Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 130 281
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 508

Lerum May Grethe - Córy Życia - 13 Taniec Aniołów

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :579.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Lerum May Grethe - Córy Życia - 13 Taniec Aniołów.pdf

Beatrycze99 EBooki L
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 156 stron)

MAY GRETHE LERUM TANIEC ANIOŁÓW

ROZDZIAŁ I Lyster, wieczór wigilijny 1720 Ogień bawił się rumieńcami na policzkach Marji. Zebrała dziś włosy w koronę i ozdobiła je delikatnie małymi srebrnymi szpilkami. Na jej wyrazistej twarzy rysował się spokój większy, niż mąż, Karl, i córka Amelia pamiętali. Izbę odświętnie ustrojono. W zimy surowe jak ta wysokie okna zwykle zasłaniano od zewnątrz, lecz tego wieczoru Marja nakazała usunąć wielkie okiennice, chciała widzieć ogień odbijający się w ciemności szyb, patrzeć, jak chłodny blask srebrnego księżyca wciska się między ciepłe płomienie łojowych świec. Paradna izba Wdowiej Zagrody prezentowała się imponująco, wprawdzie nie mogła się równać z najokazalszymi dworami nad wielkim fiordem, ale tutaj, nad zieloną wodą, nie było drugiego takiego domu jak Marji i Karla Oppdalów. Amelia dyskretnie oblizała usta po zjedzeniu ostatniego ciastka z owocami. Nikt lepiej niż Lina nie umiał upiec miękkich, pszennych ciasteczek nadziewanych wiśniami. Nie co dzień pojawiały się na stole, a bita śmietana dodawała im jeszcze wykwintniejszego smaku. Rodzina zakończyła wigilijną wieczerzę, nigdy dotąd tak wspaniale nie ucztowali. Szesnastoletnia Amelia położyła na kolanach lutnię, podarunek od wspólnika ojca, z którym prowadził interesy. Matka powiedziała z uśmiechem: - Uważam, że wyglądasz teraz jak prawdziwa szlachcianka, moja kochana. Ta nowa suknia jest naprawdę prześliczna. Amelia uśmiechnęła się szeroko. Chłopiec siedzący u jej stóp niezdarnymi palcami gładził instrument, w pewnej chwili trącił strunę i usłyszawszy dźwięk, prędko przyciągnął rękę do siebie. Zaskoczony szeroko otworzył ciemne, skośne oczy. - No, no, Benjaminie, uważaj! To lutnia, rozumiesz? Gra się na niej muzykę. Jest bardzo, bardzo stara, spójrz, są też na niej rysunki. Co to jest? - Ryba - rozpromienił się chłopiec. Głos miał jasny i wypowiedział słowo niewyraźnie jak małe dziecko, ale zaczął już dorastać, przynajmniej na tyle, na ile mógł dorosnąć, pomyślała Amelia ze smutkiem. Wciąż pamiętała dzień, w którym urodził się Benjamin. Czas, jaki nadszedł później, był koszmarem dla nich wszystkich. Gjertrud, przybrana matka Marji, zmarła w połogu, a wdowiec po niej, Anton, oszalał i próbował zabić chłopczyka. Malec bowiem nie był jak inne dzieci, większość ludzi odwracała się od jemu podobnych, nie chcąc widzieć nieszczęścia,

jakie ich dotknęło niczym przekleństwo. Benjaminowi jednak dana była szansa i dobrze ją wykorzystał. Wyrósł na wesołego, promiennego dzieciaka, który ponad wszystko kochał swoją Melię. No cóż, może z wyjątkiem śmietanowego kremu. Benjamin w jednej chwili zapomniał o lutni. - Jeszcze - zażądał, uśmiechając się do swojej „siostry". Karl sam nałożył mu dodatkową łyżkę. Marja zadowolona odchyliła się w tył, Amelia zaczęła brzdąkać na strunach trzymanego na kolanach instrumentu. Z lutni wydobywały się drżące, delikatne dźwięki, poruszały w jej duszy coś, czego nie powinno tam być w takiej chwili przytulnego domowego ciepła. Jedno z krzeseł przy stole stało puste. Mój bracie bliźniaku, gdzie teraz jesteś? Amelii do oczu napłynęły łzy, ukradkiem zerknęła na matkę, Marja uśmiechała się leciutko, lecz jej spojrzenie zdradzało, że i ona myśli o tym samym. Od wyjazdu Karla Martina upłynęło już siedem lat. Był wówczas zaledwie dziewięcioletnim chłopcem, lecz dramatyczne lato tysiąc siedemset trzynastego roku zmusiło go, by wziął na siebie odpowiedzialność jak dorosły mężczyzna. Za bunt w Sogndal przyszło zapłacić krwią. Przywódca buntowników, Niels Kvithovud, i jego służąca, Anna Margreta, wciąż siedzieli w więzieniu, czekając na kata. Karl Martin odegrał w powstaniu swoją straszną rolę, jedynie dzięki sporej porcji szczęścia i łaski bożej udało mu się z tego wywinąć, pomyślała Amelia. Nadjana zabrała chłopca ze sobą. Amelia tęskniła za białowłosą baronówną z Danii. Nadjana miała w sobie jakiś blask, zdolność przywoływania na ludzkie twarze uśmiechu, sprawiania im radości wesołą, miłą rozmową. Potrafiła również być poważna, nawet surowa, zwłaszcza w szkolnej klasie wśród zgromadzonych wokół niej młodych ludzi. Ale nadszedł kres szkoły i pogawędek, Nadjana zniknęła. Od tamtej chwili, zdaniem Amelii, cała wioska jakby trochę poszarzała. Karl Martin, wyjeżdżając, zabrał z sobą cząstkę serca siostry, Nadjana zaś pozostawiła po sobie pustkę. Amelia nie raz zadawała sobie pytanie, czy mogli byli uczynić cokolwiek więcej, by nakłonić piękną wdowę po pastorze do pozostania. Dlaczego musiała wyjeżdżać? Po to, żeby się odnaleźć, wyjaśniała Marja bezbarwnym głosem. Ona zapewne najbardziej tęskniła za Nadjaną. Nawet po tamtym strasznym pożarze, w którym Nadjana doznała tak ciężkich obrażeń, mama nieraz chodziła do przyjaciółki ze swymi problemami i

wracała lżejszym krokiem, z podniesioną głową. To musi być wspaniałe mieć taką przyjaciółkę, mówiła do siebie w duchu Amelia, ale dziewczęta, które znam, myślą jedynie o znalezieniu męża, niemądrze chichoczą i otrząsają się z obrzydzeniem, gdy Benjamin choć trochę się ślini. To on jest moim najlepszym przyjacielem. Zawsze będzie przy mnie, wesoły, beztroski, a przy tym bezgranicznie wprost wyrozumiały. Czasami zakradała się do pokoju, w którym sypiał. Lubiła przyglądać się jego rozluźnionej twarzy, topornemu ciału, uśmiechowi, który zawsze czaił się w kąciku ust. Amelia nie potrafiła pojąć, jak ktokolwiek może uważać Benjamina za brzydkiego, lekko skośne oczy tylko dodawały mu wdzięku, a okrągłe, trochę niezgrabne, lecz ruchliwe ciało przywodziło na myśl szczeniaka. Amelia kochała go bardziej niż brata, z którym dzieliła łono matki, bo Benjamin nigdy nie miał przed nią tajemnic, nigdy nie stawał się daleki ani podejrzliwy, Benjamin był otwarty, wesoły, nie skąpił twardych, niezgrabnych pieszczot. - Przejdźmy do drugiego pokoju - zaproponowała Marja. - Myślę, że Lina napaliła wyjątkowo solidnie w kominku, może zagramy w karty? Karl wstał od stołu, pocałował żonę w policzek, dziękując jej za wspólny posiłek. - Tak, doskonale, poproszę też o kieliszek koniaku dla nas i wtedy w pełni już będziemy mogli odgrywać bogatych gospodarzy. M a r ja zachichotała. Sporo lat upłynęło od chwili, gdy nagle stali się bogaci, lecz Karl każdego ranka wciąż zdawał się budzić zaskoczony w białych prześcieradłach. W głębi duszy pozostał pełnym pokory synem chałupnika, ale już po wspaniałej kurtce i nowych jedwabnych spodniach znać było, jak świetnie się powodzi mieszkańcom Wdowiej Zagrody. Marja i Karl odziedziczyli gospodarstwo jako przybrani rodzice Benjamina, świętej pamięci Anton oddał zagrodę w ich ręce, a otrzymawszy spadek po Justitianie Revelinie, para chałupników w jednej chwili stała się najbogatsza we wsi. Amelia wciąż pamiętała maleńką, prostą chatę w Oppdal; nie miała stamtąd jasnych wspomnień. W oczach rodziców czaiło się wtedy coś niebezpiecznego, mijali się jak dwa rozdrażnione koguty, rozmawiali podniesionymi głosami, za mocno trzaskali drzwiami. Nigdy nie wiadomo było, czy mama będzie w domu, kiedy dzieci się obudzą. W niejedną noc Amelia tuliła się do skulonego ciałka Karla Martina, szukając u niego pociechy, lecz on był tak samo wystraszony jak ona i nie potrafił zrobić nic innego, jak tylko dzielić z nią lęk. Zajmowali się sobą na tyle, na ile umieli, lecz Amelia, wspominając tamte czasy,

wciąż czuła w sercu napiętą strunę, łzę, której nie da się wypłakać. Z całych sił starała się odegnać ciemną chmurę wiszącą nad domem, ale bez powodzenia. Teraz złożyła ręce. Dobry Boże, zaopiekuj się Karlem Martinem, mamą i tatą. Chroń też Benjamina i pomóż mi zapewnić mu szczęście, przyrzekam, że nie zrobię nigdy nic złego i nie będę miała brzydkich myśli. Marja zauważyła złożone ręce i posmutniałą twarz córki, trąciła ją w bok, uśmiechając się szeroko, wygładziła piękną sukienkę i żartobliwie przypomniała, że w noc na trzeci dzień świąt będzie dużo zajęcia. Na trzeci dzień Bożego Narodzenia wszyscy młodzi kawalerowie i panny z wioski spotykali się na kuligu na fiordzie. Tej zimy po raz pierwszy od czterech lat lód był gruby, pokryty śniegiem. - Wydaje mi się, że w tym roku najważniejsze wyścigi odbędą się przed samym kuligiem, wszyscy będą smagać batem konie w drodze do Wdowiej Zagrody! Zastanawiałaś się już, z kim pojedziesz? Może z tym bystrym Olą Knutevikiem? A co powiesz na bratanka lensmana, przystojnego Fritjofa? Amelia zirytowała się, uciszała matkę, nie chciała słuchać takiego gadania. Wszyscy, cala ta gromada, to niemądre hałaśliwe chwalipięty, żadnemu za nic nie zdradziłaby bodaj jednej swej myśli. Bez znaczenia więc, z kim pojedzie. - Musisz się pilnować, Amelio - rzekł ojciec z zaskakującą powagą. - Jesteś nie tylko najpiękniejszą dziewczyną w całym rejonie Indre Sogn, ale też prawdopodobnie najbogatszą. Marja roześmiała się. - Troszkę przesadzasz, mój drogi, jest przecież córka radcy kancelarii i księdza dziekana, ale one to szare wróbelki w porównaniu z naszą jaskółeczką. - Ach, nie mówcie już nic - poprosiła Amelia niezadowolona. Pospiesznym ruchem zmiotła karty ze stołu. - Nie powinniśmy się tym zabawiać, w dodatku w wieczór wigilijny, to... to grzeszne. Wyzywająco popatrzyła na rodziców. Rzadko się zdarzało, że przywoływała kogokolwiek do porządku. Marja i Karl spojrzeli po sobie, matka wyglądała na zatroskaną, lecz ojciec wciąż się uśmiechał. - Masz rację, moja droga, jak zawsze - powiedział łagodnie. - Pośpiewajmy raczej. - Śpiewajmy! - ucieszył się Benjamin i zaintonował pieśń, która strażnika wiary

chrześcijańskiej oburzyłaby jeszcze bardziej niż gra w karty. Amelii jednak rozbłysły teraz oczy, pozwoliła mu dokończyć niezgrabne rymy i chwaląc chłopca, gładziła go po ręce. Benjamin promieniał. Marja zanuciła psalm, ten sam, który śpiewali kilka godzin wcześniej podczas nabożeństwa. - W błogosławiony czas świąt śpiewamy Panu dziękczynienie... Amelia przymknęła oczy, w dłoni czuła ciepłą piąstkę Benjamina, pozwoliła, by niski, miękki głos matki wypełnił jej głowę i serce. Łojowe świece już się dopalały. Rano będą mogli z nich wyczytać wróżby na nadchodzący rok. Śpiew Marji ucichł, Benjamin jednak nie przestawał wydawać z siebie cichych pomruków, Amelia pogłaskała go po włosach, łasił się do niej jak kot. - Czas już iść - stwierdził ojciec i ostrożnie odłożył srebrną fajkę na stoliczek. Matka opróżniła puchar z monogramem Antona i uśmiechnęła się do męża. Jej oczy nabrały nowego, ciepłego blasku, Amelia jak sto razy wcześniej pomyślała: Ona naprawdę go kocha, nareszcie! Pomogli się sobie nawzajem ubrać, na zewnątrz na dziedzińcu płonął już szereg pochodni, parobcy i dziewki służące zebrali się przy bramie. Szczęściem było służyć we Wdowiej Zagrodzie, podczas świąt także w czeladnej nie skąpiono jedzenia, a teraz wszyscy razem mieli iść w stronę wioski i słuchać gry kościelnych dzwonów. Później udadzą się na spoczynek w tę ciemną wigilijną noc i spokojnie prześpią najbardziej niebezpieczne godziny. Parobcy lekkim krokiem pobiegli przodem po suchym śniegu, ściszonymi głosami nawoływali dziewczyny, które zarumienione sunęły za nimi w najlepszych spódnicach. Gospodarze szli ostatni, Karl delikatnie obejmował Marję, a Amelia wsunęła ojcu rękę pod ramię, drugą ręką zaś trzymała w bezpiecznym uścisku dłoń Benjamina. Chłopiec robił się coraz bardziej śpiący, Amelia obawiała się, że z powrotem będą musieli go nieść. Kiedy podobna myśl wpadała Benjaminowi do głowy, nic nie było w stanie skruszyć uporu chłopaka. Co prawda rzadko już wybuchał gniewem, lecz były to wybuchy bardzo gwałtowne, wydawało się jednak, że występują tym rzadziej, im więcej słów poznawał, dlatego Amelię tak cieszyła każda wypowiedziana przez niego sylaba i dlatego przez cały czas z nim rozmawiała. - Teraz pójdziemy do Nabben∗1 , Benjaminie, szkoda, że do fiordu tak daleko, inaczej moglibyśmy zejść aż nad samą wodę. Wiesz, że w wigilijną noc na lodzie tańczą aniołowie? 1∗ Nabb (norw.) - pagórek, kopiec.

Uścisnęła Benjamina za rękę, spostrzegła, że w jego oczach pojawia się zaciekawienie. Benjamin uwielbiał baśnie, które Amelia układała specjalnie dla niego, często dzięki takim opowiadaniom udawało jej się powstrzymać jego napady złości i rozpaczy. - Idź teraz ładnie, to opowiem ci więcej. Benjamin zachowywał się u jej boku jak szczeniak, nie odstępował Amelii na krok, w czasie gdy ciągnęła opowieść o czarodziejskim wigilijnym tańcu. - Są ubrane w biel, dlatego ledwie można je zobaczyć, ale gdy się cicho usiądzie za krzakiem i snuje tylko dobre myśli, to wtedy można je dostrzec, te najpiękniejsze, maleńkie stworzenia, jakie istnieją. Przychodzą tu aż z raju w tę noc, bo to ci sami aniołowie, którzy zwiastowali pasterzom narodziny Jezusa. Karl z leciutkim uśmiechem przysłuchiwał się opowieści córki. Łagodny głos Amelii, śnieg skrzypiący pod nogami, wysokie, granatowe niebo... Wigilijna noc była naprawdę piękna. Akurat gdy dotarli do Nabben, rozległy się pierwsze uderzenia dzwonu z kościoła. Imponujący biały budynek z kamienia pozostawał prawie stąd niewidoczny, przesłaniały go spowite w śnieg drzewa. Ale dźwięk w białej nocy niósł się daleko, mieszkańcy Wdowiej Zagrody uściskali się i ze łzami w oczach życzyli sobie wesołych świąt. Popatrzyli na fiord, zobaczyli, że w wielu zagrodach płoną światła, migocą jak ciepłe złote gwiazdki, dając dowód, że oto tutaj mają swe przytulne siedziby ludzie. - Kocham cię, Marjo - szepnął żonie do ucha Karl. Skórzana czapka połaskotała jej policzki, Marja przytuliła się do męża, by napawać się jego bliskością. Służący przez chwilę stali nieruchomo, zasłuchani w melodię dzwonów, wreszcie jednak zaczęli dreptać w miejscu z zimna, rozchichotane dziewczęta ze śmiechem pobiegły w górę dróżką, ścigane pogróżkami chłopców, że już oni je rozgrzeją. Wszyscy wiedzieli, że tradycyjny kociołek z gorącym, słodzonym miodem piwem czeka już na nich w zagrodzie. To Marja zaprosiła ich na pokoje w pierwszym roku swojego gospodarowania, później zwyczaj ten stal się tradycją, o której parobcy i dziewczęta wiele rozprawiali w ciągu roku w swoich prostych izdebkach. Marja sama nie zdawała sobie z tego sprawy, ale być może właśnie za przyczyną wspólnie pitego świątecznego piwa tak prędko pozyskała sympatię podległych jej ludzi. Zapomnieli już teraz niemal całkiem, że Marja Oppdal sama była niegdyś ubogą żoną chałupnika. W każdym razie nie pamiętali o tym, gdy widzieli, jak jej czerwone wargi rozciągają się w uśmiechu, a w czarnych włosach błyszczą srebrne szpilki. - Mój najdroższy mężu - szepnęła w kurtkę Karla, szorstką i gładką zarazem. Owcza skóra była pięknie wygarbowana, futrem zwrócona do spodu, by dawało więcej ciepła jego

mocnemu ciału. Marja, chcąc ogrzać palce, wsunęła je pod okrycie męża, delikatnie popieściła go po piersi. Benjamin i Amelia stali na samym końcu Nabben jak dwa posągi na tle nieba rozświetlonego słabym blaskiem księżyca, wiszącego nad skutą lodem okolicą. Amelia obejmowała teraz chłopca w pasie, tuląc go do siebie. Choć stali tak blisko krawędzi, Marja była spokojna, Amelia wszak czuwała. Amelia... Jej delikatna, wrażliwa i niezwykle obowiązkowa córka. - Ona dorosła - szepnęła Marja cicho. Karl tylko skinął głową i znów pocałował żonę w policzek. - Niech Bóg ma ją w swej opiece, miejmy nadzieję, że naszą małą czeka szczęśliwe życie. Sama je będzie musiała sobie zapewnić, pomyślała Marja. My możemy dodać jej tylko odwagi, by tak zrobiła. - Amelia, Benjamin! - zawołała. - Wracajmy do domu, zanim wypiją całe miodowe piwo! Ledwie udało im się zmusić Benjamina, by poszedł wraz z nimi, chciał bowiem zaczekać, aż aniołowie zaczną tańczyć na lodzie. Amelia usiłowała go przekonywać: - Stąd ich nie zobaczysz, mój kochany, ale trzeciego dnia świąt pójdziesz ze mną do wioski, będziemy jeździć po lodzie saniami, z dzwoneczkami i pochodniami. Wtedy razem poszukamy anielskich śladów. Chłopiec przysłuchiwał jej się, szeroko otwierając oczy, lecz nie dowierzał, dolna warga zaczęła mu drżeć niebezpiecznie. - Jesteś już zmęczony, kochany Benjaminie, chodź, weź mnie za rękę, pójdziemy. - Mów jeszcze, mów! W jego prostych słowach brzmiała zachęta i groźba zarazem, Benjamin wiedział, że Amelia gotowa jest ulec mu niemal we wszystkim, gdy zmęczenie i gniew zaczynały mącić mu wzrok. I Amelia opowiadała dalej, kusiła baśnią, przeciągała słowa tak, by historia trwała aż do chwili, gdy dojdą do domu. Opisywała przepiękne anioły, ich eteryczną, nadziemską urodę, pieśni piękniejsze niż jakiekolwiek inne dźwięki na ziemi. Mówiła, jak tańczą na lodzie, ani odrobinę przy tym nie marznąc, oczyma wyobraźni widziała już wyczarowywaną przez siebie scenę, a na jej twarzy pojawił się wyraz rozmarzenia taki sam jak u Benjamina. Ich kroki zostawiały wyraźny ślad na świeżym śniegu, w powietrzu wirowały suche białe płatki, niebo na zachodzie zaczynało szarzeć, lecz wciąż oświetlał je blask księżyca,

zapewniając dość światła, by bez trudu mogli odnaleźć drogę do domu. Benjamin nie skosztował piwa, chciał bowiem od razu się położyć. Amelia zaprowadziła go na górę po szerokich schodach, dopilnowała, by otulił się kołdrą, i zaśpiewała jeszcze krótką kołysankę. Ze smutkiem pogładziła ciemne włosy i zobaczyła, że chłopiec uśmiecha się przez sen. Przestał być już dzieckiem. Niektórzy ludzie wciąż jeszcze marszczyli nos na jego widok, lecz dla Amelii Benjamin na zawsze miał pozostać kochanym małym braciszkiem, nawet gdy skończy trzydzieści lat i będzie wielki jak tur. Wyglądało bowiem na to, że tak właśnie się stanie. Już przecież ją dogonił, byli teraz równi wzrostem. - Dobranoc, Benjaminie, niech ci się przyśnią tańczące anioły... Na palcach zeszła na dół, poczuła ciepło, jakie niesie ze sobą ludzki śmiech i radość. Izba pełna była teraz ludzi, na wszystkich twarzach widniały odświętne rumieńce, z radosnym uśmiechem przepijali do siebie świątecznym piwem, słodkim, pachnącym przyprawami. Marja osobiście napełniała kubki i częstowała służących. To bardzo piękny symbol, stwierdziła Amelia, bo czyż sam Jezus nie usługiwał swoim apostołom? Słudzy zdawali sobie sprawę, że nie powinni ponad miarę korzystać z gościnności gospodarzy, i opróżniwszy kubki zaraz dziękowali i życzyli dobrej nocy. Już zaledwie za kilka godzin opuszczą ciepłe posłania, bo nawet w dzień Bożego Narodzenia wzywały ich obowiązki w stajni i oborze. Później zaś wybierali się do wsi, by uczestniczyć w świątecznym nabożeństwie. Marja położyła się spać, w żołądku przyjemnie grzał ją koniak i piwo, a na ustach czuła świeży smak warg męża i padającego śniegu. Karl wyszedł jeszcze sprawdzić, czy wyprowadzono sanie i czy uprząż dla koni należycie wyglansowano. Wszystko musiało być w jak najlepszym porządku przed jutrzejszą wyprawą do kościoła o wczesnym poranku. Karl lubił swoje drobne obowiązki, lubił wejść w wigilijną noc do stajni i przechodzić od zwierzęcia do zwierzęcia, podając każdemu garść ziarna. Miękkie, wilgotne pyski ufnie dotykały jego ręki, w takich chwilach wspominał zawsze momenty, gdy jako dziecko przytulony do ciężkiego zwierzęcego ciała szukał ciepła i spokoju. Wigilijna noc. Święta noc. Noc, kiedy nieme bydlęta przemawiają ludzkim głosem i, według legendy, informują Maryję Pannę o tym, jak traktują je ludzie. Ludzie wciąż w to wierzyli i znajdowali się tacy,

którzy z tego powodu kładli więcej paszy w żłoby w wigilijną noc. Karl zaś na wszelki 'wypadek szeptem życzył zwierzętom dobrej nocy. Przygarnął Marję mocno do siebie, oboje leżeli na boku opleceni ramionami jak liną, niczym dwa rozkołysane statki związane na środku morza. Marja delikatnie poruszyła się w jego stronę jakby niesiona falą i z każdym miękkim ruchem starała się o jeszcze głębsze połączenie. Znajomy zapach jej miłości wprawił Karla w oszołomienie jak opary płonącej belladonny. Z zamkniętymi od dłuższej chwili oczyma rozkoszował się tą ucieczką od rzeczywistości, bliskością i namiętnością. Marja pocałowała go tak delikatnie, że wstrzymał oddech, drżąc w oczekiwaniu. Czuł jej ciało, miękkie i sprężyste zarazem, wymagające, świadome tego, że on należy do niej w pełni, bez żadnych zastrzeżeń. Nikt tak jak Marja nie potrafił malować wciąż nowych odcieni w ich miłości. Tej nocy była czarownicą, kruczowłosą furią z oczyma pełnymi dzikości i drobnymi białymi ząbkami, które odnajdywały najbardziej wrażliwe punkty. Z wiekiem stawała się coraz bardziej drapieżna. Karl westchnął zadowolony, Marja zesłała na jego życie błogosławieństwo, z ręką na sercu mógł przyznać, że nie istnieje żadna inna kobieta, która zasługiwałaby bodaj na jedno jego spojrzenie. Czasami bywała nieco wyniosła i daleka, bogini i jagnię ofiarne jednocześnie. Mógł się wtedy do niej zbliżać z uczuciem bliskim religijnego uniesienia i każdy najdrobniejszy nawet dotyk jej ciała stawał się świętym rytuałem miłości. Serce waliło mu mocno, myśli na równi z fizyczną rozkoszą sprawiały, że Karl wzdychał z bezgranicznego szczęścia, Marja wyglądała teraz piękniej, niż był w stanie to sobie nawet wyobrazić, twarz miała łagodną, oczy przymknięte, nie uśmiechała się, lecz odgadywał, że i ona roztapia się w szczęściu. Ucałował jej powieki, chcąc, by je uniosła, by zajrzała w głąb jego duszy, gdy znów ofiarował jej całą swą miłość. Przyjmowała jego słowa z powagą, lecz miękkie poruszenia bioder i rąk nie ustawały. Karl jęknął cicho, znalazł się na progu, na którym zawsze się wahał, od pełnego oddania dzielił go jedynie blask spadającej gwiazdy. W tych sekundach zawsze odczuwał lęk, instynktownie pragnął zawrócić, przytrzymać się rzeczywistości, by nie zatracić się do końca. Marja szepnęła cichutko: - Chodź... Nic innego nie mógł zrobić. Przyszedł do siebie niemal zawstydzony, lecz powitały go jej uśmiechnięte oczy, nie

winiła go, że tym razem nie zabrał jej ze sobą. - Marjo... moja Mario. Imię zadźwięczało uroczyście. Nie pamiętała, by kiedykolwiek nazywano ją inaczej niż Maryjką czy też po prostu Marją, używanie imienia, jakie dano jej na chrzcie, zdawało się niemal świętokradztwem, w nim bowiem zawierał się cały ból i żal, jaki łączył się ze wspomnieniem nieznanej matki. To ona nosiła imię Maria. To ją ojciec kochał ponad wszystko. Doświadczyła jednak również nienawiści mężczyzny. Jego prześladowania zniszczyły jej życie. Dopiero gdy niemal cudem odnaleziono w dogasających zgliszczach rzeczy matki, dorosła Marja odzyskała spokój. Pamiątki przeszłości sprawiły, że mogła się wreszcie wypłakać, wtulając twarz w stare, zbutwiałe ubrania, wyciągnięte z piwnicy plebanii. Zachowały się tam również papiery, na niektórych Marja znalazła zapisane myśli matki, notatki płynące wprost z serca młodej kobiety, urywki listów. Marja, uznawszy, że przeczytała już dość, resztę dokumentów zapakowała w stare skrzynie. Miały w spokoju leżeć na strychu. Pewnego dnia zabierze tam Amelię, pewnego dnia, gdy poczuje, że nadszedł na to czas. Z dumą popatrzyła Karlowi w oczy. - Tak, nazywaj mnie Marią - szepnęła cicho, mocno tuląc się do niego. Objęci zapadli w sen, wyruszyli w podróż jeszcze dalszą niż ta, z której właśnie wrócili. Żadne z nich nie słyszało w tę wigilijną noc szurania kroków pod drzwiami i żadnego nie zdziwiły dwa ostrzegawcze szczeknięcia spuszczonego na noc psa.

ROZDZIAŁ II Mają białe suknie. Białe jak śnieg. To dlatego tak trudno je zobaczyć, bo śnieg jest przecież biały jak aniołowie. Tak mówiła Amelia. Zatańczę z nimi. Ale mam buty na nogach, może się rozgniewają? Mógłbym je zdjąć, tylko że jest przecież bardzo zimno. Bez trudu odnalazł drogę, buty miał wprawdzie nie zasznurowane, lecz i tak trzymały się otulonych wełną stóp. Kilka razy zaplątał się w sznurowadła, w końcu wetknął je w skarpetę i zadowolony, że mu się to udało, lekkim truchtem pobiegł przez las. Drzewa pochylały się pod ciężarem śniegu, noc była bardzo cicha. Jak gdyby wszystko wstrzymało oddech, pomyślał Benjamin. Nic dziwnego. Wigilijna noc taka właśnie być powinna, bo wtedy łatwiej usłyszeć pieśń aniołów. Poczuł, że palce sztywnieją mu z zimna, a śnieg wdziera się w rozwiązane buty i gniewnymi lodowymi igiełkami kłuje w stopy. Rozzłoszczony otrzepał łydki, lecz nie na wiele się to zdało. Uznał, że najlepiej w ogóle się nie przejmować, bo przecież gdy tylko dotrze do lodu, aniołowie wszystko naprawią. Zabrało mu to blisko godzinę. Zanim stanął na cypelku powyżej przystani w Dosen, zdyszał się i płacz ściskał go w gardle, mróz kłuł już teraz w całym ciele, dłonie i stopy bolały tak, że bliski był krzyku. Nawet księżyc wydawał się rozgniewany, patrzył na niego groźnie, błyskając okiem. Ale przecież już doszedł. W uszach czuł walenie serca. Ciężko osunął się na ziemię, nie dbając o to, że nogawki spodni wypełnią się śniegiem. Z wolna biały puch wokół jego gorącego, zmęczonego ciała zaczął tajać. Omiótł spojrzeniem płaską, rozległą powierzchnię zamarzniętej wody. Zapatrzył się na równinę, bojąc się choćby mrugnąć, bo aniołowie mogli go przechytrzyć i zatańczyć akurat w chwili, gdy przymknie oczy. Z całych sił wytężał wzrok, w zziębniętych płucach świszczał oddech. Czy coś się nie poruszyło? Czy w samym środku bieli nie zadrgał jakiś biały cień? Benjamin oddychał już spokojnie, zimno przestało być takie dotkliwe. Tak!

Teraz miał już pewność. Delikatny powiew wiatru wdarł się pod kołnierz kurty, pieszcząc spoconą skórę. Wiatr poderwał w górę lekki śnieg, płatki zawirowały nad ziemią. Ponad lodem utworzyła się roztańczona kolumna białego puchu, blade światło księżyca sprawiło, że zaczęła przypominać pląsające postacie bawiące się nad białą podłogą do wtóru szeleszczącej muzyki wiatru. Benjamin, łkając, na czworakach podpełzł do brzegu, na jego twarzy malowało się uniesienie. Stanął wreszcie na nogi, na moment stracił równowagę, lecz zaraz poczłapał dalej. Otoczaki tuż nad wodą były gładkie i zimne, pokonywał je z wysiłkiem, kalecząc ręce i kolana. Na białej powierzchni pojawiły się plamki czerwonej i krwi, lecz Benjamin tego nie zauważał. Szlochając z bólu i napięcia, znalazł się nagle na białej pokrywie fiordu. Pod nogami zatrzeszczało, stawiał stopy ostrożnie, ręce wyciągnął przed siebie. Buty wypełniły się ciemną morską wodą, zalewającą lodową powłokę. Księżyc wciąż świecił, to jego siła przyciągała wodę do spodniej powierzchni lodu. Aniołowie zamachali do niego! Benjamin uszczęśliwiony odchylił głowę, zaśmiał się głośno. Buty zrobiły się takie dziwnie ciężkie i sztywne, nogi nie bardzo chciały go słuchać, lecz nie czul już igiełek mrozu. Znów usiadł i zmusiwszy palce do posłuszeństwa, ściągnął buty. Śnieg pod stopami wcale nie wydawał się zimny. Teraz, kiedy Benjamin pozbył się nieprzyjemnego ciężaru, mógł zrobić nawet kilka podskoków. Widział, że palce u nóg są niemal całkiem białe, ich widok wydał mu się niezwykły. Lód pod chłopcem lekko się zakołysał. Benjamin mruknął cichutko, wyrażając w ten sposób radość i napięcie. - Tańczcie! - zawołał. Ale anioły odsuwały się od niego za każdym razem, gdy tylko zanadto się do nich zbliżył. Były rzeczywiście takie piękne, jak mówiła Amelia. Gonił je na oślep. Z oczu popłynęły mu łzy, bo wirujące sylwetki uciekały, a jego ręce chwytały jedynie puste powietrze. W końcu nogi odmówiły chłopcu posłuszeństwa, upadł, lecz lód pod nim wydał się zdumiewająco miękki. Przez chwilę leżał na plecach, niemal ze zdziwieniem wpatrzony w ciemne niebo. Gwiazdy gdzieś się pochowały. I nagle usłyszał śpiew, odwrócił się w stronę, skąd dobiegał.

Tam! Znów widział tańczące postacie. Teraz rozpostarły nawet skrzydła jak anioły na ołtarzu w kościele. Te jednak wyglądały na miłe, wszystkie uśmiechały się tak jak Amelia. - Melia! - chciał zawołać, lecz słowo zatrzymało się w sercu. Poczuł ciepło, gdy anioły wciąż tańcząc, zbliżyły się do niego, wyciągały teraz do niego ręce, wcale już nie chciały uciekać. Uszczęśliwiony szeroko otworzył oczy, gdy jedna z promieniejących bielą postaci ujęła go za rękę i uniosła ze sobą w powietrze, w biel jaśniejszą niż śnieg, piękniejszą niż samo życie. - Melia! I ona tam była. Serce Benjamina przepełniła radość, poczuł, jak wyrywa się z zziębniętego, nieforemnego ciała. Nikt nie mógł powstrzymać zawodzenia Amelii. Słysząc dźwięczący w nim ból, służący drżeli, zdjęci lękiem, i żegnali się znakiem krzyża. "W końcu Marja wzięła się jednak w garść i poszukała czegoś w swojej zamkniętej na klucz szafce. Dziewczyna musi choć trochę odpocząć. Rankiem pierwszego dnia świąt obudziła ich stojąca w drzwiach pobladła Lina. Marja natychmiast wiedziała, że stało się coś niezwykłego, służąca bowiem nigdy nie wchodziła do sypialni gospodarzy. - Musicie zaraz przyjść... Ach, jakież to straszne... Lina szlochała głośno, zasłaniała usta ręką, jak ktoś, kto chce powstrzymać mdłości. - Powiedzże wreszcie, co się stało, kobieto! Przestań beczeć jak koza! To przerażenie podpowiedziało Marji ostre słowa, natychmiast wyobraziła sobie, że coś złego musiało się przydarzyć Karlowi Martinowi. Usiadła na łóżku i potrząsnęła śpiącym Karlem. - Benjamin... - załkała Lina. - On chyba nie żyje... - Nie - szepnęła Marja. Czuła, że krew odpływa jej od serca, ale od razu zerwała się z łóżka. Zaspany Karl także prędko doszedł do przytomności. - Co też Lina wygaduje? Dziewczyna wciąż nie potrafiła się wysłowić. - Oni... go... przynieśli. On... oni... znaleźli go na lodzie. Dzisiaj rano. Dzwonnik wyszedł, żeby położyć żar pod ławkami w kościele. - Co to ma znaczyć? Czy ty mówisz o naszym Benjaminie? On przecież śpi!

Głos Marji dźwięczał ostro, oczy miała rozbiegane, rękoma wymachiwała w powietrzu, jakby chciała odegnać potworną wiadomość. Niemal jednym skokiem pokonała schody, w przelocie rejestrując tylko, że drzwi do pokoju Amelii są zamknięte. Na dole w izbie siedzieli czterej milczący mężczyźni w ciemnych ubraniach, jednym z nich był dzwonnik. Trzej pozostali to gospodarze i chałupnicy z zagród położonych w środku wioski. Na stole ułożyli owiniętą postać. Do dźwignięcia tego ciężaru nie trzeba było aż czterech silnych mężczyzn, pomyślała Marja. Serce miała zlodowaciałe, przed oczami wirowała czerwona mgła. Z tobołka wystawała nieduża dłoń, zaciśnięta tak, jak gdyby chciała schować w swym wnętrzu coś cennego. Spuchnięte palce pociemniały, białe plamy wśród prędko ciemniejącej siności świadczyły nieodwołalnie o śmierci. - Benjamin - zaszlochała. Nieporadnie odsunęła ubogą wełnianą derkę. Twarz chłopca była biała, wargi, niemal całkiem pozbawione barwy, odcinały się jedynie lekką sinością. We włosach błyszczały kryształki lodu, z każdą chwilą coraz więcej ich topniało. Oczy Benjamin miał otwarte, lecz pokrywała je mleczna zasłona. - Nie udało nam się ich zamknąć - wyjaśnił jeden z mężczyzn tonem usprawiedliwienia. - Może teraz, kiedy w cieple trochę roztają. Marja poczuła, jak nagły ból wybucha jej w piersi. Benjamin nie żył. Marja bolała nad nim, lecz przede wszystkim nad córką. Karl powtarzał tylko: - Boże, Boże! Wreszcie osunął się na krzesło, zasłonił twarz rękami, słychać było, że z trudem chwyta powietrze. Lina już się opamiętała, podeszła do Marji, jej głos brzmiał spokojnie: - Idź do Amelii, ja się nim zajmę. - Nie - szepnęła Marja. - Ona będzie chciała sama to zrobić. Można by przypuszczać, że Amelia straciła dziecko, pomyślała Lina. A przecież sama ledwie przestała nim być! Marja i Karl nie odzywali się do siebie, nie zamienili ani słowa, nie naradzili się, jak wyznać tę straszną prawdę Amelii. Oboje doskonale wiedzieli, jak mocno córka związała się z tym dziwnym chłopcem. Marja zmusiła serce, by uderzało spokojniej.

Przez moment tylko popatrzyli na siebie przed zamkniętymi jeszcze drzwiami. We wzroku Karla pojawiła się dawna bezradność. Marja ścisnęła klamkę, aż zabolała ją ręka, wiedziała, że będzie teraz potrzebować całej swojej siły. - Amelio... - szept matki dotarł do dziewczyny i wyrwał ją ze snu. Płomień trzymanej przez Marję w rękach świecy zamigotał lekko w przeciągu. Z początku Amelia sądziła, że matka przyniosła jej coś gorącego do picia, zauważyła bowiem kubek w jej ręku. Zadowolona przetarła oczy, gotowa na spotkanie świątecznego poranka. - Mamo, tato, wesołych świąt! Wreszcie jednak spostrzegła wyraz ich twarzy, zobaczyła łzy na pokrytych zarostem policzkach ojca, widziała powagę i ból w ich oczach. Stali nad nią jak dwa anioły śmierci, ich wargi układały słowa, których Amelia nie chciała przyjąć. Matka przysiadła na brzegu łóżka, ojciec mocno ją przytrzymał. To nieprawda, to nie może być prawda! To niemożliwe, że Benjamin nie żyje, zaledwie kilka godzin wcześniej był przecież zdrowy i wesoły. Własnoręcznie otulała go pierzyną, odgarniała czarne włosy z oczu, patrzyła, jak zasypia, rumiany, najedzony i zdrowy. Jęk Amelii zmienił się w gniewny krzyk protestu. Ojciec musiał mocno ująć ją za ramiona, potrząsał nią, by powstrzymać zawodzenie i przemówić jakoś do rozsądku. - Musisz w to uwierzyć, Amelio, to straszne, sami ledwie możemy pojąć, ale to się stało i musimy godnie znieść tę prawdę ze względu na pamięć Benjamina. - Nie, kłamiecie, jesteście źli! Amelia wyła i lamentowała, wykrzykiwała ostre słowa, lecz i Marja, i Karl dobrze wiedzieli, że nie mogą brać ich sobie do serca. Karl wciąż przytrzymywał ciało Amelii w uścisku, cicho szepcząc jej do ucha: - Już dobrze, córeczko, już dobrze. Nie było w tym żadnej pociechy, lecz wreszcie ciepło silnego ciała ojca i ból dźwięczący w jego głosie powstrzymały oszalałe krzyki Amelii. Wywinęła się z jego objęć, patrzyła teraz na rodziców pozbawionymi wszelkiego wyrazu oczami. Marja zrozumiała, że córka ucieka od bólu, że odgrodziła się od wszelkich uczuć i z wolna popada w apatię. - Chodź - powiedziała łagodnie. - Pójdziemy się z nim pożegnać. Amelia jeszcze raz zaszlochała, z oczu Marji popłynęły łzy, zostawiając ciemniejsze ślady na włosach córki. Przy zimnym ciele Benjamina szaleństwo Amelii wybuchło na nowo, przekraczając wszelkie możliwe granice. Marji nie przeraziły jej krzyki i jęki, dobrze już znała różne

oblicza cierpienia, to na wpół zduszone słowa, wyrywające się z ust córki, sprawiły, że Marji krew zakrzepła w sercu. - Ja go zabiłam, okłamałam go, przywiodłam prosto na śmierć! O Jezu, pozwól mi teraz umrzeć! Niech zaznam udręk przez całą wieczność, za taki grzech... Kielich się przepełnił. Marja przyniosła ze swojej sypialni słoiczek z czerwoną etykietką i dodała dwie pełne łyżki nalewki do kubka wypełnionego w połowie ciepłym mlekiem. Zmusiła Amelię do otwarcia ust i wlała w nią gorzki napój. Mieszanka opium i własnej nalewki Marji na spirytusie zadziałała gwałtownie i skutecznie. Amelia zemdlała w pół krzyku. Wyglądało to tak, jakby ktoś nożem przeciął jej życie. Marji ręce się trzęsły, przemogła jednak ochotę, by uciec w ten sam spokój, jaki mogło dać niebezpieczne lekarstwo. - Musimy być silni - powiedziała cicho do Karla. Mąż, nie patrząc w jej stronę, rzucił gdzieś w powietrze: - Tak, ale to będzie trudne, Marjo. - Myślałam, że coś z Karlem Martinem... Wolno skinął głową. - Ja też. Złożył ręce, czyżby w modlitwie o siłę, czy też w podzięce? Oboje mieli świadomość, że oprócz żalu nad śmiercią tego szczególnego dziecka odczuwają także ulgę wywołującą lekkie ukłucia wyrzutów sumienia. Benjamin nie był krwią z ich krwi; choć go kochali i zawsze wysoko podnosili głowę wobec tych, którzy go nie rozumieli, to jednak nie był ich synem. Karl Martin wciąż żył; jedynie w najbardziej dręczących koszmarach sennych pojawiały się obrazy jego śmierci. Ale na pewno wróci. A Amelia pewnego dnia znów zacznie się uśmiechać... - Może tam, gdzie jest, będzie mu teraz lepiej - rzekła Marja powoli. Po raz pierwszy wytarte słowa, jakże często powtarzane przy zmarłych, nabrały dla niej sensu. Karl popatrzył na żonę, jego oczy były niczym przepaście, w które można staczać się bez końca. - Myślę, że on rzeczywiście zatańczył z aniołami i tańczy z nimi także teraz. Marja potwierdziła szeptem: - Tak. Jutro powiemy o tym Amelii, gdy tylko się obudzi.

ROZDZIAŁ III Bali się o życie Amelii, a już na pewno o zdrowie jej duszy. Przez pierwsze dni nowego roku dziewczyna snuła się niczym zjawa, z pobielałą twarzą i drżącymi, niezdolnymi do wykonania jakiejkolwiek czynności rękami. Jak we śnie krążyła między pokojem własnym a Benjamina, często również w środku nocy. Marja dawała jej większą dozę oszałamiającej mikstury, lecz miała świadomość, jak wiele ryzykuje. Wszyscy jednak chcieli opóźnić reakcje, które będą musiały nieuchronnie nastąpić, gdy tylko Amelia wyrwie się ze stanu głębokiej apatii. Pod koniec stycznia Amelia przepłakała cały tydzień bez przerwy, Marja chciała być przy niej, lecz córka często odpędzała ją z krzykiem. Karl krążył po domu niczym cień, schudł kilka funtów. Dopiero w marcu, gdy wiosenne słońce zaświeciło Amelii w oczy i zaczął kiełkować ulubiony pachnący groszek Benjamina, dziewczyna po raz pierwszy dobrowolnie opuściła swój pokój i zeszła na dół, by zjeść wraz z innymi. Długo stała w drzwiach. Czekała, aż oczy wszystkich zwrócą się na nią, widziała ich niepewność, dostrzegała zastygłą w pół ruchu łyżkę z zupą. Czuła, że patrzą na jej piękną suknię, której nie wkładała od wigilii, wiedziała, że zauważyli umyte i uczesane jasne włosy. Karl wstał, podszedł do niej, podał jej ramię. Ucałował bladziutkie czoło i powiedział cicho: - Witaj z powrotem, córeczko! Pozwól, że zaprowadzę cię do stołu. I Amelia dała się poprowadzić. Zauważyła, że czeka na nią nakrycie, chociaż nie schodziła na dół od świąt. Cieplej zrobiło jej się na sercu. Ale miejsce obok niej na lawie ziało pustką. Specjalną poduszkę Benjamina także usunięto. Zostało ich tylko troje. Amelia zdjęła z wielkiej szafy wazonik z suszonymi kwiatami i postawiła go na miejscu Benjamina, wyzywająco patrząc w oczy matce. Marja ujęła rękę córki. - Tak będzie dobrze, Amelio. Dziewczyna skinęła głową. - Tak. Zaczęli jeść. Marja wsiadła do powozu i zrobiła miejsce obok siebie. Dzisiaj Amelia miała jej towarzyszyć do Vildegard, może dlatego wydawało się, że ptaki śpiewają wyjątkowo głośno i pięknie. Zimowa żałoba wycieńczyła ciało Amelii, dziewczyna wprost wychudła, lecz była piękniejsza niż kiedykolwiek przedtem. Jej twarz utraciła ostatnie resztki dziecięcej krągłości, policzki nie były już rumiane jak jabłuszka, kości policzkowe rysowały się nowymi,

ostrzejszymi liniami, przydając Amelii dorosłej, subtelniejszej urody, której, jak Marja po raz kolejny musiała przyznać, córka nie odziedziczyła po niej. Jasne włosy z wolna odzyskiwały blask, między innymi dzięki przyrządzonej przez Marję specjalnej mieszance z rumianku, dębu szypułkowego, chmielu i olejku różanego. Koń wolno człapał w dół zbocza. Na pomalowanej na czarno kolasce lśniły czerwienią inicjały Marji. Powóz był podarunkiem od Karla, Marja powoziła nim sama, nie chciała fatygować żadnego mężczyzny. We Wdowiej Zagrodzie trwała już gorączka wiosennych prac polowych, mężczyznom ledwie starczało czasu na spanie między rozrzucaniem gnoju, oraniem, usuwaniem kamieni z ziemi i bronowaniem. Tego roku planowano również oczyszczenie pod uprawę sporego kawałka w Ovreteigane, tak postanowił Karl, by zrekompensować sprzedaż innych części uprawnej ziemi owej ciężkiej zimy przed ośmioma laty. Okrutna północna wojna wciąż trwała, wieści z frontu rzadko docierały do wioski w głębi fiordu, a jeśli już się tak działo, to były zwykle przeznaczone dla jakiejś wdowy lub starych rodziców. Trzej kolejni młodzi mężczyźni wrócili dc domu, okaleczeni na resztę życia, naznaczeni wojną. Marja osobiście zajęła się nogą młodego Jomara Prestestiena. Amputowano ją nieudolnie tuż ponad kolanem, rana jednak zrosła się tak źle, że żołnierz cierpiał z powodu ropiejącej narośli wielkości pięści. Gdyby nie Chłopak, być może nigdy nie ośmieliłaby się kroić ciała młodego wojaka, nie chodziło wszak o życie. Ale Chłopak milcząc pokiwał głową w odpowiedzi na pytanie, czy widział wcześniej podobne okaleczenia. Gdy jednak zapytała wprost, czy jest balwierzem, a może synem balwierza... Najwidoczniej w swej ciekawości posunęła się za daleko. Chłopak nie mógł mówić. Może dlatego, że nie chciał? Było coś tajemniczego w tym człowieku, który przebywał z nimi już od dziewięciu lat, a oni wciąż nic o nim nie wiedzieli. Wybudował sobie nędzną chałupę na skraju lasu ponad Vilde i z uśmiechem kręcił głową, gdy Marja zapraszała go do Wdowiej Zagrody. Najwidoczniej wolał samotność. No cóż, nie będzie się upierać. Nawet Amelii nie udało się nawiązać kontaktu z tym dziwakiem, którego imienia nie znał nikt. Wyglądało na to, że zadowala go imię Chłopak, choć wyrósł już na potężnego mężczyznę. - Cieszę się - cicho powiedziała Amelia, gdy Marja ściągnęła lejce i zawołała na konia, by się zatrzymał. Zwierzę posłusznie czekało, aż Amelia otworzy furtkę prowadzącą do Vildegard. Marja zostawiła konia i powóz pod opieką jakiegoś dziecka, których gromadka zawsze

plątała się po podwórzu. Przy schodach czekały już cierpliwie trzy kobiety. - Dzień dobry i szczęść Boże - pozdrowiła je Marja. Pokłoniły jej się nisko z pokorą, lecz odważyły się odpowiedzieć na uśmiech. - Szczęść Boże pani i wam, panno Amelio. Jakaż to radość widzieć was... tutaj. Amelia uśmiechnęła się przelotnie, podziękowała. Zdawała sobie sprawę, że we wsi wiele poszeptywano o jej długotrwałej żałobie. Wpatrywała się w oczy kobiet, chłonęła każdy ton dźwięczący w ich słowach, doszukując się śladów ewentualnej nieszczerości. Czy to jedne z tych, które krzywiły się na widok Benjamina? Czy to nie one mówiły, że niedorozwinięty chłopiec nie jest wart takiego żalu? Amelia już poczuła, jak ściska ją w żołądku. Pożałowała, że wybrała się z matką. Co też ci niemądrzy ludzie sobie pomyślą? Świetnie wiedziała, że wciąż źle mówią o Benjaminie. Uważają, że powinna się raczej cieszyć. Amelia przymknęła oczy, przypomniała sobie, jak zapiekła ją ręka od uderzenia, kiedy ukochany Liny, Guttorm, powiedział za dużo. - Panienka Amelia powinna dostrzec w tym, co się stało, jasny punkt. Ten chłopak... miałby się ciągnąć za panienką, nawet gdyby była już stara i siwa? Wystraszyłby starających! Guttorm natychmiast musiał się wynosić, Karl nie miał odwagi postąpić inaczej po histerycznym wybuchu Amelii, w dodatku zgadzał się, że służącemu nie przystoi tak się zwracać do gospodarzy. Lina przez trzy kolejne tygodnie przypalała owsiankę, prawdopodobnie z zemsty, bo przecież kobieta z nieślubnym dzieckiem nie mogła liczyć na to, że wokół niej roić się będzie od zalotników. Nadchodziło jednak lato i we wsi zaczęli się pojawiać wędrowni handlarze oraz mężczyźni szukający pracy. Jeden z nich właśnie zajął miejsce Guttorma, zarówno przy pługu Karla, jak i w łóżku Liny. Amelia w ciepłe sobotnie wieczory często długo nie mogła zasnąć, przysłuchiwała się wpadającym przez otwarte okno odgłosom kroków i ściszonych rozmów. Wiedziała, co oznacza ten ruch, wiedziała, że ciche stuknięcia o ścianę spichrza to drabina, po której wspinają się chłopcy przychodzący w zaloty. Karl zwykle się tym nie interesował. Wielu gospodarzy czatowało w oknach i rzucało się z pięściami na nieproszonych gości, niejeden chłopak musiał brać nogi za pas na widok rozzłoszczonego pana celującego do niego ze strzelby. Ale we Wdowiej Zagrodzie było inaczej, co bardzo odpowiadało Linie, podobnie jak i innym dziewczętom. Marja natomiast, słysząc o zalotach, zaciskała usta. Twierdziła, że to

przecież właśnie dziewczęta cierpią najbardziej. Do niej wszak przychodziły, gdy potajemne pieszczoty posunęły się za daleko i serce tłukło się w piersi ze strachu przed konsekwencjami. Nigdy nie dawała im tego, o co prosiły, obiecywała tylko, że jeśli znajdą się w kłopocie, mogą liczyć na jej pomoc. Większość dziewcząt poślubiała swoich zalotników i tylko niektóre musiały płacić na tingu grzywnę za ciążę, trwającą zbyt krótko po ślubie. Tego dnia jedna z kobiet przyszła do Marji w podobnej sprawie. Młoda panna nie mogła być starsza od Amelii. Marja wiedziała, że wiele ryzykuje, pozwoliła jednak córce pomówić ze zrozpaczoną dziewczyną w cztery oczy. Rozmowa mogła dla Amelii stanowić delikatną przestrogę na wypadek, gdyby i ona nie umiała sobie poradzić z chłopakami, którzy tak jak poprzedniego lata mogą mieć zadziwiająco wiele spraw we Wdowiej Zagrodzie. Amelia uważnie, lecz z rosnącą irytacją wysłuchała historii dziewczyny; pamiętała ją z czasów, kiedy Nadjana uczyła w szkole. Berit już wtedy oglądała się za chłopcami i starała się im przypodobać. - No i nie mogłam nic na to poradzić, on... on był taki chętny, przytrzymał mnie, nie mogłam mu się wyrwać i nie słuchał, że mówiłam nie... Wzruszyła ramionami, posłała Amelii wiele mówiące spojrzenie. - Czy on cię zhańbił... gwałtem? Amelia, mówiąc to, zadrżała, ale Berit tylko zachichotała chytrze. - Ty może nie wiesz, jak to jest, ale chłopcy potrafią kompletnie oszaleć... Wystarczy, że się do nich choćby odrobinę uśmiechnę. Powiem kilka słów, całkiem niewinnych... Amelię ogarnęła złość. Dziewczyna nawet teraz trzepotała rzęsami. Przyszła ubrana w stanowczo zbyt obcisłą sukienkę, głęboki dekolt odsłaniał piersi, a chustka narzucona na ramiona służyła raczej nie jako przykrycie nagiej skóry, lecz chorągiewka, która powiewając przyciąga wzrok. - Czego byś chciała? - spytała wreszcie Amelia. Zabrzmiało to surowiej, niż przypuszczała. W wielkich piwnych oczach dziewczyny zakręciły się łzy. - Ależ, moja droga, to przecież jasne. Ja chyba... wydaje mi się, że będę miała dziecko. Ale to niemożliwe, to się nie może stać, nie jestem gotowa... - Nic nie mogę na to poradzić - oświadczyła Amelia ostro. - Ale przecież słyszałam... Dziewczyna mówiła ściszonym głosem, niemal szeptała. Wzrok krążył niepewnie. - Wiem, że to surowo zabronione, ale... czy ty... czy twoja matka... nie możecie temu zaradzić?

Amelia podniosła się gwałtownie. - Idź do tego swego zalotnika, powiedz mu, co się stało, i zaraz zaciągnij go do pastora, innej możliwości nie masz. I ostrzegam cię, nie próbuj żadnych głupstw. Jeśli spodziewasz się dziecka, to znaczy, że Bóg tak chce. Biedna będziesz, jeśli ośmielisz Mu się sprzeciwić. Dziewczyna przyglądała jej się wstrząśnięta. - Ale... ale... słyszałam... - Nigdy nie słyszałaś, byśmy trudniły się czymś takim. Moja matka i ja nie jesteśmy aż tak głupie ani niemoralne. Ostatnie słowo smagnęło dziewczynę jak batem, ciaśniej otuliła się chustką, wydawała się teraz mała i bezbronna. Amelia pożałowała twardych słów, lecz kokieteria Berit była taka prowokująca. - Przepraszam... nie chciałam... wybaczcie... Pójdę już. Amelia wzięła się w garść. - Nie przepraszaj, byłam zbyt surowa. Wiem, że jest ci trudno, tak samo chciałabym, żeby do tego nie doszło, jak i ty, ale nie wydaje ci się, Berit, że wszystko jakoś się ułoży? Nie sądzisz, że on poczuje się odpowiedzialny? Berit uśmiechnęła się bez radości. Niewiele w niej zostało teraz z kusicielki. - Na pewno. Nie powinnam była tu przychodzić. Cóż, pójdę już. - Do widzenia, Berit. Uważaj na siebie. I na dziecko. - To na pewno będzie potrzebne - szepnęła dziewczyna, wychodząc znów na słońce. Marja zaraz przyszła do córki. - Jak poszło? - Powiedziałam jej, że nie możemy nic poradzić. Mamo, dlaczego ona przyszła? Ty chyba nigdy nic takiego nie zrobiłaś? Marja usiadła ciężko. - Nie, tego akurat nie. No cóż, to zależy od tego, co się myśli. - Ty dobrze wiesz, co ja myślę - oświadczyła Amelia. Marja wolno kręciła głową. - Nie odważyłabym się, wiesz, jaka kara za to grozi. Amelia skubała nitki wystające przy rękawie sukienki. - Mamo... a co byś zrobiła, gdybyś wiedziała, że dziecko, które ona nosi, będzie takie jak Benjamin? Marja prychnęła. - A skąd można to wiedzieć? Nikt przecież nie wie, jaki będzie dzień, zanim nie

nastanie wieczór. - Ale gdyby tak było, mamo, albo gdybyś wiedziała, że to dziecko będzie najstraszniejszym mordercą na świecie, zrobiłabyś to wtedy? Zrobiłabyś tak, żeby się nie urodziło? Marję zdumiał nagły filozoficzny nastrój córki, ale te pytania nie miały sensu, bo niemożliwe jest przecież i nigdy możliwe nie będzie dotarcie do tajemnic dziecka, zanim jeszcze ujrzy ono światło dzienne. - Wydaje mi się - powiedziała - że nie powinniśmy się wtrącać w naturalny bieg życia. - Ale księża twierdzą, że i tak już to robisz, kiedy swoimi lekami i nożem odpędzasz chorobę, która bez tego uśmierciłaby człowieka. - Nie życiu się wtedy opieram - odparła Marja z mocą. - Tylko walczę ze śmiercią. Amelia pokiwała głową, uśmiechnęła się uspokojona. - I ja tak myślę, mamo. To śmierć jest naszym najgorszym wrogiem, prawda? Marja nie wiedziała, co powiedzieć. Kiedyś uważała, że śmierć nigdy nie bywa piękna, z czasem jednak nauczyła się w niej widzieć również wyzwolicielkę, przyjaciela, który przybywa po cichu i zabiera ludzi daleko od wszelkiego cierpienia. - Sądzę, że śmierć jest częścią życia, Amelio, ale mniej musimy się jej bać. Amelia spuściła wzrok. - Myślisz, że Benjamin... on przecież był ochrzczony? Marja zrozumiała pytanie córki, ale problem wiary i zwątpienia nigdy nie był jej bliski. Nie potrafiła dać córce odpowiedzi, tak mało obcowała z Bogiem. Delikatnie pogładziła Amelię po plecach, czuła, jak bardzo chuda jest córka. Wystające kostki kręgosłupa wskazywały drogę palcom matki. Może niesłusznie postąpiła, narażając ją na takie przeżycia w Vildegard? Sądziła jednak, że dziewczynie dobrze zrobi, gdy przekona się, że inni ludzie cierpią równie mocno, mają swoje wielkie żale i troski. Amelia podniosła głowę. Wprawdzie w oczach błyszczały jej łzy, ale drżące wargi rozciągały się w lekkim uśmiechu. - Wydaje mi się, że istnieje raj dla Benjamina. Myślę, że Bóg będzie dla niego wyjątkowo łaskawy, ponieważ on był taki niewinny. - I ja tak myślę, Amelio. Benjamin nie miał w sobie zła, to prawda. - Potrafił wpadać w gniew, czasami pluł i próbował mnie uderzyć, ale to moja wina, nie powinnam go drażnić, lecz okazać więcej cierpliwości i dobroci... - Amelio, chyba żartujesz?

Marja była wstrząśnięta, bo w wypowiedzianych zduszonym głosem słowach córki kryło się tyle wyrzutów sumienia. - Nikt nie mógł być dla niego lepszy niż ty, nikt nie kochał go mocniej, nikt inny nie mógł dać mu więcej radości. Amelio, byłaś prawdziwym aniołem! - Nie mów tak, mamo, nie jestem wcale aniołem, przeciwnie, jestem pełna grzechu. Marja się poddała, pilnowała się tylko, by nie wybuchnąć histerycznym śmiechem. Gdy słyszała wyznania córki, wzbierał w niej gniew. Amelia pogrążała się w bagnie samooskarżeń i braku poczucia własnej wartości. Czuła się winna wszystkiemu, co tylko możliwe. Matka ujęła dziewczynę za ramiona, potrząsnęła nią leciutko, pochwyciła jej wzrok. Pojawił się między nimi ton groźnej powagi. - Jesteś najmniej grzeszną osobą, jaką znam, Amelio. Zawsze tak bardzo się starałaś, tyle, ile mogło wytrzymać twoje serce. Nigdy się nie oszczędzałaś, za wszelką bezmyślność i zadawany ci ból odwzajemniałaś się jeszcze większą wyrozumiałością. Boję się, kiedy tak mówisz! Amelio, przestań tak myśleć! - Mamo, kochasz ojca? Marja była bardzo rada, że może wyraźnie i zdecydowanie kiwnąć głową, podczas gdy córka badawczo patrzyła jej w oczy. Amelia westchnęła. - Wierzę w to, już teraz wierzę. Ogromnie mnie to cieszy, mamo. Marja poczuła wzruszenie. U p ł y n ę ł y już całe lata, odkąd tak szczerze rozmawiała z córką, jeśli w ogóle kiedykolwiek prowadziły taką rozmowę. Żałoba uczyniła z Amelii dorosłą, i to nie tylko jeśli idzie o wygląd. Marja wstała uszczęśliwiona. - Gdybyś tylko wiedziała, Amelio, jak bardzo się bałam o ciebie... Nigdy nie byłam dla ciebie dobrą matką, kochana. Amelia uśmiechnęła się. - Oczywiście, że byłaś, najlepszą na świecie. Dzięki Bogu za lojalność dzieci, pomyślała Marja, tuląc córkę do siebie. Amelia była zmęczona, gdy pod wieczór usiadły w kuchni Gundy, czekając, aż zaprzęgną konia. Gunda nalała im słodkiego mleka, a nad ogniem z kociołka z wodą unosiła się para. W kociołku stał mniejszy garnek wypełniony po brzegi żółtawą gęstą siarą. Poprzedniego dnia ocieliła się pierwsza tej wiosny krowa. Będzie odświętne jedzenie! Gunda, spokojna i dająca poczucie bezpieczeństwa, siedziała przy stole. Jej pulchne

palce wyjątkowo odpoczywały. Twarz miała jeszcze zarumienioną po całym dniu pracy, Marja widziała, że spuchły jej łydki. - Powinnaś więcej odpoczywać, Gundo - strofowała ją łagodnie. - Tyle mamy przecież ludzi do pomocy. - Tak, tak - pociągnęła nosem Gunda. - Dziewczynki są sprytne, ale tyle jest rzeczy, którymi samemu trzeba się zająć. Marja zaśmiała się cicho. - Właśnie, ja mówię to samo, Gundo, ale muszę przyznać, że nadeszły dobre dni, odkąd Johanna i Edda sprowadziły się tutaj. Na garnuszku Vildegard było teraz aż siedmioro ludzi. Gunda prowadziła gospodarstwo razem ze swym ukochanym. Wciąż mieszkała w pokoiku za kuchnią, twierdziła, że nie chce chłopa w domu, ale Marja widziała, że starsza już kobieta ostatnimi czasy rozkwitła, więc przymykała oczy, widząc owego mężczyznę skradającego się lub w niektóre wieczory wystającego pod furtką w oczekiwaniu, że Gunda zrobi sobie wolne. - Johanna i Edda doskonale się spisują - kiwnęła głową Marja, uśmiechając się jak zwykle, gdy Gunda konsekwentnie nazywała kobiety dziewczynkami. Johanna miała już chyba dwadzieścia pięć lat, Edda zaś przynajmniej dwadzieścia dwa. W izbie parobków mieszkali dwaj mężczyźni. Jeden zjawił się ze strasznym bólem pleców, który uczynił z niego niezdolnego do pracy, gospodarz więc wyrzucił go za drzwi. W Vildegard na oczach Marji zdrowiał, aż wreszcie przysiągł, że będzie u niej pracować, dopóki krzyż mu pozwoli. Uważał, że dach nad głową i utrzymanie starczą mu za zapłatę. Jako dodatkowe wynagrodzenie potraktował przywrócone mu zdrowie. Zagroda zmieniała się w iście wzorowe gospodarstwo. Uprawiali w Vildegard zboże, kapustę i rzepę, mieli też dość paszy, by wykarmić zimą piętnaście owiec i dziesięć krów. Poza tym po podwórzu dreptały kury, a każdej jesieni zarzynano świnię. Spiżarnia na strychu i spichlerze po żniwach zawsze się zapełniały, jedzenia starczało dla wszystkich mieszkańców zagrody, a w ciężkich czasach również dla wielu innych. Już niedługo uprawiane miały być wszystkie pola należące do gospodarstwa. Świętością pozostawał jedynie ogród z ziołami Marji, tam nie miał wstępu żaden człowiek z kosą. Marja lubiła zajmować się nim sama, troskliwie pielęgnowała nowe, nieznane gatunki, które udawało jej się wyhodować. Wiosną zawsze w Vildegard panował odświętny nastrój, Marja bowiem chodziła wtedy z uśmiechem na ustach, wyczekując pory siewu. Teraz nasionka znalazły się już w ziemi. Wiele kiełkowało.