Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 111 277
  • Obserwuję511
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań680 096

Marshall Paula - Cygański ślub

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Marshall Paula - Cygański ślub.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse M
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 279 stron)

Paula Marshall Cygański ślub

Prolog Zarządca, ciężko dysząc, wspinał się po krętych schodach wieży tuż za swoim panem. I chociaż wiedział, że markiza Clairval nic nie przekona, jednak próbował: - Błagam, niech pan nie będzie zbyt porywczy. Pani... - przerwał, bo twarz markiza przybrała odcień ciemnej purpu­ ry, a w jego oczach błysnęła dzika wściekłość. Łypnął złowro­ go na sługę, który pozwalał sobie na zbyt wiele, i pogroził mu szpicrutą. - Milcz, bo dostaniesz chłostę zamiast niej! - ryknął. - Al­ bo będzie mi dziś posłuszna, albo spotka ją coś strasznego. Zabrzmiało to jak cytat z jakiejś sztuki, ale sługa dobrze wiedział, że razy, które dostanie jego biedna pani, będą praw­ dziwe. Nigdy dotąd markiz nie bił jednak swojej żony szpic­ rutą. .. Zrozpaczony zarządca zamilkł i w milczeniu podążał za pa­ nem, świadom, że będzie musiał patrzeć, jak markiz Clairval znęca się nad bezbronną żoną. Małżeństwo z markizem zmie­ niło młodą, ładną kobietę w wychudzoną, drżącą ze strachu zjawę. Nikt, kto znał ją przed ślubem, nie rozpoznałby jej teraz.

6 Sługa wiedział, że próby wstawiania się za biedną marki­ zą spowodują, że ten potwór, jego pan, potraktuje ją jeszcze okrutniej. Minęli ostatni zakręt schodów i zatrzymali się przed ma­ sywnymi dębowymi drzwiami osadzonymi w mocnych żelaz­ nych zawiasach. - Otwieraj! - warknął markiz. Zarządca przekręcił klucz w solidnym zamku i otworzył szeroko drzwi. Clairval wkroczył do małej izdebki, uderzając nerwowo szpicrutą o udo. Obrzucił wzrokiem prosty stół, dwa krzesła, umywalnię, półkę z kilkoma książkami, lichtarz i żelazny kubeł. Zerknął na skrzynię z ubraniami stojącą w rogu i na zasłonę, za którą w małej alkowie znajdowało się zbite z desek łóżko. W po­ mieszczeniu nie było okna. Tylko przez wąskie szczeliny w gru­ bym murze przesączało się trochę dziennego światła. Ani śladu kobiety, którą tu więził. - Ta cholerna próżniaczka musi być jeszcze w łóżku - wark­ nął markiz. - Chcę z panią porozmawiać, proszę wyjść. Od­ wlekanie tylko pogorszy sprawę. W izdebce panowała martwa cisza. Zarządca nerwowo chrząknął. - Wychodź, albo będę cię musiał ukarać za nieposłuszeń­ stwo - krzyknął markiz, wciąż uderzając szpicrutą o udo. Nie mogąc się doczekać odpowiedzi, zaklął i odsunął za­ słonę, ale alkowa była pusta... Łóżko było starannie pościelone, na poduszce leżała po­ rządnie złożona zniszczona nocna koszula, ale nieszczęsnej mieszkanki tej celi nie było. Clairval wypadł z alkowy i rycząc jak zwierzę, zerknął do

7 góry, zupełnie, jakby przypuszczał, że jego żona mogła jakimś cudem zawisnąć pod sufitem. Dopadł półki z książkami i od­ sunął ją od ściany, sprawdzając, czy tam się przypadkiem nie ukryła, choć rozsądek mówił mu, że to niemożliwe. Nie dowierzał, że kobieta zdołała uciec, ale cela, w której spędziła dwa lata, naprawdę była pusta. Ktoś musiał jej pomóc i ten ktoś za to zapłaci! - pomyślał rozwścieczony markiz. Nieważne, że przerażony sługa, który chował się za jego plecami, wydawał się równie zaskoczony i zaszokowany jak jego pan! Złość markiza musiała znaleźć ujście, a skoro żona uciekła, trzeba wychłostać sługę. Clairval okrutnie bił zarządcę, dopóki nieszczęśnik nie stracił przytomności, a potem zrzucił go kopniakiem ze scho­ dów i rycząc o zemście, jaka spotka wszystkich, którzy pomog­ li uciec jego żonie, minął nieruchome ciało. Myślał jedynie o tym, że ktoś jej musiał pomóc. Nikt ze służących, nawet jeśli ktoś wiedział, kto to zrobił, nie powiedział ani słowa. Na nic zdały się wrzaski i groźby markiza. Wszyscy twierdzili, że nie mają pojęcia, kto mógłby pomóc ich pani w ucieczce. Chociaż markiz od razu zorganizował poszuki­ wania, nie znaleziono żadnego śladu. Clairval nigdy się nie do­ wiedział, kto był tak odważny, by uratować lady, ryzykując przy tym własne życie. Czy mu się to podobało, czy nie, musiał się za­ dowolić swoimi podejrzeniami. - Niedaleko stąd przebiega droga prowadząca z Yorku na południe. Tam jest rogatka, na której pani mogła złapać po­ wóz do Londynu - podsunął usłużnie sekretarz markiza. - Jeśli rzeczywiście tak zrobiła, to w takim dużym mieście nie­ łatwo będzie ją odnaleźć. Ale to tylko moje przypuszczenia - dodał pośpiesznie.

8 - Do diabła z twoimi przypuszczeniami! Wiesz tyle, co i ja. Moja żona jest niespełna rozumu i znajduje się na wolności. Każ wydrukować ogłoszenie i zaznacz, że za odwiezienie jej do domu jest nagroda. Zajmij się tym. Natychmiast. Sekretarz, zastraszony człowieczek w średnim wieku, miał świadomość, że jeśli straci posadę u markiza, nikt inny już go nie zatrudni. Zdawał sobie sprawę, że w ogłoszeniu będą same kłamstwa, ale kiedy jego pan był w takim humorze, najlepiej było go próbować ułagodzić. Markiz Clairval był ważną per­ soną i właścicielem sporej części Yorkshire. Wszyscy okoliczni mieszkańcy, także sekretarz, dobrze wiedzieli, że szalony jest on, a nie jego żona. Markiz jednak twierdził inaczej i więził żonę w wieży. Akt prawny z roku 1827 stanowił, że mężczyzna może bez żadnych przeszkód zrobić ze swoją żoną, co mu się podoba. Według prawa żona stanowiła własność męża i była od niego całkowicie zależna. Mógł ją więc na przykład uwię­ zić albo wyrzucić z domu bez grosza przy duszy. Teraz, kiedy markiza uciekła, prawo pozwalało mężowi ścigać ją i ponownie zamknąć w więzieniu, z którego zbiegła. Tym bardziej że była, jego zdaniem, niepoczytalna. Ale mijały miesiące, a o markizie nie było żadnych wieści. Clairval z każdym dniem był coraz bardziej ponury i coraz bardziej zdeterminowany, by odnaleźć żonę. Co zrobi, jeśli ją znajdzie?

Rozdział pierwszy Luke Harcourt i Cressy, lady Lyndale, siedzieli na tarasie wspaniałej wiejskiej rezydencji Haven's End i z przyjemnoś­ cią patrzyli na świeżą wiosenną zieleń drzew. Haven's End był domem Lyndale'ów w Wiltshire, a jego nazwą określano całą posiadłość lorda. Tego roku wiosna przyszła wcześnie i rozciągający się przed ich oczami park, a za nim łąki i lasy pyszniły się bujną zielenią. Cressy i Luke trzymali w dłoniach pędzelki. Zajęci byli akwarelami. - Nigdy nie przypuszczałam, że w wieku trzydziestu lat na­ dal będziesz kawalerem - powiedziała Cressy. Malowała właś­ nie bezchmurne, błękitne niebo delikatnymi pociągnięciami pędzelka. - Ja też nie - odparł wesoło Luke, zajęty malowaniem pięk­ nego widoku, który miał przed oczami. Cressy nic na to nie odpowiedziała, choć na ogół wypo­ wiadała się swobodnie i lubiła mieć ostatnie słowo. Lekko zmarszczyła brwi i popatrzyła na mężczyznę, który siedział na trawniku oparty plecami o drzewo i czytał. Był to jej mąż, James, hrabia Lyndale.

10 Nieco dalej, tam, gdzie kończyły się tereny parkowe i zaczy­ nały łąki, dwóch małych synków hrabiego puszczało wraz ze swym nauczycielem latawca. Córka hrabiego, skromna i dobrze wychowana panienka, siedziała niedaleko Cressy i Luke'a i haf­ towała pod okiem guwernantki. Po chwili milczenia Cressy spróbowała jeszcze raz. - Może nie spotkałeś nikogo, kto wydałby ci się interesujący? Dociekliwość Cressy zaintrygowała Luke a, bo nigdy do­ tąd jego macocha nie poruszała tego tematu. Ciekawe skąd się wziął jej nagły upór? - Przypuszczam, że to prawidłowa odpowiedź - odparł. - Zresztą wiesz, że cenię sobie wolność i nie tak łatwo dam się schwytać w małżeńskie sidła - dodał lekko, obawiając się, by po­ przedniej zdawkowej odpowiedzi Cressy nie uznała za afront. Było to zaskakująco szczere oświadczenie, jak na kogoś ta­ kiego jak Luke, który był mężczyzną wykształconym, wypo­ wiadającym się zazwyczaj na temat swoich spraw dość ogól­ nikowo. Ale Cressy wiedziała, że jej pasierb nawet teraz nie mówi całej prawdy, choć nie zamierzała się z tym zdradzać. Postanowiła zająć się malowaniem i poczekać, aż Luke po­ wie jeszcze coś na interesujący ją temat. Dobrze wiedziała, że wkracza na teren zakazany. Ale zaczynała się już martwić, że Luke tak uparcie nie chce się z nikim związać. W dodatku obawiała się, że sama może być temu częściowo winna. Czuła się odpowiedzialna za Luke'a i jego niechęć do mał­ żeństwa. Luke nosił nazwisko Harcourt, ale Cressy wiedziała, że jest nieślubnym synem jej męża. Całe towarzystwo odnosiło się jednak do niego uprzejmie, traktując go jak krewnego rodzi­ ny Lyndale'ów.

11 Luke był w wieku Cressy. Nie wydawał się zmartwiony ani swoim wątpliwym pochodzeniem, ani tym, że nie może dzie­ dziczyć po ojcu tytułu i pięknego domu, w którym się wycho­ wał. Nigdy nie próbował wciągać ojca w rozmowy na temat swojego pochodzenia. Wiedział, że ojciec kochał jego matkę i chciał się z nią ożenić, ale jego rodzina siłą powstrzymała go od tego ślubu. Matka umarła, wydając go na świat, a wte­ dy ojciec zaadoptował go i wychowywał, dbając o jego edu­ kację. Po śmierci starego hrabiego Lyndale'a ojciec odziedzi­ czył tytuł i sporządził na korzyść swojego nieślubnego syna zapis, dzięki któremu Luke do końca życia miał zagwaranto­ wane stałe przychody, wystarczające na dostatnie życie. Ra­ zem z pieniędzmi otrzymał też jedno z nazwisk używanych przez rodzinę Lyndale'ów. Wyrósł na dowcipnego i uroczego młodzieńca i szybko zdobył sobie popularność, stając się mile widzianym gościem we wszystkich dobrych domach. Pozostawał jednak kawalerem, a to martwiło jego ojca. James uważał bowiem, że główną przyczyną kawalerskiego stanu syna jest świadomość pochodzenia z nieprawego łoża. Lord Lyndale zwierzył się niedawno żonie ze swoich obaw, ale ona tylko popatrzyła na niego w zamyśleniu i nie powie­ działa ani słowa o prawdziwych powodach, dla których Luke się nie żenił. Cressy i Luke spotkali się po raz pierwszy, kiedy oboje mie­ li po osiemnaście lat, a ona była już zakochana w jego ojcu, mimo że był od niej znacznie starszy. Luke pokochał ją od pierwszego wejrzenia, choć wiedział, że jej serce jest zajęte i należy do jego ojca. Zawsze zachowy­ wał się w stosunku do nich obojga nienagannie, a mimo to Cressy szybko odgadła tajemnicę jego serca.

12 Mijały łata, a Luke był niezmiennie sam. Cressy się martwiła, coraz częściej rozmyślała o tym, że to przez jego niespełnioną miłość do niej nie interesuje się inny­ mi kobietami. Bardzo żałowała, że wciąż nie spotkał właściwej kobiety. Uważała, że byłby doskonałym mężem i ojcem, ale nie mogła mu przecież tego powiedzieć. Tak samo jak nie mogła zdra­ dzić Jamesowi tajemnicy jego syna. Spróbuje natomiast skie­ rować myśli Luke'a w stronę małżeństwa. Zazwyczaj nie wtrącała się w sprawy innych, ale tym razem trudno jej było się powstrzymać. - Jestem pewna, że istnieje gdzieś kobieta... - Cressy prze­ rwała, nie wiedząc, jak zakończyć zdanie. - Dzięki której nie zostanę starym kawalerem, tak? To chciałaś powiedzieć? - zapytał Luke. - Tak - odparła z ulgą. - Ojciec od dawna już uważa, że jestem starym zrzędą - Luke uśmiechnął się wesoło. - Wiesz, jak mnie nazywa? - Wiem. Mówi o tobie „literat" albo „człowiek pióra" - uśmiechnęła się Cressy. - Żaden literat nie powinien się żenić. Ktoś, kto wybiera li­ teraturę, zasługuje najwyżej na kota, wierną, starą gospodynię i kilku przyjaciół, takich samych dziwaków jak on. - Ty na pewno zasługujesz na coś więcej - powiedziała ci­ cho Cressy, po czym oboje zamilkli i w zupełnej ciszy malo­ wali, aż pojawił się przy nich starszy syn Cressy, Robert, ciąg­ nąc za sobą latawiec. - Mamo, Luke! Co malujecie? Pozwólcie mi popatrzeć - za­ wołał chłopiec. Cressy zerknęła na Roberta, a potem przeniosła wzrok

13 na młodszego synka, biegnącego w ich stronę. Za dziećmi szli James i nauczyciel chłopców. - Mamo, Luke namalował coś pięknego! - zawołał Robert. - Powinnaś to zobaczyć! - Uważasz, że jego obraz jest ładniejszy niż mój? - Cressy od niechcenia machnęła ręką. - On namalował coś zupełnie innego niż ty. Luke, pokaż mamie swój obraz. Luke odwrócił obraz i wszyscy zgromadzeni na tarasie zoba­ czyli portret Cressy malującej w skupieniu swój obrazek. Wszyscy trzej mężczyźni wielokrotnie widywali ją tak sku­ pioną, choć na ogół była pełna życia, wesoła i roześmiana. Ale portret Luke'a był czymś więcej niż tylko wiernym oddaniem wyglądu Cressy. Każde delikatne pociągnięcie pędzla zdradza­ ło głębokie uczucia, jakie do niej żywił. Nie miał aż takiego talentu jak ona, ale choć malował gorzej niż jego modelka, udało mu się pędzlem, tak samo jak piórem, przelać na papier wszystkie swoje uczucia. James długo patrzył na portret żony. Zrozumiał, dlaczego jego syn dotychczas się nie ożenił. - Myślałam, że ty też malujesz park - powiedziała cicho Cressy, powstrzymując się od dalszych komentarzy. - Proszę, jest twój - Luke podał Cressy obrazek. - Lawrence kazał sobie zapłacić fortunę za olejny portret Cres­ sy, a moja ukochana żona nie wygląda na nim nawet w połowie tak dobrze jak na tym obrazku - stwierdził spokojnie James, ale w jego głosie było coś, co poruszyło Luke'a. - To czysty przypadek, sir. Nie umiałbym tego powtórzyć - odparł. Myśląc później o tej chwili, Luke uznał, że namalowanie

14 portretu Cressy było końcowym akordem jego marzeń i tęsk­ not, które na zawsze miały pozostać niespełnione. Nigdy się nie dowiedział, że to właśnie tym portretem zdradził ojcu swe uczucia. Ale Cressy wyczuła, że James odkrył tajemnicę syna, i jesz­ cze tego samego wieczoru, kiedy siedziała z mężem w swoim buduarze, przekonała się, że rzeczywiście tak było. - Od dawna o tym wiedziałaś? - zapytał James. - O tym, że Luke się we mnie kocha? Od kiedy go pierwszy raz zobaczyłam. Ale twój syn jest tak samo honorowy jak ty i nigdy nie powiedział do mnie na ten temat nawet słowa. - Wiem, że jest honorowy - przyznał James i westchnął. - Myślisz, że to uczucia, które do ciebie żywi, są powodem, dla którego się nie ożenił? - Sądzę, że to jeden z powodów - Cressy zerwała się z fo­ tela i zaczęła nerwowo chodzić po pokoju. - Och, James, co­ dziennie modlę się, by spotkał kobietę, którą pokocha i któ­ ra pokocha jego. Tak bardzo bym chciała, żeby był szczęśliwy, tak jak my. - Usiądź koło mnie i uspokój się. - James wyciągnął rękę do żony. - Nie rozwiążemy tych spraw za niego. - Wiem. Luke jest dorosły. - To dobry chłopak. Nie jestem tylko pewien, czy ma wy­ starczająco silny charakter. - Myślę, że nikt z nas tego nie wie, dopóki nie zostanie wy­ stawiony na próbę. A los chyba jeszcze nie poddał Luke'a ta­ kiej próbie. Luke nazywał tego typu uwagi wygłaszane przez swoją ma­ cochę cressyzmem. To, co powiedziała, było jednak tak oczy­ wiste, a zarazem tak głębokie i wnikliwe, że trafność jej słów

15 uderzyła Jamesa. Przypomniał sobie, jak przed laty znienacka poinformował ją o swoich planach wznowienia kariery parla­ mentarnej. Obawiał się, że będzie się sprzeciwiać, a tymcza­ sem okazało się, że ona w pełni go popiera i od dawna już czekała, aby sam dojrzał do tej decyzji. A teraz tak celnie pod­ sumowała Luke'a. - Chodźmy do łóżka. - James podniósł się z fotela. - Ale najpierw pomódlmy się za pomyślność naszego syna i za jego szczęśliwy powrót do Londynu. - Albo wypijmy za zdrowie dobrych bóstw, niech się nim opiekują, bo przecież musimy mu zapewnić szczęśliwą przy­ szłość - dodała Cressy, która tak jak jej ojciec miała w sobie coś z poganki. Jadąc w ulewie przez zimny Londyn, Luke myślał, że ciepła, zielona wiosna, panująca w Haven's End tu wydaje się zupeł­ nie nierealna. Nawet serdeczne powitanie gospodyni nie zdo­ łało mu poprawić humoru. - Pan Harcourt! Proszę, niech pan nie stoi na deszczu. Pro­ szę wejść. Mam nadzieję, że podróż nie była zbyt męcząca. Zaraz zrobię panu filiżankę herbaty. Nic tak nie poprawia na­ stroju zmęczonemu podróżnemu jak herbata. Luke z wdzięcznością uśmiechnął się do pani Britten. Była nie tylko jego gospodynią, ale i przyjacielem. Jej mąż był pasto­ rem. Niestety umarł młodo, a wdowa została z niewielkim rocz­ nym przychodem. Aby podreperować swój skromny budżet, postanowiła wynająć piętro domu szacownemu dżentelmenowi, którym przez ostatnie pięć lat był właśnie Luke Harcourt. Był doskonałym lokatorem i czasami pani Britten myśla­ ła, że warto było się urodzić, choćby tylko po to, aby mieć w

16 swoim domu tak uroczego dżentelmena. Wcześniej miewała kłopoty z lokatorami, ale odkąd zamieszkał u niej Luke, nie było żadnych problemów. Jeśli kogoś u siebie przyjmował, to robił to dyskretnie i bez hałasów, a poza tym nie przejawiał chęci do ożenku. Pani Britten miała nadzieję, że tak już zosta­ nie, bo nie wierzyła, by po raz drugi mógł jej się trafić równie troskliwy i uroczy lokator. Luke postawił bagaże w holu i wszedł do saloniku gospo­ dyni. Na stoliczku przy kominku stała przygotowana taca z fi­ liżankami i talerzykami. Pomyślał, że pani Britten musiała się go spodziewać. Nie zwrócił uwagi, że z dużego fotela stojące­ go przy ogniu wstała młoda kobieta, ani na to, że nakrycia by­ ły przygotowane dla trzech osób. Wspominając później to pierwsze spotkanie, uznał, że było ono niemal symboliczne. Kobieta była niezwykle cicha i spokoj­ na. Należała do tych dam, które zyskują przy bliższym poznaniu. Zupełnie inaczej niż większość piękności, początkowo oszała­ miających urodą, a potem już tylko tracących na atrakcyjności. Kiedy ją dostrzegł, ukłonił się, a pani Britten dokonała krótkiej prezentacji. Dowiedział się, że młoda osoba jest wdo­ wą, nazywa się Cowper i jest nową lokatorką. Usiadła bez słowa, dzięki czemu on też mógł usiąść. Przyglądając się jej, Luke pomyślał, że jest bardzo młoda jak na wdowę. Miała skromnie uczesane, złocistoblond wło­ sy i delikatny owal twarzy. Ale była wychudzona i blada, jak ktoś, kto długo chorował, a czyste spojrzenie jej błękitnych oczu było dziwnie przygaszone. Jej suknia była prosta i zno­ szona, szara z dużym białym kołnierzem z płótna, podobnym do tych, jakie nosiły kobiety kwakrów. W rękach miała jakąś robótkę. Jak się później dowiedział,

17 była zdolną szwaczką, specjalizującą się w ślicznych sukie- neczkach dla małych dziewczynek i koszulkach z falbankami dla chłopców. - Pani Cowper jest moją daleką krewną. Po stracie męża cięż­ ko chorowała, byłam więc szczęśliwa, mogąc jej zaoferować goś­ cinę. Zostanie z nami tak długo, jak długo będzie chciała - oznaj­ miła pani Britten, podając mu filiżankę herbaty. - Pani Britten była dla mnie bardzo dobra i jestem jej za to głęboko wdzięczna - powiedziała cicho pani Cowper. - Wspominała, że mieszka pan tutaj już kilka lat i że jest pan znanym pisarzem - dodała cichym, przyjemnym głosem. - Owszem, jestem pisarzem, tyle że nieznanym. Może kie­ dyś będę sławny, ale na razie nie jestem. - Pan Harcourt jest zdecydowanie zbyt skromny - wtrąciła się zdecydowanym tonem pani Britten. - Ukazanie się jego książki o polityce wywołało spore zamieszanie, a felietony, które pisu­ je, są regularnie zamieszczane w najlepszych gazetach - dodała, patrząc na Luke'a z taką dumą w oczach, jakby był jej własnym dzieckiem, którego, niestety, nigdy nie miała. Luke zbył pochwały gospodyni niedbałym machnięciem ręki. Irytowało go nieco, że pani Cowper omija go wzrokiem, bo choć nie był próżny, zdawał sobie sprawę, że jest przystoj­ ny. Wiedział, że jego ciemne falujące włosy, bursztynowe oczy, zmysłowe usta i silna sylwetka podobają się kobietom. Najwi­ doczniej jednak nie wzbudziły zainteresowania pani Cowper. - Mogę zapytać, o czym jest pana książka? - zapytała nie­ zwykle poważnym tonem. - Pisałem o Niccolo Machiavellim, niedocenianym wło­ skim filozofie, który moim zdaniem, wiedział na temat tech­ nik rządzenia państwem więcej niż ktokolwiek inny.

18 - Stary Nick, inaczej diabeł, powiedziała cicho pani Cowper. - Ciekawe, czy to Machiavelli dostał imię po diable, czy raczej diabeł po nim. - Zaskoczyła mnie pani, bo rzadko kto o tym wie - od­ parł Luke. Pani Cowper po raz pierwszy spojrzała wprost na niego. - Ojciec zadbał o to, bym odebrała staranne wykształcenie, uważał jednak, że tak jak inne kobiety powinnam również umieć posługiwać się igłą. Dzięki Bogu, był przewidujący, bo samą znajomością filozofii władzy nie zarobiłabym na chleb! - To niesprawiedliwe, ale prawdziwe - przyznał Luke. - W naszym kraju nikt nie interesuje się problemami, przed ja­ kimi staje dama, która nagle traci opiekę męża czy ojca i musi sama zarabiać na życie. - Ma pan zupełną rację. Gdyby mój mąż nie zostawił mi tego domu i stałego rocznego przychodu, nie wiem, co bym zrobiła. Wiem, że damie nie przystoi mówić o tych sprawach, ale mam nadzieję, że nie weźmie mi pan za złe tego, co powie­ działam - wtrąciła pani Britten. - Damy nie powinny myśleć o wielu rzeczach - dodała spo­ kojnie pani Cowper, wpatrując się w swoją robótkę. - Muszą jed­ nak jeść, tak samo jak dżentelmeni. A zarobić na ten chleb jest nam o wiele trudniej, bo wielu rzeczy nie wolno nam robić. Po chwili milczenia dodała: - Dziwię się, panie Harcourt, że nie został pan członkiem parlamentu. Pani Britten wspominała, że pana opiekun, lord Lyndale, mógłby w tym panu pomóc. - Nie wykluczam, że w przyszłości zajmę się polityką, ale teraz jestem jeszcze za młody - uśmiechnął się Luke. -Nie kusi pana, by myśli Machiavellego wypróbować

19 w praktycznym działaniu? - zapytała, skupiając się ponownie na robótce. Luke owi wydawało się, że słyszy w jej głosie leciutką kry­ tykę. Roześmiał się. - Mam wrażenie, że pani zdaniem nie jestem wystarczają­ co poważny. - Znamy się zbyt krótko, bym miała prawo pana osądzać - odparła, a on nie znalazł na to odpowiedzi. - Jeżeli pan Harcourt zechce zostać członkiem parlamentu, na pewno będzie wybitnym politykiem - oświadczyła radoś­ nie pani Britten, najwyraźniej nieświadoma głębszego znacze­ nia rozmowy, jaką prowadzili jej lokatorzy. Pani Cowper nie zdradziła swojej opinii na ten temat. Jesz­ cze przez chwilę szyła w milczeniu, a potem wstała i zaczęła się żegnać, tłumacząc, że ma dużo pracy, którą musi do jutra skończyć. Luke podniósł się z fotela i patrzył, jak pani Cowper idzie do drzwi. Zauważył, że lekko kuleje, a mimo to jej chód i po­ stawa są pełne gracji, dziwnie niepasującej do jej nieeleganc- kiej sukni i profesji. Nie mógł się pozbyć wrażenia, że gdyby nie jego obecność, lokatorka z przyjemnością zostałaby w sa­ lonie w towarzystwie pani Britten. Przy drzwiach pani Cowper zatrzymała się i ukłoniła na pożegnanie. - Było mi bardzo miło pana poznać, panie Harcourt. Szko­ da, że nie miałam okazji przeczytać pana książki. - Chętnie ją pani pożyczę, a potem możemy o niej pody­ skutować. Przez chwilę miał nadzieję, że kobieta się uśmiechnie, ale ona pozostała poważna.

20 - Jeśli mielibyśmy dyskutować, to musiałby pan być dla mnie wyrozumiały - rzuciła na pożegnanie. - Od pani Brit­ ten wiem, że studiował pan w Oksfordzie i kiedy po dyplomie porzucił pan uczelnię i zajął się pisaniem, sprawił pan zawód wielu profesorom, widzącym przed panem świetną przyszłość w nauce. Ja nie mam aż takiej wiedzy i nie będę równym part­ nerem do dyskusji. Jej słowa znów go zaskoczyły. We wszystkim, co mówiła, wyczuwał delikatne napięcie. Gdyby tylko na niego spojrzała! Ale jej już nie było. Został sam z panią Britten, herbatą i cia­ steczkami. - No, Harcourt, stary druchu! - zawołał Patrick O'Hare. - Nie byłeś tak cichy od czasu końcowych egzaminów w Oks­ fordzie! Musisz być naprawdę zmęczony, bo nie wierzę, by kil­ ka miesięcy na wsi pozbawiło cię ochoty do zabawy. Luke spojrzał na przyjaciela, który tak jak on był pisarzem. Młodzi mężczyźni siedzieli w jednym z lokali cieszącego się wątpliwą sławą Haymarket. Patrick trzymał na kolanach ładną tancereczkę i poił ją czule brandy ze swojej szklanki. Je­ go plany na dzisiejszy wieczór były oczywiste, ale Luke jakoś nie miał ochoty na amory. Może dlatego, że wciąż miał w pa­ mięci pewne niebieskie oczy. Kiedy pani Cowper wyszła, gospodyni opowiedziała mu o jej smutnym życiu i o aranżowanym małżeństwie, które naj­ widoczniej nie było szczęśliwe. Dowiedział się, że mąż pani Cowper nie uwzględnił jej w testamencie, i kiedy umarł, zo­ stała bez grosza przy duszy. Po jego śmierci chorowała i ciągle jeszcze nie wróciła do zdrowia. Pani Britten podkreślała, że biedna kobieta zasługuje na

21 ich najwyższe współczucie. A mówiła to z takim uczuciem, jakby uznała sposób, w jaki Luke potraktował panią Cowper, za zbyt szorstki. Luke, chociaż nie miał zamiaru sprawiać ni­ komu przykrości, poczuł się teraz trochę winny. Postanowił, że w przyszłości będzie bardziej uważał, choć biorąc pod uwagę, jak bardzo jest zajęty, wątpił, by miał oka­ zję często widywać nową lokatorkę. W końcu to przyjaciółka jego gospodyni, a nie jego. Po pełnej rodzinnego ciepła atmosferze Haven's End Lon­ dyn wydał mu się zimny i odpychający. Poczuł się samotny i postanowił odwiedzić The Coal Hole, lokal prowadzony przez Rentona Nicholsona. To właśnie w The Coal Hole spot­ kał Patricka, który zabawiał towarzystwo, wyśpiewując miłym tenorem sentymentalne i sprośne piosenki. Przyjaciel był już mocno podchmielony i zażądał, aby poszukali weselszej roz­ rywki. Luke próbował się sprzeciwiać, ale w końcu uległ, choć nie miał w zwyczaju szukać po szynkach kobiet lekkich oby­ czajów. Przed wyjazdem do Wiltshire był od dłuższego czasu związany z ładną modystką, która kazała się nazywać Josette. Dzień przed swoim wyjazdem na wieś Luke zaprosił ją na kolację do Cremorne Gardens. Kiedy zjedli, dziewczyna do­ tknęła jego ręki. - Muszę ci coś powiedzieć - szepnęła. - Nie możesz poczekać, aż wrócimy do domu? - zapy­ tał. Nazwał domem dwa pokoje, które wynajmował dla niej w jednej z bocznych uliczek Haymarket. - Nie. - Dziewczyna pokręciła głową. - Musimy się pożeg­ nać tutaj. Tak będzie lepiej dla nas obojga. - Pożegnać się? - zapytał zaskoczony, bo Josette nigdy nie

22 powiedziała nic, co mogłoby wskazywać, że chce zakończyć ich miły układ. - Tak. Pożegnać. Niedługo wyjeżdżam do Kent. Odłożyłam już wystarczająco dużo pieniędzy, aby wrócić do domu i wyjść za mąż za ukochanego z dzieciństwa. Dzięki moim oszczęd­ nościom będzie nam łatwiej zacząć wspólne życie. Luke miał dobre serce, a najgorsze, co go do tej pory spot­ kało, to była nieszczęśliwa miłość do macochy. Przeżył to tak bardzo, że postanowił nigdy się nie ożenić. Ale ciepły, pełen uczucia związek z Josette LeClerc - która naprawdę nazywała się Jean Clarke - wiele dla niego znaczył. Urażony i rozżalo­ ny nie potrafił się powstrzymać, by nie powiedzieć czegoś, co sprawiło dziewczynie przykrość i czego od razu pożałował. - Czy ten młody człowiek wie, w jaki sposób zarobiłaś swo­ je pieniądze? Josette zaczerwieniła się i cofnęła rękę, spuszczając głowę. - Nie, i mam nadzieję, że nigdy się nie dowie. Jest przeko­ nany, że to oszczędności z pensji, którą dostawałam, pracując w salonie z kapeluszami. Nie przypuszczałam, że będziesz ta­ ki nieprzyjemny, Luke. Zawsze byłeś dla mnie dobry, ale prze­ cież oboje wiemy, że nigdy byś się ze mną nie ożenił. A ja chcę mieć własny dom i dzieci. Ty byś mi tego nie dał, a Nat da mi jedno i drugie. Luke zrozumiał, że dziewczyna ma rację, a jednak czuł, że coś traci. Wiedział, że gdy znowu wróci od ojca ze wsi, w Lon­ dynie nie będzie już Josette, która go radośnie powita. Czy właśnie tego się bał? Ujął dłoń dziewczyny i delikatnie ją pogłaskał. - Wybacz mi, moja droga, ale słysząc, że cię tracę, byłem bar­ dzo nieprzyjemnie zaskoczony - powiedział. I była to prawda.

23 - Wierzę, bo miałeś wszystkie przyjemności płynące z mał­ żeństwa, a jednocześnie unikałeś kłopotów i obowiązków, ja­ kie są z nim związane. Luke zerknął na nią zaskoczony. Nigdy nie przypusz­ czał, że jest taka bystra. Kiedy się jednak zastanowił, przy­ pomniał sobie, że bardzo szybko nauczyła się zachowywać jak dama, że prosiła go o rady co do stroju, a także o to, by nauczył ją pisać i czytać. Czy żyjąc z Natem, wyrzuci to wszystko z pamięci, czy też wykorzysta, by ich nowe wspól­ ne życie było lepsze? Obie strony wyraźnie cierpiały, ale ostatecznie udało im się rozstać w zgodzie. Na pożegnanie Luke wyjął z sakiewki garść złotych suwerenów i położył je na dłoni Josette. - To dla ciebie. Na nowe życie - powiedział i pocałował ją w policzek. - Nie musisz tego robić, Luke. Chcę, żebyś wiedział, że by­ łam z tobą nie tylko dla pieniędzy. - Nie traktuj tego jak odprawy. Byłem z tobą szczęśliwy i to jest forma podziękowania za wspólne chwile. Pomyśl o mnie czasem, pod warunkiem, że nie będzie ci to przeszkadzało w nowym życiu. - Rzadko ktoś był dla mnie dobry. A ty byłeś i właśnie ta­ kiego chcę cię zapamiętać. I tak to się skończyło... - Nadal milczysz, Harcourt? To do ciebie niepodobne. - Pat robił przyjacielowi żartobliwe wyrzuty. Luke uprzytomnił sobie, że nigdy dotychczas tak się nie za­ chowywał. Zamówił kolejnego drinka, ale wspomnienie roz­ stania z Josette zdusiło w nim wszelkie pragnienie „rozrywki". W tej sytuacji najlepiej było wrócić do domu.

24 - Masz rację Pat, rzeczywiście, jestem zmęczony - powie­ dział. - Wybacz, przyjacielu, ale przywołam powóz i spróbuję się porządnie wyspać. Kiedy wrócił do domu, nie było jeszcze bardzo późno, starał się jednak zachowywać jak najciszej. Na palcach wchodził po schodach, ale kiedy mijał znajdujący się na pierwszym piętrze pokój, będący połączeniem biblioteki i gabinetu, jego drzwi ot­ worzyły się i stanęła w nich nowa lokatorka ze świecą w ręku. Miała na sobie dzienną suknię, ale rozpuszczone włosy spływały jej na ramiona. - A, to pan, panie Harcourt. Pomyślałam, że złodziej. Zresz­ tą nie wiem, co pomyślałam... - Przepraszam, że pani przeszkodziłem, choć jak widzę, jeszcze pani nie spała. - Często nie mogę spać - odparła, umykając wzrokiem. - Ale następnym razem, kiedy będę szukać po nocy czegoś do czyta­ nia, postaram się zachowywać cicho, żeby nie przeszkadzać. - W takim razie muszę pani szybko pożyczyć moją książkę. Ona błyskawicznie panią uśpi - zażartował, ciekaw, jak zare­ aguje na taką uwagę. Na bladej twarzy pani Cowper pojawił się jakby cień uśmiechu. - Wszystko, co dotyczy Starego Nicka, nie tylko mnie nie uśpi, ale wręcz odwrotnie, odpędzi sen - odparła szeptem. Nagle Luke zdał sobie sprawę, że gdyby ktoś zobaczył ich rozmawiających nocą na schodach, reputacja pani Cowper zdecydowanie by na tym ucierpiała. - Pani pozwoli, że ją pożegnam. Żadnemu z nas nie wyszłoby na dobre, gdyby nas ktoś zobaczył samych w tych ciemnościach.

25 - Proszę o tym nawet nie myśleć, panie Harcourt - powie­ działa i po raz pierwszy spojrzała mu prosto w oczy. - Da­ mę mogą spotkać o wiele gorsze rzeczy niż rozmowa z takim dżentelmenem jak pan, nawet jeśli jest ciemno. Ani z jej słów, ani z zachowania nie mógł się domyślić, czy żartuje, czy też czyni mu wyrzuty. W jej sztywnym sposobie bycia było jednak coś, co sugerowało, że właśnie powiedziała dowcip, tyle że on nie miał szansy go zrozumieć. W odpowiedzi skłonił się, jeszcze raz życzył jej dobrej no­ cy i odszedł. Z tego, co mówiła pani Britten, wynikało, że no­ wa lokatorka zajmuje dwa pokoje na drugim piętrze. Nie je­ go sprawą było jednak dociekać, czy poszła tam od razu. czy też nie. Musiał jednak przyznać, że zajęty rozmyślaniem o pani Cowper, zapomniał o Josette. Zastanawiając się nad cierp- kością przebijającą z wypowiedzi młodej wdowy, nie mógł się oprzeć wrażeniu, że ją przestraszył. A przecież nie tak zazwyczaj reagowały na jego obecność różne panie. Obojętne, panny, mężatki, czy wdowy!

Rozdział drugi W ciągu następnych dwóch tygodni Luke prawie nie widywał pani Cowper. Nigdy nie było jej w salonie, kiedy on w nim przebywał. Był jednak prawie pewien, że kiedy wychodzi z domu, ona spędza tam długie godziny. Nigdy też nie spotkał jej na schodach. W tej sytuacji pomyślał oczywiście, że kobieta go unika, i uświadomił sobie ze zdziwieniem, że chciałby ją spotkać. Może dlatego, że jej sposób bycia był dla niego zagadką. Korciło go, by ją roz­ wiązać. Uwielbiał wszelkie zagadki, zarówno w życiu, jak i w litera­ turze, i zawsze dobrze sobie radził z ich rozwiązywaniem. Jego nowy pracodawca twierdził, że ta umiejętność jest bardzo po­ mocna w pracy dziennikarza. W ciągu kilku miesięcy spędzo­ nych w Haven's End Luke napisał serię artykułów, będących analizą różnych programów reform wyborczych proponowa­ nych w ciągu ostatnich kilku lat. Po powrocie do Londynu szukał kogoś, kto chciałby je opublikować, i w końcu udało mu się je sprzedać Pomfretowi Bayesowi, który wydawał „The Pall Mall Gazette". Bayes nie tylko kupił artykuły, ale zaproponował też, by

27 Luke pisał dla niego krótkie satyry polityczne i zabawne opo­ wiadania z życia wyższych sfer. - Ktoś, kto tak jak pan świetnie zna wyższe sfery, bez trudu znajdzie coś, co można wyśmiać i skrytykować. A ja postaram się namówić młodego Cruikshanka, żeby ilustrował pana fe­ lietony - zachęcał Bayes. - Czuję, że gazeta mogłaby na tym nieźle zarobić. Oczywiście nie sugeruję, że brak panu pienię­ dzy, ale jestem pewien, że taki młodzieniec jak pan, będzie wiedział, co zrobić z paroma dodatkowymi funtami. Przez całą drogę do Islington Luke rozważał ofertę Bayesa. Przestało mu się podobać, że żyje za pieniądze ojca. Nagle za­ pragnął sam zarabiać i stać się niezależnym finansowo. Kiedy wszedł do domu, pani Britten wyjrzała zza drzwi salonu. - O, pan Harcourt. Cieszę się, że pan dzisiaj wrócił trochę wcześniej. Miałam wypić herbatę z panią Cowper, ale nieste­ ty muszę wyjść. Może dotrzymałby jej pan towarzystwa za­ miast mnie? Rozbawiony, zastanawiał się, czy to możliwe, by gospodyni próbowała go swatać z panią Cowper, i doszedł do wniosku, że trudno to wykluczyć. Samotna wdowa mogła obudzić litość w sercu pani Britten, która z dobroci próbuje jej w ten spo­ sób pomóc. Obojętne jednak, jakie były prawdziwe powody tej prośby, Luke uznał, że nic się nie stanie, jeśli wypije herba­ tę w towarzystwie pani Cowper. Miał nadzieję porozmawiać z nią o swojej książce, którą już jakiś czas temu zostawił u go­ spodyni, prosząc, by ją przekazała swojej znajomej. Pani Cowper weszła do salonu, ale na widok Luke'a stoją­ cego przy kominku cofnęła się, jakby sam jego widok wpra­ wił ją w zakłopotanie. Luke ukłonił się i gestem wskazał jej zastawiony stolik.

28 - Pani Britten musiała wyjść i poprosiła, bym dotrzymał pani towarzystwa. Jeśli jednak nie ma pani na to ochoty, zo­ stawię panią samą. Ale chciałbym zaznaczyć, że z ogromną przyjemnością wypiłbym z panią herbatę. Patrząc, jak pani Cowper z pewnym ociąganiem siada w fotelu, musiał przyznać, że zrobiła to z prawdziwą gracją. Tajemnicza młoda wdowa wysławiała się jak prawdziwa dama i miała nienaganne maniery. Przyniosła ze sobą koszyk z ro­ bótką, domyślił się więc, że najprawdopodobniej miała zamiar spędzić z panią Britten resztę dnia. Po raz pierwszy pomyślał o tym, jak samotne musi być ży­ cie tych dwóch kobiet. On ma swoją pracę i przyjaciół dzien­ nikarzy. Chodzi do różnych klubów, odwiedza salę gimna­ styczną i fechtuje, aby utrzymać się w formie, a także często bywa na kolacjach i przyjęciach, zapraszany przez przyjaciół z wyższych sfer. Wiedzie barwne, wesołe życie i jest tak zajęty zabawą i przyjemnościami, że z trudem znajduje czas na pra­ cę. A tymczasem dla pani Cowper praca jest całym życiem. Luke milczał, więc ona także nic nie mówiła. Siedzieli w ciszy i dopiero kiedy pokojówka przyniosła talerz gorących, ociekających masłem muffinek, pani Cowper przerwała mil­ czenie i podziękowała. - Mary, proszę najpierw podać muffinki panu Harcourto¬ wi. Jestem pewna, że kucharka chciałaby, aby je zjadł, póki są gorące. Luke podziękował i wziął muffinkę, a kiedy wbił w to okrąg­ łe ciastko zęby, gorące masło prysnęło mu na ubranie. Mary zachichotała, patrząc, jak Luke próbuje wytrzeć plamy serwet­ ką i jednocześnie nie upuścić muffinki na dywan. Specjalnie trochę przesadzał i robił zabawne miny. A kiedy