Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 035 261
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań639 655

Lerum May Grethe - Córy Życia - 14 Księżyc W Nowiu

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :538.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Lerum May Grethe - Córy Życia - 14 Księżyc W Nowiu.pdf

Beatrycze99 EBooki L
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 35 osób, 25 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 144 stron)

MAY GRETHE LERUM KSIĘŻYC W NOWIU

ROZDZIAŁ I Meisterplassen, luty 1722 Siwowłosy starzec pochylił się nad kołyską, którą sam kiedyś bujał. Wtedy spała w niej spokojnie jego Maryjka. Kołyskę zrobił własnoręcznie, już po okaleczeniu dłoni. Teraz w kołysce leżała nowo narodzona wnuczka Marji. Niełatwo w to uwierzyć. Randar z wielkim trudem wyprostował plecy. Już dawno przyzwyczaił się do laski, oparł się teraz na niej ciężko, czując, jak zmęczenie miesza się z poczuciem szczęścia. Jak dobrze być w domu! Całe życie coś ścigał albo sam był ścigany, od czasu gdy jego ojciec - szaleniec zamykał go, małego chłopca, w oborze. Potem przygarnął go Jorand i Randar został pomocnikiem kata. Poszedł w ślady przybranego ojca, sam naciągnął czarny kaptur na twarz. Sądził wtedy, że jego los został przypieczętowany, że zawsze już kroczyć będzie drogą w ciemności. Nie przewidział jednak, jaka siła tkwi w dziewczynce, z którą się wychowywał. Przekonał się o tym dopiero wówczas, gdy oboje dorośli i poznali swoje uczucia. Ona postanowiła opuścić dla niego męża, pastora, lecz Randar nie potrafił żyć ze świadomością, że miałby budować własne szczęście na krzywdzie innych ludzi. W tamtą bezksiężycową noc odbił od brzegów Lyster bez niej. Istniała jednak łaska, bo ona sama do niego wróciła. Randar przemierzył krótką drogę przez izbę, a gdy siadał z powrotem przy ogniu, poczuł, jak biodra krzyczą mu z bólu. Jego oczy wciąż miały barwę ciemnego granatu, ale twarz była pomarszczona i otaczały ją siwe włosy. Zaledwie kilka pasm w bujnej czuprynie zachowało czerń młodości. Obserwował swoją Marię, podczas gdy ona zręcznie zszywała z kilku białych szmatek dziecięcy kaftanik. Nie wiedział, że patrząc na nią się uśmiecha, myśli bowiem zabrały go w daleką podróż w czasie. Jego Maria nigdy chyba się nie zestarzeje, inaczej niż on, który każdego ranka łapał się na tym, że westchnieniem wita nadejście nowego dnia. Czuł się taki strasznie zmęczony, najchętniej tylko by spał. Nie było w nim smutku, wciąż jeszcze potrafił się cieszyć, ale coś już mu kazało przygotowywać się do jeszcze dłuższej podróży. Może dlatego w ostatnich dniach nieustannie starał się podsumować swoje życie? Ona była taka śliczna. Przed oczami wciąż miał jej obraz, gdy przysięgała mu przed pastorem. Już to samo w sobie wydawało się niesłychane: kat zyskał Boże błogosławieństwo dla swego związku. Równie nieprawdopodobne było to, że Maria kupiła mu wolność. Tamtej

nocy zasypiał spokojny, pewien, że nic złego już ich nie spotka. A kiedy w jakiś czas później trzymał w ramionach maleńką córeczkę, wciąż płonęła w nim ta sama nadzieja na dobrą przyszłość. Marja, wytęskniona. Z nią nadeszły złe dni, tak nieznośnie związane ze szczęściem, które również z sobą przyniosła. Marja, jego pierworodna. Ta, którą zawiódł, opuścił... Randar poczuł gorycz zalewającą serce. Jutro znów spojrzy w oczy córce, która przestała już być zasypującą go pytaniami pięciolatką. Jest babką tego dziecka. Jakaż wieczność upłynęła! Randar przez wszystkie lata pocieszał się myślą, że Marja kiedyś dorośnie, sama pozna miłość i zrozumie. To, czego nie udało się wytłumaczyć pięcioletniej dziewczynce, dorosła Marja pojmie na pewno. I nie została przecież całkiem sama, Gjertrud matkowała jej od urodzenia. Odkąd zabrali Marię... Randar kołysał się wolno na zydlu z pnia drzewa. Bolące oczy, zmrużone, obserwowały izbę. Ogień na palenisku przyjemnie grzał, lecz nie dawał zbyt wiele światła, nie przywykli do marnotrawienia cennych świec ani lampy. Choć teraz stać ich było na ten zbytek, lubili wspólne ciemne wieczory po powrocie do domu. Patrzył, jak Maria podchodzi do kołyski, żadne z nich nie mogło się powstrzymać, by co parę minut nie zajrzeć do dziecka. Widział twarz żony pooraną zmarszczkami, lecz mimo to taką młodą. Wciąż miała długie jasne włosy, nie chciał dostrzec, że ich blask przyblakł nieco po latach spędzonych pod piekącym słońcem. - Najdroższa - szepnął. Usłyszała go, uśmiechnęła się, przyniosła dziecko do niego. Dziewczynka spała. Nigdy nie widział czegoś równie maleńkiego. Buzię wciąż miała czerwoną i pomarszczoną, skóra na cieniutkiej jak u ptaszka szyi układała się w fałdki. Paluszki były takie szczuplutkie, Randar nie mógł oprzeć się wrażeniu, że złamią się przy najdelikatniejszym dotyku. Ale proszę, oto zacisnęły się na małym palcu Marii, drobniutkie chrząstki pobielały z wysiłku. Główkę dziecka okrywały ciemne włoski. - Ona jest trochę podobna do ciebie - powiedziała Maria cicho, patrząc na niego jasnobłękitnymi oczami.

- Wydaje mi się, że jest podobna do swojej babki - odparł Randar. Wargi Marii lekko drżały. - Mój Boże, ona już jutro tu będzie, nie. mogę się doczekać, a jednocześnie tak się boję... Kiwnął głową, czuł dokładnie to samo. Ale czyż nie było powodu, by drżeć, kiedy miał spotkać dziecko, którego nie widział prawie trzydzieści lat? - Jej będzie najtrudniej - stwierdziła Maria. Prosili posłańca, by trzymał język za zębami, miał przekazać tylko, że Marja musi jak najprędzej przybyć na Meisterplassen. Zdawali sobie sprawę, że córka będzie się domyślać najgorszego, polecono mu więc powiedzieć jeszcze, że nikt nie umarł. - O ile dobrze ją znam, zjawi się tu już jutro rano. Mama jest człowiekiem czynu, nic nie dzieje się dla niej dość prędko... Amelia uśmiechnęła się z lekkim grymasem. Randar i Maria wymienili spojrzenia, domyślali się, że matka i córka są ulepione z całkiem innej gliny. Oboje staruszkowie już pokochali Amelię. Niemal bali się silnych uczuć, jakie wzbudziła w nich ta młodziutka dziewczyna. Ona była z ich krwi, była przedłużeniem ich życia na wieki, bo kiedy ich czekała jesień, dziecko Amelii przeżywało dopiero swą pierwszą wiosnę. Maleńka, krucha roślinka... - Urodziła się o wiele za wcześnie - szepnęła Maria. - Ale jest silna, bardzo silna i Amelia ma już dla niej mnóstwo mleka. Minął czwarty dzień od porodu i młodą matkę niemal siłą musieli przymuszać do leżenia w łóżku. Chciała wstawać i gospodarzyć, zająć się jak należy gośćmi. Maria śmiała się przyjaźnie, popychając ją z powrotem pod ciepłe wełniane derki. - Oszczędzaj się, moja kochana, z tego, co zrozumiałam, masz za sobą zbyt wiele długich dni. I ciężkich nocy, dodała w duchu. Błyszczące oczy Amelii świadczyły o tysiącu zmartwień. Nikt nie ośmielił się na razie zadać jej najważniejszego pytania. Lecz ani Maria, ani Randar nawet przez moment nie przyglądali się noworodkowi bez ściskania w sercu. Kto jest ojcem tego dziecka? Kto tak wykorzystał i zwiódł ich młodziutką wnuczkę? Tego wieczoru także nie otrzymali żadnej odpowiedzi, lecz Amelia, karmiąc dziecko, zrobiła im miejsce przy sobie.

- Nazwę ją Johanna - oświadczyła nagle. Maria lekko uniosła brwi, czyżby to był jakiś ślad? Johan, Johannes, Jo...? Amelia uśmiechnęła się drwiąco, lecz zaraz spoważniała. - Miałam wiele zmartwień z tym dzieckiem, więcej niż chcielibyście usłyszeć, lecz mimo to wiem już teraz, że to błogosławione maleństwo. Ona jest... czysta. Dziękuję Bogu za każdym razem, kiedy mogę pogłaskać jej buzię i poczuć to małe, silne ciałko, takie żywe. - Amelia przymknęła oczy i podjęła: - Bóg okazał mi wielką łaskę. Gdyby dziecko było chłopcem, nazwałabym je Johannes, bo właśnie łaskę Bożą oznacza to imię. Młoda matka leciutko zadrżała. Maria szybko okryła jej ramiona dodatkowym kocem. - Johanna z łaski Boga - szepnęła Amelia. Z oczu spłynęły jej łzy, lecz usta się uśmiechały. - To piękne imię - oświadczył Randar. Mało razy przekraczał progi kościoła i wiele smutków w życiu zaznał - właśnie za przyczyną duchownych, lecz gdzieś w głębi jego duszy dźwięczała religijna struna, napawała go spokojem i nie potrzebował do tego żadnego księdza. Maria pogładziła okrytą puchem główkę noworodka. Mocno uścisnęła męża za rękę. - Hanna... nasza prawnuczka. Amelia ledwie mogła oddychać, tak niebywałą radość sprawiała jej obecność tych dwojga, nie potrafiła pojąć, że zaledwie przed czterema dniami jeszcze ich nie znała. A jutro przyjedzie mama. Amelia obawiała się przenikliwego wzroku matki, jej zdolności zaglądania w myśli, które pragnęło się pozostawić w ukryciu, zarazem jednak wiedziała, że najgłębsza tajemnica i tak jest dobrze schowana w najdalszym zakamarku jej serca. Nikt nigdy się nie dowie, kto jest ojcem Johanny. Nikt z wyjątkiem Boga. Już lepiej spotkać się z obrzydzeniem i wstrętem w oczach ludzi, gdy przypisze Arntorowi tę zasługę. On, tak okaleczony, na pewno nie będzie protestował. Amelia wiedziała z całą pewnością, że Arntor nigdy już nie spłodzi dziecka. Przecież to ona uratowała mu życie po wypadku we młynie i wciąż drżeniem napawało ją wspomnienie pogruchotanego ciała. Arntor był najpotężniejszy wśród mieszkańców brzegu, królem na kupie gnoju, władcą w łachmanach. Królestwo, którym władał, nie było duże ani piękne, bo ci, którzy mieszkali nad samą wodą w Sogndalsfjaeren, byli chyba najnędzniejszymi mieszkańcami całej ziemi. Tu właśnie ściągali najubożsi, wdowy, starcy bez rodziny, osierocone dzieci, wszyscy ci, których ze wstydem wygnano z domów, synowie i córki bezrolnych chłopów, skazańcy, kalecy na

ciele i duszy. Amelia przyrzekła swemu Bogu, że właśnie im będzie nieść pomoc. Właśnie nad nimi sprawował władzę Arntor. Dlatego potrzebowała jego wsparcia. Ich umowa wciąż była ważna. Przez całą ciążę odpychała od siebie tę myśl. W dniu, gdy miała w rękach jego życie, odczuła pokusę: tak łatwo mogła pozwolić mu umrzeć. Nie zrobiła jednak tego. Już wkrótce wybije dla niej godzina. Musi dotrzymać swojej części umowy i zostać jego kochanką. Inaczej najsłabsi będą cierpieć jeszcze bardziej. Ledwie przecież rozpoczęła pracę, ledwie się wśród nich zadomowiła i zyskała odrobinę ich zaufania. Gdyby nie Arntor, dawno by ją wygnali, zanim zdążyłaby choćby wspomnieć o mydle... Amelia udała, że śpi, gdy Maria wyjmowała dziecko z jej objęć. Babka najwidoczniej wykorzystała okazję, żeby potrzymać malutką na kolanach. Hanna, tak ją nazwała. Owszem, to ładne imię na co dzień. Lekkie, wdzięczne, mniej dostojne niż Johanna. Amelia poczuła, że ktoś okrywa ją kocem. Na palenisku trzaskał ogień, wkrótce cała chata pogrąży się w spokoju. Maria i Randar leżeli w swoim dawnym małżeńskim łożu z dzieckiem między sobą. Randar obawiał się, że we śnie przygniecie maleńką, że wyrządzi jej krzywdę, ale Maria śmiała się z niego i zapewniała, że dopilnuje obojga. Leżała z prawnuczką przy piersi, jedną rękę wsunęła pod kark męża. Przytulił się do niej, Maria poczuła ściskanie w sercu. Czyżby to żal nad minionymi latami? Nad życiem, jakie wiodła? Nie, otrzymała swoją szczodrą porcję szczęścia. Smutku także, to pewne, lecz komu jest on oszczędzony? Jakim by się było człowiekiem, gdyby łzy nie płynęły od czasu do czasu i nie zmiękczały twardego serca? Nie, Maria się nie skarżyła. I nic w tym dziwnego, bo przecież po tej nocy jej wielki smutek miał doczekać się pociechy. Przecież teraz, właśnie w tej chwili, zmierza tu Marja. Jej młodsza córka, ta, którą znała zaledwie przez parę dni, a mimo to kochała mocniej, niż wydawało się możliwe. Miała z tego powodu wyrzuty sumienia, bo jej myśli nawet w połowie tak często nie wędrowały do Sunnivy. Starsza córka była już panienką, kiedy Marię zesłano, jej charakter matka zdążyła poznać. Wiedziała, że dziewczynka sobie poradzi, jej zdolność przystosowywania się zawsze zaskakiwała Marię. Sunniva była córką Mogensa Skanke. Odmówiła przyjęcia spadku po nim. Amelia nie opowiadała zbyt wiele, lecz dość, by

Maria wyczuła, iż miała miejsce sprzeczka. Maryjka nie poddała się, zdołała nawet odzyskać spadek po matce, Sunniva zadowoliła się przyjęciem kilku rzeczy Marii i Mogensa, odnalezionych w piwnicy spalonego probostwa. Maria potrafiła to sobie wyobrazić, Sunniva zawsze była taka dobra. Kiedy spotkały się przed dwoma dniami, czas jakby się zatrzymał. Odbyło się to niemal spokojnie. Dorosła kobieta o wydatnym biuście uścisnęła Marię za rękę i nazwała ją matką. Jej jasnowłosy małżonek Bjornar ukłonił się z szacunkiem i wypchnął przed siebie dwóch chudziutkich synków. Potem rozmawiali przez chwilę, trochę jedli. Później odjechali. Maria widziała, że Sunnivie dobrze się układa, że zmarszczki od uśmiechu na jej twarzy są równie liczne jak te wokół oczu. Mąż sprawiał wrażenie troskliwego i miłego. Z ulgą zorientowała się, że córka zbudowała swoje własne życie, ale na pożegnanie machała jej ze smutkiem. Z Marją będzie inaczej. Maria na wpół ukryła twarz w sztywnych włosach Randara. W ciszy panującej w izbie słyszała jego oddech, wiedziała, że nie śpi. - Nie mogę zasnąć - szepnęła. Bez słowa wyciągnął do niej rękę pod kocem, zaczął ją delikatnie głaskać. Śpiące dziecko trochę mu przeszkadzało i Maria zaraz przełożyła dziewczynkę na swoją drugą stronę. Teraz w zagłębieniach obu łokci kogoś tuliła... Randar nie przestawał jej pieścić, Maria leżała w wełnianej koszuli, późnozimowe noce były chłodne. Ale szorstkie ręce Randara znały drogę. Westchnęła zadowolona, kiedy dotknęły ciepłej skóry. Słyszała, że mąż wciąż wstrzymuje oddech z napięcia, gdy palce odnajdywały jej pierś. Maria wiedziała, że Randar nie spodziewa się, iż jej ciało będzie tak młode i jędrne jak kiedyś. Żyło już długo, tak jak i jego, lecz żadnemu z nich dwojga nigdy nie przyszłoby do głowy, by nazwać ślady minionych lat brzydkimi. Skóra pod jego palcami zdawała się taka cienka, na żebrach było jej jakby za dużo, ale miał pewność, że żona wciąż ceni sobie długie, łagodne pieszczoty, jakimi ją obdarzał. Wkrótce i jej dłoń sięgnęła do niego, Maria odnalazła jego rytm, czuła, jak pierś męża miarowo wznosi się i opada pod jej ręką. Ostatnio jeszcze bardziej schudł, mięśnie nie były takie twarde jak kiedyś, lecz mimo to wiedziała, że są mocne i wytrzymałe, jeśli zmusi je do pracy. Biodra niekiedy go zawodziły, lecz ręce wciąż miał silne, nadal potrafił uściskać ją

tak,, że z radości dech zapierało jej w piersiach. Dawno już nie przeżyli pełnego zespolenia, wiele czasu minęło od chwili, gdy znużonym ciałom starczyło sił na coś więcej niż te długie, senne chwile czułości. Teraz jednak coś zaczynało się w niej budzić. On o tym wiedział, poczuła bowiem jego dłoń przesuwającą się w dół po brzuchu w stronę ud. - Najdroższa, tak chcę być z tobą... Nie odpowiedziała, ostrożnie uniosła się tylko w łóżku i obciągnąwszy koszulę, podreptała po ciemku przez izbę, żeby położyć dziecko w kołysce.

ROZDZIAŁ II Co się stało? Jaki powód mogła mieć Amelia, by nareszcie wezwać rodziców? Marja wielokrotnie okrążyła pokój, zanim w końcu się opamiętała i zaczęła dyrygować przygotowaniami do wyjazdu. Karl próbował ją uspokajać, posłaniec wszak przekazał, że nikt nie umarł, nie stało się zatem nic złego. Powinni chyba raczej się cieszyć, czyż Marja nie bała się i nie złościła, kiedy córka nie zgodziła się przyjechać do domu na Boże Narodzenie? A w dodatku nie chciała dopuścić do żadnych odwiedzin? - Ona potrzebowała tego czasu, moja Marjo. Teraz nasza Amelia się namyśliła i uporała wreszcie z tym, co tak strasznie ją dręczyło, gdy stąd wyjeżdżała. - Wciąż nie mogę pojąć, dlaczego nas opuściła. Ten pomysł z pracą dla ubogich... z tym, że musi oderwać się ode mnie... Czyja jestem taka straszna, Karlu? Nawet moja jedyna córka nie może ze mną wytrzymać? Karl przygarnął ją do siebie, pogłaskał po czarnych, wzburzonych włosach. - Wiesz, że to nieprawda. Nasza Amelia zawsze była dziwnym dzieckiem... W każdym razie tak się nam wydawało. Słusznie postąpiliśmy, wspierając ją w chwili, gdy postanowiła zrobić coś ze swoim życiem. I chyba podoba ci się to zainteresowanie niesieniem pomocy słabym? Odziedziczyła je po tobie, najdroższa, twoją troskę o wszystkich, którzy cierpią. Marja pociągnęła nosem, głos miała gruby od łez. - Nie rób ze mnie takiej szlachetnej, pokutowałam, ale wiele krzywd wyrządziłam... Kołysał ją wolno, tak jak stali na środku pokoju. Pan na Wdowiej Zagrodzie nauczył się z czasem radzić sobie ze zmiennymi nastrojami żony. Marja nie była być może najłatwiejsza w związku małżeńskim, lecz on świata poza nią nie widział. Poza epizodem z najwcześniejszej młodości zawsze należał tylko do niej. A kiedy pojawił się Bendik, Marja zrozumiała i pogodziła się nawet z tym faktem. Syn, o którego istnieniu Karl nie wiedział przez osiemnaście lat, doznał ze strony Marji wyłącznie życzliwości. Przybył do nich zeszłego lata, z początku jako obcy, Karl jednak nie miał wyboru, musiał uznać chłopca i zaproponować mu nazwisko. Wszystko świadczyło o tym, że Bendik mówi prawdę, już same rysy twarzy wystarczały za dostateczny dowód. Chłopiec przyniósł też ze sobą błyszczący kamień, srocze srebro, które Karl dał kiedyś młodej dziewczynie... Karl szeptał żonie we włosy czułe słowa. Rozluźniła się w jego ramionach, jak zwykle. - Popłyniemy, gdy tylko łódź będzie gotowa. Weźmiemy tę na osiem wioseł i

będziemy na miejscu jutro rano - oświadczył stanowczo. Marja podniosła głowę i popatrzyła na niego, twarz miała zalaną łzami. - Tak bardzo cię kocham - szepnęła. - Co ja bym bez ciebie zrobiła? Czterej mężczyźni poruszali wiosłami tak, jakby chodziło o sprawę życia i śmierci, ale Marji wydawało się, że łódź stoi w miejscu. Woda tego dnia była ciemna i oporna, w zimnym lutowym wietrze nie dawało się rozpoznać oznak nadchodzącej wiosny. Wzdłuż brzegów tłoczyły się popękane kry. Poziom wody był teraz najniższy, prąd zmierzał w stronę morza, wkrótce jednak zawróci, wtedy będzie im jeszcze trudniej. Karl i Marja siedzieli pod rozpiętym kawałkiem żaglowego płótna, tworzącym na samej rufie coś w rodzaju chatki. Cztery pary wioseł pluskały o nieusłuchane fale. Odgłosy wiosłowania wraz z ciężkimi oddechami mężczyzn czyniły atmosferę jeszcze bardziej napiętą. Karl wskazywał palcem charakterystyczne elementy krajobrazu, próbował opowiadać Marji o mijanych zagrodach, o cyplach i szczytach, i związanych z nimi osobliwych historiach. Ona jednak patrzyła na niego pustym wzrokiem, aż wreszcie i on się poddał. Spoczywali na miękkich poduszkach, oni, gospodarze z Wdowiej Zagrody, Marja jednak nie pozwalała ciału opaść na wygodne posłanie, siedziała spięta, nie odrywając wzroku od dziobu łodzi. Jej najdroższa Amelia... W co ona się wplątała? Nie mogły ich czekać żadne dobre nowiny. Posłaniec nie przybywałby w takim pośpiechu, Amelia na pewno ma kłopoty. Marję ciarki przeszły na myśl o córce, samotnej, tak daleko. Pewną pociechę stanowiła świadomość, że Sunniva może mieć oko na Amelię, ale Marja nigdy dobrze nie znała swej przyrodniej siostry, wiedziała jedynie, że Sunniva jest dobrym człowiekiem. A może Amelia popadła w jakiś konflikt z władzami? Może wielkim panom nie podoba się jej dobroczynność? Wielu uważało, że biedacy sami są winni swojej nędzy. Gdyby żyli przyzwoiciej i więcej myśleli o Panu... Marja nieraz zetknęła się z takim nastawieniem, zarówno wtedy, gdy zaczęła przyjmować chorych, jak i wówczas gdy próbowała zorganizować nauki dla wiejskiej młodzieży. Amelia dobrze o tym wiedziała, a mimo to poszła tą samą drogą. Marja jednak rozumiała, że córka kieruje się zupełnie innymi motywami, w Amelii tkwiła pewna wola męczeństwa, zawsze tak było. Córka należała do ludzi, którzy przepraszają za to, że pada deszcz... Marja głęboko nabrała tchu w płuca. Od chłodnego, wilgotnego morskiego powietrza

zakręciło jej się w głowie. Karl milczał. Znał żonę i wiedział, że nie ma już nic więcej do powiedzenia. Marja poczuła falę radości w sercu i uśmiechnęła się do męża, odnalazła jego dłoń, uścisnęła ją w podzięce. Dobry, niezawodny Karl, trwał przy niej zawsze. Ileż to razy był dla niej niczym lina ratunkowa, niczym kotwica, gdy szalały najstraszniejsze sztormy! - Tak się martwię - wyznała szeptem. Kiwnął tylko głową. Zauważyła, że spierzchły mu wargi. Jej silny mąż wprawdzie się nie trząsł, lecz w głębi ducha zapewne niepokoił się tak samo jak ona. Amelię kochał nad życie. Po tym, jak Karl Martin ich opuścił, ojciec i córka jeszcze bardziej zbliżyli się do siebie. Marja wiedziała, że Karl nie zniósłby utraty córki. - Może ona wróci z nami do domu - rzekł Karl ostrożnie, a głos jaśniał mu nadzieją. Marja uśmiechnęła się z przymusem. - Oczywiście, że wróci, nie zostawię jej tam, to pewne. To było od pierwszej chwili szaleństwem, nie powinniśmy nigdy jej puszczać... - Musieliśmy pozwolić jej na wyjazd, Marjo, inaczej zniszczylibyśmy jej życie. Najwyższy czas, żeby żyła tak jak chce. Amelia zawsze była starsza, niż wskazywałby na to jej wiek. - Ona wciąż ma niecałe osiemnaście lat. Karl mruknął coś cicho, jak gdyby chciał zapomnieć o tym prostym fakcie. - Zabraliśmy jej dzieciństwo, Karlu. - To prawda, i dlatego nie mogliśmy odmówić jej prawa do dorosłości. Łódź wpłynęła na bardziej wzburzone wody, lecz wiatr już się odwracał. Być może wkrótce uda się podnieść żagle, a wówczas resztę drogi pokonają bardzo szybko i dotrą na miejsce, zanim jutrzejszy dzień zdąży się zestarzeć. Amelia tej nocy nie mogła zasnąć, leżała, zaciskając oczy, lecz to nie przynosiło odpoczynku. Słyszała cichą rozmowę dobiegającą z sąsiedniej izdebki. Staruszkowie wzięli maleńką Hannę ze sobą do łóżka i Amelia nagle poczuła się taka samotna. Bardzo chciała pójść do nich, zabrać dziecko, lecz zdawała sobie sprawę, że to może im się wydać nieco dziwne. Młode matki musiały odpoczywać, tak właśnie być powinno, przez pierwsze dni noworodkiem opiekowały się starsze, bardziej doświadczone kobiety, pozwalając matce dojść do siebie. Z czasem położnica coraz więcej zajmowała się dzieckiem i przed ukończeniem przez nie czwartego, piątego tygodnia życia mogła mieć nadzieję, że stanie na nogi tak silna jak wcześniej. Wciąż jednak musiało upłynąć jeszcze kilka tygodni, zanim zabierano ją do

kościoła, by uwolniła się od nieczystości po porodzie. Młodziutka matka mocno przytrzymała się krawędzi łóżka i usiłowała sobie tłumaczyć, jak bardzo jest nierozsądna. Powinna się cieszyć z takiej niespodziewanej pomocy, przecież myślała, że przez okres połogu będzie leżeć tu sama. Przybycie Marii i Randara było prawdziwym cudem, Amelia nawet przez moment nie wątpiła, że Bóg przez cały czas roztaczał nad nią opiekę. Wszelkie zło, jakiego doświadczyła, to jedynie próba, miała nadzieję, że przeszła ją pomyślnie, świadczył o tym fakt, że dziecko urodziło się bez ułomności. Tak przynajmniej sądziła. Teraz tajemnica mogła spocząć głęboko, pozostać ukryta na zawsze. Nikomu nigdy nie przyjdzie do głowy, że to piękne dziecko różni się od innych owoców grzechu. I jeśli dobrze znała swoją matkę, to na pewno potrafi ona omotać pastora i ludzi na tingu. Bez wątpienia przyjdzie zapłacić okrągłą sumkę jako grzywnę za nieobyczajne prowadzenie się córki, ale potem wszyscy będą zadowoleni i Amelia uniknie kolejnych prześladowań. Jeśli oczywiście pospieszy się i wyjdzie za mąż. Nawet mama nie ma chyba takiej władzy, by wioska pozwoliła niezamężnej dziewczynie swobodnie chodzić z nieślubnym dzieciakiem. Za ścianą zapadła cisza, Amelia już myślała, że wszyscy troje zasnęli; ale szepty zaraz znów się rozległy, zaskrzypiało łóżko. Zapatrzyła się w ciemność, lecz raczej usłyszała, niż zobaczyła, jak Maria kładzie dziecko do kołyski i człapiąc, wraca do swojej izdebki. Ach, dzięki Bogu! Amelia w jednej chwili wyskoczyła z łóżka i poruszając się cicho jak kot, dopadła kołyski. Podniosła niewiarygodnie lekkie ciałko i przygarnęła je mocno. Usiadła w łóżku, tuląc mały kłębuszek i wdychając słodki zapach noworodka. Jej córeczki! Trudno wprost w to uwierzyć. Amelia niekiedy odczuwała szarpiący lęk, strach przed czymś nieznanym. Nie bała się odpowiedzialności, od czasów dzieciństwa nauczyła się żyć z ciężkim brzemieniem. Teraz jednak najbardziej ciążyło jej poczucie bezradności. Na jaki świat bowiem wydała Hannę? Dziewczynka, mając taką matkę jak Amelia, będzie pozbawiona dostatniego życia, a przecież ta malutka to właściwie panienka ze dworu, lecz jej matka raz na zawsze zrzekła się dziedzictwa. Amelii przeszedł dreszcz po plecach. Wzięła się jednak w garść, podniosła dziecko jeszcze bliżej twarzy, poczuła na policzku ledwie słyszalny ptasi oddech.

- To nie srebro uczyni cię bogatą, dam ci wszystko, czego ci potrzeba, wszystko najpiękniejsze, co mam - szeptała Amelia ledwie słyszalnie. Malutka zaczęła się kręcić, małe usteczka cmokały. Amelia uśmiechnęła się, a potem cicho roześmiała do dziecka. Przyłożyła córeczkę do piersi, którą maleńka po kilku nieudanych próbach wreszcie pochwyciła i zaczęła ssać. Maria pozwoliła wszystkim jeszcze spać. Sama wstała, z rozbawieniem czując dawną wilgoć pod koszulą. Pierś rozpierała jej radość, w ten chłodny poranek całe ciało wydawało się dziwnie zwinne i miękkie, reumatyzm dokuczający jej podczas podróży statkiem jakby zniknął. Chyba pomogły nie tylko ciepłe okłady i wywar z jałowca? Złapała się na tym, że cicho nuci, rozpalając żar w piecu i na palenisku na środku izby. W starej chałupie wciąż był dymnik, chociaż piec w kącie miał specjalne odprowadzenie dymu. W większości chat do tej pory zadowalano się paleniskiem, choć przecież upłynęły już całe lata, odkąd Randar i Jorand wymurowali ciężki kamienny piec. Kiedy napaliło się i w piecu, i na palenisku, w izbie było po dwakroć cieplej, a do dymu snującego się po wnętrzu wszyscy przywykli i nauczyli czuć się z nim dobrze. Nalała wody do żelaznego kociołka i poszła po mąkę. Lepiej wziąć więcej, bo nie wiadomo, czy goście z Lyster przybędą na śniadanie czy też na południowy posiłek. Maria dostała od Sunnivy masło, słoninę i cały stos podpłomyków, sama zaś przywiozła wielki worek cukru, co najmniej piętnaście funtów. I przyprawy: pieprz, rozmaryn, tymianek, suszony czosnek i wiele innych, których nikt z tych okolic by nie rozpoznał. Najcenniejszy był żółty proszek, wiedziała, że w miastach płacą za niego tyle, ile waży w złocie. Tutaj nikt nie doceniłby żółtej barwy i szczególnego aromatu, jaki przyprawa nadawała potrawom. Tam, gdzie ją kupiła, stosowano ją do ryby i do ciastek. Przyprawę uzyskiwano ze specjalnego kwiatu, działała też leczniczo na wiele dolegliwości. Maria zaczekała, aż woda zacznie wrzeć. Odlała potem odpowiednią ilość do mycia i zmywania, a z resztą rozmieszała mąkę. W garnku zaczęło leciutko perkotać, wtedy przesunęła go na bok, a nad ogniem zawiesiła stary, miedziany imbryk. Ugotuje dzisiaj kawę, Marja była teraz podobno bogatą kobietą i zapewne znała już smak tego napoju. Po izbie rozszedł się zapach kawy, niosąc uroczysty nastrój. Prawie Boże Narodzenie, pomyślała Maria wzruszona, odmawiając cichą modlitwę. Oby tylko żyła na tyle długo, by dane jej było obchodzić bodaj jeszcze jedne święta. Prawdziwe święta w domowym zaciszu, z mnóstwem pysznego jedzenia, śpiewem i płonącymi świecami. Jak za dawnych dni.

Za dawnych, bardzo dawnych dni. Drgnęła przestraszona, kiedy dziecko nagle zapłakało. Malutka zaczęła się kręcić, ale zanim Maria do niej doskoczyła, Amelia już była przy kołysce. Wyglądała na zmęczoną, rozczochrane włosy sterczały na wszystkie strony, jak gdyby wierciła się w łóżku przez całą noc. Maria uściskała ją, podprowadziła do ciepła. Amelia, wciąż w samej tylko nocnej koszuli, dostała do wypicia kubek gorącego naparu, znalazł się w nim kminek, nasiona wyki i ostra świeża przyprawa, której Maria nauczyła się dodawać do wódki. W kubku rozpuszczała się też spora grudka cukru. - Pyszne, babciu, czuję się niemal wypoczęta... Nie bardzo dobrze spałam tej nocy. - Rozumiem, i tobie też pewnie myśli nie chciały dać spokoju. Amelia pokiwała głową. Znad kubka obserwowała Marię. W ruchach starszej kobiety nic nie zdradzało zdenerwowania, a przecież musiała być co najmniej tak samo spięta jak Amelia. Jakież to okrutne w taki sposób utracić córkę! Amelia nie bardzo potrafiła to sobie wyobrazić. A gdyby przyszli tu teraz i odebrali jej Hannę? Gdyby przyszli i zabrali ją stąd? Zesłali gdzieś daleko za karę? I potem miałoby upłynąć trzydzieści lat, zanim znów zobaczyłaby swoją córkę? - To musiały być straszne przeżycia, babciu. Maria wolno wypuściła powietrze z płuc, obmyła Hannę i założyła jej nową pieluszkę. - Tak. Czasami było naprawdę strasznie, ale... człowiek potrafi się pogodzić z wieloma rzeczami, które niesie ze sobą życie. - Trudno mi uwierzyć, że to możliwe. Gdyby ktoś odebrał mi malutką... Maria napotkała niebieskie spojrzenie wnuczki. - Myślę, że ty już wiesz, że człowiek, jeśli musi, zdolny jest przeżyć najgorsze. Jaki twój dzień, taka twoja siła... Amelia ciężko skinęła głową, ale uśmiech, posłany babce, był spokojny. - Rzeczywiście tak jest, babciu. I owszem, wiem to już, bo On mi to pokazał. Wzięła dziecko, Maria zaś, jak co rano, poszła nasmarować biodra Randara, żeby ulżyć mu w bólach przy wstawaniu. Gorące okłady również trochę pomagały. Randar właśnie usiadł przy stole i sięgnął po łyżkę, gdy na progu usłyszeli kroki. Amelia zdrętwiała. Wzrok Marii w jednej chwili stał się rozbiegany, ręka lekko drżała. Randar przenosił spojrzenie z jednej kobiety na drugą, aż wreszcie wstał i ruszył gościom na spotkanie. W pierwszej chwili twarz Marji przypominała maskę. Randar natychmiast spostrzegł,

jak bardzo się bała. Przez krótką chwilę wpatrywała się, niczego nie pojmując, w starego człowieka w drzwiach. Widziała siwe włosy, lekko zgarbioną sylwetkę, która mimo to była dostatecznie wysoka, by wypełnić sobą cały otwór drzwiowy. Usta otworzyły jej się szeroko, oczy rozszerzyły, jak gdyby ujrzała ducha. Zamrugała mocno, potem spojrzenie jej padło na palce zaciśnięte na klamce. - Tatuś... Bardziej przypominało to jęk niż słowo. Randar delikatnie skinął głową. Powietrze jakby zgęstniało, trudno nim było oddychać. - Tatusiu... ty wróciłeś... Poczuł, że płacze. - Przecież ci to obiecałem, Maryjko - szepnął bezradnie. Mężczyzna, który stał tuż za nią, zatrzymał się zakłopotany, Marja z wahaniem podeszła do ojca, nie wiedziała, co zrobić z rękami, chciała go uściskać, lecz nie śmiała. Stanęli blisko siebie, Randar podniósł okaleczoną dłoń, dotknął jej włosów, chowała je wprawdzie pod chustką, lecz i tak kilka czarnych loków zdołało się spod niej wysunąć. Ze smutkiem patrzył na linie twarzy dorosłej kobiety, niewiele w niej zostało z tamtej pięcioletniej dziewczynki. Wreszcie jednak Marja rzuciła się ku niemu ze szlochem równie głębokim, jak wówczas gdy się z nią zegnał. Zachwiał się pod jej ciężarem, lecz nie upadł. Objął ją mocno, była szczupła i niewysoka, czuł młodzieńcze jeszcze kształty ciała, cieszył się sprężystością i siłą, których córka najwidoczniej dotąd nie utraciła. - Moja piękna Maryjko... Jakże ja za tobą tęskniłem! - Ach, tatusiu... Ja nawet nie śmiałam tęsknić. Gdzie byłeś, dlaczego nie...? Jęknął, sprawił to ból tkwiący w jego duszy. - Zapewne nigdy mi nie wybaczysz, moja maleńka. Ale wiedz, że nie przeżyłem ani jednego dnia bez myśli o tobie. Marja nagle mu się wyrwała. Pytanie cisnęło jej się na usta. Zrozumiał, rzekł tylko: - Ona jest w środku, czeka na ciebie razem z twoją córką. Marja nie wbiegła do chaty. Cofnęła się o krok, zasłoniła twarz dłońmi, mąż natychmiast znalazł się przy niej. Randar czekał, aż wyciągnie rękę na powitanie. I rzeczywiście, Karl zrobił to, lecz wciąż mocno obejmował żonę ramieniem. - Karl Oppdal. Wielki to zaszczyt dla mnie spotkać cię, Randarze Meisterplass, teściu...

Randar niewyraźnym głosem odpowiedział na uprzejme słowa. Znajomość ludzi natychmiast powiedziała mu, że córka ma dobrego męża, takiego, jakiego sam by wybrał dla swojej szalonej, dzikiej Maryjki. Randar zaprosił ich do chaty. Marja wciąż się wahała. Karl lekko popchnął ją w przód. Nie było już drogi odwrotu. Amelia była pierwszą osobą, którą zobaczyła. Dziewczyna siedziała przy stole nad pełnym talerzem owsianki. Marja zauważyła, że córka wygląda na o wiele starszą, może dlatego, że jasne włosy miała upięte na karku jak stateczna niewiasta. Może było coś w jej oczach, jakiś nowy spokój, a może dlatego, że siedziała tak prosto i kiedy napotkała spojrzenie matki, w jej twarzy nie drgnął ani jeden mięsień? Wreszcie się uśmiechnęła. Marja zobaczyła, jak córka się rozpromienia, i poczuła, że niepokój ustępuje. Odetchnęła głęboko i zmusiła się do przeniesienia wzroku z Amelii na starszą kobietę, która wstała na jej widok. - Mama...? Sama słyszała, jak żałośnie to zabrzmiało. Maria ruszyła w jej stronę z wyciągniętymi rękami. Tak łatwo było w nie wpaść. W głowie Marji zawirowało, lecz poczuła, że zapach bijący od tej obcej kobiety jest, o dziwo, taki bezpieczny i znajomy. - Czy to prawda? - szeptała Marja do siebie, czując przy twarzy policzek matki. Nic więcej nie mówiły, stały tylko na środku izby, tak jak gdyby wszystko dokoła przestało istnieć. Żadna z nich nie chciała puścić drugiej, żadna nie chciała się cofnąć. Wreszcie Marja rozszlochała się, roztrzęsła. Matka przymknęła oczy, spod powiek spłynęły łzy, lecz nie przestawała się uśmiechać. - Siadaj, Marjo. Tyle mamy sobie do powiedzenia... Marja pozwoliła poprowadzić się do stołu. Zaraz zjawił się Karl, z pewnym onieśmieleniem przywitał się z Marią i dopiero potem zajął miejsce między żoną a córką. Teraz zaczęła mówić Amelia, w jej oczach również błyszczały łzy. - Mamo... jest coś jeszcze... to znaczy... ach, nie gniewaj się! Marja zdziwiona popatrzyła na córkę. - Gniewać się? Ależ, moje dziecko, jestem tylko taka poruszona, nie wiem, co mam mówić, dlatego cała się trzęsę. Amelia przełknęła ślinę, znów podniosła głowę. Ale kuliła się w sobie, jak gdyby

oczekiwała połajania albo wymówek. - Mamo... tato... ja... wy... W końcu i ona wybuchnęła płaczem, łkanie zagrodziło drogę dalszym słowom. Wreszcie Maria wstała i pogładziła wnuczkę po głowie. Prędkim krokiem przeszła przez izbę, dopiero teraz goście zauważyli stojącą tam kołyskę. Lekki niepokój na twarzy Karla zmienił się w zdumienie. Marja natomiast skamieniała, tylko oczy robiły jej się coraz większe. Stara kobieta podniosła śpiące maleństwo do góry. Owinęła je dodatkowym kocykiem, podeszła do Amelii i położyła jej córeczkę na kolanach. Dziewczyna z dzieckiem w objęciach zdawała się odzyskiwać siłę. - Tato, mamo, to wasza wnuczka. Ma na imię Johanna, ale my nazywamy ją Hanna, mała Hanna. Lekki uśmiech ukazał się na twarzy babki. Z ust Marji wydobyły się jakieś dźwięki, z trudem przypominające śmiech. Pokręciła głową, jakby nie mogąc się zdecydować, czy ma dalej płakać, czy raczej powinna okazać radość. - Nie mogę w to uwierzyć... to za dużo... to niemożliwe. - Owszem, możliwe - stanowczo oświadczył Randar. - Weź się teraz w garść, moja mała, i przywitaj się ze swoją wnuczką. Słowa zabrzmiały tak śmiesznie, tak strasznie brakowało im logiki. Marja odzyskała wreszcie kontrolę nad sobą, widzieli, że z trudem powstrzymuje cisnące się na usta pytania. - Chcesz ją potrzymać, mamo? - cicho spytała Amelia. Dopiero gdy dziecko leżało u niej na kolanach, Marja ośmieliła się dobyć głosu. - Moja biedna Amelio, jakże cię zawiodłam. Amelia wolno pokręciła głową. - Nie, mamo, jeśli ktokolwiek tutaj zawiódł, to ja, ale nie mogłam ci o tym powiedzieć, nie mogłam. Marja poczuła ukłucie w sercu. Rzuciła urażona: - Nie mogłaś przyjść do rodzonej matki, kiedy działo się coś złego, Amelio? Nie masz do mnie zaufania? Amelia zarumieniła się, zaczęła kręcić się na krześle. - To nie tak, mamo, sama musiałam sobie z tym poradzić... - Kto jest ojcem? - spytał Karl. Amelia spuściła wzrok. Spodziewała się, że to pytanie padnie, a odpowiedź

powtarzała sobie w duchu dostatecznie wiele razy, by teraz rzec niemal bez drżenia: - Poznacie go. Kiedyś. Nie chciała myśleć o Arntorze, nie chciała czuć fali zimnego strachu w tej niezwykłej chwili. Karl wychwycił ostrzeżenie brzmiące w słowach córki, Marja także się powstrzymała. - Ona jest śliczna - powiedział Karl. - Nie ma żadnej wady - szepnęła Amelia, a pozostali zdumieli się dźwięczącym w jej głosie zaskoczeniem i wdzięcznością. Jedzenie może być dobrym rozwiązaniem, kiedy braknie słów. Maria poczuła, że napięcie ustępuje, gdy tylko zasiedli wokół stołu, każde z łyżką w dłoni i własną miską ciepłej owsianki. W całą tę niezwykłą sytuację wkroczyła teraz codzienność, choć wszystkim przecież przez tak wiele lat trudno ją było nawet sobie wyobrazić. Randar z końca stołu mógł patrzeć na żonę, córkę i najpiękniejszą wnuczkę, jaką mógł mieć na ziemi. A w kołysce leżała prawnuczka, posapując cichutko. Radował się tym widokiem jak ze snu. Znów jednak pojawiło się owo zmęczenie, paraliżująca niemoc w głowie, chociaż teraz nie było to nieprzyjemne, wokół stołu siedzieli przecież wszyscy, których kiedykolwiek kochał. Jedli błogosławiony, pierwszy wspólny posiłek, czując, że przed nimi jeszcze dużo czasu. Czasu na pytania, odpowiedzi, na śmiech i kolejne łzy. Marja i Maria rozmawiały o Gjertrud. - Była jedną z moich najlepszych przyjaciółek - rzekła Maria. Marja kiwnęła głową, ona wciąż tęskniła za Nadjana. Nagle drgnęła, uświadomiła sobie, że matka najpewniej nic nie wie o tym nieprawdopodobnym zbiegu okoliczności. Powiedziała ostrożnie: - Ja także miałam kiedyś bliską przyjaciółkę, mamo. Kogoś, kogo i ty znasz... Nadjanę. Maria wyglądała na zmieszaną. Stare oczy zwróciły się jakby do środka, szukała w pamięci. - Nadjana... znałam kiedyś pewną Nadjanę, ale ona... - Uciekła ze szkieru w łodzi bez wioseł, myśleliście, że nie przeżyje, lecz ona trafiła do Kopenhagi. Maria siedziała z szeroko otwartymi oczami. Zapomniała o jedzeniu. - To niezwykła historia, mamo. Ale krótko mówiąc, Nadjana spotkała w Kopenhadze syna Revelina.

Twarz matki na wspomnienie nazwiska pastora pociemniała. Tak wiele jej zabrał. - Justitian wrócił do domu z Nadjana jako swoją żoną. Ona... z czasem się zaprzyjaźniłyśmy, mamo. To ona zwróciła nam twój spadek, bo kiedy Justitian umarł, wszystko przeszło na nią. Stary Revelin... los w końcu go dopadł, zginął w płomieniach - zakończyła Marja, usiłując zachować obojętną minę. Maria westchnęła ciężko. Coś jakby utkwiło jej w gardle. Wreszcie spytała: - Gdzie ona teraz jest? Marja odparła cicho: - Nie bardzo wiem, to jeszcze dłuższa historia. Wyjechała wraz z bliźniaczym bratem Amelii. Wiele lat już minęło... Był wtedy jeszcze dzieckiem, lecz wplątał się w niebezpieczne sprawy, był jednym z ludzi Nielsa Kvithovuda. Randar kiwnął głową. Słyszał, jak marynarze rozmawiali o wielkim buncie przeciwko podatkom i o Kvithovudzie, który w więzieniu czekał na kata. Randar ciekaw był dalszych szczegółów, czekał na wyjaśnienie, lecz Marja odpowiedziała krótko: - Wyruszyli na Wschód, bo tam Nadjana miała swoje korzenie. Maria wolno pokiwała głową. - To prawda, ona pochodziła ze Wschodu, lecz wydawało mi się, że to kobieta pozbawiona korzeni. - Dostaliśmy kilka listów, ale w tym roku nie przyszły żadne wiadomości. Może oboje już nie żyją. - Och, nie, tak nie jest, mogą istnieć pewne powody, dla których listy nie dochodzą, może być... Marja otarła łzę i wbiła wzrok w matkę. - Tak, tak, może być różnie, nikt nie wie o tym lepiej niż ty. Takie stwierdzenie było jedynym oskarżeniem, na jakie było ją stać. Słowa jednak już padły i wymagały odpowiedzi. Maria zapatrzyła się daleko przed siebie. Randar odwrócił głowę, przedłużająca się cisza przy stole zaczynała stawać się nieprzyjemna. Przerwała ją Amelia. - Nie o wszystkim musimy dowiadywać się od razu, mamo. Babcia dała mi swoje książki, mam je przeczytać w dniu, w którym będę w pełni szczęśliwa. Maria potwierdziła to skinieniem głowy. - Wszystko tam opisałam, nie potrafię wyjaśnić tego inaczej, bo wtedy byś nie

zrozumiała, ale powiem ci jedno, Marjo. Gdybyśmy mieli bodaj cień możliwości, wrócilibyśmy tak prędko, jak tylko zdołałyby nas przynieść tu fale, lecz... nigdy nie byliśmy wolni. Słowa kryły w sobie taki ciężar, że zdołały przebić się przez skorupę otaczającą serce Marji. Zaskoczona odkryła, że bez dalszych sprzeciwów potrafi zaakceptować tę prawdę. Tak po prostu było. Matka i ojciec wrócili, gdy tylko stało się to możliwe, tyle musi jej wystarczyć, chociaż czekała ponad trzydzieści lat. - Najważniejsze, że możemy teraz siedzieć tu razem. Powiedział to Karl a jego słowa wywołały uśmiech na wszystkich twarzach i sprawiły, że wstali od stołu pogodzeni.

ROZDZIAŁ III Dzień był jeszcze młody, gdy Randar i Marja pomachali na pożegnanie ludziom, którzy przewieźli ją i Karla z Lyster do Meisterplassen. Mężczyźni dostali jedzenie i dość pieniędzy, by mogli wybrać się do Sogndal i zatrzymać w zajeździe w Hofslundviki. Dostali także zboże i soloną słoninę na sprzedaż, Karl liczył, że teraz, na przednówku, mogą otrzymać za to dobrą cenę. Marja posłała też kilka zwojów płótna kupionych od pewnej wdowy, która utrzymywała się z tkania, lecz jej zdaniem materiał był zbyt piękny, by poświęcić go na zwykłe robocze ubrania. Mężczyznom polecono sprzedać tkaninę właścicielowi zajazdu lub innym, którzy mieli na zbyciu kilka szylingów. Wdowa mogłaby wtedy dostać kilka dodatkowych groszy, gdyby uzyskali cenę wyższą niż ta, którą zapłaciła Marja. Randar wspierał się na lasce, Marja natychmiast się zorientowała, że coś mu dokucza. Obrócił się z wysiłkiem, popatrzył na zbocza za zagrodą, wzrokiem próbował odszukać pewne szczególne miejsce wysoko w górze. - Pamiętasz...? Kiwnęła głową. Tam, wysoko na skale, siadywali kiedyś razem. Pokazał jej to miejsce bardzo dawno temu, później chodziła tam również sama, zawsze uważała, że stamtąd najbliżej jej do nieba. Tam w pewnym sensie została cząstka dalekich rodziców, tam napływał spokój, czuła, że miękki mech, na którym siedzi, dawał kiedyś także wytchnienie jej matce. - Zawsze się zastanawiałam, jak ona wygląda. Mama... - Teraz już wiesz. Jest piękna jak zawsze, prawda? Marja roześmiała się. To niezwykła rzecz widzieć miłość w starych oczach, powszechnie wszak się uważa, że jest ona przypisana młodości. - Bardzo ją kochasz, prawda? Randar lekko skinął głową. - Gotów jestem oddać dla niej wszystko. I tak też zrobiłem, wyjeżdżając. - Żałowałeś tego kiedyś? - spytała Marja cienkim głosem, lękając się odpowiedzi, jaką mogła usłyszeć. Ale ojciec jeszcze raz kiwnął głową. - Tak. Za każdym razem, gdy myślałem o mojej maleńkiej czarnowłosej córeczce. Każdego dnia... lecz nie tak, bym chciał postąpić inaczej. - Znalazłeś spokój, ojcze. Gdybyś nie pojechał, nie byłoby to dobre dla żadnego z nas. Randar oddychał z wysiłkiem. W jego oczach pojawiła się wdzięczność.

- Widzę, że rozumiesz. Dziękuję ci za to, Maryjko. Na to właśnie mogłem mieć nadzieję, jedyną, która pozwalała mi żyć ze wspomnieniem o tobie. Ujęła go pod ramię, teraz nie potrzebował już laski. - Chodźmy kawałek w górę ścieżką, tato, zobaczymy, czy znajdziemy tamten kamień i drzewo z literami wyrytymi w korze. Randar podskoczył leciutko, chciał się z nią bawić tak jak dawniej. Roześmiali się, Marja poczuła, jak niebo nad ich głowami w jednej chwili stało się wyższe. Karl nie odstępował córki z maleństwem nawet na krok, jakby nie mógł do syta napatrzeć się na dziecko. Niekiedy oczy zaczynały mu błyszczeć, a wtedy szorstkie, spracowane ręce niby przypadkiem usiłowały je zasłonić grzywką o barwie piasku. Maria natychmiast polubiła zięcia, wyczuwała uczucie łączące go z Amelią, wychwytywała wprost ciepło, jakie biło od tego człowieka, gdy tak siedział, nie spuszczając oczu ze swych najbliższych. Gdyby wiedziała o tym przez te wszystkie lata... Może łatwiej przyszłoby jej odnaleźć spokój. Ale Randar powiedział prawdę. Nie przeżyli ani jednego dnia, nie było poranka, żeby nie obudzili się bez myśli wędrujących przez morza do miejsca, z którym łączyły ich więzy krwi. Teraz Maria się z tego cieszyła. Radowała się, że mieli w sobie dość odwagi, a tęsknota w ich starych sercach okazała się dostatecznie silna, by skłonić ich do wyruszenia w podróż do domu zaraz w dniu, gdy wreszcie nadarzyła się taka okazja. I ktoś dobrze im życzył. Ktoś trzymał nad nimi chroniącą dłoń, zdecydował, że na koniec życia zasłużyli na szczęście. Maria poznała rozmaitych bogów, nic jednak z tego, co widziała, nie zdołało sprawić, by zapomniała o Nim, o tym, którego kiedyś pokazała jej matka. To do Niego kierowała dziękczynienie, to On był teraz tutaj, bliżej, niż byłby w jakimkolwiek kościele. Amelia opowiadała ojcu o pracy, którą usiłowała wykonywać w Sogndalsfjasren. Malowała przed nim tak żywe obrazy, że może również i one wywoływały w jego oczach łzy. Karl zawsze miał miękkie serce, wszystkim dobrze życzył, nigdy nie minął obojętnie żebraka, nie potrafił odmówić, gdy jakiś chałupnik prosił o odłożenie spłaty długu. Trudno powiedzieć, by się na tym bogacił. - Dlaczego ludzie ze wsi pozwalają tym biedakom tak żyć? - spytał. Amelia przygryzła wargę. - Niełatwo to zrozumieć, tatusiu, ale to trochę tak jakby wieś w wiosce. Lensman, wójt i pastor rzadko tam zachodzą, nawet najbogatsi chłopi trzymają się z daleka, a już na pewno

nie zapuszczają się tam po zapadnięciu ciemności. Mieszkańcy brzegu to rzeczywiście straszni nędzarze, ale trzymają się razem przeciwko reszcie świata. Tam rządzi ich przywódca. Karl badawczo obserwował twarz córki. - Przywódca... Musisz wobec tego mieć z nim dobre układy. Amelia wolno pokiwała głową. - Zapłaciłam mu trochę... podatek, ale... on... to... Karl wciąż nie spuszczał z córki oczu, widział, że Amelia nie potrafi dobrać właściwych słów, coś musiało się za tym kryć. Przywódca biedaków nie był dla niej obojętną osobą, może to on jest ojcem dziecka? Karl nie pytał. Kiedy Amelia całkiem już się pogubiła, skrócił jej męki, zmieniając temat. - Zostały ci jeszcze pieniądze? Ucieszona kiwnęła głową. - Tak, ale potrzeba mi więcej... Latem muszę naprawdę zabrać się do pracy. Bardzo bym chciała wybudować chatę, do której przychodziliby najbardziej chorzy. Mogłabym pomagać kobietom przy porodzie i przy dzieciach, to może nieważne dla tych, które mają ciepłą izbę i krewnych, ale te nędzarki... Widziałam, jak rodzą w krzakach niby zwierzęta. Żyją w nędznych lepiankach, po których hula wiatr, przed deszczem chroni je tylko wiązka świerkowych gałęzi. Nic dziwnego, że noworodki tak tu umierają. - Ale też z tego, co opowiadasz, wynika, że niepiękne życie je tu czeka - mruknął pod nosem Karl. Amelia szeroko otworzyła oczy. - Nie możemy przecież przez to ich nie ratować! Nie chcesz chyba tego powiedzieć, ojcze! Karl westchnął głęboko. - Nie, nie, życie jest najważniejsze. Postaramy się, by później wiodło im się lepiej. Córka rzuciła się ojcu na szyję, zanurzyła twarz w jego sztywne włosy, poczuła bezpieczny uścisk ramion. - Wiedziałam, że będziesz myślał tak jak ja, najdroższy tatusiu! Te słowa córki sprawiły, że Karla zapiekło w piersi. Niekiedy tyle jeszcze miała w sobie z dziecka. Innym razem znów miała go za mało. Na południowy posiłek znów zebrali się wszyscy. Od rana dzień upływał im na cichych rozmowach, zajmowali się tylko tym, co było najbardziej konieczne. Po południu Karl postanowił narąbać więcej drzewa, w małej szopie znalazł bardzo dobrą siekierę. Wśród kurzu, ptasich gniazd i mysich nor odkrył stary warsztat, a na ścianie narzędzia z czarnego żelaza, świadczące o tym, że wykuł je sprawny kowal. Niektóre zardzewiały, inne zaś

najwyraźniej troskliwie natarto tłuszczem, by zachowały się jak najdłużej. Oto miejsce pracy zdolnego rzemieślnika. Tuż pod sufitem stało kilka zszarzałych figurek, pokrywała je gruba warstwa kurzu i pajęczyn, trudno się było nawet zorientować, co przedstawiają. Przez pełną szczelin ścianę rozchwianej szopy usłyszał, że Marja z ojcem przechodzą obok. Dotarły do niego strzępki rozmowy, głos żony brzmiał jasno, wesoło, w powietrzu dźwięczał jeszcze jej śmiech. Karl chciał zabrać siekierę i osełkę i wyjść, lecz w tej właśnie chwili tuż przed szopą rozległy się kroki. Na twarzy Randara, który ukazał się w drzwiach, malowała się niemal przerażająca dzikość. Karl przez moment stał nieruchomo. Napotkał spojrzenie ciemnych oczu teścia, przeszyły go niczym sztylety. Instynktownie wypuścił z rąk siekierę. Czuł, że włosy na karku mu się podnoszą, coś w wyrazie twarzy tego mężczyzny przeraziło go do szaleństwa. Zaraz jednak sztywna maska pękła w uśmiechu. W oczach Randara znów pojawiło się życie, starzec najwidoczniej wziął się w garść. Wszedł do środka, odłożył łaskę, mocno zacisnął dłonie na krawędzi stolarskiego warsztatu i mrużąc oczy, wyjrzał przez otwór okienny na wysokości oczu. Karl ledwie zdołał wychwycić wypowiedziane ściszonym głosem słowa. Nie bardzo wiedział, czy są skierowane do niego, lecz nie pozostawało mu nic innego, jak tylko stać bez ruchu. - To był mój warsztat pracy, tutaj szukałem spokoju. To miejsce, w którym mężczyzna może wykorzystać swoje ręce bez względu na to, jak bardzo są okaleczone. Karl wcześniej już zauważył, że staremu człowiekowi brakuje kilku palców, nie było to jednak niczym niezwykłym, niejeden doznał strasznych okaleczeń przy wyrębie lasu, podczas połowów czy też po prostu przy zwykłej ciężkiej pracy w gospodarstwie. Monotonnym głosem Randar zaczął opowiadać o tym, jak niósł zamarznięte zwłoki swego ojca. Za prostymi słowami kryła się dramatyczna historia, chociaż staruszek najwyraźniej potrafił już podejść do niej z dystansem. Obrócił się powoli, światło wpadające przez okienko sprawiło, że siwe włosy okalające twarz wydawały się aureolą. - Moim ojcem był Jorand, kat. Ja sam przez wiele lat używałem jego topora. To matka twojej żony podarowała mi nową drogę w życiu, ale topór... Obaj mężczyźni popatrzyli na podłogę. Karl zadrżał. - Ja... nie znalazłem niczego innego. Zauważyłem, że jest dość duży jak na siekierę, zdziwiłem się nawet, ale nie pomyślałem, nie wiedziałem...

Randar uśmiechnął się blado. Sam się schylił, by podnieść z ziemi czarny metal, Karl słyszał, jak stare kości zatrzeszczały boleśnie, gdy staruszek się prostował. Ciężko oparł się o stół i odwiesił topór na miejsce pod dachem. - Chodźmy do chaty - powiedział. I dodał już całkiem zwyczajnie: - Jesteś jednym z najlepszych ludzi, jakich spotkałem. Należą ci się podziękowania za to, że tak dobrze zająłeś się moim dzieckiem. Nikt nie mógłby życzyć sobie lepszego męża dla córki. Karl stał oniemiały. Słowa tego mężczyzny, choć takie proste, miały w sobie niezwykłą moc. Zaczynał rozumieć, że we krwi Marji płynie odziedziczona po rodzicach ogromna siła. Jeszcze większa, niż był w stanie sobie wyobrazić. Z dumą pomyślał, że i jego dzieci noszą dziedzictwo takich ludzi, jak Randar Meisterplass. Ruszył za starym, obserwował, z jakim trudem pokonuje niewielkie zbocze prowadzące w dół na podwórze. Te kilka kroków kosztowało Randara wiele wysiłku, nagle noga go zawiodła, upadł tuż przy ścianie domu. Karl jednym skokiem znalazł się przy nim, spostrzegł, że twarz leżącego wykrzywił ból. - Zraniłeś się, Randarze? Ach, na Boga, co ci się stało? Karl próbował postawić teścia na nogi, mocno ujął go pod pachy, lecz nie był dość wysoki, by całkiem go unieść. Wychudzone stare ciało okazało się cięższe, niż przypuszczał, czuł, jak Randar napina mięśnie, chcąc mu pomóc, i poczuł szacunek dla siły, jaką kiedyś musiał mieć ten mężczyzna. Wreszcie stary człowiek jakoś stanął, lecz gdy tylko Karl zrobił krok, noga Randara znów nie wytrzymała. Karl zaczął wzywać Marję, lecz Randar uciszał go poirytowany: - Podaj mi laskę, trochę mnie podeprzyj! Nie życzę sobie, żeby baby wnosiły mnie do domu. To przeklęte ciało widać nie chce już mnie słuchać... Słowa wydobywały się ze ściągniętych, pobielałych warg. Karl nie wiedział, czy to ból czy też duma przydaje im gniewnego tonu. Randar jednak po raz trzeci osunął się na ziemię i teraz już zza węgła wypadły wszystkie trzy: Maria, Amelia i Marja. Położyły go do łóżka i Maria natychmiast zabrała się do przygotowywania gorących okładów. Randar niechętnie pozwolił Marji zbadać biodra i prawą nogę, jej drobne, lekkie dłonie przypominały ręce matki, były jednak bardziej zdecydowane. Marja obejrzała krawędź biodra, nacisnęła w stawie, obmacała, usłyszała, jak ojciec jęczy z bólu. Biodro było nieco opuchnięte, a mięśnie w wielu miejscach układały się w drobne supełki. Marja już wcześniej zetknęła się z podobnymi dolegliwościami u ludzi, którzy przeżyli znacznie mniej lat, a ich życie było przypuszczalnie o wiele łatwiejsze niż życie