- 1 -
JUDITH O'BRIEN
Trucicielka
1
Pogrążona w głębokim śnie Margaret Garnett poczuła niemiłą
woń. Pokręciła nosem, skrzywiła się i otworzyła oczy. Jej zdrowa,
okrągła twarz o regularnych, nieomal pięknych rysach była
sympatyczna pomimo grymasu zaniepokojenia. Nawet pozbawiona
makijażu, Margaret wyglądała jak typowa Amerykanka. Miała
niebieskie oczy, a włosy jasnobrązowe, proste, ostrzyżone na
chłopaka. Sprawiała wrażenie kobiety przed trzydziestką, jednak
przelotnie w jej oczach pojawiał się jakiś mroczny cień, który
nadawał jej wygląd osoby znacznie starszej.
Margaret usnęła dopiero po dwóch godzinach jazdy starym
autobusem, gdy udało jej się zapomnieć o celu podróży, tak
odległym i opuszczonym, że można tam było dotrzeć tylko
samochodem lub autobusem Rebel Line. Takiej podróży nie
podejmuje się pod wpływem impulsu. Trzeba ją sobie zaplanować,
ponieważ nawet stary autobus Rebel Line kursuje tam tylko raz w
tygodniu. Jeżeli dopisuje pogoda.
Margaret była ostatnio tak przygnębiona, że nawet mijani na
ulicach Nowego Jorku przechodnie starali się ją rozweselić, nie
chciała więc ryzykować podróży wynajętym samochodem. Zbyt
łatwo by jej było stchórzyć i zawrócić do Nashville, oddać kluczyki
auta na lotnisku i złapać najbliższy samolot do Nowego Jorku.
Odór, który ją wyrwał ze snu, stał się mocniejszy, woń soli,
tłuszczu i czegoś niezdefiniowanego. Margaret obejrzała się; mały
papierowy ręcznik, przymocowany do zagłówka, przylepił się jej do
- 2 -
włosów. Siedzący za nią mężczyzna, w zielonej czapce baseballowej
i luźno przypiętym pasie, zajadał ze smakiem coś z celofanowej
torebki. Za każdym razem, gdy zanurzał w niej zaczerwienione,
lepkie palce, rozlegał się chrzęst. Margaret już wcześniej zauważyła,
że ów pasażer żuł tytoń z okrągłej czerwonej puszki, wypychającej
tylną kieszeń jego dżinsów. Spostrzegła wtedy, że butelka coli, którą
trzymał w dłoni, staje się coraz pełniejsza. Gdy pojęła, że mężczyzna
wypluwa do niej sok z przeżutego tytoniu, ogarnęło ją obrzydzenie i
postanowiła szukać ukojenia w drzemce.
Mężczyzna posłał jej krzywy uśmieszek i podsunął celofanową
torebkę. Margaret z zakłopotaniem zdała sobie sprawę, że nachalnie
mu się przygląda. Teraz spostrzegła napis na torebce „Pikantne
skwarki Wuja Bo". Pokręciła głową, zdobywając się na wymuszony
uśmiech. Mężczyzna wpakował sobie do ust garść chrupiących
smakołyków i skinął głową w kierunku okna.
- Ładna okolica - wymamrotał.
Margaret wyjrzała przez okno i musiała mu przyznać rację.
Wspinali się krętą drogą wśród szarych skał, na których pyszniły się
barwne kwiaty - dzikie, obfite i nieoczekiwane. Przez okno po
przeciwnej stronie widać było soczystą zieleń trawy w dolinie,
strome czerwone dachy zagród i niewyraźne zarysy parkanów,
rozdzielających posiadłości. Autobus rzężąc piął się serpentynami,
zgrzytały biegi. Posuwali się naprzód w ślimaczym tempie przez
krainę La Mans.
Wcześniej mijali wioski i małe mieściny o nazwach w rodzaju
Muggin's Pass czy Smileyville. Trudno jej było uwierzyć, że
podróżuje przez kraj, w którym dorastała, tak bardzo tutejsze okolice
różniły się od Nowego Jorku, Chicago czy San Francisco.
Tak właśnie wygląda Południe.
- Dokąd pani jedzie? - zapytał mężczyzna w zielonej czapce.
- 3 -
Margaret splotła dłonie na podołku. Starała się mówić
pogodnym tonem. Dotychczas szło jej zupełnie nieźle, gdy
opowiadała o celu swojej podróży studentom Uniwersytetu
Columbia na Manhattanie.
- Jadę na Uniwersytet Magnolia. Jest to mała uczelnia,
usytuowana w samym sercu przepięknych Smoky Mountains w
stanie Tennessee - odparła.
- Coś takiego! - wykrzyknął jegomość. - Ja także!
Kawałeczek wieprzowej skwarki wyleciał mu z ust. Margaret
starała się zachować kamienną twarz, ale przez głowę przeleciała jej
straszliwa myśl. A jeśli ten facet jest studentem? Albo wykładowcą
literatury angielskiej? A może nawet dziekanem?
- Jest pani studentką? - zapytał.
- Nie. Będę tam wykładała literaturę angielską. Jestem
docentem.
Facet zagwizdał z podziwem. Była to pierwsza pozytywna
reakcja na jej nowe stanowisko, i choć pochodziła od jegomościa z
ustami pełnymi wieprzowych skwarek, podniosła ją na duchu
bardziej niż słowa kolegów z Uniwersytetu Columbia. Na początku
wszyscy myśleli, że Margaret żartuje. Zwłaszcza studenci, którzy
otrzymali lukratywne propozycje pracy na Yale, Duke czy Penn
State. Margaret była prymuską w swojej grupie, jedyną studentką,
której dysertacja doktorska miała się ukazać w druku. A był to już jej
drugi stopień doktora nauk filozoficznych. Pierwszy otrzymała w
dziedzinie historii Stanów Zjednoczonych. Za tę dysertację również
dostała nagrodę. Praca nosiła tytuł „Zrobił to, co do niego należało”,
a dotyczyła marszu Shermana przez Georgię w czasie wojny
secesyjnej i napisana była tak, jakby opowiadał o nim sam Sherman.
Jedyną wadą Margaret była opieszałość. O ile potrafiła maznąć
artykuł w kilka dni, a pracę magisterską w kilka tygodni, w
- 4 -
prawdziwym życiu podejmowała decyzje z opóźnieniem. Podczas
gdy inni studenci starali się o stypendia, granty i stanowiska,
Margaret uważała, że nie należy się śpieszyć, skoro pracę ma podjąć
dopiero za rok. Wolała czytać i poznawać fascynującą historię. Po co
zatruwać sobie życie nudnymi sprawami dzisiejszymi, gdy
przeszłość była tak pasjonująca?
A potem, nagle, nastała wiosna i wszyscy znaleźli już sobie
pracę, Margaret zaś nie miała nic poza rozmaitymi studenckimi
pożyczkami do spłacenia oraz czterdziestoma dolarami zaliczki,
którą otrzymała od wydawnictwa uniwersyteckiego, które miało
opublikować jej dysertację.
Rozesłała stos podań o pracę, na które otrzymała uprzejmie
sformułowane odpowiedzi odmowne, zapewniające ją, że doskonale
nadawałaby się do pracy, ale jej podanie nadeszło zbyt późno.
Wszystkie odpowiednie stanowiska były już zajęte. I Margaret
przyjęła jedyną propozycję, którą przysłano jej z małego
Uniwersytetu Magnolia. Znała nazwę tej uczelni, ponieważ została
ona zburzona podczas wojny secesyjnej przez pułk żołnierzy z
Massachusetts. Urodzona w Bostonie Margaret była szczególnie
dumna, że ziomkowie z jej szlachetnego stanu usiłowali zmieść
Uniwersytet Magnolia z powierzchni ziemi. Niestety, uczelnia
została odbudowana.
Nie znaczy to, że Margaret nienawidziła Uniwersytetu
Magnolia jako takiego. Nigdy tam nie była, nie widziała nawet jego
fotografii. Do czasu wysłania tam swojej prośby o pracę wiedziała
jedynie, że taki w ogóle istnieje. Ale teraz wszystko się zmieniło.
Uniwersytet Magnolia stał się symbolem jej najgorszych przeczuć.
Mogła mieć pretensję wyłącznie do siebie, ponieważ zbyt długo
zwlekała z rozesłaniem podań o pracę. Inteligentna, błyskotliwa
Margaret została zmuszona do przyjęcia stanowiska na podrzędnej
uczelni. Margaret, która gardziła Południem, będzie się dzieliła
swoją ciężko zdobytą wiedzą Jankeski z grupką dzieciaków z krainy
- 5 -
niewolnictwa. Nie do pojęcia. Zupełnie jakby konfederaci
postanowili pomścić jej doskonałą dysertację o generale Shermanie.
- Pochodzę z tych stron - oświadczył mężczyzna w zielonej
czapce, wyrywając Margaret z zamyślenia.
- Skąd? - zapytała mechanicznie.
Roześmiał się.
- Urodziłem się i wychowałem w Magnolii. Mój tata i dziadek
pracowali w bufecie. Teraz ja tam pracuję – powiedział z taką dumą,
że Margaret musiała się uśmiechnąć.
- Miło mi pana poznać. Nazywam się Margaret Garnett.
- Ja także się cieszę. Nazywam się O.B. Willy Thaw. Ale
wszyscy zwracają się do mnie po prostu Willy.
- Bardzo interesujące imię. A co znaczy O.B.?
Znów się roześmiał.
- Nie wiem. To inicjały imion w naszej rodzinie. Są
przekazywane z pokolenia na pokolenie od tak dawna, że nikt już nie
pamięta, co oznaczają. A mój praprapradziadek zapomniał spisać te
imiona dla potomności. Tak czy siak, zazwyczaj pomijamy owe O.B.
Zmiął celofanową torebkę i wepchnął do kieszeni w spodniach.
Raptem wstał i dotknął sufitu autobusu, po czym znowu usiadł.
Spostrzegłszy zdumiony wyraz twarzy Margaret, uniósł szerokie
brwi.
- Pewnie zastanawia się pani, co zrobiłem.
Margaret skinęła głową. Zastanawiała się, czy jej rozmówca ma
dobrze w głowie.
- Po prostu odłożyłem na miejsce mego anioła stróża.
- 6 -
Margaret spojrzała w kierunku kierowcy. Czy zdoła, w razie
potrzeby, zwrócić na siebie jego uwagę? Autobus był prawie pusty,
więc jedyną nadzieję stanowił kierowca.
- To taka legenda, proszę pani - ciągnął Willy. - Powiadają, że
w Magnolii jest jak w raju, więc gdy człowiek się tam znajduje, nie
potrzebuje żadnej anielskiej opieki. Ale gdy opuszcza jej stare
kamienne mury, powinien schwytać swego anioła, bo w prawdziwym
świecie może mu się przydać. Więc odłożyłem na miejsce swego
anioła, bo właśnie przejechaliśmy kamienną bramę Magnolii. -
Wzruszył ramionami. - Robię to od tak dawna, że w ogóle się nad
tym nie zastanawiam. Chyba że jestem w towarzystwie kogoś, kto
przybywa tu po raz pierwszy. Miła historyjka, prawda?
- Urocza - odparła Margaret, zastanawiając się, jakie ją jeszcze
czekają objawy fantazji nowo poznanego rozmówcy. Może wszyscy
mieszkańcy Południa wierzą, że wygrali wojnę domową, albo że
Uniwersytet Magnolia jest najodpowiedniejszym miejscem do
pobierania nauk.
Willy zepchnął czapkę na tył głowy, odsłaniając głębokie,
zaczerwienione wgłębienia na czole w miejscach, gdzie nakrycie
głowy uciskało go zbyt mocno.
- Jesteśmy na miejscu, panno Garnett - oświadczył, gdy autobus
jęknął po raz ostatni, zanim się zatrzymał.
Margaret niecierpliwie wyjrzała przez okno, aby zobaczyć
swoją nową siedzibę. Pozostali pasażerowie opuszczali autobus, a
Willy stał za nią, czekając, aż się ruszy z miejsca. Ale Margaret
siedziała jak sparaliżowana, porażona tym, co dojrzała. Wyglądało
na to, że współczesne miasteczko Magnolia nie istnieje.
Przypomniała sobie małą mieścinę Mayberry, jedyną miejscowość z
Południa, jaką znała, poza koszmarnymi zaściankami stworzonymi
przez Williama Faulknera i Flannery 0'Connor. W głębi duszy żywiła
nadzieję, że ujrzy coś w rodzaju Mayberry, mieścinę z
- 7 -
sympatycznym i rozsądnym szeryfem oraz biuściastą ciotką Beą,
wypiekającą smakowite ciasteczka. Zamiast tego ujrzała sklep, jeden
jedyny sklep. Nad wejściem wisiał ręcznie wypisany szyld. Kilka
pierwszych wyrazów miało czerwony kolor, pozostałe były brązowe.
Szyld głosił: Ksiągarnia Uniwersytecka/Urząd
Pocztowy/Supermarket.
Dworzec Autobusowy/Lotnisko Międzynarodowe/Ośrodek
Kultury, dodała w myślach, a gdy zobaczyła dobrze ubranego
młodego człowieka, wychodzącego ze sklepu z batonikiem w dłoni,
postanowiła dopisać jeszcze słowo: Restauracja.
Willy czekał cierpliwie, przestępując z nogi na nogę. Margaret
wstała.
- Rany boskie... proszę mi wybaczyć - wyjąkał Willy.
Margaret spojrzała na niego z góry, współczująco i z
rozbawieniem. Nieszczęśnik. Nie miał pojęcia, częstując ją
wieprzowymi skwarkami, że zwraca się do kobiety mierzącej sto
osiemdziesiąt dwa centymetry wzrostu. Można by przypuszczać, że
gdy dziewczyna osiągnie taki wzrost w wieku czternastu lat, w końcu
przywyknie do tego, że się na nią gapią. Ale Margaret nigdy nie
przywykła. Wciąż jeszcze hołubiła w sercu marzenie o tym, jak by to
było, gdyby mierzyła sto sześćdziesiąt centymetrów. Po latach
wysłuchiwania ciągłych żartów o koszykarzach i głupich pytań o
pogodę tam, na górze, wciąż nie wiedziała, jak ma przygotować ludzi
na pierwszy wstrząs, spowodowany jej niebotycznym wzrostem.
Może, gdy Willy poczęstował ją skwarkami z celofanowej torebki,
powinna była uśmiechnąć się słodko i rzec: „Wieprzowe skwarki?
Nie, dziękuję. Mam sto osiemdziesiąt dwa centymetry wzrostu". A
może, gdy w rozmowie telefonicznej przyjmowała stanowisko na
Uniwersytecie Magnolia, bo nie było czasu na wymianę pisemnych
formalności, powinna była powiedzieć: „Pomimo że posiadam zbyt
wysokie kwalifikacje na stanowisko docenta jakiegokolwiek
przedmiotu w waszej uczelni, chętnie je przyjmę, ponieważ mam sto
- 8 -
osiemdziesiąt dwa centymetry wzrostu". A gdy ostatni chłopak
porzucił ją dla maleńkiej kelnereczki, powinna była wykazać więcej
zrozumienia. „Oczywiście, kochanie. To najzupełniej zrozumiałe, że
zamieniasz dwuletni związek, oparty na wspólnych
zainteresowaniach, na trzytygodniowy flirt z dziewczyną, która jest
od ciebie nieomal o połowę młodsza. Nie wspominając już o tym, że
mam sto osiemdziesiąt dwa centymetry wzrostu".
Willy gwizdnął przez zęby, nie spuszczając z niej oka:
- Jest pani naprawdę wysoka - stwierdził i pokręcił głową.
Margaret rozśmieszyła jego niepomierna szczerość. Większość
ludzi na jej widok popadała w zakłopotanie, pochrząkiwała, wreszcie
zmieniała temat rozmowy. Podała Willy'emu jego bagaż, który
spoczywał na siatkowej półce. Podziękował, a ona zdjęła swoje dwie
torby wyładowane książkami. Resztę rzeczy wysłała pocztą.
Zastanawiała się teraz, czy służby pocztowe, które zgodnie z
zapewnieniami potrafiły odnaleźć namiot w Nepalu, będą w stanie
zlokalizować miejscowość o nazwie Magnolia.
Willy zaoferował, że zaprowadzi Margaret do jej nowego
domu, chaty o nazwie Odpoczynek Rebelianta. Wynajęła to miejsce
na dziesięć miesięcy, za cenę niższą od miesięcznej opłaty za
mieszkanie na terenie Uniwersytetu Columbia.
Autobus ruszył z rzężeniem dokładnie w chwili, gdy Margaret
zeszła z jego schodków. Pomyślała, że kierowca pragnie jak
najszybciej opuścić Magnolię, równie żarliwie jak ona. Jednakże
kierowca nie musiał zwracać uniwersytetowi zaliczki. Był wolnym
człowiekiem.
Ponieważ sierpień dobiegał końca, po kampusie kręciło się
trochę studentów. Z całą pewnością byli to najlepiej ubrani studenci,
jakich Margaret kiedykolwiek widziała. Nie paradowali w przetarych
dżinsach i bandanach, nie widziało się żadnych przekłutych nosów
ani skórzanych kurtek. W Columbii złachane ubranie należało do
- 9 -
dobrego tonu. Tutejsi studenci wyglądali jak delegaci na kongres
młodzieży lub młodzi biznesmeni. Margaret mogła teraz obejrzeć
budynki uniwersyteckie, wzniesione z grubo ciosanego kamienia,
obszerne i przysadziste. Wszystkie miały jednakową ciemnożółtą
barwę, ale każdy charakteryzował się czymś niepowtarzalnym.
- Przepraszam, czy mam przyjemność z doktor Margaret
Garnett? - zapytał szczupły mężczyzna w średnim wieku, o
delikatnych rysach twarzy, widocznych zza grubych okularów w
rogowej oprawce. Miał na sobie niebieski blezer, porządnie zapiętą
koszulę i starannie odprasowane spodnie koloru khaki. Spoglądając
na innych mężczyzn, Margaret stwierdziła, że jest to ulubiony zestaw
na kampusie.
Był sporo niższy od Margaret, która spostrzegła, że facet
nieświadomie przygląda się jej stopom. Była to naturalna reakcja, do
której dawno przywykła. Mężczyźni, którzy widzieli ją po raz
pierwszy, sądzili, że nosi bardzo wysokie obcasy lub stanęła na
jakimś podwyższeniu. Ona jednak miała obuwie na płaskiej
podeszwie.
- Witam. - Wyciągnęła do niego rękę.
- Witamy w Magnolii. Nazywam się Chester Dick.
Rozmawialiśmy przez telefon. Kieruję wydziałem anglistyki. -
Uścisnęli sobie dłonie. Jego dłoń była sucha i mocna. – Mam
nadzieję, że dotarła tu pani bez kłopotu. Okolica słynie z mgły, która
często odcina nas od świata. Dwanaście godzin temu mieliśmy tu
mgłę, którą można by kroić nożem. - Był dumny z tutejszych
wybryków pogody, podobnie jak nowojorczycy chwalący się
wyczynami psychopatów.
- Nie miałam żadnych kłopotów, doktorze Dick. – Zarumieniła
się, nie wiedząc, co jeszcze powiedzieć, spojrzała na stojącego obok
towarzysząca podróży i zapytała: - Zna pan Willy'ego Thawa...
- 10 -
- Oczywiście - odparł jowialnie jej rozmówca, klepiąc
Willy'ego po plecach. - Jak się udała wyprawa na ryby? Złapałeś
jakiś wielki okaz?
- Nie, doktorze Dick. - Willy wzruszył ramionami i uniósł
swoją torbę, a Margaret po raz pierwszy spostrzegła na niej mokrą
plamę. - Ale schwytałem kilka żab.
- Mniam, mniam. - Skinął z powagą jej nowy szef. –
Smakowita wyżerka.
- Szczególnie z gorącym sosem mamusi. Coś panu powiem,
doktorze, przygotuję dla pana porcyjkę, ale proszę nikomu nie
mówić. Mam tylko ze dwadzieścia udek, a sam pan wie, jak szybko
się rozchodzą.
- Będę ci szczerze wdzięczny - odparł doktor Dick,
zachwycony perspektywą pałaszowania żabich udek. Odebrał bagaż
od Margaret. - Zaprowadzę panią do Odpoczynku Rebelianta.
Brakowało nam ciebie w bufecie, Willy.
Willy pokraśniał z dumy i mrugnął do Margaret.
- Wszystkiego dobrego, psze pani. - I odszedł.
- Ten Willy to facet z charakterkiem - powiedział doktor Dick. -
Mamy tu takich wielu.
- Nie wątpię - odparła z niewzruszonym wyrazem twarzy.
Wkrótce znaleźli się na imponującym dziedzińcu, otoczonym
przez kamienne budynki.
- Budulec pochodzi z pobliskiego kamieniołomu. Przy budowie
kampusu używano wyłącznie miejscowych surowców. Dlatego nie
sposób odgadnąć, który budynek został wzniesiony w zeszłym
tygodniu, a który w zeszłym stuleciu.
- 11 -
Margaret rozglądała się zaskoczona i poirytowana. Musiała
przyznać, że kampus Uniwersytetu Magnolia jest imponujący.
Złościło ją, że zupełnie nieznana uczelnia dysponuje tak wspaniałą
siedzibą. Pośrodku wznosiła się podobna do fortecy dwupiętrowa
budowla, zwieńczona majestatyczną wieżą z zegarem. Jej dostojny
kształt łagodziły bujne krzewy i barwne rabaty. W powietrzu unosiła
się świeża woń kwiatów. Ciepły wietrzyk igrał w listowiu.
Idealne miejsce dla uniwersytetu o światowej renomie,
przywodzące na myśl Oxford lub Cambridge, a nie mieścinę
zagubioną gdzieś w górach stanu Tennessee. Gdyby na świecie
panowała sprawiedliwość, kampus Magnolii składałby się z
rdzewiejących przyczep samochodowych, wspartych na betonowych
blokach, oraz z baraków z blachy falistej.
Doktor Dick przyglądał się Margaret zmrużonymi oczami.
- Ile lat ma większość budynków? - zapytała z wymuszonym
uśmiechem.
- Większość pochodzi z końca lat sześćdziesiątych
osiemnastego wieku. Uniwersytet, podobnie jak miasto Magnolia,
został zburzony w czasie wojny secesyjnej. - Margaret doskonale o
tym wiedziała, lecz nagle doznała niedorzecznego poczucia winy.
Utkwiła wzrok w przestrzeni. - Zaledwie kilka budynków pochodzi
sprzed wojny. Ma pani szczęście, panno Garnett. Pani dom jest
najstarszy na całym kampusie.
- Odpoczynek Rebelianta? - spytała Margaret szczerze przejęta.
- Tak. Został wybudowany przez profesora naszego
uniwersytetu. Później ów profesor został jednym z najsłynniejszych
generałów Południa. Słyszała pani o Ashtonie Powellu Johnsonie?
Zamyśliła się. Prawdę powiedziawszy, jej studia dotyczyły
Północy. Potrafiłaby wyrecytować nazwiska wszystkich generałów i
wyższych rangą oficerów, którzy służyli pod Lincolnem. Na badania
- 12 -
dotyczące konfederatów poświęciła znacznie mniej czasu i wysiłku,
a w ciągu ostatnich pięciu lat całkowicie oddała się literaturze, toteż
nazwy miejsc, w których odbyły się słynne bitwy, oraz nazwiska ich
bohaterów wydawały jej się obce i dalekie. Ale o generale Ashtonie
Powellu Johnsonie, słynącym z zadziwiającej mieszaniny
umiarkowania i zuchwałości, słyszeli wszyscy. Walczył on
przeciwko sukcesji Wirginii, ale gdy stała się faktem, został jednym
z najodważniejszych przywódców armii stanów skonfederowanych.
To właśnie Johnson był najbliższy powstrzymania Shermana w
Atlancie, a bez zwycięstwa Shermana w Atlancie nie odbyłby się
jego marsz do morza. A gdyby nie było niszczycielskiego marszu
Shermana przez Georgię, Margaret musiałaby sobie znaleźć inny
temat pierwszej rozprawy doktorskiej. Bez owego marszu wojna
secesyjna ciągnęłaby się przez kilka dalszych lat i możliwe, że straty
w ludziach byłyby po obu stronach tak ogromne, że Unia nigdy by
się nie odrodziła. Z osłabioną przez konflikt wewnętrzny populacją
Stany Zjednoczone stałyby się łatwym łupem dla silniejszych
państw, takich jak Francja czy Anglia.
Gdyby niezaprzeczalnie dzielnemu Ashtonowi Johnsonowi się
powiodło, Stany Zjednoczone Ameryki prawdopodobnie już by nie
istniały.
- Generał Ashton Powell Johnson. - Margaret skinęła głową. -
Zorganizował konnicę stanu Wirginia. I tylko Sherman mógł go
powstrzymać.
- Sherman i dwudziestu jankeskich strzelców wyborowych -
sprostował doktor Dick i przygładził wzburzone przez wiatr cienkie
brązowe włosy.
- Co generał Johnson z Wirginii robił w Tennessee? - spytała,
starając się, by jej ton brzmiał lekko, w przeciwieństwie do
zacietrzewienia, z jakim doktor Dick bronił generała.
- 13 -
- Zgodnie ze swymi ideałami, dotyczącymi edukacji, usiłował
wyposażyć Południe w uniwersytet. I odniósłby sukces, gdyby wojna
nie zmusiła go do powrotu do Wirginii. Kto wie, jaka stałaby się
tutejsza uczelnia, gdyby generał przeżył wojnę.
Margaret zmarszczyła czoło, rozmyślając nad losem generała
Konfederacji. Była to poruszająca historia, lecz nie odosobniona.
Facet znalazł się po niewłaściwej stronie i na tym polegał jego błąd.
Oficerowie Unii to całkiem inna sprawa. Margaret rozpalała się na
samą myśl o owych galantach w niebieskich mundurach.
Wystarczyła wzmianka o tym, jakie choroby i nędzę cierpieli ludzie
z Północy, a do jej oczu napływały łzy.
- Jesteśmy na miejscu. - Ton jego głosu zaskoczył Margaret.
Stali przed sporym domem, porośniętym przez dzikie wino,
wisterię i jeszcze jakąś nieznaną pnącą roślinę. Dach był spadzisty.
Całości dopełniała otaczająca dom weranda z białą huśtawką i
dziesiątkami roślin doniczkowych, wszystkich okrytych kwiatami.
- To tutaj? - westchnęła, zaskoczona wielkością i pięknem tej,
tak zwanej, chaty. Po dwupokojowym mieszkaniu, które przez
ostatnie kilka lat dzieliła z trzema innymi kobietami, Odpoczynek
Rebelianta był zaiste pałacem.
Doktor Dick wspiął się po czterech stopniach na werandę i
uśmiechnął się, widząc zachwyt Margaret.
- Myślę, że będzie tu pani dobrze, doktor Garnett. Każdy, kto
spędził choć jedną noc w Odpoczynku Rebelianta, zakochiwał się w
tym domu. Niektórzy utrzymują, że to duch generała Johnsona
sprawia, iż goście czują się tak swojsko. Można powiedzieć, że
generał bezustannie pełni honory domu.
- Spodziewałam się chatki, doktorze Dick, a nie rezydencji.
Roześmiał się i sięgnął do kieszeni blezera po klucze.
- 14 -
- To pani nowy dom. I proszę mi mówić Chet. Doskonale zdaję
sobie sprawę, że trudno jest zachować kamienną twarz, zwracając się
do mnie per doktorze Dick, bo to brzmi śmiesznie.
Margaret poweselała po raz pierwszy, odkąd przyjęła tę pracę.
- Z przyjemnością, o ile zechcesz się do mnie także zwracać po
imieniu. Doktor Garnett brzmi jakoś sztywno i staropanieńsko.
Radośnie uścisnęli sobie dłonie. Chet otworzył drzwi.
Ostrożnie wkroczyła do holu, jakby się obawiając, że po tym, co
zobaczyła na zewnątrz, wnętrze domu ją rozczaruje. Jej nawykłe do
jaskrawego słońca oczy powoli oswajały się z mrokiem chłodnego
przedpokoju. Chet wszedł do pokoju i rozsunął ciężkie aksamitne
zasłony. Pomieszczenie zostało zalane słonecznym światłem,
złagodzonym przez zarośla.
Pokój, duży salon, zapełniony był ciężkimi wiktoriańskimi
meblami. Był to styl, którego Margaret nie znosiła. Wolała proste,
czyste linie wcześniejszych mebli. Ale w tym pomieszczeniu meble
wyglądały rewelacyjnie. Wcale nie nadawały mu oficjalnego
wyglądu, lecz zdawały się zapraszać i zachęcać miękkimi
poduszkami i ciepłym drewnem.
Stały tam dwie duże sofy, obie z oparciami z ciemnego
rzeźbionego drewna, ożywione barwnymi poduszkami,
umieszczonymi w rogach. Pomiędzy sofami ustawiono stół z
marmurowym blatem, nieco zbyt wysoki, by go nazwać stolikiem do
kawy; spod piętrzących się na nim żółknących czasopism widoczne
były stare plamy po szklankach, świadczące o tym, że był używany,
a nie wyłącznie podziwiany. Z boku stały dwa fotele z wysokimi
zagłówkami, z jasnozielonym brokatowym obiciem, a przy nich dwa
podnóżki. Rozdzielał je okrągły stolik do wina. Po przeciwnej stronie
pokoju znajdował się ogromny kredens z dziwacznie rzeźbionymi
nogami. Margaret od razu je zauważyła i podeszła bliżej, by się im
przyjrzeć. Były to koźle nóżki zakończone stopami o kształcie
- 15 -
kaczych łapek, wyrzeźbionych tak realistycznie, aż wydawało się, że
kredens za chwilę poczłapie kaczym chodem.
- Piękne! - wykrzyknęła, dotykając drewna, niemal oczekując,
że łapka poruszy się pod jej dotykiem.
- Miło mi, że ci się podoba - powiedział Chet. – Niektórzy tego
nie lubią. W jadalni jest stół do kompletu, ale nigdzie nie ma dość
miejsca, by je postawić razem. Był jeszcze tuzin krzeseł też do
kompletu, ale zniknęły wiele lat temu.
- Nigdy nie widziałam niczego podobnego. – Margaret
wyprostowała się. kręcąc głową. - Jak mogą się nie podobać? Są
cudowne.
- Ja też tak uważam. Pochodzą z posiadłości generała Johnsona.
Najwyraźniej miał nieco dziwaczne poczucie humoru i raczej
zabawny pogląd na to, jak powinien wyglądać dom. Jego rzeczy
znajdują się tu i ówdzie na kampusie. Jeżeli coś jest dziwne i
zabawne, znaczy, że należało do generała.
- A co mówiła jego żona na te śmieszne łapki u mebli? -
zapytała Margaret z uśmiechem.
- Nigdy się nie ożenił. Jedyna prawdziwa miłość jego życia
umarła parę miesięcy przed jego śmiercią. - Spojrzał na kredens.
Nagle poweselał. - Teraz zostawiam cię, żebyś się zadomowiła. Na
górze są dwie małe sypialnie. Możesz sobie wybrać, którą zechcesz.
Chet podszedł do drzwi i położył rękę na klamce, ale przystanął
i obejrzał się.
- Byłbym zapomniał. Dziś wieczorem jest przyjęcie dla nowych
pracowników uczelni. W Kolegium Johnsona. To ten duży budynek
obok wieży. Zaczynamy o ósmej, ale nie jesteśmy formalistami.
Możesz wpaść, kiedy zechcesz. I... Margaret?
- Tak?
- 16 -
- Cieszymy się, że będziesz pracowała w Magnolii. Do
zobaczenia.
Pomachał dłonią i wyszedł.
Znów doznała dziwnego, niesprecyzowanego poczucia winy.
Podobnie czujesz się, gdy klepniesz kogoś z całej siły po plecach, a
ów ktoś odwróci się i ucieszy na twój widok. W Magnolii cieszono
się z jej obecności, a ona była tu niewdzięcznym gościem.
Wróciła do holu, by zabrać torby. Po drodze zauważyła gruby
wschodni kobierzec na podłodze salonu. Był nieco przetarty i
poplamiony, ale wciąż piękny i z pewnością bardzo cenny.
Zatrzymała się w holu, bo coś przykuło jej wzrok. Migoczące
światełko. Obróciwszy się, spostrzegła lustro i swoją twarz na
poznaczonej plamkami tafli. Lustro było naprawdę fantastyczne. W
pierwszej chwili wydawało się, że jest zwyczajne - pięknie rżnięte
zwierciadło w grubej i lśniącej ramie, wypolerowanej słodko
pachnącą pastą do drewna. Po bliższych oględzinach odkrywało się
jej prawdziwą naturę.
Rzeźbiona rama przedstawiała scenę z baru. Komiczne twarze
pijaków w rozmaitych stadiach oszołomienia alkoholowego. Jedni
smakowali trunek, inni mieli szeroko rozwarte usta i śpiewali głośno
i bez zahamowań. Kilku mężczyzn garbiło się w zsuniętych na twarz
kapeluszach, a jedna kobieta, najwyraźniej lekkich obyczajów,
zadarła kształtną nóżkę i oparła ją o bar.
- Generale Johnson, podoba mi się pański gust! – powiedziała
głośno. Wtem zamilkła. Uśmiech zgasł na jej twarzy i ze smutkiem
spojrzała na własne odbicie.
Dziwne. Oczywiście, nie była zachwycona perspektywą pracy
w Magnolii, ale gdy poznała Cheta i obejrzała dom, pozbyła się
czarnych myśli, które gnębiły ją od kilku tygodni. Teraz nie użalała
- 17 -
się nad sobą. Poczuła dojmujący smutek, przeszywający i omal nie
do zniesienia.
Po chwili smutek minął, wyparował szybko niczym poranna
mgła. Przyjrzała się własnej twarzy w lustrze, zaskoczona, że tak
dobrze wygląda. Pomimo wyczerpującej, długotrwałej podróży, jej
niebieskie oczy lśniły, a zazwyczaj gładkie włosy nie zwisały w
strąkach, lecz wiły się lekko. A co dziwniejsze, perspektywa
czekającego ją przyjęcia wcale nie wydawała się odpychająca.
2
Kolegium Johnsona znalazła bez trudu. Znajdowało się
dokładnie w miejscu, które opisał Chet i jarzyło się rzęsistymi
światłami jak kasyno w Las Vegas. Dobiegały z niego głośne
śmiechy, kontrastujące z milczeniem nieoświetlonej wieży. Margaret
zatrzymała się na chwilę, zanim popchnęła ciężkie dębowe drzwi, by
przygładzić luźno opadające włosy. Nie bardzo wiedziała, co ma na
siebie włożyć, zwłaszcza że tych kilku ludzi, których minęła w
kampusie, było ubranych bardziej oficjalnie niż większość gości,
jakich widywała na ślubach na Manhattanie. Skoro tak elegancko
noszą się na co dzień, jak przystroją się na przyjęcie? W suknie
balowe i w smokingi?
Zdecydowała się na haftowaną spódnicę do pół łydki, którą
kupiła w sklepie z używaną odzieżą na Greenwich Village, oraz
zieloną jedwabną koszulową bluzkę. Miała nadzieję, że na razie nie
będzie tu więcej przyjęć, ponieważ był to jej jedyny strój
wieczorowy. I jedna z dwóch spódnic. Reszta jej garderoby składała
się z dżinsów, adidasów i sportowych koszul. Nikt nigdy nie nazwał
Margaret elegantką.
Na dzisiejszą okazję pozwoliła sobie nawet na odrobinę
makijażu, coś, czym zazwyczaj nie zawracała sobie głowy.
Normalnie nie obchodziło jej, jak wygląda, ale tego wieczoru, z
jakiegoś nieznanego powodu, chciała się zaprezentować jak
- 18 -
najlepiej. Stojąc naprzeciw dziwnego lustra w Odpoczynku
Rebelianta, grzebiąc w kosmetykach rodem z domu towarowego i
malując się tak, jak to robiła od czasów liceum, odczuwała niepojęte
podniecenie. Oto miała wkroczyć w życie Uniwersytetu Magnolia.
Dlaczego była taka przejęta? Rankiem tego dnia nie marzyła
niczym innym poza biletem powrotnym do Nowego Jorku. Teraz
odczuwała dziwne sensacje w żołądku, jakby miała poznać kogoś
bardzo niezwykłego.
Gdy zdefiniowała, co czuje, omal nie roześmiała się na głos.
Wyobraźcie sobie, ona, mierząca sto osiemdziesiąt dwa centymetry
wzrostu Margaret Garnett, na wskroś Jankeska, znajduje
romantyczną miłość na wzgórzach Tennessee. Istna komedia. Lecz
mimo wszystko nie umiała się pozbyć podniecenia, gdy ujęła
ogromną mosiężną klamkę, aby wejść do Kolegium Johnsona,
zadrżała jej dłoń i zaschło w gardle. Wzięła głęboki oddech i weszła.
Bourbon. Rozpoznała ten zapach, gdy tylko otworzyła drzwi.
Ostry i mocny. Woń przypominająca otrzęsiny. Margaret nie znosiła
kukurydzianej whisky. Oddychając ustami, rozejrzała się,
zaskoczona rozmiarami pomieszczenia. Cały budynek stanowił jedną
galerię, wielką i przepastną, o wysokim łukowatym sklepieniu,
podtrzymywanym przez solidne filary, które nadawało mu wygląd
odwróconego do góry dnem statku. Przy ścianach stały porządne
półki na książki, wypełnione oprawnymi w skórę tomami. Całymi
setkami, tysiącami tomów. Nad nimi wisiało kilka olejnych
portretów surowo spoglądających dżentelmenów w ciemnych
ubraniach i w dostojnych pozach. Wydawali się bardzo dumni z tego,
że zdobią ściany Kolegium Johnsona.
Obecni byli nadzwyczaj dobrze ubrani. Tak jak się
spodziewała. Mężczyźni mieli na sobie blezery lub garnitury, a
kobiety przystrojone były w suknie balowe z jedwabiu lub
pastelowego szyfonu. Większość zebranych plasowała się w
- 19 -
przedziale wiekowym od czterdziestki do pięćdziesiątki, a jeden pan
siedzący pod obrazem wyglądał na setkę z okładem.
Kilka osób spojrzało na Margaret i uśmiechnęło się do niej
zachęcająco, a młody człowiek w białym fartuchu, stojący za stołem
zastępującym bar, uniósł brwi i, przerywając wrzucanie kostek lodu
do papierowych kubków, wskazał jej galon bourbona.
Margaret zdała sobie sprawę, że znalazła się w centrum uwagi.
Poczuła dreszcz podniecenia, drżenie dłoni i ucisk w żołądku.
Odwróciwszy głowę, spostrzegła mężczyznę, bardzo wysokiego i
bardzo przystojnego, który jej się przyglądał. Skłonił głowę w
milczącym powitaniu i podszedł do niej długim, pełnym wdzięku
krokiem.
Blondyn. Z jakiegoś powodu poczuła rozczarowanie. W swoich
romantycznych marzeniach nie brała pod uwagę blondyna. Zganiła
się w myśli. Nie była już przecież głupią podfruwajką, lecz poważną,
wykształconą kobietą trzydziestoletnią. A jednak...
- Margaret Garnett? - Miał miły głos, może nieco zbyt
przymilny. Oto facet, który umie sobie radzić z kobietami.
Zastanawiała się, skąd zna jej nazwisko. Wyobraziła sobie, jak
plotkarki z Uniwersytetu Magnolia rozpowiadają wiadomość o
ogromnej Jankesce, która pojawiła się w kampusie.
- Tak. To ja. - Jej głos zabrzmiał nieco chłodniej, niż sobie
życzyła, ale to nie zraziło rozmówcy. Nadal się uśmiechał.
- Nazywam się Brad Skinner. - Przełożył kubek z kukurydzianą
whisky do drugiej ręki, aby uścisnąć dłoń Margaret. - Pani i ja
jesteśmy jedynymi nowymi pracownikami uczelni. Witam.
Niepewnie uścisnęła jego dłoń.
- Obydwoje staramy się o to samo stanowisko wykładowcy
literatury angielskiej, prawda? - zapytał.
- 20 -
- Słucham?
Roześmiał się.
- Taką tu mają politykę. Na każde nowe stanowisko przyjmują
dwoje starających się i pozwalają im uczyć przez kilka lat. Lepszy
zdobywa stałą pracę.
- Nie miałam o tym pojęcia! To istne barbarzyństwo! -
Margaret była szczerze oburzona. Dlaczego nikt jej nie powiedział,
że została przyjęta tylko na okres próbny?
- Takie stanowisko zwalnia się nie częściej niż raz na
dwadzieścia lat. Widzi pani tego staruszka? - Wskazał na wiekowego
jegomościa na krześle. - To doktor Taylor. Uczył tu sześćdziesiąt lat.
Jest znawcą wojny domowej albo raczej, jak ją nazywa, wojny z
najeźdźcami z Północy.
- Znawca?! - wykrzyknęła Margaret. - Wygląda na jej
uczestnika. - Nagle zamilkła i zarumieniła się, zdawszy sobie sprawę
z własnej złośliwości. Ale Brad Skinner tylko się roześmiał.
- Jego ojciec był naocznym świadkiem wojny.
- Żartuje pan? Jego ojciec walczył w wojnie domowej?
- Tak. Był wtedy doboszem i ożenił się wiele lat później.
- A teraz powie mi pan, że ów ojciec żyje tu do dzisiaj?
- Prawdę powiedziawszy, został tu pochowany. Na cmentarzu
w Magnolii.
- Skąd pan tyle wie o tej mieścinie?
- Jestem absolwentem tutejszej uczelni. Rocznik tysiąc
dziewięćset osiemdziesiąty.
- 21 -
Świetnie, pomyślała. Jej jedynym konkurentem jest tutejszy
absolwent. Nieważne.
Wzruszyła ramionami.
- Przynieść pani drinka? - Wsunął dłoń pod jej łokieć i wskazał
na bar.
- Proszę. Mają tu coś oprócz whisky? Może białe wino?
- Nie jestem pewien - odparł z szerokim uśmiechem. – Ale
sprawdzę.
Znowu została sama. Rozglądała się, wypatrując Cheta, ale go
nie znalazła. Chciała się dowiedzieć czegoś więcej na temat
rywalizacji o stanowisko wykładowcy.
Jej prośba o białe wino wywołała zamieszanie przy barze. Brad
i młody barman zaglądali pod stół, przeszukując kartonowe pudła z
napisem Jim Bean.
Nagle Margaret poczuła dreszcz, jakby otwarły się drzwi i do
pomieszczenia wtargnął chłodny powiew wiatru. Jednak nie rozległ
się odgłos otwierania ciężkich dębowych drzwi, a nawet gdyby się
otworzyły, na dworze było bardzo ciepło. Zadygotała i złożyła
dłonie, aby dodać sobie animuszu. Nikt prócz niej niczego nie
zauważył, odgłosy przyjęcia nie uległy zmianie, rozlegały się
śmiechy i brzęk lodu. Z trudem przełknęła ślinę i poczuła, że jeżą jej
się włosy na karku.
Powoli obejrzała się, ale w pobliżu nie było nikogo. I wtedy jej
wzrok powędrował ku portretowi na ścianie. Wstrzymała oddech.
Portret przedstawiał mężczyznę. Nigdy nie widziała nikogo
przystojniejszego. Facet był po prostu zachwycający. Margaret
podeszła bliżej. Nogi same ją niosły. Mężczyzna z portretu zdawał
się na nią patrzeć. Złudzenie optyczne, które często się zdarza,
pomyślała, ale tym razem było inaczej.
- 22 -
Mężczyzna był młody, pewnie miał ze trzydzieści lub
trzydzieści pięć lat, co odróżniało go od innych sportretowanych
siwobrodych dżentelmenów o surowym wzroku i dłoniach
poznaczonych niebieskim żyłkami. Ten był pełen życia i
temperamentu. Spod togi akademickiej widoczny był modny
wówczas fular.
Jego twarz miała taki wyraz, jakby ją sportretowano w zeszłym
tygodniu. Zamiast wielkiej powagi, malowało się na niej
rozbawienie. Na wargach, pod jasnobrązowym wąsikiem, igrał lekki
uśmieszek. Oczy miały niespotykaną orzechową barwę. Nie były po
prostu brązowe, lecz mieniły się zielonkawymi plamkami. Twarz
miała zarys kwadratowy, rysy były regularne, ale to nie one
nadawały mu ów interesujący i współczesny wygląd. Być może
sprawiały to jego włosy, długie i rozświetlone słońcem. A może jego
zmysłowy uśmiech.
Margaret podeszła jeszcze bliżej, zaciskając dłonie. To on,
pomyślała. Jego pragnęłam poznać, jego szukałam w tłumie, dla
niego się umalowałam...
Rozśmieszyła ją absurdalność tych myśli. Margaret Garnett,
jankeska olbrzymka, maluje się dla sportretowanego południowca.
Chyba postradała zmysły. Może sprawiło to tutejsze górskie
powietrze, ale nie mogła oderwać wzroku od portretu, od tych
niezwykłych oczu, od nieodpartego uśmiechu.
- Widzę, że poznała pani swego gospodarza. - Brad Skinner
podał jej kubek wypełniony żółtawą cieczą. - Mieliśmy szczęście.
Znalazło się trochę wina.
Margaret automatycznie przyjęła kubek, nie przestając
przyglądać się portretowi.
- Kto to jest? - spytała zmienionym głosem. Na próżno szukała
jakiegoś podpisu, lecz nawet malarz był anonimowy, w rogu nie było
żadnej sygnatury.
- 23 -
- Nie wie pani? To generał Ashton Johnson, fundator i pierwszy
mieszkaniec Odpoczynku Rebelianta...
Margaret nie usłyszała nic więcej. Upuściła kubek i pobiegła do
najbliższych drzwi.
Na podwórzu było równie duszno jak wewnątrz. Gorąco i
lepko. Nawet liście zdawały się wydzielać ciepło. Brad nie wybiegł
za nią. Margaret pomyślała, że pewnie wyciera rozlane wino z
marmurowej posadzki Kolegium Johnsona.
Nieważne. Liczył się tylko portret lub raczej mężczyzna z
portretu. Margaret nigdy nie czuła się taka zmęczona, a
równocześnie radosna. Jakaś jej cząstka pragnęła poddać się nowemu
uczuciu i zakochać się. Inna część naśmiewała się z tych
bezsensownych doznań. Komiczne, Margaret Garnett zakochuje się
w olejnym obrazie, przedstawiającym dawno zmarłego mężczyznę.
Najstraszliwsza była świadomość, że ów mężczyzna już nie
żyje. Oczywiście, że tak. Od przeszło wieku. Może sprawił to równie
dawno zmarły malarz. Ale nie, to nie artysta wywarł na niej to
niepokojące wrażenie. Była pewna, że chodzi o sportretowanego.
Coś podobnego odczuła już wcześniej w Odpoczynku Rebelianta i
teraz wiedziała dlaczego.
Nagle poczuła dotyk na ramieniu. Podskoczyła z wrażenia.
To Brad Skinner, śmiejący się z niej i z jej gwałtownej
ucieczki.
- Miała pani rację - powiedział żartobliwie, ocierając klapę
papierową serwetką. - Rozlane wino wyżarło dziurę w marmurze
posadzki i uszkodziło kubek. Proszę przyjąć moją radę. Lepiej pić
bourbona. Jest bezpieczniejszy.
Cała drżąca, uśmiechnęła się sztucznie.
- 24 -
- Przepraszam. Nagle źle się poczułam. Pewnie podróż
zmęczyła mnie bardziej, niż sądziłam.
- To ten portret, prawda?
Margaret spojrzała na niego oczyma bez wyrazu. Nie chciała,
aby wiedział, jak bardzo bliski jest prawdy.
- Portret? - spytała zdziwiona.
- Portret Ashtona Johnsona. Kobiety za nim przepadają.
Wydaje im się znacznie bardziej interesujący od wszystkich żywych
facetów w Magnolii. - Wzruszył ramionami i beztrosko rzucił
serwetkę w zarośla. - Czy zdaje sobie pani sprawę, jak
demoralizujące jest współzawodnictwo z martwym generałem
Konfederacji?
Przyjęcie osiągnęło swój zenit, ale Margaret czuła się tak, jakby
się dawno skończyło.
- Chyba wrócę do domu, to znaczy do Odpoczynku Rebelianta.
- Starała się opanować, aby Brad nie domyślił się, jak bardzo jest
podenerwowana.
- Czy mam panią odprowadzić? - Propozycja była szlachetna,
ale nieszczera.
- Nie, dziękuję. Sama trafię.
- Cóż, miło mi było panią poznać, Margaret. Lepiej wrócę na
przyjęcie. - Wskazał głową drzwi. - Wyjaśnię wszystkim, że jest pani
zmęczona po podróży. Zrozumieją. – Uśmiechnął się i odszedł. Gdy
drzwi się otworzyły, podwórko rozświetliło się na kilka sekund i
Margaret spostrzegła ścieżkę, która ją tu przywiodła.
Zanim ruszyła, sięgnęła w krzaki po serwetkę, którą wyrzucił
wcześniej Brad. Z jakiegoś powodu, nad którym nie chciała się
- 25 -
zastanawiać, myśl o śmieciach w pobliżu Kolegium Johnsona wydała
jej się szczególnie przykra.
3
Następny ranek był dla Margaret miłą niespodzianką. Obudziła
się i nie słyszała pomruku miasta, ostrych klaksonów, zduszonych
przekleństw ani warkotu śmieciarek. Doznanie nieznane od dwunastu
lat. Dwunastu lat.
Przetarła oczy, odpędzając wspomnienia. Na próżno.
Dwanaście lat temu w jej życiu zaszła istotna zmiana, ale czasami
udawało jej się zapomnieć o tym, co zaszło owego lipcowego dnia.
Tuląc do siebie poduszkę, opadła na mahoniowe wezgłowie, nie
dbając o to, że uderza głową w twardy kant. Kontakt z drewnem był
przyjemny, dający poczucie bezpieczeństwa. Lato po ukończeniu
szkoły średniej. Otrzymała nagrodę i częściowe stypendium na
Uniwersytecie Columbia. Ojciec postanowił zabrać całą rodzinę na
wycieczkę do Martha's Vineyard.
Margaret zawsze chciała pojechać do Martha's Vineyard.
Każdej wiosny błagała rodziców o wakacje na wyspie, ale
odpowiedź zawsze brzmiała tak samo:
- Przykro nam, Margaret. - Ojciec z sympatią burzył jej włosy. -
To zbyt kosztowne. Może w przyszłym roku.
Pierwsza wycieczka rodzinna, która doszła do skutku dzięki
Margaret. Bez jej naciskania nigdy by się nie odbyła. Gdyby nie
błagała, ojciec nigdy by się nie zamienił z Gayem Headem, który
potrzebował na tydzień domu w Bostonie. Wszystko wspaniale się
ułożyło.
W ten sposób mieli uczcić to, że Margaret ukończyła liceum i
zdobyła stypendium na Uniwersytecie Columbia. Jej brat i siostra
byli już po studiach i obydwoje pracowali. Przyjechali do domu, by
zrobić jej przyjemność. Margaret wciąż pamiętała uśmiech
- 1 - JUDITH O'BRIEN Trucicielka 1 Pogrążona w głębokim śnie Margaret Garnett poczuła niemiłą woń. Pokręciła nosem, skrzywiła się i otworzyła oczy. Jej zdrowa, okrągła twarz o regularnych, nieomal pięknych rysach była sympatyczna pomimo grymasu zaniepokojenia. Nawet pozbawiona makijażu, Margaret wyglądała jak typowa Amerykanka. Miała niebieskie oczy, a włosy jasnobrązowe, proste, ostrzyżone na chłopaka. Sprawiała wrażenie kobiety przed trzydziestką, jednak przelotnie w jej oczach pojawiał się jakiś mroczny cień, który nadawał jej wygląd osoby znacznie starszej. Margaret usnęła dopiero po dwóch godzinach jazdy starym autobusem, gdy udało jej się zapomnieć o celu podróży, tak odległym i opuszczonym, że można tam było dotrzeć tylko samochodem lub autobusem Rebel Line. Takiej podróży nie podejmuje się pod wpływem impulsu. Trzeba ją sobie zaplanować, ponieważ nawet stary autobus Rebel Line kursuje tam tylko raz w tygodniu. Jeżeli dopisuje pogoda. Margaret była ostatnio tak przygnębiona, że nawet mijani na ulicach Nowego Jorku przechodnie starali się ją rozweselić, nie chciała więc ryzykować podróży wynajętym samochodem. Zbyt łatwo by jej było stchórzyć i zawrócić do Nashville, oddać kluczyki auta na lotnisku i złapać najbliższy samolot do Nowego Jorku. Odór, który ją wyrwał ze snu, stał się mocniejszy, woń soli, tłuszczu i czegoś niezdefiniowanego. Margaret obejrzała się; mały papierowy ręcznik, przymocowany do zagłówka, przylepił się jej do
- 2 - włosów. Siedzący za nią mężczyzna, w zielonej czapce baseballowej i luźno przypiętym pasie, zajadał ze smakiem coś z celofanowej torebki. Za każdym razem, gdy zanurzał w niej zaczerwienione, lepkie palce, rozlegał się chrzęst. Margaret już wcześniej zauważyła, że ów pasażer żuł tytoń z okrągłej czerwonej puszki, wypychającej tylną kieszeń jego dżinsów. Spostrzegła wtedy, że butelka coli, którą trzymał w dłoni, staje się coraz pełniejsza. Gdy pojęła, że mężczyzna wypluwa do niej sok z przeżutego tytoniu, ogarnęło ją obrzydzenie i postanowiła szukać ukojenia w drzemce. Mężczyzna posłał jej krzywy uśmieszek i podsunął celofanową torebkę. Margaret z zakłopotaniem zdała sobie sprawę, że nachalnie mu się przygląda. Teraz spostrzegła napis na torebce „Pikantne skwarki Wuja Bo". Pokręciła głową, zdobywając się na wymuszony uśmiech. Mężczyzna wpakował sobie do ust garść chrupiących smakołyków i skinął głową w kierunku okna. - Ładna okolica - wymamrotał. Margaret wyjrzała przez okno i musiała mu przyznać rację. Wspinali się krętą drogą wśród szarych skał, na których pyszniły się barwne kwiaty - dzikie, obfite i nieoczekiwane. Przez okno po przeciwnej stronie widać było soczystą zieleń trawy w dolinie, strome czerwone dachy zagród i niewyraźne zarysy parkanów, rozdzielających posiadłości. Autobus rzężąc piął się serpentynami, zgrzytały biegi. Posuwali się naprzód w ślimaczym tempie przez krainę La Mans. Wcześniej mijali wioski i małe mieściny o nazwach w rodzaju Muggin's Pass czy Smileyville. Trudno jej było uwierzyć, że podróżuje przez kraj, w którym dorastała, tak bardzo tutejsze okolice różniły się od Nowego Jorku, Chicago czy San Francisco. Tak właśnie wygląda Południe. - Dokąd pani jedzie? - zapytał mężczyzna w zielonej czapce.
- 3 - Margaret splotła dłonie na podołku. Starała się mówić pogodnym tonem. Dotychczas szło jej zupełnie nieźle, gdy opowiadała o celu swojej podróży studentom Uniwersytetu Columbia na Manhattanie. - Jadę na Uniwersytet Magnolia. Jest to mała uczelnia, usytuowana w samym sercu przepięknych Smoky Mountains w stanie Tennessee - odparła. - Coś takiego! - wykrzyknął jegomość. - Ja także! Kawałeczek wieprzowej skwarki wyleciał mu z ust. Margaret starała się zachować kamienną twarz, ale przez głowę przeleciała jej straszliwa myśl. A jeśli ten facet jest studentem? Albo wykładowcą literatury angielskiej? A może nawet dziekanem? - Jest pani studentką? - zapytał. - Nie. Będę tam wykładała literaturę angielską. Jestem docentem. Facet zagwizdał z podziwem. Była to pierwsza pozytywna reakcja na jej nowe stanowisko, i choć pochodziła od jegomościa z ustami pełnymi wieprzowych skwarek, podniosła ją na duchu bardziej niż słowa kolegów z Uniwersytetu Columbia. Na początku wszyscy myśleli, że Margaret żartuje. Zwłaszcza studenci, którzy otrzymali lukratywne propozycje pracy na Yale, Duke czy Penn State. Margaret była prymuską w swojej grupie, jedyną studentką, której dysertacja doktorska miała się ukazać w druku. A był to już jej drugi stopień doktora nauk filozoficznych. Pierwszy otrzymała w dziedzinie historii Stanów Zjednoczonych. Za tę dysertację również dostała nagrodę. Praca nosiła tytuł „Zrobił to, co do niego należało”, a dotyczyła marszu Shermana przez Georgię w czasie wojny secesyjnej i napisana była tak, jakby opowiadał o nim sam Sherman. Jedyną wadą Margaret była opieszałość. O ile potrafiła maznąć artykuł w kilka dni, a pracę magisterską w kilka tygodni, w
- 4 - prawdziwym życiu podejmowała decyzje z opóźnieniem. Podczas gdy inni studenci starali się o stypendia, granty i stanowiska, Margaret uważała, że nie należy się śpieszyć, skoro pracę ma podjąć dopiero za rok. Wolała czytać i poznawać fascynującą historię. Po co zatruwać sobie życie nudnymi sprawami dzisiejszymi, gdy przeszłość była tak pasjonująca? A potem, nagle, nastała wiosna i wszyscy znaleźli już sobie pracę, Margaret zaś nie miała nic poza rozmaitymi studenckimi pożyczkami do spłacenia oraz czterdziestoma dolarami zaliczki, którą otrzymała od wydawnictwa uniwersyteckiego, które miało opublikować jej dysertację. Rozesłała stos podań o pracę, na które otrzymała uprzejmie sformułowane odpowiedzi odmowne, zapewniające ją, że doskonale nadawałaby się do pracy, ale jej podanie nadeszło zbyt późno. Wszystkie odpowiednie stanowiska były już zajęte. I Margaret przyjęła jedyną propozycję, którą przysłano jej z małego Uniwersytetu Magnolia. Znała nazwę tej uczelni, ponieważ została ona zburzona podczas wojny secesyjnej przez pułk żołnierzy z Massachusetts. Urodzona w Bostonie Margaret była szczególnie dumna, że ziomkowie z jej szlachetnego stanu usiłowali zmieść Uniwersytet Magnolia z powierzchni ziemi. Niestety, uczelnia została odbudowana. Nie znaczy to, że Margaret nienawidziła Uniwersytetu Magnolia jako takiego. Nigdy tam nie była, nie widziała nawet jego fotografii. Do czasu wysłania tam swojej prośby o pracę wiedziała jedynie, że taki w ogóle istnieje. Ale teraz wszystko się zmieniło. Uniwersytet Magnolia stał się symbolem jej najgorszych przeczuć. Mogła mieć pretensję wyłącznie do siebie, ponieważ zbyt długo zwlekała z rozesłaniem podań o pracę. Inteligentna, błyskotliwa Margaret została zmuszona do przyjęcia stanowiska na podrzędnej uczelni. Margaret, która gardziła Południem, będzie się dzieliła swoją ciężko zdobytą wiedzą Jankeski z grupką dzieciaków z krainy
- 5 - niewolnictwa. Nie do pojęcia. Zupełnie jakby konfederaci postanowili pomścić jej doskonałą dysertację o generale Shermanie. - Pochodzę z tych stron - oświadczył mężczyzna w zielonej czapce, wyrywając Margaret z zamyślenia. - Skąd? - zapytała mechanicznie. Roześmiał się. - Urodziłem się i wychowałem w Magnolii. Mój tata i dziadek pracowali w bufecie. Teraz ja tam pracuję – powiedział z taką dumą, że Margaret musiała się uśmiechnąć. - Miło mi pana poznać. Nazywam się Margaret Garnett. - Ja także się cieszę. Nazywam się O.B. Willy Thaw. Ale wszyscy zwracają się do mnie po prostu Willy. - Bardzo interesujące imię. A co znaczy O.B.? Znów się roześmiał. - Nie wiem. To inicjały imion w naszej rodzinie. Są przekazywane z pokolenia na pokolenie od tak dawna, że nikt już nie pamięta, co oznaczają. A mój praprapradziadek zapomniał spisać te imiona dla potomności. Tak czy siak, zazwyczaj pomijamy owe O.B. Zmiął celofanową torebkę i wepchnął do kieszeni w spodniach. Raptem wstał i dotknął sufitu autobusu, po czym znowu usiadł. Spostrzegłszy zdumiony wyraz twarzy Margaret, uniósł szerokie brwi. - Pewnie zastanawia się pani, co zrobiłem. Margaret skinęła głową. Zastanawiała się, czy jej rozmówca ma dobrze w głowie. - Po prostu odłożyłem na miejsce mego anioła stróża.
- 6 - Margaret spojrzała w kierunku kierowcy. Czy zdoła, w razie potrzeby, zwrócić na siebie jego uwagę? Autobus był prawie pusty, więc jedyną nadzieję stanowił kierowca. - To taka legenda, proszę pani - ciągnął Willy. - Powiadają, że w Magnolii jest jak w raju, więc gdy człowiek się tam znajduje, nie potrzebuje żadnej anielskiej opieki. Ale gdy opuszcza jej stare kamienne mury, powinien schwytać swego anioła, bo w prawdziwym świecie może mu się przydać. Więc odłożyłem na miejsce swego anioła, bo właśnie przejechaliśmy kamienną bramę Magnolii. - Wzruszył ramionami. - Robię to od tak dawna, że w ogóle się nad tym nie zastanawiam. Chyba że jestem w towarzystwie kogoś, kto przybywa tu po raz pierwszy. Miła historyjka, prawda? - Urocza - odparła Margaret, zastanawiając się, jakie ją jeszcze czekają objawy fantazji nowo poznanego rozmówcy. Może wszyscy mieszkańcy Południa wierzą, że wygrali wojnę domową, albo że Uniwersytet Magnolia jest najodpowiedniejszym miejscem do pobierania nauk. Willy zepchnął czapkę na tył głowy, odsłaniając głębokie, zaczerwienione wgłębienia na czole w miejscach, gdzie nakrycie głowy uciskało go zbyt mocno. - Jesteśmy na miejscu, panno Garnett - oświadczył, gdy autobus jęknął po raz ostatni, zanim się zatrzymał. Margaret niecierpliwie wyjrzała przez okno, aby zobaczyć swoją nową siedzibę. Pozostali pasażerowie opuszczali autobus, a Willy stał za nią, czekając, aż się ruszy z miejsca. Ale Margaret siedziała jak sparaliżowana, porażona tym, co dojrzała. Wyglądało na to, że współczesne miasteczko Magnolia nie istnieje. Przypomniała sobie małą mieścinę Mayberry, jedyną miejscowość z Południa, jaką znała, poza koszmarnymi zaściankami stworzonymi przez Williama Faulknera i Flannery 0'Connor. W głębi duszy żywiła nadzieję, że ujrzy coś w rodzaju Mayberry, mieścinę z
- 7 - sympatycznym i rozsądnym szeryfem oraz biuściastą ciotką Beą, wypiekającą smakowite ciasteczka. Zamiast tego ujrzała sklep, jeden jedyny sklep. Nad wejściem wisiał ręcznie wypisany szyld. Kilka pierwszych wyrazów miało czerwony kolor, pozostałe były brązowe. Szyld głosił: Ksiągarnia Uniwersytecka/Urząd Pocztowy/Supermarket. Dworzec Autobusowy/Lotnisko Międzynarodowe/Ośrodek Kultury, dodała w myślach, a gdy zobaczyła dobrze ubranego młodego człowieka, wychodzącego ze sklepu z batonikiem w dłoni, postanowiła dopisać jeszcze słowo: Restauracja. Willy czekał cierpliwie, przestępując z nogi na nogę. Margaret wstała. - Rany boskie... proszę mi wybaczyć - wyjąkał Willy. Margaret spojrzała na niego z góry, współczująco i z rozbawieniem. Nieszczęśnik. Nie miał pojęcia, częstując ją wieprzowymi skwarkami, że zwraca się do kobiety mierzącej sto osiemdziesiąt dwa centymetry wzrostu. Można by przypuszczać, że gdy dziewczyna osiągnie taki wzrost w wieku czternastu lat, w końcu przywyknie do tego, że się na nią gapią. Ale Margaret nigdy nie przywykła. Wciąż jeszcze hołubiła w sercu marzenie o tym, jak by to było, gdyby mierzyła sto sześćdziesiąt centymetrów. Po latach wysłuchiwania ciągłych żartów o koszykarzach i głupich pytań o pogodę tam, na górze, wciąż nie wiedziała, jak ma przygotować ludzi na pierwszy wstrząs, spowodowany jej niebotycznym wzrostem. Może, gdy Willy poczęstował ją skwarkami z celofanowej torebki, powinna była uśmiechnąć się słodko i rzec: „Wieprzowe skwarki? Nie, dziękuję. Mam sto osiemdziesiąt dwa centymetry wzrostu". A może, gdy w rozmowie telefonicznej przyjmowała stanowisko na Uniwersytecie Magnolia, bo nie było czasu na wymianę pisemnych formalności, powinna była powiedzieć: „Pomimo że posiadam zbyt wysokie kwalifikacje na stanowisko docenta jakiegokolwiek przedmiotu w waszej uczelni, chętnie je przyjmę, ponieważ mam sto
- 8 - osiemdziesiąt dwa centymetry wzrostu". A gdy ostatni chłopak porzucił ją dla maleńkiej kelnereczki, powinna była wykazać więcej zrozumienia. „Oczywiście, kochanie. To najzupełniej zrozumiałe, że zamieniasz dwuletni związek, oparty na wspólnych zainteresowaniach, na trzytygodniowy flirt z dziewczyną, która jest od ciebie nieomal o połowę młodsza. Nie wspominając już o tym, że mam sto osiemdziesiąt dwa centymetry wzrostu". Willy gwizdnął przez zęby, nie spuszczając z niej oka: - Jest pani naprawdę wysoka - stwierdził i pokręcił głową. Margaret rozśmieszyła jego niepomierna szczerość. Większość ludzi na jej widok popadała w zakłopotanie, pochrząkiwała, wreszcie zmieniała temat rozmowy. Podała Willy'emu jego bagaż, który spoczywał na siatkowej półce. Podziękował, a ona zdjęła swoje dwie torby wyładowane książkami. Resztę rzeczy wysłała pocztą. Zastanawiała się teraz, czy służby pocztowe, które zgodnie z zapewnieniami potrafiły odnaleźć namiot w Nepalu, będą w stanie zlokalizować miejscowość o nazwie Magnolia. Willy zaoferował, że zaprowadzi Margaret do jej nowego domu, chaty o nazwie Odpoczynek Rebelianta. Wynajęła to miejsce na dziesięć miesięcy, za cenę niższą od miesięcznej opłaty za mieszkanie na terenie Uniwersytetu Columbia. Autobus ruszył z rzężeniem dokładnie w chwili, gdy Margaret zeszła z jego schodków. Pomyślała, że kierowca pragnie jak najszybciej opuścić Magnolię, równie żarliwie jak ona. Jednakże kierowca nie musiał zwracać uniwersytetowi zaliczki. Był wolnym człowiekiem. Ponieważ sierpień dobiegał końca, po kampusie kręciło się trochę studentów. Z całą pewnością byli to najlepiej ubrani studenci, jakich Margaret kiedykolwiek widziała. Nie paradowali w przetarych dżinsach i bandanach, nie widziało się żadnych przekłutych nosów ani skórzanych kurtek. W Columbii złachane ubranie należało do
- 9 - dobrego tonu. Tutejsi studenci wyglądali jak delegaci na kongres młodzieży lub młodzi biznesmeni. Margaret mogła teraz obejrzeć budynki uniwersyteckie, wzniesione z grubo ciosanego kamienia, obszerne i przysadziste. Wszystkie miały jednakową ciemnożółtą barwę, ale każdy charakteryzował się czymś niepowtarzalnym. - Przepraszam, czy mam przyjemność z doktor Margaret Garnett? - zapytał szczupły mężczyzna w średnim wieku, o delikatnych rysach twarzy, widocznych zza grubych okularów w rogowej oprawce. Miał na sobie niebieski blezer, porządnie zapiętą koszulę i starannie odprasowane spodnie koloru khaki. Spoglądając na innych mężczyzn, Margaret stwierdziła, że jest to ulubiony zestaw na kampusie. Był sporo niższy od Margaret, która spostrzegła, że facet nieświadomie przygląda się jej stopom. Była to naturalna reakcja, do której dawno przywykła. Mężczyźni, którzy widzieli ją po raz pierwszy, sądzili, że nosi bardzo wysokie obcasy lub stanęła na jakimś podwyższeniu. Ona jednak miała obuwie na płaskiej podeszwie. - Witam. - Wyciągnęła do niego rękę. - Witamy w Magnolii. Nazywam się Chester Dick. Rozmawialiśmy przez telefon. Kieruję wydziałem anglistyki. - Uścisnęli sobie dłonie. Jego dłoń była sucha i mocna. – Mam nadzieję, że dotarła tu pani bez kłopotu. Okolica słynie z mgły, która często odcina nas od świata. Dwanaście godzin temu mieliśmy tu mgłę, którą można by kroić nożem. - Był dumny z tutejszych wybryków pogody, podobnie jak nowojorczycy chwalący się wyczynami psychopatów. - Nie miałam żadnych kłopotów, doktorze Dick. – Zarumieniła się, nie wiedząc, co jeszcze powiedzieć, spojrzała na stojącego obok towarzysząca podróży i zapytała: - Zna pan Willy'ego Thawa...
- 10 - - Oczywiście - odparł jowialnie jej rozmówca, klepiąc Willy'ego po plecach. - Jak się udała wyprawa na ryby? Złapałeś jakiś wielki okaz? - Nie, doktorze Dick. - Willy wzruszył ramionami i uniósł swoją torbę, a Margaret po raz pierwszy spostrzegła na niej mokrą plamę. - Ale schwytałem kilka żab. - Mniam, mniam. - Skinął z powagą jej nowy szef. – Smakowita wyżerka. - Szczególnie z gorącym sosem mamusi. Coś panu powiem, doktorze, przygotuję dla pana porcyjkę, ale proszę nikomu nie mówić. Mam tylko ze dwadzieścia udek, a sam pan wie, jak szybko się rozchodzą. - Będę ci szczerze wdzięczny - odparł doktor Dick, zachwycony perspektywą pałaszowania żabich udek. Odebrał bagaż od Margaret. - Zaprowadzę panią do Odpoczynku Rebelianta. Brakowało nam ciebie w bufecie, Willy. Willy pokraśniał z dumy i mrugnął do Margaret. - Wszystkiego dobrego, psze pani. - I odszedł. - Ten Willy to facet z charakterkiem - powiedział doktor Dick. - Mamy tu takich wielu. - Nie wątpię - odparła z niewzruszonym wyrazem twarzy. Wkrótce znaleźli się na imponującym dziedzińcu, otoczonym przez kamienne budynki. - Budulec pochodzi z pobliskiego kamieniołomu. Przy budowie kampusu używano wyłącznie miejscowych surowców. Dlatego nie sposób odgadnąć, który budynek został wzniesiony w zeszłym tygodniu, a który w zeszłym stuleciu.
- 11 - Margaret rozglądała się zaskoczona i poirytowana. Musiała przyznać, że kampus Uniwersytetu Magnolia jest imponujący. Złościło ją, że zupełnie nieznana uczelnia dysponuje tak wspaniałą siedzibą. Pośrodku wznosiła się podobna do fortecy dwupiętrowa budowla, zwieńczona majestatyczną wieżą z zegarem. Jej dostojny kształt łagodziły bujne krzewy i barwne rabaty. W powietrzu unosiła się świeża woń kwiatów. Ciepły wietrzyk igrał w listowiu. Idealne miejsce dla uniwersytetu o światowej renomie, przywodzące na myśl Oxford lub Cambridge, a nie mieścinę zagubioną gdzieś w górach stanu Tennessee. Gdyby na świecie panowała sprawiedliwość, kampus Magnolii składałby się z rdzewiejących przyczep samochodowych, wspartych na betonowych blokach, oraz z baraków z blachy falistej. Doktor Dick przyglądał się Margaret zmrużonymi oczami. - Ile lat ma większość budynków? - zapytała z wymuszonym uśmiechem. - Większość pochodzi z końca lat sześćdziesiątych osiemnastego wieku. Uniwersytet, podobnie jak miasto Magnolia, został zburzony w czasie wojny secesyjnej. - Margaret doskonale o tym wiedziała, lecz nagle doznała niedorzecznego poczucia winy. Utkwiła wzrok w przestrzeni. - Zaledwie kilka budynków pochodzi sprzed wojny. Ma pani szczęście, panno Garnett. Pani dom jest najstarszy na całym kampusie. - Odpoczynek Rebelianta? - spytała Margaret szczerze przejęta. - Tak. Został wybudowany przez profesora naszego uniwersytetu. Później ów profesor został jednym z najsłynniejszych generałów Południa. Słyszała pani o Ashtonie Powellu Johnsonie? Zamyśliła się. Prawdę powiedziawszy, jej studia dotyczyły Północy. Potrafiłaby wyrecytować nazwiska wszystkich generałów i wyższych rangą oficerów, którzy służyli pod Lincolnem. Na badania
- 12 - dotyczące konfederatów poświęciła znacznie mniej czasu i wysiłku, a w ciągu ostatnich pięciu lat całkowicie oddała się literaturze, toteż nazwy miejsc, w których odbyły się słynne bitwy, oraz nazwiska ich bohaterów wydawały jej się obce i dalekie. Ale o generale Ashtonie Powellu Johnsonie, słynącym z zadziwiającej mieszaniny umiarkowania i zuchwałości, słyszeli wszyscy. Walczył on przeciwko sukcesji Wirginii, ale gdy stała się faktem, został jednym z najodważniejszych przywódców armii stanów skonfederowanych. To właśnie Johnson był najbliższy powstrzymania Shermana w Atlancie, a bez zwycięstwa Shermana w Atlancie nie odbyłby się jego marsz do morza. A gdyby nie było niszczycielskiego marszu Shermana przez Georgię, Margaret musiałaby sobie znaleźć inny temat pierwszej rozprawy doktorskiej. Bez owego marszu wojna secesyjna ciągnęłaby się przez kilka dalszych lat i możliwe, że straty w ludziach byłyby po obu stronach tak ogromne, że Unia nigdy by się nie odrodziła. Z osłabioną przez konflikt wewnętrzny populacją Stany Zjednoczone stałyby się łatwym łupem dla silniejszych państw, takich jak Francja czy Anglia. Gdyby niezaprzeczalnie dzielnemu Ashtonowi Johnsonowi się powiodło, Stany Zjednoczone Ameryki prawdopodobnie już by nie istniały. - Generał Ashton Powell Johnson. - Margaret skinęła głową. - Zorganizował konnicę stanu Wirginia. I tylko Sherman mógł go powstrzymać. - Sherman i dwudziestu jankeskich strzelców wyborowych - sprostował doktor Dick i przygładził wzburzone przez wiatr cienkie brązowe włosy. - Co generał Johnson z Wirginii robił w Tennessee? - spytała, starając się, by jej ton brzmiał lekko, w przeciwieństwie do zacietrzewienia, z jakim doktor Dick bronił generała.
- 13 - - Zgodnie ze swymi ideałami, dotyczącymi edukacji, usiłował wyposażyć Południe w uniwersytet. I odniósłby sukces, gdyby wojna nie zmusiła go do powrotu do Wirginii. Kto wie, jaka stałaby się tutejsza uczelnia, gdyby generał przeżył wojnę. Margaret zmarszczyła czoło, rozmyślając nad losem generała Konfederacji. Była to poruszająca historia, lecz nie odosobniona. Facet znalazł się po niewłaściwej stronie i na tym polegał jego błąd. Oficerowie Unii to całkiem inna sprawa. Margaret rozpalała się na samą myśl o owych galantach w niebieskich mundurach. Wystarczyła wzmianka o tym, jakie choroby i nędzę cierpieli ludzie z Północy, a do jej oczu napływały łzy. - Jesteśmy na miejscu. - Ton jego głosu zaskoczył Margaret. Stali przed sporym domem, porośniętym przez dzikie wino, wisterię i jeszcze jakąś nieznaną pnącą roślinę. Dach był spadzisty. Całości dopełniała otaczająca dom weranda z białą huśtawką i dziesiątkami roślin doniczkowych, wszystkich okrytych kwiatami. - To tutaj? - westchnęła, zaskoczona wielkością i pięknem tej, tak zwanej, chaty. Po dwupokojowym mieszkaniu, które przez ostatnie kilka lat dzieliła z trzema innymi kobietami, Odpoczynek Rebelianta był zaiste pałacem. Doktor Dick wspiął się po czterech stopniach na werandę i uśmiechnął się, widząc zachwyt Margaret. - Myślę, że będzie tu pani dobrze, doktor Garnett. Każdy, kto spędził choć jedną noc w Odpoczynku Rebelianta, zakochiwał się w tym domu. Niektórzy utrzymują, że to duch generała Johnsona sprawia, iż goście czują się tak swojsko. Można powiedzieć, że generał bezustannie pełni honory domu. - Spodziewałam się chatki, doktorze Dick, a nie rezydencji. Roześmiał się i sięgnął do kieszeni blezera po klucze.
- 14 - - To pani nowy dom. I proszę mi mówić Chet. Doskonale zdaję sobie sprawę, że trudno jest zachować kamienną twarz, zwracając się do mnie per doktorze Dick, bo to brzmi śmiesznie. Margaret poweselała po raz pierwszy, odkąd przyjęła tę pracę. - Z przyjemnością, o ile zechcesz się do mnie także zwracać po imieniu. Doktor Garnett brzmi jakoś sztywno i staropanieńsko. Radośnie uścisnęli sobie dłonie. Chet otworzył drzwi. Ostrożnie wkroczyła do holu, jakby się obawiając, że po tym, co zobaczyła na zewnątrz, wnętrze domu ją rozczaruje. Jej nawykłe do jaskrawego słońca oczy powoli oswajały się z mrokiem chłodnego przedpokoju. Chet wszedł do pokoju i rozsunął ciężkie aksamitne zasłony. Pomieszczenie zostało zalane słonecznym światłem, złagodzonym przez zarośla. Pokój, duży salon, zapełniony był ciężkimi wiktoriańskimi meblami. Był to styl, którego Margaret nie znosiła. Wolała proste, czyste linie wcześniejszych mebli. Ale w tym pomieszczeniu meble wyglądały rewelacyjnie. Wcale nie nadawały mu oficjalnego wyglądu, lecz zdawały się zapraszać i zachęcać miękkimi poduszkami i ciepłym drewnem. Stały tam dwie duże sofy, obie z oparciami z ciemnego rzeźbionego drewna, ożywione barwnymi poduszkami, umieszczonymi w rogach. Pomiędzy sofami ustawiono stół z marmurowym blatem, nieco zbyt wysoki, by go nazwać stolikiem do kawy; spod piętrzących się na nim żółknących czasopism widoczne były stare plamy po szklankach, świadczące o tym, że był używany, a nie wyłącznie podziwiany. Z boku stały dwa fotele z wysokimi zagłówkami, z jasnozielonym brokatowym obiciem, a przy nich dwa podnóżki. Rozdzielał je okrągły stolik do wina. Po przeciwnej stronie pokoju znajdował się ogromny kredens z dziwacznie rzeźbionymi nogami. Margaret od razu je zauważyła i podeszła bliżej, by się im przyjrzeć. Były to koźle nóżki zakończone stopami o kształcie
- 15 - kaczych łapek, wyrzeźbionych tak realistycznie, aż wydawało się, że kredens za chwilę poczłapie kaczym chodem. - Piękne! - wykrzyknęła, dotykając drewna, niemal oczekując, że łapka poruszy się pod jej dotykiem. - Miło mi, że ci się podoba - powiedział Chet. – Niektórzy tego nie lubią. W jadalni jest stół do kompletu, ale nigdzie nie ma dość miejsca, by je postawić razem. Był jeszcze tuzin krzeseł też do kompletu, ale zniknęły wiele lat temu. - Nigdy nie widziałam niczego podobnego. – Margaret wyprostowała się. kręcąc głową. - Jak mogą się nie podobać? Są cudowne. - Ja też tak uważam. Pochodzą z posiadłości generała Johnsona. Najwyraźniej miał nieco dziwaczne poczucie humoru i raczej zabawny pogląd na to, jak powinien wyglądać dom. Jego rzeczy znajdują się tu i ówdzie na kampusie. Jeżeli coś jest dziwne i zabawne, znaczy, że należało do generała. - A co mówiła jego żona na te śmieszne łapki u mebli? - zapytała Margaret z uśmiechem. - Nigdy się nie ożenił. Jedyna prawdziwa miłość jego życia umarła parę miesięcy przed jego śmiercią. - Spojrzał na kredens. Nagle poweselał. - Teraz zostawiam cię, żebyś się zadomowiła. Na górze są dwie małe sypialnie. Możesz sobie wybrać, którą zechcesz. Chet podszedł do drzwi i położył rękę na klamce, ale przystanął i obejrzał się. - Byłbym zapomniał. Dziś wieczorem jest przyjęcie dla nowych pracowników uczelni. W Kolegium Johnsona. To ten duży budynek obok wieży. Zaczynamy o ósmej, ale nie jesteśmy formalistami. Możesz wpaść, kiedy zechcesz. I... Margaret? - Tak?
- 16 - - Cieszymy się, że będziesz pracowała w Magnolii. Do zobaczenia. Pomachał dłonią i wyszedł. Znów doznała dziwnego, niesprecyzowanego poczucia winy. Podobnie czujesz się, gdy klepniesz kogoś z całej siły po plecach, a ów ktoś odwróci się i ucieszy na twój widok. W Magnolii cieszono się z jej obecności, a ona była tu niewdzięcznym gościem. Wróciła do holu, by zabrać torby. Po drodze zauważyła gruby wschodni kobierzec na podłodze salonu. Był nieco przetarty i poplamiony, ale wciąż piękny i z pewnością bardzo cenny. Zatrzymała się w holu, bo coś przykuło jej wzrok. Migoczące światełko. Obróciwszy się, spostrzegła lustro i swoją twarz na poznaczonej plamkami tafli. Lustro było naprawdę fantastyczne. W pierwszej chwili wydawało się, że jest zwyczajne - pięknie rżnięte zwierciadło w grubej i lśniącej ramie, wypolerowanej słodko pachnącą pastą do drewna. Po bliższych oględzinach odkrywało się jej prawdziwą naturę. Rzeźbiona rama przedstawiała scenę z baru. Komiczne twarze pijaków w rozmaitych stadiach oszołomienia alkoholowego. Jedni smakowali trunek, inni mieli szeroko rozwarte usta i śpiewali głośno i bez zahamowań. Kilku mężczyzn garbiło się w zsuniętych na twarz kapeluszach, a jedna kobieta, najwyraźniej lekkich obyczajów, zadarła kształtną nóżkę i oparła ją o bar. - Generale Johnson, podoba mi się pański gust! – powiedziała głośno. Wtem zamilkła. Uśmiech zgasł na jej twarzy i ze smutkiem spojrzała na własne odbicie. Dziwne. Oczywiście, nie była zachwycona perspektywą pracy w Magnolii, ale gdy poznała Cheta i obejrzała dom, pozbyła się czarnych myśli, które gnębiły ją od kilku tygodni. Teraz nie użalała
- 17 - się nad sobą. Poczuła dojmujący smutek, przeszywający i omal nie do zniesienia. Po chwili smutek minął, wyparował szybko niczym poranna mgła. Przyjrzała się własnej twarzy w lustrze, zaskoczona, że tak dobrze wygląda. Pomimo wyczerpującej, długotrwałej podróży, jej niebieskie oczy lśniły, a zazwyczaj gładkie włosy nie zwisały w strąkach, lecz wiły się lekko. A co dziwniejsze, perspektywa czekającego ją przyjęcia wcale nie wydawała się odpychająca. 2 Kolegium Johnsona znalazła bez trudu. Znajdowało się dokładnie w miejscu, które opisał Chet i jarzyło się rzęsistymi światłami jak kasyno w Las Vegas. Dobiegały z niego głośne śmiechy, kontrastujące z milczeniem nieoświetlonej wieży. Margaret zatrzymała się na chwilę, zanim popchnęła ciężkie dębowe drzwi, by przygładzić luźno opadające włosy. Nie bardzo wiedziała, co ma na siebie włożyć, zwłaszcza że tych kilku ludzi, których minęła w kampusie, było ubranych bardziej oficjalnie niż większość gości, jakich widywała na ślubach na Manhattanie. Skoro tak elegancko noszą się na co dzień, jak przystroją się na przyjęcie? W suknie balowe i w smokingi? Zdecydowała się na haftowaną spódnicę do pół łydki, którą kupiła w sklepie z używaną odzieżą na Greenwich Village, oraz zieloną jedwabną koszulową bluzkę. Miała nadzieję, że na razie nie będzie tu więcej przyjęć, ponieważ był to jej jedyny strój wieczorowy. I jedna z dwóch spódnic. Reszta jej garderoby składała się z dżinsów, adidasów i sportowych koszul. Nikt nigdy nie nazwał Margaret elegantką. Na dzisiejszą okazję pozwoliła sobie nawet na odrobinę makijażu, coś, czym zazwyczaj nie zawracała sobie głowy. Normalnie nie obchodziło jej, jak wygląda, ale tego wieczoru, z jakiegoś nieznanego powodu, chciała się zaprezentować jak
- 18 - najlepiej. Stojąc naprzeciw dziwnego lustra w Odpoczynku Rebelianta, grzebiąc w kosmetykach rodem z domu towarowego i malując się tak, jak to robiła od czasów liceum, odczuwała niepojęte podniecenie. Oto miała wkroczyć w życie Uniwersytetu Magnolia. Dlaczego była taka przejęta? Rankiem tego dnia nie marzyła niczym innym poza biletem powrotnym do Nowego Jorku. Teraz odczuwała dziwne sensacje w żołądku, jakby miała poznać kogoś bardzo niezwykłego. Gdy zdefiniowała, co czuje, omal nie roześmiała się na głos. Wyobraźcie sobie, ona, mierząca sto osiemdziesiąt dwa centymetry wzrostu Margaret Garnett, na wskroś Jankeska, znajduje romantyczną miłość na wzgórzach Tennessee. Istna komedia. Lecz mimo wszystko nie umiała się pozbyć podniecenia, gdy ujęła ogromną mosiężną klamkę, aby wejść do Kolegium Johnsona, zadrżała jej dłoń i zaschło w gardle. Wzięła głęboki oddech i weszła. Bourbon. Rozpoznała ten zapach, gdy tylko otworzyła drzwi. Ostry i mocny. Woń przypominająca otrzęsiny. Margaret nie znosiła kukurydzianej whisky. Oddychając ustami, rozejrzała się, zaskoczona rozmiarami pomieszczenia. Cały budynek stanowił jedną galerię, wielką i przepastną, o wysokim łukowatym sklepieniu, podtrzymywanym przez solidne filary, które nadawało mu wygląd odwróconego do góry dnem statku. Przy ścianach stały porządne półki na książki, wypełnione oprawnymi w skórę tomami. Całymi setkami, tysiącami tomów. Nad nimi wisiało kilka olejnych portretów surowo spoglądających dżentelmenów w ciemnych ubraniach i w dostojnych pozach. Wydawali się bardzo dumni z tego, że zdobią ściany Kolegium Johnsona. Obecni byli nadzwyczaj dobrze ubrani. Tak jak się spodziewała. Mężczyźni mieli na sobie blezery lub garnitury, a kobiety przystrojone były w suknie balowe z jedwabiu lub pastelowego szyfonu. Większość zebranych plasowała się w
- 19 - przedziale wiekowym od czterdziestki do pięćdziesiątki, a jeden pan siedzący pod obrazem wyglądał na setkę z okładem. Kilka osób spojrzało na Margaret i uśmiechnęło się do niej zachęcająco, a młody człowiek w białym fartuchu, stojący za stołem zastępującym bar, uniósł brwi i, przerywając wrzucanie kostek lodu do papierowych kubków, wskazał jej galon bourbona. Margaret zdała sobie sprawę, że znalazła się w centrum uwagi. Poczuła dreszcz podniecenia, drżenie dłoni i ucisk w żołądku. Odwróciwszy głowę, spostrzegła mężczyznę, bardzo wysokiego i bardzo przystojnego, który jej się przyglądał. Skłonił głowę w milczącym powitaniu i podszedł do niej długim, pełnym wdzięku krokiem. Blondyn. Z jakiegoś powodu poczuła rozczarowanie. W swoich romantycznych marzeniach nie brała pod uwagę blondyna. Zganiła się w myśli. Nie była już przecież głupią podfruwajką, lecz poważną, wykształconą kobietą trzydziestoletnią. A jednak... - Margaret Garnett? - Miał miły głos, może nieco zbyt przymilny. Oto facet, który umie sobie radzić z kobietami. Zastanawiała się, skąd zna jej nazwisko. Wyobraziła sobie, jak plotkarki z Uniwersytetu Magnolia rozpowiadają wiadomość o ogromnej Jankesce, która pojawiła się w kampusie. - Tak. To ja. - Jej głos zabrzmiał nieco chłodniej, niż sobie życzyła, ale to nie zraziło rozmówcy. Nadal się uśmiechał. - Nazywam się Brad Skinner. - Przełożył kubek z kukurydzianą whisky do drugiej ręki, aby uścisnąć dłoń Margaret. - Pani i ja jesteśmy jedynymi nowymi pracownikami uczelni. Witam. Niepewnie uścisnęła jego dłoń. - Obydwoje staramy się o to samo stanowisko wykładowcy literatury angielskiej, prawda? - zapytał.
- 20 - - Słucham? Roześmiał się. - Taką tu mają politykę. Na każde nowe stanowisko przyjmują dwoje starających się i pozwalają im uczyć przez kilka lat. Lepszy zdobywa stałą pracę. - Nie miałam o tym pojęcia! To istne barbarzyństwo! - Margaret była szczerze oburzona. Dlaczego nikt jej nie powiedział, że została przyjęta tylko na okres próbny? - Takie stanowisko zwalnia się nie częściej niż raz na dwadzieścia lat. Widzi pani tego staruszka? - Wskazał na wiekowego jegomościa na krześle. - To doktor Taylor. Uczył tu sześćdziesiąt lat. Jest znawcą wojny domowej albo raczej, jak ją nazywa, wojny z najeźdźcami z Północy. - Znawca?! - wykrzyknęła Margaret. - Wygląda na jej uczestnika. - Nagle zamilkła i zarumieniła się, zdawszy sobie sprawę z własnej złośliwości. Ale Brad Skinner tylko się roześmiał. - Jego ojciec był naocznym świadkiem wojny. - Żartuje pan? Jego ojciec walczył w wojnie domowej? - Tak. Był wtedy doboszem i ożenił się wiele lat później. - A teraz powie mi pan, że ów ojciec żyje tu do dzisiaj? - Prawdę powiedziawszy, został tu pochowany. Na cmentarzu w Magnolii. - Skąd pan tyle wie o tej mieścinie? - Jestem absolwentem tutejszej uczelni. Rocznik tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty.
- 21 - Świetnie, pomyślała. Jej jedynym konkurentem jest tutejszy absolwent. Nieważne. Wzruszyła ramionami. - Przynieść pani drinka? - Wsunął dłoń pod jej łokieć i wskazał na bar. - Proszę. Mają tu coś oprócz whisky? Może białe wino? - Nie jestem pewien - odparł z szerokim uśmiechem. – Ale sprawdzę. Znowu została sama. Rozglądała się, wypatrując Cheta, ale go nie znalazła. Chciała się dowiedzieć czegoś więcej na temat rywalizacji o stanowisko wykładowcy. Jej prośba o białe wino wywołała zamieszanie przy barze. Brad i młody barman zaglądali pod stół, przeszukując kartonowe pudła z napisem Jim Bean. Nagle Margaret poczuła dreszcz, jakby otwarły się drzwi i do pomieszczenia wtargnął chłodny powiew wiatru. Jednak nie rozległ się odgłos otwierania ciężkich dębowych drzwi, a nawet gdyby się otworzyły, na dworze było bardzo ciepło. Zadygotała i złożyła dłonie, aby dodać sobie animuszu. Nikt prócz niej niczego nie zauważył, odgłosy przyjęcia nie uległy zmianie, rozlegały się śmiechy i brzęk lodu. Z trudem przełknęła ślinę i poczuła, że jeżą jej się włosy na karku. Powoli obejrzała się, ale w pobliżu nie było nikogo. I wtedy jej wzrok powędrował ku portretowi na ścianie. Wstrzymała oddech. Portret przedstawiał mężczyznę. Nigdy nie widziała nikogo przystojniejszego. Facet był po prostu zachwycający. Margaret podeszła bliżej. Nogi same ją niosły. Mężczyzna z portretu zdawał się na nią patrzeć. Złudzenie optyczne, które często się zdarza, pomyślała, ale tym razem było inaczej.
- 22 - Mężczyzna był młody, pewnie miał ze trzydzieści lub trzydzieści pięć lat, co odróżniało go od innych sportretowanych siwobrodych dżentelmenów o surowym wzroku i dłoniach poznaczonych niebieskim żyłkami. Ten był pełen życia i temperamentu. Spod togi akademickiej widoczny był modny wówczas fular. Jego twarz miała taki wyraz, jakby ją sportretowano w zeszłym tygodniu. Zamiast wielkiej powagi, malowało się na niej rozbawienie. Na wargach, pod jasnobrązowym wąsikiem, igrał lekki uśmieszek. Oczy miały niespotykaną orzechową barwę. Nie były po prostu brązowe, lecz mieniły się zielonkawymi plamkami. Twarz miała zarys kwadratowy, rysy były regularne, ale to nie one nadawały mu ów interesujący i współczesny wygląd. Być może sprawiały to jego włosy, długie i rozświetlone słońcem. A może jego zmysłowy uśmiech. Margaret podeszła jeszcze bliżej, zaciskając dłonie. To on, pomyślała. Jego pragnęłam poznać, jego szukałam w tłumie, dla niego się umalowałam... Rozśmieszyła ją absurdalność tych myśli. Margaret Garnett, jankeska olbrzymka, maluje się dla sportretowanego południowca. Chyba postradała zmysły. Może sprawiło to tutejsze górskie powietrze, ale nie mogła oderwać wzroku od portretu, od tych niezwykłych oczu, od nieodpartego uśmiechu. - Widzę, że poznała pani swego gospodarza. - Brad Skinner podał jej kubek wypełniony żółtawą cieczą. - Mieliśmy szczęście. Znalazło się trochę wina. Margaret automatycznie przyjęła kubek, nie przestając przyglądać się portretowi. - Kto to jest? - spytała zmienionym głosem. Na próżno szukała jakiegoś podpisu, lecz nawet malarz był anonimowy, w rogu nie było żadnej sygnatury.
- 23 - - Nie wie pani? To generał Ashton Johnson, fundator i pierwszy mieszkaniec Odpoczynku Rebelianta... Margaret nie usłyszała nic więcej. Upuściła kubek i pobiegła do najbliższych drzwi. Na podwórzu było równie duszno jak wewnątrz. Gorąco i lepko. Nawet liście zdawały się wydzielać ciepło. Brad nie wybiegł za nią. Margaret pomyślała, że pewnie wyciera rozlane wino z marmurowej posadzki Kolegium Johnsona. Nieważne. Liczył się tylko portret lub raczej mężczyzna z portretu. Margaret nigdy nie czuła się taka zmęczona, a równocześnie radosna. Jakaś jej cząstka pragnęła poddać się nowemu uczuciu i zakochać się. Inna część naśmiewała się z tych bezsensownych doznań. Komiczne, Margaret Garnett zakochuje się w olejnym obrazie, przedstawiającym dawno zmarłego mężczyznę. Najstraszliwsza była świadomość, że ów mężczyzna już nie żyje. Oczywiście, że tak. Od przeszło wieku. Może sprawił to równie dawno zmarły malarz. Ale nie, to nie artysta wywarł na niej to niepokojące wrażenie. Była pewna, że chodzi o sportretowanego. Coś podobnego odczuła już wcześniej w Odpoczynku Rebelianta i teraz wiedziała dlaczego. Nagle poczuła dotyk na ramieniu. Podskoczyła z wrażenia. To Brad Skinner, śmiejący się z niej i z jej gwałtownej ucieczki. - Miała pani rację - powiedział żartobliwie, ocierając klapę papierową serwetką. - Rozlane wino wyżarło dziurę w marmurze posadzki i uszkodziło kubek. Proszę przyjąć moją radę. Lepiej pić bourbona. Jest bezpieczniejszy. Cała drżąca, uśmiechnęła się sztucznie.
- 24 - - Przepraszam. Nagle źle się poczułam. Pewnie podróż zmęczyła mnie bardziej, niż sądziłam. - To ten portret, prawda? Margaret spojrzała na niego oczyma bez wyrazu. Nie chciała, aby wiedział, jak bardzo bliski jest prawdy. - Portret? - spytała zdziwiona. - Portret Ashtona Johnsona. Kobiety za nim przepadają. Wydaje im się znacznie bardziej interesujący od wszystkich żywych facetów w Magnolii. - Wzruszył ramionami i beztrosko rzucił serwetkę w zarośla. - Czy zdaje sobie pani sprawę, jak demoralizujące jest współzawodnictwo z martwym generałem Konfederacji? Przyjęcie osiągnęło swój zenit, ale Margaret czuła się tak, jakby się dawno skończyło. - Chyba wrócę do domu, to znaczy do Odpoczynku Rebelianta. - Starała się opanować, aby Brad nie domyślił się, jak bardzo jest podenerwowana. - Czy mam panią odprowadzić? - Propozycja była szlachetna, ale nieszczera. - Nie, dziękuję. Sama trafię. - Cóż, miło mi było panią poznać, Margaret. Lepiej wrócę na przyjęcie. - Wskazał głową drzwi. - Wyjaśnię wszystkim, że jest pani zmęczona po podróży. Zrozumieją. – Uśmiechnął się i odszedł. Gdy drzwi się otworzyły, podwórko rozświetliło się na kilka sekund i Margaret spostrzegła ścieżkę, która ją tu przywiodła. Zanim ruszyła, sięgnęła w krzaki po serwetkę, którą wyrzucił wcześniej Brad. Z jakiegoś powodu, nad którym nie chciała się
- 25 - zastanawiać, myśl o śmieciach w pobliżu Kolegium Johnsona wydała jej się szczególnie przykra. 3 Następny ranek był dla Margaret miłą niespodzianką. Obudziła się i nie słyszała pomruku miasta, ostrych klaksonów, zduszonych przekleństw ani warkotu śmieciarek. Doznanie nieznane od dwunastu lat. Dwunastu lat. Przetarła oczy, odpędzając wspomnienia. Na próżno. Dwanaście lat temu w jej życiu zaszła istotna zmiana, ale czasami udawało jej się zapomnieć o tym, co zaszło owego lipcowego dnia. Tuląc do siebie poduszkę, opadła na mahoniowe wezgłowie, nie dbając o to, że uderza głową w twardy kant. Kontakt z drewnem był przyjemny, dający poczucie bezpieczeństwa. Lato po ukończeniu szkoły średniej. Otrzymała nagrodę i częściowe stypendium na Uniwersytecie Columbia. Ojciec postanowił zabrać całą rodzinę na wycieczkę do Martha's Vineyard. Margaret zawsze chciała pojechać do Martha's Vineyard. Każdej wiosny błagała rodziców o wakacje na wyspie, ale odpowiedź zawsze brzmiała tak samo: - Przykro nam, Margaret. - Ojciec z sympatią burzył jej włosy. - To zbyt kosztowne. Może w przyszłym roku. Pierwsza wycieczka rodzinna, która doszła do skutku dzięki Margaret. Bez jej naciskania nigdy by się nie odbyła. Gdyby nie błagała, ojciec nigdy by się nie zamienił z Gayem Headem, który potrzebował na tydzień domu w Bostonie. Wszystko wspaniale się ułożyło. W ten sposób mieli uczcić to, że Margaret ukończyła liceum i zdobyła stypendium na Uniwersytecie Columbia. Jej brat i siostra byli już po studiach i obydwoje pracowali. Przyjechali do domu, by zrobić jej przyjemność. Margaret wciąż pamiętała uśmiech