ROZDZIAŁ I
W górach Sogn, między Lyster i Lom, początek kwietnia 1731
Dwie postaci poruszały się niczym zlodowaciałe śnieżne bałwany. Dopiero teraz, w
ostrym świetle poranka, można było w ich twarzach rozróżnić ludzkie rysy. Jeden z wędrow-
ców, niższy i młodszy, nosił wielką futrzaną czapę naciągniętą głęboko na oczy. Śnieg i szron
wczepiały się w sierść futra, tworząc duże bryłki lodu, które podzwaniały niczym członki ko-
ściotrupa, kiedy chłopiec ślizgał się na wygładzonych kamieniach.
Drugi był znacznie wyższy, o ile chłopiec przypominał zziębniętego lisa, to ten był ni-
czym biały niedźwiedź. Też miał naciągniętą głęboko futrzaną czapkę, ale gołe ręce próbował
nieustannie ogrzewać pod wilczurą. Ubrania obu zesztywniały od zamarzniętej wilgoci, przy
każdym kroku połatane skórzane spodnie trzeszczały jak długo nie smarowane tłuszczem
buty. Byli ubrani ciepło, nawet jak na tę wędrówkę poprzez wymarłe, smagane wichrem góry.
Niewielu ludzi wyruszyłoby w taką drogę wczesną wiosną, zwłaszcza w tym roku, gdy nawet
najbardziej niecierpliwi kupcy postanowili poczekać jeszcze parę tygodni.
Niebo wisiało nad nimi szare i ciężkie, mimo że światło dnia zdecydowało się już
przedrzeć przez chmury. Szli godzinę albo i dwie od chwili, gdy kaszląc wydostali się z jamy,
wygrzebanej pod wielkim kamieniem.
Obaj mieli na nogach rakiety śnieżne z jeleniej skóry i wierzbowych witek, ale wyższy
mężczyzna przewracał się nieustannie, bo za dnia powierzchnia śniegu stawała się mniej
twarda.
Potrzebowali dziesięciu dni, żeby dojść aż tutaj. Nie przejmowali się zamiecią w naj-
dzikszych partiach gór, odmrożone palce u rąk opuchły i zrobiły się szare, bolały dotkliwie,
gdy tylko wsuwali je pod ubranie, żeby się rozgrzać.
Chłopiec, który mógł mieć piętnaście, szesnaście lat, szedł wyciągając nogi i podtrzy-
mywał ojca za każdym razem, kiedy ten tracił równowagę.
Przyglądał się uważnie jego twarzy pod oblodzonym futrem czapki. Widział, że rany
są zaognione i zaczynają ropieć. Brązowe oczy zrobiły się matowe i spoglądały na świat obo-
jętnie.
- Wstawaj! Wstawaj, ojcze, nie możesz tak tutaj leżeć! Jest dzień, musimy iść dalej, to
przeprawimy się przez Turtagro jeszcze za widoku!
Ojciec spoglądał w górę na szare, zimne niebo. Sinym językiem oblizywał spękane
wargi, na które spadło kilka płatków śniegu.
- Diabli wiedzą, Ravi... czy nie byłoby lepiej, gdybym tu został...
- Wstawaj!
Rozkaz chłopca brzmiał ostro i nieustępliwie, ale w jego niesamowitych oczach tliła
się desperacja. Włosy miał pod futrzaną czapą półdługie, potargane, młoda twarz lepiej znosi-
ła zimno niż twarz ojca, może dlatego, że chłopak dostał lepszą czapkę, a poza tym w drodze
zawsze bardzo starannie wycierał każdą kroplę wilgoci.
Ujął ojca pod pachy, zwinne dawniej, muskularne ciało tamtego przypominało teraz
tuszę zaszlachtowanego zwierzęcia. Ojciec wymyślał i klął, ale głos mu się łamał.
Zaciskając zęby, chłopak przywrócił go do pozycji stojącej, a potem zaczął sznurować
jego śnieżną rakietę, która się rozwiązała.
- Zgubiłeś coś? Worek jest otwarty. Nie możemy niczego zgubić! Gdzie jedzenie?
Ojciec chwiał się. Rozciągały się przed nimi białe pustkowia, pozornie bezkresne, ale
daleko stąd, poza krawędzią szarej mgły, znajdują się jakieś ludzkie siedziby. Trzeba minąć
przysypane śniegiem pasterskie szałasy i mleczarnie za tamtymi wzniesieniami, miejsca,
gdzie latem można ukraść kubek jeszcze ciepłego mleka.
Trzeba przebrnąć przez położoną poniżej dolinkę, przez mokradła, przez zagajniki
górskich brzóz i wierzbiny.
Potem zacznie się schodzenie stromo w dół i przy odrobinie szczęścia w ciągu dnia
czy dwóch mogą dotrzeć do najwyżej położonych zagród Fortun.
Jeśli kamienne osypiska nie okażą się niemożliwe do przejścia teraz, w okresie osta-
tecznej rozprawy wiosny z zimą.
Jeśli nogi ojca ostatecznie nie zawiodą.
Ravi czuł w ustach ciepły smak krwi. Wiedział, że zużył większość swoich sił. Że on
sam wkrótce może paść na ziemię i z mętnym wzrokiem leżeć, pozwalając się pieścić zimne-
mu śniegowi, dopóki nie wyda ostatniego tchnienia. Nie zdoła dźwigać ojca przez całą tę dłu-
gą, trudną drogę, jaką jeszcze mają przed sobą. W gruncie rzeczy nie był silnym ani dobrze
zbudowanym chłopcem, raczej chudym, ale zwinnym, i kiedy przyszło co do czego, wytrzy-
małym jak psia skóra.
Przeklinał tego upartego starego człowieka, który naciskami i groźbą zmusił go do po-
dróży. Ojciec był niczym niedźwiedź, prawdziwy olbrzym, kiedy dawniej napinał mięśnie ra-
mion, był w stanie rozerwać rzemienną przepaskę. Miał takie same czarne włosy, ale oczy
zdawały się łagodniejsze niż oczy syna. Nieczęsto zdobywał się na odwagę, by wytrzymać
spojrzenie swego jedynego potomka, zwykle, kiedy go bił, mocno zaciskał powieki.
Ravi myślał: Mógłbym zostawić go tutaj, niech leży, dopóki nie umrze.
Mógłbym od niego odejść, właściwie nikt nie miałby do mnie pretensji.
Wiedział jednak, zanim ta okrutna myśl dobiegła końca, że to niemożliwe.
Byli ze sobą związani, ojciec i on, chociaż bardziej niż cokolwiek innego łączyła ich
krew. Bywali już przedtem w ciężkich opałach, zaglądali w białe oczy śmierci i wielokrotnie
musieli walczyć o życie. Taki przypadł im los, sami go wybrali. Nie było na świecie miejsca,
które mogliby nazywać domem, i chyba nie będą go mieli, dopóki jakaś litościwa dusza nie
zbije paru desek, w których zostaną złożone ich szczątki.
Ravi przyglądał się ojcu, który chwiejnie, stąpając z nogi na nogę, wlókł się dalej.
Znowu poczuł ów znany szum w uszach, narastający do huku orkanu. Czekał na wizje.
Pojawiły się wkrótce.
Nad płaskowyżem wisiało blade słońce i świeciło prosto w oczy dwóm przemarznię-
tym ludziom, którzy uparcie przedzierali się przez nie mające kresu pustkowia. W powietrzu
wyczuwało się wiosnę, ale tutaj na wysokości co najmniej tysiąca metrów, nic jeszcze nie
świadczyło o jej nadejściu. Nawet mały strumyk z topniejącego śniegu nie zaszemrał. Nigdzie
żadnych ptaków, ciężkie chmury tłumiły wszelkie dźwięki i przesłaniały widoki, tworzyły
niemal nierzeczywisty nastrój. Ludziom zdawało się, że zostali owinięci w szarą, wilgotną
wełnę. Brudnożółte słońce świeciło nad horyzontem, wkrótce ono też zniknie, zbliżała się ko-
lejna długa noc.
Ravi nie rozpoznawał tej okolicy. Wiedział, że kiedyś już tędy przechodzili, ale wtedy
był chyba bardzo mały. Ojcu zaś najwyraźniej nie starczało sił, by zastanawiać się, czy idą we
właściwym kierunku, zostawiał za sobą w śniegu dziwne ślady, jak przepiórka, która odkryła,
że ktoś zagraża jej gniazdu i biega tam i z powrotem, udając ranną.
- Ojcze, musimy iść tą drogą! Chyba widzisz tamte skały, nie przedrzemy się obok
nich!
Rein przystanął z jękiem. Nasiąknięte wilgocią rakiety trzeszczały przy każdym kroku.
Teraz, pod wieczór, powierzchnia śniegu znowu zamarzała.
- Daleko jeszcze do szałasu? Gdzieś tu chyba powinny być szałasy należące do Turta.
Ojciec mamrotał niewyraźnie, pokazywał dziwnie przesadnym ruchem na pokryte ka-
mieniami zbocze, po którym schodzili.
- Tam... na dole. Ale o tej porze ludzi chyba nie ma.
- Trafimy - rzekł Ravi stanowczo, zaciskając rękę na worku przerzuconym przez ple-
cy.
Szli dalej, stawiając powolne, coraz mniej pewne kroki. Zewsząd czaiła się już ciem-
ność, Ravi zaczynał się śpieszyć, ale nie miał odwagi za bardzo popędzać ojca. Ten blisko
pięćdziesięcioletni mężczyzna był niewiarygodnie silny, znano go i na wschodzie, i na zacho-
dzie kraju jako siłacza podnoszącego ogromne ciężary. Nie należał jednak do takich, którym
można nieustannie dokładać obciążeń, a oni dają sobie z tym radę.
Ja taki jestem, myślał Ravi.
Codziennie życie zdziera ze mnie małe, cieniutkie, bolesne wiórki, a ja mimo to idę
dalej jakby nigdy nic.
Ojciec pochodzi z gatunku tych, co to potrafią wymachiwać siekierą, jednym doskona-
le wyćwiczonym cięciem powalą sosnę, a ziemia grzmi i trzęsie się, kiedy ona pada.
Kątem oka Ravi dostrzegł, że ojciec zaraz się przewróci. Przypominał drzewo podczas
burzy. Wielkie, potężne, górujące nad okolicą drzewo, które zaraz się podda, wyrywając z
ziemi korzenie.
Chłopiec szedł z zamkniętymi oczyma. Wywoływał wizje, ale one jakby się z nim
drażniły, pojawiały się i przepływały obok.
Jakiś mężczyzna... mężczyzna, a obok zwierzęta. Krowy? Nie, idą zbyt lekko, chyba
konie. Jedno zwierzę wydaje jakiś dźwięk. Przeciągłe, pełne skargi zawodzenie. Ktoś je ude-
rzył, a może ciął biczem? Ravi zaciska szczęki. Mężczyzna... chyba się uśmiecha, ale nie do
kogoś konkretnego. Jakby obok nich. Czy jest przyjazny? A może chce oszukać?
Ravi uznał, że najlepiej nic nie mówić. Nauczony doświadczeniem nie opowiadał o
swoich dziwnych wizjach, choć akurat teraz ojciec pewnie nie traciłby sił na wymierzenie sy-
nowi policzka, od którego dzwoni w uszach.
Coś innego przyciągnęło uwagę Raviego.
Przez chwilę nie był pewien, czy to jeszcze wizja, czy rzeczywiście dwa duże, piękne
konie mogą być przywiązane do niskich zarośli tutaj, co najmniej kilkadziesiąt kilometrów od
ludzkich siedzib.
Powiedział do ojca:
- Patrz! Ludzie!
Rein zatrzymał się, przesłaniał dłonią oczy, choć przecież słońce przestało świecić.
- Ludzie...?
- Tak! Konie! Więc muszą być i ludzie! - Uniósł głowę i węszył w powietrzu. - Jedze-
nie... rozpalił ogień...
Ojciec zaklął cicho.
- On? Chyba jest ich więcej? Myślisz, że zechcą nas zaprosić i dać coś do zjedzenia?
- Chyba nie odmówią pomocy. Sami zobaczą, że jesteś umierający...
Ojciec znowu zaklął, głównie z powodu tego strasznego zmęczenia. Uwolnił się od
wspierającego ramienia syna, stracił równowagę i runął jak długi na zamarznięty śnieg. Ravi
stał i zaciskał powieki, nie chciał patrzeć, jak ojciec próbuje wstać. Wolno ruszył przed siebie.
- Hej, dobrzy ludzie! Jesteśmy dwoma wyczerpanymi wędrowcami, którzy nie chcą
wyrządzić nikomu krzywdy...
Krzyczał w coraz gęstszy mrok, nie widział nikogo, tylko te dwa konie niecierpliwie
przestępujące w śniegu z nogi na nogę. Kiedy jednak podszedł bliżej, pod osłoną zarośli zoba-
czył skulony cień. Zobaczył też, że nieznajomy rozpiął dużą skórę dla ochrony przed wiatrem
ciągnącym od strony doliny.
- Stój!
Mężczyzna podniósł się i wyprostował. Ravi zobaczył, że trzyma w rękach coś długie-
go i ciemnego. Karabin?
Gwałtownie przystanął, jakby nagle przymarzł do śniegu. Nie miał nawet odwagi się
odwrócić, żeby zobaczyć, czy ojciec idzie za nim. Wkrótce jednak usłyszał jego ciężki od-
dech.
- Nie zbliżajcie się, wściekłe psy! Nie uwierzę, że jesteście tacy bezbronni! Tkniecie
moje konie, to porozwalam wam łby!
Ravi wyciągnął ku grożącemu ręce, pokazując mu puste dłonie.
- Nie... nie... nie ruszymy niczego, co należy do ciebie. Nie chcielibyśmy... prosimy
cię jednak, byś pozwolił nam posiedzieć i spędzić noc z tobą i twoimi końmi. Widzę, że masz
pod dostatkiem okryć, może skapnie też trochę jedzenia dla nas.
Mężczyzna splunął w śnieg. Wiatr szarpał poły jego kurtki.
- Jedzenia? Ha, nie mam więcej, niż sam potrzebuję. Niech wam się nie wydaje, że
Antonius Wędrowiec urodził się wczoraj! Niech wam się nie wydaje, że doszedłby w życiu
tak daleko, gdyby się litował nad wszelkimi włóczęgami! Idźcie swoją drogą, obcy! Idźcie,
jeżeli wam życie miłe!
Ravi poczuł, że ojciec trąca go w ramię.
Odepchnął go lekko na bok, nie chciał, żeby mieszał się do rozmowy. Wyczuwał
wściekłość ojca, jakby mu na kark spadały lodowate krople.
Ponownie zmierzył wzrokiem obcego, stwierdził, że tamten stoi ze strzelbą w rękach.
- Bardzo cię proszę, mój ojciec jest ranny i przemarznięty. Boję się, że sami nie damy
sobie rady, potrzebujemy...
- Wynosić się, powiedziałem! I to prędko!
Ravi nie widział w ciemnościach oczu tego człowieka, ale dostrzegł jakiś pośpieszny
ruch i zdążył zrobić tylko krok w tył, gdy kula świsnęła mu koło ucha. Rzucił się na ziemię,
pociągając za sobą ojca, potem przelazł przez jego ciało i badał, czy nie natrafi gdzieś na
strużkę świeżej krwi.
- To był strzał ostrzegawczy, łazęgi! Jeśli natychmiast nie pójdziecie swoją drogą, to
zobaczycie, że następnym razem nie spudłuję!
Rozdygotany Ravi głęboko oddychał, znowu złapał ojca pod pachy i z całych sił od-
ciągał jak najdalej. Rakiety śnieżne sczepiły się ze sobą i obaj upadli w śnieg, gonił ich grom-
ki śmiech tamtego.
- Na wszystkich strażników piekieł, przeklinam cię! Żeby cię dzikie zwierzęta pożarły
za ten brak miłosierdzia, żebyś połamał sobie wszystkie kości!
Śmiech przybierał na sile, stawał się coraz głośniejszy.
Ravi zacisnął pięści, grożąc naśmiewającemu się z nich człowiekowi, i wysyczał przez
zaciśnięte wargi kolejne przekleństwo.
Ojciec nie odezwał się ani słowem.
Szedł jednak naprzód, jakby posiadał jakąś siłę, o której Ravi nie wiedział.
Padli na ziemię pod wielkim kamieniem, ciemność wokół nich stawała się coraz gęst-
sza, niemal absolutna. W ostatnich promieniach gasnącego dnia ów kamień rysował się ponad
nimi niczym szara, chroniąca ich postać, i Ravi wciągnął ojca pod tę niepewną osłonę. Jedy-
ną, jaką udało im się znaleźć.
Dzwonił zębami, miał wrażenie, że ręce mu poodpadają, tak bardzo bolały go niczym
nieokryte palce. Nocą mróz chwyci z pewnością spory, chociaż znad doliny wiatr przynosił
raz po raz powiewy, w których wyczuwało się wiosnę.
Jeszcze jedna noc...
Tylko jedna noc, może jutro znajdą się wśród ludzi.
Ravi skulił się przy ojcu, zadbał, by dłonie starego znalazły się pod pachami, sam też
przez chwilę rozcierał sobie obolałe palce.
Został im jeszcze tylko jeden kawałek solonego mięsa, siłą wsunął ojcu kęs między
wargi, spostrzegł grymas, jakby tamten chciał wypluć słone jadło, które piekło go w otwarte
rany.
- Jedz! Potrzebujesz tego. W przeciwnym razie umrzesz!
Nabrał śniegu w dłonie, wepchnął go ojcu do ust. Tamten przełykał z trudem, ale jed-
nak. Ravi widział, że chuda twarz ojca krzywi się z bólu. Ale z jego gardła nie wydobył się
najmniejszy dźwięk.
- A co z twoimi nogami? Bardzo mokre?
Rein opadł z powrotem w śnieg. Gruby kożuch z owczej skóry stanowił skuteczną
ochronę. W workach mieli natłuszczone skóry, na których można się było położyć. Zwykle
dobrze chroniły przed wilgocią.
Ravi podniósł się, rozpostarł skóry na śniegu i wciągnął na nie ojca.
Dygocząc z zimna, okrył go kurtkami, a potem sam wpełzł na posłanie i ułożył się tuż
przy mężczyźnie, który go spłodził.
Leżał, nie śpiąc, nie miał odwagi zasnąć głęboko.
Nie bał się górskich zwierząt, ludzi na razie także nie.
Ale w ciągu tych czternastu lat, które przeżył na świecie, nauczył się wiele o sobie sa-
mym i swojej wyjątkowej sytuacji. W każdym razie tyle, by wiedzieć, że teraz, kiedy jest tak
strasznie zmęczony, pojawią się wizje. Nie był w stanie nimi kierować, nie umiał ich od sie-
bie odepchnąć... mógł tylko uczyć się z nimi żyć, a niekiedy tłumaczyć ich znaczenie i wyko-
rzystywać to.
Czuł lekki szum w uszach.
Nagle zrobiło mu się gorąco.
Ojciec z pewnością zapadł w sen, a może umarł?
Ravi nie starał się sprawdzić, jak jest naprawdę.
Usiadł na posłaniu i spokojnie wpatrywał się szeroko otwartymi oczyma w nocne
ciemności.
Widział tańczące w powietrzu płatki śniegu, niektóre opadały leciutko na jego policz-
ki, kładły się na powiekach, które jednak ani drgnęły.
Wkrótce śnieg topił się od tej odrobiny ciepła, którą Ravi jeszcze w sobie miał.
Kropelki wody spływały po policzkach chłopca, nie były jednak słone ani gorzkie jak
łzy.
Wciąż wpatrywał się w mrok przed sobą.
Ciszy nad pustkowiem nie zakłócał żaden dźwięk.
Aż do chwili, gdy nagle powietrze przeciął ostry krzyk. Krzyk, który mógł wydać ran-
ny żbik albo wilk, albo jakiś człowiek w wielkiej potrzebie.
Ravi stwierdził, że wypełzł na śnieg, ręce miał czerwone, pokryte białymi plamami
odmrożeń, mocno zatkał sobie nimi uszy.
Długi rząd ludzi... sami obcy, wędrują w krajobrazie, którego on nie zna. Na samym
początku idzie wysoki mężczyzna, ubrany w skóry, byle jak ze sobą pozszywane rzemieniami.
Trzyma za rękę dziecko, małe, płaczące dziecko. U pasa dynda długi, połyskujący żółtym me-
talem nóż. Suną jak w pochodzie, słychać bębny... zgiełk instrumentów, prymitywną pieśń...
przystają obok wielkiego kamienia... dostrzega w ostrzu noża błysk wiosennego słońca...
Po chwili jakby przeskoczył z jednego sennego marzenia w drugie, teraz widział jakie-
goś mężczyznę z dwoma końmi, który schodzi wolno ścieżką ze stromego zbocza. Wokół nie-
go wszędzie śnieg, lecz także nagie, czarne szczyty, z których spływa woda. Niepewne słońce
rzuca cienie przed idącym. Ten nagle poślizgnął się w swoich niezdarnych butach, musiał jed-
nego z koni mocno szarpnąć za uzdę, bo zwierzę się opierało, nie chciało iść za nim tą stromą
ścieżką na krawędzi osypiska. Pod nimi rozciąga się dolina, tego ranka ukryta pod delikatną
zasłoną mgły.
I oto, w jednym momencie, bezgłośnie i jakby poza rzeczywistością, mężczyzna zni-
ka, a razem z nim jeden z koni.
Drugi stoi jak skamieniały na ścieżce, otwiera pysk, pokazując żółte zęby, zgrzyta
nimi w niemym przerażeniu, a potem rży tak, że głos niesie się daleko, zwierzę gwałtownie
zawraca i podchodzi kawałek w górę.
Ravi pozwala widzeniu ulecieć, zdążył się już nauczyć, że nie należy stawiać oporu.
Sceny falują przed jego oczyma, pojawiają się i znikają jak we śnie. Zdołał jednak wyczuć ból
dziecka i dotarł do niego intensywny zapach budzących się roślin. Wkrótce potem wrócił do
rzeczywistości, wszędzie śnieg i mróz, znowu mu się udało, potrafił zapanować nad swoimi
myślami. Zasnął.
Kiedy Ravi się ocknął, coś raziło go w oczy, jakieś ostre i trudne do zniesienia światło.
O czy przesłaniała mu czerwona plama, zmusił się jednak, by je otworzyć i rozejrzeć się po
okolicy.
Było już późno.
Słońce, migotliwa powierzchnia śniegu, tysiące diamentów zdobiły krajobraz i sztyw-
ne od mrozu ubranie chłopca. Mgła zelżała, ten poranek przynosił zapowiedź nowej pory
roku. Ravi miał wrażenie, że dociera do niego świergot ptaków, słyszał jakieś dziwne dźwięki
w powietrzu, trzaski i dudnienie jak w czasie, kiedy rzeka łamie lody i uwalnia się z okowów.
Ojciec wyglądał jak martwy.
Ale szeroka klatka piersiowa poruszała się z wolna przy ciele Raviego. Spali przytule-
ni do siebie i prawdopodobnie dzięki temu ocalili życie.
Ojcu burczało głośno w brzuchu, potem gwałtowny kaszel przestraszył Raviego i zara-
zem zirytował.
- Wstawaj, ojcze! Musimy ruszać. Jest piękny dzień, zajdziemy dziś daleko, może do
celu...
Ojciec otworzył jedno oko. Drugie było kompletnie zaklejone materią spływającą z
rany na czole.
- Chcę jeszcze pospać.
Głos brzmiał niczym zardzewiała piła w zetknięciu z twardym drewnem.
Ravi jęknął. Z niechęcią stwierdzał, że ojciec pozbawiony jest wszelkiej woli walki.
- Wstawaj zaraz! A jak nie, to cię tu zostawię i umrzesz, kto, do diabła, przejmowałby
się...
Teraz ojciec poruszył się, usiadł z wielkim wysiłkiem. Otworzył też drugie oko, pa-
trzył prosto w twarz Raviego.
- Nie odważysz się zostawić mnie tutaj, Ravi. Jesteś na to zbyt tchórzliwy... nigdy so-
bie sam nie dasz rady, taki odmieniec jak ty...
On o wszystkim wie.
Ravi czuł bolesne pieczenie w sercu za każdym razem, kiedy ojciec w ten sposób mru-
żył oczy i mówił z szyderstwem w głosie.
Odmieniec.
Głupiec.
Pomyleniec.
Owszem, to prawda. Nie dałby sobie sam rady. Bardzo chciałby się pozbyć tego
wiecznego ojcowskiego marudzenia i uszczypliwości, nie chciał więcej patrzeć, jak tamten się
upija, ani słyszeć, jak go przeklina i szydzi z niego, ale też z tych diabłów, które sprawiły, że
urodził mu się półgłupi syn.
Ravi dygotał w chłodzie poranka, drżał, gdy płuca wypełniały się mroźnym, czystym,
ale już jakby wiosennym powietrzem. Patrzył w inną stronę, odszedł kawałek od ojca. Dawno
już nie odważył się mu przeciwstawić.
Stary chyba jednak za nim pójdzie.
Ravi wiedział, że ta wyprawa przez góry naruszyła wyraźnie równowagę między nimi.
On sam powinien chyba teraz wymagać więcej szacunku dla siebie. Widać przecież, że
wkrótce będzie mężczyzną. Czyż nie uratował ojcu jego nędznego życia?
Musi być koniec z biciem, koniec z traktowaniem go jak smarkacza. Ale wystarczyło,
że ciemne oczy ojca na nim spoczęły, a Ravi zaczynał się trząść jak małe dziecko. Jakby w
każdej chwili spodziewał się ciosu w głowę ciężką ojcowską pięścią lub kopniaka w bok pod-
kutymi żelazem butami. Już dawno temu przekonał się, że o wizjach najlepiej nic nie mówić.
Wielokrotnie nosił wielki siniak na żebrach, kiedy pozwolił sobie na tego rodzaju zwierzenia.
- Nie staraj się być głupszy, niż jesteś, gówniarzu. Nie zmyślaj niestworzonych rzeczy,
myślisz, że mnie oszukasz?
Tak było za każdym razem, kiedy się wygadał, kiedy nie był w stanie powstrzymać
przepowiedni o wydarzeniach, które miały nastąpić.
Ojciec uczył go, że powinien trzymać pysk.
To przecież nie żadne wymysły, wiedział o tym dobrze. Ale dlaczego stary mu tego
zabrania? Dlaczego nie może uznać, że syn dźwiga straszne przekleństwo?
Ravi szedł szybciej, niż zamierzał, wiedział, że ojciec będzie miał trudności, żeby za
nim nadążyć, mimo że teren zaczynał łagodnie schodzić w dół.
Nikt jednak nie prosił go, żeby zwolnił.
Ravi jeszcze bardziej przyśpieszył kroku, zaciskał z goryczą zęby.
Musiał sobie pozwolić na tę małą zemstę. Na niewielką radość z tego, że usłyszy bła-
galne wołanie ojca, czy nie mógłby zaczekać...
Może jednak stary wolałby umrzeć, niż utracić twarz wobec swego niedorosłego syna?
Ravi zmniejszył tempo marszu. Nie chciał się odwracać i oglądać za ojcem, słyszał
szuranie śnieżnych rakiet kawałek za sobą.
Nad nimi krążył jakiś ptak Śnieżny jastrząb. Szary i biały, z brązowymi skrzydłami.
Ravi śledził lot ptaka, wyczuwał jakaś dziwną wspólnotę z tym stworzeniem.
Gdyby tak on mógł unieść się ponad pustkowiem i pożeglować w dal.
Gdyby to tak on...
Znaleźli samotnego konia parskającego nerwowo nad stromym urwiskiem. Był brązo-
wy, nędzną derkę pokrywał biały szron.
Poszarpana uzda zwisała z karku. Chyba ona właśnie uratowała konia, została zrobio-
na z kiepskiej skóry. Pewnie oba zwierzęta były ze sobą związane.
Ravi nie musiał spoglądać w dół na osypisko, by wiedzieć, co się tam znajduje.
Nieśmiała, pulsująca radość rozrastała się w jego sercu, które zaczęło bić szybciej.
Stało się. Znowu wszystko dokładnie przewidział.
Zacisnął pięści, najchętniej uniósłby triumfalnie głowę, ale coś go przed tym po-
wstrzymywało. Mroczne uczucie szczęścia buzowało w nim, sprawiało, że czuł się niczym
król, władca, potężny bóg.
- Koń jest nasz, ojcze! Tamten, przeklęty, dostał to, na co zasłużył...
Był absolutnie nieprzygotowany na cios, który spadł na niego od tyłu, nie pojął, co się
stało, dopóki leżąc na plecach i czując pod sobą ostre kamienie, nie spojrzał wprost w wy-
krzywioną twarz ojca.
- Coś ty, do cholery, zrobił?
Rein mówił szeptem, prawie bezgłośnie, ale takim tonem, że Ravi przestał oddychać.
Kolejny cios, już nie tak silny, spadł na policzek Raviego. To nie były ciosy wymie-
rzane w walce dwóch mężczyzn, to było raczej przywoływanie do porządku niesfornego, złe-
go dzieciaka.
Postać ojca odpłynęła sprzed oczu Raviego.
Teraz on zataczał się, schodząc po wąskiej oblodzonej ścieżce.
Na dole dostrzegał dziwnie wykrzywione ciało konia, krew zabarwiła kamienie ciem-
nobrunatnym kolorem.
Noga mężczyzny znajdowała się w jakiejś niemożliwej pozycji. Głowa rozpękła się
niczym orzech.
Ravi idąc liczył kroki.
Słońce lśniło nad nimi, wysyłając zapowiedź błogosławionego ciepła.
Dostrzegali już najwyżej położone zagrody, ale trzeba będzie do nich iść jeszcze bar-
dzo długo. Jak długo ojciec wytrzyma to tempo? Jak długo on będzie go wspierał i znosił na
dół?
Ravi wiedział, że niedługo znowu zobaczy, że ojciec jest jak bezradne dziecko.
To dziwne uczucie zabić człowieka.
Dziwne, i w jakiś sposób oszałamiające.
Nikt go tym nie obciąży. To było nieszczęście, mężczyzna był zupełnie sam, gdy jego
koń się poślizgnął i ściągnął go w dół.
Kiedy po raz pierwszy stało się coś takiego, Ravi płakał, był niepocieszony, tłukł pię-
ściami wszystkich, którzy próbowali uspokoić rozhisteryzowane dziecko.
Mały chłopiec spadł z bardzo wysokiego drzewa.
Inne dzieci stały jak porażone i patrzyły na zwisającą dziwnie jasnowłosą głowę, kie-
dy dorośli zabierali ciało.
Ravi uciekł stamtąd.
Nikt nie widział go płaczącego.
Ale dzieci szeptały o nim, po raz pierwszy w życiu odczuł coś, co mogło przypominać
szacunek. W ich oczach dostrzegał lęk, kiedy przynosiły mu a to drewnianą lalkę, a to kawa-
łek słodkiego placka, jakieś guziki z malowanego drewna, wędkę z dobrym haczykiem...
Zmarły chłopiec zakpił sobie z Raviego.
Więc Ravi zwabił go podstępnie, chciał, by tamten wszedł na drzewo. Kto zdoła wejść
wyżej? Zwycięzca będzie mógł ściągnąć spodnie przegranemu i wymierzyć mu dziesięć ra-
zów na gołą skórę w obecności kolegów.
Tamten śmiał się i szydził z malca, wszyscy wiedzieli, że Ravi nie jest taki zwinny.
Przeciwnik elegancko wspinał się z gałęzi na gałąź, posuwał się lekko naprzód, wyśmiewając
się z Raviego i nazywając go paskudnym małym krukiem.
Pozostałe dzieci obserwowały w napięciu rywalizację, coraz bardziej odchylały w tył
głowy ze stłumionym „oooch”, kiedy tamten szykował się do skoku na ostatnią, dotychczas
nieosiągalną gałąź na czubku drzewa.
Ravi po raz drugi zobaczył spadającego chłopca.
Dokładnie tak, jak w widzeniu.
Sprężyste, nieduże ciało leciało między liśćmi i gałązkami, opadało i opadało całą
wieczność, krzyk wydobywający się z przerażonych ust był niczym cięcie bicza, zakończył
się jednak głuchym dudnieniem.
Ravi biegł i biegł, przedzierał się przez las, kaleczył nogi o gałęzie i kamienie, ślizgał
się na mchu.
Wtedy nie odczuwał żadnego triumfu, była to tylko pierwsza i niepewna dziecięca
próba igrania ze śmiercią.
Czuł się niczym młody ptak, który po raz pierwszy wylatuje z gniazda, śmiertelnie
przerażony, czy skrzydła utrzymają.
Utrzymały.
Potknął się na zboczu, tak jak tamten chłopiec na drzewie, ale nie uderzył się, lądując
na ziemi miękkiej niczym kobiece objęcia.
Potrafi. Posiada taką moc.
Dotychczas nie odważył się nigdy użyć jej w obecności ojca, uczynił to dopiero dzi-
siaj, zdesperowany.
Ale czy w oczach Reina nie pojawiło się coś nowego, jakiś rodzaj lęku?
ROZDZIAŁ II
Szum strumyka akompaniował piosenkom małych dziewczynek. Bawiły się niedaleko
młyna, rzeka wzbierała i w kwietniowym cieple stawała się coraz potężniejsza, bardziej
wzburzona. Daleko, pod wysokimi szczytami, wciąż jeszcze mienił się bielą śnieg, ale każde-
go dnia słońce pochłaniało go, odkrywając nagie, szaroniebieskie skały.
Fiord leżał dziś spokojny, na powierzchni wody pojawiło się kilka ptaków, bryzgi bia-
łej piany wyznaczały tor przepływającej łodzi.
Na najbardziej nasłonecznionych pastwiskach pokazała się już młoda, intensywnie
zielona trawa. Owce, niczym kłębki wełny, chodziły chwiejnym krokiem, skubiąc upragnione
soczyste pożywienie. Niektórym z nich towarzyszyły brykające jagnięta.
- Patrz na moją łódeczkę! Idzie pierwsza!
Jasny głosik małej Hanny wzbijał się ponad szumem strumienia, dziewczynka podska-
kiwała na dużym kamieniu, śledząc zachwycona, z płonącymi oczyma, malutki kawałek kory.
Jedno oko dziecka mieniło się zielonkawo, jak wody fiordu, kiedy lodowce zaczynają topnieć.
Drugie było ciemnoniebieskie i trochę większe. Mówiono, że podobna jest do swojej babki,
upartej Marji o czarnych włosach. Ale wszyscy, którzy znali małą Hannę, wiedzieli, że odzie-
dziczyła też wiele z łagodnego, miłego charakteru swojej matki, Amelii. Bez znaczenia więc
było, że niesforna czupryna małej bardziej przypominała czarne włosy babki niż złocistolnia-
ne warkocze Amelii.
Troje dzieci na brzegu klaskało w dłonie; potem pobiegły, by przynieść nowe łódecz-
ki. Spuszczały je na wodę z kamiennej półki, tworzącej niewielki pomost ponad wzburzoną
rzeczką, łódki ruszały i w szalonym tańcu spływały w dół. Niektóre się rozbijały lub zacze-
piały o jakieś korzenie przy brzegu, nim zdążyły dotrzeć do celu: do powalonego drzewa ka-
wałek od nich, w dole rzeczki.
Mała Hanna machała ręką do stojącego nad brzegiem mężczyzny. Nie spuszczał wzro-
ku z dzieci, wycinał dla nich te łódeczki, uważnie obserwując niebezpieczną zabawę.
- Tatusiu! Zobacz! Ja znowu wygram, patrz teraz...
Dziewczynka pomknęła do kamienia z kolejnym kawałkiem kory w ręce, potknęła się,
powodując, że serce skoczyło ojcu do gardła, ona jednak ze śmiechem pobiegła dalej.
- Ostrożnie, Hanno! Woda taka wysoka...! Roześmiała się krótko, ale pochyliła jeszcze
bardziej, by patrzeć, co się dzieje z łódeczką. Pozostałe dzieci śmiały się i żartowały. W ich
reakcji nie było złośliwości, ale zachwyt małej Hanny przygasł, zastąpiło go rozczarowanie.
- Zaczepiła się! Och, nie, a tak pięknie płynęła...
Ojciec śmiał się, wołał dzieci do siebie. Cieszył go widok dziewięcioletniej córeczki,
która biegła z rozwianymi włosami, a tuż za nią jej najlepsza przyjaciółka. Ładny blondynek,
który zawsze dotrzymywał towarzystwa dziewczynkom, też był bystrym dzieckiem, to syn
najbliższego sąsiada Karlsgard, Magnusa Storlendet. Był najstarszym synem w rodzinie, ale
miał trzech młodszych braci.
Bendik wziął córkę za rękę, jej koleżankę za drugą. Chłopiec podskakiwał za nimi na
zwinnych, obutych w drewniaki nogach.
- Tatusiu, zagraj nam na flecie! Och, nie wykręcaj się!
Wiemy, że zrobiłeś nowy flet. Zrobiłeś, prawda?
Bendik powstrzymywał uśmiech. Spoglądał szelmowsko w otwartą, śliczną buzię có-
reczki. Ciemne włosy otaczały pulchne, rumiane policzki. Urokowi malej Hanny nikt nie był
w stanie się oprzeć.
W przyszłości będzie niebezpieczna dla wszystkich kawalerów z bliższej i dalszej
okolicy!
Czy już teraz nie wyczuwało się czegoś specjalnego w spojrzeniu małego Erlenda?
Czy nie rumienił się, nie gestykulował tak, że nie ulegało wątpliwości, iż nie z każdą dziew-
czynką tak chętnie by się bawił?
Bendik poczochrał dzieciom włosy, dziewczynki protestowały i robiły obrażone miny.
Mała Hanna zaczęła szukać w kieszeni ojca, pozwolił, by wyjęła maleńki flecik. Sama potra-
fiła już grać na tym instrumencie, ruchem świadomego grajka przyłożyła drobne palce do
otworków. Z prymitywnego instrumentu zaczęły się wydobywać wysokie, perliste dźwięki.
Popłynęły ciepłe tony, Bendikowi ze wzruszenia zwilgotniały oczy.
Dziewczynka wciągnęła głęboko powietrze, spojrzała zielonkawym okiem pod słońce.
- Cudownie, tatusiu! Ten jest jeszcze lepszy niż flet, który zrobiłeś w ubiegłym roku!
Poklepał ją po policzku.
- A w przyszłym roku, moja kochana... w przyszłym roku dostaniesz prawdziwy flet
z... dziewięcioma otworkami, jeśli potrafię...
- Ty przecież wszystko potrafisz, tatusiu! Ty jesteś taki zręczny!
Cmoknęła go w policzek i pomknęła jak wiatr. Pozostałe dzieci pobiegły za nią, chło-
piec na końcu. Bendik wołał za nimi, żeby same nie chodziły nad rzekę ani do młyna. Śmiały
się głośno, ale obiecywały, że nie będą.
Westchnął z uśmiechem, zerwał brzozową gałązkę, na której pojawiły się pierwsze
zielone bazie przypominające mysie uszka, i gryząc ją ruszył w stronę domu.
Słońce mieniło się w srebrnych guzikach surduta właściciela Karlsgard, kiedy spokoj-
nie szedł krętą drogą ze wsi nad fiordem. Zostawił za sobą kościół, na zboczach gór leżały za-
grody ciągnące się aż do Nes, należącego już do sąsiedniej parafii. Na skos od niego ponad
odnogą fiordu również leżała mała zagroda, a jeszcze wyżej na krawędzi stromego urwiska
znajdowały się resztki starego domostwa, porośnięte młodym lasem. Często kierował wzrok
w tę stronę, wiedział bowiem, że tam urodziła się prababka Amelii i cały ród stamtąd pocho-
dzi.
Bergaheim. Teraz opuszczony od tak dawna.
Kiedy przed czterema laty umarła Maria, Amelia wielokrotnie mówiła, że trzeba tam
pójść, rozejrzeć się.
Marja bardzo się zapaliła do pomysłu córki, ale zaraz potem zapomniała, jak to ona.
Bendik był tego miejsca ciekaw. Ludzie we wsi opowiadali o zagrodzie przedziwne
rzeczy, wciąż jeszcze wspominano Upadek, nieszczęście, kiedy cała rodzina spadła ze skalne-
go urwiska prosto na kamienny brzeg i stoczyła się w dół do fiordu.
Odwrócił głowę, odpoczywał chwilę pod wielkimi drzewami. Wieś poniżej wydawała
się w wiosennym słońcu bardzo piękna. Szczyty gór odbijały się w zielononiebieskiej wodzie,
a ponad jego głową wędrowne ptaki, które właśnie powróciły do domu, krzątały się przy bu-
dowie gniazd.
Za następnym zakrętem zobaczy własny dwór.
Karlsgard.
Dwór jego ojca.
Życie ułożyło się Bendikowi wprost niewiarygodnie. Zdarzało się niekiedy, że myślał:
Zaraz się obudzę. Oprzytomnieję i zrozumiem, że wszystko jest tylko snem.
Kiedy zwierzył się Amelii ze swoich dziwnych doznań, ona go nie wyśmiała.
- Ja też to przeżywam - szepnęła mu do ucha. - Codziennie dziękuję Bogu za tyle
szczęścia... wprost nie potrafię się nacieszyć...
- Dostałaś swoją porcję cierpienia w młodości - odpowiedział wtedy.
Teraz, kiedy tak szedł i rozmyślał o swojej ukochanej żonie, niemal czuł na policzku
dotyk jej dłoni.
- Oboje musieliśmy cierpieć - dotarł do niego jej szept.
Amelia, jego ukochana Melia. Taka cudownie jasna, niemal przezroczysta. Niebieskie,
bardzo niebieskie oczy, łagodne niczym letnie niebo. Podczas gdy oczy jej matki mienią się
niebezpiecznie zimnym szafirem jak wzburzone morze. Zawsze lubił swoją teściową, Maryj-
kę. Od pierwszej chwili, kiedy jako ubogi chłopak wywrócił jej świat do góry nogami, twier-
dząc, że jest synem Karla Oppdala.
Uwierzyła mu natychmiast. Zachowała się wobec niego bardzo elegancko. Dała mu
więcej, niż odważyłby się zażądać.
Z drugiej strony, Marja to straszna baba. Nikt nie odważyłby się jej przeciwstawić z
własnej woli. Bendik uśmiechał się pod nosem. Nigdy chyba żadna wieś tak bardzo nie pod-
porządkowywała się kobiecie! Marja występowała na wszystkich tingach, nie bała się zabie-
rać głosu, wprost przeciwnie, swobodnie wypowiadała się wobec tych wszystkich otyłych
chłopów, w obecności pastora, pisarza, pułkownika i lensmana. Milczeli, kiedy ona mówiła.
Kiwali głowami, mamrotali pod nosem, że się zgadzają, jeśli miała coś do zaproponowania.
Żaden z nich nie próbował jej uwodzić, chociaż z pewnością żałowali tego wszyscy. Zdawali
sobie sprawę, że tej kobiecie najlepiej dobrowolnie się podporządkować. Zorganizowała kie-
dyś szkołę dla wiejskiej młodzieży, choć teraz nikt się nią nie zajmował. Sama miała Vilde-
gard, dużą zagrodę, do której zawsze mogli przychodzić chorzy ludzie ze swoimi nieszczę-
ściami, także i ci najbiedniejsi. Wszystko, co tam hodowano i uprawiano, było magazynowa-
ne, by w razie nieurodzaju nie zabrakło jedzenia. Z czasem również bogatsi mieszkańcy para-
fii zaczęli kupować od Marji jej dziwne maści i herbaty, szukać porady w różnych dolegliwo-
ściach. Płacili jej ziarnem, podpłomykami lub suszonym mięsem. Ona potem rozdzielała je-
dzenie wśród tych, którzy nie byli w stanie wyżywić się sami. Marja oddała Bendikowi i
Amelii dwór Karlsgard, dawniej zwany Wdowią Zagrodą, w prezencie ślubnym. Sama zacho-
wała tylko Vildegard i udziały w statku. Vildegard zaliczano do najlepszych w okolicy, dwór
miał być zawsze prowadzony tak, jak robiła to Marja.
Niezwykła kobieta...
Babcia jego córki.
Przyśpieszył kroku, był młody i zwinny, nie skończył jeszcze trzydziestu lat. Szedł te-
raz lekko w stronę swojego pięknego dworu. Nie spuszczał wzroku z lśniących w słońcu za-
budowań, ostatniej jesieni posmarował drewno smołą, połyskiwała teraz soczyście w wiosen-
nym słońcu. A okna, jakich nie miał nikt we wsi, zdawały się mrugać, gdy się zbliżał. Miał
jeszcze do przejścia długą aleję wysadzaną drzewami, przyglądał się prostym dębom, które za
kilka lat rozrosną się, nabiorą okazałości. Na razie są bardzo młode, korony mają niezbyt buj-
ne, w tym roku nawet pączki się jeszcze nie ukazały.
Sam te drzewa posadził.
To było pierwsze, co zrobił we dworze, który jego ojciec doprowadził do rozkwitu.
Jakby chciał jak najszybciej odcisnąć tu własne piętno, stać się częścią tego, co zawsze nale-
żało do Amelii.
Na podwórzu zobaczył jakiś obcy wóz o kołach ubrudzonych błotem. Gniady stary
koń wsuwał głowę głęboko do wiadra, widocznie Amelia poczęstowała go owsem.
Przyjechała młoda gospodyni z Brattbakkmyra, właściwie jeszcze dziewczyna, ledwie
skończyła dwadzieścia lat. Urodziła już jednak dziecko, które teraz spoczywało w ramionach
Amelii, a obie kobiety gaworzyły z nim, cmokały i śmiały się. Matka promieniała z dumy.
Bendik poczuł bolesne ukłucie w piersi.
Amelia powinna mieć więcej dzieci, bardzo pięknie wygląda z maleństwem w obję-
ciach.
Jak to się stało, że nie doczekali się więcej potomstwa?
W pierwszych latach nie rozmawiali o tym, ale czas mijał i Bendik widział, że za każ-
dym razem, kiedy Amelia cierpi na swoją kobiecą dolegliwość, robi się smutna i blada, źle
sypia. W końcu zapytał wprost, a ona długo płakała w jego ramionach. On też odczuwał głę-
boką tęsknotę, ale bardzo się starał nie pogrążać w żalu za tym, czego los im poskąpił.
Amelia musiała to z siebie wyrzucić. Przepełniał ją wstyd i poczucie winy, często ro-
biła sobie z tego powodu wyrzuty.
- Nie jestem naprawdę dobrą żoną, Bendik. Nie potrafię dać ci syna... każdy mężczy-
zna przecież chce go mieć... co się stanie z naszym dworem, kiedy nas zabraknie?
On pokrywał wszystko śmiechem, zapewniał, że znajdą dobrego męża dla małej Han-
ny. Pocieszał ją, mówił, jak bardzo jest zadowolony, że ma tylko dla siebie swoje dziewczy-
ny.
Ona też zaczynała się uśmiechać i ocierała łzy. Przytulała się mocno do niego i szepta-
ła, że mimo wszystko nie zaszkodzi próbować... próbować wiele razy.
Teraz odwróciła się, drobna mała figurka w białoniebieskim czepku mężatki Amelia
wciąż ubierała się w jasne kolory, Marja zamawiała w Bergen najpiękniejsze materiały. Po-
chodziły z Francji, Anglii, od niemieckich tkaczek, kupowano nawet wschodnie jedwabie.
Teraz młoda gospodyni miała na sobie błękitną suknię z najdelikatniejszej wełny, o
prostym kroju.
Zobaczyła męża i oddała dziecko matce. Zdążył zauważyć w jej spojrzeniu błysk żalu.
- Bendik, ukochany, chodź natychmiast! Mam dla ciebie wspaniałe nowiny!
Zakręciła się jak w tańcu, chwyciła go pod rękę, dokładnie tak, jak to zwykła robić
mała Hanna.
- Ingeborg prosi nas, byśmy trzymali do chrztu jej małego synka, czy to nie cudowne?
Będzie chrzczony za trzy tygodnie, już jej obiecałam, że chrzciny wyprawimy u nas!
Musiał się uśmiechnąć, widząc jej prawie dziecinny zapał. Twarz Amelii wciąż była
delikatna, skórę miała gładką jak dziewczyna, ale wokół oczu pokazały się już pierwsze
zmarszczki. Kiedy była zamyślona, na czole pojawiały się głębokie bruzdy.
- Wspaniale - powiedział cicho i przytulił żonę do siebie. Mocno objęci wrócili do In-
geborg, Bendik witał się też z jej mężem, który siedział na wozie bardzo onieśmielony.
Bendik wyciągnął do niego rękę, zaprosił do domu na kieliszeczek. Młody gospodarz
zarumienił się, przepraszał za niespodziewaną wizytę, może to nie wypada tak przyjeżdżać,
gospodarze nie są im przecież nic winni, i Bendik nie powinien sądzić, że to jakaś spekulacja,
że chcą czerpać korzyści z tego, że ich pierworodny będzie miał takich bogatych rodziców
chrzestnych...
Bendik machnął ręką, widział, że tamten mówi szczerze.
- To dla nas zaszczyt, Sigurd. I chociaż nie łączą nas więzy krwi, to jest wiele powo-
dów, byśmy oddawali sobie nawzajem przysługi! Oczywiście, że będziemy trzymać do chrztu
waszego synka! I, rzecz jasna, chrzciny urządzimy tutaj w Karlsgard, jeśli sobie tego życzy-
cie!
- To najbardziej Ingeborg... ona by chciała zrobić wielkie wrażenie na swoim rodzeń-
stwie. Zaprosić wszystkich, dwanaście sztuk z babami, mężami, dzieciakami... ja to tam pra-
wie nikogo nie mam.
Znowu rumienił się, zakłopotany, Bendik musiał niemal siłą ściągnąć go z wozu i za-
prowadzić do eleganckiej izby, gdzie zawsze stała karafka z niemieckiego szkła napełniona
do połowy złocistą, pachnącą wódką.
- Oni chcą dać mu na imię Amos Bendelius - chichotała Amelia. - Oczywiście na na-
szą cześć!
Mąż patrzył na nią i nie wiedział, czy śmiać się czy nie. To rzeczywiście niezwykłe
imię. Ludzie zaczną gadać, bo przecież nie zapomnieli, skąd młoda para pochodzi. Ojciec Si-
gurda odebrał sobie życie, a rodzice Ingeborg oddali ją na wychowanie jako małe dziecko, on
był kupcem, nie miał czasu zbudować domu dla dzieci. Żona chętnie towarzyszyła mu w han-
dlowych wędrówkach, zapłaciła więc nieźle dobrej chłopskiej rodzinie, by zajęli się dziew-
czynką i wychowali ją po chrześcijańsku.
Nic dziwnego, że córka nie chciała teraz nazwać swego dziecka na cześć żadnego z
nich.
Głęboko w sercu Bendika ożyło stare bolesne wspomnienie o kobiecie, z którą był
związany, a która sama zdecydowała zakończyć swoje życie. Nie był w stanie zapewnić jej
nawet porządnego pogrzebu, nie potrafił zapobiec temu, że ludzie skazali jej duszę na wiecz-
ne potępienie. Na szczęście to nie ludzie mają ostatnie słowo w tego rodzaju sprawach, myślał
z goryczą.
- Amos to jeszcze ujdzie, w końcu biblijne imię. Ale Bendelius... to brzmi jak nazwa
jakiejś choroby.
Amelia śmiała się głośno, rozbawiona rzuciła w męża poduszką. Klęczała na łóżku,
włosy zaplotła na noc w dwa warkocze, które podskakiwały teraz na piersiach, wyraźnie wi-
docznych pod nocną koszulą.
- A moim zdaniem to dobre imię. Problem tylko z nazwiskiem, które zupełnie do nie-
go nie pasuje!
Bendik przechylił głowę i też śmiał się głośno.
- O, mój Boże... nie pomyślałam o tym. - Amos Bendelius Brattbakkmyra!
Oboje padli na posłanie, zanosząc się szalonym śmiechem, turlali się i hałasowali, nie
bacząc na to, że ktoś może usłyszeć. Zresztą służba od dawna przywykła do głośnego nocne-
go zachowania swoich państwa, zdarzało się, że gonili się nawzajem i biegali po sypialni ni-
czym rozbaraszkowane dzieciaki. W izbach na dole żyrandole drżały jakby przestraszone...
Ale nikt nie krzywił nosa.
To wprawdzie niezwykłe, ale trzeba się liczyć z takimi sprawami, jeśli się ktoś godzi
na służbę u córki Marji Oppdal. A tego miejsca nie zamieniliby na inne tylko dlatego, że go-
spodyni zachowuje się trochę osobliwie. Na to zapłata i warunki są zbyt dobre.
Mimo wszystko Bendik uciszał żonę, gdy ponownie wybuchnęła śmiechem. Przywarł
wargami do jej kręgosłupa, potem ułożył ją na posłaniu, uniósł koszulę i odsłonił dwie białe,
miękkie półkule.
- Wstydź się, jak możesz myśleć tak brzydko o takich dzielnych młodych ludziach!
Gdyby oni cię teraz zobaczyli, z pewnością nie chcieliby, żebyś podawała ich dziecko do
chrztu!
Amelia zachichotała.
- Co z tobą, szanowny panie? Coś się tak zamyślił...
- Zamyśliłem się? - Uniósł brwi i zacisnął wargi. W oczach miał wesołe ogniki oraz
coś jeszcze, co ona potrafiła odczytać bezbłędnie. - Zaraz ci pokażę...
Zachichotała znowu, ale śmiech przeszedł w jęk, kiedy mąż nagle wsunął ręce pod jej
ciało i uniósł z materaca.
Łaskotało ją okropnie, kiedy wolno przesuwał wilgotne wargi wzdłuż jej kręgosłupa.
Nie była w stanie leżeć spokojnie, wyrywała mu się. Jego głęboki, cichy śmiech i czułe piesz-
czoty rozpalały ją.
Uwielbiała taką zabawę.
Że też dorośli ludzie mogą wyprawiać takie figle!
Śmiech powoli gasł, oboje umilkli, przestali żartować, skończyli z wymierzaniem so-
bie delikatnych klapsów.
Przyjęła go z czułością, wszystko by oddała za tę błogosławioną chwilę, kiedy rozba-
wienie opuszczało jego twarz, znajdował się tak blisko niej, należał cały do niej.
Minęło sporo czasu, zanim poczuła, że jego ciało zrobiło się ciężkie i bezwolne, a w
końcu odsunął się od niej delikatnie.
Całował ją, głaskał jej włosy i szeptał czułe, pełne oddania słowa. Zapytał, czy jest
zmęczona, odgarnął jej włosy z czoła.
Wkrótce potem zasnął.
Ona zaś leżała i zastanawiała się, czy może tym razem nie stanie się cud...
Nie, nie miała już sił na budzenie w sobie nadziei. To zawsze kończy się rozczarowa-
niem. Z jakiegoś powodu utraciła płodność. Urodziła tylko małą Hannę, a potem już nigdy,
przez całe dziewięć łat...
Starała się cieszyć tym, co los jej dał. Szczerze mówiąc, nie było to takie trudne. Bo
czyż nie otrzymała szczęścia, o jakim tylko niektórzy mają odwagę marzyć? Czyż nie ma
męża, którego kocha ponad życie, i wspaniałej córeczki, czyż wszystko nie wskazuje na to, że
wyrośnie z niej i piękna, i mądra młoda kobieta? Sama zna wiele przykładów dużo gorszego
losu. Choćby niedaleko stąd w Hove, którego gospodarz ma więcej ziemi, niż jest w stanie
obrobić, ale Bóg nie zesłał mu syna, któremu mógłby przekazać dorobek życia. A karczmarz,
ów gruby nieszczęśnik, który ma już trzecią żonę, naprawdę zdrową i hożą dziewczynę w naj-
lepszych latach. Wszystko jednak wskazuje na to, że i ona nie da mu dzieci. Urodziwa, młoda
żona robi się coraz bardziej zgorzkniała i zła, goni starego nieszczęśnika po własnym domu
jak niewolnika. Amelia przeczuwała, że żona zmieni ostatnie lata życia karczmarza w piekło.
Tak się właśnie kończy, kiedy człowiek nie cieszy się darami, jakie otrzymał, myślała
Amelia, przywołując samą siebie do porządku.
Ale tak bardzo chciałaby dzielić taką radość z Bendikiem, ten pełen słodyczy czas,
kiedy płód dojrzewałby w jej łonie. Parę krótkich miesięcy jej życia. Pragnęła poczuć w sobie
jego ruchy, chciała przeżyć czas dobrego oczekiwania u boku Bendika.
Kiedy chodziła z małą Hanną, wszystko było inne. Ciąża w cierpieniu i strachu, w tę-
sknocie i smutku. Była przekonana, że on jest jej bratem. Spotkali się jako nieznajomi, poko-
chali się i zadzierzgnęli nierozerwalne więzy. I nagle spadła na nich ta okrutna prawda, że on
jest synem jej ojca. Nikt nie wiedział, jaki grzech popełnili młodzi. Nikt nie wiedział, że
Amelia wyjechała do Sogndal i Meisterplassen, by w tajemnicy urodzić dziecko, spłodzone w
niewybaczalnym grzechu.
Kazirodztwo...
Na szczęście okazało się, że to nieprawda.
Ból, którego doznała, kiedy matka zdradziła jej swoją tajemnicę, był dotkliwy, ale
ulga jeszcze większa. Okazało się, że to nie jej ukochany ojciec ją spłodził. Jej dobry, zawsze
troskliwy tata dał jej wszystko z wyjątkiem własnej krwi. Ona bowiem i jej brat bliźniak przy-
szli na świat w wyniku ponurej intrygi Marji, jakiej dopuściła się w młodości. Uwiodła syna
samego pastora.
W okresie po pogrzebie ojca Amelia zastanawiała się trochę nad tym, jak też wyglądał
ów Justitian Revelin, jaki był. Wyjechał do Kopenhagi, nie wiedząc o tym, że Maryjka spo-
dziewa się dziecka. Tam spotkał Nadjanę, ową dziwną kobietę ze wschodu. Wrócił do domu,
by umrzeć, a potem Nadjana została najlepszą przyjaciółką Marji.
Amelia przytuliła się jeszcze bardziej do śpiącego męża. Nadjana zabrała jej kochane-
go, dobrego brata bliźniaka, Karla Martina, ze sobą. Uratowała go przed ludźmi lensmana i
dragonami oraz jego własną głupotą. Jako jeden z pomocników Nielsa Kvithovuda mógłby
zapłacić głową, gdyby został złapany po ataku na zagrodę wójta. Nawet młody wiek nic by
mu nie pomógł. Buntowników należy bowiem karać przykładnie!
Amelia cicho westchnęła w ciemnościach.
Pomodliła się do Boga o to, by strzegł Karla Martina. O to, żeby zachował go przy ży-
ciu. Z każdym rokiem jednak, który mijał, nie przynosząc żadnego znaku od brata, Amelia
musiała godzić się z myślą, że już go nigdy nie spotka. Marja wspominała od czasu do czasu,
że chciałaby pojechać go szukać, ale wszystko, co mieli, to stary list, w którym Karl Martin
wspominał o jakimś ogromnym mieście na wschodzie... o Petersburgu. Zdarzało się, że nor-
wescy marynarze opowiadali o tej stolicy, która wciąż się rozrasta, umacniając jeszcze bar-
dziej władzę wielkiego rosyjskiego cara. To zaś mogło oznaczać kolejne niepokoje, choć mi-
nęło zaledwie kilka lat, od kiedy ostatecznie wykrwawiła się wielka wojna północna.
Może któregoś dnia matka wyruszy w drogę? Amelia nigdy do końca nie potrafiła po-
znać jej myśli. Bardzo się między sobą różniły, matka i córka, chociaż miały też wiele wspól-
nego. Zawsze jednak dobrze się ze sobą czuły, teraz były sobie równe, i Amelia wiedziała, że
matka zaakceptowała raz na zawsze, iż córka jest dorosłą kobietą.
Bendik pochrapywał cicho.
Amelia musiała się uśmiechnąć.
Jakże go kocha!
Cóż znaczą wszystkie inne zmartwienia, dopóki może sypiać w ramionach tego męż-
czyzny i widywać go każdego dnia, niemal w każdej godzinie?
Ocknęła się gwałtownie, zobaczyła, że Bendik już się ubiera. Leżała, rozkoszując się
ciepłem posłania, wchłaniała w siebie zapachy, jakie jeszcze unosiły się w izbie po ich wie-
czornej zabawie. Oblizała suche wargi, zatęskniła za kubkiem wody, a najlepiej mleka. Ben-
dik zmagał się z guzikami koszuli, najwyraźniej nie lubił tych nowych wynalazków o sztyw-
nych kołnierzykach i z mnóstwem guzików. Najlepiej czuł się w swoich starych koszulach,
sznurowanych pod szyją na rzemień.
- Pomóc ci?
Uśmiechała się zaczepnie, ledwo wystawiając nos spod kołdry.
Odwrócił się ku niej, lekko zirytowany, odrzucił z gniewnym parsknięciem jej propo-
zycję.
- Muszę się chyba ubrać sam, skoro mam wyjść, żeby zarządzać wielkim dworem...
- A ja najbardziej cię lubię bez ubrania - szepnęła i poczuła się niebezpiecznie zu-
chwała, ważąc się na takie słowa w świetle dnia.
On zerwał koszulę, którą już zdążył zapiąć na prawie wszystkie guziki, i cisnął w kąt.
Amelia wybuchnęła śmiechem. Bendik odrzucił na bok kołdrę, krzyknęła, bo zrobiło jej się
nagle zimno.
Ale on już znowu był przy niej, uśmiech na jej wargach stał się łagodniejszy, zawierał
wiele obietnic.
Bendik poczuł pełne zapału wargi żony na plecach i przeniknął go rozkoszny dreszcz,
ale właśnie wtedy oboje usłyszeli pośpieszne kroki na schodach. W następnym momencie, le-
dwie Bendik zdążył się okryć, drzwi otworzyły się z trzaskiem i wesoły głosik oznajmił, że
czas, by staruszkowie skończyli z dziecinnymi zabawami i wstali. Czyż tata nie obiecał, że
pozwoli jej dzisiaj jeździć w siodle na Czarnym Kopycie? I czy mama zapomniała, że dzisiaj
mają tutaj przyjść wszystkie gospodynie z całej parafii?
Mała Hanna wbiegła do sypialni rodziców i rozsunęła zasłony. Ostre światło słonecz-
ne padło na jej twarz, rozzłociło ciemne włosy.
Mała okręciła się na jednej nodze, potem wskoczyła prosto na łóżko rodziców. Bendik
zdążył opanować irytację, nie potrafił się złościć, że córka przeszkodziła im w takiej chwili.
Dziewięciolatka z ufnością wpełzła pod kołdrę. Przytuliła się do prawie nagiego ciała
matki i wzdychała zadowolona, że jest jej tak ciepło i bezpiecznie. Niczym mała królowa żą-
dała dla siebie najwygodniejszego miejsca, w końcu leżała na miękkich poduszkach między
rodzicami. Przyglądała im się po kolei roziskrzonym wzrokiem.
- No? I co będzie?
Bendik ucałował ją z udawaną uprzejmością w rękę.
- Jeśli wasza wysokość cesarzowa mogłaby pójść na dół i zamówić jajka na boczku na
śniadanie... to być może wyrwę się z objęć tej cudownej kobiety tutaj...
Mała Hanna zrobiła buzię w ciup, protestowała zarumieniona słysząc żarty ojca.
Matka też ją ucałowała, życzyła przyjemnego dnia i śmiała się, kiedy dziewczynka
przyniosła grzebień, żeby uczesać niewiarygodnie długie, złote włosy matki.
- Ach, zapomniałam - zawołała mała Hanna. - Na dole jest babcia. Bardzo się dener-
wuje, mówi, że jej się śpieszy, ale jej się chyba zawsze śpieszy. Chce, żebyś pojechała z nią
do Vildegard, mamo, bo masz coś zobaczyć... pewnie znowu jakiegoś niezdarę, którego po-
zszywała tymi niemieckimi nićmi...
Amelia zaczęła szybko się ubierać.
- Dlaczego zaraz nie powiedziałaś? To chyba chodzi o nowe pisma, które przywieźli
ze Stavanger. Pisarz jest Niemcem, przetłumaczył wszystko... och, tak się cieszę. Jakie to
podniecające, że tyle się dzieje na świecie...
Mała Hanna złapała ojca za rękę i ciągnęła go z powrotem na ciepłe posłanie. Chciała
go trochę mieć tylko dla siebie.
- A ja nie uważam, że takie ciekawe są te wszystkie medyczne książki, lekarstwa i w
ogóle - powiedziała cicho, zagryzając dolną wargę.
Bendik przyglądał jej się ze źle skrywaną wesołością. Wiedział, że dziewczynka jest
co najmniej tak samo jak matka i babka zainteresowana wszelkimi nowinkami i nie-
sprawdzonymi jeszcze sposobami leczenia. Wszystkie trzy są prawdziwymi doktorami! A w
pokoju przeznaczonym na książki w Vildegard znajduje się już taki zbiór, jakiego nie ma ani
proboszcz, ani nawet biskup!
Odpowiedział z udaną powagą:
- Naprawdę? Uff, to niedobrze. Bo wciąż marzę o tym, by zostać ojcem wielkiego,
znanego lekarza.
MAY GRETHE LERUM ZAMIEĆ
ROZDZIAŁ I W górach Sogn, między Lyster i Lom, początek kwietnia 1731 Dwie postaci poruszały się niczym zlodowaciałe śnieżne bałwany. Dopiero teraz, w ostrym świetle poranka, można było w ich twarzach rozróżnić ludzkie rysy. Jeden z wędrow- ców, niższy i młodszy, nosił wielką futrzaną czapę naciągniętą głęboko na oczy. Śnieg i szron wczepiały się w sierść futra, tworząc duże bryłki lodu, które podzwaniały niczym członki ko- ściotrupa, kiedy chłopiec ślizgał się na wygładzonych kamieniach. Drugi był znacznie wyższy, o ile chłopiec przypominał zziębniętego lisa, to ten był ni- czym biały niedźwiedź. Też miał naciągniętą głęboko futrzaną czapkę, ale gołe ręce próbował nieustannie ogrzewać pod wilczurą. Ubrania obu zesztywniały od zamarzniętej wilgoci, przy każdym kroku połatane skórzane spodnie trzeszczały jak długo nie smarowane tłuszczem buty. Byli ubrani ciepło, nawet jak na tę wędrówkę poprzez wymarłe, smagane wichrem góry. Niewielu ludzi wyruszyłoby w taką drogę wczesną wiosną, zwłaszcza w tym roku, gdy nawet najbardziej niecierpliwi kupcy postanowili poczekać jeszcze parę tygodni. Niebo wisiało nad nimi szare i ciężkie, mimo że światło dnia zdecydowało się już przedrzeć przez chmury. Szli godzinę albo i dwie od chwili, gdy kaszląc wydostali się z jamy, wygrzebanej pod wielkim kamieniem. Obaj mieli na nogach rakiety śnieżne z jeleniej skóry i wierzbowych witek, ale wyższy mężczyzna przewracał się nieustannie, bo za dnia powierzchnia śniegu stawała się mniej twarda. Potrzebowali dziesięciu dni, żeby dojść aż tutaj. Nie przejmowali się zamiecią w naj- dzikszych partiach gór, odmrożone palce u rąk opuchły i zrobiły się szare, bolały dotkliwie, gdy tylko wsuwali je pod ubranie, żeby się rozgrzać. Chłopiec, który mógł mieć piętnaście, szesnaście lat, szedł wyciągając nogi i podtrzy- mywał ojca za każdym razem, kiedy ten tracił równowagę. Przyglądał się uważnie jego twarzy pod oblodzonym futrem czapki. Widział, że rany są zaognione i zaczynają ropieć. Brązowe oczy zrobiły się matowe i spoglądały na świat obo- jętnie. - Wstawaj! Wstawaj, ojcze, nie możesz tak tutaj leżeć! Jest dzień, musimy iść dalej, to przeprawimy się przez Turtagro jeszcze za widoku! Ojciec spoglądał w górę na szare, zimne niebo. Sinym językiem oblizywał spękane wargi, na które spadło kilka płatków śniegu.
- Diabli wiedzą, Ravi... czy nie byłoby lepiej, gdybym tu został... - Wstawaj! Rozkaz chłopca brzmiał ostro i nieustępliwie, ale w jego niesamowitych oczach tliła się desperacja. Włosy miał pod futrzaną czapą półdługie, potargane, młoda twarz lepiej znosi- ła zimno niż twarz ojca, może dlatego, że chłopak dostał lepszą czapkę, a poza tym w drodze zawsze bardzo starannie wycierał każdą kroplę wilgoci. Ujął ojca pod pachy, zwinne dawniej, muskularne ciało tamtego przypominało teraz tuszę zaszlachtowanego zwierzęcia. Ojciec wymyślał i klął, ale głos mu się łamał. Zaciskając zęby, chłopak przywrócił go do pozycji stojącej, a potem zaczął sznurować jego śnieżną rakietę, która się rozwiązała. - Zgubiłeś coś? Worek jest otwarty. Nie możemy niczego zgubić! Gdzie jedzenie? Ojciec chwiał się. Rozciągały się przed nimi białe pustkowia, pozornie bezkresne, ale daleko stąd, poza krawędzią szarej mgły, znajdują się jakieś ludzkie siedziby. Trzeba minąć przysypane śniegiem pasterskie szałasy i mleczarnie za tamtymi wzniesieniami, miejsca, gdzie latem można ukraść kubek jeszcze ciepłego mleka. Trzeba przebrnąć przez położoną poniżej dolinkę, przez mokradła, przez zagajniki górskich brzóz i wierzbiny. Potem zacznie się schodzenie stromo w dół i przy odrobinie szczęścia w ciągu dnia czy dwóch mogą dotrzeć do najwyżej położonych zagród Fortun. Jeśli kamienne osypiska nie okażą się niemożliwe do przejścia teraz, w okresie osta- tecznej rozprawy wiosny z zimą. Jeśli nogi ojca ostatecznie nie zawiodą. Ravi czuł w ustach ciepły smak krwi. Wiedział, że zużył większość swoich sił. Że on sam wkrótce może paść na ziemię i z mętnym wzrokiem leżeć, pozwalając się pieścić zimne- mu śniegowi, dopóki nie wyda ostatniego tchnienia. Nie zdoła dźwigać ojca przez całą tę dłu- gą, trudną drogę, jaką jeszcze mają przed sobą. W gruncie rzeczy nie był silnym ani dobrze zbudowanym chłopcem, raczej chudym, ale zwinnym, i kiedy przyszło co do czego, wytrzy- małym jak psia skóra. Przeklinał tego upartego starego człowieka, który naciskami i groźbą zmusił go do po- dróży. Ojciec był niczym niedźwiedź, prawdziwy olbrzym, kiedy dawniej napinał mięśnie ra- mion, był w stanie rozerwać rzemienną przepaskę. Miał takie same czarne włosy, ale oczy zdawały się łagodniejsze niż oczy syna. Nieczęsto zdobywał się na odwagę, by wytrzymać spojrzenie swego jedynego potomka, zwykle, kiedy go bił, mocno zaciskał powieki. Ravi myślał: Mógłbym zostawić go tutaj, niech leży, dopóki nie umrze.
Mógłbym od niego odejść, właściwie nikt nie miałby do mnie pretensji. Wiedział jednak, zanim ta okrutna myśl dobiegła końca, że to niemożliwe. Byli ze sobą związani, ojciec i on, chociaż bardziej niż cokolwiek innego łączyła ich krew. Bywali już przedtem w ciężkich opałach, zaglądali w białe oczy śmierci i wielokrotnie musieli walczyć o życie. Taki przypadł im los, sami go wybrali. Nie było na świecie miejsca, które mogliby nazywać domem, i chyba nie będą go mieli, dopóki jakaś litościwa dusza nie zbije paru desek, w których zostaną złożone ich szczątki. Ravi przyglądał się ojcu, który chwiejnie, stąpając z nogi na nogę, wlókł się dalej. Znowu poczuł ów znany szum w uszach, narastający do huku orkanu. Czekał na wizje. Pojawiły się wkrótce. Nad płaskowyżem wisiało blade słońce i świeciło prosto w oczy dwóm przemarznię- tym ludziom, którzy uparcie przedzierali się przez nie mające kresu pustkowia. W powietrzu wyczuwało się wiosnę, ale tutaj na wysokości co najmniej tysiąca metrów, nic jeszcze nie świadczyło o jej nadejściu. Nawet mały strumyk z topniejącego śniegu nie zaszemrał. Nigdzie żadnych ptaków, ciężkie chmury tłumiły wszelkie dźwięki i przesłaniały widoki, tworzyły niemal nierzeczywisty nastrój. Ludziom zdawało się, że zostali owinięci w szarą, wilgotną wełnę. Brudnożółte słońce świeciło nad horyzontem, wkrótce ono też zniknie, zbliżała się ko- lejna długa noc. Ravi nie rozpoznawał tej okolicy. Wiedział, że kiedyś już tędy przechodzili, ale wtedy był chyba bardzo mały. Ojcu zaś najwyraźniej nie starczało sił, by zastanawiać się, czy idą we właściwym kierunku, zostawiał za sobą w śniegu dziwne ślady, jak przepiórka, która odkryła, że ktoś zagraża jej gniazdu i biega tam i z powrotem, udając ranną. - Ojcze, musimy iść tą drogą! Chyba widzisz tamte skały, nie przedrzemy się obok nich! Rein przystanął z jękiem. Nasiąknięte wilgocią rakiety trzeszczały przy każdym kroku. Teraz, pod wieczór, powierzchnia śniegu znowu zamarzała. - Daleko jeszcze do szałasu? Gdzieś tu chyba powinny być szałasy należące do Turta. Ojciec mamrotał niewyraźnie, pokazywał dziwnie przesadnym ruchem na pokryte ka- mieniami zbocze, po którym schodzili. - Tam... na dole. Ale o tej porze ludzi chyba nie ma. - Trafimy - rzekł Ravi stanowczo, zaciskając rękę na worku przerzuconym przez ple- cy. Szli dalej, stawiając powolne, coraz mniej pewne kroki. Zewsząd czaiła się już ciem- ność, Ravi zaczynał się śpieszyć, ale nie miał odwagi za bardzo popędzać ojca. Ten blisko
pięćdziesięcioletni mężczyzna był niewiarygodnie silny, znano go i na wschodzie, i na zacho- dzie kraju jako siłacza podnoszącego ogromne ciężary. Nie należał jednak do takich, którym można nieustannie dokładać obciążeń, a oni dają sobie z tym radę. Ja taki jestem, myślał Ravi. Codziennie życie zdziera ze mnie małe, cieniutkie, bolesne wiórki, a ja mimo to idę dalej jakby nigdy nic. Ojciec pochodzi z gatunku tych, co to potrafią wymachiwać siekierą, jednym doskona- le wyćwiczonym cięciem powalą sosnę, a ziemia grzmi i trzęsie się, kiedy ona pada. Kątem oka Ravi dostrzegł, że ojciec zaraz się przewróci. Przypominał drzewo podczas burzy. Wielkie, potężne, górujące nad okolicą drzewo, które zaraz się podda, wyrywając z ziemi korzenie. Chłopiec szedł z zamkniętymi oczyma. Wywoływał wizje, ale one jakby się z nim drażniły, pojawiały się i przepływały obok. Jakiś mężczyzna... mężczyzna, a obok zwierzęta. Krowy? Nie, idą zbyt lekko, chyba konie. Jedno zwierzę wydaje jakiś dźwięk. Przeciągłe, pełne skargi zawodzenie. Ktoś je ude- rzył, a może ciął biczem? Ravi zaciska szczęki. Mężczyzna... chyba się uśmiecha, ale nie do kogoś konkretnego. Jakby obok nich. Czy jest przyjazny? A może chce oszukać? Ravi uznał, że najlepiej nic nie mówić. Nauczony doświadczeniem nie opowiadał o swoich dziwnych wizjach, choć akurat teraz ojciec pewnie nie traciłby sił na wymierzenie sy- nowi policzka, od którego dzwoni w uszach. Coś innego przyciągnęło uwagę Raviego. Przez chwilę nie był pewien, czy to jeszcze wizja, czy rzeczywiście dwa duże, piękne konie mogą być przywiązane do niskich zarośli tutaj, co najmniej kilkadziesiąt kilometrów od ludzkich siedzib. Powiedział do ojca: - Patrz! Ludzie! Rein zatrzymał się, przesłaniał dłonią oczy, choć przecież słońce przestało świecić. - Ludzie...? - Tak! Konie! Więc muszą być i ludzie! - Uniósł głowę i węszył w powietrzu. - Jedze- nie... rozpalił ogień... Ojciec zaklął cicho. - On? Chyba jest ich więcej? Myślisz, że zechcą nas zaprosić i dać coś do zjedzenia? - Chyba nie odmówią pomocy. Sami zobaczą, że jesteś umierający...
Ojciec znowu zaklął, głównie z powodu tego strasznego zmęczenia. Uwolnił się od wspierającego ramienia syna, stracił równowagę i runął jak długi na zamarznięty śnieg. Ravi stał i zaciskał powieki, nie chciał patrzeć, jak ojciec próbuje wstać. Wolno ruszył przed siebie. - Hej, dobrzy ludzie! Jesteśmy dwoma wyczerpanymi wędrowcami, którzy nie chcą wyrządzić nikomu krzywdy... Krzyczał w coraz gęstszy mrok, nie widział nikogo, tylko te dwa konie niecierpliwie przestępujące w śniegu z nogi na nogę. Kiedy jednak podszedł bliżej, pod osłoną zarośli zoba- czył skulony cień. Zobaczył też, że nieznajomy rozpiął dużą skórę dla ochrony przed wiatrem ciągnącym od strony doliny. - Stój! Mężczyzna podniósł się i wyprostował. Ravi zobaczył, że trzyma w rękach coś długie- go i ciemnego. Karabin? Gwałtownie przystanął, jakby nagle przymarzł do śniegu. Nie miał nawet odwagi się odwrócić, żeby zobaczyć, czy ojciec idzie za nim. Wkrótce jednak usłyszał jego ciężki od- dech. - Nie zbliżajcie się, wściekłe psy! Nie uwierzę, że jesteście tacy bezbronni! Tkniecie moje konie, to porozwalam wam łby! Ravi wyciągnął ku grożącemu ręce, pokazując mu puste dłonie. - Nie... nie... nie ruszymy niczego, co należy do ciebie. Nie chcielibyśmy... prosimy cię jednak, byś pozwolił nam posiedzieć i spędzić noc z tobą i twoimi końmi. Widzę, że masz pod dostatkiem okryć, może skapnie też trochę jedzenia dla nas. Mężczyzna splunął w śnieg. Wiatr szarpał poły jego kurtki. - Jedzenia? Ha, nie mam więcej, niż sam potrzebuję. Niech wam się nie wydaje, że Antonius Wędrowiec urodził się wczoraj! Niech wam się nie wydaje, że doszedłby w życiu tak daleko, gdyby się litował nad wszelkimi włóczęgami! Idźcie swoją drogą, obcy! Idźcie, jeżeli wam życie miłe! Ravi poczuł, że ojciec trąca go w ramię. Odepchnął go lekko na bok, nie chciał, żeby mieszał się do rozmowy. Wyczuwał wściekłość ojca, jakby mu na kark spadały lodowate krople. Ponownie zmierzył wzrokiem obcego, stwierdził, że tamten stoi ze strzelbą w rękach. - Bardzo cię proszę, mój ojciec jest ranny i przemarznięty. Boję się, że sami nie damy sobie rady, potrzebujemy... - Wynosić się, powiedziałem! I to prędko!
Ravi nie widział w ciemnościach oczu tego człowieka, ale dostrzegł jakiś pośpieszny ruch i zdążył zrobić tylko krok w tył, gdy kula świsnęła mu koło ucha. Rzucił się na ziemię, pociągając za sobą ojca, potem przelazł przez jego ciało i badał, czy nie natrafi gdzieś na strużkę świeżej krwi. - To był strzał ostrzegawczy, łazęgi! Jeśli natychmiast nie pójdziecie swoją drogą, to zobaczycie, że następnym razem nie spudłuję! Rozdygotany Ravi głęboko oddychał, znowu złapał ojca pod pachy i z całych sił od- ciągał jak najdalej. Rakiety śnieżne sczepiły się ze sobą i obaj upadli w śnieg, gonił ich grom- ki śmiech tamtego. - Na wszystkich strażników piekieł, przeklinam cię! Żeby cię dzikie zwierzęta pożarły za ten brak miłosierdzia, żebyś połamał sobie wszystkie kości! Śmiech przybierał na sile, stawał się coraz głośniejszy. Ravi zacisnął pięści, grożąc naśmiewającemu się z nich człowiekowi, i wysyczał przez zaciśnięte wargi kolejne przekleństwo. Ojciec nie odezwał się ani słowem. Szedł jednak naprzód, jakby posiadał jakąś siłę, o której Ravi nie wiedział. Padli na ziemię pod wielkim kamieniem, ciemność wokół nich stawała się coraz gęst- sza, niemal absolutna. W ostatnich promieniach gasnącego dnia ów kamień rysował się ponad nimi niczym szara, chroniąca ich postać, i Ravi wciągnął ojca pod tę niepewną osłonę. Jedy- ną, jaką udało im się znaleźć. Dzwonił zębami, miał wrażenie, że ręce mu poodpadają, tak bardzo bolały go niczym nieokryte palce. Nocą mróz chwyci z pewnością spory, chociaż znad doliny wiatr przynosił raz po raz powiewy, w których wyczuwało się wiosnę. Jeszcze jedna noc... Tylko jedna noc, może jutro znajdą się wśród ludzi. Ravi skulił się przy ojcu, zadbał, by dłonie starego znalazły się pod pachami, sam też przez chwilę rozcierał sobie obolałe palce. Został im jeszcze tylko jeden kawałek solonego mięsa, siłą wsunął ojcu kęs między wargi, spostrzegł grymas, jakby tamten chciał wypluć słone jadło, które piekło go w otwarte rany. - Jedz! Potrzebujesz tego. W przeciwnym razie umrzesz! Nabrał śniegu w dłonie, wepchnął go ojcu do ust. Tamten przełykał z trudem, ale jed- nak. Ravi widział, że chuda twarz ojca krzywi się z bólu. Ale z jego gardła nie wydobył się najmniejszy dźwięk.
- A co z twoimi nogami? Bardzo mokre? Rein opadł z powrotem w śnieg. Gruby kożuch z owczej skóry stanowił skuteczną ochronę. W workach mieli natłuszczone skóry, na których można się było położyć. Zwykle dobrze chroniły przed wilgocią. Ravi podniósł się, rozpostarł skóry na śniegu i wciągnął na nie ojca. Dygocząc z zimna, okrył go kurtkami, a potem sam wpełzł na posłanie i ułożył się tuż przy mężczyźnie, który go spłodził. Leżał, nie śpiąc, nie miał odwagi zasnąć głęboko. Nie bał się górskich zwierząt, ludzi na razie także nie. Ale w ciągu tych czternastu lat, które przeżył na świecie, nauczył się wiele o sobie sa- mym i swojej wyjątkowej sytuacji. W każdym razie tyle, by wiedzieć, że teraz, kiedy jest tak strasznie zmęczony, pojawią się wizje. Nie był w stanie nimi kierować, nie umiał ich od sie- bie odepchnąć... mógł tylko uczyć się z nimi żyć, a niekiedy tłumaczyć ich znaczenie i wyko- rzystywać to. Czuł lekki szum w uszach. Nagle zrobiło mu się gorąco. Ojciec z pewnością zapadł w sen, a może umarł? Ravi nie starał się sprawdzić, jak jest naprawdę. Usiadł na posłaniu i spokojnie wpatrywał się szeroko otwartymi oczyma w nocne ciemności. Widział tańczące w powietrzu płatki śniegu, niektóre opadały leciutko na jego policz- ki, kładły się na powiekach, które jednak ani drgnęły. Wkrótce śnieg topił się od tej odrobiny ciepła, którą Ravi jeszcze w sobie miał. Kropelki wody spływały po policzkach chłopca, nie były jednak słone ani gorzkie jak łzy. Wciąż wpatrywał się w mrok przed sobą. Ciszy nad pustkowiem nie zakłócał żaden dźwięk. Aż do chwili, gdy nagle powietrze przeciął ostry krzyk. Krzyk, który mógł wydać ran- ny żbik albo wilk, albo jakiś człowiek w wielkiej potrzebie. Ravi stwierdził, że wypełzł na śnieg, ręce miał czerwone, pokryte białymi plamami odmrożeń, mocno zatkał sobie nimi uszy. Długi rząd ludzi... sami obcy, wędrują w krajobrazie, którego on nie zna. Na samym początku idzie wysoki mężczyzna, ubrany w skóry, byle jak ze sobą pozszywane rzemieniami. Trzyma za rękę dziecko, małe, płaczące dziecko. U pasa dynda długi, połyskujący żółtym me-
talem nóż. Suną jak w pochodzie, słychać bębny... zgiełk instrumentów, prymitywną pieśń... przystają obok wielkiego kamienia... dostrzega w ostrzu noża błysk wiosennego słońca... Po chwili jakby przeskoczył z jednego sennego marzenia w drugie, teraz widział jakie- goś mężczyznę z dwoma końmi, który schodzi wolno ścieżką ze stromego zbocza. Wokół nie- go wszędzie śnieg, lecz także nagie, czarne szczyty, z których spływa woda. Niepewne słońce rzuca cienie przed idącym. Ten nagle poślizgnął się w swoich niezdarnych butach, musiał jed- nego z koni mocno szarpnąć za uzdę, bo zwierzę się opierało, nie chciało iść za nim tą stromą ścieżką na krawędzi osypiska. Pod nimi rozciąga się dolina, tego ranka ukryta pod delikatną zasłoną mgły. I oto, w jednym momencie, bezgłośnie i jakby poza rzeczywistością, mężczyzna zni- ka, a razem z nim jeden z koni. Drugi stoi jak skamieniały na ścieżce, otwiera pysk, pokazując żółte zęby, zgrzyta nimi w niemym przerażeniu, a potem rży tak, że głos niesie się daleko, zwierzę gwałtownie zawraca i podchodzi kawałek w górę. Ravi pozwala widzeniu ulecieć, zdążył się już nauczyć, że nie należy stawiać oporu. Sceny falują przed jego oczyma, pojawiają się i znikają jak we śnie. Zdołał jednak wyczuć ból dziecka i dotarł do niego intensywny zapach budzących się roślin. Wkrótce potem wrócił do rzeczywistości, wszędzie śnieg i mróz, znowu mu się udało, potrafił zapanować nad swoimi myślami. Zasnął. Kiedy Ravi się ocknął, coś raziło go w oczy, jakieś ostre i trudne do zniesienia światło. O czy przesłaniała mu czerwona plama, zmusił się jednak, by je otworzyć i rozejrzeć się po okolicy. Było już późno. Słońce, migotliwa powierzchnia śniegu, tysiące diamentów zdobiły krajobraz i sztyw- ne od mrozu ubranie chłopca. Mgła zelżała, ten poranek przynosił zapowiedź nowej pory roku. Ravi miał wrażenie, że dociera do niego świergot ptaków, słyszał jakieś dziwne dźwięki w powietrzu, trzaski i dudnienie jak w czasie, kiedy rzeka łamie lody i uwalnia się z okowów. Ojciec wyglądał jak martwy. Ale szeroka klatka piersiowa poruszała się z wolna przy ciele Raviego. Spali przytule- ni do siebie i prawdopodobnie dzięki temu ocalili życie. Ojcu burczało głośno w brzuchu, potem gwałtowny kaszel przestraszył Raviego i zara- zem zirytował. - Wstawaj, ojcze! Musimy ruszać. Jest piękny dzień, zajdziemy dziś daleko, może do celu...
Ojciec otworzył jedno oko. Drugie było kompletnie zaklejone materią spływającą z rany na czole. - Chcę jeszcze pospać. Głos brzmiał niczym zardzewiała piła w zetknięciu z twardym drewnem. Ravi jęknął. Z niechęcią stwierdzał, że ojciec pozbawiony jest wszelkiej woli walki. - Wstawaj zaraz! A jak nie, to cię tu zostawię i umrzesz, kto, do diabła, przejmowałby się... Teraz ojciec poruszył się, usiadł z wielkim wysiłkiem. Otworzył też drugie oko, pa- trzył prosto w twarz Raviego. - Nie odważysz się zostawić mnie tutaj, Ravi. Jesteś na to zbyt tchórzliwy... nigdy so- bie sam nie dasz rady, taki odmieniec jak ty... On o wszystkim wie. Ravi czuł bolesne pieczenie w sercu za każdym razem, kiedy ojciec w ten sposób mru- żył oczy i mówił z szyderstwem w głosie. Odmieniec. Głupiec. Pomyleniec. Owszem, to prawda. Nie dałby sobie sam rady. Bardzo chciałby się pozbyć tego wiecznego ojcowskiego marudzenia i uszczypliwości, nie chciał więcej patrzeć, jak tamten się upija, ani słyszeć, jak go przeklina i szydzi z niego, ale też z tych diabłów, które sprawiły, że urodził mu się półgłupi syn. Ravi dygotał w chłodzie poranka, drżał, gdy płuca wypełniały się mroźnym, czystym, ale już jakby wiosennym powietrzem. Patrzył w inną stronę, odszedł kawałek od ojca. Dawno już nie odważył się mu przeciwstawić. Stary chyba jednak za nim pójdzie. Ravi wiedział, że ta wyprawa przez góry naruszyła wyraźnie równowagę między nimi. On sam powinien chyba teraz wymagać więcej szacunku dla siebie. Widać przecież, że wkrótce będzie mężczyzną. Czyż nie uratował ojcu jego nędznego życia? Musi być koniec z biciem, koniec z traktowaniem go jak smarkacza. Ale wystarczyło, że ciemne oczy ojca na nim spoczęły, a Ravi zaczynał się trząść jak małe dziecko. Jakby w każdej chwili spodziewał się ciosu w głowę ciężką ojcowską pięścią lub kopniaka w bok pod- kutymi żelazem butami. Już dawno temu przekonał się, że o wizjach najlepiej nic nie mówić. Wielokrotnie nosił wielki siniak na żebrach, kiedy pozwolił sobie na tego rodzaju zwierzenia.
- Nie staraj się być głupszy, niż jesteś, gówniarzu. Nie zmyślaj niestworzonych rzeczy, myślisz, że mnie oszukasz? Tak było za każdym razem, kiedy się wygadał, kiedy nie był w stanie powstrzymać przepowiedni o wydarzeniach, które miały nastąpić. Ojciec uczył go, że powinien trzymać pysk. To przecież nie żadne wymysły, wiedział o tym dobrze. Ale dlaczego stary mu tego zabrania? Dlaczego nie może uznać, że syn dźwiga straszne przekleństwo? Ravi szedł szybciej, niż zamierzał, wiedział, że ojciec będzie miał trudności, żeby za nim nadążyć, mimo że teren zaczynał łagodnie schodzić w dół. Nikt jednak nie prosił go, żeby zwolnił. Ravi jeszcze bardziej przyśpieszył kroku, zaciskał z goryczą zęby. Musiał sobie pozwolić na tę małą zemstę. Na niewielką radość z tego, że usłyszy bła- galne wołanie ojca, czy nie mógłby zaczekać... Może jednak stary wolałby umrzeć, niż utracić twarz wobec swego niedorosłego syna? Ravi zmniejszył tempo marszu. Nie chciał się odwracać i oglądać za ojcem, słyszał szuranie śnieżnych rakiet kawałek za sobą. Nad nimi krążył jakiś ptak Śnieżny jastrząb. Szary i biały, z brązowymi skrzydłami. Ravi śledził lot ptaka, wyczuwał jakaś dziwną wspólnotę z tym stworzeniem. Gdyby tak on mógł unieść się ponad pustkowiem i pożeglować w dal. Gdyby to tak on... Znaleźli samotnego konia parskającego nerwowo nad stromym urwiskiem. Był brązo- wy, nędzną derkę pokrywał biały szron. Poszarpana uzda zwisała z karku. Chyba ona właśnie uratowała konia, została zrobio- na z kiepskiej skóry. Pewnie oba zwierzęta były ze sobą związane. Ravi nie musiał spoglądać w dół na osypisko, by wiedzieć, co się tam znajduje. Nieśmiała, pulsująca radość rozrastała się w jego sercu, które zaczęło bić szybciej. Stało się. Znowu wszystko dokładnie przewidział. Zacisnął pięści, najchętniej uniósłby triumfalnie głowę, ale coś go przed tym po- wstrzymywało. Mroczne uczucie szczęścia buzowało w nim, sprawiało, że czuł się niczym król, władca, potężny bóg. - Koń jest nasz, ojcze! Tamten, przeklęty, dostał to, na co zasłużył... Był absolutnie nieprzygotowany na cios, który spadł na niego od tyłu, nie pojął, co się stało, dopóki leżąc na plecach i czując pod sobą ostre kamienie, nie spojrzał wprost w wy- krzywioną twarz ojca.
- Coś ty, do cholery, zrobił? Rein mówił szeptem, prawie bezgłośnie, ale takim tonem, że Ravi przestał oddychać. Kolejny cios, już nie tak silny, spadł na policzek Raviego. To nie były ciosy wymie- rzane w walce dwóch mężczyzn, to było raczej przywoływanie do porządku niesfornego, złe- go dzieciaka. Postać ojca odpłynęła sprzed oczu Raviego. Teraz on zataczał się, schodząc po wąskiej oblodzonej ścieżce. Na dole dostrzegał dziwnie wykrzywione ciało konia, krew zabarwiła kamienie ciem- nobrunatnym kolorem. Noga mężczyzny znajdowała się w jakiejś niemożliwej pozycji. Głowa rozpękła się niczym orzech. Ravi idąc liczył kroki. Słońce lśniło nad nimi, wysyłając zapowiedź błogosławionego ciepła. Dostrzegali już najwyżej położone zagrody, ale trzeba będzie do nich iść jeszcze bar- dzo długo. Jak długo ojciec wytrzyma to tempo? Jak długo on będzie go wspierał i znosił na dół? Ravi wiedział, że niedługo znowu zobaczy, że ojciec jest jak bezradne dziecko. To dziwne uczucie zabić człowieka. Dziwne, i w jakiś sposób oszałamiające. Nikt go tym nie obciąży. To było nieszczęście, mężczyzna był zupełnie sam, gdy jego koń się poślizgnął i ściągnął go w dół. Kiedy po raz pierwszy stało się coś takiego, Ravi płakał, był niepocieszony, tłukł pię- ściami wszystkich, którzy próbowali uspokoić rozhisteryzowane dziecko. Mały chłopiec spadł z bardzo wysokiego drzewa. Inne dzieci stały jak porażone i patrzyły na zwisającą dziwnie jasnowłosą głowę, kie- dy dorośli zabierali ciało. Ravi uciekł stamtąd. Nikt nie widział go płaczącego. Ale dzieci szeptały o nim, po raz pierwszy w życiu odczuł coś, co mogło przypominać szacunek. W ich oczach dostrzegał lęk, kiedy przynosiły mu a to drewnianą lalkę, a to kawa- łek słodkiego placka, jakieś guziki z malowanego drewna, wędkę z dobrym haczykiem... Zmarły chłopiec zakpił sobie z Raviego.
Więc Ravi zwabił go podstępnie, chciał, by tamten wszedł na drzewo. Kto zdoła wejść wyżej? Zwycięzca będzie mógł ściągnąć spodnie przegranemu i wymierzyć mu dziesięć ra- zów na gołą skórę w obecności kolegów. Tamten śmiał się i szydził z malca, wszyscy wiedzieli, że Ravi nie jest taki zwinny. Przeciwnik elegancko wspinał się z gałęzi na gałąź, posuwał się lekko naprzód, wyśmiewając się z Raviego i nazywając go paskudnym małym krukiem. Pozostałe dzieci obserwowały w napięciu rywalizację, coraz bardziej odchylały w tył głowy ze stłumionym „oooch”, kiedy tamten szykował się do skoku na ostatnią, dotychczas nieosiągalną gałąź na czubku drzewa. Ravi po raz drugi zobaczył spadającego chłopca. Dokładnie tak, jak w widzeniu. Sprężyste, nieduże ciało leciało między liśćmi i gałązkami, opadało i opadało całą wieczność, krzyk wydobywający się z przerażonych ust był niczym cięcie bicza, zakończył się jednak głuchym dudnieniem. Ravi biegł i biegł, przedzierał się przez las, kaleczył nogi o gałęzie i kamienie, ślizgał się na mchu. Wtedy nie odczuwał żadnego triumfu, była to tylko pierwsza i niepewna dziecięca próba igrania ze śmiercią. Czuł się niczym młody ptak, który po raz pierwszy wylatuje z gniazda, śmiertelnie przerażony, czy skrzydła utrzymają. Utrzymały. Potknął się na zboczu, tak jak tamten chłopiec na drzewie, ale nie uderzył się, lądując na ziemi miękkiej niczym kobiece objęcia. Potrafi. Posiada taką moc. Dotychczas nie odważył się nigdy użyć jej w obecności ojca, uczynił to dopiero dzi- siaj, zdesperowany. Ale czy w oczach Reina nie pojawiło się coś nowego, jakiś rodzaj lęku?
ROZDZIAŁ II Szum strumyka akompaniował piosenkom małych dziewczynek. Bawiły się niedaleko młyna, rzeka wzbierała i w kwietniowym cieple stawała się coraz potężniejsza, bardziej wzburzona. Daleko, pod wysokimi szczytami, wciąż jeszcze mienił się bielą śnieg, ale każde- go dnia słońce pochłaniało go, odkrywając nagie, szaroniebieskie skały. Fiord leżał dziś spokojny, na powierzchni wody pojawiło się kilka ptaków, bryzgi bia- łej piany wyznaczały tor przepływającej łodzi. Na najbardziej nasłonecznionych pastwiskach pokazała się już młoda, intensywnie zielona trawa. Owce, niczym kłębki wełny, chodziły chwiejnym krokiem, skubiąc upragnione soczyste pożywienie. Niektórym z nich towarzyszyły brykające jagnięta. - Patrz na moją łódeczkę! Idzie pierwsza! Jasny głosik małej Hanny wzbijał się ponad szumem strumienia, dziewczynka podska- kiwała na dużym kamieniu, śledząc zachwycona, z płonącymi oczyma, malutki kawałek kory. Jedno oko dziecka mieniło się zielonkawo, jak wody fiordu, kiedy lodowce zaczynają topnieć. Drugie było ciemnoniebieskie i trochę większe. Mówiono, że podobna jest do swojej babki, upartej Marji o czarnych włosach. Ale wszyscy, którzy znali małą Hannę, wiedzieli, że odzie- dziczyła też wiele z łagodnego, miłego charakteru swojej matki, Amelii. Bez znaczenia więc było, że niesforna czupryna małej bardziej przypominała czarne włosy babki niż złocistolnia- ne warkocze Amelii. Troje dzieci na brzegu klaskało w dłonie; potem pobiegły, by przynieść nowe łódecz- ki. Spuszczały je na wodę z kamiennej półki, tworzącej niewielki pomost ponad wzburzoną rzeczką, łódki ruszały i w szalonym tańcu spływały w dół. Niektóre się rozbijały lub zacze- piały o jakieś korzenie przy brzegu, nim zdążyły dotrzeć do celu: do powalonego drzewa ka- wałek od nich, w dole rzeczki. Mała Hanna machała ręką do stojącego nad brzegiem mężczyzny. Nie spuszczał wzro- ku z dzieci, wycinał dla nich te łódeczki, uważnie obserwując niebezpieczną zabawę. - Tatusiu! Zobacz! Ja znowu wygram, patrz teraz... Dziewczynka pomknęła do kamienia z kolejnym kawałkiem kory w ręce, potknęła się, powodując, że serce skoczyło ojcu do gardła, ona jednak ze śmiechem pobiegła dalej. - Ostrożnie, Hanno! Woda taka wysoka...! Roześmiała się krótko, ale pochyliła jeszcze bardziej, by patrzeć, co się dzieje z łódeczką. Pozostałe dzieci śmiały się i żartowały. W ich reakcji nie było złośliwości, ale zachwyt małej Hanny przygasł, zastąpiło go rozczarowanie.
- Zaczepiła się! Och, nie, a tak pięknie płynęła... Ojciec śmiał się, wołał dzieci do siebie. Cieszył go widok dziewięcioletniej córeczki, która biegła z rozwianymi włosami, a tuż za nią jej najlepsza przyjaciółka. Ładny blondynek, który zawsze dotrzymywał towarzystwa dziewczynkom, też był bystrym dzieckiem, to syn najbliższego sąsiada Karlsgard, Magnusa Storlendet. Był najstarszym synem w rodzinie, ale miał trzech młodszych braci. Bendik wziął córkę za rękę, jej koleżankę za drugą. Chłopiec podskakiwał za nimi na zwinnych, obutych w drewniaki nogach. - Tatusiu, zagraj nam na flecie! Och, nie wykręcaj się! Wiemy, że zrobiłeś nowy flet. Zrobiłeś, prawda? Bendik powstrzymywał uśmiech. Spoglądał szelmowsko w otwartą, śliczną buzię có- reczki. Ciemne włosy otaczały pulchne, rumiane policzki. Urokowi malej Hanny nikt nie był w stanie się oprzeć. W przyszłości będzie niebezpieczna dla wszystkich kawalerów z bliższej i dalszej okolicy! Czy już teraz nie wyczuwało się czegoś specjalnego w spojrzeniu małego Erlenda? Czy nie rumienił się, nie gestykulował tak, że nie ulegało wątpliwości, iż nie z każdą dziew- czynką tak chętnie by się bawił? Bendik poczochrał dzieciom włosy, dziewczynki protestowały i robiły obrażone miny. Mała Hanna zaczęła szukać w kieszeni ojca, pozwolił, by wyjęła maleńki flecik. Sama potra- fiła już grać na tym instrumencie, ruchem świadomego grajka przyłożyła drobne palce do otworków. Z prymitywnego instrumentu zaczęły się wydobywać wysokie, perliste dźwięki. Popłynęły ciepłe tony, Bendikowi ze wzruszenia zwilgotniały oczy. Dziewczynka wciągnęła głęboko powietrze, spojrzała zielonkawym okiem pod słońce. - Cudownie, tatusiu! Ten jest jeszcze lepszy niż flet, który zrobiłeś w ubiegłym roku! Poklepał ją po policzku. - A w przyszłym roku, moja kochana... w przyszłym roku dostaniesz prawdziwy flet z... dziewięcioma otworkami, jeśli potrafię... - Ty przecież wszystko potrafisz, tatusiu! Ty jesteś taki zręczny! Cmoknęła go w policzek i pomknęła jak wiatr. Pozostałe dzieci pobiegły za nią, chło- piec na końcu. Bendik wołał za nimi, żeby same nie chodziły nad rzekę ani do młyna. Śmiały się głośno, ale obiecywały, że nie będą. Westchnął z uśmiechem, zerwał brzozową gałązkę, na której pojawiły się pierwsze zielone bazie przypominające mysie uszka, i gryząc ją ruszył w stronę domu.
Słońce mieniło się w srebrnych guzikach surduta właściciela Karlsgard, kiedy spokoj- nie szedł krętą drogą ze wsi nad fiordem. Zostawił za sobą kościół, na zboczach gór leżały za- grody ciągnące się aż do Nes, należącego już do sąsiedniej parafii. Na skos od niego ponad odnogą fiordu również leżała mała zagroda, a jeszcze wyżej na krawędzi stromego urwiska znajdowały się resztki starego domostwa, porośnięte młodym lasem. Często kierował wzrok w tę stronę, wiedział bowiem, że tam urodziła się prababka Amelii i cały ród stamtąd pocho- dzi. Bergaheim. Teraz opuszczony od tak dawna. Kiedy przed czterema laty umarła Maria, Amelia wielokrotnie mówiła, że trzeba tam pójść, rozejrzeć się. Marja bardzo się zapaliła do pomysłu córki, ale zaraz potem zapomniała, jak to ona. Bendik był tego miejsca ciekaw. Ludzie we wsi opowiadali o zagrodzie przedziwne rzeczy, wciąż jeszcze wspominano Upadek, nieszczęście, kiedy cała rodzina spadła ze skalne- go urwiska prosto na kamienny brzeg i stoczyła się w dół do fiordu. Odwrócił głowę, odpoczywał chwilę pod wielkimi drzewami. Wieś poniżej wydawała się w wiosennym słońcu bardzo piękna. Szczyty gór odbijały się w zielononiebieskiej wodzie, a ponad jego głową wędrowne ptaki, które właśnie powróciły do domu, krzątały się przy bu- dowie gniazd. Za następnym zakrętem zobaczy własny dwór. Karlsgard. Dwór jego ojca. Życie ułożyło się Bendikowi wprost niewiarygodnie. Zdarzało się niekiedy, że myślał: Zaraz się obudzę. Oprzytomnieję i zrozumiem, że wszystko jest tylko snem. Kiedy zwierzył się Amelii ze swoich dziwnych doznań, ona go nie wyśmiała. - Ja też to przeżywam - szepnęła mu do ucha. - Codziennie dziękuję Bogu za tyle szczęścia... wprost nie potrafię się nacieszyć... - Dostałaś swoją porcję cierpienia w młodości - odpowiedział wtedy. Teraz, kiedy tak szedł i rozmyślał o swojej ukochanej żonie, niemal czuł na policzku dotyk jej dłoni. - Oboje musieliśmy cierpieć - dotarł do niego jej szept. Amelia, jego ukochana Melia. Taka cudownie jasna, niemal przezroczysta. Niebieskie, bardzo niebieskie oczy, łagodne niczym letnie niebo. Podczas gdy oczy jej matki mienią się niebezpiecznie zimnym szafirem jak wzburzone morze. Zawsze lubił swoją teściową, Maryj-
kę. Od pierwszej chwili, kiedy jako ubogi chłopak wywrócił jej świat do góry nogami, twier- dząc, że jest synem Karla Oppdala. Uwierzyła mu natychmiast. Zachowała się wobec niego bardzo elegancko. Dała mu więcej, niż odważyłby się zażądać. Z drugiej strony, Marja to straszna baba. Nikt nie odważyłby się jej przeciwstawić z własnej woli. Bendik uśmiechał się pod nosem. Nigdy chyba żadna wieś tak bardzo nie pod- porządkowywała się kobiecie! Marja występowała na wszystkich tingach, nie bała się zabie- rać głosu, wprost przeciwnie, swobodnie wypowiadała się wobec tych wszystkich otyłych chłopów, w obecności pastora, pisarza, pułkownika i lensmana. Milczeli, kiedy ona mówiła. Kiwali głowami, mamrotali pod nosem, że się zgadzają, jeśli miała coś do zaproponowania. Żaden z nich nie próbował jej uwodzić, chociaż z pewnością żałowali tego wszyscy. Zdawali sobie sprawę, że tej kobiecie najlepiej dobrowolnie się podporządkować. Zorganizowała kie- dyś szkołę dla wiejskiej młodzieży, choć teraz nikt się nią nie zajmował. Sama miała Vilde- gard, dużą zagrodę, do której zawsze mogli przychodzić chorzy ludzie ze swoimi nieszczę- ściami, także i ci najbiedniejsi. Wszystko, co tam hodowano i uprawiano, było magazynowa- ne, by w razie nieurodzaju nie zabrakło jedzenia. Z czasem również bogatsi mieszkańcy para- fii zaczęli kupować od Marji jej dziwne maści i herbaty, szukać porady w różnych dolegliwo- ściach. Płacili jej ziarnem, podpłomykami lub suszonym mięsem. Ona potem rozdzielała je- dzenie wśród tych, którzy nie byli w stanie wyżywić się sami. Marja oddała Bendikowi i Amelii dwór Karlsgard, dawniej zwany Wdowią Zagrodą, w prezencie ślubnym. Sama zacho- wała tylko Vildegard i udziały w statku. Vildegard zaliczano do najlepszych w okolicy, dwór miał być zawsze prowadzony tak, jak robiła to Marja. Niezwykła kobieta... Babcia jego córki. Przyśpieszył kroku, był młody i zwinny, nie skończył jeszcze trzydziestu lat. Szedł te- raz lekko w stronę swojego pięknego dworu. Nie spuszczał wzroku z lśniących w słońcu za- budowań, ostatniej jesieni posmarował drewno smołą, połyskiwała teraz soczyście w wiosen- nym słońcu. A okna, jakich nie miał nikt we wsi, zdawały się mrugać, gdy się zbliżał. Miał jeszcze do przejścia długą aleję wysadzaną drzewami, przyglądał się prostym dębom, które za kilka lat rozrosną się, nabiorą okazałości. Na razie są bardzo młode, korony mają niezbyt buj- ne, w tym roku nawet pączki się jeszcze nie ukazały. Sam te drzewa posadził.
To było pierwsze, co zrobił we dworze, który jego ojciec doprowadził do rozkwitu. Jakby chciał jak najszybciej odcisnąć tu własne piętno, stać się częścią tego, co zawsze nale- żało do Amelii. Na podwórzu zobaczył jakiś obcy wóz o kołach ubrudzonych błotem. Gniady stary koń wsuwał głowę głęboko do wiadra, widocznie Amelia poczęstowała go owsem. Przyjechała młoda gospodyni z Brattbakkmyra, właściwie jeszcze dziewczyna, ledwie skończyła dwadzieścia lat. Urodziła już jednak dziecko, które teraz spoczywało w ramionach Amelii, a obie kobiety gaworzyły z nim, cmokały i śmiały się. Matka promieniała z dumy. Bendik poczuł bolesne ukłucie w piersi. Amelia powinna mieć więcej dzieci, bardzo pięknie wygląda z maleństwem w obję- ciach. Jak to się stało, że nie doczekali się więcej potomstwa? W pierwszych latach nie rozmawiali o tym, ale czas mijał i Bendik widział, że za każ- dym razem, kiedy Amelia cierpi na swoją kobiecą dolegliwość, robi się smutna i blada, źle sypia. W końcu zapytał wprost, a ona długo płakała w jego ramionach. On też odczuwał głę- boką tęsknotę, ale bardzo się starał nie pogrążać w żalu za tym, czego los im poskąpił. Amelia musiała to z siebie wyrzucić. Przepełniał ją wstyd i poczucie winy, często ro- biła sobie z tego powodu wyrzuty. - Nie jestem naprawdę dobrą żoną, Bendik. Nie potrafię dać ci syna... każdy mężczy- zna przecież chce go mieć... co się stanie z naszym dworem, kiedy nas zabraknie? On pokrywał wszystko śmiechem, zapewniał, że znajdą dobrego męża dla małej Han- ny. Pocieszał ją, mówił, jak bardzo jest zadowolony, że ma tylko dla siebie swoje dziewczy- ny. Ona też zaczynała się uśmiechać i ocierała łzy. Przytulała się mocno do niego i szepta- ła, że mimo wszystko nie zaszkodzi próbować... próbować wiele razy. Teraz odwróciła się, drobna mała figurka w białoniebieskim czepku mężatki Amelia wciąż ubierała się w jasne kolory, Marja zamawiała w Bergen najpiękniejsze materiały. Po- chodziły z Francji, Anglii, od niemieckich tkaczek, kupowano nawet wschodnie jedwabie. Teraz młoda gospodyni miała na sobie błękitną suknię z najdelikatniejszej wełny, o prostym kroju. Zobaczyła męża i oddała dziecko matce. Zdążył zauważyć w jej spojrzeniu błysk żalu. - Bendik, ukochany, chodź natychmiast! Mam dla ciebie wspaniałe nowiny! Zakręciła się jak w tańcu, chwyciła go pod rękę, dokładnie tak, jak to zwykła robić mała Hanna.
- Ingeborg prosi nas, byśmy trzymali do chrztu jej małego synka, czy to nie cudowne? Będzie chrzczony za trzy tygodnie, już jej obiecałam, że chrzciny wyprawimy u nas! Musiał się uśmiechnąć, widząc jej prawie dziecinny zapał. Twarz Amelii wciąż była delikatna, skórę miała gładką jak dziewczyna, ale wokół oczu pokazały się już pierwsze zmarszczki. Kiedy była zamyślona, na czole pojawiały się głębokie bruzdy. - Wspaniale - powiedział cicho i przytulił żonę do siebie. Mocno objęci wrócili do In- geborg, Bendik witał się też z jej mężem, który siedział na wozie bardzo onieśmielony. Bendik wyciągnął do niego rękę, zaprosił do domu na kieliszeczek. Młody gospodarz zarumienił się, przepraszał za niespodziewaną wizytę, może to nie wypada tak przyjeżdżać, gospodarze nie są im przecież nic winni, i Bendik nie powinien sądzić, że to jakaś spekulacja, że chcą czerpać korzyści z tego, że ich pierworodny będzie miał takich bogatych rodziców chrzestnych... Bendik machnął ręką, widział, że tamten mówi szczerze. - To dla nas zaszczyt, Sigurd. I chociaż nie łączą nas więzy krwi, to jest wiele powo- dów, byśmy oddawali sobie nawzajem przysługi! Oczywiście, że będziemy trzymać do chrztu waszego synka! I, rzecz jasna, chrzciny urządzimy tutaj w Karlsgard, jeśli sobie tego życzy- cie! - To najbardziej Ingeborg... ona by chciała zrobić wielkie wrażenie na swoim rodzeń- stwie. Zaprosić wszystkich, dwanaście sztuk z babami, mężami, dzieciakami... ja to tam pra- wie nikogo nie mam. Znowu rumienił się, zakłopotany, Bendik musiał niemal siłą ściągnąć go z wozu i za- prowadzić do eleganckiej izby, gdzie zawsze stała karafka z niemieckiego szkła napełniona do połowy złocistą, pachnącą wódką. - Oni chcą dać mu na imię Amos Bendelius - chichotała Amelia. - Oczywiście na na- szą cześć! Mąż patrzył na nią i nie wiedział, czy śmiać się czy nie. To rzeczywiście niezwykłe imię. Ludzie zaczną gadać, bo przecież nie zapomnieli, skąd młoda para pochodzi. Ojciec Si- gurda odebrał sobie życie, a rodzice Ingeborg oddali ją na wychowanie jako małe dziecko, on był kupcem, nie miał czasu zbudować domu dla dzieci. Żona chętnie towarzyszyła mu w han- dlowych wędrówkach, zapłaciła więc nieźle dobrej chłopskiej rodzinie, by zajęli się dziew- czynką i wychowali ją po chrześcijańsku. Nic dziwnego, że córka nie chciała teraz nazwać swego dziecka na cześć żadnego z nich.
Głęboko w sercu Bendika ożyło stare bolesne wspomnienie o kobiecie, z którą był związany, a która sama zdecydowała zakończyć swoje życie. Nie był w stanie zapewnić jej nawet porządnego pogrzebu, nie potrafił zapobiec temu, że ludzie skazali jej duszę na wiecz- ne potępienie. Na szczęście to nie ludzie mają ostatnie słowo w tego rodzaju sprawach, myślał z goryczą. - Amos to jeszcze ujdzie, w końcu biblijne imię. Ale Bendelius... to brzmi jak nazwa jakiejś choroby. Amelia śmiała się głośno, rozbawiona rzuciła w męża poduszką. Klęczała na łóżku, włosy zaplotła na noc w dwa warkocze, które podskakiwały teraz na piersiach, wyraźnie wi- docznych pod nocną koszulą. - A moim zdaniem to dobre imię. Problem tylko z nazwiskiem, które zupełnie do nie- go nie pasuje! Bendik przechylił głowę i też śmiał się głośno. - O, mój Boże... nie pomyślałam o tym. - Amos Bendelius Brattbakkmyra! Oboje padli na posłanie, zanosząc się szalonym śmiechem, turlali się i hałasowali, nie bacząc na to, że ktoś może usłyszeć. Zresztą służba od dawna przywykła do głośnego nocne- go zachowania swoich państwa, zdarzało się, że gonili się nawzajem i biegali po sypialni ni- czym rozbaraszkowane dzieciaki. W izbach na dole żyrandole drżały jakby przestraszone... Ale nikt nie krzywił nosa. To wprawdzie niezwykłe, ale trzeba się liczyć z takimi sprawami, jeśli się ktoś godzi na służbę u córki Marji Oppdal. A tego miejsca nie zamieniliby na inne tylko dlatego, że go- spodyni zachowuje się trochę osobliwie. Na to zapłata i warunki są zbyt dobre. Mimo wszystko Bendik uciszał żonę, gdy ponownie wybuchnęła śmiechem. Przywarł wargami do jej kręgosłupa, potem ułożył ją na posłaniu, uniósł koszulę i odsłonił dwie białe, miękkie półkule. - Wstydź się, jak możesz myśleć tak brzydko o takich dzielnych młodych ludziach! Gdyby oni cię teraz zobaczyli, z pewnością nie chcieliby, żebyś podawała ich dziecko do chrztu! Amelia zachichotała. - Co z tobą, szanowny panie? Coś się tak zamyślił... - Zamyśliłem się? - Uniósł brwi i zacisnął wargi. W oczach miał wesołe ogniki oraz coś jeszcze, co ona potrafiła odczytać bezbłędnie. - Zaraz ci pokażę... Zachichotała znowu, ale śmiech przeszedł w jęk, kiedy mąż nagle wsunął ręce pod jej ciało i uniósł z materaca.
Łaskotało ją okropnie, kiedy wolno przesuwał wilgotne wargi wzdłuż jej kręgosłupa. Nie była w stanie leżeć spokojnie, wyrywała mu się. Jego głęboki, cichy śmiech i czułe piesz- czoty rozpalały ją. Uwielbiała taką zabawę. Że też dorośli ludzie mogą wyprawiać takie figle! Śmiech powoli gasł, oboje umilkli, przestali żartować, skończyli z wymierzaniem so- bie delikatnych klapsów. Przyjęła go z czułością, wszystko by oddała za tę błogosławioną chwilę, kiedy rozba- wienie opuszczało jego twarz, znajdował się tak blisko niej, należał cały do niej. Minęło sporo czasu, zanim poczuła, że jego ciało zrobiło się ciężkie i bezwolne, a w końcu odsunął się od niej delikatnie. Całował ją, głaskał jej włosy i szeptał czułe, pełne oddania słowa. Zapytał, czy jest zmęczona, odgarnął jej włosy z czoła. Wkrótce potem zasnął. Ona zaś leżała i zastanawiała się, czy może tym razem nie stanie się cud... Nie, nie miała już sił na budzenie w sobie nadziei. To zawsze kończy się rozczarowa- niem. Z jakiegoś powodu utraciła płodność. Urodziła tylko małą Hannę, a potem już nigdy, przez całe dziewięć łat... Starała się cieszyć tym, co los jej dał. Szczerze mówiąc, nie było to takie trudne. Bo czyż nie otrzymała szczęścia, o jakim tylko niektórzy mają odwagę marzyć? Czyż nie ma męża, którego kocha ponad życie, i wspaniałej córeczki, czyż wszystko nie wskazuje na to, że wyrośnie z niej i piękna, i mądra młoda kobieta? Sama zna wiele przykładów dużo gorszego losu. Choćby niedaleko stąd w Hove, którego gospodarz ma więcej ziemi, niż jest w stanie obrobić, ale Bóg nie zesłał mu syna, któremu mógłby przekazać dorobek życia. A karczmarz, ów gruby nieszczęśnik, który ma już trzecią żonę, naprawdę zdrową i hożą dziewczynę w naj- lepszych latach. Wszystko jednak wskazuje na to, że i ona nie da mu dzieci. Urodziwa, młoda żona robi się coraz bardziej zgorzkniała i zła, goni starego nieszczęśnika po własnym domu jak niewolnika. Amelia przeczuwała, że żona zmieni ostatnie lata życia karczmarza w piekło. Tak się właśnie kończy, kiedy człowiek nie cieszy się darami, jakie otrzymał, myślała Amelia, przywołując samą siebie do porządku. Ale tak bardzo chciałaby dzielić taką radość z Bendikiem, ten pełen słodyczy czas, kiedy płód dojrzewałby w jej łonie. Parę krótkich miesięcy jej życia. Pragnęła poczuć w sobie jego ruchy, chciała przeżyć czas dobrego oczekiwania u boku Bendika.
Kiedy chodziła z małą Hanną, wszystko było inne. Ciąża w cierpieniu i strachu, w tę- sknocie i smutku. Była przekonana, że on jest jej bratem. Spotkali się jako nieznajomi, poko- chali się i zadzierzgnęli nierozerwalne więzy. I nagle spadła na nich ta okrutna prawda, że on jest synem jej ojca. Nikt nie wiedział, jaki grzech popełnili młodzi. Nikt nie wiedział, że Amelia wyjechała do Sogndal i Meisterplassen, by w tajemnicy urodzić dziecko, spłodzone w niewybaczalnym grzechu. Kazirodztwo... Na szczęście okazało się, że to nieprawda. Ból, którego doznała, kiedy matka zdradziła jej swoją tajemnicę, był dotkliwy, ale ulga jeszcze większa. Okazało się, że to nie jej ukochany ojciec ją spłodził. Jej dobry, zawsze troskliwy tata dał jej wszystko z wyjątkiem własnej krwi. Ona bowiem i jej brat bliźniak przy- szli na świat w wyniku ponurej intrygi Marji, jakiej dopuściła się w młodości. Uwiodła syna samego pastora. W okresie po pogrzebie ojca Amelia zastanawiała się trochę nad tym, jak też wyglądał ów Justitian Revelin, jaki był. Wyjechał do Kopenhagi, nie wiedząc o tym, że Maryjka spo- dziewa się dziecka. Tam spotkał Nadjanę, ową dziwną kobietę ze wschodu. Wrócił do domu, by umrzeć, a potem Nadjana została najlepszą przyjaciółką Marji. Amelia przytuliła się jeszcze bardziej do śpiącego męża. Nadjana zabrała jej kochane- go, dobrego brata bliźniaka, Karla Martina, ze sobą. Uratowała go przed ludźmi lensmana i dragonami oraz jego własną głupotą. Jako jeden z pomocników Nielsa Kvithovuda mógłby zapłacić głową, gdyby został złapany po ataku na zagrodę wójta. Nawet młody wiek nic by mu nie pomógł. Buntowników należy bowiem karać przykładnie! Amelia cicho westchnęła w ciemnościach. Pomodliła się do Boga o to, by strzegł Karla Martina. O to, żeby zachował go przy ży- ciu. Z każdym rokiem jednak, który mijał, nie przynosząc żadnego znaku od brata, Amelia musiała godzić się z myślą, że już go nigdy nie spotka. Marja wspominała od czasu do czasu, że chciałaby pojechać go szukać, ale wszystko, co mieli, to stary list, w którym Karl Martin wspominał o jakimś ogromnym mieście na wschodzie... o Petersburgu. Zdarzało się, że nor- wescy marynarze opowiadali o tej stolicy, która wciąż się rozrasta, umacniając jeszcze bar- dziej władzę wielkiego rosyjskiego cara. To zaś mogło oznaczać kolejne niepokoje, choć mi- nęło zaledwie kilka lat, od kiedy ostatecznie wykrwawiła się wielka wojna północna. Może któregoś dnia matka wyruszy w drogę? Amelia nigdy do końca nie potrafiła po- znać jej myśli. Bardzo się między sobą różniły, matka i córka, chociaż miały też wiele wspól-
nego. Zawsze jednak dobrze się ze sobą czuły, teraz były sobie równe, i Amelia wiedziała, że matka zaakceptowała raz na zawsze, iż córka jest dorosłą kobietą. Bendik pochrapywał cicho. Amelia musiała się uśmiechnąć. Jakże go kocha! Cóż znaczą wszystkie inne zmartwienia, dopóki może sypiać w ramionach tego męż- czyzny i widywać go każdego dnia, niemal w każdej godzinie? Ocknęła się gwałtownie, zobaczyła, że Bendik już się ubiera. Leżała, rozkoszując się ciepłem posłania, wchłaniała w siebie zapachy, jakie jeszcze unosiły się w izbie po ich wie- czornej zabawie. Oblizała suche wargi, zatęskniła za kubkiem wody, a najlepiej mleka. Ben- dik zmagał się z guzikami koszuli, najwyraźniej nie lubił tych nowych wynalazków o sztyw- nych kołnierzykach i z mnóstwem guzików. Najlepiej czuł się w swoich starych koszulach, sznurowanych pod szyją na rzemień. - Pomóc ci? Uśmiechała się zaczepnie, ledwo wystawiając nos spod kołdry. Odwrócił się ku niej, lekko zirytowany, odrzucił z gniewnym parsknięciem jej propo- zycję. - Muszę się chyba ubrać sam, skoro mam wyjść, żeby zarządzać wielkim dworem... - A ja najbardziej cię lubię bez ubrania - szepnęła i poczuła się niebezpiecznie zu- chwała, ważąc się na takie słowa w świetle dnia. On zerwał koszulę, którą już zdążył zapiąć na prawie wszystkie guziki, i cisnął w kąt. Amelia wybuchnęła śmiechem. Bendik odrzucił na bok kołdrę, krzyknęła, bo zrobiło jej się nagle zimno. Ale on już znowu był przy niej, uśmiech na jej wargach stał się łagodniejszy, zawierał wiele obietnic. Bendik poczuł pełne zapału wargi żony na plecach i przeniknął go rozkoszny dreszcz, ale właśnie wtedy oboje usłyszeli pośpieszne kroki na schodach. W następnym momencie, le- dwie Bendik zdążył się okryć, drzwi otworzyły się z trzaskiem i wesoły głosik oznajmił, że czas, by staruszkowie skończyli z dziecinnymi zabawami i wstali. Czyż tata nie obiecał, że pozwoli jej dzisiaj jeździć w siodle na Czarnym Kopycie? I czy mama zapomniała, że dzisiaj mają tutaj przyjść wszystkie gospodynie z całej parafii? Mała Hanna wbiegła do sypialni rodziców i rozsunęła zasłony. Ostre światło słonecz- ne padło na jej twarz, rozzłociło ciemne włosy.
Mała okręciła się na jednej nodze, potem wskoczyła prosto na łóżko rodziców. Bendik zdążył opanować irytację, nie potrafił się złościć, że córka przeszkodziła im w takiej chwili. Dziewięciolatka z ufnością wpełzła pod kołdrę. Przytuliła się do prawie nagiego ciała matki i wzdychała zadowolona, że jest jej tak ciepło i bezpiecznie. Niczym mała królowa żą- dała dla siebie najwygodniejszego miejsca, w końcu leżała na miękkich poduszkach między rodzicami. Przyglądała im się po kolei roziskrzonym wzrokiem. - No? I co będzie? Bendik ucałował ją z udawaną uprzejmością w rękę. - Jeśli wasza wysokość cesarzowa mogłaby pójść na dół i zamówić jajka na boczku na śniadanie... to być może wyrwę się z objęć tej cudownej kobiety tutaj... Mała Hanna zrobiła buzię w ciup, protestowała zarumieniona słysząc żarty ojca. Matka też ją ucałowała, życzyła przyjemnego dnia i śmiała się, kiedy dziewczynka przyniosła grzebień, żeby uczesać niewiarygodnie długie, złote włosy matki. - Ach, zapomniałam - zawołała mała Hanna. - Na dole jest babcia. Bardzo się dener- wuje, mówi, że jej się śpieszy, ale jej się chyba zawsze śpieszy. Chce, żebyś pojechała z nią do Vildegard, mamo, bo masz coś zobaczyć... pewnie znowu jakiegoś niezdarę, którego po- zszywała tymi niemieckimi nićmi... Amelia zaczęła szybko się ubierać. - Dlaczego zaraz nie powiedziałaś? To chyba chodzi o nowe pisma, które przywieźli ze Stavanger. Pisarz jest Niemcem, przetłumaczył wszystko... och, tak się cieszę. Jakie to podniecające, że tyle się dzieje na świecie... Mała Hanna złapała ojca za rękę i ciągnęła go z powrotem na ciepłe posłanie. Chciała go trochę mieć tylko dla siebie. - A ja nie uważam, że takie ciekawe są te wszystkie medyczne książki, lekarstwa i w ogóle - powiedziała cicho, zagryzając dolną wargę. Bendik przyglądał jej się ze źle skrywaną wesołością. Wiedział, że dziewczynka jest co najmniej tak samo jak matka i babka zainteresowana wszelkimi nowinkami i nie- sprawdzonymi jeszcze sposobami leczenia. Wszystkie trzy są prawdziwymi doktorami! A w pokoju przeznaczonym na książki w Vildegard znajduje się już taki zbiór, jakiego nie ma ani proboszcz, ani nawet biskup! Odpowiedział z udaną powagą: - Naprawdę? Uff, to niedobrze. Bo wciąż marzę o tym, by zostać ojcem wielkiego, znanego lekarza.