogę.
- Przecież ona już wcześniej rodziła - mruknęła Marja. - I tym razem więc musi się
udać, ale coś jakby przeszkadza, jak gdyby ona była trochę inaczej zbudowana... Na twarzy
teściowej widniał smutek, synowa w jej ramionach najwidoczniej straciła przytomność. Nie
szkodzi, pomyślała Marja, chwila ulgi w bólach może przyda jej nowych sił.
- Dziecko nie urodziło się w taki sposób - ściszonym głosem wyznała teściowa.
Marja popatrzyła na nią zdziwiona.
Starsza kobieta z trudem przełknęła ślinę, odwróciła oczy.
- Mój Boże, ciągle mi to stoi przed oczami.
- Ale co takiego się stało, co?
- Dziecko umarło. Na pewno, musiało być nieżywe...
- I co?
- Musieliśmy... Położna... Musiała je wydobyć. Marja zrozumiała. O takich sprawach
się nie mówiło, lecz przecież się zdarzały, musiały się zdarzać. Po to, by uratować życie
kobiety, poświęcano życie dziecka. Uśmiercano je w łonie matki, by móc je wyjąć. To stra-
szne. Na myśl o takiej scenie Marja poczuła mdłości. Sama nie bardzo potrafiła sobie z tym
poradzić, nawet gdy dziecko dawno już nie żyło. Gdyby żyło, nigdy nie byłaby zdolna tego
zrobić. Księża nazywali to morderstwem, za taki postępek groziła kara śmierci, człowiek
bowiem nie powinien wydawać wyroków w sprawach ostatecznych. Bóg we wszystkim miał
swój cel, nawet w tragicznych losach tysięcy położnic i ich dzieci. Jedyne, co ludzie mogli
zrobić, to próbować oszukać naturę, lecz i to także było grzechem. Bóg obdarzał kobietę
tyloma dziećmi, ile zapisano w Jego księgach.
Marja usiadła, poczuła, że robi jej się słabo.
- Ona nie powinna nigdy... dlaczego... nie powinna mieć więcej dzieci.
Twarz starszej kobiety była niczym kamienna maska.
- To żona naszego jedynego syna, miała urodzić mu dziedzica.
Marja popatrzyła w zmęczone oczy, błysnęła w nich duma, w wypowiadanych niemal
szeptem słowach dźwięczała próba obrony.
- Nigdy nie wyjawiłaś jej prawdy? Powiedziałaś tylko, że poprzednie dziecko było
zdeformowane?
W twarzy teściowej nie drgnął ani jeden mięsień.
Marja westchnęła, ujęła rodzącą za rękę, odnalazła delikatny rytm w rozszerzonych
żyłach, dostrzegła lekkie poruszenie piersi nad wzdętym brzuchem.
Niebieskie cienie pod oczami rozszerzały się z wolna ku skroniom i kącikom ust.
- Ona już umiera, nic więcej nie zdołamy zrobić. Marja nie odpowiedziała. Starsza
kobieta miała rację. Gniew Marji złagodził widok pomarszczonej dłoni na brzuchu młodej
położnicy. Stara zrozumiała swój grzech, a może wcale nie był to grzech? Kolejne pokolenia
wszak musiały przychodzić na świat, takie było prawo natury, gra, w której stawką było życie
i śmierć, mniej heroiczna niż życie wojowników, lecz równie krwawa i okrutna. Taką walkę
prowadzić musiały kobiety, a straty wśród nich były ogromne.
Zajrzała do chłopca, któremu usunięto paskudny wrzód na szyi, i podała mu kolejną
porcję odurzającego lekarstwa dla złagodzenia bólu po operacji. Dziecko jednak i tak zanosiło
się bezgłośnym krzykiem, w jego spojrzeniu pojawiło się szaleństwo, bliskie było utraty
przytomności z bólu. Marja bała się zaaplikować mu zwiększoną porcję leku, wiedziała, że
jest trujący i można go stosować jedynie przez pewien czas. Chłopiec musiał znieść
cierpienie, choć był jeszcze dzieckiem i mało rozumiał z tego, co się wokół niego dzieje.
Marja starała się chronić swoje serce przed chwilami takimi jak ta, widok i jęki
wydawane przez udręczonych ludzi w szpitaliku gromadziły się w niej jak w jakimś wielkim
naczyniu. Niekiedy zdarzało się, że przelewały się przez wierzch, uciekała wtedy do lasu na
parę dni, krzykiem i płaczem wyrzucając je z siebie.
Ale za każdym razem naczynie stawało się coraz większe i mogło pomieścić coraz
więcej ludzkiego cierpienia. Upłynął już blisko rok od ostatniego czasu, kiedy musiała je
opróżnić. Nie bardzo wiedziała, czy to dobrze, czy wprost przeciwnie, nie powinna wszak
zachowywać obojętności wobec takich męczarni, nie mogła jednak również dzielić cierpienia
z chorymi tak, jak było na początku, takiej gehenny bowiem nie zniósłby żaden człowiek.
Musiała zachować przytomną głowę i zdolność myślenia, inaczej stałaby się zupełnie
bezradna.
Człowiek cierpiący na ból brzucha nie wołał tak głośno o jej współczucie.
MAY GRETHE LERUM BUNT
ROZDZIAŁ I Chałupa była ciemna i pełna dymu jak większość kurnych chat wzdłuż fiordu u zachodnich wybrzeży. Stanowiła niemal część samej ziemi, wyrosła między dwoma wysokimi, starymi drzewami pod urwiskiem. Tuliła się do leciwej obory, w której najniższe bale przy podmurówce niemal już zupełnie spróchniały. Przegniłe ściany ledwie się trzymały, w ciągu ostatniego pokolenia bowiem, nikt nie miał czasu ani chęci, by je smołować. W chałupie panowała cisza, jak gdyby całkiem uszło z niej życie. Lecz w łóżku w kącie dał się dostrzec jakiś ruch. To młoda gospodyni zmieniła pozycję w gnieździe z dziecinnych ciał, zapleśniałych baranic i brunatnoczerwonej wełnianej derki. Dzień wciąż jeszcze był tylko obietnicą na wschodnim krańcu nieba. Kobieta przetarła oczy, na wpół usiadła i obmacała pierś, tak samo obwisłą i pustą jak poprzedniego wieczoru. Westchnęła cicho, lecz bez rozczarowania. Niczego innego się nie spodziewała. Zmrużyła oczy i popatrzyła na izbę. Światła starczało ledwie na tyle, by dostrzec zarysy starych, wysiedzianych mebli. Stół umocowany do ściany, ława, żadnych krzeseł ani szafy, jedynie półka nad paleniskiem na drewniane miski i kilka łyżek. Ogień zagasł. Teraz już i dzieci zaczęły się ruszać, wydawały dźwięki przywodzące na myśl pobekiwanie nowo narodzonych jagniąt. Troje z nich nie miało jeszcze czterech lat. Najmniejsze urodziło się w święta. Chłopczyk na pewno pożegna się ze światem, zanim zakwitną pierwsze tej wiosny podbiały. Młoda gospodyni miała zaciśnięte wargi i głębokie bruzdy wokół ust. Jej ciało, wychudzone tak jak puste piersi, przypominało jutowy worek, który ktoś w połowie opróżnił. Ramiona nawykły do pracy, a nogi do długiego chodzenia; oczy były zbyt ciemne, by dało się z nich coś wyczytać. Gdy budziła się tak jak w ten marcowy ranek, brakło w niej bodaj krztyny nadziei. Maleńki chłopczyk nie ważył więcej niż dwadzieścia marek∗1 . Właściwie sprawiał wrażenie mniejszego niż w chwili narodzin. Karmiła go nielicznymi wymieszanymi z krwią kroplami, które zdołała wycisnąć z piersi, dostawał też wywar z jęczmienia. Starsze dzieci nie spuszczały z matki wzroku, kiedy trzy razy dziennie zmuszała braciszka do przełknięcia burej cieczy. Zwierzę drzemiące w ich brzuchach prowokowało brzydkie myśli. Gdyby nie ten 1∗ Marka - średniowieczna jednostka masy używana w krajach germańskich i na zachodzie Europy od XI w; XIII - XIX w. - 234 g - przyp. tłum.
nieszczęsny malec, to być może pół kubka rzadkiej jęczmiennej kaszy ukoiłoby ich własny głód. Izba ożyła. Kobieta napełniła kociołek wodą ze stągwi przy drzwiach, wsypała do niej parę garści marnego ziarna i włożyła resztki ryby z wczorajszego obiadu. Do garnka trafił jeszcze nieduży brunatny korzonek. Masa, która wkrótce zaperkotała w osmalonym garnku, ani trochę nie przypominała jedzenia, lecz kiedy na stole pojawiły się miski, dzieci rzuciły się do nich jak lisy do świeżej padliny. Kobieta wzięła najmniejsze dziecko na kolana. Maleńkie usteczka zacisnęły się, nie chciały znać smaku kropli spływających z palca karmiącej. Chłopczyk przytulił się do piersi matki i przez moment popatrzył jej prosto w oczy. Z trudem przełknęła ślinę i rozpięła bluzkę. Wargi dziecka dotknęły piersi jak przy pocałunku i zaraz potem mały zwiotczał w matczynych objęciach. Pocałował ją na pożegnanie. - A więc została sama, wdowa po Nilsie. Ostatni dzieciak już podziękował za życie. Kobieta w niebieskiej koszuli wypiła z kubka piwo rozcieńczone Wodą i otarła usta, kilka kropli niczym małe strumyki pociekło po tysiącu zmarszczek na brodzie. Siwe kosmyki włosów wsunęła pod chustę. Druga odpowiedziała jej, kiwając ze smutkiem głową: - To i lepiej, biedni malcy. Dobrze, że nasz Pan zabrał ich do siebie, wkrótce mógłby posłać i po jakieś stare ciało, tyle biedy... - Musimy przeżyć nasze dni. Nikt nie wie, kiedy przyjdzie jego caas! - prychnęła ta w niebieskim, kołysząc się na chwiejnym trójnogim stołku. Biedna Johanne, wdowa po Nilsie, miała czwórkę małych, ostatnie urodziło się miesiąc po tym, jak ojciec przed świętami wpadł pod lód. Wszystkie” zabrał głód, najmłod- szego najpierw, to oczywiste, był taki maleńki, bez sił. A w kolejne mroźne dni lutego Johanne musiała zanieść wszystkie swoje dzieci, bure węzełki, na plebanię. Za każdym razem do owinięcia ciałek używała tej samej derki. Teraz nie miała już się o kogo troszczyć. Zeszłej niedzieli wystraszyła wszystkich, przychodząc do kościoła otulona tą samą derką, jakby i ona pożegnała się już z życiem, ale nogi jeszcze ją niosły. Z ciemnych oczu biło oskarżenie, ludzie nie śmieli patrzeć w nie dłużej niż moment. - Nikomu w tych czasach się nie przelewa - mruknęła kobieta w niebieskiej koszuli, jakby broniąc się przed zarzutami. - A ci, którym starcza, pilnują swego. I przed poborcą podatków, i przed biedakami - dopowiedziała jej siostra, zamężna z chałupnikiem podlegającym dworowi Gjermund.
Jeszcze przez chwilę posiedziały razem w milczeniu, zanim z wysiłkiem stanęły na nogi, by znów ruszyć do pracy na polach pana. Ciężkim krokiem szły po zmarzniętej ziemi, odruchowo zerkając na rozpościerającą się nad ich głowami niezgłębioną ciężką szarość nieba. Wkrótce miał nastać marzec, lecz ziemia jeszcze nie odtajała, zmrożone grudy kaleczyły chude palce ludzi próbujących przyspieszyć powolną wędrówkę świata ku wiośnie. I chociaż składali ręce w modlitwie czy też ranili je do krwi o lód, w twardej skorupie rzadko udawało się znaleźć bodaj najmniejszy zapomniany korzonek. - Nie zdołamy z tego wyżyć! Wszystkie piekielne siły sprzysięgły się przeciwko nam! Słońce spaliło plony na polach, a tę marną resztkę, którą udało nam się sprzątnąć i schować w piwnicy czy w spichrzu, chcą nam jeszcze teraz odebrać! Przyjaciele, nie możemy się na to zgodzić! Głos młodego człowieka brzmiał przenikliwie, desperacja sprawiła, że wymachiwał rękami i skrzeczał jak sroka. Pięciu, sześciu słuchaczy usadowionych wzdłuż stołu mruknęło coś niezrozumiale, wszyscy mieli takie same wielkie pięści, palce niemal pozbawione paznokci od twardego życia na polowaniach w zimowe noce. Wystrojeni byli w jednaki mundur biedaków, nosili szare, wytarte spodnie z samodziału, a pod nimi grube kalesony; na ubraniach większości widniały łaty, gdzieniegdzie jednak błyskała naga skóra, widać kobietom brakło igieł i płótna do naprawy. Mężczyzna stojący na środku izby głową sięgał niemal powały. Z belek zwieszały się narzędzia, grube haki niechętnie dźwigały ciężar. - Nie możemy się na to godzić! Słyszeliście, co powiedział Niels Kvithovud! Wójt uważa nas za durniów, którym nawet dziecko zdoła ukraść z grzbietu ostatnią koszulę! Musimy trzymać się razem, pokazać im, że tak nie jest, inaczej nie będzie końca wykorzystywaniu naszej niewolniczej pracy! Głos mu się załamał, lecz słowa zawisły pod sufitem niczym gradowe chmury. Mężczyźni” wokół stołu z troską pokiwali głowami. Kręcąc się na twardych siedziskach, wymienili przestraszone spojrzenia. Nie w ich zwyczaju leżało chwytanie za broń i bunt przeciw wójtowi i poborcy podatków. Niezgoda nie była drogą, którą zwykli kroczyć, oni umieli obchodzić się z pługiem, a walczyć - z kamieniami i upartymi korzeniami, z suszą i zimnem. Zasiane niegdyś głęboko w ich duszy ziarno szacunku dla władzy rosło coraz większe i silniejsze nawet w najchudsze lata.
- Ten nowy podatek nas wykończy, musiałbym sprzedać wszystko, co posiadam, żeby zapłacić talary, które wójt chce ze mnie wycisnąć. Każdy najmniejszy spłachetek ziemi... A czym nakarmię dzieci? Nie zasieję zboża we własnych chodakach, do czarta! - Zabraliby ci i buty, Jensie Nyberget, gdybyś je miał - stwierdził inny krótko. Młody człowiek wymachujący rękami złapał oddech po długiej przemowie. Podjął teraz, zachęcony niezadowoleniem zebranych: - Podatek od butów! Od koni! Podatek od zapłaty służącym, od łodzi, podatek od ziemi, od ziarna, od lasów i łąki! Co będzie dalej, przyjaciele? Jeśli nie odpowiemy na to bro- nią, wkrótce opodatkują powietrze, którym oddychamy! - Rain - mruknął najstarszy. - Niels Kvithovud to być może szaleniec, uwodziciel i nicpoń, ale mówi dobrze. I wierzę mu, kiedy twierdzi, że wójt nas oszukuje. Jego wysokości na pewno nigdy nie przyszłoby do głowy tak nas obdzierać ze skóry, jak tego chcą wójtowie. Oby Bóg mu pobłogosławił! Przyciszona rozmowa trwała. Raz po raz tylko któryś zerkał na drzwi, tego wieczoru bowiem w niskiej izbie padały bardzo niebezpieczne słowa. Tak suchego lata nie pamiętali najstarsi ludzie. Zboże na spękanych polach ginęło z pragnienia, kapusta więdła i zmieniała się w brunatne zgniłe grudki, zanim jeszcze wyrosła, poddała się nawet cebula, dając ludziom mniej, niż wiosną wsadzili w ziemię. Spalone słońcem łąki zbrązowiały tak samo jak pola, ludzie zadzierali głowy i ocieniając oczy spoglądali na zachód, skąd zwykle nad fiord nadciągały ciężkie od deszczu życiodajne chmury. One jednak nie nadpływały. Słońce bez przeszkód kontynuowało wędrówkę ze wschodu na zachód, od księżyca do księżyca. Z nadejściem jesieni zarżnięto zwierzęta. Mięso ułożono w beczkach lub sprzedano, statki z Bergen wracały puste, przywożono stamtąd zaledwie do polowy wypełnione sakiewki z pieniędzmi. Ceny spadały; za to, za co wcześniej dostawało się całą beczkę ziarna lub trzy beczki soli, ledwie udawało się teraz kupić kilka miarek. Już na początku października niejedna gospodyni wymiatała ze spichrza ostatnie resztki ziarna, a z nadejściem Bożego Narodzenia na cmentarzu pokrytym białym płaszczem śniegu pojawiały się kolejne czarne plamy. Wzdłuż brzegu, tam gdzie mieszkały wdowy, kaleki, dzieci biedaków i złodzieje,
pustoszały kolejne szałasy. Przerażone dzieciaki z okolicznych zagród widywały trupy leżące pod płotem. To najbiedniejsi, przychodzili na żebry, lecz i tak nie mieli tu czego szukać. Karali współmieszkańców z tej samej wioski, nakazując im patrzeć w oblicze śmierci, gdy ci rano uchylali furtkę w ogrodzeniu, którym otaczali swoje domostwa i rodziny. Na świecie szalała straszna wojna. Na całej Północy chleb zamieniano na wojskowe suchary, a pługi przetapiano na kule. Król mobilizował naród, i bogaci, i biedni poznali nienasycone trzewia potwora wojny. Kolejne matki składały swoje dzieci w ofierze, coraz więcej młodych mężczyzn umierało na długo przed dotarciem na pole walki. Ziemia protestowała przeciwko ludzkiemu złu, przelana krew zbrukała ją, zmusiła, by wstrzymała wydawanie płodów, dopóki z wolna nie obeschnie. - Słuchajcie, przyjaciele, oszukują was! Mydlą wam oczy! Waszą cierpliwość i lojalność wykorzystują w najokrutniejszy sposób! To kłamstwo, przyjaciele, że nasz miłościwy król żąda śmierci waszych dzieci, to nieprawda, że odejmuje wam chleb od ust. Byłem u jego wysokości, rozmawiałem z nim cztery razy, powiedział mi, jaka jest prawda. Jasnowłosy wysoki mężczyzna zebrał na polanie blisko setkę ludzi, kobiety i mężczyzn. Większość stała z opuszczonymi rękami, znalazło się wśród nich również kilkoro dzieci, które blade siedziały na ziemi, wystawiając buzie na ledwie dające się wyczuć promienie słońca. Nadchodziła wiosna, lecz wcale jej się nie spieszyło. Dzieci pogryzały pączki brzozy, w ustach robiło się od tego słodko, lecz przebudzone żołądki jeszcze natarczywiej domagały się jedzenia. - Posłuchajcie, co mówi nasz miłościwy król, którym kieruje dobroć i mądrość! Słuchajcie, przyjaciele, przeczytam wam jego własne słowa! Mężczyzna, noszący na silnym ciele całe, nie połatane ubranie, zaczął czytać. Zgromadzeni na polanie podnieśli na niego wzrok, stał na płaskim kamieniu dumny niczym Bóg, a zwój papieru trzymał w ręku jak sztandar. Ludzie nie wszystkie słowa rozumieli, ale on był cierpliwy i czytał powoli. Zwinął wreszcie papier. Umilkł. Niebieskie oczy zdawały się rzucać wyzwanie każdej ze zgarbionych postaci. Zszedł z kamienia, zbliżył się do tych, którzy stali na gołej ziemi w samych tylko drewniakach. Nie był jednym z nich, przy błyszczących butach ze skóry widniały bowiem srebrne zapinki. Ale ręce miał tak samo silne jak oni, a umysł jasny, bo brzuchowi nie brakowało
pożywienia. - Wójt kłamie - oświadczył cicho Niels Kvithovud. - Wmawia wam, że podatek dzienny pobiera się z rozkazu króla. Twierdzi, że macie płacić, bo nasz kraj walczy o przetrwanie, każe wam składać ofiary dla naszego władcy i dla Boga, ale on łże. Słuchacze stali nieruchomo z rozdziawionymi gębami. Tu i ówdzie zacisnęła się jakaś pięść. Niels wtopił się w gromadę, kolejno zaglądając ludziom w oczy. Wyciągał do nich rękę, mocno ściskał. Zanim zdążył podać dłoń wszystkim, przypieczętowując tym samym zmowę, gromada się powiększyła. Niels wrócił na swoje miejsce na kamieniu. Teraz wszyscy już czuli, że słońce grzeje. - Nie będziemy się na to godzić! Pokażemy wójtowi, udowodnimy jego kłamstwa! Poborców podatkowych pognamy, odbierzemy to, co nam skradli! To już nie walka o zmniejszenie podatków, przyjaciele, to walka przeciw oszustwu, bo nasz dobry król, na własne uszy słyszałem, jak to mówił, nie chce zagłodzić swego ludu po to, by wójtowie mieli czym napaść brzuchy! Wzniósł zaciśniętą pięść ku wiosennemu niebu. - Niech żyje król! • - Niech żyje! Niech żyje! - Śmierć wójtowi i jego ludziom! Z gardeł zgromadzonych wyrwał się jednogłośny krzyk, lecz wciąż jeszcze nie starczyło im odwagi, by powtórzyć groźbę. - Już dzisiaj odzyskamy skradzione nam dobra! Jeszcze tego wieczoru pójdziemy na dwór wójta! Oczy jasnowłosego olbrzyma przypominały rozpalony ogień. Białe włosy, od których wziął się jego przydomek∗ , przed oczami ludzi jaśniały w słońcu niczym srebro. Widzieli, jak bardzo jest silny. Chociaż nie był młodzieńcem, lecz dojrzałym mężczyzną, któremu blisko do szóstego krzyżyka, krążyły w nim jednak soki życia, siły i odwagi. Był niczym źródło, które szczodrze obdarza śmiałością tych, którym jej brakuje. - Do czarta, idę z tobą! Młody wieśniak w łachmanach podniósł niczym groźną broń trzymaną w ręku motykę, oczy zapłonęły mu, jakby odbił się w nich ogień gorejący w oczach przywódcy. - Ja także, na co innego można liczyć? - Pójdziemy za tobą! - podniosły się głosy, a ci, którzy nie mieli motyk, noży, wideł czy łomów, ujęli w spracowane ręce kamienie i z głośnymi okrzykami otoczyli Nielsa. *∗ Kvithovud (norw.) - Białogłowy - przyp. tłum.
Na skraju tłumu, niemal ukryty za szarymi i brązowymi spódnicami kobiet, stał starszy mężczyzna, gładząc się po brodzie. Jego małe bystre oczka zwilgotniały. W jednej ręce ściskał lejce, chudy koń skubał pierwsze zielone pączki na drzewie. Lensman czuł, że strach ciężko legł mu na piersi. Był starym człowiekiem, tej zimy widział, jak przyjaciele i krewniacy mrą z głodu. Sam zachował jeszcze kilka uncji ziarna, na razie nie brakowało mu codziennej strawy. W piwnicy leżały podpłomyki, a mięso na stole pojawiało się częściej niż raz w tygodniu. Ale chociaż brzuch miał pełny, w sercu odczuwał pustkę. Spod przymrużonych powiek obserwował zgromadzonych, słowa utkwiły mu w gardle. Jeśli pójdą za tym Kvithovudem, ruszą wprost w objęcia śmierci, nie zdołają wygrać. Wójt i jego ludzie to zbyt potężny wróg. Przecież wieśniacy nie nawykli do walki. Ci z ich synów, którzy poznali tajemnicę wojny, dawno już odeszli, by walczyć na innych frontach. Pozostali jedynie starcy, kalecy i ci, którzy mogli się wykupić od obowiązku służby. Lensman ciężko wsiadł na wóz. Niewiele mógł zrobić. Ci ludzie, tacy dumni teraz, pewni, że świat da się zmienić... Wkrótce się przekonają, że tak nie jest. Lensman cmoknął na konia, zwierzę niechętnie zaczęło ciągnąć i wprawiło wóz w ruch. Kiedy nabrali tempa, chłodny powiew wiatru z gór owionął twarz lensmana i być może przyniósł ze sobą pył, od którego oczy starego zaszły łzami. Niels kroczył pierwszy w gromadzie, po obu jego stronach szli możni gospodarze. Nieśli pochodnie, chociaż wieczór jeszcze był jasny. Zanim jednak dotrą do dworu wójta, zapadnie najczarniejszy mrok wiosennej nocy. Nie świecił księżyc, zza ciemnych chmur sączyła się jedynie lekka poświata. W lesie otoczył ludzi gęściejszy mrok, lecz nawet on nie przydał im strachu. Stopy ślizgały się po oblodzonych korzeniach, coraz ktoś się potykał na nierównościach, ale wszyscy sunęli naprzód ze wzrokiem utkwionym w pochodnie, których blask wiódł ich między usypiskami głazów i zagajnikami w stronę wielkiego, bogatego dworu. Widzieli już teraz światło, bijące z jednego z okien. Wójta stać na palenie lamp dla drzew i podwórzowych psów. Szli w milczeniu, prawie wszystko zostało już powiedziane. Niekiedy tylko rozlegał
się szczęk metalu, gdy jeden chłop wpadał na drugiego lub gdy stuknęły się żelazne łomy. Jeden z wieśniaków miał strzelbę, inny stary miecz, który zdołał ukryć przed poborcami podatkowymi. Wielu niosło siekiery, ciężkie narzędzia drwali, naostrzone i wypolerowane tak, że tej nocy odbijało się w nich światło pochodni. Patrzyli, jak włosy Nielsa barwią się od płomieni. Kiedy tak szedł długim zdecydowanym krokiem, prowadząc ich do celu, przypominały ogień. Wejdą do środka. Przemówi w ich sprawie. Jeśli się to okaże konieczne, będą walczyć, siłą wedrą się do domu znienawidzonego człowieka. Niels zapowiedział: - Nie oszczędzajcie cudzego życia, jeśli przyjdzie wam bronić własnego, ale nie używajcie siły, jeśli słowa będą mogły odnieść ten sam skutek. Wierzyli, że Niels swoją mową wystraszy wójta. Żaden nie chciał splamić rąk krwią. Na każdego ktoś czekał w domu. Ludzie wójta naturalnie zauważyli ich już wcześniej, stali teraz szeregiem niczym cynowe żołnierzyki przed furtką prowadzącą do dworu. Było ich siedmiu, twarze kryły się w cieniu. Niels zatrzymał się w odległości dwudziestu kroków, wystarczył jeden jego gest, a gromada ucichła. Kuksańcem w bok dał znak dwóm, którzy nieśli pochodnie, by towarzyszyli mu aż do strażników. - Chcemy rozmawiać z wójtem - oświadczył głośno. - Do środka nie wejdziecie - odparł jeden z ludzi wójta, lecz strach w jego głosie był równie wyraźny jak biały zając na tle pozbawionego śniegu leśnego runa. - Twój pan pewnie śpi, syty, upojony kosztownym winem. Przybywamy po to, co nasze, i nie wierzę, byście zdołali nas powstrzymać. - Łamiecie prawo! To bunt i naruszenie praw wójta, kiepsko z wami będzie, chłopi! Niels podszedł do tego, który przemawiał. - Widzisz miecze, strażniku? Widzisz widły w ich rękach? Naładowane strzelby i naostrzone siekiery? Mężczyzna zwilżył wargi, przeniósł ciężar ciała na drugą nogę, obrzucił wzrokiem gromadę, potem znów spojrzał na twarz Nielsa, lecz pod rondem kapelusza dostrzegł jedynie ciemną plamę.
- Dajcie mu znać - Niels mówił wolno. - Dajcie wójtowi znać, ale sprawę, z jaką przychodzimy, przedstawimy sami. Niels zauważył niepokój wieśniaków, wiedział, że nie może dopuścić, by stali tak twarzą w twarz z siedmioma uzbrojonymi ludźmi. Już mocniej pochylili głowy, rozmawiali szeptem zaniepokojeni, niepewni. Dwóch próbowało ukryć broń przed oczami strażników. - Przyjaciele, wchodzimy do środka! Nie czekamy na pozwolenie wójta, bo wszystko, co ma, zbudował na naszej krwawicy. Chodźcie za mną! Zdawał sobie sprawę, że ryzykuje, zauważywszy jednak niepewność chłopów doszedł do wniosku, że rezygnacja wieśniaków stanowi poważniejsze zagrożenie niż kule żołnierzy. Wiedział, że strażnicy nie zaatakują bez wyraźnego rozkazu wójta, a ten, jak na razie, się nie pokazał. Gromada chłopów przeszła za swym przywódcą za ogrodzenie, twarde pięści usunęły uzbrojonych ludzi wójta na bok, żołnierze odskoczyli na widok strumienia ciał wlewającego się na dziedziniec. Zamknęli ten pochód, trzymając strzelby w pogotowiu, wystraszyła ich jednak liczebność gromady. Żaden z nich nie miał ochoty oddawać życia za swego pana, jeśli nie zostanie do tego zmuszony. W dodatku im również głód zaglądał w oczy, a z ludźmi, którzy wystąpili teraz przeciwko nim, nie raz wspólnie siedzieli pod sklepieniem kościoła. Chłopi wdarli się do sieni, ale wielkie drzwi prowadzące do izby były zamknięte. Niels dał znak ludziom z łomami i po kilku minutach sztaba ustąpiła. Wpadli do pięknej izby. I tu także paliły się świece, nie było jednak widać żywej duszy. Przy jednej ścianie prowadziły schody na górę, niezwykła konstrukcja, którą wójt zapewne skopiował z któregoś z mieszczańskich domów. Ręce wyciągnęły się po chleb, wciąż leżący na stole po wieczerzy. Okruchy wciskano do kieszeni i do ust, chłopi byli niczym kruki spragnione padliny. Ten i ów pochylił się i jął lizać ciemną plamę na stole w miejscu, gdzie najwidoczniej szklanica wójta się przelała. Niels nie mógł zapanować nad pogardą, jaka ogarnęła go na ten widok. - Odwagi, przyjaciele! Wezwijcie go tutaj, pokażcie, że wydaliśmy już wyrok! Głosy zabrzmiały z mocą, wrzask tłumu nabierał rytmu, Niels nie miał wątpliwości, że wójt dawno już zrozumiał, co się dzieje, ale nie chciał się pokazać. Tchórz! Zatrzeszczały deski nad ich głowami. Kroki. Uchyliła się pokrywa w suficie i wójt zszedł po stromych schodach. Ubrany był w mundur, podobny do tych, w których paradowali oficerowie. Na piersi coś mu błyszczało, na nogach miał buty sięgające niemal kolan.
Zatrzymał się cztery stopnie nad podłogą. . Niels widział, że urzędnikowi trzęsą się nogi, od tłustego ciała bił zapach strachu, lecz mimo to wysunął pierś w przód i dumnie oparł się na kolbie strzelby. - Popełniliście poważne wykroczenie, wieśniacy. Spadnie na was królewski gniew za ten postępek, za ten bluźnierczy bunt przeciwko temu, którego Bóg i państwo obdarowali władzą. Nie wiecie, nędznicy, że taki czyn karany jest śmiercią? Nie odpowiedzieli mu. Nienawiść bijąca z ich twarzy sprawiła, że wójt dosłownie się zachwiał. - Straże, usuńcie stąd tych ludzi, zakujcie ich w żelazo i wezwijcie lensmana. Czyżbyście zamienili się w kamienie, głupcy, zapominacie o swoich obowiązkach? Całą izbę wypełniał ludzki tłum, stali jeden przy drugim niczym mur od drzwi do schodów, jedynie Niels miał wokół siebie nieco wolnej przestrzeni. Wstąpił na pierwszy schodek. - Wydaje mi się, że wójt zobaczy dziś wieczorem, co to znaczy utracić władzę - rzekł groźnie. I przesunął się o stopień w górę. Jego twarz znalazła się teraz dokładnie naprzeciwko twarzy wójta, chociaż tamten stał o dwa stopnie wyżej. Urzędnik był jednak niewysokim mężczyzną, zaś Kvithovud, by spojrzeć w oczy większości ludzi, musiał schylać głowę. - To ty jesteś prowodyrem, Nielsie Kvithovud, będziesz odpowiadać za to wszystko, od dawna już bowiem mieszasz chłopom w głowie swoim niebezpiecznym gadaniem. Twoje życie w tej chwili dobiegło końca, Niels. Przekonasz się, że ting nie potraktuje łaskawie takiej niebywałej bezczelności! Niels w uśmiechu pokazał zęby, oczy zmieniły mu się w wąskie szparki. Zrobił ostatni krok w górę i stanął tuż przy wójcie, tak blisko, że czuł teraz przykry zapach potu, widział krople na czole pod rondem drogiego kapelusza. - Sądzisz, wójcie, że coś wskórasz, jeśli odbierzesz stadu pasterza? Zapominasz widać, że masz do czynienia nie z owcami, lecz z wilkami. Ci ludzie, których okradłeś, są niczym wygłodzone zwierzęta, pójdą za mną z narażeniem życia. Być może zdołasz doprowadzić do tego, by mnie osądzono i skazano, ale co ci z tego przyjdzie w zimnym grobie, wójcie? Bo będziesz pierwszym, którego zmyje ta fala wygłodniałych ludzi, która wpłynie na twe bogate brzegi. Któryś z chłopów wzniósł do góry nóż. Wystarczył jeden ruch, by nóż ze świstem przeciął powietrze i drżąc utkwił w ścianie.
Trafił w kawałek płótna, na którym uwieczniono upiększoną twarz wójta. Obraz zatrząsł się, jak gdyby chciał zsunąć się ze ściany, lecz ostrze utrzymało go w miejscu. Wielkie rozdarcie podzieliło poważne oblicze na dwie części. Wójt odskoczył w tył. Niels ruszył za nim w górę po schodach. W tym czasie gromada opróżniała wszystkie naczynia i beczki, nie pozostawiając nawet jednej rybiej ości. Kiedy nastał świt, wójt trzęsącymi się rękami wręczył służącemu zwinięty list, który miał dotrzeć do okręgowego poborcy podatków i zarządcy dystryktu. Za zamkniętymi na dwie sztaby drzwiami zasiadł do kolejnego poplamionego kleksami pisma. Lensman również zaniedbał swe obowiązki, odwrócił się, gdy wójt zażądał aresztowania tych z wieśniaków, których rozpoznał. Jawny bunt. I to nie tylko prostych chłopów i biedaków, zbuntował się także i sam lensman. Wójt czuł, jak zimny wąż strachu pełznie mu po plecach. Palce zdawały się sztywne i słabe, jak gdyby w ciągu tej nocy cała władza z nich wyciekła. Pisał i pił, opróżnił pół dzbana wódki, wreszcie usnął niespokojnym snem z jedną ręką pod głową, a drugą na kolbie strzelby. We śnie znów powróciły twarze chłopów, wykrzywione zatwardziałą złością, przypominające maski bądź oblicza demonów, oświetlone blaskiem piekielnego ognia, jedna koło drugiej niczym zaklęty las. Otaczały go kręgiem coraz ciaśniejszym, coraz bliższym, błyskały zęby drapieżników, czuł, jak szarpią mu ciało. Strzelba spadła na podłogę, a on zerwał się z krzykiem. Machnął ręką w stronę stołu i atrament rozlał się na ostatnim liście. W drzwiach stanęła żona z lampą w ręku i kamienną twarzą. Złoto na jej szyi również błyszczało jak broń, a koronki przy rękawach nocnego stroju wydały mu się szubienicami. - Idź spać, kobieto! Nie plącz się po pokojach w środku nocy! - Nie chcę dłużej żyć jak więzień we własnym domu. Oni znów tu są, tym razem pokażesz im, do kogo należy władza. Dźwięki dobiegające z zewnątrz stały się realne, nie były już echem pijackiego snu, lecz rzeczywistością, taką samą jak ból stłuczonego ramienia. Z przekleństwem na ustach znów złapał za strzelbę. - Teraz, do diabła, już koniec! Niech mnie czarci porwą, popłynie krew! Nie będę czekał na ludzi króla ani na to, aż z chłopców wyrosną mężczyźni. Biegiem minął żonę, kobieta popatrzyła za nim z myślą, że być może ostatni raz widzi
go żywego. Wzruszyła ramionami, odetchnęła głęboko. Zdawała sobie sprawę, że zbyt często udawała, iż nie dostrzega żebrzących matek. To ojcowie zmarłych dzieci już drugą noc z rzędu stali na dziedzińcu. To bracia zmarłych z głodu przyszli tutaj z siekierami i widłami w rękach, sądząc, że mają prawo żądać zadośćuczynienia. Żona wójta wróciła do swej alkowy i ukryła szkatułkę z najpiękniejszą biżuterią głęboko pod podłogą między dwiema belkami. Miseczkę z białym cukrem zaniosła do kominka i tam schowała. W to samo miejsce trafiły pieniądze, które miała przy sobie, i nieduży pakiet listów. Włożyła najmniej wyszukaną ze wszystkich swych sukien i nawet naderwała ją po bokach. Rozpuściła włosy i położyła się na łóżku, nasłuchując krzyków i odgłosów walki dobiegających z podwórza. Wśród zgiełku rozróżniła głos męża, słyszała drżący w nim strach, nerwowe rozkazy. Nigdy nie był odważny, ale też i nie było to konieczne, chronił go odwieczny autorytet, z jakim wiązała się sprawowana przez niego funkcja. Dopiero teraz. Świat nagle się odmienił. Kobieta wstrzymała oddech, wciąż nasłuchując. Nawoływania, trzask pękającej drogiej szyby, wreszcie strzały, na które tak czekała. Krzyki i zawodzenie nabrały mocy. Ktoś wrzeszczał, bojąc się spotkania ze śmiercią, ktoś inny dawał upust nienawiści w strumieniu gorących przekleństw. Odgłos stóp biegnących po dziedzińcu, metaliczne dźwięki żelaza, wszystko to zaczęło cichnąć, po trosze dlatego, że zatkała uszy palcami. Krew ciekła mu z brzucha, lecz rana nie była duża i wyglądała raczej niegroźnie. Mimo to twarze ludzi otaczających przywódcę przypominały lustrzane odbicie śmierci. Zsunęli mu koszulę, odkrywając ranę, w którą wdarła się kula, nie wiedzieli jednak, co więcej mogą zrobić, nieczęsto bowiem mieli do czynienia z podobnymi postrzałami. Któryś pobiegł po żonę z nadzieją, że ona znajdzie radę, inny gorączkował się, że czym prędzej należy usunąć kulę, inaczej zniszczy ciało rannego od środka. Żaden jednak nie zdobył się na opalenie noża w płomieniu, nie śmiał nawet rozniecić koniecznego do tego ognia. Pojaśniało na wschodzie, ale ludzie wójta bali się iść za zbuntowanymi. Kiedy straże wystrzeliły po raz pierwszy, wieśniacy stanęli niczym słupy soli. Kilku śmignęło siekierami w powietrzu, markując próbę podjęcia walki, lecz zaraz rozbiegli się na wszystkie strony, rozpaczliwie ściskając w rękach kawałki chleba czy węzełki z ziarnem, które udało im się zabrać z komory wójta. Być może któryś poczuł ukłucie w sercu, przykre
uczucie zdrady, czy uświadomił sobie własne tchórzostwo, teraz jednak ważniejsze było jedzenie, jakie znaleźli, ważniejsze były głodne dzieci. Ważniejsze niż towarzysze, którzy leżeli na dziedzińcu dworu, nie czując już głodu ani strachu. Przy przywódcy zostało jedynie trzech. Ciągnęli go po ziemi, byle dalej od ziejących ogniem luf, byle dalej od klęski i wykrzykiwanych przenikliwym głosem rozkazów wójta. Byle dalej od dworu, od światła bijącego z okien o potłuczonych szybach. W las. Bali się choć przez chwilę odpocząć, zauważyli jedynie, że nikt nie idzie za nimi. Wreszcie musieli położyć rannego na ziemi, pojękiwał cicho, z ust sączyła mu się krew. Obawiali się, że to już koniec, bo krew płynąca z ust często bywa oznaką zbliżającej się śmierci. Zauważyli plamę na kurtce, czerwień na własnych rękach i zrozumieli, że kula trafiła go w brzuch z lewej strony. Krew sącząca się z ust pochodziła z ran, jakie sam sobie zadał, przygryzając wargi. Niels Kvithovud gryzł się do krwi, by powstrzymać wzbierający w nim z pewnością krzyk bólu. Chłopi ze strachu coraz szerzej otwierali oczy, porozumiewali się szeptem, w ich słowach dźwięczał podziw dla dzielności tego człowieka i jego wytrzymałości na cierpienia. Wreszcie pojawiła się kobieta, nieduża, wystraszona, z włosami zebranymi pod chustką. Przerażona wodziła dookoła oczami, niosła jakąś torbę. Ręka jej się trzęsła, kiedy badała ranę. - To groźne, bardzo groźne, boję się, że nie ma nadziei, trzeba go zabrać do domu, do ciepłego łóżka, dać coś na wzmocnienie... Złożyła ręce nad brzuchem Nielsa, czyniąc w powietrzu jakieś znaki, wyglądało jednak na to, że sama w nie nie wierzy. Bez przekonania obłożyła ranę zielonkawą papką, uczyniła kolejne znaki, wreszcie wstała, przez chwilę patrzyła białowłosemu mężczyźnie w oczy, które zmatowiały od tłumionego bólu. - On walczył dla nas, Bóg przyjmie go z otwartymi ramionami - oświadczyła i odeszła.
ROZDZIAŁ II Nieartykułowane krzyki i chrząkania malca nikogo już nie przerażały. Czasami tylko jakaś stara babka nasuwała głębiej chustę na głowę lub odwracała się na jego widok albo dziecko chowało się za matczyną spódnicę, gdy spotkało go na drodze. Benjamin syn Antona wyrósł już na dużego chłopca, miał cztery lata. Rok wcześniej po raz pierwszy sam wstał i nauczył się stawiać kroki. Masywne ciałko musiało znieść wiele nieprzyjaznych spotkań z ziemią i podłogą, wreszcie jednak chłopczyk opanował sztukę chodzenia i z uśmiechem przyjął możliwość swobody, jaką zapewniała mu nowa umiejętność. Mimo wszystko jednak najlepiej się czuł, gdy Amelia woziła go w topornym drewnianym wózku. Ojciec Karl dorobił do niego nowe duże kółka, zmajstrował też coś w rodzaju uprzęży, którą Amelia mogła obwiązywać się w pasie tak jak zaprzęga się konia. Benjamin głośno się cieszył, kiedy pozwalano mu wejść do wózka, a gdy nadeszła zima, nie ustąpił, dopóki wózek nie znalazł się w kącie izby. Podczas gdy śnieg grubą warstwą otulał ziemię, Benjamin jeździł po ganku i po salonie w pięknym dworze na Wdowiej Zagrodzie. Amelia kochała swego przyjaciela i nazywała go bratem. Nie byli jednak spokrewnieni, wszyscy wiedzieli już, że Gjertrud, matka dziecka, nie była babką Amelii. Marja miała inną matkę, uwięzioną daleko na Północy. Może już nie żyła? Sama Marja nigdy jej nie poznała, a co dopiero Amelia. Babcia mieszkała kiedyś w tej wiosce, aż do czasu, kiedy wygnał ją stąd niedobry pastor. To sprawiedliwe, że umarł, myślała Amelia. Dziewczynka przypięła prymitywną uprząż i mocno szarpnęła. Ciężko było ciągnąć wózek w ten wczesny wiosenny dzień, drogi pokrywała warstwa błota, większe pojazdy wyżłobiły w niej głębokie koleiny. Na szczęście Wdowią Zagrodę dzieliła niewielka odległość od Vildegard, gdzie mama ostatnio prawie zamieszkała. Marja wysprzątała i na- prawiła stare budynki w gospodarstwie sąsiadującym z Wdowią Zagrodą, przerobiła je też w taki sposób, że izby zrobiły się większe i jaśniejsze. Postawiono także całkiem nowy dom, który mama nazywała składem aptecznym. Przechowywała tam wszystkie swoje niezwykłe lekarstwa, które od czasu do czasu przypływały wielkim statkiem z dalekich stron. Trzymała tam również pojemniczki z najrozmaitszymi cuchnącymi płynami, na półkach stały pudełeczka z różnymi proszkami. Amelia najbardziej lubiła pachnące wiązki suszonych ziół, wiszące pod sufitem, teraz jednak, na przedwiośniu, prawie nic już z nich nie zostało, mimo to apteka pachniała jak żadne inne miejsce na świecie i kiedy z rzadka pozwalano
dziewczynce wejść do środka, wkraczała tam jak do świątyni. Amelia wkrótce miała skończyć dziewięć lat. Jej twarz otaczały jasne piękne włosy, niebieskie oczy były odrobinę jaśniejsze niż matki, szczupłe ciałko nie okazywało jeszcze oznak przyszłej dojrzałości. Często sprawiała wrażenie, że myśli o czymś bardzo smutnym. Niewiele jednak było trzeba, by buzia jej się rozpromieniała i otwierała jak kwiat do słońca, odpowiadając na życzliwość lub radość innych ludzi. Amelia znalazła już swoje miejsce w życiu. Nie należała do osób, które beztrosko podchodzą do swoich obowiązków, od dawna zastępowała matkę i potrafiła pielęgnować dziecko jak każda dorosła kobieta. Już jako dwulatka umiała uśpić swego brata bliźniaka i w wieku trzech lat przyuczyła go do czystości. Jako czteroletnia dziewczynka wiedziała dobrze, jak należy przygotowywać jedzenie, a gdy żadnego z dorosłych nie było w domu, kroiła chleb. Tylko w naprawdę ciężkich chwilach szukała pociechy w łóżku matki. Mama w tamtym czasie często sypiała poza domem, niekiedy zapominała o tym, żeby przygotować dość chleba i owsianki, a tatuś każdego dnia musiał ciężko pracować na polu go- spodarza. Kiedy wracał do domu, był zmęczony i smutny, często płakał, gdy wydawało mu się, że Amelia już śpi. Uf! W wiosenny słoneczny dzień oczy Amelii zwilgotniały. Nie trzeba już o tym myśleć. Przecież wszystko jest znów dobrze. I to nie tylko dobrze, wręcz wspaniale. Pomyśleć, że Anton podarował im Wdowią Zagrodę i inne gospodarstwa! A mama odzyskała to, co pastor skradł kiedyś jej matce. Nagle stali się bogaci, tak bogaci jak lensman, a nawet bardziej. Tatuś mówił, że w całej wsi nie ma zamożniejszych od nich ludzi, Amelia widziała, jak bardzo jest z tego dumny, mamie także się to podobało, bo mogła teraz kupować wszystkie książki i lekarstwa, jakie tylko chciała. W dodatku zbudowała nowe magazyny na zboże i zimą rozdawała jedzenie ludziom. Dostawali je wszyscy, nawet ci, którzy odmówili mamie mleka tamtego roku, kiedy Amelia była jeszcze bardzo malutka. Dziewczynka pochwalała postępowanie matki, lecz Karl Martin splunął w śnieg przed kobietą z Laa. Jej brat był taki twardy. Amelia wiedziała, że bardzo często się boi i jest mu smutno, ale przy dorosłych Karl Martin zawsze udawał dużego i zadziornego, tak jakby chciał być małym mężczyzną. Amelia dobrze go rozumiała, bycie dzieckiem nie miało żadnych zalet, niekiedy jednak nie mogła powstrzymać się od śmiechu na widok brata, który idąc szeroko rozstawiał nogi, lub jego piąstek zaciśniętych w kieszeniach spodni, no i czapki, którą dostał od ojca i właściwie w niej sypiał. Czapka była tak duża, że spadała mu na uszy, ozdobił ją starą monetą, bo jego zdaniem przypominała wtedy kapelusz żołnierza.
Niemądra wojna! To przez nią dorośli z takimi ponurymi minami spotykali się na dziedzińcu kościoła. To przez nią tatuś Marty, Linne i Astrid już nie żył, wyruszył na wojnę wraz z innymi żołnierzami i zginął. Żołnierze musieli dostawać cały chleb i wszystkie wełniane tkaniny, dlatego za każdą rzecz trzeba było słono płacić, tak mówił tatuś, i dlatego ludzie głodowali. Dlatego do drzwi mamy pukało tylu chorych i głodnych, było ich tak wielu, że w końcu nie miała co im dawać. W zagrodzie mieszkało teraz blisko dwadzieścia osób, a byli przecież jeszcze ci, którzy pracowali na polach albo w domu i dostawali za to jedzenie. - Wydawało mi się, że jesteśmy bogaci, ale harujemy ciężej, niż wtedy kiedy musieliśmy zdzierać korę z drzew na chleb - powiedziała mama pewnego wieczoru. Miała smutną, zmęczoną twarz i była brudna, bardziej brudna niż wówczas, gdy cierpieli biedę i mieszkali w małej chacie w Oppdal. Ale do prawdziwej biedy jeszcze im nie spieszno, nie dalej bowiem jak wczoraj mama na kolację podała pszenne placki z masłem, a przecież była zwykła środa. Amelia parła do przodu, wózek zahaczał o kamienie i korzenie wystające z ziemi. Sapała ciężko, spocona pod grubą wełnianą sukienką, którą mama kazała jej włożyć, chociaż śnieg całkiem prawie już stopniał. Przed nią leżało Vildegard. Większość ludzi nazywała teraz to miejsce Domem Marji, tu właśnie przychodzili wszyscy chorzy, a także ci bliscy śmierci z głodu. Przybywało też wiele kobiet, żeby rodzić; zwłaszcza te słabe, które poprzednio chorowały albo nawet prawie umierały w połogu. Mama pomagała każdemu, ale niektórych nie udawało się uratować, przeważnie najmłodszych. Serduszko Amelii przepełniała troska o wszystkich małych i bezbronnych. Popatrzyła na Benjamina w wózku, leżał z przymkniętymi powiekami, uśmiechając się leciutko. - Chciałabym, żebyś mógł mi opowiedzieć, o czym myślisz, Benjaminie - powiedziała zdyszana i delikatnie pogładziła go po policzku, postanawiając chwilę odpocząć. Chłopczyk uśmiechnął się jeszcze szerzej, otworzył oczy. Patrzyły tak mądrze, były ciemne z odrobiną zieleni i błękitu. Wargi miał jakby nieco za duże w stosunku do całej buzi, Amelia zawsze chowała w rękawie ściereczkę, żeby mu je obetrzeć. Na twarzach ludzi pojawiał się zawsze taki okrutny wyraz, kiedy widzieli, jak Benjamin się ślini. Amelia wolała pokazywać im, że to dobry i miły chłopiec, grzeczniejszy i mądrzejszy niż obdartusy biegające w koło i wykrzykujące brzydkie słowa z bezpiecznej odległości. Benjamin niewiele umiał powiedzieć, ale potrafił mówić na inne sposoby. Amelia zawsze go rozumiała, wiedziała, kiedy chce mu się pić, a kiedy jest zmęczony czy smutny.
Umiał wymówić jej imię, było to pierwsze słowo, jakiego się nauczył. „Mila”! Każdego ranka witał ją tym przepełnionym radością dźwiękiem, a kiedy przychodziła i rozpinała szelki, które nosił w łóżku, rozpromieniał się zadowolony. Amelii z początku nie podobały się te szelki, ale kiedy Benjamin nauczył się chodzić, zrozumiała, że mama miała dobry pomysł. Benjamin raz w środku nocy wyszedł całkiem sam, szczęście od Boga, że i ona się przebudziła i zobaczyła puste łóżko. Wkrótce go odnaleźli, zsiniałego z zimna pod ścianą spichrza, mógł zamarznąć, na pewno coś go wystraszyło i uciekł z domu, żeby się schować. Nareszcie dotarli na miejsce. Tego dnia nie było tu wielu łudzi, na dziedzińcu stało, przestępując z nogi na nogę, kilka kobiet, jedna z nich trzymała na biodrze dziecko, co najmniej dwu - albo nawet trzyletnie, wciąż jednak ssało pierś matki zasłoniętą wielką chustą. Kobiety uśmiechnęły się do Amelii, pozdrowiły ją, pobłogosławiły. Na Benjamina jednak ledwie zerknęły, Amelia wiedziała, że kobieta z dzieckiem pomyślała zapewne: „Dzięki Bogu, że to nie mój syn”. Dziewczynka uprzejmie odwzajemniła uśmiech, postarała się jednak jak najprędzej wejść do środka. Benjamin chciał, żeby wzięła go na ręce, nie wyrósł jeszcze z tej radości, ale zrobił się już bardzo ciężki i Amelia z wielkim trudem wzięła go na barana. Chłopczyk zaraz objął ją za szyję, otoczył nogami w pasie, w nagrodę dostała mokry pocałunek w kark. Podrzuciła go żartobliwie, jak gdyby dźwigała na plecach worek ziemniaków. - Mamo, mamo! Jesteś tu? Nie doczekała się odpowiedzi, chociaż z wielkiej izby dobiegały różne odgłosy. Czy powinna zajrzeć do środka? Mama zapowiedziała, że nie wolno jej wchodzić niespo- dziewanie, bo to, co tam się działo, nie zawsze nadawało się dla oczu małej dziewczynki. Wśród chorych znajdowało się też wielu mężczyzn. Amelia usiadła przy palenisku w pomieszczeniu będącym niegdyś zagrodową kuchnią. Nad starym i nad nowym paleniskiem wisiały kociołki z wodą. Zwykle królowała tu Gunda, kobieta o obfitych kształtach, która kiedyś pałętała się z włóczęgami, ale wreszcie uciekła od swoich towarzyszy i osiadła w wiosce. Nie mogła znaleźć pracy, ludzie uważali, że jest brudna i kradnie. Trudno było jednak o bardziej czystą kucharkę niż Gunda i kiedy mama zorientowała się, że Gunda zna się również na leczniczych roślinach, kobieta miała zapewnioną przyszłość. Gunda zawsze chowała coś dobrego dla Amelii, raz nawet podsunęła jej kawałek kupnego cukru, starczyło go prawie na miesiąc, bo dziewczynka lizała go po troszeczku tylko wieczorem. Przyjemnie było zasypiać ze smakiem słodyczy w ustach. 2 pokoiku za kuchnią, gdzie Gunda trzymała beczki na wodę, skrzynie z drewnem na opał i tym podobne, dobiegł odgłos przesuwanych garnków.
Zaraz i sama Gunda stanęła w drzwiach, zapełniając je całą swą osobą, na okrągłej twarzy wykwitł uśmiech. - Amelia i Benjamin! Jak miło! Przychodzicie pomóc starej biedaczce, kochane dzieci? Amelia podskoczyła i obdarzyła Gundę mocnym uściskiem, Benjamin popełzł po podłodze i mocno objął okazale łydki kobiety. Amelia już poznawała owo przyjemne uczucie, jakie ogarniało ją za każdym razem, gdy Gunda brała chłopca na kolana, rozmawiała z nim i pieściła go, jak gdyby był najzwyklejszym ślicznym dzieckiem. Gunda to jedyna osoba, która naprawdę kocha Benjamina, oprócz oczywiście mnie samej, pomyślała. - Będziecie musieli dzisiaj zostać tu u mnie, malutka, mama ma bardzo dużo pracy. Tylu ludzi poważnie choruje... Mama biega jak smagana batem, ledwie udało mi się w nią wcisnąć trochę chleba z masłem, herbatę wypiła tylko do polowy, chociaż dodałam nawet miodu, może ty masz ochotę się napić? To herbatka z owoców czeremchy i dzikiej róży... - Najpyszniejsza jaka może być - uśmiechnęła się Amelia. - A tobie co zaproponujemy, młody człowieku? - Gunda wzięła się pod boki, pulchne ciało było tak miękkie, na jakie wyglądało, na kolanach mogło pomieścić się dwoje dzieci równocześnie. Benjamin cmoknął parę razy i wymachując rękami wskazał szafkę; tam zwykle Gunda przechowywała słodkie mleko, gdy tylko udało jej się zdobyć kankę. - Ach, tak? Masz ochotę na mleko? - Aaaa! Aa! Benjamina ogarnął jeszcze większy zapał, wstał, przytrzymując się stołu, i uderzył pięścią w blat, aż podskoczyły szklanki. - Będzie mleko - zaśmiała się Gunda, stawiając na stole specjalny kubek Benjamina. Amelia wiedziała, że zrobił go tatuś, tak przemyślnie wywiercił w nim otworki, że Benjamin mógł sam z niego pić, nie rozlewając przy tym ani kropli. Dziewczynka zrzuciła z nóg przemoczone buty. Tu, przy stale płonącym ogniu, panowało przytulne ciepło, chociaż para unosząca się z wrzątku czyniła pomieszczenie nieco wilgotnym, a dym z obu palenisk całkiem zasnuwał sufit. Dziwnie też pachniało, mydłem, zupą na mięsie, kapustą i potem, ale zdaniem Amelii nie był to przykry zapach, to była kuchnia Gundy, zupa Gundy, jej mydło i jej pot. Poczucie bezpieczeństwa. Z sąsiedniej izby dobiegł krzyk, stłumiony przez grube bale, wstrzymywany, a mimo to wdarł się boleśnie do uszu Amelii, chociaż bywała tu dostatecznie często, by słyszeć setki skarg cierpienia. Wiedziała, że na widok rzeczy dziejących się za ścianą wielu dorosłych
mdleje. Mimo wszystko przychodzili jednak, kiedy bowiem śmierć pochyla się nad łóżkiem, człowiek nabiera odwagi i jest gotów znieść największy ból. Amelię, chociaż siedziała przy ogniu, przeszedł dreszcz, na Gundzie krzyk zdawał się nie wywierać żadnego wrażenia. - Zło trzeba złem wypędzać - powiedziała cicho, napełniając jednocześnie specjalny kubek Benjamina. Chłopczyk nie reagował na odgłosy, pochłonięty smakiem i zapachem białożółtego tłustego napoju. Niewiele dzieci w jego wieku mogło się cieszyć takimi wspaniałościami, świeże mleko było zbyt cenne, dało się przechować zaledwie przez kilka dni, na ogół zbierano śmietanę i wykorzystywano na bardziej trwałe produkty, takie jak masło, sery, kwaśna śmietana czy też kwaśna serwatka. Jedynie niebieskawe zsiadłe mleko było powszednim napojem uprzywilejowanych, którzy mieli co najmniej jedną krowę. - Jak myślisz, mogę tam wejść? Chciałam porozmawiać z mamą. Gunda zasznurowała usta, ale oczy patrzyły z dobrocią. - Raczej nie powinnaś - odparła po chwili. - Może za jakiś czas, kiedy dziecko już się urodzi. - A więc to poród? Ale kto tak krzyczał? - Mamy poród, człowieka, którego ranił niedźwiedź, i jeszcze jednego, z brzuchem spuchniętym jak bania... Marja biega od jednego do drugiego, mało się nie rozerwie. Mówiłam jej: pozwól Ragnhild, Eddzie i Chłopakowi czymś się zająć, ale nie, ona wszystkiego chce dopilnować sama, ta twoja mama. Padnie, jeśli nie nauczy się odmawiać przynajmniej niektórym z tych, co żądają jej czasu. Amelia wolno pokiwała głową. Słodka herbatka nagle jakby zgorzkniała w ustach. Mama nie może chyba „paść”, przecież jest taka silna, ze wszystkim sobie radzi. Ale mama ma za dużo pracy, tak było zawsze, późno kładzie się spać, wstaje pierwsza, czasami chyba nie śpi przez całą noc. Buzia Amelii nad kubkiem spochmurniała. Och, gdyby była chociaż trochę większa, gdyby była choć taka jak Ragnhild, mogłaby więcej pomagać mamie. Bez względu jednak na to, jak bardzo Amelia się starała, i tak nic się nie zmieniało. Dziewczynka zwykle troszczyła się o jedzenie, pilnowała służących w domu, sprawdzała, czy jest porządek w piwnicy, w której przechowywano żywność, na strychu i w pokojach, przez cały czas opiekowała się Benjaminem, dbała o to, żeby ojciec miał czyste ubranie i potrawy, jakie najbardziej lubił, kiedy mama dłużej musiała zostać w Vildegard. Również Karl Martin, kiedy czegoś potrzebował, zwracał się do niej, nawet Jonas nadzorujący ludzi pracujących w polu i opiekujący się zwierzętami pytał Amelię o radę. Rosła wtedy w dumę, czuła się jak mała
gospodyni. - Na pewno niedługo będziesz mogła wejść. Spytam mamę, bo i tak muszę zanieść wodę, już się gotuje. Gunda zdjęła z ognia ciężki miedziany kociołek. Ważył pewnie tyle samo co beczułka ziarna, ale rosła kobieta przyciągnęła parujące naczynie pogrzebaczem i podniosła je, nie rozlewając na podłogę ani kropli wrzątku. Amelia zauważyła, że Benjamin robi się śpiący. To pyszny napój sprawił, że chłopczykowi zaczęły kleić się oczy. Kołysał się w przód i w tył, jak zwykle wtedy, gdy zasypiał. - Chodź tu, Benjaminie, odpoczniemy trochę! Masz moją chustkę, połóż się na niej, a ja poczekam, aż się obudzisz. Chłopczyk stęknął, przetarł skośne oczy, z kącika ust sączyło mu się mleko, ale Amelia nie przejmowała się tym i nawet nie wytarła mu buzi. Tutaj nikomu to nie prze- szkadzało, tu, w kuchni Gundy, Benjamin mógł być sobą i niczego się nie wstydzić. - Ci, ci - powiedział niewyraźnie. - Ci, ci, Mila! Dziewczynka uśmiechnęła się, chciał, żeby zaśpiewała mu piosenkę o ptaszku w krzaku róży. Tym, który o poranku ćwierkał swą radosną piosenkę... Amelia zaśpiewała jedną zwrotkę i Benjamin już spał. Ona także poczuła się senna. Przyłożyła się koło niego z myślą, że czas oczekiwania skróci się nieco, jeśli i ona na chwilę się zdrzemnie. Do domu nie musiała się spieszyć, postanowiła, że zaczeka na matkę. O zmierzchu wrócą razem, może uda im się chwilę porozmawiać, jeśli mama nie będzie zanadto zmęczona. Dłonie Marji sczerwieniały i spuchły, jak często bywało wieczorem. Wiele razy w ciągu dnia myła je w ostrym mydle, a jeśli zdarzało jej się pielęgnować chorego na chorobę łatwo przenoszącą się na innych, również zanurzała ręce w naczyniu ze spirytusem, szczypało wówczas iście piekielnie, zawsze miała bowiem otarcia, pęcherze albo inne drobne skaleczenia. Nie były to rączki bogatej pani, bywało, że wyglądały gorzej niż poparzone palce Nadjany. Jednakże zdaniem Marji spirytus i mydło były bardzo ważne, bo wśród zapisków, jakie dostała z Kopenhagi, znalazła krótki fragment, który mocno wbiła sobie do głowy. Jeden ze studentów twierdził, że ludzie chorują za sprawą lekarzy, rodzące umierają, ponieważ lekarze przez swoje wędrówki od miejsc, gdzie wykonują obdukcje, do łóżek położnic przenoszą na kobiety choroby. Student uważał, że spirytus czy też pewna substancja, której Marja nie znała, mogły temu zaradzić, Marja postanowiła więc spróbować. Ta teoria zgadzała się z tym, co Kari mówiła o myciu i o wrzątku, a ponadto sprawdzała się w praktyce.
W szpitaliku Marji nikt bowiem jeszcze nie zaraził się nową chorobą. Bardzo pilnowała, by chorych izolować od siebie, wolała położyć pacjenta na stryszku w stodole, aniżeli pozwolić mu spać przy innym zakaźnie chorym. Dysponowała teraz oddzielną izbą dla rodzących, przebywały tu także kobiety z innymi dolegliwościami, typowymi tylko dla swojej płci. W jedynym pomieszczeniu z oknem stał duży stół, na nim rozgrywały się niezwykle dramatyczne sceny, tutaj usuwano wrzody lub też nawet całe członki. Ostatniej zimy Marji znów przyszło zagryźć zęby i odcinać z żywych ciał martwe już palce u rąk i stóp. Tego akurat zajęcia nienawidziła, na szczęście Chłopak zaczął przejmować od niej część tego rodzaju zadań. Nazywano go po prostu Chłopakiem, nikt bowiem nie wiedział, jakie nosi imię. Pojawił się pewnego lata, dźwigając węzełek pełen niewielkich ostrych nożyków i budzących grozę narzędzi. Rozumiał wszystko, co się do niego mówi, lecz nigdy nie odpowiadał. Marja nie słyszała, żeby wydał z siebie jakikolwiek dźwięk, w dodatku poruszał się tak lekko i cicho, że prawie się go bała. Chłopak mógł być sy- nem balwierza, w każdym razie chodził od wsi do wsi i zyskał sławę człowieka umiejącego puszczać krew. Nie mógł liczyć sobie więcej niż dwadzieścia lat, lecz miał mięśnie dorosłego mężczyzny, a oczy starca. Marja lubiła go, choć w jego towarzystwie zawsze czuła się trochę nieswojo. Było coś okropnego w osobie, która nigdy się nie odzywa. Chłopak jednak okazał się zdolny, bez niego nie dałaby sobie rady, zajmował się mężczyznami, łatał skaleczenia i rany, wiedział, co robić z przypadkowymi postrzałami i ramionami, które wypadły ze stawów. To odpowiednie zajęcie dla mężczyzny, uznała Marja, ona sama miała pełne ręce roboty przy kobietach i dzieciach. Zdarzało się jednak, choć nieczęsto, że Chłopak stawał przed nią i patrzył na nią pewnym szczególnym spojrzeniem, oznaczało to, że składa odpowiedzialność na jej barki. Instynktownie wyczuwał, w czym Marja jest od niego lepsza, i zawsze okazywał wielki szacunek swojej pracodawczyni. W zamian za to Marja wtajemniczała go w niektóre ze swych sekretów, dawała ziołowe maści i specjalne nalewki, którymi mógł leczyć swoich pacjentów. Dzisiaj mało go widziała, biegała od dziecka, które miało trudności z oddychaniem, do rodzącej. W przerwach wydzielała maści, leczące rany na łydkach, i soki na trawienie. To jednak były błahostki, chociaż zdawała sobie sprawę, jak wiele znaczą dla tych, którzy szukali jej pomocy. Najwięcej czasu poświęcała położnicy. Dziecko, które się dusiło, poczuło się lepiej, wkrótce też nadeszła Gunda, niosąc kolejne wiadro parującej wody. - Dziękuję, Gundo, dobrze, że przyszłaś. Marja przeczytała etykietkę na pojemniczku, wyciągnęła korek i wylała kilka aromatycznych kropli na miseczkę stojącą przy dziecku. Zalała je wrzątkiem i po izbie
rozniósł się świeży mocny zapach. - Prędko, nakryj go kocem! Przychyl twarz do wody, o, tak! Dziecko znalazło się jakby w namiocie nad miseczką, matka trzymała je nad parą, z oczu ciekły jej łzy. Oczy dziecka także się podrażniły, lecz oddychało teraz zdecydowanie łatwiej. Marja uśmiechnęła się zadowolona, stwierdzając, że anyżek z rumiankiem w połączeniu z oparami spirytusu i odrobiną siarki działały doskonale. - Trzymaj je tak, dopóki woda nie wystygnie, potem możecie iść do domu, weź to ze sobą, i gdyby znów były jakieś kłopoty, rób tak, jak widziałaś - poinstruowała krótko kobietę. Wieśniaczka ukłoniła się trzy razy, podziękowała osiem, nazywając Marję aniołem. - Przyślę jutro rano do was męża, przyniesie trochę masła albo sera. - Dziękuję, to miło z twojej strony, ale przydałoby nam się raczej parę naręczy drewna albo jakieś stare łóżko, jeśli wam niepotrzebne. Kobieta uśmiechnęła się. - Oczywiście, dzięki tobie mamy jeszcze czworo dzieci w naszym własnym łóżku, dostaniesz więc, co tylko chcesz. Marji już nie było, lecz kobieta nie poczytała tego za nieuprzejmość. Odgłosy dobiegające z izby w głębi całkowicie usprawiedliwiały pośpiech Marji. - Przyj, dasz radę, jeszcze tylko trochę, jeszcze tylko jeden raz! Rodząca znów zaniosła się krzykiem, zawisła na szyi teściowej, spódnice miała podciągnięte aż do pasa i widać było, że po wnętrzu smukłych białych ud spływa krew. Marja przygryzła wargę, starając się ukryć niepokój za maską optymistycznej zachęty. Teściowa, pięćdziesięcioletnia kobieta, stała niczym drzewo, które nie ulega naporowi wiatru, lecz oczy pociemniały jej od strasznej prawdy, wymieniła spojrzenia z Marją, palcami dała znak, że czym prędzej należy wezwać księdza, Marja nie widziała powodu, by dłużej zwlekać, i przekazała wiadomość dalej. Rzeczywiście, nie wyglądało to dobrze. Kobieta rodziła raz wcześniej i już wtedy o mały włos nie przypłaciła tego życiem, dziecko zmarło podczas porodu, a kiedy wreszcie się urodziło, okazało się, że było zde- formowane. Marja wiedziała, że położnica jest wystraszona i umęczona ciążą pełną złych snów. A kiedy nadszedł wreszcie dzień rozwiązania, okazało się, że rozpoczęło go skrzeczenie kruków nad fiordem, zły znak, uważali ci, którzy się na tym znali Poród ciągnął się już trzeci dzień. Marja nie wiedziała, czy dziecko żyje czy też już umarło. Przykładała ucho do wielkiego brzucha, lecz nie słyszała żadnego dźwięku. Dłońmi
wyczuwała zarys dziecięcego ciałka, było źle ułożone, nóżki skierowane miało w stronę kanału rodnego. Marja od razu zorientowała się w grożącym niebezpieczeństwie, nie było jednak powodu, by się poddawać, dzieci już wcześniej przeżywały podobne porody, kobiety także. Teraz, gdy popłynęła czerwona świeża krew, Marja wiedziała, że kobieta wykrwawia się na śmierć.. W pozycji stojącej przytrzymywała ją teściowa, nogi przestały już ją nosić. Marja wiedziała, że taka pozycja może pomóc, chociaż kobiety w trakcie porodu wolały na ogół siedzieć w łóżku albo na stołku. Uklękła przy stopach położnicy, zbadała ją, lecz wyczuła jedynie miękkie pośladki dziecka. Biodra kobiety wyglądały na dość szerokie, ale mimo to dziecku coś zdawało się zagradzać drogę. - Przecież ona już wcześniej rodziła - mruknęła Marja. - I tym razem więc musi się udać, ale coś jakby przeszkadza, jak gdyby ona była trochę inaczej zbudowana... Na twarzy teściowej widniał smutek, synowa w jej ramionach najwidoczniej straciła przytomność. Nie szkodzi, pomyślała Marja, chwila ulgi w bólach może przyda jej nowych sił. - Dziecko nie urodziło się w taki sposób - ściszonym głosem wyznała teściowa. Marja popatrzyła na nią zdziwiona. Starsza kobieta z trudem przełknęła ślinę, odwróciła oczy. - Mój Boże, ciągle mi to stoi przed oczami. - Ale co takiego się stało, co? - Dziecko umarło. Na pewno, musiało być nieżywe... - I co? - Musieliśmy... Położna... Musiała je wydobyć. Marja zrozumiała. O takich sprawach się nie mówiło, lecz przecież się zdarzały, musiały się zdarzać. Po to, by uratować życie kobiety, poświęcano życie dziecka. Uśmiercano je w łonie matki, by móc je wyjąć. To stra- szne. Na myśl o takiej scenie Marja poczuła mdłości. Sama nie bardzo potrafiła sobie z tym poradzić, nawet gdy dziecko dawno już nie żyło. Gdyby żyło, nigdy nie byłaby zdolna tego zrobić. Księża nazywali to morderstwem, za taki postępek groziła kara śmierci, człowiek bowiem nie powinien wydawać wyroków w sprawach ostatecznych. Bóg we wszystkim miał swój cel, nawet w tragicznych losach tysięcy położnic i ich dzieci. Jedyne, co ludzie mogli zrobić, to próbować oszukać naturę, lecz i to także było grzechem. Bóg obdarzał kobietę tyloma dziećmi, ile zapisano w Jego księgach. Marja usiadła, poczuła, że robi jej się słabo. - Ona nie powinna nigdy... dlaczego... nie powinna mieć więcej dzieci.
Twarz starszej kobiety była niczym kamienna maska. - To żona naszego jedynego syna, miała urodzić mu dziedzica. Marja popatrzyła w zmęczone oczy, błysnęła w nich duma, w wypowiadanych niemal szeptem słowach dźwięczała próba obrony. - Nigdy nie wyjawiłaś jej prawdy? Powiedziałaś tylko, że poprzednie dziecko było zdeformowane? W twarzy teściowej nie drgnął ani jeden mięsień. Marja westchnęła, ujęła rodzącą za rękę, odnalazła delikatny rytm w rozszerzonych żyłach, dostrzegła lekkie poruszenie piersi nad wzdętym brzuchem. Niebieskie cienie pod oczami rozszerzały się z wolna ku skroniom i kącikom ust. - Ona już umiera, nic więcej nie zdołamy zrobić. Marja nie odpowiedziała. Starsza kobieta miała rację. Gniew Marji złagodził widok pomarszczonej dłoni na brzuchu młodej położnicy. Stara zrozumiała swój grzech, a może wcale nie był to grzech? Kolejne pokolenia wszak musiały przychodzić na świat, takie było prawo natury, gra, w której stawką było życie i śmierć, mniej heroiczna niż życie wojowników, lecz równie krwawa i okrutna. Taką walkę prowadzić musiały kobiety, a straty wśród nich były ogromne. Zajrzała do chłopca, któremu usunięto paskudny wrzód na szyi, i podała mu kolejną porcję odurzającego lekarstwa dla złagodzenia bólu po operacji. Dziecko jednak i tak zanosiło się bezgłośnym krzykiem, w jego spojrzeniu pojawiło się szaleństwo, bliskie było utraty przytomności z bólu. Marja bała się zaaplikować mu zwiększoną porcję leku, wiedziała, że jest trujący i można go stosować jedynie przez pewien czas. Chłopiec musiał znieść cierpienie, choć był jeszcze dzieckiem i mało rozumiał z tego, co się wokół niego dzieje. Marja starała się chronić swoje serce przed chwilami takimi jak ta, widok i jęki wydawane przez udręczonych ludzi w szpitaliku gromadziły się w niej jak w jakimś wielkim naczyniu. Niekiedy zdarzało się, że przelewały się przez wierzch, uciekała wtedy do lasu na parę dni, krzykiem i płaczem wyrzucając je z siebie. Ale za każdym razem naczynie stawało się coraz większe i mogło pomieścić coraz więcej ludzkiego cierpienia. Upłynął już blisko rok od ostatniego czasu, kiedy musiała je opróżnić. Nie bardzo wiedziała, czy to dobrze, czy wprost przeciwnie, nie powinna wszak zachowywać obojętności wobec takich męczarni, nie mogła jednak również dzielić cierpienia z chorymi tak, jak było na początku, takiej gehenny bowiem nie zniósłby żaden człowiek. Musiała zachować przytomną głowę i zdolność myślenia, inaczej stałaby się zupełnie bezradna. Człowiek cierpiący na ból brzucha nie wołał tak głośno o jej współczucie.