ROZDZIAŁ PIERWSZY
Kit Carlyon smakował pewną gładką pannę w jed
nym z przedpokojów Whitehallu. Przyparł ją do ściany
i czerpał z niej pełną przyjemność. Należała do grona
dam dworu królowej Katarzyny Braganza, żony króla
Karola II, ale tym razem była bez swoich towarzyszek,
zupełnie sama, co wystawiło ją na łaskę i niełaskę Kita,
zresztą zgodnie z jej przyzwoleniem.
W przypadku Kita do całkiem zmysłowej przyje
mności dołączała się satysfakcja, że oto wygrywa za
kład z George'em, księciem Buckingham. Stanęło bo
wiem między nimi, że Kit zakosztuje tej krągłej osóbki,
zanim zrobi to któryś z członków wesołej kompanii,
i że podboju tego dokona w jednym z pałacowych ko
rytarzy.
Nastąpiło spełnienie i tym samym igraszki dobiegły
swego zadyszanego końca. Kit Carlyon zamyślał jesz
cze upieścić damę, lecz zabrakło mu na to czasu, dały
się bowiem słyszeć za drzwiami na korytarzu głosy
i kroki, jak również śmiechy i wyszukane przekleń
stwa. Trzeba było się śpieszyć. Kit sięgnął po swoje zro
lowane na kostkach aksamitne bufiaste spodnie i umie-
ścił je zgodnie z ich przeznaczeniem na biodrach. Pan
na, której panieństwo od dawna już nie mogło legity
mować się klejnotem dziewictwa, opuściła spódnice
i ochędożyła włosy. Porządek powracał w miejsce ba
łaganu. Ślady potyczki, w której zazwyczaj jest dwoje
zwycięzców, zostały zatarte.
Była już ku temu najwyższa pora, gdyż w tej samej
chwili drzwi się otworzyły i wszedł w towarzystwie
swych kompanów George Villiers, drugi w kolejności
książę Buckingham, urodziwy syn swego bodaj jeszcze
bardziej urodziwego ojca. Kit na widok tych wszystkich
wysoko postawionych osób opadł na krzesło i sięgnął
po leżącą obok gitarę. Sprawdził długimi, mocnymi pal
cami napięcie strun, po czym zagrał „Zielone rękawy",
melodię bardzo popularną w dworskich kręgach. Tym
czasem Dorothy Lowther, rzeczona panna, odwróciła
się ku oknu, aby w ten sposób ukryć swą rozognioną
i cokolwiek napuchniętą twarz przed badawczymi spoj
rzeniami dworaków.
Buckingham stanął przed Kitem, który uraczył go
wielomównym mrugnięciem, starczającym za całą hi
storię dopiero co zakończonych miłosnych zapasów.
- Wygląda na to, że dobrze się bawiłeś, Kit - sko
mentował książę.
Grajek pochylił głowę na znak potwierdzenia.
- Wygląda na to, że masz rację, George.
Słysząc te sarkastyczne słowa, Dorothy Lowther
zadrżała niczym w powiewie zimnego wiatru. Była
pulchną dziewoją i miała gładką, acz raczej przeciętną
twarz. Kit Carlyon nie był pierwszym kawalerem,
którego obdarzyła swoimi względami. On sam zresztą
odkrył to natychmiast, gdy tylko dotarł do jej miejsc se
kretnych, i bardzo sobie chwalił, że trafił na otwartą
furtkę. Zawszeć to lepiej nie czynić hałasu i nie zosta
wiać śladu - wie o tym każdy złodziejaszek.
Tymczasem książę Buckingham wyjął sakiewkę
z fałd purpurowego płaszcza i wyliczył z niej kilka
brzęczących złotych monet. Dłużnik gotował się do
spłaty swoich należności.
Kit pozwolił palcom zsunąć się po wszystkich pięciu
strunach.
- Nie ma to jak pić wino i jeszcze mieć za to pła
cone.
Buckingham wybuchnął śmiechem. Biedna Dorothy
Lowther na przemian bladła i czerwieniła się. W jej
przytomności umawiano się co do ceny za jej panieńską
przyzwoitość.
Buckingham opanował śmiech.
- Zawsze dotrzymuję słowa, Kit. Zakładam, że nie
wystawiasz mnie do wiatru.
Zanim Kit zdążył otworzyć usta, Dorothy Lowther
wskoczyła pomiędzy dwóch mężczyzn. Wyglądała
w tej chwili na praczkę, której ktoś zabrał kijankę i któ
re ma za to tego kogoś właśnie ukarać.
- Ty wszawy kundlu, jak śmiałeś! Założyłeś się
o mnie z księciem? A dlaczego nie z całym dworem?
Niech cię piekło pochłonie, ty niegodziwcze! - I dając
upust swemu oburzeniu, z całych sił otwartą dłonią spo-
liczkowała obłudnika, znacząc jego twarz piękną różo
wą plamą.
Kit nie wydawał się zaskoczony takim obrotem rze
czy. Odłożył gitarę i chwyciwszy Dorothy za rękę, która
wznosiła się już do ponownego uderzenia, rzekł głosem,
który zdumiał ją i przeraził:
- Moja ty słodyczy, mój ty marcepanie, kiedy prze
stałaś być dziewczęciem i wybrałaś się na podbój świa
ta, pojęłaś, że podbijając, sama musisz dawać się pod
bijać. W rezultacie nie jestem pierwszym ani też drugim
mężczyzną, który zorał i użyźnił twoje poletko. Dlatego
potwierdź przed księciem prawdziwość mojego odkry
cia, aby nie musiał polegać jedynie na moich gołosłow
nych zapewnieniach.
Pałające rumieńcem policzki Dorothy nagle zbladły,
a nawet nabrały popielatej barwy, panna cofnęła się
o dwa kroki i przeniosła osłupiały wzrok ze swego drę
czyciela (czy raczej jego drwiącej twarzy, obramowanej
puklami kasztanowych włosów) na księcia i jego śmie
jących się przyjaciół. Potem znów spojrzała na Kita
i rzekła drżącym głosem:
- Ostrzegano mnie przed tobą, łotrze, ja zaś słowa
ludzi mi życzliwych puściłam mimo uszu. Myślałam,
że Kit Carlyon jest poczciwszy od innych. Łudziłam się,
że choć trochę mnie lubisz, ale widzę, że bez mrugnięcia
okiem sprzedałbyś mnie katu. Pocieszam się jedynie
myślą, że pewnego dnia sam wpadniesz w sidła miłości
i zostaniesz zdradzony.
- Miłości, powiadasz - rzekł z emfazą Kit i ponow
nie sięgnął po gitarę. - Cóż to za choroba, ta miłość?
Bawiliśmy się setnie, ty i ja. Obojgu tętniło nam
w skroniach. Czy trzeba czegoś więcej? Korzystaj
z dnia, jak mówili starożytni, i, na Horacego, nie zmar
nowaliśmy tych chwil, które dopiero co przeminęły. Co
się zaś tyczy złotych krążków zwanych gwineami, to są
twoje. Zarobiłaś je, jakem Kit. - Wstał i wcisnął Doro
thy otrzymane od księcia monety.
Ale ona nie namyślała się ani chwili, tylko cisnęła
mu je prosto w twarz. Jakimś cudem jednak nie udało
się jej trafić, tak iż w rezultacie twarde krążki uderzyły
o ścianę i spadły z brzękiem na posadzkę. Dorothy jęk
nęła i ruszyła ku drzwiom, by jak najszybciej opuścić
przedpokój, który okazał się jej piekłem.
Ani trochę nie zmieszany, Kit zgiął się w dwornym
ukłonie.
- Wiedz, moja słodka, że przygotowałem dla ciebie
pieśń. Zostaniesz, upieścisz nią swe uszy. Odejdziesz,
stracisz coś, co być może już się nie powtórzy.
- O czymże to słyszymy, Kit? Chcesz uraczyć nas
pieśnią? - wykrzyknął Buckingham, miłośnik i znawca
poezji, jak również jej utalentowany deklamator. - Sam
ją ułożyłeś? A może twoja jest tylko muzyka? Przyzna
ję, że znudzony już jestem starymi tekstami. Wolałbym
coś świeżego i nowego.
- I właśnie coś takiego za chwilę usłyszysz - upew
nił go Kit. - Z tym że temat jest stary jak świat. Wszy
stkie najlepsze tematy są stare.
Powiedziawszy to, dotknął miłośnie palcami strun
i zaintonował ciepłym barytonem swoją pieśń. Nawet
Dorothy Lowther zatrzymała się w drzwiach, dościg
nięta przez melancholijne piękno muzyki i słów. Tym
czasem Kit tak głęboko wczuł się w narzuconą sobie ro
lę trubadura, że przeniósł się duszą w jakiś inny świat.
Zapełniające pokój postaci zniknęły jak za mgłą. Śpie
wak wrócił do swoich chłopięcych lat, kiedy to zaczy
nał dopiero bawić się rymowaniem słów i doświadczał
pierwszych poetyckich wzruszeń. Wtedy świat leżał
u jego stóp, on zaś ani domyślał się jego brutalnego
okrucieństwa.
W krótkiej przerwie pomiędzy strofami wkroczył do
przedpokoju sam król i oczarowany występem zatrzy
mał się, by wysłuchać pieśni do końca. Wśród dworzan
zapanowało poruszenie, lecz on położył palec na
ustach, nakazując ciszę. Etykieta i ceremonialność mu
siały tym razem ustąpić przed poezją.
Zaiste, temat był stary jak świat, ale tylko w starych
tematach objawia się moc prawd wiecznie żywych.
Miłość weselem jest, lecz również lotną strzałą.
Dziś czeka nas schadzka, jutro trzeba się rozstać.
Spamiętajcie, mili, myśl zawartą tu całą,
Że miłość, niestety, nie może wieczność trwać.
Korzystaj więc z chwili, płochliwej niczym łania.
Dzień dniowi nierówny - na uwadze to miejmy.
Jeżeli miłość trwa, to tylko do świtania.
O zmierzchu żałobę po niej grubą przywdziejmy.
Więc cieszmy się z tego, co trzymamy w ramionach.
Jutro będą inne śmiejące się dziewczęta.
Miłość przypomina palące się bierwiona,
Płonąc dają ciepło, lecz któż nie pamięta
Zimnych popiołów po nich...
Ostatnie słowa, wyrzucone siłą ekspresji z kolein
rytmu i rymu, zawisły w powietrzu na kształt groźnej
przestrogi. Było tyle żałości i smutku zarówno w pieś
ni, jak i w samym pieśniarzu, że przez dłuższą chwilę
słuchacze stali jak skamieniali. Niczym niezmąconą ci
szę przerwał dopiero król, składając dłonie do okla
sków. Ruszył ku śpiewakowi, a dworzanie rozstępowali
się przed nim.
Karol nie imponował królewską postawą. Młodość
spędził na wygnaniu, gdyż przypadła na okres, kie
dy Anglią rządził Cromwell. Ta niepewna egzystencja
zrobiła z niego człowieka bardziej miłego niż dostojne
go, bardziej zręcznego niż skrupulatnego. Wrócił do
kraju z mocnym postanowieniem, żeby „nie wybierać
się już więcej w podróż". Pociągał go katolicyzm, lecz
ugiął się przed protestantyzmem. Miał grube, zmysłowe
wargi, duży nos, drwiące oczy, wesołe usposobienie
i upodobanie do kobiet. Ubrany był według mody fran
cuskiej. Na ubiór ten składał się kolisty płaszczyk-pe-
leryna z purpurowego aksamitu, luźno rzucony na ra
miona i obramowany złotą wstążką, bogato haftowa
ny czarny wams, skrojony tak krótko, że na wyso
kości stanu widoczna była koszula z jedwabnej dro-
bnowzorzystej tkaniny, bufiaste spodnie z falbanami
przy kolanach, jedwabne amarantowe pończochy
i czarne skórzane obuwie z klamrą. Nosił perukę, której
czarne pukle opadały mu niżej ramion. Wzrostem prze
wyższał wszystkich zgromadzonych w przedpokoju
mężczyzn.
- Dobrze wykonane, Kit. Nie, nie wstawaj, przyja
cielu. Sam ułożyłeś tę pieśń?
- Tak, sire. - Kit siedział, a król stał, i było w tym
coś nadzwyczajnego.
- Słuchaliśmy z najwyższym zainteresowaniem,
Kit. Nasza wdzięczność byłaby podwójna, gdybyś ze
chciał powtórzyć pierwszą strofę.
Pod względem formy była to uprzejmie wyrażona
prośba, w istocie jednak niczym nie różniła się od roz
kazu. Kit kiwnął głową i znów popłynęły na falach mu
zyki słowa pieśni. Dwóch czy trzech kawalerów,
a wśród nich George Buckingham, dołączyło swoje
głosy do głosu Kita.
- Nie jestem pewien, Kit - Karol ważył swoją oce
nę - co tu jest lepsze: słowa czy muzyka. Rzecz jest
nowa i przemawia do duszy. Zechciej, proszę, dostar-
czyć nam nuty wraz z tekstem. Może uda nam się
namówić lady Castlemaine, by stawiła czoło temu wy
zwaniu.
Nikt z obecnych nie ośmielił się skomentować śmie
chem tego dwuznacznego stwierdzenia. Stosunki Karo
la z jego własnym dworem były swobodne, lecz jeśli
szło o ocenę jego pięknej, bezwstydnej i wszechwład
nej kochanki, Barbary Palmer, lady Castlemaine, lepiej
było zachowywać jak najdalej idącą rezerwę. Dziwne
byłoby słyszeć z ust królewskiej kochanki, której pozy
cja wydawała się ugruntowana, pieśń o miłości, zaczy
nającej się o zmierzchu, a kończącej o świcie.
Kit podniósł wzrok na swego króla i zarazem przy
jaciela. Ich przyjaźń nie zaczęła się wczoraj, a utrwalo
na została w bitwie pod Worcester, w której obaj stawa
li dzielnie ramię przy ramieniu, by potem salwować się
ucieczką przed mężnymi, acz żądnymi krwi żołnierzami
Cromwella. Kit miał wówczas siedemnaście lat, Karol
był o cztery lata starszy. I przynajmniej o czternaście
starszy w cynizmie.
Kit wstał i ukłonił się. On i monarcha byli równego
wzrostu, choć Kit wyróżniał się atletyczną postawą. Dla
tej właśnie postawy Karol, zwracając się do niego, na
zywał go czasem „Pleczastym". Lubili ze sobą grać
w tenisa.
- Oczywiście, sire. Twoje życzenie jest dla mnie
rozkazem.
I znów ukłon, równie niedbały jak poprzedni. Jak-
kolwiek słowa Kita wyrażały całkowite podporządkowa
nie monarszej woli, jego maniery pozostawiały dużo do
życzenia. Nie dorównywał wprawdzie w zuchwałości, by
nie rzec buntowniczości, młodemu lordowi Rochester,
którego od czasu do czasu Karol musiał wysyłać na krót
kie pobyty do Tower za jego niefortunne zachowanie, któ
re inni mogli odczytać jako obrazę majestatu. Carlyona
najgłębiej charakteryzowała niezależność.
- Nie jesteś ideałem dworzanina, Kit. Mimo to
użycz mi swego ramienia. Zapraszam cię na spacer.
Karol musnął palcami perukę, pod którą chował swe
włosy, po czym wsparł się na ramieniu Kita. Ruszyli zgod
nym krokiem ku wysokim oszklonym drzwiom, które
wiodły na taras, wychodzący na rozległe trawniki ogrodu.
O pałacu, który właśnie opuścili, mówiono, że przy
pomina królikarnię. Budowa jego trwała przez długie
dziesięciolecia, tak iż zdążyło w nim dotąd mieszkać
wielu monarchów. Kit zwykł żartować, że, podobnie jak
Tezeusz poszukujący Minotaura w Labiryncie, ktokol
wiek tu wejdzie, powinien rozwijać nić, ażeby, wraca
jąc, mógł trafić do wyjścia.
Za nimi, podobnie jak ogon owych ciał astralnych,
które jawią się na niebie na kilka dni bądź tygodni, ciąg
nęli dworzanie w towarzystwie łagodnych spanieli,
psów, do których Karol zdawał się mieć szczególne
upodobanie. Spanielom dopisywał humor, gdyż znala
zły się na świeżym powietrzu, jednak nie można było
tego samego rzec o dworzanach. Karol skierował się ku
jednej z ogrodowych kamiennych ław. Zdjął dłoń z ra
mienia Kita, co oznaczało, że zwraca mu wolność.
- Jeszcze jedna pieśń, Kit, a potem możesz sobie
fruwać z kwiatka na kwiatek, czyli robić to, co ci się
żywnie podoba.
W czarnych oczach Karola pojawiły się iskierki ży
czliwej ironii. Kit nie miał wątpliwości, że królowi zna
ne jest jego życie poświęcone igraszkom i swawolom.
Czy je akceptował? Tak lub nie. Sam jednak również
nie stronił od kochanek, co zauważył już nawet lud.
Postawiwszy nogę na kamiennej ławie, Kit nastroił
swoją gitarę i zaśpiewał balladę Roberta Herricka „Na
odeszłe swe panie", do której sam skomponował muzy
kę. Śpiewając, nie spuszczał oczu z Dorothy Lowther,
która wyszła do ogrodu razem z innymi i stała teraz tuż
obok słuchającej gromadki.
Tydzień mija, jakem zgubił
śliczne panie, którem lubił.
Ballada opowiada o swawolnych paniach, które po
jawiały się w życiu cnego Herricka i znikały jak drzewa
przy drodze w oczach podróżnego.
Już odeszły, co do jednej
Został tylko Herrick biedny,
By wyliczyć ich imiona
Słodkie, wdzięczne -po czym skonać.
(tłum. Jerzy S. Sito)
Gdy ucichł ostatni akord, rozległy się oklaski. Król
klaskał razem z innymi. Na jego twarzy widniał łaska
wy uśmiech.
- A teraz pozwalam ci odejść, Kit. Bądź panem swo
jego czasu. Musisz liczyć się jednak z tym, że w każdej
chwili mogę przywołać cię do siebie.
Kit pięknie się skłonił, wyrażając w ten sposób swą
wdzięczność. Pomimo wysokiego wzrostu poruszał się
z wdziękiem, a jego ruchy były miękkie jak ruchy kota.
Pożegnawszy towarzystwo kolejnym ukłonem, skiero
wał się przez trawnik ku wyłożonej kamiennymi płyta
mi ścieżce. Struny gitary, którą trzymał w ręku, wyda
wały od czasu do czasu samoistny dźwięk, na który
biegnące obok trzy spaniele reagowały przechyleniem
łbów. W pewnej chwili Kit usłyszał za sobą czyjeś
szybkie kroki. Spojrzał do tyłu i zobaczył ścigającego
go George'a. Stanął i odwrócił się. Psy również się za
trzymały.
- To bardzo uprzejmie z twojej strony, Kit, że ra
czyłeś zaczekać. Król jegomość mógł cię puścić, ale
my mamy jeszcze ze sobą do pomówienia o kilku
sprawach.
W oczach Kita zabłysły iskierki ironii. On i George
byli przyjaciółmi, ale zarazem też rywalami. Mimo de
likatnych rysów twarzy i iście niewieściej urody, która
ostatnio zaczęła już nieco przygasać, Buckingham miał
w sobie jakąś brutalność czy też tylko twardość, którą
dzielił zresztą z innymi mężczyznami z najbliższego
otoczenia Karola. Była to pozostałość owych dni,
miesięcy i lat spędzonych na obczyźnie, kiedy wraz
z następcą tronu tułali się po europejskich dworach,
niepewni jutra, żebrzący o dach nad głową i trochę
szacunku. Ten tułaczy los sprawił, że stwardniały ich
serca, a w duszy zrodziło się pragnienie życia pełnego
uciech i dostatku. Kiedy więc w 1660 roku Karol odzy
skał tron i doszło do restauracji monarchii, dawne wy
rzeczenia zastąpili rozpustą i folgowaniem sobie we
wszystkim, jakby chcąc odbić sobie poniesione straty.
Buckingham i Rochester dzierżyli tu prym, ale inni
nie byli wiele gorsi. Bywało, że ich wyskoki i inne wy
czyny ocierały się o zwykłe okrucieństwo. Król jednak
dobrze się bawił i coraz trudniej było mu obejść się bez
nich.
- Mylisz się, Kit, sądząc, że zamknęliśmy tamtą
sprawę - rzekł książę Buckingham z uśmiechem, który
przypominał bardziej skrzywienie z powodu bólu zęba;
wszyscy wiedzieli, że nie lubił przegrywać. - Łatwo ci
poszło z małą Lowther, ale bo też imadło jej toczonych
ud na niejednym się już zacisnęło. Jej „nie" niezmiennie
oznaczało „tak" i nadal tak będzie. Mam jednak teraz
dla ciebie całkiem inną propozycję. Chodzi o dziewkę,
która nie tylko dumnie powiewa sztandarem swojego
dziewictwa, lecz nadto potrafi go bronić. To twarda
sztuka, na której niejeden już połamał zęby. Gdybyś
więc zechciał przyjąć wyzwanie i udałoby ci się uczy
nić wyłom w tym fortecznym murze, byłoby to zwycię-
stwo godne uwiecznienia w teatralnej sztuce. Czy jed
nak znajdziesz w sobie dość odwagi, by pójść o zakład
ze mną?
Kit patrzył na przyjaciela, który zarazem był jego wro
giem - jako że książę Buckingham był zlepkiem sprzecz
ności - i ironia na jego twarzy wciąż się pogłębiała.
- Pomyślałby kto, że to jakaś szklana góra, na któ
rą trzeba wjechać konno. Kto jest tym wzorem cnoty?
Wymień jej imię. Zgaduję, że nie mówimy o żadnej
z dworskich panien, bo te gustują w miłosnych igrasz
kach.
- Intuicja nie zawodzi cię, Kit. I właśnie bardzo na
to liczymy, że kiedy już pozbawisz ją wianka, sprowa
dzisz ją tutaj i pozwolisz nam nacieszyć się jej urokami.
Tak czy inaczej, ty pierwszy zażyjesz z nią rozkoszy.
Na tym właśnie ma się opierać nasz zakład. Jest córką
astrologa, jeśli już teraz mam odpowiedzieć na twoje
pytanie.
- Co? Córką Williama Lilly? - spytał Kit z wyra
zem zdumienia na twarzy. - Anim myślał, że ten dziwak
jest ojcem.
- Nie chodzi tu o Lilly'ego, tylko o jego rywala
w przepowiadaniu losu człowieka według położenia
gwiazd i planet. Mieszkają na jednej ulicy i nienawidzą
się serdecznie. Kiedy jeden układa jakiś horoskop, drugi
natychmiast występuje z horoskopem przeciwnym tam
temu. - Słowa płynęły z ust księcia nieprzerwanym
strumieniem; wydawało się, że ta sprawa jest mu w ja-
kimś sensie bliska. - Mówię tu o Adamie Antiquis, któ
ry ma powabną córkę, Celię, czystą jak lilia i zimną jak
głaz. Kiedy jej oczy spoczywają na mężczyźnie, to od
razu jakby mówiły: stój i nie zbliżaj się, nie dotykaj
mnie, jestem Dianą-dziewicą, moim jedynym kochan
kiem jest Księżyc. Skoro tak, to bądź Apollonem, Kit,
gorejącym Słońcem, które stopi ten kawał lodu. Odnieś
zwycięstwo, a w zamian otrzymasz ode mnie na mocy
zakładu owe włości leżące na północ od Londynu, które
ostatnio podarował mi Karol.
- A jeśli przegram? Czym wówczas, mając tak mało,
spłacę się tobie, George?
- Rubinem, który nosisz na palcu, Kit. Od dawna
zerkam nań pożądliwie. Ma wspaniałą oprawę- mogła
by wyjść z pracowni samego Celliniego. Do dzieła,
przyjacielu. Nie bądź guzdrałą. Do stracenia masz wy
łącznie pierścień, do wygrania zamek wraz z kawałem
ziemi, a więc siedzibę i dożywotnie wpływy z dzier
żaw. Pomyśl o tej wypalonej ruinie wśród krzaków
i bagien, którą odziedziczyłeś po swym ojcu, i zanie
chaj wahań. Dostarcz mi rozrywki, bo zaczynam się już
nudzić. Poza tym, przyznaję, ta dziewka okrutnie sobie
ze mnie zakpiła. Chciałbym widzieć ją przechodzącą
z łożnicy do łożnicy. Niechby jedynym jej udziałem by
ło upokorzenie. Ty jeden potrafisz tego dokonać.
Słuchając księcia, Kit spoglądał na swój pierścień
z rubinem i bardzo trudno było mu podjąć decyzję. Nie
gdyś złożył śluby, że nigdy nie rozstanie się z tym ro-
dzinnym klejnotem. Pierścień ten był wszystkim, co po
zostało mu z innego życia, kiedy on, Kit, był młody
i niewinny, i niezdolny do potraktowania jakiejkolwiek
kobiety w sposób, w jaki dopiero co postąpił z Dorothy
Lowther.
- Założę się o wszystko, George, tylko nie o ten
pierścień - odparł z wahaniem w głosie, ponieważ
stawka, którą rzucił na szalę Buckingham, stanowiła
dlań wielką pokusę. Mógł tanim kosztem zdobyć wspa
niałą posiadłość i zapewnić sobie dostatek, a tym sa
mym uniezależnić się od łaskawości króla, jak również
od jego despotyzmu. Gdyby wygrał zakład, mógłby po
rzucić dwór i rozpocząć życie prawdziwie wolnego
człowieka. - Wszystko, tylko nie o ten pierścień - po
wtórzył.
Widząc jego wahanie, Buckingham odrzucił głowę
i roześmiał się na całe gardło.
- Och, Kit, ty niepoprawny łotrze! Co jest takiego
w tym pierścieniu, że traktujesz go niczym świętość?
Zawsze wygrywasz, więc dlaczego tym razem miałbyś
dostać cięgi? Gdy ubodziesz dziewkę i uczynisz ją do
stępną, zatrzymasz pierścień i włości. Co się zaś tyczy
jej dalszych losów, to umowa jest taka, że po tobie
wszyscy z nią sobie pohulamy.
Kit był w rozterce. Cóż właściwie posiadał? Był ka
walerem, miał trzydzieści jeden lat, pustą sakiewkę
i żadnych krewnych. Skąd więc w nim te sentymenty,
których nie chciał się wyrzec? Dlaczego nie miałby wy-
rzec się przeszłości, ostatecznie i bez żalu? Dlaczego
nie miałby zaryzykować utraty pierścienia, tego symbo
lu dawno utraconej niewinności? Dawnego Kita przy
pominał jedynie kolorem oczu i włosów, więc po cóż te
pozory? A jeśli chodzi o dziewkę, tę Celię Antiquis, to
da jej pewne szanse. Jeżeli święcie wierzy w wartość
swojego dziewictwa, nie musi się obawiać, że weźmie
ją siłą. Jeżeli natomiast odgrywa jakąś komedię, to
w pełni zasługuje na kogoś takiego jak on, Kit Carlyon.
- Niech będzie, George. Pierścień przeciwko zam
kowi. Ile czasu mi dajesz na dokonanie dzieła?
- Och! - Buckingham machnął niedbale ręką. -
Myślę, że w przeciągu roku powinieneś uporać się
z dziewką. Nie od razu Rzym zbudowano. A teraz
chodźmy nad rzekę popatrzeć, jak tamci karmią kaczki.
Książę objął go ramieniem i Kit dał się poprowadzić.
Czuł się paskudnie, gnębiło go sumienie. Założył się
o coś, co stanowiło dotąd dla niego wielką wartość, a na
dodatek założył się z łajdakiem. Zresztą sam nie był
lepszy. Dwór składał się z samych łajdaków, lecz czy
cały świat także? Przekona się o tym niebawem. Tak czy
inaczej, będzie starał się w miarę uczciwie zagrać z tą
panną.
- A teraz, Celio, moja córko, skoro już ułożyłaś ho
roskop, o który prosił sir William, odłóż pióro i zażyj
wypoczynku. Zaoszczędziłaś moim gasnącym oczom
próżnego wysiłku.
Adam Antiquis, z wyglądu czerstwy starzec w wieku
około sześćdziesięciu lat, gnębiony jednak ostatnio
przez jakąś osobliwą słabość, siedział w salonie swego
okazałego domu na Strandzie, kierując twarz ku oknu,
przez które zaglądało słońce. Na zewnątrz rozciągał się
niewielki, lecz zadbany ogród, z altaną wśród kwitną
cych krzewów, w której zwykł ciepłymi wieczorami
przesiadywać wraz z córką, rozkoszując się jej grą na
wioli, jak również zapachem bzów i jaśminów. Niestety
tracił wzrok i nie widział już urody świata.
Celia uniosła jasną głowę znad spisanej na pergami
nie przepowiedni astrologicznej, którą zamówił dla sie
bie sir William Harmer, i uśmiechnęła się do ojca.
- A co z nagrodą za mój trud? - spytała wesołym,
czystym głosem.
Droczyła się, chcąc rozpogodzić ojca, któremu po
magała z oddaniem i całkiem bezinteresownie, dla sa
mej radości służenia mu. On wiedział o tym i lubił jej
w takich chwilach obiecywać wszystkie skarby świata.
Właśnie otwierał usta, żeby to powiedzieć, gdy we
szła pani Hart, ich gospodyni, wnosząc na srebrnej tacy
smukłą flaszkę białego wytrawnego wina z Wysp Ka
naryjskich i dwa kielichy na wysokich nóżkach. Po
chwili taca znalazła się na dębowym stole, tuż obok per
gaminu i słoiczka z inkaustem.
- Proszę napełnić kielichy - polecił Adam głosem,
w którym pobrzmiewała wielkopańskość.
Nie wychował się jednak w komnatach i za młodu
nie jeździł karocą. Był synem ubogiego dzierżawcy
z Leicestershire i nazywał się Archer. Gdy jednak zdo
był pozycję i uznanie, a przy okazji pokaźny majątek,
zmienił nazwisko na Antiquis jako bardziej nobliwe
i pasujące do sfery, z którą stale obcował, czyli planet
i gwiazd. Jeszcze tylko dwóch ludzi uprawiało w Lon
dynie astrologię -jego mistrz Elias Ashmole oraz Wil
liam Lilly, przyjaciel i rywal, dziwnym trafem pocho
dzący również z Leicestershire.
W domu Antiquisa na Strandzie panował szlachetny
dobrobyt. Nie było tu śladu nowobogactwa. Czarny
aksamitny kaftan gospodarza harmonizował srebrnymi
obszyciami i haftami z dostojną siwizną jego włosów.
Adam został ojcem w późnym stosunkowo wieku,
przyjmując swe ojcostwo razem z wdowieństwem, jako
że żona zmarła tuż po urodzeniu córki. Celia charakter
i urodę odziedziczyła po ojcu, po zmarłej matce tylko
kształt dłoni i stóp. Była klasyczną pięknością - grecki
nos, duże szare oczy pod ciemnymi łukami brwi, usta
jak wyrzeźbione dłutem artysty. Jej pszeniczne, falujące
włosy zebrane były z tyłu w gruby węzeł i przewiązane
skromną kokardą.
W ogóle nosiła się prosto i skromnie. Jej szara suknia
z białym lnianym kołnierzem pasowałaby bardziej do
mniszki niż do panny z bogatego domu. Ojciec i córka
gardzili wystawnością, wielce sobie ceniąc za to miesz
czańską oszczędność. Prowadzili higieniczny tryb ży
cia, pamiętając o tym, że w zdrowym ciele zdrowy
duch. Często zażywali ruchu na świeżym powietrzu
i rozkochali się w kąpielach na przemian w gorącej i zi
mnej wodzie.
Adam ściągnął brwi i odstawił kielich na blat stołu.
- Myślę o twojej nagrodzie - rzekł - ale takiej, któ
ra dałaby tobie szczęście, mnie zaś spokój. Starzeję się
bowiem i słabnę. Niebawem całkiem przestanę widzieć.
Nie chciałbym umierać z myślą, że pozostawiam cię sa
mą i bez opieki. Robert Renwick, złotnik, odwiedził
mnie wczoraj i zapytał, czy mógłby poprosić o twoją
rękę. Nie krył, że liczy na posag, na co usłyszał ode
mnie: „Panie Renwick, Celia, jako jedynaczka, odzie
dziczy cały mój majątek. Jest tego dość, by mężczyzna,
który stanie się jej mężem, mógł w związku z tym mó
wić o uśmiechu fortuny". Tak mu powiedziałem, ale
najważniejsze, że Renwick to dobry człowiek. Nie mam
najmniejszych wątpliwości, że będzie cię traktował
z troską i czułością, jak swoją zmarłą żonę.
Celia gwałtownym ruchem powstała z krzesła.
- Ojcze, wiedząc o mnie wszystko, wiesz również
i to, że ślubowałam przeżyć życie w panieństwie i dzie
wictwie. I jak syn kuśnierza, który zostaje kuśnierzem,
jak syn murarza, który zostaje murarzem, tak i ja zamie
rzam praktykować astrologię. Przekazałeś mi swą wie
dzę o relacjach planet do Zodiaku i domach horoskopu
i nie może ona pójść na marne. Tymczasem Robert
Renwick widzi we mnie jedynie kandydatkę na gospo
dynię i towarzyszkę łoża.
Adam westchnął i podszedł do okna. Ujrzał za szybą
ogród jakby we mgle, choć wiedział, że dzień jest jasny
i pogodny.
- Gdybym miał syna, jego wtajemniczyłbym w taj
niki astrologii - rzekł ze smutkiem. - Inna sprawa, czy
ów syn dorównywałby ci lotnością umysłu i pilnością
w nabywaniu wiedzy. Dzisiaj twoje pojmowanie ma
terii stawia cię na równi ze mną. Astrologia jest wie
dzą, ale również magią. Znasz arkana tej magii w do
statecznym stopniu, by móc odgadywać przyszłość.
Lecz cóż z tego? Czasy się zmieniają, córko. Sarah Gin-
ner mogła układać horoskopy za panowania Cromwel
la, dziś jednak w kobiecie widzi się jedynie strażnicz
kę domowego ogniska. Tylko jako żona i matka bę
dziesz mogła odnaleźć swoje miejsce w świecie. Zosta
jąc żoną Renwicka, zapewnisz sobie bezpieczeństwo
i dostatek, ja zaś umrę bez lęku o przyszłość mojego
ukochanego dziecka. Zawsze dotąd byłaś mi posłuszna.
Czyżby w związku z twym zamążpójściem miało się to
zmienić?
Nigdy jeszcze ojciec o nic jej tak nie prosił. Czy
mogła jednak przystać na Roberta Renwicka? Miała
dwadzieścia jeden lat, on trzydzieści pięć, pod tym
względem stanowili dobraną parę. Renwick poza tym
był dobrym człowiekiem, co też nie było bez znaczenia.
Ale myślał tak wolno, jakby toczył głazy, ona zaś nie
chciała mieć tępego męża. Zresztą już na drugi dzień po
ślubie zamknąłby ją w ciasnej przestrzeni pomiędzy ku-
chnią a sypialnią. Nie chodziło mu o miłość, tylko
o wygodę i przyjemności płynące z posiadania żony.
Nie bez wpływu na jego starania było też jej wiano. Że
niąc się z nią, potroiłby swój majątek.
Ojciec wychował ją na kobietę świadomą swej war
tości i godności, poniekąd równą wszystkim mężczy
znom. Tym bardziej więc dziwiło, iż nakłaniał ją teraz
do oddania się w niewolę Renwickowi. Upiła łyk wina,
ale nie poczuła jego smaku.
- Daj mi, ojcze, trochę czasu do namysłu.
- Dobrze, tylko nie zastanawiaj się zbyt długo.
Gwiazdy mówią, że pozostało mi już niewiele czasu.
Słabość, jaką czuję w członkach, zdaje się potwierdzać
to proroctwo. Gwiazdy mówią też o wielkim nieszczę
ściu, jakie wkrótce spadnie na Londyn... o epidemii lub
pożarze. Zanim więc to się stanie, chciałbym, żebyś
uporządkowała swoje życie.
Celii ścisnęło się serce. Ojca zżerała troska o nią, ona
zaś nie mogła go pocieszyć.
- Jakie mamy plany na dzisiaj, ojcze? - spytała,
zmieniając temat rozmowy.
- Zapowiedział się z popołudniową wizytą książę
Buckingham. Chce, żebym ułożył mu horoskop, choć
jeszcze nie wiem, czego ma dotyczyć. Tak czy inaczej,
zapłaci dobrze, tego jestem pewien. I znów, Celio, bę
dziesz moimi oczyma.
I ręką, dodała w myślach, gdyż ojciec od pewnego
czasu nie brał już pióra do ręki.
Tymczasem Adam mówił dalej:
- To również człowiek, którego trzeba się strzec.
Wychodząc za Renwicka, uchronisz się przed nim i je
mu podobnymi. Czy wiesz, o czym mówię, drogie
dziecko?
Och, wiedziała bardzo dobrze. Zaskoczyło ją tyl
ko, że ojciec tak trafnie odgadł niebezpieczeństwo,
jakie groziło jej ze strony księcia Buckingham. Książę
ostatnio bardzo często odwiedzał ich dom. Czynił to za
wsze pod pretekstem sporządzenia horoskopu, ale Celia
wiedziała, że chodzi mu o nią. Dowodów miała aż
nadto, jak choćby te szeptane na ucho sprośne sło
wa czy muskanie w przelocie pożądliwą dłonią. Nie
wątpiła, że książę chciałby uczynić z niej swoją ko
chankę.
To był główny powód, dla którego go nie lubiła.
Mógł sobie być przystojny, gospodyni mogła mdleć na
jego widok, lecz równocześnie było w nim coś, co
wzbudzało dreszcz lęku. Poza tym z układu gwiazd
i planet wynikało, że ze strony tego człowieka mogło ją
spotkać tylko zło. Własnoręcznie przepisała ułożony
przez ojca horoskop księcia. Traf chciał, że położyła go
obok własnego i to, co zobaczyła, bardzo ją zaniepokoi
ło. Konfiguracja ciał niebieskich wskazywała, że łączą
ją z księciem jakieś tajemnicze więzy.
Tajemniczość uznawano powszechnie za domenę
szatana. Zdjęta grozą, Celia próbowała nie dopuszczać
do siebie najstraszniejszych myśli. Buckingham był
możny i potężny, mógł prawie tyle co król, oni zaś,
astrolog Antiquis i jego córka, mimo całego szacunku,
jakim się cieszyli z racji swojej wiedzy, byli tylko ziarn
kiem piasku wobec tamtej skały.
Na zewnątrz wszczął się hałas i ruch. To przybył
książę wraz z orszakiem, bez którego, jako wielki pan,
rzadko kiedy się ruszał. Przypłynął łodzią wprost
z Whitehallu. Zjawiał się, by znów ją dręczyć swymi
lubieżnymi spojrzeniami. Pożądał jej ciała, udając, że
interesuje go tylko jej astrologiczna wiedza.
Pchnięte od zewnątrz drzwi otworzyły się na oścież.
Pani Hart, gnąc się w ukłonach i z rumieńcami na roz-
anielonej twarzy, wprowadziła gości. Najpierw wszedł
marszałek książęcego dworu i stuknąwszy o posadzkę
białą laską, usunął się na bok. Wynikało stąd, że dzisiaj
Buckingham zjawia się jako udzielny książę, w całej
glorii swej wysokiej pozycji, a nie sekretnie, jak czynił
to dotychczas.
Po chwili w drzwiach ukazał się sam Buckingham.
Wyglądał imponująco, cały w czerni i w złocie. Jego
prawe ucho zdobiła olśniewająca perła. Jasna, wpada
jąca w srebrny kolor peruka, okalająca jego wyrazistą
twarz, na której widniały ślady rozwiązłego i hulasz
czego trybu życia, przypominała po trosze jego własne
włosy, choć widoczne w nich pasemka siwizny były oz
naką wieku, a nie gustu. Wszedł wsparty na ramieniu
drugiego mężczyzny, którego Celia ujrzała po raz pier
wszy w życiu. Szeptał mu coś do ucha, a z ich uśmie-
PAULA MARSHALL CÓRKA ASTROLOGA
ROZDZIAŁ PIERWSZY Kit Carlyon smakował pewną gładką pannę w jed nym z przedpokojów Whitehallu. Przyparł ją do ściany i czerpał z niej pełną przyjemność. Należała do grona dam dworu królowej Katarzyny Braganza, żony króla Karola II, ale tym razem była bez swoich towarzyszek, zupełnie sama, co wystawiło ją na łaskę i niełaskę Kita, zresztą zgodnie z jej przyzwoleniem. W przypadku Kita do całkiem zmysłowej przyje mności dołączała się satysfakcja, że oto wygrywa za kład z George'em, księciem Buckingham. Stanęło bo wiem między nimi, że Kit zakosztuje tej krągłej osóbki, zanim zrobi to któryś z członków wesołej kompanii, i że podboju tego dokona w jednym z pałacowych ko rytarzy. Nastąpiło spełnienie i tym samym igraszki dobiegły swego zadyszanego końca. Kit Carlyon zamyślał jesz cze upieścić damę, lecz zabrakło mu na to czasu, dały się bowiem słyszeć za drzwiami na korytarzu głosy i kroki, jak również śmiechy i wyszukane przekleń stwa. Trzeba było się śpieszyć. Kit sięgnął po swoje zro lowane na kostkach aksamitne bufiaste spodnie i umie-
ścił je zgodnie z ich przeznaczeniem na biodrach. Pan na, której panieństwo od dawna już nie mogło legity mować się klejnotem dziewictwa, opuściła spódnice i ochędożyła włosy. Porządek powracał w miejsce ba łaganu. Ślady potyczki, w której zazwyczaj jest dwoje zwycięzców, zostały zatarte. Była już ku temu najwyższa pora, gdyż w tej samej chwili drzwi się otworzyły i wszedł w towarzystwie swych kompanów George Villiers, drugi w kolejności książę Buckingham, urodziwy syn swego bodaj jeszcze bardziej urodziwego ojca. Kit na widok tych wszystkich wysoko postawionych osób opadł na krzesło i sięgnął po leżącą obok gitarę. Sprawdził długimi, mocnymi pal cami napięcie strun, po czym zagrał „Zielone rękawy", melodię bardzo popularną w dworskich kręgach. Tym czasem Dorothy Lowther, rzeczona panna, odwróciła się ku oknu, aby w ten sposób ukryć swą rozognioną i cokolwiek napuchniętą twarz przed badawczymi spoj rzeniami dworaków. Buckingham stanął przed Kitem, który uraczył go wielomównym mrugnięciem, starczającym za całą hi storię dopiero co zakończonych miłosnych zapasów. - Wygląda na to, że dobrze się bawiłeś, Kit - sko mentował książę. Grajek pochylił głowę na znak potwierdzenia. - Wygląda na to, że masz rację, George. Słysząc te sarkastyczne słowa, Dorothy Lowther zadrżała niczym w powiewie zimnego wiatru. Była
pulchną dziewoją i miała gładką, acz raczej przeciętną twarz. Kit Carlyon nie był pierwszym kawalerem, którego obdarzyła swoimi względami. On sam zresztą odkrył to natychmiast, gdy tylko dotarł do jej miejsc se kretnych, i bardzo sobie chwalił, że trafił na otwartą furtkę. Zawszeć to lepiej nie czynić hałasu i nie zosta wiać śladu - wie o tym każdy złodziejaszek. Tymczasem książę Buckingham wyjął sakiewkę z fałd purpurowego płaszcza i wyliczył z niej kilka brzęczących złotych monet. Dłużnik gotował się do spłaty swoich należności. Kit pozwolił palcom zsunąć się po wszystkich pięciu strunach. - Nie ma to jak pić wino i jeszcze mieć za to pła cone. Buckingham wybuchnął śmiechem. Biedna Dorothy Lowther na przemian bladła i czerwieniła się. W jej przytomności umawiano się co do ceny za jej panieńską przyzwoitość. Buckingham opanował śmiech. - Zawsze dotrzymuję słowa, Kit. Zakładam, że nie wystawiasz mnie do wiatru. Zanim Kit zdążył otworzyć usta, Dorothy Lowther wskoczyła pomiędzy dwóch mężczyzn. Wyglądała w tej chwili na praczkę, której ktoś zabrał kijankę i któ re ma za to tego kogoś właśnie ukarać. - Ty wszawy kundlu, jak śmiałeś! Założyłeś się o mnie z księciem? A dlaczego nie z całym dworem?
Niech cię piekło pochłonie, ty niegodziwcze! - I dając upust swemu oburzeniu, z całych sił otwartą dłonią spo- liczkowała obłudnika, znacząc jego twarz piękną różo wą plamą. Kit nie wydawał się zaskoczony takim obrotem rze czy. Odłożył gitarę i chwyciwszy Dorothy za rękę, która wznosiła się już do ponownego uderzenia, rzekł głosem, który zdumiał ją i przeraził: - Moja ty słodyczy, mój ty marcepanie, kiedy prze stałaś być dziewczęciem i wybrałaś się na podbój świa ta, pojęłaś, że podbijając, sama musisz dawać się pod bijać. W rezultacie nie jestem pierwszym ani też drugim mężczyzną, który zorał i użyźnił twoje poletko. Dlatego potwierdź przed księciem prawdziwość mojego odkry cia, aby nie musiał polegać jedynie na moich gołosłow nych zapewnieniach. Pałające rumieńcem policzki Dorothy nagle zbladły, a nawet nabrały popielatej barwy, panna cofnęła się o dwa kroki i przeniosła osłupiały wzrok ze swego drę czyciela (czy raczej jego drwiącej twarzy, obramowanej puklami kasztanowych włosów) na księcia i jego śmie jących się przyjaciół. Potem znów spojrzała na Kita i rzekła drżącym głosem: - Ostrzegano mnie przed tobą, łotrze, ja zaś słowa ludzi mi życzliwych puściłam mimo uszu. Myślałam, że Kit Carlyon jest poczciwszy od innych. Łudziłam się, że choć trochę mnie lubisz, ale widzę, że bez mrugnięcia okiem sprzedałbyś mnie katu. Pocieszam się jedynie
myślą, że pewnego dnia sam wpadniesz w sidła miłości i zostaniesz zdradzony. - Miłości, powiadasz - rzekł z emfazą Kit i ponow nie sięgnął po gitarę. - Cóż to za choroba, ta miłość? Bawiliśmy się setnie, ty i ja. Obojgu tętniło nam w skroniach. Czy trzeba czegoś więcej? Korzystaj z dnia, jak mówili starożytni, i, na Horacego, nie zmar nowaliśmy tych chwil, które dopiero co przeminęły. Co się zaś tyczy złotych krążków zwanych gwineami, to są twoje. Zarobiłaś je, jakem Kit. - Wstał i wcisnął Doro thy otrzymane od księcia monety. Ale ona nie namyślała się ani chwili, tylko cisnęła mu je prosto w twarz. Jakimś cudem jednak nie udało się jej trafić, tak iż w rezultacie twarde krążki uderzyły o ścianę i spadły z brzękiem na posadzkę. Dorothy jęk nęła i ruszyła ku drzwiom, by jak najszybciej opuścić przedpokój, który okazał się jej piekłem. Ani trochę nie zmieszany, Kit zgiął się w dwornym ukłonie. - Wiedz, moja słodka, że przygotowałem dla ciebie pieśń. Zostaniesz, upieścisz nią swe uszy. Odejdziesz, stracisz coś, co być może już się nie powtórzy. - O czymże to słyszymy, Kit? Chcesz uraczyć nas pieśnią? - wykrzyknął Buckingham, miłośnik i znawca poezji, jak również jej utalentowany deklamator. - Sam ją ułożyłeś? A może twoja jest tylko muzyka? Przyzna ję, że znudzony już jestem starymi tekstami. Wolałbym coś świeżego i nowego.
- I właśnie coś takiego za chwilę usłyszysz - upew nił go Kit. - Z tym że temat jest stary jak świat. Wszy stkie najlepsze tematy są stare. Powiedziawszy to, dotknął miłośnie palcami strun i zaintonował ciepłym barytonem swoją pieśń. Nawet Dorothy Lowther zatrzymała się w drzwiach, dościg nięta przez melancholijne piękno muzyki i słów. Tym czasem Kit tak głęboko wczuł się w narzuconą sobie ro lę trubadura, że przeniósł się duszą w jakiś inny świat. Zapełniające pokój postaci zniknęły jak za mgłą. Śpie wak wrócił do swoich chłopięcych lat, kiedy to zaczy nał dopiero bawić się rymowaniem słów i doświadczał pierwszych poetyckich wzruszeń. Wtedy świat leżał u jego stóp, on zaś ani domyślał się jego brutalnego okrucieństwa. W krótkiej przerwie pomiędzy strofami wkroczył do przedpokoju sam król i oczarowany występem zatrzy mał się, by wysłuchać pieśni do końca. Wśród dworzan zapanowało poruszenie, lecz on położył palec na ustach, nakazując ciszę. Etykieta i ceremonialność mu siały tym razem ustąpić przed poezją. Zaiste, temat był stary jak świat, ale tylko w starych tematach objawia się moc prawd wiecznie żywych. Miłość weselem jest, lecz również lotną strzałą. Dziś czeka nas schadzka, jutro trzeba się rozstać. Spamiętajcie, mili, myśl zawartą tu całą, Że miłość, niestety, nie może wieczność trwać.
Korzystaj więc z chwili, płochliwej niczym łania. Dzień dniowi nierówny - na uwadze to miejmy. Jeżeli miłość trwa, to tylko do świtania. O zmierzchu żałobę po niej grubą przywdziejmy. Więc cieszmy się z tego, co trzymamy w ramionach. Jutro będą inne śmiejące się dziewczęta. Miłość przypomina palące się bierwiona, Płonąc dają ciepło, lecz któż nie pamięta Zimnych popiołów po nich... Ostatnie słowa, wyrzucone siłą ekspresji z kolein rytmu i rymu, zawisły w powietrzu na kształt groźnej przestrogi. Było tyle żałości i smutku zarówno w pieś ni, jak i w samym pieśniarzu, że przez dłuższą chwilę słuchacze stali jak skamieniali. Niczym niezmąconą ci szę przerwał dopiero król, składając dłonie do okla sków. Ruszył ku śpiewakowi, a dworzanie rozstępowali się przed nim. Karol nie imponował królewską postawą. Młodość spędził na wygnaniu, gdyż przypadła na okres, kie dy Anglią rządził Cromwell. Ta niepewna egzystencja zrobiła z niego człowieka bardziej miłego niż dostojne go, bardziej zręcznego niż skrupulatnego. Wrócił do kraju z mocnym postanowieniem, żeby „nie wybierać się już więcej w podróż". Pociągał go katolicyzm, lecz ugiął się przed protestantyzmem. Miał grube, zmysłowe wargi, duży nos, drwiące oczy, wesołe usposobienie
i upodobanie do kobiet. Ubrany był według mody fran cuskiej. Na ubiór ten składał się kolisty płaszczyk-pe- leryna z purpurowego aksamitu, luźno rzucony na ra miona i obramowany złotą wstążką, bogato haftowa ny czarny wams, skrojony tak krótko, że na wyso kości stanu widoczna była koszula z jedwabnej dro- bnowzorzystej tkaniny, bufiaste spodnie z falbanami przy kolanach, jedwabne amarantowe pończochy i czarne skórzane obuwie z klamrą. Nosił perukę, której czarne pukle opadały mu niżej ramion. Wzrostem prze wyższał wszystkich zgromadzonych w przedpokoju mężczyzn. - Dobrze wykonane, Kit. Nie, nie wstawaj, przyja cielu. Sam ułożyłeś tę pieśń? - Tak, sire. - Kit siedział, a król stał, i było w tym coś nadzwyczajnego. - Słuchaliśmy z najwyższym zainteresowaniem, Kit. Nasza wdzięczność byłaby podwójna, gdybyś ze chciał powtórzyć pierwszą strofę. Pod względem formy była to uprzejmie wyrażona prośba, w istocie jednak niczym nie różniła się od roz kazu. Kit kiwnął głową i znów popłynęły na falach mu zyki słowa pieśni. Dwóch czy trzech kawalerów, a wśród nich George Buckingham, dołączyło swoje głosy do głosu Kita. - Nie jestem pewien, Kit - Karol ważył swoją oce nę - co tu jest lepsze: słowa czy muzyka. Rzecz jest nowa i przemawia do duszy. Zechciej, proszę, dostar-
czyć nam nuty wraz z tekstem. Może uda nam się namówić lady Castlemaine, by stawiła czoło temu wy zwaniu. Nikt z obecnych nie ośmielił się skomentować śmie chem tego dwuznacznego stwierdzenia. Stosunki Karo la z jego własnym dworem były swobodne, lecz jeśli szło o ocenę jego pięknej, bezwstydnej i wszechwład nej kochanki, Barbary Palmer, lady Castlemaine, lepiej było zachowywać jak najdalej idącą rezerwę. Dziwne byłoby słyszeć z ust królewskiej kochanki, której pozy cja wydawała się ugruntowana, pieśń o miłości, zaczy nającej się o zmierzchu, a kończącej o świcie. Kit podniósł wzrok na swego króla i zarazem przy jaciela. Ich przyjaźń nie zaczęła się wczoraj, a utrwalo na została w bitwie pod Worcester, w której obaj stawa li dzielnie ramię przy ramieniu, by potem salwować się ucieczką przed mężnymi, acz żądnymi krwi żołnierzami Cromwella. Kit miał wówczas siedemnaście lat, Karol był o cztery lata starszy. I przynajmniej o czternaście starszy w cynizmie. Kit wstał i ukłonił się. On i monarcha byli równego wzrostu, choć Kit wyróżniał się atletyczną postawą. Dla tej właśnie postawy Karol, zwracając się do niego, na zywał go czasem „Pleczastym". Lubili ze sobą grać w tenisa. - Oczywiście, sire. Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem. I znów ukłon, równie niedbały jak poprzedni. Jak-
kolwiek słowa Kita wyrażały całkowite podporządkowa nie monarszej woli, jego maniery pozostawiały dużo do życzenia. Nie dorównywał wprawdzie w zuchwałości, by nie rzec buntowniczości, młodemu lordowi Rochester, którego od czasu do czasu Karol musiał wysyłać na krót kie pobyty do Tower za jego niefortunne zachowanie, któ re inni mogli odczytać jako obrazę majestatu. Carlyona najgłębiej charakteryzowała niezależność. - Nie jesteś ideałem dworzanina, Kit. Mimo to użycz mi swego ramienia. Zapraszam cię na spacer. Karol musnął palcami perukę, pod którą chował swe włosy, po czym wsparł się na ramieniu Kita. Ruszyli zgod nym krokiem ku wysokim oszklonym drzwiom, które wiodły na taras, wychodzący na rozległe trawniki ogrodu. O pałacu, który właśnie opuścili, mówiono, że przy pomina królikarnię. Budowa jego trwała przez długie dziesięciolecia, tak iż zdążyło w nim dotąd mieszkać wielu monarchów. Kit zwykł żartować, że, podobnie jak Tezeusz poszukujący Minotaura w Labiryncie, ktokol wiek tu wejdzie, powinien rozwijać nić, ażeby, wraca jąc, mógł trafić do wyjścia. Za nimi, podobnie jak ogon owych ciał astralnych, które jawią się na niebie na kilka dni bądź tygodni, ciąg nęli dworzanie w towarzystwie łagodnych spanieli, psów, do których Karol zdawał się mieć szczególne upodobanie. Spanielom dopisywał humor, gdyż znala zły się na świeżym powietrzu, jednak nie można było tego samego rzec o dworzanach. Karol skierował się ku
jednej z ogrodowych kamiennych ław. Zdjął dłoń z ra mienia Kita, co oznaczało, że zwraca mu wolność. - Jeszcze jedna pieśń, Kit, a potem możesz sobie fruwać z kwiatka na kwiatek, czyli robić to, co ci się żywnie podoba. W czarnych oczach Karola pojawiły się iskierki ży czliwej ironii. Kit nie miał wątpliwości, że królowi zna ne jest jego życie poświęcone igraszkom i swawolom. Czy je akceptował? Tak lub nie. Sam jednak również nie stronił od kochanek, co zauważył już nawet lud. Postawiwszy nogę na kamiennej ławie, Kit nastroił swoją gitarę i zaśpiewał balladę Roberta Herricka „Na odeszłe swe panie", do której sam skomponował muzy kę. Śpiewając, nie spuszczał oczu z Dorothy Lowther, która wyszła do ogrodu razem z innymi i stała teraz tuż obok słuchającej gromadki. Tydzień mija, jakem zgubił śliczne panie, którem lubił. Ballada opowiada o swawolnych paniach, które po jawiały się w życiu cnego Herricka i znikały jak drzewa przy drodze w oczach podróżnego. Już odeszły, co do jednej Został tylko Herrick biedny, By wyliczyć ich imiona Słodkie, wdzięczne -po czym skonać. (tłum. Jerzy S. Sito)
Gdy ucichł ostatni akord, rozległy się oklaski. Król klaskał razem z innymi. Na jego twarzy widniał łaska wy uśmiech. - A teraz pozwalam ci odejść, Kit. Bądź panem swo jego czasu. Musisz liczyć się jednak z tym, że w każdej chwili mogę przywołać cię do siebie. Kit pięknie się skłonił, wyrażając w ten sposób swą wdzięczność. Pomimo wysokiego wzrostu poruszał się z wdziękiem, a jego ruchy były miękkie jak ruchy kota. Pożegnawszy towarzystwo kolejnym ukłonem, skiero wał się przez trawnik ku wyłożonej kamiennymi płyta mi ścieżce. Struny gitary, którą trzymał w ręku, wyda wały od czasu do czasu samoistny dźwięk, na który biegnące obok trzy spaniele reagowały przechyleniem łbów. W pewnej chwili Kit usłyszał za sobą czyjeś szybkie kroki. Spojrzał do tyłu i zobaczył ścigającego go George'a. Stanął i odwrócił się. Psy również się za trzymały. - To bardzo uprzejmie z twojej strony, Kit, że ra czyłeś zaczekać. Król jegomość mógł cię puścić, ale my mamy jeszcze ze sobą do pomówienia o kilku sprawach. W oczach Kita zabłysły iskierki ironii. On i George byli przyjaciółmi, ale zarazem też rywalami. Mimo de likatnych rysów twarzy i iście niewieściej urody, która ostatnio zaczęła już nieco przygasać, Buckingham miał w sobie jakąś brutalność czy też tylko twardość, którą dzielił zresztą z innymi mężczyznami z najbliższego
otoczenia Karola. Była to pozostałość owych dni, miesięcy i lat spędzonych na obczyźnie, kiedy wraz z następcą tronu tułali się po europejskich dworach, niepewni jutra, żebrzący o dach nad głową i trochę szacunku. Ten tułaczy los sprawił, że stwardniały ich serca, a w duszy zrodziło się pragnienie życia pełnego uciech i dostatku. Kiedy więc w 1660 roku Karol odzy skał tron i doszło do restauracji monarchii, dawne wy rzeczenia zastąpili rozpustą i folgowaniem sobie we wszystkim, jakby chcąc odbić sobie poniesione straty. Buckingham i Rochester dzierżyli tu prym, ale inni nie byli wiele gorsi. Bywało, że ich wyskoki i inne wy czyny ocierały się o zwykłe okrucieństwo. Król jednak dobrze się bawił i coraz trudniej było mu obejść się bez nich. - Mylisz się, Kit, sądząc, że zamknęliśmy tamtą sprawę - rzekł książę Buckingham z uśmiechem, który przypominał bardziej skrzywienie z powodu bólu zęba; wszyscy wiedzieli, że nie lubił przegrywać. - Łatwo ci poszło z małą Lowther, ale bo też imadło jej toczonych ud na niejednym się już zacisnęło. Jej „nie" niezmiennie oznaczało „tak" i nadal tak będzie. Mam jednak teraz dla ciebie całkiem inną propozycję. Chodzi o dziewkę, która nie tylko dumnie powiewa sztandarem swojego dziewictwa, lecz nadto potrafi go bronić. To twarda sztuka, na której niejeden już połamał zęby. Gdybyś więc zechciał przyjąć wyzwanie i udałoby ci się uczy nić wyłom w tym fortecznym murze, byłoby to zwycię-
stwo godne uwiecznienia w teatralnej sztuce. Czy jed nak znajdziesz w sobie dość odwagi, by pójść o zakład ze mną? Kit patrzył na przyjaciela, który zarazem był jego wro giem - jako że książę Buckingham był zlepkiem sprzecz ności - i ironia na jego twarzy wciąż się pogłębiała. - Pomyślałby kto, że to jakaś szklana góra, na któ rą trzeba wjechać konno. Kto jest tym wzorem cnoty? Wymień jej imię. Zgaduję, że nie mówimy o żadnej z dworskich panien, bo te gustują w miłosnych igrasz kach. - Intuicja nie zawodzi cię, Kit. I właśnie bardzo na to liczymy, że kiedy już pozbawisz ją wianka, sprowa dzisz ją tutaj i pozwolisz nam nacieszyć się jej urokami. Tak czy inaczej, ty pierwszy zażyjesz z nią rozkoszy. Na tym właśnie ma się opierać nasz zakład. Jest córką astrologa, jeśli już teraz mam odpowiedzieć na twoje pytanie. - Co? Córką Williama Lilly? - spytał Kit z wyra zem zdumienia na twarzy. - Anim myślał, że ten dziwak jest ojcem. - Nie chodzi tu o Lilly'ego, tylko o jego rywala w przepowiadaniu losu człowieka według położenia gwiazd i planet. Mieszkają na jednej ulicy i nienawidzą się serdecznie. Kiedy jeden układa jakiś horoskop, drugi natychmiast występuje z horoskopem przeciwnym tam temu. - Słowa płynęły z ust księcia nieprzerwanym strumieniem; wydawało się, że ta sprawa jest mu w ja-
kimś sensie bliska. - Mówię tu o Adamie Antiquis, któ ry ma powabną córkę, Celię, czystą jak lilia i zimną jak głaz. Kiedy jej oczy spoczywają na mężczyźnie, to od razu jakby mówiły: stój i nie zbliżaj się, nie dotykaj mnie, jestem Dianą-dziewicą, moim jedynym kochan kiem jest Księżyc. Skoro tak, to bądź Apollonem, Kit, gorejącym Słońcem, które stopi ten kawał lodu. Odnieś zwycięstwo, a w zamian otrzymasz ode mnie na mocy zakładu owe włości leżące na północ od Londynu, które ostatnio podarował mi Karol. - A jeśli przegram? Czym wówczas, mając tak mało, spłacę się tobie, George? - Rubinem, który nosisz na palcu, Kit. Od dawna zerkam nań pożądliwie. Ma wspaniałą oprawę- mogła by wyjść z pracowni samego Celliniego. Do dzieła, przyjacielu. Nie bądź guzdrałą. Do stracenia masz wy łącznie pierścień, do wygrania zamek wraz z kawałem ziemi, a więc siedzibę i dożywotnie wpływy z dzier żaw. Pomyśl o tej wypalonej ruinie wśród krzaków i bagien, którą odziedziczyłeś po swym ojcu, i zanie chaj wahań. Dostarcz mi rozrywki, bo zaczynam się już nudzić. Poza tym, przyznaję, ta dziewka okrutnie sobie ze mnie zakpiła. Chciałbym widzieć ją przechodzącą z łożnicy do łożnicy. Niechby jedynym jej udziałem by ło upokorzenie. Ty jeden potrafisz tego dokonać. Słuchając księcia, Kit spoglądał na swój pierścień z rubinem i bardzo trudno było mu podjąć decyzję. Nie gdyś złożył śluby, że nigdy nie rozstanie się z tym ro-
dzinnym klejnotem. Pierścień ten był wszystkim, co po zostało mu z innego życia, kiedy on, Kit, był młody i niewinny, i niezdolny do potraktowania jakiejkolwiek kobiety w sposób, w jaki dopiero co postąpił z Dorothy Lowther. - Założę się o wszystko, George, tylko nie o ten pierścień - odparł z wahaniem w głosie, ponieważ stawka, którą rzucił na szalę Buckingham, stanowiła dlań wielką pokusę. Mógł tanim kosztem zdobyć wspa niałą posiadłość i zapewnić sobie dostatek, a tym sa mym uniezależnić się od łaskawości króla, jak również od jego despotyzmu. Gdyby wygrał zakład, mógłby po rzucić dwór i rozpocząć życie prawdziwie wolnego człowieka. - Wszystko, tylko nie o ten pierścień - po wtórzył. Widząc jego wahanie, Buckingham odrzucił głowę i roześmiał się na całe gardło. - Och, Kit, ty niepoprawny łotrze! Co jest takiego w tym pierścieniu, że traktujesz go niczym świętość? Zawsze wygrywasz, więc dlaczego tym razem miałbyś dostać cięgi? Gdy ubodziesz dziewkę i uczynisz ją do stępną, zatrzymasz pierścień i włości. Co się zaś tyczy jej dalszych losów, to umowa jest taka, że po tobie wszyscy z nią sobie pohulamy. Kit był w rozterce. Cóż właściwie posiadał? Był ka walerem, miał trzydzieści jeden lat, pustą sakiewkę i żadnych krewnych. Skąd więc w nim te sentymenty, których nie chciał się wyrzec? Dlaczego nie miałby wy-
rzec się przeszłości, ostatecznie i bez żalu? Dlaczego nie miałby zaryzykować utraty pierścienia, tego symbo lu dawno utraconej niewinności? Dawnego Kita przy pominał jedynie kolorem oczu i włosów, więc po cóż te pozory? A jeśli chodzi o dziewkę, tę Celię Antiquis, to da jej pewne szanse. Jeżeli święcie wierzy w wartość swojego dziewictwa, nie musi się obawiać, że weźmie ją siłą. Jeżeli natomiast odgrywa jakąś komedię, to w pełni zasługuje na kogoś takiego jak on, Kit Carlyon. - Niech będzie, George. Pierścień przeciwko zam kowi. Ile czasu mi dajesz na dokonanie dzieła? - Och! - Buckingham machnął niedbale ręką. - Myślę, że w przeciągu roku powinieneś uporać się z dziewką. Nie od razu Rzym zbudowano. A teraz chodźmy nad rzekę popatrzeć, jak tamci karmią kaczki. Książę objął go ramieniem i Kit dał się poprowadzić. Czuł się paskudnie, gnębiło go sumienie. Założył się o coś, co stanowiło dotąd dla niego wielką wartość, a na dodatek założył się z łajdakiem. Zresztą sam nie był lepszy. Dwór składał się z samych łajdaków, lecz czy cały świat także? Przekona się o tym niebawem. Tak czy inaczej, będzie starał się w miarę uczciwie zagrać z tą panną. - A teraz, Celio, moja córko, skoro już ułożyłaś ho roskop, o który prosił sir William, odłóż pióro i zażyj wypoczynku. Zaoszczędziłaś moim gasnącym oczom próżnego wysiłku.
Adam Antiquis, z wyglądu czerstwy starzec w wieku około sześćdziesięciu lat, gnębiony jednak ostatnio przez jakąś osobliwą słabość, siedział w salonie swego okazałego domu na Strandzie, kierując twarz ku oknu, przez które zaglądało słońce. Na zewnątrz rozciągał się niewielki, lecz zadbany ogród, z altaną wśród kwitną cych krzewów, w której zwykł ciepłymi wieczorami przesiadywać wraz z córką, rozkoszując się jej grą na wioli, jak również zapachem bzów i jaśminów. Niestety tracił wzrok i nie widział już urody świata. Celia uniosła jasną głowę znad spisanej na pergami nie przepowiedni astrologicznej, którą zamówił dla sie bie sir William Harmer, i uśmiechnęła się do ojca. - A co z nagrodą za mój trud? - spytała wesołym, czystym głosem. Droczyła się, chcąc rozpogodzić ojca, któremu po magała z oddaniem i całkiem bezinteresownie, dla sa mej radości służenia mu. On wiedział o tym i lubił jej w takich chwilach obiecywać wszystkie skarby świata. Właśnie otwierał usta, żeby to powiedzieć, gdy we szła pani Hart, ich gospodyni, wnosząc na srebrnej tacy smukłą flaszkę białego wytrawnego wina z Wysp Ka naryjskich i dwa kielichy na wysokich nóżkach. Po chwili taca znalazła się na dębowym stole, tuż obok per gaminu i słoiczka z inkaustem. - Proszę napełnić kielichy - polecił Adam głosem, w którym pobrzmiewała wielkopańskość. Nie wychował się jednak w komnatach i za młodu
nie jeździł karocą. Był synem ubogiego dzierżawcy z Leicestershire i nazywał się Archer. Gdy jednak zdo był pozycję i uznanie, a przy okazji pokaźny majątek, zmienił nazwisko na Antiquis jako bardziej nobliwe i pasujące do sfery, z którą stale obcował, czyli planet i gwiazd. Jeszcze tylko dwóch ludzi uprawiało w Lon dynie astrologię -jego mistrz Elias Ashmole oraz Wil liam Lilly, przyjaciel i rywal, dziwnym trafem pocho dzący również z Leicestershire. W domu Antiquisa na Strandzie panował szlachetny dobrobyt. Nie było tu śladu nowobogactwa. Czarny aksamitny kaftan gospodarza harmonizował srebrnymi obszyciami i haftami z dostojną siwizną jego włosów. Adam został ojcem w późnym stosunkowo wieku, przyjmując swe ojcostwo razem z wdowieństwem, jako że żona zmarła tuż po urodzeniu córki. Celia charakter i urodę odziedziczyła po ojcu, po zmarłej matce tylko kształt dłoni i stóp. Była klasyczną pięknością - grecki nos, duże szare oczy pod ciemnymi łukami brwi, usta jak wyrzeźbione dłutem artysty. Jej pszeniczne, falujące włosy zebrane były z tyłu w gruby węzeł i przewiązane skromną kokardą. W ogóle nosiła się prosto i skromnie. Jej szara suknia z białym lnianym kołnierzem pasowałaby bardziej do mniszki niż do panny z bogatego domu. Ojciec i córka gardzili wystawnością, wielce sobie ceniąc za to miesz czańską oszczędność. Prowadzili higieniczny tryb ży cia, pamiętając o tym, że w zdrowym ciele zdrowy
duch. Często zażywali ruchu na świeżym powietrzu i rozkochali się w kąpielach na przemian w gorącej i zi mnej wodzie. Adam ściągnął brwi i odstawił kielich na blat stołu. - Myślę o twojej nagrodzie - rzekł - ale takiej, któ ra dałaby tobie szczęście, mnie zaś spokój. Starzeję się bowiem i słabnę. Niebawem całkiem przestanę widzieć. Nie chciałbym umierać z myślą, że pozostawiam cię sa mą i bez opieki. Robert Renwick, złotnik, odwiedził mnie wczoraj i zapytał, czy mógłby poprosić o twoją rękę. Nie krył, że liczy na posag, na co usłyszał ode mnie: „Panie Renwick, Celia, jako jedynaczka, odzie dziczy cały mój majątek. Jest tego dość, by mężczyzna, który stanie się jej mężem, mógł w związku z tym mó wić o uśmiechu fortuny". Tak mu powiedziałem, ale najważniejsze, że Renwick to dobry człowiek. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że będzie cię traktował z troską i czułością, jak swoją zmarłą żonę. Celia gwałtownym ruchem powstała z krzesła. - Ojcze, wiedząc o mnie wszystko, wiesz również i to, że ślubowałam przeżyć życie w panieństwie i dzie wictwie. I jak syn kuśnierza, który zostaje kuśnierzem, jak syn murarza, który zostaje murarzem, tak i ja zamie rzam praktykować astrologię. Przekazałeś mi swą wie dzę o relacjach planet do Zodiaku i domach horoskopu i nie może ona pójść na marne. Tymczasem Robert Renwick widzi we mnie jedynie kandydatkę na gospo dynię i towarzyszkę łoża.
Adam westchnął i podszedł do okna. Ujrzał za szybą ogród jakby we mgle, choć wiedział, że dzień jest jasny i pogodny. - Gdybym miał syna, jego wtajemniczyłbym w taj niki astrologii - rzekł ze smutkiem. - Inna sprawa, czy ów syn dorównywałby ci lotnością umysłu i pilnością w nabywaniu wiedzy. Dzisiaj twoje pojmowanie ma terii stawia cię na równi ze mną. Astrologia jest wie dzą, ale również magią. Znasz arkana tej magii w do statecznym stopniu, by móc odgadywać przyszłość. Lecz cóż z tego? Czasy się zmieniają, córko. Sarah Gin- ner mogła układać horoskopy za panowania Cromwel la, dziś jednak w kobiecie widzi się jedynie strażnicz kę domowego ogniska. Tylko jako żona i matka bę dziesz mogła odnaleźć swoje miejsce w świecie. Zosta jąc żoną Renwicka, zapewnisz sobie bezpieczeństwo i dostatek, ja zaś umrę bez lęku o przyszłość mojego ukochanego dziecka. Zawsze dotąd byłaś mi posłuszna. Czyżby w związku z twym zamążpójściem miało się to zmienić? Nigdy jeszcze ojciec o nic jej tak nie prosił. Czy mogła jednak przystać na Roberta Renwicka? Miała dwadzieścia jeden lat, on trzydzieści pięć, pod tym względem stanowili dobraną parę. Renwick poza tym był dobrym człowiekiem, co też nie było bez znaczenia. Ale myślał tak wolno, jakby toczył głazy, ona zaś nie chciała mieć tępego męża. Zresztą już na drugi dzień po ślubie zamknąłby ją w ciasnej przestrzeni pomiędzy ku-
chnią a sypialnią. Nie chodziło mu o miłość, tylko o wygodę i przyjemności płynące z posiadania żony. Nie bez wpływu na jego starania było też jej wiano. Że niąc się z nią, potroiłby swój majątek. Ojciec wychował ją na kobietę świadomą swej war tości i godności, poniekąd równą wszystkim mężczy znom. Tym bardziej więc dziwiło, iż nakłaniał ją teraz do oddania się w niewolę Renwickowi. Upiła łyk wina, ale nie poczuła jego smaku. - Daj mi, ojcze, trochę czasu do namysłu. - Dobrze, tylko nie zastanawiaj się zbyt długo. Gwiazdy mówią, że pozostało mi już niewiele czasu. Słabość, jaką czuję w członkach, zdaje się potwierdzać to proroctwo. Gwiazdy mówią też o wielkim nieszczę ściu, jakie wkrótce spadnie na Londyn... o epidemii lub pożarze. Zanim więc to się stanie, chciałbym, żebyś uporządkowała swoje życie. Celii ścisnęło się serce. Ojca zżerała troska o nią, ona zaś nie mogła go pocieszyć. - Jakie mamy plany na dzisiaj, ojcze? - spytała, zmieniając temat rozmowy. - Zapowiedział się z popołudniową wizytą książę Buckingham. Chce, żebym ułożył mu horoskop, choć jeszcze nie wiem, czego ma dotyczyć. Tak czy inaczej, zapłaci dobrze, tego jestem pewien. I znów, Celio, bę dziesz moimi oczyma. I ręką, dodała w myślach, gdyż ojciec od pewnego czasu nie brał już pióra do ręki.
Tymczasem Adam mówił dalej: - To również człowiek, którego trzeba się strzec. Wychodząc za Renwicka, uchronisz się przed nim i je mu podobnymi. Czy wiesz, o czym mówię, drogie dziecko? Och, wiedziała bardzo dobrze. Zaskoczyło ją tyl ko, że ojciec tak trafnie odgadł niebezpieczeństwo, jakie groziło jej ze strony księcia Buckingham. Książę ostatnio bardzo często odwiedzał ich dom. Czynił to za wsze pod pretekstem sporządzenia horoskopu, ale Celia wiedziała, że chodzi mu o nią. Dowodów miała aż nadto, jak choćby te szeptane na ucho sprośne sło wa czy muskanie w przelocie pożądliwą dłonią. Nie wątpiła, że książę chciałby uczynić z niej swoją ko chankę. To był główny powód, dla którego go nie lubiła. Mógł sobie być przystojny, gospodyni mogła mdleć na jego widok, lecz równocześnie było w nim coś, co wzbudzało dreszcz lęku. Poza tym z układu gwiazd i planet wynikało, że ze strony tego człowieka mogło ją spotkać tylko zło. Własnoręcznie przepisała ułożony przez ojca horoskop księcia. Traf chciał, że położyła go obok własnego i to, co zobaczyła, bardzo ją zaniepokoi ło. Konfiguracja ciał niebieskich wskazywała, że łączą ją z księciem jakieś tajemnicze więzy. Tajemniczość uznawano powszechnie za domenę szatana. Zdjęta grozą, Celia próbowała nie dopuszczać do siebie najstraszniejszych myśli. Buckingham był
możny i potężny, mógł prawie tyle co król, oni zaś, astrolog Antiquis i jego córka, mimo całego szacunku, jakim się cieszyli z racji swojej wiedzy, byli tylko ziarn kiem piasku wobec tamtej skały. Na zewnątrz wszczął się hałas i ruch. To przybył książę wraz z orszakiem, bez którego, jako wielki pan, rzadko kiedy się ruszał. Przypłynął łodzią wprost z Whitehallu. Zjawiał się, by znów ją dręczyć swymi lubieżnymi spojrzeniami. Pożądał jej ciała, udając, że interesuje go tylko jej astrologiczna wiedza. Pchnięte od zewnątrz drzwi otworzyły się na oścież. Pani Hart, gnąc się w ukłonach i z rumieńcami na roz- anielonej twarzy, wprowadziła gości. Najpierw wszedł marszałek książęcego dworu i stuknąwszy o posadzkę białą laską, usunął się na bok. Wynikało stąd, że dzisiaj Buckingham zjawia się jako udzielny książę, w całej glorii swej wysokiej pozycji, a nie sekretnie, jak czynił to dotychczas. Po chwili w drzwiach ukazał się sam Buckingham. Wyglądał imponująco, cały w czerni i w złocie. Jego prawe ucho zdobiła olśniewająca perła. Jasna, wpada jąca w srebrny kolor peruka, okalająca jego wyrazistą twarz, na której widniały ślady rozwiązłego i hulasz czego trybu życia, przypominała po trosze jego własne włosy, choć widoczne w nich pasemka siwizny były oz naką wieku, a nie gustu. Wszedł wsparty na ramieniu drugiego mężczyzny, którego Celia ujrzała po raz pier wszy w życiu. Szeptał mu coś do ucha, a z ich uśmie-