Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 035 261
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań639 655

Lerum May Grethe - Córy Życia - 15 Dzień Się Budzi

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :640.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Lerum May Grethe - Córy Życia - 15 Dzień Się Budzi.pdf

Beatrycze99 EBooki L
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 35 osób, 23 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 165 stron)

MAY GRETHE LERUM DZIEŃ SIĘ BUDZI

ROZDZIAŁ I Meisterplassen, jesień 1722 Zawsze kiedy tamte obrazy wracały do niej w myślach, policzki zaczynały jej płonąć. Wstyd, który odczuwała, był czymś więcej niż tylko skrępowaniem młodej dziewczyny na wspomnienie spotkania sam na sam. Amelia miała trudności z oddychaniem, ani przez mo- ment w ciągu swego długiego dnia pracy nie czuła się bezpieczna. W każdej chwili mogły się pojawić mdłości, a wstyd spadał na nią znienacka, towarzyszył jej niczym czarny, przerażają- cy cień wzdłuż każdej drogi, którą podążała. Po nocach wspomnienia wyrywały ją ze snu, dopadały w każdym momencie, gdy tyl- ko zaczynało jej się wydawać, że jest choć odrobinę bardziej bezpieczna. Udręka nie ustępo- wała. Mogła na krótką chwilę przytulać do siebie swoją półroczną córeczkę, patrząc w ślicz- ną, żywą twarzyczkę małej Hanny, znajdowała jakiś rodzaj spokoju, coś na kształt pociechy. Coś, co sprowadziło na świat ten cud, jakim jest dziecko, nie mogło być tylko złe i mroczne, niebezpieczne i haniebne! Zdarzało się, że zaciskała zęby i przestawała przejmować się swoim sumieniem. Zda- rzało się, że myślała: Zrobiłabym to jeszcze raz. Takie chwile szaleńczej odwagi nie trwały jednak długo, znowu pojawiało się tamto i Amelia błagała Boga o wybaczenie. Amelia Oppdal Meisterplass była na drodze do urzeczywistnienia swoich marzeń. Tutaj, w Sogndalsfjaeren, gdzie mieszkający nad brzegiem fiordu biedacy zajmowali kawałek ziemi między jeziorem a osadą, Amelia znalazła swoje życiowe zadanie. Miała za sobą długą walkę od tamtego dnia, kiedy załamana wyjechała sama z rodzinnego domu, by spełnić przysięgę złożoną w rozpaczy. Tamtego dnia zawarła z Bogiem umowę. Oddała mu całe swoje życie i duszę w zamian za to, by okazał jej łaskę, na którą nie zasługiwała. Popeł- niła bowiem grzech trudny do nazwania, a skończyła przecież dopiero szesnaście lat. Zwabiła swego przyrodniego brata do zabawy, nie przeznaczonej dla dwojga, w któ- rych żyłach płynie ta sama krew. Niezależnie od tego, jakie to było piękne... Przez kilka krótkich tygodni Amelia wierzyła, że odnalazła prawdziwe szczęście. Po całym żalu i bólu z powodu śmierci Benjamina mogła nareszcie spotkać dorosłe życie i mi- łość w objęciach najpiękniejszego młodego mężczyzny na świecie. Bendik...

Jej ojciec nie zdawał sobie sprawy z istnienia tego chłopca, dopóki pewnego pięknego letniego dnia w ubiegłym roku nie stanął przed władczym panem na Wdowiej Zagrodzie i nie powiedział: - Jestem synem Ellinor. Amelia wciąż pamiętała tamte chwile w piwnicy. Kroki nad jej głową, jego tak dobrze znany glos, który brzmiał dziwnie poprzez drewniany sufit. Natychmiast jednak zrozumiała, z czym przyszedł, słyszała, że ojciec przyjmuje oświadczenie młodego człowieka. Ten chłopak był synem Karla Oppdala, jej ojca. Istniały na to przekonujące dowody. Dotychczas nikt oprócz nich dwojga nie wiedział o potajemnych spotkaniach, a teraz już zawsze będą musieli nosić to sami niczym pulsujący wrzód w piersi. Amelia ukryła prawdę przed wszystkimi. Nie powiedziała ani jednego słowa nawet wówczas, kiedy odkryła, że jest w ciąży. Nie powiedziała nawet matce i ojcu, wyobrażała so- bie, że dziecko będzie monstrum, potworem, dokładnym odbiciem tego grzechu, który popeł- niła. Obiecała Panu wszystko, byleby tylko jej wybaczył. No i w końcu Johanna przyszła na świat, Amelia urodziła ją w samotności, przygoto- wana na to, że ojcostwo zostanie przypisane przywódcy mieszkających na brzegu. Urodziła dziecko w bólach, bez niczyjej pomocy. Nigdy jednak nie zapomni tej prawie histerycznej ulgi, kiedy po raz pierwszy otarła krew i śluz i wpatrywała się w śliczną buzię dziecka. Córeczka była w doskonałym stanie. Maleńki różowy aniołek, co prawda drobniutki i chudziutki, ale z siłą i wolą życia wystarcza- jącą, by radzić sobie na przekór złym mocom tego świata. Bóg nie tylko wysłuchał jej błagań i pozwolił, by dziecko urodziło się zdrowe. Dał jej także Marię i Randara, którzy przybyli z otchłani śmierci. Od wielu lat nikt już nie wspominał tych dwojga starych. Nie było ich ponad trzydzieści lat, od tamtego czasu, kiedy Randar wy- ruszył za swoją skazaną na dożywocie żoną i zniknął na szarpanych wichrem szkierach, gdzie znajdował się obóz dla kobiet. Żadne z nich nie chciało opowiadać, co przeżyli w ciągu tych lat. Ale Amelia dostała dużą skrzynkę z książkami wypełnionymi pięknym pismem Marii. - Tam jest wszystko - powiedziała babcia z powagą w oczach. Tysiące wspomnień musiało kłębić się w głowie starej kobiety, kiedy dawała Amelii skrzynkę. - Ale nie powinnaś czytać tego teraz. Jeszcze nie... kiedy masz tyle innych zmartwień. Powinnaś to przeczytać w dniu, kiedy będziesz naprawdę, ale to naprawdę szczęśliwa. Sama uznasz, że czas nadszedł, Amelio, moje kochanie...

Szczęki Amelii były sztywne i obolałe, kiedy tak leżała na posłaniu, próbując zwabić do siebie sen. Książki może nigdy nie zostaną przeczytane, myślała z goryczą. Bo przecież ona nigdy, nigdy nie będzie szczęśliwa. To niemożliwe. Może być królową tych ludzi mieszkających na brzegu, jeśli wyjdzie za mąż za Arnto- ra i uczyni go ojcem małej Johanny. Będzie mogła żyć dobrze, bo jej matka, Marja, zadba z pewnością, by ludziom z Meisterplassen niczego nie brakowało nawet w najcięższe zimy. Bę- dzie może odczuwać zadowolenie, że uratowała cudze życie, że potrafi łagodzić ludzkie bóle, leczyć choroby. W porównaniu z tym, co otrzymują od życia inne kobiety, i tak powinnam się cieszyć i tańczyć, dziękować Bogu za szczęście, myślała. Dlaczego więc żyję jakby zamknięta w czarnej zaczarowanej górze? Dlaczego nie potrafię po prostu zapomnieć o tym, co mi ciąży, tak jak robiłam to daw- niej? Dlatego, że się nie przeciwstawiasz, szeptał jej w duszy jakiś glos. Dlatego, że pozwalasz, by twój grzech stwarzał nowe grzechy... Sama nie mogła zrozumieć dlaczego, ale zanim zdążyła się opanować, wypłakała całą ponurą prawdę w objęciach babci. Wróciła właśnie do domu, zszokowana, przeszła przez izbę, nie zatrzymując się przy dziecku, które płakało głodne, niespokojnie czekając na ciepłą pierś matki. Stała pośrodku niczym upiór, czuła, że serce jej pęka. I wtedy wszystko się wyla- ło, cały ten piekący ból, cały wstyd i poczucie grzechu wypłynęły z niej niczym strumień. Nie mogła sobie teraz przypomnieć, czy babka nie mówiła czegoś, czy nie robiła jej wyrzutów, nie pamiętała, że szeroka twarz dziadka Randara wyrażała jedynie współczucie i ból. Żadne nie powiedziało ani słowa, nie uczyniło też gestu niechęci. Ale w chwili, kiedy zakończyła tę spowiedź, Amelia odczuła cudowną ulgę. Jakby pęknięty wrzód zabrał też ze sobą wszystkie złe myśli, jakby po prostu pękł i oczyścił się. Z lekką głową, ale z zapłakanymi oczyma poszła tego wieczoru do swego pokoju. Sama nie wiedziała, kiedy jej to przyszło do głowy, ale w którymś momencie utraciła cały rozsądek i podążyła za głosem, który coraz wyraźniej wołał ją bez słów. Niczym dźwięki fujarki gdzieś w głowie. Fujarki Bendika. Powiedział: Chodź!

Miała odwagę spojrzeć mu w oczy tylko przez jedną jedyną sekundę, to wtedy on na- zwał ją po raz pierwszy siostrą. To słowo w jego ustach miało gorzki smak, Bendik stał i dy- gotał, a bukiet kwiatów rozsypał się u jego stóp, stał tak i mówił do niej „siostro”, ściskając przy tym jej dłonie. Wciąż jeszcze ją kochał. - A więc przyszłaś... mimo wszystko. Myślałem, że nie będziesz chciała, tak wtedy ode mnie uciekłaś... Amelia oddychała głośno jak ktoś, kto zaraz zacznie płakać. - Musimy porozmawiać - mówił Bendik wciąż tak samo cicho. - Musimy zrozumieć... może wybaczyć... Ona potrząsnęła głową, włosy przesłoniły jej twarz, dopóki wiatr znowu ich nie odgar- nął. Oczy błądziły po spokojnej tafli wody daleko od brzegu. Nigdzie żadnego ludzkiego gło- su. Nigdzie żywej duszy. Ale biedni mieszkańcy brzegu są tutaj niedaleko, mieszkają w swo- ich mrocznych chatach, najbliższa należy do Arntora. Bendik śledził jej wzrok. Wiedział, kim jest Arntor, słyszał, że młoda znachorka jest jego narzeczoną i że właśnie niedawno urodziła mu dziecko. Poczuł piekący ból w sercu, dobrze znany ból. Co jednak mógł powiedzieć, on, który sam ma żonę? Co prawda dziecko, o którego zachowanie przy życiu Amelia tak walczyła, nie jest jego, ale czyż nie jest to taka sama spra- wa jak z nią i tym jakimś Arntorem? I jeszcze się dobrze nie otrząsnął z szoku, poszedł znowu do lasu, gdy tylko kwiaty zo- stały przekazane chorej żonie. Chciał być sam, chciał myśleć. Chciał się zastanowić, co po- wie, jeśli Amelia jeszcze raz stanie przed nim, gotowa słuchać. No i oto jest. Ale Bendik nie był w stanie wykrztusić z siebie niczego rozsądnego, nie pamiętał słów, które zamierzał jej powiedzieć. Z największym wysiłkiem panował nad sobą, starał się, by ręce mu nie drżały, a głowa pozostała chłodna. Nie miał odwagi patrzeć na nią tak długo, była zbyt ładna, zbyt pociągająca, zbyt... jego. Amelia skrzyżowała ręce na piersi, nagle po- czuła zimny powiew od fiordu, chociaż lato było długie i słońce ogrzewało ziemię i wodę przez wiele tygodni. Bendik wiedział, że Amelia drży, musiał bardzo nad sobą panować, by jej natychmiast do siebie nie przytulić, nie ochronić przed chłodem, który sprawił, że dostała gęsiej skórki. W głębi duszy jednak odgadywał, że wiatr nie ma z tym nic wspólnego. - Wejdźmy do środka - powiedziała Amelia cicho. - Może chcesz zobaczyć moją izbę chorych?

- Izba chorych... wynajdujesz tyle dziwnych rzeczy. Nikt chyba jeszcze nie słyszał o izbie przeznaczonej dla chorych - odparł Bendik z niepewnym, mdłym uśmiechem. Amelia poszła przed nim i popchnęła nowe drzwi. Dziwnie było w tym wnętrzu, w którym nikt jeszcze nie mieszkał. Zapach drewna przytłaczał, słodki, żywiczny. Sosnowe me- ble wyglądały solidnie, ale niezgrabnie, zostały zrobione przez niezbyt doświadczonych stola- rzy. Ale wszyscy, którzy tu pracowali, otrzymali podziękowanie, wszyscy mężczyźni i kobie- ty od Arntora, ci, którzy nadal pozostali jego wiernymi pomocnikami, korzystali zresztą z jego pozycji. - Tutaj mogą przychodzić wszyscy, którzy są chorzy lub słabi. Wszystkie kobiety oczekujące dziecka... jak twoja Synneva, jeśli będzie chciała. Bendik rozglądał się z zainteresowaniem. - Odebrałaś wiele porodów? Amelia wzruszyła ramionami, zadowolona, że niebezpieczne tematy rozmowy zostały chociaż na trochę odsunięte. - Nie tak znowu wiele... ale kilka. Po urodzeniu mojej własnej córeczki... A więc znowu wróciła do tych niebezpiecznych spraw. Mimo to mówiła dalej, trochę jakby za szybko: - Tutaj będzie dość miejsca do suszenia ziół na strychu, są też dwa piece, zobacz... Mój dziadek pomógł je zbudować, on ma mnóstwo świetnych pomysłów, zjeździł kawał świata i zna nowe sposoby... Bendik odszedł od niej, otworzył drzwi do następnej izby. Ta była mniejsza, pod ścia- nami znajdowały się ławy, w narożniku stała wielka głęboka szafa z mnóstwem małych półe- czek i jakichś szuflad. Na ławach leżała słoma, gotowa, by włożyć ją do uszytych z worków sienników. Jak tylko będą skończone... Bendik stał w głębi izby, ukryty w mroku. Niebieskawe światło letniej nocy wpadało przez umieszczone wysoko okienka. Amelia poczuła, że jej mięśnie się znowu napinają. Szum w uszach pojawiał się na- tychmiast, gdy tylko przestawali rozmawiać. - Bendik, ja cię kocham... Zabrzmiało to jak powiew wiatru, Bendik nie był całkiem pewien, czy ona to napraw- dę powiedziała, czy też słyszy echo własnych marzeń. Twarz miał wykrzywioną bólem, kiedy się odwrócił. Patrzył na Amelię jak zaczaro- wany, nie mógł oderwać od niej wzroku. Stał zupełnie bez ruchu, pozwolił, by to ona przyszła

do niego po złocistej podłodze. Przymknął oczy jak człowiek, który wie, że woda zamknie się nad jego głową po raz trzeci. Najpierw całowała jego powieki, musiała wspiąć się i stanąć na palcach, by dosięgnąć. Potem pozwalała, by wargi poczuły gładką skórę jego policzków, wydawało jej się, że rozpoznaje tam gorycz i słony smak własnych łez. On wciąż się nie poruszał, całe ciało było sztywne i martwe, napięte. Amelia przestała myśleć. Nie potrzebowała jego przyzwolenia, podobnie jak nowo narodzone dziecko nie pyta, czy w ciele matki znajduje się pożywienie. Amelia zauważyła, że jej piersi zrobiły się twarde, że znajdujące się w nich mleko uczyniło je wrażliwszymi, że są rozpalone i tęsknią za jego wargami. Czuła, jak przyciąga ją do siebie, zawahała się tylko na króciutki moment, po czym przywarła wargami do jego ust. Bendik jęknął, usłyszała w jego głosie cichą udrękę, jakby docierało to do niej z bar- dzo daleka. Ręce Amelii odnalazły ciało ukochanego, czuła pod palcami napięte mięśnie, dostawa- ła od tego zawrotu głowy, zamknęła oczy bliska omdlenia. Uświadomiła sobie, jaki jest silny, miał teraz mięśnie dorosłego mężczyzny, a nie niedojrzałe jak ubiegłego lata... Nie lubiła tego jasnego puchu zapowiadającego zarost, policzki Bendika wydawały jej się jakby obce. Oparła twarz o jego ramię, przywarła do niego tak mocno, że nawet kartki papieru nie można by wsunąć między ich ciała. Bendik znowu jęknął jak w przypływie bólu. Włożyła ręce pod jego koszulę, gdy do- tknęła skóry, poczuła, że prawie parzy ją w palce. On nagle drgnął, ocknął się do życia, jakby został zaczarowany, a teraz magia ustąpiła. Ze stłumionym okrzykiem przypominającym głos zwierzęcia porwał ją w ramiona, przyciskał mocno całe jej ciało, uniósł z podłogi, jakby ją chciał zadławić. Zabrakło jej tchu. Gwałtow- nie przyciskał wargi do skóry w wycięciu sukni. Czuła jego mocne zęby, ale szczęście przeni- kało ją na wskroś, sama sobie zdawała się lekka niczym piórko lub puch bagiennej wełnianki. Spostrzegła, że uścisk Bendika zelżał, ale jej ciało przejęło już tamten ogień, nie chciało dłużej stawiać oporu. Amelia zaczęła gwałtownie ściągać mu koszulę przez głowę, pragnęła go mieć jak najbliżej, najbardziej ze wszystkiego pragnęła umrzeć teraz w tym oszo- łomieniu, żeby już nic więcej nie mogło się stać. Przybądź, ogniu piekielny i wszelka udręko, zniosę tysiąc lat mąk za jedno muśnięcie jego warg...

Poczuła, że Bendik osuwa się na kolana, na wpół zdjęta koszula krępowała mu ręce na plecach, Amelia przywarła do niego, czuła jego odsłoniętą pierś przy swojej nagiej skórze, o mało nie podarła sukni na strzępy. Zobaczyła jego mroczne, przerażone spojrzenie, zamknęła oczy, bo również ją prze- niknął lęk. - Chodź... Tym razem to ona prosiła, ona go wabiła do siebie, on zaś był niczym gałąź, kiedy wicher szarpie, a pień jest spróchniały. Słyszała jego zdławione, niepewne protesty, złorzeczenia losowi. Ale ręce Bendika błądziły niespokojnie po całym jej ciele, ubranie było niczym kłąb splątanego materiału na gorącej skórze, cienki stanik sukni nie stawiał oporu. Włosy opadały jej na oczy, nie widziała drogiej twarzy, czuła tylko wargi na swoich piersiach i oddech, który rozdmuchiwał płonący w niej żar. - Chodź...! Znowu wyrzuciła z siebie to słowo, przywarła do ukochanego, chciała go mieć teraz, chciała go uwięzić, zanim coś mogłoby wyrwać go raz jeszcze z jej objęć. Jęczała jak skaza- niec, ale oczy uśmiechały się pod zamkniętymi powiekami, stała się piękniejsza, niż był w stanie znieść. Bendik opanował się tylko na moment, to jednak wystarczyło, by lęk znowu wbił w jego serce ostre szpony. Amelia go zaczarowała, inaczej być nie może, zaczarowała go tą swoją niewinnością i swoim płonącym pragnieniem. Zrozpaczony patrzył na leżącą na podłodze dziewczynę, twarz zupełnie gładka, doskonała, najpiękniejsza ze wszystkiego, co dotychczas widział. Prosiła go, by przyszedł, tak jak on sam prosił ją po południu. Pochwyciła go, rozbiła w gruzy wszystkie jego mozolnie wznoszone mury rozsądku i dystansu, odpowiedzialności i męki. Wszystko przepadło... Ani jeden kamień z tego nie pozostał, gdy tylko dotknęła wargami jego skóry. Cóż to za szaleństwo doprowadziło ich tak daleko? Co to za siła wiedzie ich do pie- kieł? Bendik słyszał swój własny rwany oddech, czuł ból w piersiach, w mięśniach także, już się godził na to, by pociągnęła go za sobą w otchłań błogości. W ostatniej sekundzie ukazał się nad nimi cień karzącego anioła. - Nie! Wyrwał się, uwolnił z jej objęć, ukrył twarz, odsunął się od niej, siedział skulony i z trudem chwytał powietrze. Widziała, że dotyka krtani, jakby naprawdę się dusił. Zaciskając

powieki Amelia walczyła, by wrócić do rzeczywistości, serce przestało tłuc się w piersi, czuła się tak, jakby jej dusza opuściła ciało. Była kompletnie pusta w środku, kiedy Bendik pod- niósł się z podłogi, siedziała tylko i patrzyła, jak porządkuje ubranie, jak stara się otrząsnąć z szoku. Potem upadła znowu, chciała, by podłoga wessała ją w siebie, spadała i spadała po- przez ciemne tunele, ciemność wciągała ją i pochłaniała. Nie wiedziała, jak długo to trwało, ale wróciła do przytomności, kiedy Bendik delikat- nie pogłaskał jej rozpalone policzki. Otworzyła wtedy oczy, śmiertelnie przerażona. Napotkała jego spojrzenie, było wciąż tak samo ciemne i przepastne. Powiedział tylko: - Tak nie można, Amelio... nie moglibyśmy z tym żyć. Wybuchnęła szlochem. - Nie możemy się widywać... Nie możemy znowu znaleźć się w takiej sytuacji. Na- stępnym razem nie zdołam się opanować, nie mam sił... ty też nie masz. Skinęła głową, ale nie bardzo zdawała sobie sprawę z tego, co właściwie powiedział. - Nigdy nie powinienem był się tu zjawiać... przeczuwałem to po drodze, tyle było groźnych ostrzeżeń. Ale że ty jesteś tutaj... w Sogndal... to nie przyszło mi do głowy. - Nie możesz wyjechać... Synneva. Bendik patrzył przed siebie. Przestał gładzić ją po policzku, Amelia była z tego zado- wolona. Uspokajała się szybciej, jeśli jej nie dotykał. - Nie możemy tylko... spotykać się za często. Chyba w ogóle nie powinniśmy, chociaż będzie bardzo trudno. Musimy zachowywać się jak rodzeństwo... Nie wierzę, że potrafimy, chyba że przez krótką chwilę. Jeśli znowu zostaniemy sami... Nie potrzebował mówić nic więcej. Amelia objęła ramionami kolana, starała się uspokoić. Przytłaczający wstyd rozrastał się w całym jej ciele. Dałaby wszystko, by to się nie stało, zrobiła coś bardzo złego, chciała mu się oddać, utraciła wszelką godność i rozsądek. A najgorsze ze wszystkiego, że prawie udało jej się pociągnąć go za sobą w kolejny śmiertelny grzech. Grzech, z którym po odzyskaniu rozsądku żadne z nich nie mogłoby żyć. - Dziękuję - powiedziała. Wprost trudno było uwierzyć, że ten szorstki, nabrzmiały płaczem głos należy do niej. Powlokła się w stronę drzwi, musiała dwukrotnie przystawać i opierać się ręką o ścia- nę. - Ty... uratowałeś nas. Nie wiem, co się ze mną stało, Bendik... wybacz mi... - To ja powinienem prosić o wybaczenie, Amelio. Ja, który zniszczyłem ci życie... Posłała mu pełen bólu uśmiech.

- Nie mogłeś o tym wiedzieć. A poza tym... właściwie nie miałam żadnego życia. Ży- łam jakby tylko dla innych... z wyjątkiem tych kilku tygodni ubiegłego lata. W jej słowach nie było teraz goryczy, jedynie beznadziejny realizm. Zmusiła się do niepewnego uśmiechu. - Myślę, że to raczej ja muszę ci dziękować, Bendik. Bo dałeś mi coś najpiękniejsze- go, co mogę pamiętać. Odwrócił się od niej z zaciśniętymi pięściami. Widziała, że po twarzy spływa mu pot. - Ja nie mam odwagi wspominać, Amelio. Myślę... że bym od tego zwariował. Ty też nie powinnaś, ty też nie... Skinęła głową jak we śnie. - To prawda. Chyba zwariuję. Muszę zapomnieć, może mi się uda. Albo umrzeć. Usłyszała jego szloch. - Nie strasz mnie śmiercią, Amelio. Poznałem ją już zbyt dobrze... Zwróciła się znowu do niego, ale tym razem w jej oczach był tylko ból, żadnego pożą- dania, żadnego szaleństwa. - Zegnaj, Bendik. Pochylił głowę. Nie rzekł ani słowa. Nie był w stanie patrzeć, jak Amelia odchodzi, wyprzedził ją pospiesznie i wybiegi na dwór. Zniknął, zanim zdążyła poza- mykać drzwi, stała później długo z oczyma pełnymi łez i wpatrywała się w rozjaśnione świ- tem niebo. Potem go nie widywała. Wystrzegała się bardzo spotkań, zawsze, kiedy szła do Dur- deistuen, wysyłała kogoś naprzód, żeby się dowiedzieć, czy nie przyszedł czasem odwiedzić chorej żony. Synneva leżała w szpitaliku, Amelia początkowo bała się z nią widywać, ale szybko odkryła, że pielęgnowanie tej nieszczęsnej, zagubionej kobiety nie sprawia jej bólu. Zdarzały im się wspólne długie dobre chwile, kiedy Amelia nie miała nic pilnego do roboty i siadywała przy Synnevie na jej szerokim łóżku. Parę razy rozmawiały i śmiały się jak dwie młode dziewczyny, którymi w istocie były. Kiedy indziej dzieliły ze sobą niewypowiedziany ból, pogrążone każda w swoich wspomnieniach, opłakujące każda swoje nieszczęście. Powinnyśmy być przyjaciółkami, myślała Amelia. Prawdziwymi przyjaciółkami, mo- głybyśmy nimi być, gdyby wszystko ułożyło się inaczej. Wtedy bym jej pomogła, wsparła ją w walce z tymi złymi duchami, które ją nawiedzają i powodują, że traci rozsądek. Pewnego wieczoru Synneva spoglądała niezwykle przytomnie. Umyła i wyszczotko- wała włosy, opadały brązowe i gładkie na jej ramiona, chociaż ciąża odebrała im blask. Synneva uśmiechała się do Amelii znad robótki, którą zwykła skracać sobie dni.

- Jesteś dla mnie taka miła. Twoja babcia też. Nie pojmuję, jak możesz to wszystko ro- bić, pomagać ludziom z różnymi dolegliwościami. Czy to ci czasem nie sprawia przykrości? Chodzi mi o to, że to choroby zakaźne, że wszy, parchy i suchoty... Amelia nie lubiła tego pytania, spotykała się z nim często. Przypominała sobie, że gdy Synneva już kiedyś o to pytała, powiedziała jej coś na temat Boga. Najwyraźniej jednak chora tego nie pamiętała. Teraz znowu jej przytomne, brunatne oczy oczekiwały odpowiedzi, palce przestały się poruszać nad robótką. - Ja... lubię to. To... bardzo przyjemnie, kiedy można zrobić coś dla innych. Synneva ciężko skinęła głową. Powiedziała, patrząc w przestrzeń: - No tak... tak chyba jest. Jeśli się kogoś lubi i kocha, nie zwraca się uwagi na nic. Ale obcy ludzie... chorzy, cuchnący... ja bym nie mogła. - Większość tak mówi - rzekła Amelia cicho. - Ale tak nie jest. Gdyby musieli, to by mogli. Poza tym ja umiem różne rzeczy. Czy wolno mi tak po prostu tych umiejętności nie wykorzystywać? Nie wspomniała nic o dziwnej sile w swoich rękach, takie sprawy lepiej zachować dla siebie. Już i tak wystarczająco dużo ludzie gadają, wspominają niezwykłe umiejętności jej babki Marii i matki Maryjki. Amelia jednak coraz częściej stwierdzała istnienie w sobie tej si- ły, powoli uczyła się kierować owym strumieniem ognia, który całkiem nieoczekiwanie wy- pływał z jej rąk i był w stanie usuwać najcięższe bóle i dolegliwości. Synneva myślała o czymś intensywnie, może o tym, co właśnie usłyszała. Ale kiedy odezwała się znowu, jej słowa zaskoczyły Amelię. - Czy myślisz, że Bendik będzie kochał dziecko? Amelia spojrzała na nią zdziwiona, ale zaraz musiała się uśmiechnąć, choć był to uśmiech pełen żalu. Nie takie głupie to pytanie, i nie takie niezwykłe obawy u młodej, niepewnej matki jak Synneva. - Oczywiście, że będzie! Każdy ojciec kocha swoje dziecko, w każdym razie kiedy ono już troszkę podrośnie. A Bendik... sama nie możesz się przecież nachwalić, jaki jest miły. Synneva uśmiechnęła się niepewnie. Znowu zaczęła splatać zielone i szare nitki. - Tak... wobec mnie, tak. Jest prawie za dobry, biedaczek. On trochę przypomina cie- bie! Zawsze chciałby pomagać wszystkim nieszczęsnym stworzeniom, z którymi życie obe- szło się źle... W jej głosie słychać było smutek, Amelia zaniepokoiła się. Rozmowa zeszła na nie- bezpieczne tory. Nawet jeśli Synneva nie była w stanie niczego się domyślać, to i tak było udręką dla Amelii, że siedzi tu i udaje. Co by powiedziała ta drobna, wychudła kobieta, gdyby wiedziała, że ledwie kilka dni temu Amelia kusiła jej małżonka w najgorszy sposób? Co by

pomyślała o dobroci Amelii, gdyby wiedziała, że to Bendik musiał ją odepchnąć, by nie dopu- ścić do kolejnego grzechu kazirodztwa? Poczuła pieczenie pod powiekami. Ogarniało ją coraz większe zmęczenie, zmęczenie duszy, które nie miało nic wspólnego z tym, że dzisiaj już opatrzyła osiem osób. - Dbaj o siebie i o Bendika. Oboje razem stworzycie temu dziecku dobre życie. Sły- szałam, że twój mąż już zbudował ściany nowej izby? Synneva roześmiała się cicho, przeciągnęła się niczym kociak. Sterczący brzuch uwy- datnił się pod kołdrą. - Tak, wkrótce się przeprowadzamy. On mówi, że do następnej niedzieli wszystko bę- dzie gotowe. Pracuje tak ciężko, biedaczek, to dlatego nie może mnie teraz tak często odwie- dzać... Nie był tutaj od piątku... To właśnie w piątek Amelia spotkała go na schodach. Amelia poczuła, że ból głowy przenosi się na ramiona, na kark, dociera do serca. - Niedługo przyjdzie, zobaczysz. A teraz spróbuj odpocząć. Czy wzięłaś lekarstwo? - Wzięłam, ech! Smakuje jak wężowe siki - powiedziała Synneva i zaraz zaczęła się śmiać, zdumiona własnymi słowami. Amelię ogarnęły wyrzuty sumienia, nie powinna przesiadywać tutaj tak długo i rozma- wiać w ten sposób z tą osłabioną kobietą. Teraz znowu chora zrobiła się nerwowa. Amelia nie odważyła się jednak dać jej żadnych uspokajających napojów, niebezpieczne trujące zioła mają działanie nasenne, kiedy podawane są we właściwych porcjach, ale przedawkowane mo- głyby odebrać życie tej udręczonej, wychudłej, drobnej kobiecie. Płód też z pewnością nie zniósłby większych obciążeń. Wszystko, na co Amelia się odważyła, to parę łyków nalewki Marii z rumiankiem, lawendą i anyżkiem. Została odwieziona łodzią do domu, podróż zeszła szybko, bo tyle było spraw do prze- myślenia. Los Synnevy wydawał się bardzo niepewny. Wiele wskazywało na to, że poród bę- dzie trudny. Krwawienia wprawdzie ustały, bóle również, ale ciało brzemiennej było wciąż tak samo zwiotczałe i pozbawione mięśni. Mimo że jadała dobrze, skóra stawała się jakby z każdym dniem coraz bardziej przezroczysta. Amelia skuliła się w powiewie wieczornego wiatru nad wodą, ten sam chłodny wiatr skradał się zimnym strumieniem do jej serca tego wieczora... Wiedziała jednak, że niedługo, już niedługo Maria powita ją w domu, gdzie na paleni- sku trzaska ogień, a na stole stoi jedzenie. Bardzo chciała opowiedzieć jej, co się stało w cią- gu tych dwóch dni, a jutro zostanie w domu u małej Hanny i będzie odpoczywać. Dwa dni w

szpitaliku, jeden dzień w domu. Jeszcze dwa dni w Sogndalsfjaeren, a potem niedziela na od- poczynek. Tak będzie upływać jej życie, bez większych odmian. Pewnie wyjdzie za mąż za Arn- tora, nie miała pojęcia, dlaczego nie porozmawiali jeszcze o konkretach. To prawda, że on te- raz jest bardzo zajęty, trzeba przygotować wszystko do przeprowadzania owiec przez góry, a potem w doliny. Grupy kupców zaczynały się już gromadzić, niektórzy chcieli, żeby Arntor towarzyszył im w całej wyprawie aż na dół do Fjaerland. Kupią tam wiele dobrych owiec i ktoś będzie musiał im pomagać. Arntor był znany z tego, że potrafi wybrać najlepsze sztuki i przeprowadzać je z miejsca na miejsce. Ale w ostatnich latach odmawiał tego rodzaju pracy, twierdził, że dręczy go reumatyzm. Amelia wiedziała jednak, że teraz, po wypadku, takie pro- pozycje sprawiają mu przyjemność. To nie jest zły człowiek, powiedziała sobie po raz chyba tysięczny. Mimo to na myśl o małżeństwie wszystko się w niej buntowało. Czuła, jak życie przepływa jej przez palce ni- czym sypki piasek. Jeśli nic nie zrobią, to pewnego dnia znajdą się w bardzo trudnej sytuacji. Urodziła nieślubne dziecko, kara została zapłacona, ich grzech uzyskał oficjalne przebacze- nie. Ale tylko na pewien czas. Jeśli szybko nie wezmą ślubu, to być może pastor i wójt sko- rzystają z okazji, by znowu napełnić swoje skrzynie jeszcze większą ilością pieniędzy, mó- wiąc o obrazie moralności. Wiedzieli, że rodzinę Amelii stać na zapłacenie nawet wysokiej sumy. Zmęczona wchodziła na niewielkie zbocze. Meisterplassen leżało pogrążone w ciszy letniego wieczoru. Nigdy nie wiadomo, ile jeszcze takich ciepłych, jasnych zmierzchów rok nam przyniesie, pomyślała. Zbyt szybko powietrze robi się jakby rzadsze i chłodniejsze, przejmujący wiatr już kilkakrotnie ostrzegał o nadchodzącej zimie. Ale Maria miała ogień na palenisku, w saganku bulgotała pachnąca mieszanina ob- cych ziół i świeżego mięsa. Czyżby już teraz zabili świnię? Maria uśmiechnęła się szeroko, mała Hanna wymachiwała nóżkami i rączkami na swoim legowisku, gaworzyła radośnie, ponieważ wiedziała, co się stanie, gdy tylko matka wejdzie do domu. Amelia z ulgą opadła na sofę w izbie. Pośpiesznie podsunęła dziecku pierś, napiętą i zaczerwienioną od nadmiaru mleka po dziewięciu godzinach spędzonych poza domem. Sama dostała do ręki miseczkę kwaśnego mleka i piła je z przyjemnością, a tymczasem mała ssała łapczywie. - Zmęczona? W głosie Marii słychać było troskę. Amelia westchnęła cicho, uśmiechnęła się.

- Owszem. Ale nie jest tak źle. Chyba idzie ku lepszemu. Babka wzięła od niej miseczkę, delikatnie pogładziła włosy wnuczki. - Kiedy pracuję, to jakoś sobie radzę - rzekła Amelia. Maria mruczała coś przy stole, na którym smarowała masłem cienkie podpłomyki. Nagle powiedziała: - Zdaje mi się, że wkrótce będziemy mieć gości. Mam przeczucie. - Mama i tata? Amelia rozjaśniła się, żywiła szacunek dla przeczuć babki. Zwykle się spełniały. - Taaak... tak mi się zdaje. Czy zresztą nie mówili, że przyjadą i przywiozą różne rze- czy dla Durdeistuen? To prawda, mówili. Ale nie przed końcem sianokosów, tak przynajmniej uważał tata. Poza tym oczekiwał na szkutę z Bergen na początku sierpnia. Kupił w niej udziały... Amelia zmarszczyła nos, widocznie uważała, że interesy ojca, kupowanie udziałów w łodziach przewożących towary, posuwają się chyba trochę za daleko. To ryzykowna zabawa, szansa, żeby szybko zarobić, ale też szybko stracić. Maria zaczęła cicho śpiewać uspokajającą, monotonną piosenkę. Brzmiało to bardzo obco w tej niskiej izbie, ale sprawiło, że Amelia przymknęła oczy i prawie zasnęła, podczas gdy mała Hanna wysysała z wielką przyjemnością ostatnie, ciężkie krople matczynego mleka. Po chwili Amelia została delikatnie obudzona przez dziadka, który okaleczoną ręką ła- godnie głaskał i dziecko, i matkę. - Do stołu, dziewczynki! Nie macie chyba zamiaru układać się tutaj na noc. Hałasował trochę, w ostatnim czasie znowu zaczął używać łaski. Amelia zastanawiała się, czy czasem nie chciałby kolejnej „kuracji”, sama była zaszokowana niewiarygodnym działaniem tej, jak to nazywała, rzeki ognia, spływającej z jej rąk na obolałe ciało dziadka. Ale Randar podszedł swobodnie do stołu, używał laski tylko jako podpórki, kiedy odpoczy- wał podczas swoich krótszych i dłuższych wypraw po lesie wokół zagrody. Obie kobiety po- dejrzewały nawet, że wspina się na kamieniste zbocza pod skalnym nawisem ponad Meister- plassen. Ostatnio w domu panował trochę przygnębiający, pełen niepewności nastrój. Amelia nieraz żałowała, że podzieliła się zmartwieniem z dziadkami, że wyjawiła im swój grzech. Ale ulga, że nie musi dźwigać go już sama, była wielka. Maria wiedziała, że Amelia kocha własnego brata, Randar słyszał, jak wykrzykuje swoją mękę. Nigdy potem nie wspomnieli ani słowem o całej sprawie, Amelia domyślała się jednak, jak bardzo ich to dręczy. Być może na- wet najgorsze ze wszystkiego było dla nich właśnie jej cierpienie. Dlatego starała się nad sobą panować.

Dziadkowie rozumieli też, dokąd chodziła tamtej nocy. Na pewno wiedzieli, że spotkała się z Bendikiem. Pewnie sądzili, że młodzi musieli się rozmówić, znaleźć jakiś rodzaj pojednania. Szukać wyjścia, co by mogło być fundamen- tem nowej budowli, opartej na czystej braterskiej miłości. Bardzo chciała, żeby dziadkowie tak właśnie myśleli. Chciała zresztą, żeby naprawdę tak było... Kiedyś, kiedy czas złagodzi największe cierpienie i uciszy owe niebezpieczne, mroczne fale, które wciąż jeszcze nią szarpały. Ale teraz, ze świadomością, że on znajduje się tylko na odległość niewielkiej wyprawy łodzią, sam... Amelia niemal co godzina musiała powtarzać sobie w duchu nieustanne napomnienie: On jest dla ciebie stracony. Nie może istnieć w twoim sercu, twoje pragnienia nie mogą dotyczyć jego, bo dla was dwojga nie ma przyszłości. Przy jedzeniu siedziała pogrążona w myślach. Pewnego dnia może łatwiej mi będzie znaleźć słowa. Pewnego dnia może ucichnie ten rozrywający ból, który teraz nie daje mi spo- koju. Pewnego dnia... Może kiedy będę mężatką.

ROZDZIAŁ II Arntor słyszał plotki, najpierw od swojej siostry Hjordis, później również od innych. Mówiono o tym, że gwiazda Amelii wciąż się wznosi, o tym, jakie oczekiwania wiążą z nią ci, którzy żyli tutaj na kamienistym brzegu bez żadnej nadziei na jutrzejszy dzień. Słyszał, jak ludzie opowiadają sobie, że Amelia potrafi łagodzić bóle dręczące starych mężczyzn, nawet na odmawiające posłuszeństwa biodro znajduje radę. Potrafi ukoić najgorsze suchoty i wie, co zrobić, kiedy małe dziecko nie jest w stanie utrzymać jedzenia w żołądku i gaśnie w oczach. Poza tym jest taka wspaniała! Nosi piękne suknie, nigdy nie chodzi obdarta. A przy tym wca- le się nie wzdraga, kiedy musi dotykać brudnych rzeczy tymi małymi, białymi dłońmi Nie, ta dziewczyna nie brzydzi się roboty, mimo że pochodzi z bogatego domu. Arntor zdawał sobie sprawę, że Amelia powoli uzyskuje wśród biedaków status świę- tej. Wśród mężczyzn i kobiet, a nawet wśród małych, pozbawionych rodziców dzieci, które zarabiają na życie nawet bardzo niebezpiecznymi pracami lub po prostu kradną. - Gadają też o jej rękach - mruknął Arntor, siedząc na stołku i próbując oderwać kawa- łek tytoniu do żucia. Porcja była mocno wyschnięta, może kiedyś był to tytoń dobrego gatun- ku, teraz jednak stwardniał niczym dębowa kora. - Powiadają, że jej babka była wiedźmą... ale udało jej się uniknąć kary. Marii oni się boją, Amelii natomiast ufają. Myślę, że to może być nasz ratunek. Udało mu się urwać trochę tytoniu, włożył go między swoje potężne szczęki i zaczął żuć. Poczęstował też Hjordis i ona nie odmówiła. Usiadła obok niego. Spoglądała na brata, stwierdziła, że sprawia znowu wrażenie silnego, jest prawie taki jak dawniej. - Słyszałeś coś o Jarle Raune, tym gówniarzu? Arntor burknął ze złością, żuł tytoń tak, że aż mu wargi zbielały. - Gadają, że znowu próbował. Podobno chciał wygonić Erlendę, ale ona sprowadziła Stai - Bregta i kowala i zrobili z tym koniec. Hjordis mruczała coś z aprobatą, mimo to sprawiała wrażenie zaniepokojonej. - No tak, baby najwięcej gadają o Amelii. O tym, jak dobrze będzie zimą pójść do Durdeistuen i ogrzać się. Myślę, że ona nie do końca zdaje sobie sprawę, w co się wdała. Arntor wybuchnął jakimś dziwnym, z głębi gardła dobywającym się śmiechem. - No, no, tam rzeczywiście może być rojno. Dobra Amelia będzie miała mnóstwo zmartwień, to pewne. Boję się, że niebawem odkryje, co zrobiła: podała diabłu mały palec! Roześmiali się teraz oboje.

Hjordis zauważyła, że oczy brata są szeroko otwarte i spokojne, niemal życzliwe. Kłó- cili się wiele przez całe życie. Nierzadko on poszturchiwał ją boleśnie, kiedyś nawet tak po- ważnie, że poprzysięgła zemstę i wylała mu wódkę z ostatniej bańki. Potem zresztą żałowała, kiedy nadeszły zimne wieczory, a nie było czym się rozgrzać. Ale kiedy przyszło co do czego, to Arntor zawsze był jej najlepszym obrońcą. Zawsze stawał po jej stronie, zawsze strzegł jej praw tak dobrze, że nawet najbardziej bezczelni męż- czyźni trzymali się od niej z daleka. No, w ostatnich latach raczej nie musiał. Ale kiedyś... kiedyś ona też była młoda i ładna. Arntor również przycichł, przyglądał się siostrze. Zwrócił uwagę, że jest jakaś odmie- niona. Wygląda młodziej! Skóra jakby się wygładziła, zwłaszcza wokół ust i na czole. Stwier- dził, że głębokie bruzdy, które czyniły jej twarz zniszczoną i starą, jakby się wyrównały. Poza tym od czasu do czasu się uśmiechała. Dostrzegał jakiś dziwny smutek na jej twarzy, smutek, którego dawniej nie było albo może złośliwość nie pozwalała mu się ujawnić. A może zresztą całkiem po prostu on sam nie przejmował się siostrą i niczego nie wi- dział? Arntor przywołał się w duchu do porządku. Co to znaczy, że siedzi tutaj niczym małe dziecko i roztkliwia się nad losem tej twardoskórej baby, która jest jego siostrą! Wstał z miej- sca, aż stołek pod nim zaskrzypiał. - A ty dokąd? - zapytała Hjordis. - Zaraz będzie zupa, nie chcesz jedzenia, człowieku? Burknął coś, odsunął ją na bok. - Idę do Durdeistuen, muszę poszukać Amelii. A ty siedź tutaj i ugotuj ten ostatni ka- wałek mięsa. Na wypadek, gdybyśmy mieli gości! Hjordis uśmiechnęła się sama do siebie. Amelia pewnie nie ma czasu, ale byłoby miło znowu ją zobaczyć. I maleństwo, oczy- wiście! Może przyniesie ze sobą także maleństwo! Siostra Arntora instynktownie czuła, że ta śliczna, malutka dziewczynka nie może mieć w żyłach krwi jej grubiańskiego brata, ale spra- wiało jej przyjemność, że ludzie we wsi tak gadają i że Amelia nie robi nic, by to ukrócić. Najwyraźniej Hjordis będzie ciotką! Złapała się sama na tym, że stojąc przy saganku podśpiewuje jakąś głupią piosenecz- kę, uderzyła się ręką w usta i obejrzała pośpiesznie przez ramię, zaniepokojona, czy ktoś nie usłyszał. Jakoś ostatnio trudno jej było zachować obojętny wyraz twarzy. Nie dalej niż wczoraj Bukse - Kaja zauważyła to, bo zapytała, dlaczego Hjordis chodzi tak błogo uśmiechnięta ni- czym kocur na plebanii. Czyżby rozum straciła na stare lata? A może wie coś, o czym inni nie

mają pojęcia? A kiedy Hjordis pozwoliła jakiejś babie wziąć przynajmniej jeden pęczek cebu- li za dużo i odejść, inne kobiety szemrały zirytowane i nazwały ją ironicznie łaskawym anio- łem. Ale coś w tym było. Jakby teraz nie czuła się już taka zła jak dawniej. Zwracała uwagę na nowe rzeczy, zdarzały się krótkie momenty, kiedy przychodziło jej na myśl, że życie prze- pływa obok niej, a ona nie znalazła w nim niczego, z czego mogłaby się cieszyć. Teraz by- wało, że przystawała podczas zbierania dzikich roślin do jedzenia i na sprzedaż, zasłuchana w śpiew ptaków oraz szum drzew. Mogła zatrzymać się na drodze, unieść głowę i przyglądać się pięknym motylom. To bardzo dziwne sprawy. Hjordis gwałtownie mieszała chochlą w saganku. Teraz też mogła długo stać wyprostowana, bo bóle i pulsowanie w dole brzucha nie były już takie gwałtowne. Mogła nawet oddawać mocz, nie zagryzając warg z bólu. Rozejrzała się po małej izbie. To tutaj spędziła wiele lat swego życia, ale teraz z każ- dym dniem to pomieszczenie wydawało się bardziej brudne i nieprzyjemne. Zaczęła marzyć. Beznadziejne babskie marzenia. Robię się chyba stara i w głowie mi się miesza, pomyślała Hjordis z krzywym uśmiechem na wargach. Arntor wrócił bez Amelii. Mamrotał coś niezadowolony, siadając przy stole. Nie miała czasu. Coś się dzisiaj sta- ło z jakimś dzieckiem. Mały, chudy chłopak, bawił się na Steinesklia i wpadł do wody. Nie- stety, chyba nie umiał pływać, więc wydobyli go dopiero po dłuższym czasie. Inne dzieciaki wrzeszczały i wyły, ale nie miały odwagi pójść do dorosłych i powiedzieć o niedozwolonej zabawie. Dlatego chłopak był sztywny i zimny i z pewnością już martwy, kiedy wnieśli go do domu. Ale Amelia nie poddawała się i w końcu udało jej się tchnąć w niego życie. Mimo wszystko i tak pewnie zaraz umarł, mówił Arntor, siorbiąc rzadką mleczną zupę. Hjordis jadła szybko, wlewała w siebie jedną po drugiej łyżkę zupy czerpanej z dużej miski. Raz po raz spoglądała na brata, próbowała śledzić wyraz irytacji na jego twarzy. Kilka kropel zupy spły- wało mu po brodzie. Nigdy przedtem nie zauważyła, jak nieciekawie wygląda jej brat Czy rzeczywiście śliczna Amelia może widzieć coś w Arntorze? Czy może czuć coś poza obrzy- dzeniem do tego twardego, ordynarnego i niewychowanego mężczyzny? Hjordis skupiła się znowu na jedzeniu. Kiedy jednak Arntor odłożył łyżkę i beknął głośno, patrząc wprost na nią, nie mogła się powstrzymać: - Będziesz się chyba musiał odzwyczaić od tego i owego, jeśli oczekujesz, że Amelia będzie gościem przy twoim stole!

On najwyraźniej się nie rozgniewał, nie parskał ani nie przeklinał, że się miesza w nie swoje sprawy. Zaszokowana Hjordis zobaczyła, że zasłonił usta dłonią, jakby przepraszał. - Niech mnie diabli, siostro, masz rację. Nie myślałem o tym. Ale Amelii z pewnością nie podobałoby się... coś takiego. Twarz Hjordis wykrzywił grymas, który świadczył, jak bardzo jest zaskoczona zacho- waniem brata. Przez chwilę przyglądali się sobie nawzajem, w tej niskiej, biednej chacie roz- rastał się jakiś nowy nastrój. Arntor wyciągnął się na pryczy, zwykle tak robił w środku dnia, po południowym posiłku. Nigdy nie zdejmował butów ani roboczego ubrania, Hjordis już dawno machnęła ręką i nie protestowała, gdy brudził pościel ziemią i gliną, błotem i śmiecia- mi. Amelia z pewnością nie będzie tego znosić, pomyślała złośliwie. Bez trudu odgadła, co brat zamierza jej oznajmić. Ale nie wyręczała go, nie powiedziała też ani jednego złego słowa. Gadała o byle czym, potem zamilkła, wydawało jej się, że brat zasnął. Patrzyła na żyłkę na szyi, pulsującą pod zarostem. Hjordis znała swego brata wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że coś go dręczy i denerwuje. Teraz udawał, że chrapie. Hjordis szurała naczyniami po stole, opłukała chochlę i powiesiła ją na górnej półce. Pękniętą drewnianą miskę z resztkami mlecznej zupy zostawiła, odgrzeje się to na kolację. Potem ruszyła w stronę drzwi, udawała, że zamierza wyjść. Wtedy od strony łóżka doleciały do niej słowa: - Siadaj, Hjordis. Musimy porozmawiać. - A ja myślałam, że śpisz - burknęła, ale pośpiesznie zdjęła drewniaki i podeszła do łóżka. Ujęła się pod boki i przyglądała się bratu. Wciąż leżał z przymkniętymi oczyma. Wi- działa, że zaciśnięte szczęki drgają. Jakby się czegoś panicznie bał! - Będę się żenił - mruknął Arntor trochę zawstydzony. Hjordis wiedziała, że brat w na- pięciu oczekuje jej reakcji, wybuchu głośnego śmiechu. Odpowiedziała tak samo spokojnie: - Gratuluję. Z kim? Arntor zerwał się i usiadł na łóżku tak szybko, że chora noga zawisła w powietrzu, sprawiał teraz wrażenie bardziej bezradnego niż był. - Z Amelią, oczywiście, czy ty naprawdę jesteś taka idiotka? Głupia krowo, trzymaj pysk i nie zadawaj tych swoich cholernych pytań, jeśli nie masz do powiedzenia nic mądrego!

- Ale mój drogi... ja naprawdę myślę, że jesteś odrobinę niesprawiedliwy. Muszę prze- cież zapytać... - Nie! Masz trzymać pysk! I przestań się głupio uśmiechać, bo jak nie, to... Głos mu się załamał, surowy ton jakby się rozpływał i stawał się delikatniejszy z każ- dym słowem. Hjordis widziała, że brat walczy ze sobą. Zaciskała wargi z całej siły, żeby się nie uśmiechać. Ale przyjemnie było widzieć, że brat boi się jej ostrych, trafiających w sedno złośliwości. Trenowali tę sztukę przez całe życie, a teraz on nie ma siły tego znosić. Hjordis dobrze o tym wiedziała i okazała mu łaskę. - Nie będę się z ciebie śmiać, Arntor. Ale sam chyba rozumiesz, że ktoś mógłby uznać to za trochę dziwne... stary chłop... Arntor rzucił się do przodu. Westchnął ciężko. - Wiem o tym... wiem. Ona jest za... ładna. Ale rzecz polega na tym, że ona mi to obiecała wtedy, kiedy była ode mnie zależna, obiecała mi... teraz już zależna nie jest. Teraz sama musi wybierać, klnę się na wszystko, że Jarle Raune dałby za nią duże pieniądze. Ale Amelia jest moja... Mówił takim głosem, że Hjordis zrobiło się go żal. Powiedziała spokojnie: - Amelia chyba nie wyjdzie za Jarlego Raune, niech mnie diabli, ona się śmiertelnie boi tego człowieka. - Mnie też się kiedyś śmiertelnie bała - odparł Arntor. - Tak, ale to było wtedy. Teraz się nie boi. Zresztą myślę, że teraz to nie boi się niko- go. Arntor siedział z pochylonymi plecami, oparty o bok łóżka. - Ona nie może tu u nas mieszkać - wymamrotał. Hjordis musiała zachichotać. Czy na- prawdę coś takiego mogło mu przyjść do głowy? - Będziemy mieszkać w Durdeistuen. Tam jest dość miejsca. A ty zostaniesz tutaj w domu, jak dawniej. Co na to powiesz, Hjordis? Hjordis wzruszyła ramionami Nagle ogarnął ją smutek. - Niech będzie. Chętnie się ciebie pozbędę, ty śmierdzący stary dziadu. Mam tylko na- dzieję, że zatroszczysz się o mnie, kiedy zajdziesz tak wysoko... Teraz oczy Arntora lśniły. - To jasne! Jesteś niczym stary troll, ale mimo wszystko wierna i dobra baba. Nie umrzesz tutaj z głodu, nie teraz, kiedy Arntor robi taką karierę, że będzie chodził w kamizelce z guzikami!

Potrząsnął ręką siostry, podniósł się z miejsca. Objął jej masywne ciało, chciał ją obró- cić jak w tańcu, ale stawiała opór i biła go po rękach. - A to ci stary dziad! Przestań, całkiem ci się w głowie poprzewracało! Arntor śmiał się hałaśliwie na cały głos, odrzucił głowę w tył i potrząsał brodą. - Jak się żenić, to się żenić! Czas najwyższy, by stary Arntor zamknął im znowu gęby! Hjordis pamiętała tamte ordynarne słowa, które padły podczas gorączkowej dyskusji o tym, kto ma prawo do na wpół zrujnowanej starej obory. Zwykle to Arntor kierował tego ro- dzaju pracami i dbał o wszystko, dyrygował swoimi ludźmi i dawał im w zamian trochę drew- na na opał, kiedy znieśli do wsi wszystko do ostatniej belki i ułożyli pięknie, żeby Arntor mógł to sprzedać. Wtedy jakiś młody mężczyzna zaprotestował, uważał, że to jemu gospodarz powierzył rozbiórkę. Zresztą obora była już tylko kupą spróchniałych desek. Nikt jej nigdy nie smarował smołą, wszystko nadawało się jedynie na opał. Arntor chwycił tamtego za grzywkę i przysunął swoją twarz do jego nosa. Ostrym gło- sem wytłumaczył mu, kto tu rządzi, i zakończył porządnym szturchańcem. Nikt nie odważył się wmieszać do tej sprawy. Ale kiedy Arntor odchodził, słyszał wyzwiska tamtego: - Do diabla, ten facet nie ma jaj! Musi mu nie być lekko, skoro nie może się już zabrać za żadną cholerną babę! Reszta nie miała odwagi mu przytakiwać ani się śmiać, Arntor mógł sobie wyobrazić, jak drętwieją, słysząc takie obraźliwe słowa, i czekają na prawdziwą bójkę. On jednak wolał udawać, że nie słyszy. A tamtego młodego mężczyzny już nigdy potem nie widzieli, poszedł widać dalej brzegiem fiordu i znalazł sobie inną robotę. - Myślisz, że ona przyjmie twoje oświadczyny? - Do diabła, nie mam zamiaru pytać! Ona mi już przecież obiecała! Hjordis zachichotała. - Och, tak, zapytasz, zapytasz. I to bardzo pięknie, jak sądzę. Kiedy ona tutaj jest, za- chowujesz się jak kociak koło miski ciepłego mleczka... Czy mam ci uprać zieloną kurtkę? - Do cholery, babo, nie jestem żadnym młodzikiem, który pierwszy raz idzie w konku- ry! Arntor jeszcze przez chwilę klął, aż się świeciło. Uśmiech Hjordis stawał się coraz szerszy. A kiedy w drzwiach przystanął i kopnął futrynę, usłyszała, że mamrocze pod nosem: - Wypierz, do cholery, tę przeklętą połataną kurtkę! Tylko uważaj, żeby nie podrzeć, nie będę chodził z dziurami na łokciach! Hjordis roześmiała się głośno.

Uderzyła się po udach i zawołała za bratem: - A może mam też przygotować balię, chociaż to jeszcze nie Boże Narodzenie? Amelia padała z nóg, ale dziecko żyło. Stoczyła wielką bitwę, żeby utrzymać chłopca przy życiu. Zaraz jak tylko przyszli, Amelia kazała go trzymać głową w dół, klepała go po plecach, ściskała jego chudziutkie ptasie piersi tak, że wykrztusił z siebie wszystką wodę i szlam, a charczał tak, że ze strachu przenikały ją dreszcze. Wiedziała, że czasami można tchnąć życie w kogoś, kto już nie oddycha, wdmuchując w niego powietrze, Maria opowiadała, że jej matka tak właśnie zrobiła wtedy, kiedy Maria przyszła na świat. Amelia wahała się jednak, dookoła stali ludzie i przyglądali się, może uzna- liby, że jest w tym coś nienaturalnego. Poza tym to chyba nie było konieczne. Chłopiec krztusił się i charczał, ale raz po raz ze świstem wciągał powietrze. Amelia kazała dwóm kobietom nacierać go wełnianymi szma- tami. Tarły mocno, dopóki sinobiała skóra nie zrobiła się czerwona, ale opłaciło się. Chłopiec otworzył oczy, jęknął i naprężył całe ciało tak, że o mało nie spadł z łóżka. Amelia patrzyła na niego z uśmiechem. - Wyliże się. Kobiety w o k ó ł niej mruczały coś z uznaniem ale któraś bąknęła: - Jedna sierota mniej albo więcej... Spojrzenie Amelii było twarde, wiele razy musiała wysłuchiwać takich słów. Kobieta uznała, że najlepiej będzie się usunąć, i wyszła, najwyraź- niej zawstydzona. Za chwilę zjawił się jakiś chłop, który kosą skaleczył się w stopę. Amelia wygotowała igłę i nici i zaszyła ranę. Mężczyzna wrzeszczał tak, że wpadła w złość i kazała mu się za- mknąć. Skóra wokół ziejącej rany była biała i martwa, całkiem pozbawiona krwi, więc wła- ściwie niewiele czuł, kiedy ją zszywała. Później, kiedy rana zacznie się goić, będzie dużo go- rzej. Nie powiedziała chłopu o tym, dała mu tylko duży wiór do gryzienia i poradziła, by na noc zdobył trochę wódki. Chory zaklął i zapytał, skąd ma brać pieniądze na wódkę, skoro w domu czeka baba i dwoje głodnych małych dzieci. Wtedy Amelia złagodniała i dała mu odro- binę drogocennego spirytusu Marii. W końcu mężczyzna umilkł i Amelia mogła założyć ostatni szew. Wtedy jakoś się opanował, spoglądał z drżeniem na ranę, która teraz była czysta i sta- rannie zamknięta. Czarne supełki nie wyglądały może zbyt ładnie, chłop wiedział jednak, że miał wielkie szczęście. Jeszcze będzie mógł wyjść z kosą w pole. Amelia zajrzała do Synnevy, ale szybko poszła dalej, bo na podwórzu siedziała młoda dziewczyna, która chciała z nią porozmawiać. Mówiła, że ma bóle w piersi. Czy Amelia mo- głaby coś na to poradzić? Od wielu tygodni już nie śpi i nie jest w stanie nic robić.

Amelia przygotowała jej prostą mieszankę z delikatnie działających ziół. Był tam pod- biał i liście brzozy, a także kora lipy i kilka szczypt utartej kory arcydzięgla. Dziewczyna wyglądała na zadowoloną, może najbardziej dlatego, że Amelia ze współ- czuciem wysłuchała, co ją boli, i znalazła słowa pociechy. Zaraz potem Amelię znowu wezwano do środka, przyszli nowi chorzy i oczekiwali pomocy. Widziała cztery czy pięć twarzy, wszystkie znajome. To ludzie mieszkający na brzegu. Prawie wszyscy. Gospodarz z Kvale, ten, który kiedyś odmówił jej dzierżawy ziemi. Przywitała się z nim krótko, potem zwróciła do starej kobiety, oddychającej z wielkim wysiłkiem, i pozdrowiła ją pełna szacunku, pytając, jak się czuje. Gospodarz czekał nadal, chociaż widać było, że traci cierpliwość. Najwyraźniej był na nią zły, spodziewał się chyba, że zostanie przyjęty jako pierwszy. Pewnie przyzwyczaił się do innego traktowania. Amelia pozwoliła, by się przez jakiś czas złościł, po czym znowu pode- szła do niego i poprosiła, by usiadł. - Właściwie to znajdujesz się na niepewnym gruncie, panie Kvale. Wiesz chyba, że to miejsce należy do ludzi z brzegu? Mówiła chłodno, świadoma swego. Przyglądała mu się uważnie, dostrzegła, że poru- szył rękami, które trzymał na kolanach, i przesunął się niespokojnie na stołku. - Ja... ja pomyślałem, że to może źle, że odmówiłem ci tego kawałka ziemi... leży przecież nie uprawiany, nie mam tylu ludzi... Amelia słuchała w milczeniu, czekała. Pozwalała, żeby się denerwował, przeczuwała, że coś się za tym kryje. - Możesz go sobie wziąć - usłyszała w końcu. Spoglądał na nią spode łba, miął kape- lusz w rękach. Amelia stała wyprostowana i starała się unosić wysoko podbródek. Chciała chłopa tro- chę upokorzyć. - Teraz nie wiem, czy jeszcze potrzebuję tego kawałka twojej ziemi, gospodarzu. Nie wiem też, dlaczego przychodzisz do mnie, nagle tak odmieniony. Chłop się zaczerwienił. Gapił się na nią, to znowu odwracał wzrok i rozglądał się ner- wowo po nowo wybudowanej izbie. - Jaki to ładny budynek! Nikt chyba nie widział przedtem takiej izby tutaj... w dole. - Dziękuję - powiedziała Amelia. - Tak, rzeczywiście jesteśmy zadowoleni. O wiele mniej ludzi będzie zimą marznąć.

Chłop mruczał coś pod nosem. W końcu jednak zebrał się na odwagę. - Chyba wiesz, co ludzie gadają, na wsi i w ogóle? Amelia drgnęła, choć starała się ni- czego po sobie nie okazać. - Mówią, że podbijasz bębenka tym obdartusom. Niedługo zaczną myśleć, że są kimś. Opatrujesz ich brudne członki, dajesz im drogą wódkę i wszelkiego rodzaju uzdrawiające na- pitki. Nazywają cię niebezpieczną znachorką, wiesz o tym? Oni się boją, Amelio Mei- sterplass. I pamiętają, z jakiego rodu pochodzisz! Amelia z trudem wciągała powietrze, ale mocno zaciskała wargi. Chłop uniósł wysoko ręce, jakby chciał się bronić. - Nie, to nie ja, oczywiście. I nikt z moich... Uważamy wprawdzie, że to trochę dziwne tak pomagać tej złodziejskiej hołocie... zamiast porządnym ludziom. - Nikomu nie odmawiam pomocy - odparła Amelia stanowczo. - Nooo... proboszcz gada inaczej. On powiedział, i zrobił to na schodach kościelnych, że Amelia Oppdal nie chce przyjmować lepiej sytuowanych mieszkańców parafii. I powie- dział jeszcze, że prowadzi niebezpieczne zabawy, że zadaje się ze złym, żeby wzmocnić swo- je siły i wynajdywać nowe, wstrętne mieszanki, które wlewa w niczego się nie spodziewają- cych ludzi... - Tak, tak, to jego słowa. Oczywiście, to przecież on kazał mi machnąć ręką na tych biedaków i raczej pomagać jego posłusznym parafianom przy porodach i w innej potrzebie. Zmusił mnie, bym wybrała stronę, za którą się opowiadam. No więc wybrałam. Chłop gadał teraz rozgorączkowany, a jego rozbiegane oczy mówiły Amelii, jak bar- dzo nieswojo się czuje w tej izbie. - Dam ci jedno z moich jagniąt, jeśli pójdziesz ze mną do domu i obejrzysz naszego najstarszego chłopca... Było z nim źle przez całe lato. Boję się, że nie przeżyje zimy, z trudem wpychamy w niego coś do zjedzenia... Amelia zastanawiała się pośpiesznie. Najwyraźniej znowu będzie trzeba wybierać. - Chłopak ma bóle w piersi, wciąż chwyta się za gardło i miauczy niczym kociak. Nie jest w stanie przełknąć niczego oprócz cieniutkiej zupy, wciąż tylko płacze, a moja baba traci rozum... Widziała teraz cierpienie gospodarza, to zmiękczyło jej serce i nie bardzo była w sta- nie rozsądnie myśleć. Gdyby poszła z tym gospodarzem i próbowała pomóc chłopcu, to mo- głaby stracić całe zaufanie biedoty z brzegu. Ci ludzie mogliby się od niej odwrócić, może na- wet ją ukarać. Co by powiedział Arntor? Czy wyrządziłaby mu krzywdę, gdyby w ten sposób

złamała jedno z jego niepisanych praw? Czy może widziałby w tym tylko handel, interes taki, jakie sam nieustannie przeprowadza, gdy jakiś gospodarz prosi go o pomoc? Powinna tylko zadbać, by zarobek był tego godzien. Odrzekła więc surowo: - Narażę się na nieprzyjemności, jeśli teraz z tobą pójdę, gospodarzu. Jak sam powie- działeś, proboszcz nie bardzo się przejmuje tym, co się tutaj dzieje. Nie jest to jego ziemia, dlatego mogę spokojnie zajmować się swoimi sprawami. Jeśli jednak pomogę twojemu chłop- cu... to się może rozejść. Plotki, złe plotki o mnie i o mojej rodzinie. Chłop pochylił się do przodu, wyglądało na to, jakby chciał złożyć przed nią ręce. - Nie, nie! Nikt nie powie ani słowa, obiecuję ci to! Nikt o niczym nie musi wiedzieć, tylko obejrzyj chłopca! Sama będziesz mogła wybrać jagnię, najtłustsze ze wszystkich... o, na miłość boską, chodź ze mną! Nie możemy już dłużej patrzeć, jak on cierpi, żona i ja! I nikt nic nie umie na to poradzić, wszyscy tylko wydziwiają i mówią, że trzeba się modlić, żeby się już tak nie męczył... Amelia zdecydowała się, zanim oczy gospodarza zwilgotniały. Rozejrzała się niepewnie, ale jej słowa zabrzmiały stanowczo: - Wezmę jagnię, gospodarzu, ale chcę też cztery funty sera i faskę masła. A zimą po- zwolisz nam rąbać drzewo w swoim lesie, cztery kupki gałęzi. Gospodarz zbladł, ale szybko się opanował. - Twarda z ciebie kobieta, Amelio, targujesz się z człowiekiem, który musi ratować życie swego najstarszego syna! Ale dostaniesz wszystko, czego żądasz, bo bez niego i tak nie miałbym już dla kogo pracować. On ma któregoś dnia wszystko przejąć, dostanie cały spadek po ojcu, i powinien wiedzieć, jak się dla niego staraliśmy! Skinęła głową, tym razem życzliwie. Oczy gospodarza były zimne. - To znaczy, że przyjdziesz, wkrótce? - Jutro nocą - odparła Amelia. - I daj mi rękę na znak, że nikomu o tym nie wspo- mnisz! - Bądź spokojna - zapewnił mężczyzna z gorzkim uśmiechem. Arntor włożył czystą kurtkę, ale czuł się w niej nieswojo, ubranie było nieprzyjemnie sztywne i obce. Hjordis rzeczywiście się postarała, przyszyła nawet nowe drewniane guziki, nasmarowała je tłuszczem i wypolerowała do połysku. Była wściekła, kiedy Arntor kopnął pożyczoną balię i nie chciał się kąpać. Nazwała go brudnym starym dziwkarzem i wypędziła za drzwi.