Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 116 877
  • Obserwuję513
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań682 901

Marshall Paula - Córka astrologa

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Marshall Paula - Córka astrologa.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse M
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 315 stron)

PAULA MARSHALL CÓRKA ASTROLOGA

ROZDZIAŁ PIERWSZY Kit Carlyon smakował pewną gładką pannę w jed­ nym z przedpokojów Whitehallu. Przyparł ją do ściany i czerpał z niej pełną przyjemność. Należała do grona dam dworu królowej Katarzyny Braganza, żony króla Karola II, ale tym razem była bez swoich towarzyszek, zupełnie sama, co wystawiło ją na łaskę i niełaskę Kita, zresztą zgodnie z jej przyzwoleniem. W przypadku Kita do całkiem zmysłowej przyje­ mności dołączała się satysfakcja, że oto wygrywa za­ kład z George'em, księciem Buckingham. Stanęło bo­ wiem między nimi, że Kit zakosztuje tej krągłej osóbki, zanim zrobi to któryś z członków wesołej kompanii, i że podboju tego dokona w jednym z pałacowych ko­ rytarzy. Nastąpiło spełnienie i tym samym igraszki dobiegły swego zadyszanego końca. Kit Carlyon zamyślał jesz­ cze upieścić damę, lecz zabrakło mu na to czasu, dały się bowiem słyszeć za drzwiami na korytarzu głosy i kroki, jak również śmiechy i wyszukane przekleń­ stwa. Trzeba było się śpieszyć. Kit sięgnął po swoje zro­ lowane na kostkach aksamitne bufiaste spodnie i umie-

ścił je zgodnie z ich przeznaczeniem na biodrach. Pan­ na, której panieństwo od dawna już nie mogło legity­ mować się klejnotem dziewictwa, opuściła spódnice i ochędożyła włosy. Porządek powracał w miejsce ba­ łaganu. Ślady potyczki, w której zazwyczaj jest dwoje zwycięzców, zostały zatarte. Była już ku temu najwyższa pora, gdyż w tej samej chwili drzwi się otworzyły i wszedł w towarzystwie swych kompanów George Villiers, drugi w kolejności książę Buckingham, urodziwy syn swego bodaj jeszcze bardziej urodziwego ojca. Kit na widok tych wszystkich wysoko postawionych osób opadł na krzesło i sięgnął po leżącą obok gitarę. Sprawdził długimi, mocnymi pal­ cami napięcie strun, po czym zagrał „Zielone rękawy", melodię bardzo popularną w dworskich kręgach. Tym­ czasem Dorothy Lowther, rzeczona panna, odwróciła się ku oknu, aby w ten sposób ukryć swą rozognioną i cokolwiek napuchniętą twarz przed badawczymi spoj­ rzeniami dworaków. Buckingham stanął przed Kitem, który uraczył go wielomównym mrugnięciem, starczającym za całą hi­ storię dopiero co zakończonych miłosnych zapasów. - Wygląda na to, że dobrze się bawiłeś, Kit - sko­ mentował książę. Grajek pochylił głowę na znak potwierdzenia. - Wygląda na to, że masz rację, George. Słysząc te sarkastyczne słowa, Dorothy Lowther zadrżała niczym w powiewie zimnego wiatru. Była

pulchną dziewoją i miała gładką, acz raczej przeciętną twarz. Kit Carlyon nie był pierwszym kawalerem, którego obdarzyła swoimi względami. On sam zresztą odkrył to natychmiast, gdy tylko dotarł do jej miejsc se­ kretnych, i bardzo sobie chwalił, że trafił na otwartą furtkę. Zawszeć to lepiej nie czynić hałasu i nie zosta­ wiać śladu - wie o tym każdy złodziejaszek. Tymczasem książę Buckingham wyjął sakiewkę z fałd purpurowego płaszcza i wyliczył z niej kilka brzęczących złotych monet. Dłużnik gotował się do spłaty swoich należności. Kit pozwolił palcom zsunąć się po wszystkich pięciu strunach. - Nie ma to jak pić wino i jeszcze mieć za to pła­ cone. Buckingham wybuchnął śmiechem. Biedna Dorothy Lowther na przemian bladła i czerwieniła się. W jej przytomności umawiano się co do ceny za jej panieńską przyzwoitość. Buckingham opanował śmiech. - Zawsze dotrzymuję słowa, Kit. Zakładam, że nie wystawiasz mnie do wiatru. Zanim Kit zdążył otworzyć usta, Dorothy Lowther wskoczyła pomiędzy dwóch mężczyzn. Wyglądała w tej chwili na praczkę, której ktoś zabrał kijankę i któ­ re ma za to tego kogoś właśnie ukarać. - Ty wszawy kundlu, jak śmiałeś! Założyłeś się o mnie z księciem? A dlaczego nie z całym dworem?

Niech cię piekło pochłonie, ty niegodziwcze! - I dając upust swemu oburzeniu, z całych sił otwartą dłonią spo- liczkowała obłudnika, znacząc jego twarz piękną różo­ wą plamą. Kit nie wydawał się zaskoczony takim obrotem rze­ czy. Odłożył gitarę i chwyciwszy Dorothy za rękę, która wznosiła się już do ponownego uderzenia, rzekł głosem, który zdumiał ją i przeraził: - Moja ty słodyczy, mój ty marcepanie, kiedy prze­ stałaś być dziewczęciem i wybrałaś się na podbój świa­ ta, pojęłaś, że podbijając, sama musisz dawać się pod­ bijać. W rezultacie nie jestem pierwszym ani też drugim mężczyzną, który zorał i użyźnił twoje poletko. Dlatego potwierdź przed księciem prawdziwość mojego odkry­ cia, aby nie musiał polegać jedynie na moich gołosłow­ nych zapewnieniach. Pałające rumieńcem policzki Dorothy nagle zbladły, a nawet nabrały popielatej barwy, panna cofnęła się o dwa kroki i przeniosła osłupiały wzrok ze swego drę­ czyciela (czy raczej jego drwiącej twarzy, obramowanej puklami kasztanowych włosów) na księcia i jego śmie­ jących się przyjaciół. Potem znów spojrzała na Kita i rzekła drżącym głosem: - Ostrzegano mnie przed tobą, łotrze, ja zaś słowa ludzi mi życzliwych puściłam mimo uszu. Myślałam, że Kit Carlyon jest poczciwszy od innych. Łudziłam się, że choć trochę mnie lubisz, ale widzę, że bez mrugnięcia okiem sprzedałbyś mnie katu. Pocieszam się jedynie

myślą, że pewnego dnia sam wpadniesz w sidła miłości i zostaniesz zdradzony. - Miłości, powiadasz - rzekł z emfazą Kit i ponow­ nie sięgnął po gitarę. - Cóż to za choroba, ta miłość? Bawiliśmy się setnie, ty i ja. Obojgu tętniło nam w skroniach. Czy trzeba czegoś więcej? Korzystaj z dnia, jak mówili starożytni, i, na Horacego, nie zmar­ nowaliśmy tych chwil, które dopiero co przeminęły. Co się zaś tyczy złotych krążków zwanych gwineami, to są twoje. Zarobiłaś je, jakem Kit. - Wstał i wcisnął Doro­ thy otrzymane od księcia monety. Ale ona nie namyślała się ani chwili, tylko cisnęła mu je prosto w twarz. Jakimś cudem jednak nie udało się jej trafić, tak iż w rezultacie twarde krążki uderzyły o ścianę i spadły z brzękiem na posadzkę. Dorothy jęk­ nęła i ruszyła ku drzwiom, by jak najszybciej opuścić przedpokój, który okazał się jej piekłem. Ani trochę nie zmieszany, Kit zgiął się w dwornym ukłonie. - Wiedz, moja słodka, że przygotowałem dla ciebie pieśń. Zostaniesz, upieścisz nią swe uszy. Odejdziesz, stracisz coś, co być może już się nie powtórzy. - O czymże to słyszymy, Kit? Chcesz uraczyć nas pieśnią? - wykrzyknął Buckingham, miłośnik i znawca poezji, jak również jej utalentowany deklamator. - Sam ją ułożyłeś? A może twoja jest tylko muzyka? Przyzna­ ję, że znudzony już jestem starymi tekstami. Wolałbym coś świeżego i nowego.

- I właśnie coś takiego za chwilę usłyszysz - upew­ nił go Kit. - Z tym że temat jest stary jak świat. Wszy­ stkie najlepsze tematy są stare. Powiedziawszy to, dotknął miłośnie palcami strun i zaintonował ciepłym barytonem swoją pieśń. Nawet Dorothy Lowther zatrzymała się w drzwiach, dościg­ nięta przez melancholijne piękno muzyki i słów. Tym­ czasem Kit tak głęboko wczuł się w narzuconą sobie ro­ lę trubadura, że przeniósł się duszą w jakiś inny świat. Zapełniające pokój postaci zniknęły jak za mgłą. Śpie­ wak wrócił do swoich chłopięcych lat, kiedy to zaczy­ nał dopiero bawić się rymowaniem słów i doświadczał pierwszych poetyckich wzruszeń. Wtedy świat leżał u jego stóp, on zaś ani domyślał się jego brutalnego okrucieństwa. W krótkiej przerwie pomiędzy strofami wkroczył do przedpokoju sam król i oczarowany występem zatrzy­ mał się, by wysłuchać pieśni do końca. Wśród dworzan zapanowało poruszenie, lecz on położył palec na ustach, nakazując ciszę. Etykieta i ceremonialność mu­ siały tym razem ustąpić przed poezją. Zaiste, temat był stary jak świat, ale tylko w starych tematach objawia się moc prawd wiecznie żywych. Miłość weselem jest, lecz również lotną strzałą. Dziś czeka nas schadzka, jutro trzeba się rozstać. Spamiętajcie, mili, myśl zawartą tu całą, Że miłość, niestety, nie może wieczność trwać.

Korzystaj więc z chwili, płochliwej niczym łania. Dzień dniowi nierówny - na uwadze to miejmy. Jeżeli miłość trwa, to tylko do świtania. O zmierzchu żałobę po niej grubą przywdziejmy. Więc cieszmy się z tego, co trzymamy w ramionach. Jutro będą inne śmiejące się dziewczęta. Miłość przypomina palące się bierwiona, Płonąc dają ciepło, lecz któż nie pamięta Zimnych popiołów po nich... Ostatnie słowa, wyrzucone siłą ekspresji z kolein rytmu i rymu, zawisły w powietrzu na kształt groźnej przestrogi. Było tyle żałości i smutku zarówno w pieś­ ni, jak i w samym pieśniarzu, że przez dłuższą chwilę słuchacze stali jak skamieniali. Niczym niezmąconą ci­ szę przerwał dopiero król, składając dłonie do okla­ sków. Ruszył ku śpiewakowi, a dworzanie rozstępowali się przed nim. Karol nie imponował królewską postawą. Młodość spędził na wygnaniu, gdyż przypadła na okres, kie­ dy Anglią rządził Cromwell. Ta niepewna egzystencja zrobiła z niego człowieka bardziej miłego niż dostojne­ go, bardziej zręcznego niż skrupulatnego. Wrócił do kraju z mocnym postanowieniem, żeby „nie wybierać się już więcej w podróż". Pociągał go katolicyzm, lecz ugiął się przed protestantyzmem. Miał grube, zmysłowe wargi, duży nos, drwiące oczy, wesołe usposobienie

i upodobanie do kobiet. Ubrany był według mody fran­ cuskiej. Na ubiór ten składał się kolisty płaszczyk-pe- leryna z purpurowego aksamitu, luźno rzucony na ra­ miona i obramowany złotą wstążką, bogato haftowa­ ny czarny wams, skrojony tak krótko, że na wyso­ kości stanu widoczna była koszula z jedwabnej dro- bnowzorzystej tkaniny, bufiaste spodnie z falbanami przy kolanach, jedwabne amarantowe pończochy i czarne skórzane obuwie z klamrą. Nosił perukę, której czarne pukle opadały mu niżej ramion. Wzrostem prze­ wyższał wszystkich zgromadzonych w przedpokoju mężczyzn. - Dobrze wykonane, Kit. Nie, nie wstawaj, przyja­ cielu. Sam ułożyłeś tę pieśń? - Tak, sire. - Kit siedział, a król stał, i było w tym coś nadzwyczajnego. - Słuchaliśmy z najwyższym zainteresowaniem, Kit. Nasza wdzięczność byłaby podwójna, gdybyś ze­ chciał powtórzyć pierwszą strofę. Pod względem formy była to uprzejmie wyrażona prośba, w istocie jednak niczym nie różniła się od roz­ kazu. Kit kiwnął głową i znów popłynęły na falach mu­ zyki słowa pieśni. Dwóch czy trzech kawalerów, a wśród nich George Buckingham, dołączyło swoje głosy do głosu Kita. - Nie jestem pewien, Kit - Karol ważył swoją oce­ nę - co tu jest lepsze: słowa czy muzyka. Rzecz jest nowa i przemawia do duszy. Zechciej, proszę, dostar-

czyć nam nuty wraz z tekstem. Może uda nam się namówić lady Castlemaine, by stawiła czoło temu wy­ zwaniu. Nikt z obecnych nie ośmielił się skomentować śmie­ chem tego dwuznacznego stwierdzenia. Stosunki Karo­ la z jego własnym dworem były swobodne, lecz jeśli szło o ocenę jego pięknej, bezwstydnej i wszechwład­ nej kochanki, Barbary Palmer, lady Castlemaine, lepiej było zachowywać jak najdalej idącą rezerwę. Dziwne byłoby słyszeć z ust królewskiej kochanki, której pozy­ cja wydawała się ugruntowana, pieśń o miłości, zaczy­ nającej się o zmierzchu, a kończącej o świcie. Kit podniósł wzrok na swego króla i zarazem przy­ jaciela. Ich przyjaźń nie zaczęła się wczoraj, a utrwalo­ na została w bitwie pod Worcester, w której obaj stawa­ li dzielnie ramię przy ramieniu, by potem salwować się ucieczką przed mężnymi, acz żądnymi krwi żołnierzami Cromwella. Kit miał wówczas siedemnaście lat, Karol był o cztery lata starszy. I przynajmniej o czternaście starszy w cynizmie. Kit wstał i ukłonił się. On i monarcha byli równego wzrostu, choć Kit wyróżniał się atletyczną postawą. Dla tej właśnie postawy Karol, zwracając się do niego, na­ zywał go czasem „Pleczastym". Lubili ze sobą grać w tenisa. - Oczywiście, sire. Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem. I znów ukłon, równie niedbały jak poprzedni. Jak-

kolwiek słowa Kita wyrażały całkowite podporządkowa­ nie monarszej woli, jego maniery pozostawiały dużo do życzenia. Nie dorównywał wprawdzie w zuchwałości, by nie rzec buntowniczości, młodemu lordowi Rochester, którego od czasu do czasu Karol musiał wysyłać na krót­ kie pobyty do Tower za jego niefortunne zachowanie, któ­ re inni mogli odczytać jako obrazę majestatu. Carlyona najgłębiej charakteryzowała niezależność. - Nie jesteś ideałem dworzanina, Kit. Mimo to użycz mi swego ramienia. Zapraszam cię na spacer. Karol musnął palcami perukę, pod którą chował swe włosy, po czym wsparł się na ramieniu Kita. Ruszyli zgod­ nym krokiem ku wysokim oszklonym drzwiom, które wiodły na taras, wychodzący na rozległe trawniki ogrodu. O pałacu, który właśnie opuścili, mówiono, że przy­ pomina królikarnię. Budowa jego trwała przez długie dziesięciolecia, tak iż zdążyło w nim dotąd mieszkać wielu monarchów. Kit zwykł żartować, że, podobnie jak Tezeusz poszukujący Minotaura w Labiryncie, ktokol­ wiek tu wejdzie, powinien rozwijać nić, ażeby, wraca­ jąc, mógł trafić do wyjścia. Za nimi, podobnie jak ogon owych ciał astralnych, które jawią się na niebie na kilka dni bądź tygodni, ciąg­ nęli dworzanie w towarzystwie łagodnych spanieli, psów, do których Karol zdawał się mieć szczególne upodobanie. Spanielom dopisywał humor, gdyż znala­ zły się na świeżym powietrzu, jednak nie można było tego samego rzec o dworzanach. Karol skierował się ku

jednej z ogrodowych kamiennych ław. Zdjął dłoń z ra­ mienia Kita, co oznaczało, że zwraca mu wolność. - Jeszcze jedna pieśń, Kit, a potem możesz sobie fruwać z kwiatka na kwiatek, czyli robić to, co ci się żywnie podoba. W czarnych oczach Karola pojawiły się iskierki ży­ czliwej ironii. Kit nie miał wątpliwości, że królowi zna­ ne jest jego życie poświęcone igraszkom i swawolom. Czy je akceptował? Tak lub nie. Sam jednak również nie stronił od kochanek, co zauważył już nawet lud. Postawiwszy nogę na kamiennej ławie, Kit nastroił swoją gitarę i zaśpiewał balladę Roberta Herricka „Na odeszłe swe panie", do której sam skomponował muzy­ kę. Śpiewając, nie spuszczał oczu z Dorothy Lowther, która wyszła do ogrodu razem z innymi i stała teraz tuż obok słuchającej gromadki. Tydzień mija, jakem zgubił śliczne panie, którem lubił. Ballada opowiada o swawolnych paniach, które po­ jawiały się w życiu cnego Herricka i znikały jak drzewa przy drodze w oczach podróżnego. Już odeszły, co do jednej Został tylko Herrick biedny, By wyliczyć ich imiona Słodkie, wdzięczne -po czym skonać. (tłum. Jerzy S. Sito)

Gdy ucichł ostatni akord, rozległy się oklaski. Król klaskał razem z innymi. Na jego twarzy widniał łaska­ wy uśmiech. - A teraz pozwalam ci odejść, Kit. Bądź panem swo­ jego czasu. Musisz liczyć się jednak z tym, że w każdej chwili mogę przywołać cię do siebie. Kit pięknie się skłonił, wyrażając w ten sposób swą wdzięczność. Pomimo wysokiego wzrostu poruszał się z wdziękiem, a jego ruchy były miękkie jak ruchy kota. Pożegnawszy towarzystwo kolejnym ukłonem, skiero­ wał się przez trawnik ku wyłożonej kamiennymi płyta­ mi ścieżce. Struny gitary, którą trzymał w ręku, wyda­ wały od czasu do czasu samoistny dźwięk, na który biegnące obok trzy spaniele reagowały przechyleniem łbów. W pewnej chwili Kit usłyszał za sobą czyjeś szybkie kroki. Spojrzał do tyłu i zobaczył ścigającego go George'a. Stanął i odwrócił się. Psy również się za­ trzymały. - To bardzo uprzejmie z twojej strony, Kit, że ra­ czyłeś zaczekać. Król jegomość mógł cię puścić, ale my mamy jeszcze ze sobą do pomówienia o kilku sprawach. W oczach Kita zabłysły iskierki ironii. On i George byli przyjaciółmi, ale zarazem też rywalami. Mimo de­ likatnych rysów twarzy i iście niewieściej urody, która ostatnio zaczęła już nieco przygasać, Buckingham miał w sobie jakąś brutalność czy też tylko twardość, którą dzielił zresztą z innymi mężczyznami z najbliższego

otoczenia Karola. Była to pozostałość owych dni, miesięcy i lat spędzonych na obczyźnie, kiedy wraz z następcą tronu tułali się po europejskich dworach, niepewni jutra, żebrzący o dach nad głową i trochę szacunku. Ten tułaczy los sprawił, że stwardniały ich serca, a w duszy zrodziło się pragnienie życia pełnego uciech i dostatku. Kiedy więc w 1660 roku Karol odzy­ skał tron i doszło do restauracji monarchii, dawne wy­ rzeczenia zastąpili rozpustą i folgowaniem sobie we wszystkim, jakby chcąc odbić sobie poniesione straty. Buckingham i Rochester dzierżyli tu prym, ale inni nie byli wiele gorsi. Bywało, że ich wyskoki i inne wy­ czyny ocierały się o zwykłe okrucieństwo. Król jednak dobrze się bawił i coraz trudniej było mu obejść się bez nich. - Mylisz się, Kit, sądząc, że zamknęliśmy tamtą sprawę - rzekł książę Buckingham z uśmiechem, który przypominał bardziej skrzywienie z powodu bólu zęba; wszyscy wiedzieli, że nie lubił przegrywać. - Łatwo ci poszło z małą Lowther, ale bo też imadło jej toczonych ud na niejednym się już zacisnęło. Jej „nie" niezmiennie oznaczało „tak" i nadal tak będzie. Mam jednak teraz dla ciebie całkiem inną propozycję. Chodzi o dziewkę, która nie tylko dumnie powiewa sztandarem swojego dziewictwa, lecz nadto potrafi go bronić. To twarda sztuka, na której niejeden już połamał zęby. Gdybyś więc zechciał przyjąć wyzwanie i udałoby ci się uczy­ nić wyłom w tym fortecznym murze, byłoby to zwycię-

stwo godne uwiecznienia w teatralnej sztuce. Czy jed­ nak znajdziesz w sobie dość odwagi, by pójść o zakład ze mną? Kit patrzył na przyjaciela, który zarazem był jego wro­ giem - jako że książę Buckingham był zlepkiem sprzecz­ ności - i ironia na jego twarzy wciąż się pogłębiała. - Pomyślałby kto, że to jakaś szklana góra, na któ­ rą trzeba wjechać konno. Kto jest tym wzorem cnoty? Wymień jej imię. Zgaduję, że nie mówimy o żadnej z dworskich panien, bo te gustują w miłosnych igrasz­ kach. - Intuicja nie zawodzi cię, Kit. I właśnie bardzo na to liczymy, że kiedy już pozbawisz ją wianka, sprowa­ dzisz ją tutaj i pozwolisz nam nacieszyć się jej urokami. Tak czy inaczej, ty pierwszy zażyjesz z nią rozkoszy. Na tym właśnie ma się opierać nasz zakład. Jest córką astrologa, jeśli już teraz mam odpowiedzieć na twoje pytanie. - Co? Córką Williama Lilly? - spytał Kit z wyra­ zem zdumienia na twarzy. - Anim myślał, że ten dziwak jest ojcem. - Nie chodzi tu o Lilly'ego, tylko o jego rywala w przepowiadaniu losu człowieka według położenia gwiazd i planet. Mieszkają na jednej ulicy i nienawidzą się serdecznie. Kiedy jeden układa jakiś horoskop, drugi natychmiast występuje z horoskopem przeciwnym tam­ temu. - Słowa płynęły z ust księcia nieprzerwanym strumieniem; wydawało się, że ta sprawa jest mu w ja-

kimś sensie bliska. - Mówię tu o Adamie Antiquis, któ­ ry ma powabną córkę, Celię, czystą jak lilia i zimną jak głaz. Kiedy jej oczy spoczywają na mężczyźnie, to od razu jakby mówiły: stój i nie zbliżaj się, nie dotykaj mnie, jestem Dianą-dziewicą, moim jedynym kochan­ kiem jest Księżyc. Skoro tak, to bądź Apollonem, Kit, gorejącym Słońcem, które stopi ten kawał lodu. Odnieś zwycięstwo, a w zamian otrzymasz ode mnie na mocy zakładu owe włości leżące na północ od Londynu, które ostatnio podarował mi Karol. - A jeśli przegram? Czym wówczas, mając tak mało, spłacę się tobie, George? - Rubinem, który nosisz na palcu, Kit. Od dawna zerkam nań pożądliwie. Ma wspaniałą oprawę- mogła­ by wyjść z pracowni samego Celliniego. Do dzieła, przyjacielu. Nie bądź guzdrałą. Do stracenia masz wy­ łącznie pierścień, do wygrania zamek wraz z kawałem ziemi, a więc siedzibę i dożywotnie wpływy z dzier­ żaw. Pomyśl o tej wypalonej ruinie wśród krzaków i bagien, którą odziedziczyłeś po swym ojcu, i zanie­ chaj wahań. Dostarcz mi rozrywki, bo zaczynam się już nudzić. Poza tym, przyznaję, ta dziewka okrutnie sobie ze mnie zakpiła. Chciałbym widzieć ją przechodzącą z łożnicy do łożnicy. Niechby jedynym jej udziałem by­ ło upokorzenie. Ty jeden potrafisz tego dokonać. Słuchając księcia, Kit spoglądał na swój pierścień z rubinem i bardzo trudno było mu podjąć decyzję. Nie­ gdyś złożył śluby, że nigdy nie rozstanie się z tym ro-

dzinnym klejnotem. Pierścień ten był wszystkim, co po­ zostało mu z innego życia, kiedy on, Kit, był młody i niewinny, i niezdolny do potraktowania jakiejkolwiek kobiety w sposób, w jaki dopiero co postąpił z Dorothy Lowther. - Założę się o wszystko, George, tylko nie o ten pierścień - odparł z wahaniem w głosie, ponieważ stawka, którą rzucił na szalę Buckingham, stanowiła dlań wielką pokusę. Mógł tanim kosztem zdobyć wspa­ niałą posiadłość i zapewnić sobie dostatek, a tym sa­ mym uniezależnić się od łaskawości króla, jak również od jego despotyzmu. Gdyby wygrał zakład, mógłby po­ rzucić dwór i rozpocząć życie prawdziwie wolnego człowieka. - Wszystko, tylko nie o ten pierścień - po­ wtórzył. Widząc jego wahanie, Buckingham odrzucił głowę i roześmiał się na całe gardło. - Och, Kit, ty niepoprawny łotrze! Co jest takiego w tym pierścieniu, że traktujesz go niczym świętość? Zawsze wygrywasz, więc dlaczego tym razem miałbyś dostać cięgi? Gdy ubodziesz dziewkę i uczynisz ją do­ stępną, zatrzymasz pierścień i włości. Co się zaś tyczy jej dalszych losów, to umowa jest taka, że po tobie wszyscy z nią sobie pohulamy. Kit był w rozterce. Cóż właściwie posiadał? Był ka­ walerem, miał trzydzieści jeden lat, pustą sakiewkę i żadnych krewnych. Skąd więc w nim te sentymenty, których nie chciał się wyrzec? Dlaczego nie miałby wy-

rzec się przeszłości, ostatecznie i bez żalu? Dlaczego nie miałby zaryzykować utraty pierścienia, tego symbo­ lu dawno utraconej niewinności? Dawnego Kita przy­ pominał jedynie kolorem oczu i włosów, więc po cóż te pozory? A jeśli chodzi o dziewkę, tę Celię Antiquis, to da jej pewne szanse. Jeżeli święcie wierzy w wartość swojego dziewictwa, nie musi się obawiać, że weźmie ją siłą. Jeżeli natomiast odgrywa jakąś komedię, to w pełni zasługuje na kogoś takiego jak on, Kit Carlyon. - Niech będzie, George. Pierścień przeciwko zam­ kowi. Ile czasu mi dajesz na dokonanie dzieła? - Och! - Buckingham machnął niedbale ręką. - Myślę, że w przeciągu roku powinieneś uporać się z dziewką. Nie od razu Rzym zbudowano. A teraz chodźmy nad rzekę popatrzeć, jak tamci karmią kaczki. Książę objął go ramieniem i Kit dał się poprowadzić. Czuł się paskudnie, gnębiło go sumienie. Założył się o coś, co stanowiło dotąd dla niego wielką wartość, a na dodatek założył się z łajdakiem. Zresztą sam nie był lepszy. Dwór składał się z samych łajdaków, lecz czy cały świat także? Przekona się o tym niebawem. Tak czy inaczej, będzie starał się w miarę uczciwie zagrać z tą panną. - A teraz, Celio, moja córko, skoro już ułożyłaś ho­ roskop, o który prosił sir William, odłóż pióro i zażyj wypoczynku. Zaoszczędziłaś moim gasnącym oczom próżnego wysiłku.

Adam Antiquis, z wyglądu czerstwy starzec w wieku około sześćdziesięciu lat, gnębiony jednak ostatnio przez jakąś osobliwą słabość, siedział w salonie swego okazałego domu na Strandzie, kierując twarz ku oknu, przez które zaglądało słońce. Na zewnątrz rozciągał się niewielki, lecz zadbany ogród, z altaną wśród kwitną­ cych krzewów, w której zwykł ciepłymi wieczorami przesiadywać wraz z córką, rozkoszując się jej grą na wioli, jak również zapachem bzów i jaśminów. Niestety tracił wzrok i nie widział już urody świata. Celia uniosła jasną głowę znad spisanej na pergami­ nie przepowiedni astrologicznej, którą zamówił dla sie­ bie sir William Harmer, i uśmiechnęła się do ojca. - A co z nagrodą za mój trud? - spytała wesołym, czystym głosem. Droczyła się, chcąc rozpogodzić ojca, któremu po­ magała z oddaniem i całkiem bezinteresownie, dla sa­ mej radości służenia mu. On wiedział o tym i lubił jej w takich chwilach obiecywać wszystkie skarby świata. Właśnie otwierał usta, żeby to powiedzieć, gdy we­ szła pani Hart, ich gospodyni, wnosząc na srebrnej tacy smukłą flaszkę białego wytrawnego wina z Wysp Ka­ naryjskich i dwa kielichy na wysokich nóżkach. Po chwili taca znalazła się na dębowym stole, tuż obok per­ gaminu i słoiczka z inkaustem. - Proszę napełnić kielichy - polecił Adam głosem, w którym pobrzmiewała wielkopańskość. Nie wychował się jednak w komnatach i za młodu

nie jeździł karocą. Był synem ubogiego dzierżawcy z Leicestershire i nazywał się Archer. Gdy jednak zdo­ był pozycję i uznanie, a przy okazji pokaźny majątek, zmienił nazwisko na Antiquis jako bardziej nobliwe i pasujące do sfery, z którą stale obcował, czyli planet i gwiazd. Jeszcze tylko dwóch ludzi uprawiało w Lon­ dynie astrologię -jego mistrz Elias Ashmole oraz Wil­ liam Lilly, przyjaciel i rywal, dziwnym trafem pocho­ dzący również z Leicestershire. W domu Antiquisa na Strandzie panował szlachetny dobrobyt. Nie było tu śladu nowobogactwa. Czarny aksamitny kaftan gospodarza harmonizował srebrnymi obszyciami i haftami z dostojną siwizną jego włosów. Adam został ojcem w późnym stosunkowo wieku, przyjmując swe ojcostwo razem z wdowieństwem, jako że żona zmarła tuż po urodzeniu córki. Celia charakter i urodę odziedziczyła po ojcu, po zmarłej matce tylko kształt dłoni i stóp. Była klasyczną pięknością - grecki nos, duże szare oczy pod ciemnymi łukami brwi, usta jak wyrzeźbione dłutem artysty. Jej pszeniczne, falujące włosy zebrane były z tyłu w gruby węzeł i przewiązane skromną kokardą. W ogóle nosiła się prosto i skromnie. Jej szara suknia z białym lnianym kołnierzem pasowałaby bardziej do mniszki niż do panny z bogatego domu. Ojciec i córka gardzili wystawnością, wielce sobie ceniąc za to miesz­ czańską oszczędność. Prowadzili higieniczny tryb ży­ cia, pamiętając o tym, że w zdrowym ciele zdrowy

duch. Często zażywali ruchu na świeżym powietrzu i rozkochali się w kąpielach na przemian w gorącej i zi­ mnej wodzie. Adam ściągnął brwi i odstawił kielich na blat stołu. - Myślę o twojej nagrodzie - rzekł - ale takiej, któ­ ra dałaby tobie szczęście, mnie zaś spokój. Starzeję się bowiem i słabnę. Niebawem całkiem przestanę widzieć. Nie chciałbym umierać z myślą, że pozostawiam cię sa­ mą i bez opieki. Robert Renwick, złotnik, odwiedził mnie wczoraj i zapytał, czy mógłby poprosić o twoją rękę. Nie krył, że liczy na posag, na co usłyszał ode mnie: „Panie Renwick, Celia, jako jedynaczka, odzie­ dziczy cały mój majątek. Jest tego dość, by mężczyzna, który stanie się jej mężem, mógł w związku z tym mó­ wić o uśmiechu fortuny". Tak mu powiedziałem, ale najważniejsze, że Renwick to dobry człowiek. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że będzie cię traktował z troską i czułością, jak swoją zmarłą żonę. Celia gwałtownym ruchem powstała z krzesła. - Ojcze, wiedząc o mnie wszystko, wiesz również i to, że ślubowałam przeżyć życie w panieństwie i dzie­ wictwie. I jak syn kuśnierza, który zostaje kuśnierzem, jak syn murarza, który zostaje murarzem, tak i ja zamie­ rzam praktykować astrologię. Przekazałeś mi swą wie­ dzę o relacjach planet do Zodiaku i domach horoskopu i nie może ona pójść na marne. Tymczasem Robert Renwick widzi we mnie jedynie kandydatkę na gospo­ dynię i towarzyszkę łoża.

Adam westchnął i podszedł do okna. Ujrzał za szybą ogród jakby we mgle, choć wiedział, że dzień jest jasny i pogodny. - Gdybym miał syna, jego wtajemniczyłbym w taj­ niki astrologii - rzekł ze smutkiem. - Inna sprawa, czy ów syn dorównywałby ci lotnością umysłu i pilnością w nabywaniu wiedzy. Dzisiaj twoje pojmowanie ma­ terii stawia cię na równi ze mną. Astrologia jest wie­ dzą, ale również magią. Znasz arkana tej magii w do­ statecznym stopniu, by móc odgadywać przyszłość. Lecz cóż z tego? Czasy się zmieniają, córko. Sarah Gin- ner mogła układać horoskopy za panowania Cromwel­ la, dziś jednak w kobiecie widzi się jedynie strażnicz­ kę domowego ogniska. Tylko jako żona i matka bę­ dziesz mogła odnaleźć swoje miejsce w świecie. Zosta­ jąc żoną Renwicka, zapewnisz sobie bezpieczeństwo i dostatek, ja zaś umrę bez lęku o przyszłość mojego ukochanego dziecka. Zawsze dotąd byłaś mi posłuszna. Czyżby w związku z twym zamążpójściem miało się to zmienić? Nigdy jeszcze ojciec o nic jej tak nie prosił. Czy mogła jednak przystać na Roberta Renwicka? Miała dwadzieścia jeden lat, on trzydzieści pięć, pod tym względem stanowili dobraną parę. Renwick poza tym był dobrym człowiekiem, co też nie było bez znaczenia. Ale myślał tak wolno, jakby toczył głazy, ona zaś nie chciała mieć tępego męża. Zresztą już na drugi dzień po ślubie zamknąłby ją w ciasnej przestrzeni pomiędzy ku-

chnią a sypialnią. Nie chodziło mu o miłość, tylko o wygodę i przyjemności płynące z posiadania żony. Nie bez wpływu na jego starania było też jej wiano. Że­ niąc się z nią, potroiłby swój majątek. Ojciec wychował ją na kobietę świadomą swej war­ tości i godności, poniekąd równą wszystkim mężczy­ znom. Tym bardziej więc dziwiło, iż nakłaniał ją teraz do oddania się w niewolę Renwickowi. Upiła łyk wina, ale nie poczuła jego smaku. - Daj mi, ojcze, trochę czasu do namysłu. - Dobrze, tylko nie zastanawiaj się zbyt długo. Gwiazdy mówią, że pozostało mi już niewiele czasu. Słabość, jaką czuję w członkach, zdaje się potwierdzać to proroctwo. Gwiazdy mówią też o wielkim nieszczę­ ściu, jakie wkrótce spadnie na Londyn... o epidemii lub pożarze. Zanim więc to się stanie, chciałbym, żebyś uporządkowała swoje życie. Celii ścisnęło się serce. Ojca zżerała troska o nią, ona zaś nie mogła go pocieszyć. - Jakie mamy plany na dzisiaj, ojcze? - spytała, zmieniając temat rozmowy. - Zapowiedział się z popołudniową wizytą książę Buckingham. Chce, żebym ułożył mu horoskop, choć jeszcze nie wiem, czego ma dotyczyć. Tak czy inaczej, zapłaci dobrze, tego jestem pewien. I znów, Celio, bę­ dziesz moimi oczyma. I ręką, dodała w myślach, gdyż ojciec od pewnego czasu nie brał już pióra do ręki.

Tymczasem Adam mówił dalej: - To również człowiek, którego trzeba się strzec. Wychodząc za Renwicka, uchronisz się przed nim i je­ mu podobnymi. Czy wiesz, o czym mówię, drogie dziecko? Och, wiedziała bardzo dobrze. Zaskoczyło ją tyl­ ko, że ojciec tak trafnie odgadł niebezpieczeństwo, jakie groziło jej ze strony księcia Buckingham. Książę ostatnio bardzo często odwiedzał ich dom. Czynił to za­ wsze pod pretekstem sporządzenia horoskopu, ale Celia wiedziała, że chodzi mu o nią. Dowodów miała aż nadto, jak choćby te szeptane na ucho sprośne sło­ wa czy muskanie w przelocie pożądliwą dłonią. Nie wątpiła, że książę chciałby uczynić z niej swoją ko­ chankę. To był główny powód, dla którego go nie lubiła. Mógł sobie być przystojny, gospodyni mogła mdleć na jego widok, lecz równocześnie było w nim coś, co wzbudzało dreszcz lęku. Poza tym z układu gwiazd i planet wynikało, że ze strony tego człowieka mogło ją spotkać tylko zło. Własnoręcznie przepisała ułożony przez ojca horoskop księcia. Traf chciał, że położyła go obok własnego i to, co zobaczyła, bardzo ją zaniepokoi­ ło. Konfiguracja ciał niebieskich wskazywała, że łączą ją z księciem jakieś tajemnicze więzy. Tajemniczość uznawano powszechnie za domenę szatana. Zdjęta grozą, Celia próbowała nie dopuszczać do siebie najstraszniejszych myśli. Buckingham był

możny i potężny, mógł prawie tyle co król, oni zaś, astrolog Antiquis i jego córka, mimo całego szacunku, jakim się cieszyli z racji swojej wiedzy, byli tylko ziarn­ kiem piasku wobec tamtej skały. Na zewnątrz wszczął się hałas i ruch. To przybył książę wraz z orszakiem, bez którego, jako wielki pan, rzadko kiedy się ruszał. Przypłynął łodzią wprost z Whitehallu. Zjawiał się, by znów ją dręczyć swymi lubieżnymi spojrzeniami. Pożądał jej ciała, udając, że interesuje go tylko jej astrologiczna wiedza. Pchnięte od zewnątrz drzwi otworzyły się na oścież. Pani Hart, gnąc się w ukłonach i z rumieńcami na roz- anielonej twarzy, wprowadziła gości. Najpierw wszedł marszałek książęcego dworu i stuknąwszy o posadzkę białą laską, usunął się na bok. Wynikało stąd, że dzisiaj Buckingham zjawia się jako udzielny książę, w całej glorii swej wysokiej pozycji, a nie sekretnie, jak czynił to dotychczas. Po chwili w drzwiach ukazał się sam Buckingham. Wyglądał imponująco, cały w czerni i w złocie. Jego prawe ucho zdobiła olśniewająca perła. Jasna, wpada­ jąca w srebrny kolor peruka, okalająca jego wyrazistą twarz, na której widniały ślady rozwiązłego i hulasz­ czego trybu życia, przypominała po trosze jego własne włosy, choć widoczne w nich pasemka siwizny były oz­ naką wieku, a nie gustu. Wszedł wsparty na ramieniu drugiego mężczyzny, którego Celia ujrzała po raz pier­ wszy w życiu. Szeptał mu coś do ucha, a z ich uśmie-