ROZDZIAŁ I
St. Petersburg, 1713
Czuła jakiś zapach, dziwny odór przynoszony przez wiatr, który nieprzyjemnie drażnił
nos na długo, zanim mogła wyraźnie zobaczyć miasto. Nad ujściem rzeki wisiała mgła, spoza
niej ledwie majaczył złocistofioletowy cień słońca. Pod stopami kobiety stary galeon kiwał
się z tym samym skrzypieniem i pojękiwaniem, co przez całą drogę, chociaż teraz, w zatoce,
fale były dużo niższe niż te, z którymi statek zmagał się, odkąd opuścili Norwegię.
Pasażerka wspierała się o zniszczone, wymagające pomalowania futryny i próbowała
oczyścić chociaż kawałek szyby, by lepiej widzieć. Ciężki zapach dochodzący z miasta
zdawał się wciskać poprzez ściany statku, przez drzwi i szyby, do wnętrza pawilonu, który
kołysał się jak w nieustannym tańcu na rufowej części statku. Kobieta poczuła ostre,
niecierpliwe ssanie w żołądku. Wkrótce dobiją do brzegu. Wkrótce kapitan sprowadzi ją
ostrożnie po trapie na ląd. Wkrótce... wkrótce będzie mogła się przekonać, czy naprawdę
dotarła do domu.
Śniła pełne nadziei sny, ścigała blednące wspomnienia przez całe życie. Teraz,
ostatecznie, będzie mogła zmierzyć się z prawdą. Nadjana starała się uchwycić tę prawdę
obiema rękami, wiedziała, że teraz już się jej nie wymknie. Podróż statkiem dostarczała jej
coraz to nowych dowodów na to, że zbliża się do miejsc, za którymi tak tęskniła. Jakaś ulotna
wizja kraju. Strzęp języka. Nawet jakieś twarze.
Rosja.
Państwo Piotra Wielkiego.
Och, tak, nie miała najmniejszych wątpliwości, wciąż potrafiła wywołać w ustach
smak czarnego chleba i blinów. Widziała też we wspomnieniach wielkie pozłacane kopuły i
piękne, barwne domy. Czerwone koszule? Obszerne płaszcze? Proste ulice i niskie, małe
sklepiki.
Wiedziała, że to nie jest to samo miasto. W tamtych czasach nikt nie znał miejsca
zwanego Sankt Petersburgiem, tutaj nad ujściem Newy, pośrodku rozległych bagien.
Ale teraz...
Mrużyła oczy, czuła, że nogi pod nią słabną. Chyba nie zdoła wyjść na brzeg o
własnych siłach, jeśli zaraz nie usiądzie i nie odpocznie, podczas gdy statek będzie się zmagał
z ostatnimi falami, z utęsknieniem dążąc do portu.
Chłopiec wciąż tkwił na pokładzie razem z dwoma innymi pasażerami. Po długich,
nudnych dobach spędzonych na morzu panowała tam gorączkowa atmosfera. Marynarze
krzyczeli coś do siebie w dawno zapomnianym przez nią języku, słowa unosił wiatr, nie
wszystko do niej docierało, lecz Nadjana rozumiała niemal dokładnie, co mówią.
Przypominała sobie wszystko dziwnie szybko, przyjmowała to jako ostateczny dowód. Język
rosyjski był jej językiem macierzystym. Mówiła po duńsku, norwesku, nawet po francusku i
trochę w języku niemieckim, którego nauczyła się w Kopenhadze. Ale te śpiewne, przeciągłe
słowa, którymi posługiwali się marynarze na tym statku... Tak, te słowa należały do mowy
dzieciństwa.
Puściła okienną ramę, wsparła się na niewielkim stoliku i z trudem dotarła do miękkiej
sofy, podczas gdy statek znowu zmieniał kurs i wzburzone morze tłukło w jego burtę.
Siedziała wysoko, wysoko ponad wodą w wyposażonym w okno drewnianym szałasie prawie
na samej rufie statku. Kapitan i załoga nazywali to pomieszczenie pawilonem, ale tak
naprawdę przypominało ono niewysokie pudło. Kiedy w tym pawilonie zbierali się
oficerowie wraz z pasażerami, robiło się ciasno i tłoczno. Nadjana cieszyła się, że podróż
dobiega końca. Nie lubiła morza. Przez pierwszą noc nieustannie wymiotowała, chora od
wspomnień o innym sztormie, ucieczce, nocach spędzonych w łodzi wiosłowej daleko stąd na
dzikich wybrzeżach Helgelandu...
Czasy Skjaervaer minęły już dawno. Uciekła z tego więzienia w pozbawionej wioseł
łodzi, wypłynęła na wzburzone morze, wydawało jej się, że nigdy nie dotrze do lądu. Wichry
jednak były i gwałtowne, i litościwe. Poradziła sobie. Jeszcze raz. Nadjana wielokrotnie
bywała uciekinierką, ale teraz to już na pewno będzie ostatnia podróż. Docierała oto do domu.
Wyjechała stąd jako osoba pozbawiona praw i jako taka wracała.
Ta posunięta już w latach kobieta jęknęła cicho, gdy poczuła ostrzegawczy i bolesny
skurcz w piersiach. Od dawna była chora. Odczuwała te bóle od czasu, gdy przyjechała do
Lyster jako świeżo poślubiona żona Justitiana. Może to ta sama choroba, która w końcu jego
pokonała? A może coś całkiem innego? Nawet Marja Karlsgard nie mogła jej pomóc.
Nadjana wstrzymała oddech i dotykała napiętej skóry na twarzy pod maską. Ból powinien za
chwilę ustąpić. Czuła, że serce bije z wysiłkiem i bardzo wolno, szumiało jej w uszach.
Napięcie dawało się we znaki, wiedziała, że nie potrafi już znosić zbyt wielkich emocji i
wzruszeń. Ostatnie lato było przecież bardzo niespokojne.
Karl Martin przeważnie spędzał czas na pokładzie. Teraz statek kiwał się leciutko,
mogli już dostrzec wysokie wieże na jakiejś twierdzy i widzieli, że wzdłuż pasa lądu stoi rząd
galeonów oraz wiele głęboko się zanurzających fregat. Nowo stworzona flota Rosji, Karl
Martin opowiadał Nadjanie szczegółowo. Marynarz, za którym nieustannie się włóczył,
mówił mu o tej flocie z taką dumą, jakby to on sam zbudował wszystkie okręty.
- W Archangielsku, możesz mi wierzyć, budują najpiękniejsze okręty na świecie! Car
osobiście jeździł po dalekich krajach i uczył się szkutnictwa. Staje często w doku z tubą, która
wzmacnia jego słowa, i dogląda, czy kil jest naprawdę prosty, sam wykuwa żelazne gwoździe
i nigdy nie bywa zmęczony. A okręty, okręty, mój młody przyjacielu, one będą najlepszymi i
najszybszymi, a także najbardziej groźnymi wojennymi jednostkami, jakie świat widział!
Karl Martin rozszerzonymi zdumieniem oczyma patrzył na młodego marynarza.
- Czy ty będziesz na nich żeglował?
- Och, tak, niech no tylko skończę służbę tutaj na tym pokładzie... Może już
przyszłego lata. Albo następnego. Żeby tylko wojna nadal trwała... - Oczekiwanie marynarza
mieszało się z odrobiną troski. - Chociaż człowiek nie powinien sobie czegoś takiego życzyć,
skoro w całej Rosji wdowy i matki opłakują poległych... Ale okręty, rozumiesz... Okręty to
coś zupełnie wyjątkowego. I wiesz, on jest Norwegiem, tak jak ty, ten, który dowodzi
wszystkimi jednostkami!
Karl Martin przybiegał do Nadjany z wypiekami na twarzy, żeby przekazywać jej te i
inne nowiny od marynarza. Każdego dnia uczył się więcej słów, a któregoś późnego,
bezwietrznego popołudnia Nadjana porozmawiała z samym kapitanem i nawigatorem.
Wypytywała ich o ten kraj, do którego się zbliżali, a oni dodawali wciąż nowe fragmenty do
jej układanki. Zjedli kapuśniak i bliny, czosnek przyjemnie palii w ustach i Nadjana czuła, jak
jej ciało przyjmuje ten smak, który powinien był być jej całkiem obcy.
Kapitan długo się zastanawiał nad swoją tajemniczą pasażerką. Kosztowało ją sporo,
zanim zdołała go przekonać, by wziął na pokład ją i chłopaka. Kobieta w masce wzbudzała
powszechną uwagę, mimo że nosiła też kapelusz z gęstą woalką, by ukryć ten straszny
kawałek jedwabiu, którym zawsze zasłaniała twarz. Dłonie również ukrywała, pod
rękawiczkami lub w haftowanej mufce. Nie odsłaniała ich nawet do jedzenia. Kiedy zabierał
ich na pokład w Christianii, był pełen sceptycyzmu. Skąd tych dwoje uciekło? Zamaskowana
kobieta najwyraźniej pochodziła z wysokiego rodu. Chłopak miał się wkrótce przemienić w
młodzieńca, podczas rozmowy spuszczał wzrok i odzywał się rzadko. Matka i syn, tak
powiedziała. Może to odepchnięta przez rodzinę arystokratka? A może zbiegła przestępczyni?
No trudno, srebro, które położyła przed nim na stole, rozstrzygnęło wątpliwości. Poza
tym, powiedział sam sobie, matuszka Rosja potrzebuje w tych dniach każdego młodego
mężczyzny. Szwedzi nie ustępują. Anglia i Francja wciąż są w stanie wojny. A co do króla
polskiego, to kapitan nie wierzył mu ani na słowo. Car Piotr rzeczywiście miał pełne ręce
roboty.
I krwi, dodał ze smutkiem jakiś cichy głos w sercu kapitana.
Kobieta okazała się sympatyczną towarzyszką, szczerze powiedziawszy, stała się
bardzo przyjemnym dodatkiem do pełnej trudów podróży. Na pokładzie panie zdarzały się
nieczęsto, ale kapitan nie przejmował się starymi przesądami. Czyż bowiem wielki ojciec
narodu nie zabiera swojej małżonki nawet na wojenną wyprawę? Czy nie posłał kobiety do
akademii, by wyuczyła się nawigacji?
Nie, teraz nastały nowe czasy dla ludzi, którzy wiedzą to i owo o świecie.
Kapitan z rozbawieniem obserwował, jak inni pasażerowie rzucają przeciągłe
spojrzenia, kiedy zapraszał Nadjanę do swojej kajuty i dotrzymywał jej towarzystwa. Chłopak
natomiast pracował, choć przecież zapłacił za podróż, szorował pokład i pomagał w mesie,
poza tym nauczył się od marynarzy wiązania węzłów.
Tak jest, nie żałował, że zabrał ze sobą tych dwoje. Młodszy marynarz obiecał na
dodatek znaleźć im lokum, kiedy nareszcie dobiją do portu.
Stała niepewnie na szerokich deskach, które położono od kamienistego nabrzeża przez
wypełniony błotem rów. Karl Martin trzymał ją mocno pod ramię, ale deski uginały się pod
ciężarem obojga i Nadjana miała wrażenie, że podróż wcale się jeszcze nie skończyła.
Wszystko się pod nią chwiało, kręciło jej się w głowie, przy każdym oddechu wciągała
wilgotny smród jeszcze głębiej do płuc.
Ale mgła zelżała. Słońce rzucało teraz fioletowe, chorobliwe cienie. Mogli już widzieć
i mieniące się pozłacane wieże, i piękne, barwne fasady.
Marynarz Jewgienij szedł krok w krok za nimi. Rozpościerał ręce i zachwycony
pozdrawiał ojczysty kraj.
- Matuszka! Ukochane dziedzictwo moich ojców!
Później wysunął się naprzód i raz po raz machał do swych towarzyszy ręką.
- Chodźcie! Chodźcie szybciej, nie mogę dłużej czekać. Mama trzyma gorące garnki
na piecu, wiem dobrze, o Boże, jak ja tęsknię za tym, żeby zobaczyć ją i ukochaną siostrę
Saszę! Jeśli będziemy mieć szczęście, dostaniemy na kolację gotowane mięso i cebulową
zupę!
Prowadził Nadjanę i Karla Martina w górę szeroką, prostą ulicą. Teraz naprawdę
mogli podziwiać miasto.
- Wszędzie nowe domy - powiedział cicho. Dumnie spoglądające oczy promieniały,
ale głos był dziwnie drżący. - Spójrzcie na ten pałac po drugiej stronie Wyspy Zajęczej! Zdaje
mi się, że został zbudowany z włoskiego marmuru. Jakie piękne kolory! Car miał go jakoby
zaprojektować osobiście, patrzcie na te sztukaterie!
Rozglądając się ciekawie, szli dalej. Pośrodku rzeki, na sporej wyspie, widać było
masywny kompleks budynków. Cytadela wzniesiona z kamienia lśniła bielą w
popołudniowym słońcu. Wysokie mury Twierdzy Petropawłowskiej były dokładnie tak
niedostępne, jak Nadjanie opowiadał kapitan.
Marynarz dźwigał znaczny ciężar, prócz swojego worka niósł też skórzaną torbę
Nadjany. Kufer podróżny miał być przysłany później, jeden z przyjaciół marynarza przyjdzie
na kolację i przyniesie go.
Teraz młody człowiek wyciągał nogi. Droga wiodła wzdłuż rzeki, nieustannie mijali
większe i mniejsze łodzie wyładowane towarami, kamieniami, drewnem i wielkimi workami
o nieznanej zawartości.
- Zanim słońce zajdzie, będziemy na miejscu - zapewniał marynarz, spoglądając z
troską na starszą kobietę. Spod maski ukrywającej twarz wypływały cienkie strumyczki potu.
Karl Martin zapomniał na moment o swojej pełnej zachwytu ciekawości i chwycił Nadjanę
jeszcze mocniej pod ramię.
- Może powinniśmy trochę odpocząć - powiedział, spoglądając spod oka na
marynarza.
- Dobrze, wkrótce dojdziemy do gospody Pod Czterema Fregatami, ale...
- No to idź do domu i przyjdź po nas później wieczorem. Nadjana musi odpocząć.
Kobieta ucieszyła się, że jej młody towarzysz potrafi tak stanowczo działać. Był
jeszcze dzieckiem, przynajmniej jeśli chodzi o wiek. Ostatni rok jednak dramatycznie
odmienił Karla Martina. Stał się on młodym mężczyzną, doszło do tego chyba zbyt szybko.
Marynarz zmarszczył nos, poprawił ciężki worek na ramieniu.
- Moim zdaniem to nie jest dobre rozwiązanie... Jesteście obcy, ludzie domyśla się
tego, gdy tylko otworzycie usta. I wkrótce zrobi się ciemno... Nie, ulice nie są bezpieczne.
Gospody też nie, zwłaszcza dla damy w towarzystwie młodego chłopca!
Karl Martin zmarkotniał, lecz Nadjana powiedziała:
- Jeszcze kawałek wytrzymam. Uniosła spódnicę nieco wyżej i poczuła, że bryza znad
morza chłodzi jej obolałe stopy.
- Chodź! - rzekła tak wesoło, jak tylko była w stanie. - Możemy iść dalej. Cieszę się,
że wkrótce spotkam twoją szanowną matkę, Jewgienij.
Młody człowiek kiwał z zadowoleniem głową. By dodać otuchy Nadjanie i skrócić
wędrówkę, zaczął opowiadać o mieście, które powoli zostawiali za sobą.
- Były tutaj jedynie bagna, podmokłe równiny i nieurodzajne mokradła! Szwedzi
zbudowali na nich fort, ale car Piotr rozprawił się z nimi bardzo szybko, dziesięć lat temu,
kiedy postanowił wznieść tutaj swoją stolicę. Petersburg! To będzie potężne miasto. Nasz port
na morzu! Nasz punkt startu do wielkich podbojów! Rosja stanie się nowym mocarstwem
świata, jest to cel naszego cara. I on go osiągnie!
Dumny głos przycichał nieco, kiedy marynarz przekładał worek z jednego ramienia na
drugie i machał zdrętwiałą ręką.
- Ale to wszystko kosztuje, nie muszę was przekonywać. Ludzie nie bardzo się z tego
cieszą, wiem dobrze. My, którzy wypływamy w morze, nie widzimy tak dobrze ani
wszystkich wysiłków, ani bezradności narodu. My oglądamy tylko nowe budowle i ulice za
każdym razem, gdy wracamy do domu. Ale ludzie...
Zatroskany potrząsnął głową.
- Miasto jest zbudowane na szkieletach, powiadają popi. Mówi się, że ulice są
przesiąknięte krwią...
- Ach, tak? Karl Martin przestraszony wytrzeszczał oczy.
- Tak, car jest surowym panem... Każdego roku do Petersburga przybywa mnóstwo
biednych ludzi. Więźniowie, chłopi pozbawieni ziemi, niewolnicy pojmani na wojnie... wśród
nich wielu Szwedów. Ale także synowie szlachty, eleganccy panowie z Moskwy, ba, nawet z
Ukrainy, odległego nizinnego kraju... Wszyscy oni przyganiani są tutaj, by zginać plecy nad
rowami, kopanymi dla osuszania bagien. Trudny do pojęcia wysiłek. Budują wciąż nowe
kanały, kopią nowe rowy prowadzące do morza. Każdy wznoszony dom musi mieć najpierw
fundament. Tysiące mężczyzn dźwigają potrzebne kamienie i ziemię w szmacianych
workach. Mówi się, że kamienie przywożone są aż z Ukrainy, że ziemia przynoszona jest
przez niewolników odbywających w tym celu trwające miesiącami wyprawy... Bez wozów,
bez zwierząt pociągowych, nawet bez ręcznych wózków.
- Niewiarygodne - jęknęła Nadjana. Ciało bolało ją tak, jakby ona sama była jedną z
tych przeklętych.
- A domy... drewno przywozi się z wielkich lasów położonych wiele setek mil stąd.
Niektórzy przenieśli tutaj całe pałace z Moskwy! Ale też nie mieli wyboru, skoro car najpierw
wymeldował ich z dawnej stolicy i miejsce do zamieszkania przydzielił tutaj. Chce, żeby ci
ludzie go otaczali, starzy książęta i nowa szlachta. Powiada, że powinni się oni stać
największą ozdobą jego stolicy, ale ich synów wysyła do kamieniołomów, a zamiast
pieniędzy daje im jedynie łopaty.
- Że też oni się na to godzą - mruknął Karl Martin. Marynarz posłał mu ostrzegawcze
spojrzenie.
- Nie mają wyboru. Poza tym to wielki zaszczyt móc służyć carowi teraz, kiedy
realizuje taki wielki cel z myślą o przyszłości narodu. Świat musi dostrzec jego siłę. Tak, co
do tego nie mam żadnych wątpliwości!
Jewgienij pokazywał coś w oddali.
- Tam! Tam leży chata mojej matki i siostry. Spójrzcie, ta maleńka wioska stała się już
częścią Petersburga! Kiedy tutaj przybyłem, znajdowało się w niej jedynie kilka zapadających
się chat!
Dumny znowu przyśpieszył kroku. Teraz, kiedy już widzieli cel wędrówki, w Nadjanę
także wstąpiła jakaś nowa siła. Uniosła brodę i uśmiechnęła się wesoło do Karla Martina. Na
szczęście chłopiec przyjmował wszystko jak przygodę. Mieli dość pieniędzy, by radzić sobie
przez jakiś czas, zdobyli też przyjaciół. A dzięki marynarzowi Jewgienijowi już w kilka
godzin po przybyciu będą mogli zapuścić korzenie w tej tak wspaniale się rozwijającej
rosyjskiej ziemi.
- Wchodźcie, proszę! Mój mały Jewosza, nareszcie jesteś w ramionach swojej starej
matki! Wojtitie, wojtitie, przyprowadziłeś przyjaciół?
- Tak, miłaja mama, to są cudzoziemcy. Będą dziś wieczorem naszymi honorowymi
gośćmi i może moja kochana matuszka zaprosi ich na dłużej...
- Och, pewnie, pewnie, mój synku... Proś gości do środka, oni z pewnością nie
pojmują, co mówimy.
Marynarz uściskał matkę.
- Tylko zacznij z nimi rozmawiać, moja kochana, zobaczysz, jak dobrze rozumieją
nasz język.
Ta budząca zaufanie kobieta Karlowi Martinowi przypominała żebraczki, które
widywał w miastach i wsiach Norwegii. Miała twarz ciemną jak garbowana skóra, a wokół
okrągłych, małych oczu aż się roiło ód setek drobniutkich zmarszczek. Szerokie usta były
prawie całkiem bezzębne, natomiast ramiona miała zdumiewająco silne. Lekko uniosła
podróżny worek syna, kłaniając się równocześnie głęboko gościom i cofając w stronę niskich
drzwi.
- Szanowni goście... Zachodźcie do nas. Mam na imię Jewdokija, jestem wdową po
znanym mistrzu kowalskim, którego imię nosi mój syn... Wejdźcie, wejdźcie i nie gardźcie
skromnymi warunkami...
Nadjana uśmiechała się, a Karl Martin kłaniał tak pięknie jak potrafił, nie zdejmując
worka z pleców. Kobieta wybuchnęła śmiechem, kiedy oboje witali ją po rosyjsku.
- Jaka uprzejmość! Ile szacunku! Tak, mój mały Jewgieniju, gdybym sama tego nie
widziała, nigdy bym nie uwierzyła. Ci cudzoziemcy... można powiedzieć barbarzyńcy...
Marynarz zarumienił się lekko, miał jednak nadzieję, że żadne z dwojga przybyszów
słów jego matki nie zrozumiało. Nadjana rozglądała się po izbie, a Karl Martin zajął się
małym pieskiem, którego matka Jewgienija zawsze brała ze sobą do łóżka.
- Tak, tak, przywitaj się z Katiuszką! Ona jest bardzo grzeczna, mogę was zapewnić,
nigdy nie szczeka ani nie robi żadnych głupstw. Dokładnie tak samo jak nasza caryca, po
której dostała imię... Miła istota, tak, tak, moje stare, obolałe nogi nie chciałyby mnie nosić
przez całą zimę w tej norze, gdyby nie ciepła, mała Katiuszką...
Kobieta zagadywała przyjaźnie do brązowego pieska, drapała go za uchem jedną ręką,
drugą zaś mieszała w saganku.
Oczy Nadjany zaczęły się przyzwyczajać do panującego w izbie półmroku.
Dostrzegała teraz, że dom został zbudowany prawie tak samo, jak budynki gospodarcze na
północy. Ściany z kamienia łączonego gliną, na tym więźba dachowa z grubych bali. A
wszystko pokryte czymś, co mogło przypominać słomę, ale co z pewnością było ostrą,
brunatną morską trawą rosnącą bujnie na bagnistych terenach.
Pośrodku ubitego z ziemi klepiska wymurowano duży piec.
A otwór w dachu też był dokładnie taki sam, jaki zapamiętała z niskich chat w
północnej Norwegii. Natomiast zapach panował tu zupełnie inny. Cała izba i kobieta, a nawet
pies, pachnieli czymś ostrym i kwaśnym. Kiedy podano jedzenie, Nadjana znowu poczuła ten
zapach.
Kapuśniak.
Gęsty, ciężki dym z opału, który Nadjana najpierw wzięła za mokre drewno, a który
okazał się suszonymi odchodami krów i owiec, stojących w pomieszczeniu obok izby zajętej
przez ludzi.
Starała się opanować coraz większe mdłości, była wdzięczna Jewgienijowi, że
zostawił otwarte drzwi, odważnie ujęła łyżkę, a Karl Martin dostał silnego kuksańca w bok.
- Jedz, na miłość boską!
Stara kobieta skinęła głową i złożyła ręce jak do modlitwy, uczyniwszy najpierw znak
krzyża w powietrzu nad stołem i nad jedzeniem.
Marynarz z wielkim zapałem zabrał się do posiłku, odrywał wielkie kęsy twardego
czarnego chleba z grubo mielonej mąki.
- Cieszę się, że nie brakowało ci jedzenia, matuszka... Czy masz jeszcze trochę
pieniędzy z tych, które dałem ci przed ostatnim wyjazdem?
- Uszsz... teraz jemy - odparła matka surowo i pochyliła głowę nad talerzem.
Piesek zapiszczał i Nadjana zobaczyła, jak stara, lekko zawstydzona, raz po raz
odejmuje sobie spory kęs od ust i podaje zwierzęciu.
- Zima była ciężka - powiedziała cicho. - Czy wiesz, synu, co wymyąlili nasi sąsiedzi?
- Spojrzała w dół na swoje stopy i dokończyła szeptem, ledwie poruszając wargami: - Oni
chcieli zabrać mi moją małą... Chcieli wsadzić ją do garnka. Nawet twoja siostra, ukochana
Sasza... Mówiła, że to bluźnierstwo wobec Boga, cara, Rosji i wszystkich udręczonych ludzi,
że karmię zwierzę, kiedy dzieci jej przyjaciół umierają z głodu... Oni niczego nie rozumieją,
synu, myślę, że jeszcze jednej takiej zimy nie wytrzymam...
- Ja o ciebie zadbam, mamusiu. Nie potrzebujesz się obawiać następnej zimy - rzekł
marynarz, rzucając niepewne spojrzenie ku swoim gościom. - A teraz, mamo, potrzebujemy
więcej światła - dodał cicho. - Jest niemal całkiem ciemno...
Dopiero kiedy kobieta przyniosła rozżarzone węgle z pieca i zapaliła oliwną lampkę
na stole, Nadjana zobaczyła, że oczy starej przesłania szara błona.
Była prawie ślepa.
A więc nie ma nic nadzwyczajnego w tym, że nie dziwiła się mojej masce, pomyślała
Nadjana.
Zanim jeszcze zimne jesienne wiatry zaczęły wiać nad krajem, Nadjana zrozumiała, że
marynarz nie tylko z powodu gościnności i współczucia dla dwojga uciekinierów zaprosił ich
do domu swej niewidomej matki. Stara kobieta okazywała coraz większe zaufanie eleganckiej
damie, która w taki niezwykły sposób do nich przybyła. Nadjana potrafiła już prowadzić z nią
proste rozmowy, matka Jewgienija była cierpliwa i z chęcią uczyła Nadjanę nowych,
trudnych słów. Ta zaś powtarzała je niczym dziecko i wkrótce nabrała takiej wprawy, że Karl
Martin został daleko w tyle. Ale któregoś dnia twarz gospodyni wykrzywiła się brzydko, a
Nadjana dałaby wiele za to, żeby cofnąć wypowiedziane przez siebie zdania.
Wspomniała coś o ślepocie starej. Ponury grymas na twarzy tamtej i jej słowa
sprawiły, że natychmiast zaczęła się wycofywać.
- Moje oczy widzą wystarczająco dobrze! Widzę to, co chcę widzieć! Strzeż się sama,
kobieto z północy, byś i ty nie musiała przyjąć kary bożej za swoją zuchwałość!
Wtedy marynarz odprowadził Nadjanę na bok i powiedział:
- Tak to jest, proszę pani. Wielu nieszczęśników tutaj traci wzrok i słuch, a często na
dodatek również nie mogą się poruszać. Nigdy jednak nie powinnaś o czymś takim
wspominać, bo to jest wielki wstyd. Matka uważa, że to kara za jej grzechy. Przyjmuje to tak
samo, jak śmierć ojca...
Nadjana przeprosiła raz jeszcze, ale marynarz potrząsał głową i uśmiechał się blado.
- Ona jest stara, biedaczka. I ma tylko mnie i moją siostrę. Harowała przez całe życie.
Nie uwierzy pani pewnie, że ona ma dopiero czterdzieści pięć lat. Ale wkrótce umrze. Muszę
się opiekować nią i siostrą, choć jest to bardzo trudne, ponieważ jedyne źródło mego
utrzymania znajduje się na morzu. Wy... wy dwoje... macie tutaj dom, jak długo zechcecie.
Nie będzie was to nic kosztowało, musicie tylko opiekować się nią i pomóc przetrwać jej
zimę. Z tym, co ja jej zostawię, zdołacie jakoś przeżyć, doświadczony marynarz zarabia
przecież więcej niż początkujący chłopak, którym byłem w ubiegłym roku...
Nadjana nie słyszała w jego głowie prośby, raczej propozycję.
Jewgienij nauczył ich wiele, był ich pierwszym przyjacielem w tym mieście.
Karl Martin odpowiedział:
- Będziemy jej doglądać, Jewgienij. Jesteśmy ci to winni. Poza tym nasze pieniądze
będą nam potrzebne później, kiedy już zdecydujemy, czy zostać tutaj, czy ruszać dalej. Twoja
matka z pewnością nauczy nas wiele o tym kraju. To raczej ona wyświadczy nam przysługę,
prawda, Nadjano?
Nie miała serca zaprotestować. Jeśli ten rozpieszczony młody człowiek zniesie długą
zimę w małej, śmierdzącej chałupie, ona też to wytrzyma. Zresztą może sama urodziła się w
takiej chacie? Może ona też tak by wyglądała i pachniała, gdyby życie obeszło się z nią
podobnie, jak się obchodzi z większością ludzi.
Ale wiadomość o tym, że ta drobna, pokurczona kobieta jest od niej młodsza, była dla
Nadjany szokiem. Maska i rękawiczki czyniły z niej w jakiś sposób osobę bez wieku.
Pochlebiało jej to i wprawiało w dumę, że jeszcze jest traktowana jako młoda, interesująca
kobieta. W lepsze dni jej krok był lekki i sprężysty, wciąż zachowała zręczność w szczupłym
ciele, a białe włosy z wiekiem nie zmieniały koloru, ani nie ciemniały, ani nie stawały się
jeszcze bielsze. W młodości wielokrotnie przeklinała tę ich bezbarwność, ale teraz mieniły się
niczym srebro w blasku księżyca, nie siwiały ani nie robiły się rzadsze tak jak u większości
starszych kobiet.
Znajdowali się w młodym, nieustannie rozrastającym się mieście Petersburg. Zyskali
pierwszych przyjaciół. Mieli dość pieniędzy, by nie głodować, niezależnie od tego co się
wydarzy.
Już podczas pierwszego spaceru po ulicach miasta Nadjana zrozumiała, że jest to
miejsce pełne wszelakich możliwości dla silnego młodzieńca, jakim Karl wkrótce się stanie.
- Dziękujemy ci, Jewgienij. Zostaniemy u twojej matki przez całą zimę.
Marynarz śmiał się uszczęśliwiony.
- Trzeba urządzić święto! Musimy to uczcić! Chodź, Karl Martin, pójdziemy do
handlarza wódki i zafundujemy sobie garnek na dzisiejszy wieczór. Mama zaprosiła Saszę i
jej przyjaciół, a ja myślę, że znajdzie się wielu chętnych, kiedy tylko usłyszą pijackie pieśni,
których zamierzam was dzisiejszej nocy nauczyć!
Nierzadko widywało się biednych ludzi pijanych do nieprzytomności, wieczorami z
niskich chat dochodziły krzyki i bełkotliwe śpiewy. Wódka jest pocieszycielką dla wielu, lecz
dla równie wielu staje się niebezpieczną władczynią. Często bywa obrzydliwa w smaku i
cuchnie paskudnie, najbiedniejsi próbują pędzić samogon z czegoś, co powszechnie nazywa
się cudzoziemskimi trupimi kośćmi. To warzywo, które car osobiście próbował upowszechnić
w swoim kraju. Sadziło się do ziemi bulwy, ale cierpka nać, która z nich wyrastała, nie
smakowała nikomu. Wyglądało też na to, że nie będzie bujnie rosła na polach po kapuście i
cebuli. A kiedy się na dodatek okazało, że pędzony z niej samogon jest podłego gatunku,
wysłannicy cara musieli zrezygnować. Nikt jesienią nie sprzątał żółknącej, zwiędłej naci.
Zbierano tylko bulwy, którymi napełniano wielkie balie wytwórców samogonu. Alkohol z
nich nie był specjalnie drogi, ale smakował kiepsko, odbierał swoim niewolnikom siły i
zdolność do pracy. Mimo to Nadjana dobrze rozumiała nieszczęsnych ludzi. Nędza w tych
okolicach zabudowanych małymi chatami, zamieszkanymi przez wdowy, podrostków, starych
mężczyzn i inwalidów, sprawiała jeszcze bardziej beznadziejne wrażenie niż to, co widywała
w chatach najbiedniejszych komorników w Lyster. Ba, nawet trudne miesiące spędzone na
Skjasrvaer zbladły w porównaniu z widokiem dzieci, które z ukrycia ciskały kamieniami w
szczury kopiące sobie jamy głęboko w podmokłej ziemi tuż obok ludzkich siedzib. Do
nadejścia zimy pozostawało jeszcze sporo czasu, ale już teraz dzieci głośno płakały z głodu i
rozczarowania, jeśli jakiemuś gryzoniowi udało się umknąć.
Nadjana przeliczyła dokładnie swoje srebro i kiedy spadł pierwszy śnieg, postanowiła
połowę majątku wydać na kompletnie nieodpowiedzialny, zdawać by się mogło zgoła
idiotyczny zakup.
- Jutro zaprowadzisz mnie do dzielnicy handlowej - powiedziała do Jewgienija.
On spojrzał na nią tylko i skinął głową.
- Chcesz lepiej poznać miasto? No tak, rozumiem. Od tygodni siedzisz przecież w
domu. Karl Martin jest dużo bardziej obeznany z okolicą, mimo to na pewno zechce nam
towarzyszyć.
- Tak! Możemy pójść do portu i do doków, gdzie szkutnicy budują okręty? - zawołał
chłopak.
Nadjana wielokrotnie słyszała jego opowieści o nowych fantastycznych okrętach, był
nimi zajęty tak samo jak marynarz.
- Owszem, pójdziemy. Zobaczysz statek, na którym w najbliższą niedzielę wypływam
w morze - odparł Jewgienij.
Nadjana już teraz czuła, jaka będzie zmęczona po takim długim dniu. Jednak
postanowienie, które powzięła, dodawało jej sił, a przeznaczone na zakupy guldeny
dosłownie paliły w kieszeni.
- Mam nadzieję, że potem będziemy mieć dość czasu - rzekła tajemniczo.
Najpierw poszli tam, gdzie rozkładają swoje stragany rosyjscy kupcy. W górę
najszerszej ulicy, gdzie aż się roiło od brudnych małych dzieci, proponujących do sprzedania
wszystko, od robionych na drutach wełnianych czapek do nadgniłych główek przemrożonej
kapusty. Kilka starych bab stało z czarnymi samowarami i sprzedawało herbatę, podawaną w
ciężkich kubkach z dębowego drewna. Ale tylko niektórzy mieli czas i pieniądze, by się
zatrzymać, biała para unosiła się w górę i przesłaniała zakutane w chustki baby.
Nadjana przesypywała w obciągniętych rękawiczkami dłoniach sczerniałe ziarno,
wszystkie zboża były w marnym gatunku, a ceny bardzo wysokie. Rozpoznawała żyto, ale
najpopularniejszego tu ziarna nie mogła sobie przypomnieć. To jakaś odmiana pszenicy, ale
kłosy, które kupcy wystawiali, były małe i żałośnie szare.
Długie rzędy cebuli i kapusty, a na dodatek różnego rodzaju warzywa naciowe, które
mogły być używane zarówno jako jedzenie, jak i lekarstwo. Znajdowały się tutaj także duże
bele wełnianych tkanin, stosy suszonych ryb i mnóstwo garnków, saganków, najrozmaitszych
narzędzi oraz robionych z drewna wiader.
Gorzej natomiast z klientami. Wkrótce wokół dobrze ubranej kobiety z wdowią
woalką u kapelusza zaczęło się tłoczyć mnóstwo sprzedawców. Wykrzykiwali coś jeden
przez drugiego, wielu posługiwało się takimi dialektami, że Nadjana nie była w stanie pojąć,
co mówią. Karl Martin stał z rozjarzonymi oczyma w kręgu kupców i gładził piękne,
rzeźbione rękojeści sztyletów, materiały na ubrania, niezwykłe miedziane instrumenty i różne
inne cuda, którymi kupcy próbowali kusić młodego pana. Ubrany był jak zwyczajny chłopiec
z ludu, ale zdradzał go kapelusz z szerokim rondem. A kobieta, której towarzyszył, miała na
sobie ubranie, kosztujące z pewnością tyle, że można by za to kupić ze dwanaście świń.
W końcu marynarz musiał krzyczeć i rozpychać się łokciami, by mogli wydobyć się z
ciżby.
Poprowadził ich za sobą dalej, powiedział, że zna pewnego kupca, u którego znajdą
lepszy towar. Wzdłuż ulicy uwijali się murarze i cieśle, budując tuzin nowych domów, a z
daleka, z wyspy, docierały tutaj ostre, dudniące dźwięki.
- To wybuchy, dzięki nim usuwa się ziemię z miejsca, w którym car zamierza
wybudować nową katedrę - wyjaśnił Jewgienij. - Pewnego dnia możecie też pójść i zobaczyć
nowe kanały. Mężczyźni kopią tam, stojąc ramię przy ramieniu, a francuski inżynier
nadzoruje ich i nieustannie wzywa swego boga, Merde!
Marynarz zachichotał z żartu. Prowadził ich teraz między dwoma niskimi budynkami
z pruskiego muru.
Weszli na jakieś tylne podwórze, na którym trwał straszny harmider. Świnie kwiczały
przerażone, kury gdakały, ptactwo różnego rodzaju tłukło się w drewnianych skrzynkach,
podobne do kur szare ptaki biły przerażone skrzydłami.
- Porozmawiaj z Igorem, on zdobędzie wszystko, czego szukasz - powiedział
Jewgienij.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki z pomalowanych na czarno drzwi wyszedł
ogromny, otyły mężczyzna. W owłosionej ręce trzymał ogromny nóż i mrużąc oczy pod
światło, patrzył na przybyłych. Hałas narastał, stawał się nie do wytrzymania. Mężczyzna dał
im znak ręką i wymachując nożem, ruszył ku uwięzionym zwierzętom.
- To rzeźnik. Najlepszy. Zaopatruje w mięso pałac cesarski - poinformował marynarz
z dumą. - Wygląda ponuro, ale to człowiek łagodny niczym baranek. Mój przyjaciel, możecie
polegać na Igorze Rzeźniku!
Karl Martin miał wielką ochotę ukryć się za spódnicą Nadjany. Mężczyzna w
ochlapanym krwią skórzanym fartuchu przypominał mu największego dragona, który ścigał
go tamtej przerażającej nocy w obejściu wójta.
Głęboko oddychał, starał się schować niedobre wspomnienia w ciemnym kąciku
swego serca.
Nadjana wyciągnęła lekko drżącą, obciągniętą rękawiczką dłoń.
- Dzień dobry, szlachetny rzeźniku. Przychodzimy, by dobić z tobą handlu.
- Klienci są zawsze serdecznie witani, zwłaszcza tacy, którzy mają pieniądze.
Gospoża...?
Znowu machnął wielkim, ciężkim nożem.
- Gospoża Nadjana - powiedział marynarz pośpiesznie. - Pani ma na imię Nadjana.
Nie pochodzi stąd, ale jest moją przyjaciółką.
Rzeźnik wymamrotał coś, co miało oznaczać akceptację, i wyciągnął do Nadjany
potężną łapę, kłaniając się ledwo dostrzegalnie.
Nadjana poszła za mężczyznami w głąb budynku.
Pomieszczenie, w którym się znaleźli, było oświetlone jedynie przez wąskie,
wydłużone otwory okienne i ogień płonący w dużym kominku pod ścianą.
Całość przypominała wąski korytarz, pod sufitem wisiały szynki i kiełbasy
przeznaczone do wędzenia.
Na ciemnych stołach leżały tusze rozpłatanych na pół zwierząt, przy piecu zaś stos
prosiąt, zaszlachtowanych i odartych ze skóry.
Nadjana zadrżała. Marynarz westchnął:
- Takie ogromne ilości jedzenia... Rzeźnik roześmiał się szeroko i rzucił parę
kawałków .
pokrytego śluzem mięsa przez stół.
- Proszę bardzo! Z pozdrowieniami dla twojej matki. Jewgienij dziękował serdecznie i
wpychał mięso wprost do kieszeni.
Nadjana szepnęła:
- No nie wiem... Nie zamierzałam kupować mięsa, jest takie drogie...
- Igor zdobędzie wszystko - oznajmił marynarz głośno. Nadjana spojrzała olbrzymowi
w oczy i poprosiła go, by zdobył dla niej dwie beczki mąki i tyle ile możliwe tego
cudzoziemskiego niejadalnego warzywa, które tutaj nazywają trupią trawą. Musi tylko
uważać, by zebrać wszystkie bulwy korzeniowe, te, które leżą głęboko w ziemi i
przypominają kamienie lub to, co psy zostawiają po sobie na ulicy.
ROZDZIAŁ II
- Patrz! Patrz, Nadjano, on jest kompletnie nagi! W czystym głosie Karla Martina
słychać było strach i Nadjana poczuła, że chłopak ciągnie ją za spódnicę.
Dwa tygodnie przedtem Igor przywiózł im pełne beczki, teraz zboże leżało bezpieczne
w starej ziemnej piwnicy matuszki. Piwnica nie była używana od śmierci męża starej, ale Karl
Martin oczyścił ją i pogłębił z zapałem, który bardzo zdumiał Nadjanę. W nagrodę za to
obiecała mu, że pójdą do miasta dzisiaj, w tę piękną jesienną niedzielę. Docierały do nich
pogłoski, że ma się odbyć jakaś wielka parada. Grupa ludzi, którą nazywano Konsylium
Radości, zorganizowała podobno ludowy festyn. Stara matka marszczyła się groźnie i
potrząsała głową, przesuwając jednocześnie w brudnych palcach paciorki różańca. Nadjana
na tyle rozumiała jej burkliwe słowa, by wiedzieć, że starej nie podoba się to, iż goście
wybierają się do Petersburga. Nadjana podejrzewała, że stara jest trochę zazdrosna. Widziała
tak źle, że nie była w stanie rozpoznać sąsiadów inaczej jak po dźwięku kroków i zapachu.
Oglądanie paradnego pochodu nie sprawiłoby jej na pewno żadnej radości.
- Kupimy ci placka na miodzie - obiecał Karl Martin, zadowolony, kiedy gotowi byli
do drogi.
Miał na sobie swoje najlepsze spodnie i aksamitną kamizelkę, którą mu Nadjana
uszyła, gdy zobaczyła taką samą na ulicy noszoną przez młodego rosyjskiego szlachcica. W
brązowym kapeluszu i grubych skórzanych butach do kolan, które niegdyś należały do
marynarza, Karl Martin wyglądał jak zwyczajny rosyjski chłopiec, pochodzący z niezamożnej
szlacheckiej rodziny, lub syn bogatego chłopa.
Nadjana miała na sobie jasnobłękitną suknię z pięknym haftem na plecach, jedną z
najładniejszych, jakie wzięła ze sobą w podróż. Suknia zaczynała się wprawdzie strzępić przy
szwach i wzdłuż brzegu, ale na tych ulicach specjalnie się nie wyróżniała.
- Popatrz! O, co by też mama na to powiedziała... Ostatnia część zdania zabrzmiała
niczym szloch.
Nadjana zamarła, słysząc słowa, które zdumiały ją niemal tak samo, jak paradujący
ulicą pochód. Po raz pierwszy chłopiec wspomniał swoich rodziców, wiele razy próbowała z
nim o nich rozmawiać, ale odnosiła wrażenie, że Karl Martin chciał odsunąć od siebie całą
przeszłość sprzed morskiej podróży.
Pochód był rzeczywiście szokujący.
Na przedzie kroczyło czterech mężczyzn ubranych w purpurowe płaszcze,
dźwigających na ramionach kogoś, kogo Nadjana wzięła z początku za chorego lub szaleńca.
Kiedy jednak podeszli bliżej, mogła zobaczyć i poczuć, że jest on po prostu kompletnie
pijany. Na jego młodym, wątłym ciele udrapowano jakiś sztandar również purpurowego
koloru. Próbowała odczytać, co na nim wypisano, ale litery były obce i dziwne. Kiedy jednak
tłum zaczął wykrzykiwać coś z wielkim zapałem, rozumiała każde słowo.
- Niech żyje Bachus! Bóg wina i radości, wypijmy na jego cześć!
I dzieci, i dorośli uderzali się po kolanach, mężczyźni wyrzucali kapelusze w górę.
- Uważajemyj Bachus!
Nawet najnędzniejsi żebracy, często pozbawieni kończyn, wlekli się i czołgali ku
głównej ulicy, by uczestniczyć w ogólnej wesołości.
Nagi mężczyzna jęczał i bełkotał coś, czterech dźwigających go kompanów
zaintonowało pieśń. Oni też nie byli trzeźwi, ani jeden z nich, a kiedy mieli przeciąć mniejszą
boczną uliczkę, wybiegło naprzeciw jakieś dziecko i cisnęło im pod nogi wielkie naręcze
trawy. Potknęli się wszyscy, stracili równowagę i upuścili nieszczęsną kopię Bachusa. Długo i
mozolnie próbowali się podnieść i wziąć go znowu na ramiona.
- Niech żyje Bachus! Kobiety i mężczyźni, radujcie się, pijcie jego zdrowie!
Tuż za Bachusem podążało dwóch mężczyzn w haftowanych złotem pelerynach i
wysokich spiczastych kapeluszach. Nadjana stwierdziła, że przypominają patriarchów
ortodoksyjnego kościoła. Jeden z nich jechał na oklep na ośle, drugi na świni. Obaj byli
poplamieni czerwonym winem i trzymali w rękach długie kije. Niektóre kobiety
uczestniczące w pochodzie obnażyły piersi i śmiały się do obserwujących je tłumów
czerwonymi, wilgotnymi wargami. Niosły prosięta i gęsi, a na końcu pochodu kroczył szereg
młodych mężczyzn, z których każdy prowadził dorosłego wykastrowanego wieprza. Świnie
miały na sobie lejce, młodzieńcy próbowali dosiadać ich jak wierzchowce. Ku wielkiej
radości tłumu próby raczej się nie udawały. Świnie kwiczały, śmiertelnie przerażone głupimi
pomysłami ludzi.
- Biedne zwierzęta - rzekł Karl Martin cicho.
Nadjana cieszyła się, że chłopiec jest jeszcze na tyle niedorosły, iż więcej uwagi
poświęca dręczonym świniom niż bujnym półnagim dziewczynom, idącym w długich
spodnicach i obrzucających okruchami chleba oraz spryskujących winem siebie, swoje
towarzyszki i ludzi na chodnikach. Nadjana domyślała się, że jest to jakaś parodia komunii, i
nie potrafiła zareagować inaczej niż dreszczem grozy.
Cóż to za kraj, który potrafi tak szydzić ze swego kościoła? W Norwegii zostaliby
natychmiast surowo ukarani za bluźnierstwo przeciwko Bogu, to pewne. Tego rodzaju
ośmieszanie ludzi kościoła, samego Chrystusa...
Jednak ludzie stojący wzdłuż drogi najwyraźniej widywali już przedtem takie rzeczy,
śmiali się i wykrzykiwali radośnie, starając się rozbawić uczestników pochodu. Najwięcej
rozrywki dostarczała im grupa dobrze ubranych mężczyzn, starych i młodych, kroczących z
nieruchomymi twarzami, którzy najwyraźniej źle się czuli w tych rolach. Nadjana domyśliła
się, że udają oni najznakomitszych mieszkańców miasta, arystokratów najwyższego
pochodzenia, a nawet duchownych.
Pośród idących na samym końcu znajdował się mężczyzna olbrzymiego wzrostu.
Ubrany w taki sam purpurowy kostium jak ci, którzy na początku nieśli Bachusa, miał na
głowie dziwny kapelusz, a na ramionach niedbale narzuconą pelerynę popa. Miał też bardzo
długą, sięgającą niemal do ziemi brodę. Wyglądała, jakby została zrobiona z owczej wełny, i
z pewnością tak właśnie było. W rękach niósł gruby dębowy kij. Nagle Nadjana go
rozpoznała, a w tym samym momencie on spojrzał w jej stronę i napotkał jej wzrok.
To sam car! Ze sztuczną brodą, w przebraniu duchownego, trzymając w rękach lejce,
na których prowadził kwiczącą świnię. Ogromny mężczyzna przeszedł w poprzek ulicy,
odłączył się od pochodu i zbliżył do nich. Nadjana pośpiesznie pociągnęła Karla Martina,
starała się popychać go przed sobą, przeciskać się między gęsto stojącymi ludźmi w tył, ale
było za późno. Tłum napierał ze wszystkich stron, chciał widzieć, nie zdołali więc uciec.
- Ojciec, ojciec, niech będzie pozdrowiony nasz wielki ojciec! - wrzeszczeli ludzie tuż
przy uszach Nadjany. Popychali ją to w tę, to w tamtą stronę, a Piotr stał przed nią i wyciągał
ku niej zieloną butelkę.
Kolana się pod nią ugięły. Słyszała wysoko ponad swoją głową jego szorstki,
dudniący głos.
Z trudem wciągała powietrze, nagle poczuła, że Karl Martin szturcha ją w bok.
- On prosi, żebyś z nim poszła, chce, byś była jego damą, Nadjano!
Wtedy olbrzym chwycił ją za ramię i pociągnął za sobą. Biegła, mówiła coś, jąkając
się, nagle stwierdziła, że potrafi mówić w tym znanym z dzieciństwa języku. Zdołała jednak
tylko wykrztusić przerażone:
- Kim jesteście, panie?
- Jestem niewolnikiem Bachusa i władcą świata - zachichotał nad jej głową. - Zdejmij
tę maskę, ty moja piękna, radujmy się! Twoje włosy lśnią wspanialej niż najdelikatniejszy
chiński jedwab.
Spojrzała na jego rękę i z przerażeniem zrozumiała, co on ma zamiar zrobić.
- Nie! Nie, bądźcie łaskawi, panie, proszę... Posłuchał prośby, sprawiał wrażenie
zaszokowanego jej gwałtownym protestem. Jedwabna maseczka, którą nosiła, była mocno
zawiązana na karku i przyszyta wieloma gęstymi ściegami do kołnierzyka sukni. Nadjana
przeraziła się, że zgromadzona wokół niej hołota zerwie jej osłonę. Nie zabrała ze sobą z
Norwegii lusterka, .zresztą przysięgła sobie, że nigdy w żadne lustro nie spojrzy. Jej palce
wyczuwały wszystko wystarczająco dokładnie. Twarz miała nierówną, pełną głębokich
zagłębień i obrzydliwych blizn. Tylko wokół oczu zostały resztki miękkiej, zdrowej skóry, z
której niegdyś była taka dumna. Na szczęście usta okazały się prawie nie uszkodzone, mogła
też pokazywać brodę i dolną część jednego policzka. Lewe ucho jednak prawie nie istniało,
oba policzki uległy zniszczeniu, a na czole wyczuwała naczynia krwionośne i mięśnie pokryte
jedynie cieniutkim naskórkiem tak, że wyglądały jak sznurki otaczające czaszkę. Wiedziała,
że to nie jest piękny widok, mimo że upłynęło tyle lat, spalona skóra wciąż była krwiście
czerwona lub ostro fioletowa. No trudno, przynajmniej nie musi się martwić, z roku na rok
bardziej, że się starzeje i przybywa jej zmarszczek. Gdyby pożar nie był się wydarzył i tak
miałaby teraz z pewnością brzydką, pomarszczoną skórę. I nie mogłaby jej ukrywać pod
żadną maską.
Piotr Wielki swoją potężną dłonią chwycił ją za włosy, które nosiła zebrane na karku
w duży węzeł. Mały kapelusik był dobrze przymocowany, ale jedwabne wstążki pozrywały
się niczym pajęczyna, kiedy car szarpnął mocno.
- Krasawica... przynajmniej mogę oglądać twoje włosy, ty nieznajoma księżniczko z
bachusowego dworu!
Musiała zacisnąć zęby, by nie krzyknąć, kiedy ciągnął ją tak, że spinki i
przytrzymująca fryzurę siateczka poodpadały. Nadjana poczuła, że włosy spłynęły ciężką falą
na plecy. Były proste, lśniące i białe niczym śnieg. Teraz wiatr od rzeki rozwiewał je, unosiły
się nad nią niczym żagiel. Car klaskał w dłonie i krzyczał zachwycony. Nadjana
przypomniała sobie słowa swojej starej gospodyni:
- To alfons, on jest gorszy niż inni... Boże, chroń naszego zbłąkanego cara, daj mu
rozsądek i godność, która przystoi wielkiemu władcy...
Ale ten mężczyzna stał i rozpryskiwał wino na kamienny bruk, śmiejąc się przy tym
głośno i odgrywając zuchwały spektakl wobec obcej damy. Inni udający księży mężczyźni
tłoczyli się wokół nich i Nadjana czuła, że serce tłucze się jej w piersi jak szalone. W
zamieszaniu odeszła daleko od Karla Martina, wokół niej rozbrzmiewały rosyjskie słowa,
chciała stąd uciec, wyrwać się z tej nieznośnie dwuznacznej sytuacji, ale dwoje brązowych
oczu trzymało ją jak na uwięzi. Wiedziała, że car może ją natychmiast zmiażdżyć swoim
ciężkim dębowym kijem. Podobno robił takie rzeczy przedtem, mężczyźni, którzy go
irytowali, ryzykowali, że bez ostrzeżenia roztrzaska im czaszki.
Strach pojawił się nagle, Nadjana poczuła dawno zapomniane, doświadczane w
młodości ssanie w żołądku i zanim zdążyła się opanować, krzyknęła desperacko, złapała
sztuczną brodę cara i szarpnęła z całej siły. Olbrzym stał oniemiały, widziała błyskawice w
jego oczach i czekała, kiedy podniesie kij. Tymczasem on wybuchnął hałaśliwym śmiechem.
Nadjana nie puściła brody i car pociągnął ją za sobą.
- Nie puszczaj! Prowadź starego kozła do pałacu! Dzisiejszej nocy będziesz naszą
świętą Marią, czcigodna księżniczko!
Zataczając się ze zmęczenia, dotarła Nadjana do pałacu zbudowanego z różowego
marmuru, który najwyraźniej był celem pochodu. Jakiś potężny, obwieszony złotem
mężczyzna z długimi wąsami stał wysoko przy grubych kolumnach i uśmiechał się szyderczo,
gdy spici do nieprzytomności uczestnicy święta potykali się na śliskich marmurowych
schodach.
Kiedy jednak dostrzegł Nadjanę i tego, którego prowadziła za brodę, książę zbladł.
- Ale... ale, czcigodny komandorze... Nie możecie przecież...
- Nie gowori głuposti, Mienszikow, czy nie widzisz, że my się bawimy? Zostań z
nami, nie bądź taki cholernie ponury! Czy świnie już upieczone? Czy dostarczono
dostatecznie dużo beczek wina? Bo teraz zbliżamy się my, Bachusowi bracia!
I nagle car zabeczał głośno, zaczął wierzgać nogami niczym uparty kozioł, po czym
jednym ruchem chwycił Nadjanę w talii i uniósł w górę. Przycisnął wargi do skraju maseczki,
Nadjana poczuła łaskotanie wąsów na swoich ustach tuż pod jedwabną osłoną.
- Zasłużyłaś na podziękowania, moja piękna... Będziemy mogli porozmawiać później.
Zostań!
Nadjana jednak zrozpaczona rozglądała się dookoła. Nigdzie nie widziała Karla
Martina.
- Mój syn! - krzyknęła rozpaczliwie. - Muszę znaleźć mego syna, on nie zna tutejszej
okolicy, może mu się stać krzywda...
Car postawił ją z powrotem na ziemi i zirytowany poszedł sobie.
- Wstrętne baby! Leć za swoim synem ty, jedwabna księżniczko! I ciesz się, że Piotr
jest dzisiaj w znakomitym humorze, czort wozmi!
Cieszyła się, oczywiście, choć przerażona jego klątwami i sypiącym skry spojrzeniem
kuliła się, próbując zniknąć mu z oczu. Ludzie śmiali się i wołali za nią, kiedy przeciskała się
przez tłum, krzycząc tak głośno, jak tylko mogła:
- Karl Martin! Karl Martin, gdzie jesteś? Nagle zobaczyła go siedzącego obok posągu,
który musiał przedstawiać jakiegoś proroka lub inną biblijną postać. Trzymał w objęciach
prosię. Miało ono wzdłuż jednego boku paskudne czerwone rany, które Karl Martin ocierał
połą swojej jasnoniebieskiej koszuli.
Chłopakowi łzy spływały z oczu. Nadjana padła przy nim bez tchu na stratowaną
trawę. Poczuła teraz, że marznie.
- Gospodi... oni chcieli żywcem nadziać go na rożen. Byli jak wściekli, Nadjano, oni
byli...
- Głodni - wtrąciła zdecydowanie i zadowolona zwróciła uwagę, że nawet w
zdenerwowaniu chłopak mówi już po rosyjsku.
- Wszystkie te małe prosiaki... gonili je i zadeptywali na śmierć...
Kiwała wolno głową i pogładziła go po włosach. Kapelusz gdzieś się zapodział.
- On jest złym człowiekiem! Niektórzy mówią o nim priedatiel... Zdrajca!
W głosie Karla Martina brzmiała rozpacz, ale też upór. Nadjana pomyślała:
Powinieneś się cieszyć, carze Piotrze, że ten chłopak nie jest jeszcze dorosłym mężczyzną.
- No... nie tylko złym, Karl. Nie tylko... Sam widzisz, jak pięknie buduje to miasto. I
zwycięża, zwycięża w każdej wojnie, którą podejmuje. Nie można chyba mówić zdrajca o
kimś, kto tak rozbudował swoją ojczyznę!
- Ale on dosłownie zdziera skórę z tych nieszczęsnych chłopów. Podatki ich dobijają,
a jeśli nie płacą, car dobija ich osobiście! To potwór, Nadjano. Jak on może się tego
wszystkiego dopuszczać?
- Naród jednak go kocha - odparła Nadjana cicho.
- Naród? A kto to jest naród? Ci głupcy, którzy klaskają mu podczas takich
pochodów? To niewolnicy. To jest miasto niewolników, Nadjano, tutaj nie ma ani jednego
wolnego człowieka!
Siedziała w milczeniu, cofnęła rękę i położyła ją sobie na kolanach. Ten poufały,
intymny sposób, w jaki gładziła go po włosach, przystoi może między matką i synem lub
babką i wnukiem. Uświadomiła sobie nagle z całą brutalnością, że Karl Martin nie jest
przecież jej dzieckiem. I nie jest też już taki mały. Zdumiewało ją nieustannie, jak głęboko ten
chłopak myśli. Kiedy mówi, wypowiada często tak mądre słowa, że Nadjanie robi się po
prostu smutno. Dzieci nie powinny tak mówić. Ale widocznie Niels Kvithovud stworzył
buntownika. Nadjana posłała mu w myśli parę przekleństw. To, co Karl Martin wygaduje,
mogłoby go zaprowadzić prosto do więzienia, gdyby usłyszał to któryś z ludzi cara. A po
dzisiejszym spotkaniu z olbrzymem Nadjana wątpiła, czy zechciałby okazać łaskę nawet
dziecku. Wzięła od Karla Martina prosiątko, a jego posłała do ulicznych sprzedawców, by
kupił placka na miodzie. Prosię uspokoiło się i zasnęło pod płaszczem Nadjany. Tylko od
czasu do czasu wydawało jęk, przypominający kwilenie noworodka. Kiedy chłopiec wrócił,
na jego twarzy gościł szeroki uśmiech.
- Chodź, Nadjano, i zobacz! Karły! Rzucają kulami, cały tuzin za jednym razem,
wygląda to niczym kręcące się koło!
Nadjana musiała się uśmiechnąć. Na szczęście buntownik gdzieś się zapodział.
Uradowana pobiegła za chłopcem w stronę tłumu ludzi, stojących pośrodku głównej ulicy i
obserwujących coś z uwagą.
Mali ludzie nosili kosztowne ubrania, jedno bardziej błyszczące złotem i srebrem niż
drugie. Jakaś kobieta miała włosy sięgające aż do ziemi i dźwigała wielki kosz pełen
lśniących kul. Wyglądały jak niewielkie kule armatnie, były wypolerowane, gładkie i trochę
tylko lżejsze. Mężczyźni, którzy się nimi posługiwali, bez trudu wyrzucali je wysoko w górę
równym szeregiem. Bardzo to zaimponowało Nadjanie, stała i nie mogła oderwać oczu od
widowiska. Gdyby nie prosię, ona również klaskałaby głośno. Bo to naprawdę była duża
sztuka.
Tłum krzyczał nieustannie, domagając się dalszego ciągu widowiska. I rzeczywiście,
niedużego wzrostu ludzie popisywali się przed klaszczącą ciżbą.
Nadjana była popychana to w jedną, to w drugą stronę, w końcu zirytowana zrobiła
użytek z łokci i dotarła do pierwszego rzędu. Karl Martin zachował się tak, jak zwykle
zachowują się dzieci, przeciskał się między ciężkimi butami i cuchnącymi roboczymi
spodniami stojących mężczyzn i on również dotarł do pierwszego rzędu.
Kiedy Nadjana popatrzyła na karły z bliska, uśmiech zamarł jej na wargach.
Niektórzy z nich byli bardzo mali i sprawiali groteskowe wrażenie. Część miała
maski, podobnie jak ona. Może oni właśnie byli najbrzydsi. Poczuła ukłucie w sercu, gdy
patrzyła na ich wielkie, odstające uszy, pokurczone ciała i płaskie, jakby nieludzkie rysy.
Jeden nosił wysoki kapelusz, a kiedy go zdjął, tłum ryknął śmiechem, ponieważ jego czaszka
w żadnym razie nie przypominała ludzkiej głowy.
Pociągnęła Karla Martina za kurtkę.
- Chodź, wracamy.
- Ale tu jest tak wesoło! Zobacz, jacy oni są zręczni! Jacy dziwni, widziałaś już kiedyś
takich dziwnych ludzi?
Ona jednak zdecydowanie ciągnęła go za sobą, powtarzając, że muszą wracać do
domu i nakarmić prosiaczka.
- Małe biedactwo... Zajmiemy się tobą jak najlepiej, zobaczysz. Będziesz spał ze mną
tak jak Katiusza. Och, nie caryca, - oczywiście, ale mały, bystry piesek, który nazywa się
Katarzyna...
Z ulgą Nadjana patrzyła, jak chłopiec rzuca ostatnie spojrzenie na karły. Przeniknął ją
dreszcz i przyśpieszyła kroku, by jak najszybciej znaleźć się z daleka od tych hałaśliwych,
ordynarnych śmiechów.
Mijali jakiś wóz, ale nie rozpoznali go, dopóki wysoki głos nie zawołał do nich po
imieniu.
- Igor! Dziękujemy ci za pomoc, którą nam wyświadczyłeś!
- Gospoża Nadjana! Czy idziecie na targ z tym małym?
Potężny rzeźnik chichotał, spoglądając na prosię. Wciąż miał na sobie swój
pokrwawiony skórzany fartuch, ale na głowę włożył kapelusz ozdobiony z przodu złocistymi
medalami. Czerwona szarfa powiewała za nim na wietrze. Zatrzymał swoje konie krótkim
rozkazem i wypluł machorkę na ulicę.
- Życzycie sobie, bym was podwiózł?
- Jedziesz do domu Jewgienija?
- No, nie... ale mała przejażdżka chyba nie zaszkodzi. Wy zaś szybciej dotrzecie do
domu.
Karl Martin przycisnął mocniej prosię i wspiął się na wóz. Nadjana czuła odór
ładunku w tylnej części fury, nie odważyła się odwrócić głowy, by zobaczyć, co tam leży.
Igor posunął się na wąskiej ławce i cmoknął na konie.
- No, musicie mi wybaczyć, to nie jest pewnie podwoda dla eleganckiej damy... ale wy
chyba nie jesteście za bardzo wymagający, skoro mieszkacie u matki Jewgienija.
Nadjana nie odpowiedziała. Igor wciąż coś żuł i cmokał, wóz przyśpieszył, Nadjana
podskakiwała boleśnie na twardym siedzeniu.
- No, a jak wam się żyje teraz, kiedy młody Jewgienij znowu wyjechał? Urządziliście
się jakoś?
- Tak, dziękuję, niczego nam nie brak. Igor poufale pochylił się do niej, zapach
surowego mięsa mieszał się z przesyconym wódką oddechem. Ale jego oczy były czyste i
przenikliwe.
- Mógłbym załatwić dla ciebie coś innego, Nadjano. Tylko powiedz... Tutaj w tym
mieście jest wielu ludzi wysokiego rodu, którzy przyjechali bez żon... i pragną towarzystwa.
Nie była zdziwiona jego propozycją. Uniosła leciutko brodę i pozwoliła mu mówić
dalej. Zachęcony jej zachowaniem Igor perorował:
- Tak, ja znam ich wszystkich. Przychodzą do mnie po delikatesy. Różnego rodzaju,
jeśli rozumiesz, co mam na myśli. To są eleganccy panowie, bogaci. Ale, widzisz, samotni...
Brak im damskiego towarzystwa.
- Dlaczego nie zabrali ze sobą swoich kobiet? Igor roześmiał się i splunął.
- Och, niektóre z nich tutaj oczywiście są. Wiele czeka, aż ich nowe pałace będą
gotowe. Te pałace wyrastają teraz wszędzie niczym grzyby po deszczu, sama przecież
widziałaś. Ale niektóre rodziny z Moskwy zabrały z powrotem do domu swoje zamężne
córki. Mieszkańcy Moskwy zdążyli się już dowiedzieć o tym bagnie, o rozpustnym życiu w
kręgach dworskich... Nie chcą narażać na szkodę dusz swoich córek, sądzą, że w Petersburgu
mieszka sam antychryst. I pewnie tak jest, ha, ha!
Nadjana patrzyła prosto przed siebie.
- A ty... ty jesteś urodziwa, prawda? Pod tą maską. Zresztą to nie ma znaczenia. Jesteś
pięknie zbudowana, muszę przyznać. A twoje włosy... to prawdziwy skarb. Możesz sobie
zachować tę maskę jako ozdobę, to bardzo pobudza ciekawość...
- Dość tego, Igor!
Chłód w jej głosie sprawił, że Igor zaczął mamrotać coś pod nosem.
Karl Martin śledził uważnie każde słowo. Zirytowana Nadjana spostrzegła, że Igor
mrugnął do niego.
- Ty nie jesteś synem Nadjany, prawda? Zaraz to zauważyłem, mój chłopcze. Bóg wie,
dlaczego udajecie, że tak jest.
Nadjana uśmiechnęła się pod maską cierpko.
- Mam ci to wyjaśnić, Igorze Rzeźniku? Naprawdę chcesz wiedzieć, dlaczego?
Wzruszył ramionami, ale uniósł brwi.
- To dlatego, że Karl Martin, którego tutaj widzisz, jest niebezpiecznym rebeliantem,
ściganym i przez państwo duńskie, i przez szwedzkie. Ja zaś jestem taka stara, że to dla mnie
komplement uchodzić za jego matkę.
Rzeźnik roześmiał się ponuro, lecz zaraz umilkł i przez chwilę zajmował się
zwijaniem tytoniowych liści. Przez cały czas pewną ręką trzymał lejce.
- Pomyśl o mojej propozycji, Nadjano. Mogłabyś mieszkać w pałacu. No, w każdym
razie w jednym z tych pięknych holenderskich domów nad rzeką. Pomyśl o tym, kiedy brud i
wszy zaczną niszczyć twoją delikatną skórę...
Nadjana podziękowała za podwiezienie i zsunęła się z wozu, nie czekając, aż
szorstkie, brudne łapy obejmą ją w talii. Karl Martin zeskoczył natychmiast z prosięciem na
rękach, które zdążył już ochrzcić imieniem Piotr. Gdy Karl Martin rozmawiał ze świnką
nazwaną imieniem cara, na wozie zapanowała wesołość.
- Dbaj o tego chłopaka, nawet jeśli nie jest twoim synem. Jego dowcipy są bardzo
zabawne, tak uważam. Ale istnieją pewnie tacy, którym by się to nie podobało.
Nadjana zadrżała. Mogą nadejść czasy, gdy będą potrzebować takich przyjaciół jak
Igor. Wyciągnęła więc do niego dłoń w rękawiczce.
- Dziękuję ci, Igor. Nie czuję się urażona tym, co powiedziałeś. Wprost przeciwnie.
Ale widzisz, nie jestem taką piękną młodą dziewczyną, jak być może sądzisz.
- Co tam, młoda i młoda... Wiem przecież, że nie jesteś już dziewicą, ale bardziej
dojrzałe kobiety mogą być piekielnie utalentowane w...
Zrobił grymas i rękami chciał wyrazić to, czego nie mógł powiedzieć damie. Nadjana
zachichotała.
- Skończyłam pięćdziesiąt lat - szepnęła po rosyjsku, tak cicho, że nie wiadomo, czy
Igor usłyszał. Zaskoczenie, jakie ujrzała na twarzy rzeźnika, gdy machał jej na pożegnanie,
sprawiło, że Nadjana zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie użyła niewłaściwego
słowa.
Może lepiej trzymać się niemieckiego i francuskiego. Mimo że uczyła się wciąż
nowych rosyjskich wyrażeń, czuła się jeszcze niepewnie, jeśli rozmowa wykraczała poza
pospolite, codzienne sprawy.
- Nadja, moja kochana, nareszcie jesteś! I co to, mój Boże, kupiłaś prosię? Och, ile
błogosławieństwa sprowadziłaś do mojego domu, ile bożych cudów!
Na pól ślepa kobieta potykała się, biegnąc przez podwórze, by uściskać Nadjanę.
- Naprawdę śliczna mała świnka, trochę poturbowana, ale wyzdrowieje, gdy tylko
pozwolimy jej trochę pobiegać. Obłożę jej skaleczenia kapuścianymi liśćmi, to się bardzo
prędko zagoją. O c h , jak się cieszę, pomyślcie, świeże mięso...
Nadjana uśmiechała się, widząc radość gospodyni. Nie opłakiwała wyjazdu syna
dłużej niż tydzień, teraz była naprawdę zadowolona i wesoła.
- Ta zima nie załamie starej baby, nie, wszystko pójdzie dobrze. Mój dumny
Jewgienij... zobaczę jeszcze i jego, i wiosnę!
Ów gwałtowny atak optymizmu zaniepokoił Nadjanę. Kobieta wcale nie wyglądała
zdrowo, w ogóle odkąd tu zamieszkali, czuła się marnie. Kaszlała po nocach, często rano
musiała długo leżeć pod pierzyną, zanim zebrała dość sił, by ustać na własnych nogach.
Ty byś z pewnością znalazła na to radę, Mario. Niech cię Bóg ma w opiece...
Tak, i ty pewnie też, moja kochana Marjo. Nadjana niezbyt już często wspominała te
dwie norweskie kobiety, które poznała w tak różnych okolicznościach. Najpierw Marię, całe
życie temu, na Skjaervasr. Była upokarzana, gnębiona, wykorzystywana przez tę niepokorną
istotę o blond włosach. Tak, żywiła do niej coś, co przypomina nienawiść. Ale to była
MAY GRETHE LERUM MIASTO NIEWOLNIKÓW
ROZDZIAŁ I St. Petersburg, 1713 Czuła jakiś zapach, dziwny odór przynoszony przez wiatr, który nieprzyjemnie drażnił nos na długo, zanim mogła wyraźnie zobaczyć miasto. Nad ujściem rzeki wisiała mgła, spoza niej ledwie majaczył złocistofioletowy cień słońca. Pod stopami kobiety stary galeon kiwał się z tym samym skrzypieniem i pojękiwaniem, co przez całą drogę, chociaż teraz, w zatoce, fale były dużo niższe niż te, z którymi statek zmagał się, odkąd opuścili Norwegię. Pasażerka wspierała się o zniszczone, wymagające pomalowania futryny i próbowała oczyścić chociaż kawałek szyby, by lepiej widzieć. Ciężki zapach dochodzący z miasta zdawał się wciskać poprzez ściany statku, przez drzwi i szyby, do wnętrza pawilonu, który kołysał się jak w nieustannym tańcu na rufowej części statku. Kobieta poczuła ostre, niecierpliwe ssanie w żołądku. Wkrótce dobiją do brzegu. Wkrótce kapitan sprowadzi ją ostrożnie po trapie na ląd. Wkrótce... wkrótce będzie mogła się przekonać, czy naprawdę dotarła do domu. Śniła pełne nadziei sny, ścigała blednące wspomnienia przez całe życie. Teraz, ostatecznie, będzie mogła zmierzyć się z prawdą. Nadjana starała się uchwycić tę prawdę obiema rękami, wiedziała, że teraz już się jej nie wymknie. Podróż statkiem dostarczała jej coraz to nowych dowodów na to, że zbliża się do miejsc, za którymi tak tęskniła. Jakaś ulotna wizja kraju. Strzęp języka. Nawet jakieś twarze. Rosja. Państwo Piotra Wielkiego. Och, tak, nie miała najmniejszych wątpliwości, wciąż potrafiła wywołać w ustach smak czarnego chleba i blinów. Widziała też we wspomnieniach wielkie pozłacane kopuły i piękne, barwne domy. Czerwone koszule? Obszerne płaszcze? Proste ulice i niskie, małe sklepiki. Wiedziała, że to nie jest to samo miasto. W tamtych czasach nikt nie znał miejsca zwanego Sankt Petersburgiem, tutaj nad ujściem Newy, pośrodku rozległych bagien. Ale teraz... Mrużyła oczy, czuła, że nogi pod nią słabną. Chyba nie zdoła wyjść na brzeg o własnych siłach, jeśli zaraz nie usiądzie i nie odpocznie, podczas gdy statek będzie się zmagał z ostatnimi falami, z utęsknieniem dążąc do portu. Chłopiec wciąż tkwił na pokładzie razem z dwoma innymi pasażerami. Po długich, nudnych dobach spędzonych na morzu panowała tam gorączkowa atmosfera. Marynarze
krzyczeli coś do siebie w dawno zapomnianym przez nią języku, słowa unosił wiatr, nie wszystko do niej docierało, lecz Nadjana rozumiała niemal dokładnie, co mówią. Przypominała sobie wszystko dziwnie szybko, przyjmowała to jako ostateczny dowód. Język rosyjski był jej językiem macierzystym. Mówiła po duńsku, norwesku, nawet po francusku i trochę w języku niemieckim, którego nauczyła się w Kopenhadze. Ale te śpiewne, przeciągłe słowa, którymi posługiwali się marynarze na tym statku... Tak, te słowa należały do mowy dzieciństwa. Puściła okienną ramę, wsparła się na niewielkim stoliku i z trudem dotarła do miękkiej sofy, podczas gdy statek znowu zmieniał kurs i wzburzone morze tłukło w jego burtę. Siedziała wysoko, wysoko ponad wodą w wyposażonym w okno drewnianym szałasie prawie na samej rufie statku. Kapitan i załoga nazywali to pomieszczenie pawilonem, ale tak naprawdę przypominało ono niewysokie pudło. Kiedy w tym pawilonie zbierali się oficerowie wraz z pasażerami, robiło się ciasno i tłoczno. Nadjana cieszyła się, że podróż dobiega końca. Nie lubiła morza. Przez pierwszą noc nieustannie wymiotowała, chora od wspomnień o innym sztormie, ucieczce, nocach spędzonych w łodzi wiosłowej daleko stąd na dzikich wybrzeżach Helgelandu... Czasy Skjaervaer minęły już dawno. Uciekła z tego więzienia w pozbawionej wioseł łodzi, wypłynęła na wzburzone morze, wydawało jej się, że nigdy nie dotrze do lądu. Wichry jednak były i gwałtowne, i litościwe. Poradziła sobie. Jeszcze raz. Nadjana wielokrotnie bywała uciekinierką, ale teraz to już na pewno będzie ostatnia podróż. Docierała oto do domu. Wyjechała stąd jako osoba pozbawiona praw i jako taka wracała. Ta posunięta już w latach kobieta jęknęła cicho, gdy poczuła ostrzegawczy i bolesny skurcz w piersiach. Od dawna była chora. Odczuwała te bóle od czasu, gdy przyjechała do Lyster jako świeżo poślubiona żona Justitiana. Może to ta sama choroba, która w końcu jego pokonała? A może coś całkiem innego? Nawet Marja Karlsgard nie mogła jej pomóc. Nadjana wstrzymała oddech i dotykała napiętej skóry na twarzy pod maską. Ból powinien za chwilę ustąpić. Czuła, że serce bije z wysiłkiem i bardzo wolno, szumiało jej w uszach. Napięcie dawało się we znaki, wiedziała, że nie potrafi już znosić zbyt wielkich emocji i wzruszeń. Ostatnie lato było przecież bardzo niespokojne. Karl Martin przeważnie spędzał czas na pokładzie. Teraz statek kiwał się leciutko, mogli już dostrzec wysokie wieże na jakiejś twierdzy i widzieli, że wzdłuż pasa lądu stoi rząd galeonów oraz wiele głęboko się zanurzających fregat. Nowo stworzona flota Rosji, Karl Martin opowiadał Nadjanie szczegółowo. Marynarz, za którym nieustannie się włóczył, mówił mu o tej flocie z taką dumą, jakby to on sam zbudował wszystkie okręty.
- W Archangielsku, możesz mi wierzyć, budują najpiękniejsze okręty na świecie! Car osobiście jeździł po dalekich krajach i uczył się szkutnictwa. Staje często w doku z tubą, która wzmacnia jego słowa, i dogląda, czy kil jest naprawdę prosty, sam wykuwa żelazne gwoździe i nigdy nie bywa zmęczony. A okręty, okręty, mój młody przyjacielu, one będą najlepszymi i najszybszymi, a także najbardziej groźnymi wojennymi jednostkami, jakie świat widział! Karl Martin rozszerzonymi zdumieniem oczyma patrzył na młodego marynarza. - Czy ty będziesz na nich żeglował? - Och, tak, niech no tylko skończę służbę tutaj na tym pokładzie... Może już przyszłego lata. Albo następnego. Żeby tylko wojna nadal trwała... - Oczekiwanie marynarza mieszało się z odrobiną troski. - Chociaż człowiek nie powinien sobie czegoś takiego życzyć, skoro w całej Rosji wdowy i matki opłakują poległych... Ale okręty, rozumiesz... Okręty to coś zupełnie wyjątkowego. I wiesz, on jest Norwegiem, tak jak ty, ten, który dowodzi wszystkimi jednostkami! Karl Martin przybiegał do Nadjany z wypiekami na twarzy, żeby przekazywać jej te i inne nowiny od marynarza. Każdego dnia uczył się więcej słów, a któregoś późnego, bezwietrznego popołudnia Nadjana porozmawiała z samym kapitanem i nawigatorem. Wypytywała ich o ten kraj, do którego się zbliżali, a oni dodawali wciąż nowe fragmenty do jej układanki. Zjedli kapuśniak i bliny, czosnek przyjemnie palii w ustach i Nadjana czuła, jak jej ciało przyjmuje ten smak, który powinien był być jej całkiem obcy. Kapitan długo się zastanawiał nad swoją tajemniczą pasażerką. Kosztowało ją sporo, zanim zdołała go przekonać, by wziął na pokład ją i chłopaka. Kobieta w masce wzbudzała powszechną uwagę, mimo że nosiła też kapelusz z gęstą woalką, by ukryć ten straszny kawałek jedwabiu, którym zawsze zasłaniała twarz. Dłonie również ukrywała, pod rękawiczkami lub w haftowanej mufce. Nie odsłaniała ich nawet do jedzenia. Kiedy zabierał ich na pokład w Christianii, był pełen sceptycyzmu. Skąd tych dwoje uciekło? Zamaskowana kobieta najwyraźniej pochodziła z wysokiego rodu. Chłopak miał się wkrótce przemienić w młodzieńca, podczas rozmowy spuszczał wzrok i odzywał się rzadko. Matka i syn, tak powiedziała. Może to odepchnięta przez rodzinę arystokratka? A może zbiegła przestępczyni? No trudno, srebro, które położyła przed nim na stole, rozstrzygnęło wątpliwości. Poza tym, powiedział sam sobie, matuszka Rosja potrzebuje w tych dniach każdego młodego mężczyzny. Szwedzi nie ustępują. Anglia i Francja wciąż są w stanie wojny. A co do króla polskiego, to kapitan nie wierzył mu ani na słowo. Car Piotr rzeczywiście miał pełne ręce roboty. I krwi, dodał ze smutkiem jakiś cichy głos w sercu kapitana.
Kobieta okazała się sympatyczną towarzyszką, szczerze powiedziawszy, stała się bardzo przyjemnym dodatkiem do pełnej trudów podróży. Na pokładzie panie zdarzały się nieczęsto, ale kapitan nie przejmował się starymi przesądami. Czyż bowiem wielki ojciec narodu nie zabiera swojej małżonki nawet na wojenną wyprawę? Czy nie posłał kobiety do akademii, by wyuczyła się nawigacji? Nie, teraz nastały nowe czasy dla ludzi, którzy wiedzą to i owo o świecie. Kapitan z rozbawieniem obserwował, jak inni pasażerowie rzucają przeciągłe spojrzenia, kiedy zapraszał Nadjanę do swojej kajuty i dotrzymywał jej towarzystwa. Chłopak natomiast pracował, choć przecież zapłacił za podróż, szorował pokład i pomagał w mesie, poza tym nauczył się od marynarzy wiązania węzłów. Tak jest, nie żałował, że zabrał ze sobą tych dwoje. Młodszy marynarz obiecał na dodatek znaleźć im lokum, kiedy nareszcie dobiją do portu. Stała niepewnie na szerokich deskach, które położono od kamienistego nabrzeża przez wypełniony błotem rów. Karl Martin trzymał ją mocno pod ramię, ale deski uginały się pod ciężarem obojga i Nadjana miała wrażenie, że podróż wcale się jeszcze nie skończyła. Wszystko się pod nią chwiało, kręciło jej się w głowie, przy każdym oddechu wciągała wilgotny smród jeszcze głębiej do płuc. Ale mgła zelżała. Słońce rzucało teraz fioletowe, chorobliwe cienie. Mogli już widzieć i mieniące się pozłacane wieże, i piękne, barwne fasady. Marynarz Jewgienij szedł krok w krok za nimi. Rozpościerał ręce i zachwycony pozdrawiał ojczysty kraj. - Matuszka! Ukochane dziedzictwo moich ojców! Później wysunął się naprzód i raz po raz machał do swych towarzyszy ręką. - Chodźcie! Chodźcie szybciej, nie mogę dłużej czekać. Mama trzyma gorące garnki na piecu, wiem dobrze, o Boże, jak ja tęsknię za tym, żeby zobaczyć ją i ukochaną siostrę Saszę! Jeśli będziemy mieć szczęście, dostaniemy na kolację gotowane mięso i cebulową zupę! Prowadził Nadjanę i Karla Martina w górę szeroką, prostą ulicą. Teraz naprawdę mogli podziwiać miasto. - Wszędzie nowe domy - powiedział cicho. Dumnie spoglądające oczy promieniały, ale głos był dziwnie drżący. - Spójrzcie na ten pałac po drugiej stronie Wyspy Zajęczej! Zdaje mi się, że został zbudowany z włoskiego marmuru. Jakie piękne kolory! Car miał go jakoby zaprojektować osobiście, patrzcie na te sztukaterie! Rozglądając się ciekawie, szli dalej. Pośrodku rzeki, na sporej wyspie, widać było
masywny kompleks budynków. Cytadela wzniesiona z kamienia lśniła bielą w popołudniowym słońcu. Wysokie mury Twierdzy Petropawłowskiej były dokładnie tak niedostępne, jak Nadjanie opowiadał kapitan. Marynarz dźwigał znaczny ciężar, prócz swojego worka niósł też skórzaną torbę Nadjany. Kufer podróżny miał być przysłany później, jeden z przyjaciół marynarza przyjdzie na kolację i przyniesie go. Teraz młody człowiek wyciągał nogi. Droga wiodła wzdłuż rzeki, nieustannie mijali większe i mniejsze łodzie wyładowane towarami, kamieniami, drewnem i wielkimi workami o nieznanej zawartości. - Zanim słońce zajdzie, będziemy na miejscu - zapewniał marynarz, spoglądając z troską na starszą kobietę. Spod maski ukrywającej twarz wypływały cienkie strumyczki potu. Karl Martin zapomniał na moment o swojej pełnej zachwytu ciekawości i chwycił Nadjanę jeszcze mocniej pod ramię. - Może powinniśmy trochę odpocząć - powiedział, spoglądając spod oka na marynarza. - Dobrze, wkrótce dojdziemy do gospody Pod Czterema Fregatami, ale... - No to idź do domu i przyjdź po nas później wieczorem. Nadjana musi odpocząć. Kobieta ucieszyła się, że jej młody towarzysz potrafi tak stanowczo działać. Był jeszcze dzieckiem, przynajmniej jeśli chodzi o wiek. Ostatni rok jednak dramatycznie odmienił Karla Martina. Stał się on młodym mężczyzną, doszło do tego chyba zbyt szybko. Marynarz zmarszczył nos, poprawił ciężki worek na ramieniu. - Moim zdaniem to nie jest dobre rozwiązanie... Jesteście obcy, ludzie domyśla się tego, gdy tylko otworzycie usta. I wkrótce zrobi się ciemno... Nie, ulice nie są bezpieczne. Gospody też nie, zwłaszcza dla damy w towarzystwie młodego chłopca! Karl Martin zmarkotniał, lecz Nadjana powiedziała: - Jeszcze kawałek wytrzymam. Uniosła spódnicę nieco wyżej i poczuła, że bryza znad morza chłodzi jej obolałe stopy. - Chodź! - rzekła tak wesoło, jak tylko była w stanie. - Możemy iść dalej. Cieszę się, że wkrótce spotkam twoją szanowną matkę, Jewgienij. Młody człowiek kiwał z zadowoleniem głową. By dodać otuchy Nadjanie i skrócić wędrówkę, zaczął opowiadać o mieście, które powoli zostawiali za sobą. - Były tutaj jedynie bagna, podmokłe równiny i nieurodzajne mokradła! Szwedzi zbudowali na nich fort, ale car Piotr rozprawił się z nimi bardzo szybko, dziesięć lat temu, kiedy postanowił wznieść tutaj swoją stolicę. Petersburg! To będzie potężne miasto. Nasz port
na morzu! Nasz punkt startu do wielkich podbojów! Rosja stanie się nowym mocarstwem świata, jest to cel naszego cara. I on go osiągnie! Dumny głos przycichał nieco, kiedy marynarz przekładał worek z jednego ramienia na drugie i machał zdrętwiałą ręką. - Ale to wszystko kosztuje, nie muszę was przekonywać. Ludzie nie bardzo się z tego cieszą, wiem dobrze. My, którzy wypływamy w morze, nie widzimy tak dobrze ani wszystkich wysiłków, ani bezradności narodu. My oglądamy tylko nowe budowle i ulice za każdym razem, gdy wracamy do domu. Ale ludzie... Zatroskany potrząsnął głową. - Miasto jest zbudowane na szkieletach, powiadają popi. Mówi się, że ulice są przesiąknięte krwią... - Ach, tak? Karl Martin przestraszony wytrzeszczał oczy. - Tak, car jest surowym panem... Każdego roku do Petersburga przybywa mnóstwo biednych ludzi. Więźniowie, chłopi pozbawieni ziemi, niewolnicy pojmani na wojnie... wśród nich wielu Szwedów. Ale także synowie szlachty, eleganccy panowie z Moskwy, ba, nawet z Ukrainy, odległego nizinnego kraju... Wszyscy oni przyganiani są tutaj, by zginać plecy nad rowami, kopanymi dla osuszania bagien. Trudny do pojęcia wysiłek. Budują wciąż nowe kanały, kopią nowe rowy prowadzące do morza. Każdy wznoszony dom musi mieć najpierw fundament. Tysiące mężczyzn dźwigają potrzebne kamienie i ziemię w szmacianych workach. Mówi się, że kamienie przywożone są aż z Ukrainy, że ziemia przynoszona jest przez niewolników odbywających w tym celu trwające miesiącami wyprawy... Bez wozów, bez zwierząt pociągowych, nawet bez ręcznych wózków. - Niewiarygodne - jęknęła Nadjana. Ciało bolało ją tak, jakby ona sama była jedną z tych przeklętych. - A domy... drewno przywozi się z wielkich lasów położonych wiele setek mil stąd. Niektórzy przenieśli tutaj całe pałace z Moskwy! Ale też nie mieli wyboru, skoro car najpierw wymeldował ich z dawnej stolicy i miejsce do zamieszkania przydzielił tutaj. Chce, żeby ci ludzie go otaczali, starzy książęta i nowa szlachta. Powiada, że powinni się oni stać największą ozdobą jego stolicy, ale ich synów wysyła do kamieniołomów, a zamiast pieniędzy daje im jedynie łopaty. - Że też oni się na to godzą - mruknął Karl Martin. Marynarz posłał mu ostrzegawcze spojrzenie. - Nie mają wyboru. Poza tym to wielki zaszczyt móc służyć carowi teraz, kiedy realizuje taki wielki cel z myślą o przyszłości narodu. Świat musi dostrzec jego siłę. Tak, co
do tego nie mam żadnych wątpliwości! Jewgienij pokazywał coś w oddali. - Tam! Tam leży chata mojej matki i siostry. Spójrzcie, ta maleńka wioska stała się już częścią Petersburga! Kiedy tutaj przybyłem, znajdowało się w niej jedynie kilka zapadających się chat! Dumny znowu przyśpieszył kroku. Teraz, kiedy już widzieli cel wędrówki, w Nadjanę także wstąpiła jakaś nowa siła. Uniosła brodę i uśmiechnęła się wesoło do Karla Martina. Na szczęście chłopiec przyjmował wszystko jak przygodę. Mieli dość pieniędzy, by radzić sobie przez jakiś czas, zdobyli też przyjaciół. A dzięki marynarzowi Jewgienijowi już w kilka godzin po przybyciu będą mogli zapuścić korzenie w tej tak wspaniale się rozwijającej rosyjskiej ziemi. - Wchodźcie, proszę! Mój mały Jewosza, nareszcie jesteś w ramionach swojej starej matki! Wojtitie, wojtitie, przyprowadziłeś przyjaciół? - Tak, miłaja mama, to są cudzoziemcy. Będą dziś wieczorem naszymi honorowymi gośćmi i może moja kochana matuszka zaprosi ich na dłużej... - Och, pewnie, pewnie, mój synku... Proś gości do środka, oni z pewnością nie pojmują, co mówimy. Marynarz uściskał matkę. - Tylko zacznij z nimi rozmawiać, moja kochana, zobaczysz, jak dobrze rozumieją nasz język. Ta budząca zaufanie kobieta Karlowi Martinowi przypominała żebraczki, które widywał w miastach i wsiach Norwegii. Miała twarz ciemną jak garbowana skóra, a wokół okrągłych, małych oczu aż się roiło ód setek drobniutkich zmarszczek. Szerokie usta były prawie całkiem bezzębne, natomiast ramiona miała zdumiewająco silne. Lekko uniosła podróżny worek syna, kłaniając się równocześnie głęboko gościom i cofając w stronę niskich drzwi. - Szanowni goście... Zachodźcie do nas. Mam na imię Jewdokija, jestem wdową po znanym mistrzu kowalskim, którego imię nosi mój syn... Wejdźcie, wejdźcie i nie gardźcie skromnymi warunkami... Nadjana uśmiechała się, a Karl Martin kłaniał tak pięknie jak potrafił, nie zdejmując worka z pleców. Kobieta wybuchnęła śmiechem, kiedy oboje witali ją po rosyjsku. - Jaka uprzejmość! Ile szacunku! Tak, mój mały Jewgieniju, gdybym sama tego nie widziała, nigdy bym nie uwierzyła. Ci cudzoziemcy... można powiedzieć barbarzyńcy... Marynarz zarumienił się lekko, miał jednak nadzieję, że żadne z dwojga przybyszów
słów jego matki nie zrozumiało. Nadjana rozglądała się po izbie, a Karl Martin zajął się małym pieskiem, którego matka Jewgienija zawsze brała ze sobą do łóżka. - Tak, tak, przywitaj się z Katiuszką! Ona jest bardzo grzeczna, mogę was zapewnić, nigdy nie szczeka ani nie robi żadnych głupstw. Dokładnie tak samo jak nasza caryca, po której dostała imię... Miła istota, tak, tak, moje stare, obolałe nogi nie chciałyby mnie nosić przez całą zimę w tej norze, gdyby nie ciepła, mała Katiuszką... Kobieta zagadywała przyjaźnie do brązowego pieska, drapała go za uchem jedną ręką, drugą zaś mieszała w saganku. Oczy Nadjany zaczęły się przyzwyczajać do panującego w izbie półmroku. Dostrzegała teraz, że dom został zbudowany prawie tak samo, jak budynki gospodarcze na północy. Ściany z kamienia łączonego gliną, na tym więźba dachowa z grubych bali. A wszystko pokryte czymś, co mogło przypominać słomę, ale co z pewnością było ostrą, brunatną morską trawą rosnącą bujnie na bagnistych terenach. Pośrodku ubitego z ziemi klepiska wymurowano duży piec. A otwór w dachu też był dokładnie taki sam, jaki zapamiętała z niskich chat w północnej Norwegii. Natomiast zapach panował tu zupełnie inny. Cała izba i kobieta, a nawet pies, pachnieli czymś ostrym i kwaśnym. Kiedy podano jedzenie, Nadjana znowu poczuła ten zapach. Kapuśniak. Gęsty, ciężki dym z opału, który Nadjana najpierw wzięła za mokre drewno, a który okazał się suszonymi odchodami krów i owiec, stojących w pomieszczeniu obok izby zajętej przez ludzi. Starała się opanować coraz większe mdłości, była wdzięczna Jewgienijowi, że zostawił otwarte drzwi, odważnie ujęła łyżkę, a Karl Martin dostał silnego kuksańca w bok. - Jedz, na miłość boską! Stara kobieta skinęła głową i złożyła ręce jak do modlitwy, uczyniwszy najpierw znak krzyża w powietrzu nad stołem i nad jedzeniem. Marynarz z wielkim zapałem zabrał się do posiłku, odrywał wielkie kęsy twardego czarnego chleba z grubo mielonej mąki. - Cieszę się, że nie brakowało ci jedzenia, matuszka... Czy masz jeszcze trochę pieniędzy z tych, które dałem ci przed ostatnim wyjazdem? - Uszsz... teraz jemy - odparła matka surowo i pochyliła głowę nad talerzem. Piesek zapiszczał i Nadjana zobaczyła, jak stara, lekko zawstydzona, raz po raz odejmuje sobie spory kęs od ust i podaje zwierzęciu.
- Zima była ciężka - powiedziała cicho. - Czy wiesz, synu, co wymyąlili nasi sąsiedzi? - Spojrzała w dół na swoje stopy i dokończyła szeptem, ledwie poruszając wargami: - Oni chcieli zabrać mi moją małą... Chcieli wsadzić ją do garnka. Nawet twoja siostra, ukochana Sasza... Mówiła, że to bluźnierstwo wobec Boga, cara, Rosji i wszystkich udręczonych ludzi, że karmię zwierzę, kiedy dzieci jej przyjaciół umierają z głodu... Oni niczego nie rozumieją, synu, myślę, że jeszcze jednej takiej zimy nie wytrzymam... - Ja o ciebie zadbam, mamusiu. Nie potrzebujesz się obawiać następnej zimy - rzekł marynarz, rzucając niepewne spojrzenie ku swoim gościom. - A teraz, mamo, potrzebujemy więcej światła - dodał cicho. - Jest niemal całkiem ciemno... Dopiero kiedy kobieta przyniosła rozżarzone węgle z pieca i zapaliła oliwną lampkę na stole, Nadjana zobaczyła, że oczy starej przesłania szara błona. Była prawie ślepa. A więc nie ma nic nadzwyczajnego w tym, że nie dziwiła się mojej masce, pomyślała Nadjana. Zanim jeszcze zimne jesienne wiatry zaczęły wiać nad krajem, Nadjana zrozumiała, że marynarz nie tylko z powodu gościnności i współczucia dla dwojga uciekinierów zaprosił ich do domu swej niewidomej matki. Stara kobieta okazywała coraz większe zaufanie eleganckiej damie, która w taki niezwykły sposób do nich przybyła. Nadjana potrafiła już prowadzić z nią proste rozmowy, matka Jewgienija była cierpliwa i z chęcią uczyła Nadjanę nowych, trudnych słów. Ta zaś powtarzała je niczym dziecko i wkrótce nabrała takiej wprawy, że Karl Martin został daleko w tyle. Ale któregoś dnia twarz gospodyni wykrzywiła się brzydko, a Nadjana dałaby wiele za to, żeby cofnąć wypowiedziane przez siebie zdania. Wspomniała coś o ślepocie starej. Ponury grymas na twarzy tamtej i jej słowa sprawiły, że natychmiast zaczęła się wycofywać. - Moje oczy widzą wystarczająco dobrze! Widzę to, co chcę widzieć! Strzeż się sama, kobieto z północy, byś i ty nie musiała przyjąć kary bożej za swoją zuchwałość! Wtedy marynarz odprowadził Nadjanę na bok i powiedział: - Tak to jest, proszę pani. Wielu nieszczęśników tutaj traci wzrok i słuch, a często na dodatek również nie mogą się poruszać. Nigdy jednak nie powinnaś o czymś takim wspominać, bo to jest wielki wstyd. Matka uważa, że to kara za jej grzechy. Przyjmuje to tak samo, jak śmierć ojca... Nadjana przeprosiła raz jeszcze, ale marynarz potrząsał głową i uśmiechał się blado. - Ona jest stara, biedaczka. I ma tylko mnie i moją siostrę. Harowała przez całe życie. Nie uwierzy pani pewnie, że ona ma dopiero czterdzieści pięć lat. Ale wkrótce umrze. Muszę
się opiekować nią i siostrą, choć jest to bardzo trudne, ponieważ jedyne źródło mego utrzymania znajduje się na morzu. Wy... wy dwoje... macie tutaj dom, jak długo zechcecie. Nie będzie was to nic kosztowało, musicie tylko opiekować się nią i pomóc przetrwać jej zimę. Z tym, co ja jej zostawię, zdołacie jakoś przeżyć, doświadczony marynarz zarabia przecież więcej niż początkujący chłopak, którym byłem w ubiegłym roku... Nadjana nie słyszała w jego głowie prośby, raczej propozycję. Jewgienij nauczył ich wiele, był ich pierwszym przyjacielem w tym mieście. Karl Martin odpowiedział: - Będziemy jej doglądać, Jewgienij. Jesteśmy ci to winni. Poza tym nasze pieniądze będą nam potrzebne później, kiedy już zdecydujemy, czy zostać tutaj, czy ruszać dalej. Twoja matka z pewnością nauczy nas wiele o tym kraju. To raczej ona wyświadczy nam przysługę, prawda, Nadjano? Nie miała serca zaprotestować. Jeśli ten rozpieszczony młody człowiek zniesie długą zimę w małej, śmierdzącej chałupie, ona też to wytrzyma. Zresztą może sama urodziła się w takiej chacie? Może ona też tak by wyglądała i pachniała, gdyby życie obeszło się z nią podobnie, jak się obchodzi z większością ludzi. Ale wiadomość o tym, że ta drobna, pokurczona kobieta jest od niej młodsza, była dla Nadjany szokiem. Maska i rękawiczki czyniły z niej w jakiś sposób osobę bez wieku. Pochlebiało jej to i wprawiało w dumę, że jeszcze jest traktowana jako młoda, interesująca kobieta. W lepsze dni jej krok był lekki i sprężysty, wciąż zachowała zręczność w szczupłym ciele, a białe włosy z wiekiem nie zmieniały koloru, ani nie ciemniały, ani nie stawały się jeszcze bielsze. W młodości wielokrotnie przeklinała tę ich bezbarwność, ale teraz mieniły się niczym srebro w blasku księżyca, nie siwiały ani nie robiły się rzadsze tak jak u większości starszych kobiet. Znajdowali się w młodym, nieustannie rozrastającym się mieście Petersburg. Zyskali pierwszych przyjaciół. Mieli dość pieniędzy, by nie głodować, niezależnie od tego co się wydarzy. Już podczas pierwszego spaceru po ulicach miasta Nadjana zrozumiała, że jest to miejsce pełne wszelakich możliwości dla silnego młodzieńca, jakim Karl wkrótce się stanie. - Dziękujemy ci, Jewgienij. Zostaniemy u twojej matki przez całą zimę. Marynarz śmiał się uszczęśliwiony. - Trzeba urządzić święto! Musimy to uczcić! Chodź, Karl Martin, pójdziemy do handlarza wódki i zafundujemy sobie garnek na dzisiejszy wieczór. Mama zaprosiła Saszę i jej przyjaciół, a ja myślę, że znajdzie się wielu chętnych, kiedy tylko usłyszą pijackie pieśni,
których zamierzam was dzisiejszej nocy nauczyć! Nierzadko widywało się biednych ludzi pijanych do nieprzytomności, wieczorami z niskich chat dochodziły krzyki i bełkotliwe śpiewy. Wódka jest pocieszycielką dla wielu, lecz dla równie wielu staje się niebezpieczną władczynią. Często bywa obrzydliwa w smaku i cuchnie paskudnie, najbiedniejsi próbują pędzić samogon z czegoś, co powszechnie nazywa się cudzoziemskimi trupimi kośćmi. To warzywo, które car osobiście próbował upowszechnić w swoim kraju. Sadziło się do ziemi bulwy, ale cierpka nać, która z nich wyrastała, nie smakowała nikomu. Wyglądało też na to, że nie będzie bujnie rosła na polach po kapuście i cebuli. A kiedy się na dodatek okazało, że pędzony z niej samogon jest podłego gatunku, wysłannicy cara musieli zrezygnować. Nikt jesienią nie sprzątał żółknącej, zwiędłej naci. Zbierano tylko bulwy, którymi napełniano wielkie balie wytwórców samogonu. Alkohol z nich nie był specjalnie drogi, ale smakował kiepsko, odbierał swoim niewolnikom siły i zdolność do pracy. Mimo to Nadjana dobrze rozumiała nieszczęsnych ludzi. Nędza w tych okolicach zabudowanych małymi chatami, zamieszkanymi przez wdowy, podrostków, starych mężczyzn i inwalidów, sprawiała jeszcze bardziej beznadziejne wrażenie niż to, co widywała w chatach najbiedniejszych komorników w Lyster. Ba, nawet trudne miesiące spędzone na Skjasrvaer zbladły w porównaniu z widokiem dzieci, które z ukrycia ciskały kamieniami w szczury kopiące sobie jamy głęboko w podmokłej ziemi tuż obok ludzkich siedzib. Do nadejścia zimy pozostawało jeszcze sporo czasu, ale już teraz dzieci głośno płakały z głodu i rozczarowania, jeśli jakiemuś gryzoniowi udało się umknąć. Nadjana przeliczyła dokładnie swoje srebro i kiedy spadł pierwszy śnieg, postanowiła połowę majątku wydać na kompletnie nieodpowiedzialny, zdawać by się mogło zgoła idiotyczny zakup. - Jutro zaprowadzisz mnie do dzielnicy handlowej - powiedziała do Jewgienija. On spojrzał na nią tylko i skinął głową. - Chcesz lepiej poznać miasto? No tak, rozumiem. Od tygodni siedzisz przecież w domu. Karl Martin jest dużo bardziej obeznany z okolicą, mimo to na pewno zechce nam towarzyszyć. - Tak! Możemy pójść do portu i do doków, gdzie szkutnicy budują okręty? - zawołał chłopak. Nadjana wielokrotnie słyszała jego opowieści o nowych fantastycznych okrętach, był nimi zajęty tak samo jak marynarz. - Owszem, pójdziemy. Zobaczysz statek, na którym w najbliższą niedzielę wypływam w morze - odparł Jewgienij.
Nadjana już teraz czuła, jaka będzie zmęczona po takim długim dniu. Jednak postanowienie, które powzięła, dodawało jej sił, a przeznaczone na zakupy guldeny dosłownie paliły w kieszeni. - Mam nadzieję, że potem będziemy mieć dość czasu - rzekła tajemniczo. Najpierw poszli tam, gdzie rozkładają swoje stragany rosyjscy kupcy. W górę najszerszej ulicy, gdzie aż się roiło od brudnych małych dzieci, proponujących do sprzedania wszystko, od robionych na drutach wełnianych czapek do nadgniłych główek przemrożonej kapusty. Kilka starych bab stało z czarnymi samowarami i sprzedawało herbatę, podawaną w ciężkich kubkach z dębowego drewna. Ale tylko niektórzy mieli czas i pieniądze, by się zatrzymać, biała para unosiła się w górę i przesłaniała zakutane w chustki baby. Nadjana przesypywała w obciągniętych rękawiczkami dłoniach sczerniałe ziarno, wszystkie zboża były w marnym gatunku, a ceny bardzo wysokie. Rozpoznawała żyto, ale najpopularniejszego tu ziarna nie mogła sobie przypomnieć. To jakaś odmiana pszenicy, ale kłosy, które kupcy wystawiali, były małe i żałośnie szare. Długie rzędy cebuli i kapusty, a na dodatek różnego rodzaju warzywa naciowe, które mogły być używane zarówno jako jedzenie, jak i lekarstwo. Znajdowały się tutaj także duże bele wełnianych tkanin, stosy suszonych ryb i mnóstwo garnków, saganków, najrozmaitszych narzędzi oraz robionych z drewna wiader. Gorzej natomiast z klientami. Wkrótce wokół dobrze ubranej kobiety z wdowią woalką u kapelusza zaczęło się tłoczyć mnóstwo sprzedawców. Wykrzykiwali coś jeden przez drugiego, wielu posługiwało się takimi dialektami, że Nadjana nie była w stanie pojąć, co mówią. Karl Martin stał z rozjarzonymi oczyma w kręgu kupców i gładził piękne, rzeźbione rękojeści sztyletów, materiały na ubrania, niezwykłe miedziane instrumenty i różne inne cuda, którymi kupcy próbowali kusić młodego pana. Ubrany był jak zwyczajny chłopiec z ludu, ale zdradzał go kapelusz z szerokim rondem. A kobieta, której towarzyszył, miała na sobie ubranie, kosztujące z pewnością tyle, że można by za to kupić ze dwanaście świń. W końcu marynarz musiał krzyczeć i rozpychać się łokciami, by mogli wydobyć się z ciżby. Poprowadził ich za sobą dalej, powiedział, że zna pewnego kupca, u którego znajdą lepszy towar. Wzdłuż ulicy uwijali się murarze i cieśle, budując tuzin nowych domów, a z daleka, z wyspy, docierały tutaj ostre, dudniące dźwięki. - To wybuchy, dzięki nim usuwa się ziemię z miejsca, w którym car zamierza wybudować nową katedrę - wyjaśnił Jewgienij. - Pewnego dnia możecie też pójść i zobaczyć nowe kanały. Mężczyźni kopią tam, stojąc ramię przy ramieniu, a francuski inżynier
nadzoruje ich i nieustannie wzywa swego boga, Merde! Marynarz zachichotał z żartu. Prowadził ich teraz między dwoma niskimi budynkami z pruskiego muru. Weszli na jakieś tylne podwórze, na którym trwał straszny harmider. Świnie kwiczały przerażone, kury gdakały, ptactwo różnego rodzaju tłukło się w drewnianych skrzynkach, podobne do kur szare ptaki biły przerażone skrzydłami. - Porozmawiaj z Igorem, on zdobędzie wszystko, czego szukasz - powiedział Jewgienij. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki z pomalowanych na czarno drzwi wyszedł ogromny, otyły mężczyzna. W owłosionej ręce trzymał ogromny nóż i mrużąc oczy pod światło, patrzył na przybyłych. Hałas narastał, stawał się nie do wytrzymania. Mężczyzna dał im znak ręką i wymachując nożem, ruszył ku uwięzionym zwierzętom. - To rzeźnik. Najlepszy. Zaopatruje w mięso pałac cesarski - poinformował marynarz z dumą. - Wygląda ponuro, ale to człowiek łagodny niczym baranek. Mój przyjaciel, możecie polegać na Igorze Rzeźniku! Karl Martin miał wielką ochotę ukryć się za spódnicą Nadjany. Mężczyzna w ochlapanym krwią skórzanym fartuchu przypominał mu największego dragona, który ścigał go tamtej przerażającej nocy w obejściu wójta. Głęboko oddychał, starał się schować niedobre wspomnienia w ciemnym kąciku swego serca. Nadjana wyciągnęła lekko drżącą, obciągniętą rękawiczką dłoń. - Dzień dobry, szlachetny rzeźniku. Przychodzimy, by dobić z tobą handlu. - Klienci są zawsze serdecznie witani, zwłaszcza tacy, którzy mają pieniądze. Gospoża...? Znowu machnął wielkim, ciężkim nożem. - Gospoża Nadjana - powiedział marynarz pośpiesznie. - Pani ma na imię Nadjana. Nie pochodzi stąd, ale jest moją przyjaciółką. Rzeźnik wymamrotał coś, co miało oznaczać akceptację, i wyciągnął do Nadjany potężną łapę, kłaniając się ledwo dostrzegalnie. Nadjana poszła za mężczyznami w głąb budynku. Pomieszczenie, w którym się znaleźli, było oświetlone jedynie przez wąskie, wydłużone otwory okienne i ogień płonący w dużym kominku pod ścianą. Całość przypominała wąski korytarz, pod sufitem wisiały szynki i kiełbasy przeznaczone do wędzenia.
Na ciemnych stołach leżały tusze rozpłatanych na pół zwierząt, przy piecu zaś stos prosiąt, zaszlachtowanych i odartych ze skóry. Nadjana zadrżała. Marynarz westchnął: - Takie ogromne ilości jedzenia... Rzeźnik roześmiał się szeroko i rzucił parę kawałków . pokrytego śluzem mięsa przez stół. - Proszę bardzo! Z pozdrowieniami dla twojej matki. Jewgienij dziękował serdecznie i wpychał mięso wprost do kieszeni. Nadjana szepnęła: - No nie wiem... Nie zamierzałam kupować mięsa, jest takie drogie... - Igor zdobędzie wszystko - oznajmił marynarz głośno. Nadjana spojrzała olbrzymowi w oczy i poprosiła go, by zdobył dla niej dwie beczki mąki i tyle ile możliwe tego cudzoziemskiego niejadalnego warzywa, które tutaj nazywają trupią trawą. Musi tylko uważać, by zebrać wszystkie bulwy korzeniowe, te, które leżą głęboko w ziemi i przypominają kamienie lub to, co psy zostawiają po sobie na ulicy.
ROZDZIAŁ II - Patrz! Patrz, Nadjano, on jest kompletnie nagi! W czystym głosie Karla Martina słychać było strach i Nadjana poczuła, że chłopak ciągnie ją za spódnicę. Dwa tygodnie przedtem Igor przywiózł im pełne beczki, teraz zboże leżało bezpieczne w starej ziemnej piwnicy matuszki. Piwnica nie była używana od śmierci męża starej, ale Karl Martin oczyścił ją i pogłębił z zapałem, który bardzo zdumiał Nadjanę. W nagrodę za to obiecała mu, że pójdą do miasta dzisiaj, w tę piękną jesienną niedzielę. Docierały do nich pogłoski, że ma się odbyć jakaś wielka parada. Grupa ludzi, którą nazywano Konsylium Radości, zorganizowała podobno ludowy festyn. Stara matka marszczyła się groźnie i potrząsała głową, przesuwając jednocześnie w brudnych palcach paciorki różańca. Nadjana na tyle rozumiała jej burkliwe słowa, by wiedzieć, że starej nie podoba się to, iż goście wybierają się do Petersburga. Nadjana podejrzewała, że stara jest trochę zazdrosna. Widziała tak źle, że nie była w stanie rozpoznać sąsiadów inaczej jak po dźwięku kroków i zapachu. Oglądanie paradnego pochodu nie sprawiłoby jej na pewno żadnej radości. - Kupimy ci placka na miodzie - obiecał Karl Martin, zadowolony, kiedy gotowi byli do drogi. Miał na sobie swoje najlepsze spodnie i aksamitną kamizelkę, którą mu Nadjana uszyła, gdy zobaczyła taką samą na ulicy noszoną przez młodego rosyjskiego szlachcica. W brązowym kapeluszu i grubych skórzanych butach do kolan, które niegdyś należały do marynarza, Karl Martin wyglądał jak zwyczajny rosyjski chłopiec, pochodzący z niezamożnej szlacheckiej rodziny, lub syn bogatego chłopa. Nadjana miała na sobie jasnobłękitną suknię z pięknym haftem na plecach, jedną z najładniejszych, jakie wzięła ze sobą w podróż. Suknia zaczynała się wprawdzie strzępić przy szwach i wzdłuż brzegu, ale na tych ulicach specjalnie się nie wyróżniała. - Popatrz! O, co by też mama na to powiedziała... Ostatnia część zdania zabrzmiała niczym szloch. Nadjana zamarła, słysząc słowa, które zdumiały ją niemal tak samo, jak paradujący ulicą pochód. Po raz pierwszy chłopiec wspomniał swoich rodziców, wiele razy próbowała z nim o nich rozmawiać, ale odnosiła wrażenie, że Karl Martin chciał odsunąć od siebie całą przeszłość sprzed morskiej podróży. Pochód był rzeczywiście szokujący. Na przedzie kroczyło czterech mężczyzn ubranych w purpurowe płaszcze, dźwigających na ramionach kogoś, kogo Nadjana wzięła z początku za chorego lub szaleńca.
Kiedy jednak podeszli bliżej, mogła zobaczyć i poczuć, że jest on po prostu kompletnie pijany. Na jego młodym, wątłym ciele udrapowano jakiś sztandar również purpurowego koloru. Próbowała odczytać, co na nim wypisano, ale litery były obce i dziwne. Kiedy jednak tłum zaczął wykrzykiwać coś z wielkim zapałem, rozumiała każde słowo. - Niech żyje Bachus! Bóg wina i radości, wypijmy na jego cześć! I dzieci, i dorośli uderzali się po kolanach, mężczyźni wyrzucali kapelusze w górę. - Uważajemyj Bachus! Nawet najnędzniejsi żebracy, często pozbawieni kończyn, wlekli się i czołgali ku głównej ulicy, by uczestniczyć w ogólnej wesołości. Nagi mężczyzna jęczał i bełkotał coś, czterech dźwigających go kompanów zaintonowało pieśń. Oni też nie byli trzeźwi, ani jeden z nich, a kiedy mieli przeciąć mniejszą boczną uliczkę, wybiegło naprzeciw jakieś dziecko i cisnęło im pod nogi wielkie naręcze trawy. Potknęli się wszyscy, stracili równowagę i upuścili nieszczęsną kopię Bachusa. Długo i mozolnie próbowali się podnieść i wziąć go znowu na ramiona. - Niech żyje Bachus! Kobiety i mężczyźni, radujcie się, pijcie jego zdrowie! Tuż za Bachusem podążało dwóch mężczyzn w haftowanych złotem pelerynach i wysokich spiczastych kapeluszach. Nadjana stwierdziła, że przypominają patriarchów ortodoksyjnego kościoła. Jeden z nich jechał na oklep na ośle, drugi na świni. Obaj byli poplamieni czerwonym winem i trzymali w rękach długie kije. Niektóre kobiety uczestniczące w pochodzie obnażyły piersi i śmiały się do obserwujących je tłumów czerwonymi, wilgotnymi wargami. Niosły prosięta i gęsi, a na końcu pochodu kroczył szereg młodych mężczyzn, z których każdy prowadził dorosłego wykastrowanego wieprza. Świnie miały na sobie lejce, młodzieńcy próbowali dosiadać ich jak wierzchowce. Ku wielkiej radości tłumu próby raczej się nie udawały. Świnie kwiczały, śmiertelnie przerażone głupimi pomysłami ludzi. - Biedne zwierzęta - rzekł Karl Martin cicho. Nadjana cieszyła się, że chłopiec jest jeszcze na tyle niedorosły, iż więcej uwagi poświęca dręczonym świniom niż bujnym półnagim dziewczynom, idącym w długich spodnicach i obrzucających okruchami chleba oraz spryskujących winem siebie, swoje towarzyszki i ludzi na chodnikach. Nadjana domyślała się, że jest to jakaś parodia komunii, i nie potrafiła zareagować inaczej niż dreszczem grozy. Cóż to za kraj, który potrafi tak szydzić ze swego kościoła? W Norwegii zostaliby natychmiast surowo ukarani za bluźnierstwo przeciwko Bogu, to pewne. Tego rodzaju ośmieszanie ludzi kościoła, samego Chrystusa...
Jednak ludzie stojący wzdłuż drogi najwyraźniej widywali już przedtem takie rzeczy, śmiali się i wykrzykiwali radośnie, starając się rozbawić uczestników pochodu. Najwięcej rozrywki dostarczała im grupa dobrze ubranych mężczyzn, starych i młodych, kroczących z nieruchomymi twarzami, którzy najwyraźniej źle się czuli w tych rolach. Nadjana domyśliła się, że udają oni najznakomitszych mieszkańców miasta, arystokratów najwyższego pochodzenia, a nawet duchownych. Pośród idących na samym końcu znajdował się mężczyzna olbrzymiego wzrostu. Ubrany w taki sam purpurowy kostium jak ci, którzy na początku nieśli Bachusa, miał na głowie dziwny kapelusz, a na ramionach niedbale narzuconą pelerynę popa. Miał też bardzo długą, sięgającą niemal do ziemi brodę. Wyglądała, jakby została zrobiona z owczej wełny, i z pewnością tak właśnie było. W rękach niósł gruby dębowy kij. Nagle Nadjana go rozpoznała, a w tym samym momencie on spojrzał w jej stronę i napotkał jej wzrok. To sam car! Ze sztuczną brodą, w przebraniu duchownego, trzymając w rękach lejce, na których prowadził kwiczącą świnię. Ogromny mężczyzna przeszedł w poprzek ulicy, odłączył się od pochodu i zbliżył do nich. Nadjana pośpiesznie pociągnęła Karla Martina, starała się popychać go przed sobą, przeciskać się między gęsto stojącymi ludźmi w tył, ale było za późno. Tłum napierał ze wszystkich stron, chciał widzieć, nie zdołali więc uciec. - Ojciec, ojciec, niech będzie pozdrowiony nasz wielki ojciec! - wrzeszczeli ludzie tuż przy uszach Nadjany. Popychali ją to w tę, to w tamtą stronę, a Piotr stał przed nią i wyciągał ku niej zieloną butelkę. Kolana się pod nią ugięły. Słyszała wysoko ponad swoją głową jego szorstki, dudniący głos. Z trudem wciągała powietrze, nagle poczuła, że Karl Martin szturcha ją w bok. - On prosi, żebyś z nim poszła, chce, byś była jego damą, Nadjano! Wtedy olbrzym chwycił ją za ramię i pociągnął za sobą. Biegła, mówiła coś, jąkając się, nagle stwierdziła, że potrafi mówić w tym znanym z dzieciństwa języku. Zdołała jednak tylko wykrztusić przerażone: - Kim jesteście, panie? - Jestem niewolnikiem Bachusa i władcą świata - zachichotał nad jej głową. - Zdejmij tę maskę, ty moja piękna, radujmy się! Twoje włosy lśnią wspanialej niż najdelikatniejszy chiński jedwab. Spojrzała na jego rękę i z przerażeniem zrozumiała, co on ma zamiar zrobić. - Nie! Nie, bądźcie łaskawi, panie, proszę... Posłuchał prośby, sprawiał wrażenie zaszokowanego jej gwałtownym protestem. Jedwabna maseczka, którą nosiła, była mocno
zawiązana na karku i przyszyta wieloma gęstymi ściegami do kołnierzyka sukni. Nadjana przeraziła się, że zgromadzona wokół niej hołota zerwie jej osłonę. Nie zabrała ze sobą z Norwegii lusterka, .zresztą przysięgła sobie, że nigdy w żadne lustro nie spojrzy. Jej palce wyczuwały wszystko wystarczająco dokładnie. Twarz miała nierówną, pełną głębokich zagłębień i obrzydliwych blizn. Tylko wokół oczu zostały resztki miękkiej, zdrowej skóry, z której niegdyś była taka dumna. Na szczęście usta okazały się prawie nie uszkodzone, mogła też pokazywać brodę i dolną część jednego policzka. Lewe ucho jednak prawie nie istniało, oba policzki uległy zniszczeniu, a na czole wyczuwała naczynia krwionośne i mięśnie pokryte jedynie cieniutkim naskórkiem tak, że wyglądały jak sznurki otaczające czaszkę. Wiedziała, że to nie jest piękny widok, mimo że upłynęło tyle lat, spalona skóra wciąż była krwiście czerwona lub ostro fioletowa. No trudno, przynajmniej nie musi się martwić, z roku na rok bardziej, że się starzeje i przybywa jej zmarszczek. Gdyby pożar nie był się wydarzył i tak miałaby teraz z pewnością brzydką, pomarszczoną skórę. I nie mogłaby jej ukrywać pod żadną maską. Piotr Wielki swoją potężną dłonią chwycił ją za włosy, które nosiła zebrane na karku w duży węzeł. Mały kapelusik był dobrze przymocowany, ale jedwabne wstążki pozrywały się niczym pajęczyna, kiedy car szarpnął mocno. - Krasawica... przynajmniej mogę oglądać twoje włosy, ty nieznajoma księżniczko z bachusowego dworu! Musiała zacisnąć zęby, by nie krzyknąć, kiedy ciągnął ją tak, że spinki i przytrzymująca fryzurę siateczka poodpadały. Nadjana poczuła, że włosy spłynęły ciężką falą na plecy. Były proste, lśniące i białe niczym śnieg. Teraz wiatr od rzeki rozwiewał je, unosiły się nad nią niczym żagiel. Car klaskał w dłonie i krzyczał zachwycony. Nadjana przypomniała sobie słowa swojej starej gospodyni: - To alfons, on jest gorszy niż inni... Boże, chroń naszego zbłąkanego cara, daj mu rozsądek i godność, która przystoi wielkiemu władcy... Ale ten mężczyzna stał i rozpryskiwał wino na kamienny bruk, śmiejąc się przy tym głośno i odgrywając zuchwały spektakl wobec obcej damy. Inni udający księży mężczyźni tłoczyli się wokół nich i Nadjana czuła, że serce tłucze się jej w piersi jak szalone. W zamieszaniu odeszła daleko od Karla Martina, wokół niej rozbrzmiewały rosyjskie słowa, chciała stąd uciec, wyrwać się z tej nieznośnie dwuznacznej sytuacji, ale dwoje brązowych oczu trzymało ją jak na uwięzi. Wiedziała, że car może ją natychmiast zmiażdżyć swoim ciężkim dębowym kijem. Podobno robił takie rzeczy przedtem, mężczyźni, którzy go irytowali, ryzykowali, że bez ostrzeżenia roztrzaska im czaszki.
Strach pojawił się nagle, Nadjana poczuła dawno zapomniane, doświadczane w młodości ssanie w żołądku i zanim zdążyła się opanować, krzyknęła desperacko, złapała sztuczną brodę cara i szarpnęła z całej siły. Olbrzym stał oniemiały, widziała błyskawice w jego oczach i czekała, kiedy podniesie kij. Tymczasem on wybuchnął hałaśliwym śmiechem. Nadjana nie puściła brody i car pociągnął ją za sobą. - Nie puszczaj! Prowadź starego kozła do pałacu! Dzisiejszej nocy będziesz naszą świętą Marią, czcigodna księżniczko! Zataczając się ze zmęczenia, dotarła Nadjana do pałacu zbudowanego z różowego marmuru, który najwyraźniej był celem pochodu. Jakiś potężny, obwieszony złotem mężczyzna z długimi wąsami stał wysoko przy grubych kolumnach i uśmiechał się szyderczo, gdy spici do nieprzytomności uczestnicy święta potykali się na śliskich marmurowych schodach. Kiedy jednak dostrzegł Nadjanę i tego, którego prowadziła za brodę, książę zbladł. - Ale... ale, czcigodny komandorze... Nie możecie przecież... - Nie gowori głuposti, Mienszikow, czy nie widzisz, że my się bawimy? Zostań z nami, nie bądź taki cholernie ponury! Czy świnie już upieczone? Czy dostarczono dostatecznie dużo beczek wina? Bo teraz zbliżamy się my, Bachusowi bracia! I nagle car zabeczał głośno, zaczął wierzgać nogami niczym uparty kozioł, po czym jednym ruchem chwycił Nadjanę w talii i uniósł w górę. Przycisnął wargi do skraju maseczki, Nadjana poczuła łaskotanie wąsów na swoich ustach tuż pod jedwabną osłoną. - Zasłużyłaś na podziękowania, moja piękna... Będziemy mogli porozmawiać później. Zostań! Nadjana jednak zrozpaczona rozglądała się dookoła. Nigdzie nie widziała Karla Martina. - Mój syn! - krzyknęła rozpaczliwie. - Muszę znaleźć mego syna, on nie zna tutejszej okolicy, może mu się stać krzywda... Car postawił ją z powrotem na ziemi i zirytowany poszedł sobie. - Wstrętne baby! Leć za swoim synem ty, jedwabna księżniczko! I ciesz się, że Piotr jest dzisiaj w znakomitym humorze, czort wozmi! Cieszyła się, oczywiście, choć przerażona jego klątwami i sypiącym skry spojrzeniem kuliła się, próbując zniknąć mu z oczu. Ludzie śmiali się i wołali za nią, kiedy przeciskała się przez tłum, krzycząc tak głośno, jak tylko mogła: - Karl Martin! Karl Martin, gdzie jesteś? Nagle zobaczyła go siedzącego obok posągu, który musiał przedstawiać jakiegoś proroka lub inną biblijną postać. Trzymał w objęciach
prosię. Miało ono wzdłuż jednego boku paskudne czerwone rany, które Karl Martin ocierał połą swojej jasnoniebieskiej koszuli. Chłopakowi łzy spływały z oczu. Nadjana padła przy nim bez tchu na stratowaną trawę. Poczuła teraz, że marznie. - Gospodi... oni chcieli żywcem nadziać go na rożen. Byli jak wściekli, Nadjano, oni byli... - Głodni - wtrąciła zdecydowanie i zadowolona zwróciła uwagę, że nawet w zdenerwowaniu chłopak mówi już po rosyjsku. - Wszystkie te małe prosiaki... gonili je i zadeptywali na śmierć... Kiwała wolno głową i pogładziła go po włosach. Kapelusz gdzieś się zapodział. - On jest złym człowiekiem! Niektórzy mówią o nim priedatiel... Zdrajca! W głosie Karla Martina brzmiała rozpacz, ale też upór. Nadjana pomyślała: Powinieneś się cieszyć, carze Piotrze, że ten chłopak nie jest jeszcze dorosłym mężczyzną. - No... nie tylko złym, Karl. Nie tylko... Sam widzisz, jak pięknie buduje to miasto. I zwycięża, zwycięża w każdej wojnie, którą podejmuje. Nie można chyba mówić zdrajca o kimś, kto tak rozbudował swoją ojczyznę! - Ale on dosłownie zdziera skórę z tych nieszczęsnych chłopów. Podatki ich dobijają, a jeśli nie płacą, car dobija ich osobiście! To potwór, Nadjano. Jak on może się tego wszystkiego dopuszczać? - Naród jednak go kocha - odparła Nadjana cicho. - Naród? A kto to jest naród? Ci głupcy, którzy klaskają mu podczas takich pochodów? To niewolnicy. To jest miasto niewolników, Nadjano, tutaj nie ma ani jednego wolnego człowieka! Siedziała w milczeniu, cofnęła rękę i położyła ją sobie na kolanach. Ten poufały, intymny sposób, w jaki gładziła go po włosach, przystoi może między matką i synem lub babką i wnukiem. Uświadomiła sobie nagle z całą brutalnością, że Karl Martin nie jest przecież jej dzieckiem. I nie jest też już taki mały. Zdumiewało ją nieustannie, jak głęboko ten chłopak myśli. Kiedy mówi, wypowiada często tak mądre słowa, że Nadjanie robi się po prostu smutno. Dzieci nie powinny tak mówić. Ale widocznie Niels Kvithovud stworzył buntownika. Nadjana posłała mu w myśli parę przekleństw. To, co Karl Martin wygaduje, mogłoby go zaprowadzić prosto do więzienia, gdyby usłyszał to któryś z ludzi cara. A po dzisiejszym spotkaniu z olbrzymem Nadjana wątpiła, czy zechciałby okazać łaskę nawet dziecku. Wzięła od Karla Martina prosiątko, a jego posłała do ulicznych sprzedawców, by kupił placka na miodzie. Prosię uspokoiło się i zasnęło pod płaszczem Nadjany. Tylko od
czasu do czasu wydawało jęk, przypominający kwilenie noworodka. Kiedy chłopiec wrócił, na jego twarzy gościł szeroki uśmiech. - Chodź, Nadjano, i zobacz! Karły! Rzucają kulami, cały tuzin za jednym razem, wygląda to niczym kręcące się koło! Nadjana musiała się uśmiechnąć. Na szczęście buntownik gdzieś się zapodział. Uradowana pobiegła za chłopcem w stronę tłumu ludzi, stojących pośrodku głównej ulicy i obserwujących coś z uwagą. Mali ludzie nosili kosztowne ubrania, jedno bardziej błyszczące złotem i srebrem niż drugie. Jakaś kobieta miała włosy sięgające aż do ziemi i dźwigała wielki kosz pełen lśniących kul. Wyglądały jak niewielkie kule armatnie, były wypolerowane, gładkie i trochę tylko lżejsze. Mężczyźni, którzy się nimi posługiwali, bez trudu wyrzucali je wysoko w górę równym szeregiem. Bardzo to zaimponowało Nadjanie, stała i nie mogła oderwać oczu od widowiska. Gdyby nie prosię, ona również klaskałaby głośno. Bo to naprawdę była duża sztuka. Tłum krzyczał nieustannie, domagając się dalszego ciągu widowiska. I rzeczywiście, niedużego wzrostu ludzie popisywali się przed klaszczącą ciżbą. Nadjana była popychana to w jedną, to w drugą stronę, w końcu zirytowana zrobiła użytek z łokci i dotarła do pierwszego rzędu. Karl Martin zachował się tak, jak zwykle zachowują się dzieci, przeciskał się między ciężkimi butami i cuchnącymi roboczymi spodniami stojących mężczyzn i on również dotarł do pierwszego rzędu. Kiedy Nadjana popatrzyła na karły z bliska, uśmiech zamarł jej na wargach. Niektórzy z nich byli bardzo mali i sprawiali groteskowe wrażenie. Część miała maski, podobnie jak ona. Może oni właśnie byli najbrzydsi. Poczuła ukłucie w sercu, gdy patrzyła na ich wielkie, odstające uszy, pokurczone ciała i płaskie, jakby nieludzkie rysy. Jeden nosił wysoki kapelusz, a kiedy go zdjął, tłum ryknął śmiechem, ponieważ jego czaszka w żadnym razie nie przypominała ludzkiej głowy. Pociągnęła Karla Martina za kurtkę. - Chodź, wracamy. - Ale tu jest tak wesoło! Zobacz, jacy oni są zręczni! Jacy dziwni, widziałaś już kiedyś takich dziwnych ludzi? Ona jednak zdecydowanie ciągnęła go za sobą, powtarzając, że muszą wracać do domu i nakarmić prosiaczka. - Małe biedactwo... Zajmiemy się tobą jak najlepiej, zobaczysz. Będziesz spał ze mną tak jak Katiusza. Och, nie caryca, - oczywiście, ale mały, bystry piesek, który nazywa się
Katarzyna... Z ulgą Nadjana patrzyła, jak chłopiec rzuca ostatnie spojrzenie na karły. Przeniknął ją dreszcz i przyśpieszyła kroku, by jak najszybciej znaleźć się z daleka od tych hałaśliwych, ordynarnych śmiechów. Mijali jakiś wóz, ale nie rozpoznali go, dopóki wysoki głos nie zawołał do nich po imieniu. - Igor! Dziękujemy ci za pomoc, którą nam wyświadczyłeś! - Gospoża Nadjana! Czy idziecie na targ z tym małym? Potężny rzeźnik chichotał, spoglądając na prosię. Wciąż miał na sobie swój pokrwawiony skórzany fartuch, ale na głowę włożył kapelusz ozdobiony z przodu złocistymi medalami. Czerwona szarfa powiewała za nim na wietrze. Zatrzymał swoje konie krótkim rozkazem i wypluł machorkę na ulicę. - Życzycie sobie, bym was podwiózł? - Jedziesz do domu Jewgienija? - No, nie... ale mała przejażdżka chyba nie zaszkodzi. Wy zaś szybciej dotrzecie do domu. Karl Martin przycisnął mocniej prosię i wspiął się na wóz. Nadjana czuła odór ładunku w tylnej części fury, nie odważyła się odwrócić głowy, by zobaczyć, co tam leży. Igor posunął się na wąskiej ławce i cmoknął na konie. - No, musicie mi wybaczyć, to nie jest pewnie podwoda dla eleganckiej damy... ale wy chyba nie jesteście za bardzo wymagający, skoro mieszkacie u matki Jewgienija. Nadjana nie odpowiedziała. Igor wciąż coś żuł i cmokał, wóz przyśpieszył, Nadjana podskakiwała boleśnie na twardym siedzeniu. - No, a jak wam się żyje teraz, kiedy młody Jewgienij znowu wyjechał? Urządziliście się jakoś? - Tak, dziękuję, niczego nam nie brak. Igor poufale pochylił się do niej, zapach surowego mięsa mieszał się z przesyconym wódką oddechem. Ale jego oczy były czyste i przenikliwe. - Mógłbym załatwić dla ciebie coś innego, Nadjano. Tylko powiedz... Tutaj w tym mieście jest wielu ludzi wysokiego rodu, którzy przyjechali bez żon... i pragną towarzystwa. Nie była zdziwiona jego propozycją. Uniosła leciutko brodę i pozwoliła mu mówić dalej. Zachęcony jej zachowaniem Igor perorował: - Tak, ja znam ich wszystkich. Przychodzą do mnie po delikatesy. Różnego rodzaju, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. To są eleganccy panowie, bogaci. Ale, widzisz, samotni...
Brak im damskiego towarzystwa. - Dlaczego nie zabrali ze sobą swoich kobiet? Igor roześmiał się i splunął. - Och, niektóre z nich tutaj oczywiście są. Wiele czeka, aż ich nowe pałace będą gotowe. Te pałace wyrastają teraz wszędzie niczym grzyby po deszczu, sama przecież widziałaś. Ale niektóre rodziny z Moskwy zabrały z powrotem do domu swoje zamężne córki. Mieszkańcy Moskwy zdążyli się już dowiedzieć o tym bagnie, o rozpustnym życiu w kręgach dworskich... Nie chcą narażać na szkodę dusz swoich córek, sądzą, że w Petersburgu mieszka sam antychryst. I pewnie tak jest, ha, ha! Nadjana patrzyła prosto przed siebie. - A ty... ty jesteś urodziwa, prawda? Pod tą maską. Zresztą to nie ma znaczenia. Jesteś pięknie zbudowana, muszę przyznać. A twoje włosy... to prawdziwy skarb. Możesz sobie zachować tę maskę jako ozdobę, to bardzo pobudza ciekawość... - Dość tego, Igor! Chłód w jej głosie sprawił, że Igor zaczął mamrotać coś pod nosem. Karl Martin śledził uważnie każde słowo. Zirytowana Nadjana spostrzegła, że Igor mrugnął do niego. - Ty nie jesteś synem Nadjany, prawda? Zaraz to zauważyłem, mój chłopcze. Bóg wie, dlaczego udajecie, że tak jest. Nadjana uśmiechnęła się pod maską cierpko. - Mam ci to wyjaśnić, Igorze Rzeźniku? Naprawdę chcesz wiedzieć, dlaczego? Wzruszył ramionami, ale uniósł brwi. - To dlatego, że Karl Martin, którego tutaj widzisz, jest niebezpiecznym rebeliantem, ściganym i przez państwo duńskie, i przez szwedzkie. Ja zaś jestem taka stara, że to dla mnie komplement uchodzić za jego matkę. Rzeźnik roześmiał się ponuro, lecz zaraz umilkł i przez chwilę zajmował się zwijaniem tytoniowych liści. Przez cały czas pewną ręką trzymał lejce. - Pomyśl o mojej propozycji, Nadjano. Mogłabyś mieszkać w pałacu. No, w każdym razie w jednym z tych pięknych holenderskich domów nad rzeką. Pomyśl o tym, kiedy brud i wszy zaczną niszczyć twoją delikatną skórę... Nadjana podziękowała za podwiezienie i zsunęła się z wozu, nie czekając, aż szorstkie, brudne łapy obejmą ją w talii. Karl Martin zeskoczył natychmiast z prosięciem na rękach, które zdążył już ochrzcić imieniem Piotr. Gdy Karl Martin rozmawiał ze świnką nazwaną imieniem cara, na wozie zapanowała wesołość. - Dbaj o tego chłopaka, nawet jeśli nie jest twoim synem. Jego dowcipy są bardzo
zabawne, tak uważam. Ale istnieją pewnie tacy, którym by się to nie podobało. Nadjana zadrżała. Mogą nadejść czasy, gdy będą potrzebować takich przyjaciół jak Igor. Wyciągnęła więc do niego dłoń w rękawiczce. - Dziękuję ci, Igor. Nie czuję się urażona tym, co powiedziałeś. Wprost przeciwnie. Ale widzisz, nie jestem taką piękną młodą dziewczyną, jak być może sądzisz. - Co tam, młoda i młoda... Wiem przecież, że nie jesteś już dziewicą, ale bardziej dojrzałe kobiety mogą być piekielnie utalentowane w... Zrobił grymas i rękami chciał wyrazić to, czego nie mógł powiedzieć damie. Nadjana zachichotała. - Skończyłam pięćdziesiąt lat - szepnęła po rosyjsku, tak cicho, że nie wiadomo, czy Igor usłyszał. Zaskoczenie, jakie ujrzała na twarzy rzeźnika, gdy machał jej na pożegnanie, sprawiło, że Nadjana zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie użyła niewłaściwego słowa. Może lepiej trzymać się niemieckiego i francuskiego. Mimo że uczyła się wciąż nowych rosyjskich wyrażeń, czuła się jeszcze niepewnie, jeśli rozmowa wykraczała poza pospolite, codzienne sprawy. - Nadja, moja kochana, nareszcie jesteś! I co to, mój Boże, kupiłaś prosię? Och, ile błogosławieństwa sprowadziłaś do mojego domu, ile bożych cudów! Na pól ślepa kobieta potykała się, biegnąc przez podwórze, by uściskać Nadjanę. - Naprawdę śliczna mała świnka, trochę poturbowana, ale wyzdrowieje, gdy tylko pozwolimy jej trochę pobiegać. Obłożę jej skaleczenia kapuścianymi liśćmi, to się bardzo prędko zagoją. O c h , jak się cieszę, pomyślcie, świeże mięso... Nadjana uśmiechała się, widząc radość gospodyni. Nie opłakiwała wyjazdu syna dłużej niż tydzień, teraz była naprawdę zadowolona i wesoła. - Ta zima nie załamie starej baby, nie, wszystko pójdzie dobrze. Mój dumny Jewgienij... zobaczę jeszcze i jego, i wiosnę! Ów gwałtowny atak optymizmu zaniepokoił Nadjanę. Kobieta wcale nie wyglądała zdrowo, w ogóle odkąd tu zamieszkali, czuła się marnie. Kaszlała po nocach, często rano musiała długo leżeć pod pierzyną, zanim zebrała dość sił, by ustać na własnych nogach. Ty byś z pewnością znalazła na to radę, Mario. Niech cię Bóg ma w opiece... Tak, i ty pewnie też, moja kochana Marjo. Nadjana niezbyt już często wspominała te dwie norweskie kobiety, które poznała w tak różnych okolicznościach. Najpierw Marię, całe życie temu, na Skjaervasr. Była upokarzana, gnębiona, wykorzystywana przez tę niepokorną istotę o blond włosach. Tak, żywiła do niej coś, co przypomina nienawiść. Ale to była