Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 036 389
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań640 184

Polakowa T. - 01 Wszystko w czekoladzie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :896.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Polakowa T. - 01 Wszystko w czekoladzie.pdf

Beatrycze99 EBooki P
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 81 osób, 48 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 195 stron)

TATIANA POLAKOWA Wszystko w czekoladzie

DZWONEK TELEFONU OBUDZIŁ MNIE O TRZECIEJ W NOCY. Z trudem podniosłam głowę, włączyłam lampkę, zerknęłam na zegarek i zaklęłam. Potem przekręciłam się na plecy i z ciężkim westchnieniem zamknęłam oczy, licząc, że dzwoniącemu w końcu się znudzi i da sobie spokój. Niestety. Dzwoniący twardo postanowił zerwać mnie w środku nocy. Usiadłam na łóżku, potrząsnęłam głową, próbując dojść do siebie, i z niechęcią podniosłam słuchawkę. - Cześć - usłyszałam. Poznałam głos i z trudem stłumiłam jęk rozpaczy. Było jasne: stało się coś wyjątkowo nieprzyjemnego. Dzwonił Wołków, a on nigdy nie ma dla mnie dobrych nowin. - Cześć - odparłam i znów potrząsnęłam głową, usiłując zapanować nad myślami. Skutecznie przeszkadzał mi w tym ból głowy - w sumie normalne zjawisko, zwłaszcza gdy poprzedniego dnia człowiek za dużo wypije. Do domu wróciłam po północy, czyli spałam niecałe trzy godziny, teraz już na pewno sobie nie pośpie i nie obejrzę do końca mojego snu. Zresztą i tak na to nie zasługiwał. - Musisz przyjechać - powiedział bez entuzjazmu Wołków. - Co tam? - Na razie nic, ale wyczuwam poważne kłopoty. - A konkretnie? - Morderstwo. Dziewczyna, dwadzieścia dwa lata. Luksusowa prostytutka. Adres: Druga Radziecka trzydzieści sześć, mieszkania dwieście piętnaście. - Ale chyba nie z tego powodu zrywasz mnie w środku nocy? - oburzyłam się. - Oczywiście, że nie. Twój spokój jest dla mnie rzeczą świętą. I jeśli mówię o kłopotach, to znaczy, że mamy je jak w banku. - Cholera - wymruczałam. - Zaraz przyjadę. Odłożyłam słuchawkę i z jękiem poczłapałam do łazienki. Na początek wsunęłam głowę pod zimną wodę, potem włączyłam prysznic i jęcząc żałośnie, postałam chwilę pod lodowatymi strugami wody. Wytarłam się mocno ręcznikiem, poszłam do kuchni, wyjęłam z lodówki sok i wypiłam pół litra. Nie powiem, żebym zupełnie doszła do siebie, ale poczułam się lepiej. Ręka odruchowo sięgnęła do paczki papierosów, ale w porę się powstrzymałam i odsunęłam paczkę jak najdalej - gdybym teraz zapaliła, cały mój trud poszedłby na marne. Obrzuciłam kuchnię krytycznym spojrzeniem i skrzywiłam się. Trzeba wynająć panią do sprzątania, zanim mieszkanie zupełnie zarośnie brudem. Z tymi myślami wróciłam do salonu, gdzie spałam, zerknęłam na swój kostium i pokręciłam głową - zamiast powiesić go w szafie, rzuciłam na podłogę, gdzie właśnie leżał w opłakanym stanie. - Trzeba mniej pić - wygłosiłam moralizatorsko, licząc, że mądra rada zakorzeni się w podświadomości. Rzuciłam okiem na zegarek i zaczęłam się spieszyć: wskoczyłam w dżinsy i sweter, wyjęłam z szafy adidasy, którym przed włożeniem do szafy nie zaszkodziłoby umycie, złapałam kurtkę i zeszłam do garażu. Tu czekała mnie niespodzianka - samochód miał wgniecenie na prawym boku. Biedne mitsubishi i tak wyglądało parszywie - trafiła mu się beznadziejna właścicielka -

ale jeszcze wczoraj wgniecenia nie było... Przyglądając mu się ponuro, próbowałam odgadnąć, kiedy się mogło pojawić. - Normalnie cuda - mruknęłam. Gdy w nocy wyszłam z baru, żadnego wgniecenia nie było. A może było? Podeszłam do samochodu od strony kierowcy i tego boku nie widziałam... A może to jakiś sukinkot stuknął mi samochód, gdy ja „odświeżałam się" w barze? No to mam nauczkę, nie trzeba było zostawiać samochodu w ciemnym zaułku, tylko na parkingu. Wyjechałam z garażu, zamknęłam bramę i obejrzałam się odruchowo. W tym domu było osiem mieszkań, w jednym oknie paliło się światło. Mieszkał tam emerytowany generał, który nie mógł w nocy spać. Teraz stanął w oknie, w napięciu wpatrując się w ciemność. Odsunęłam szybę, pomachałam mu ręką. Miło jest czuć, że ktoś trwa wśród nocy na posterunku... Generał również mi pomachał, ale nie odszedł od okna, odprowadził wzrokiem mój samochód. Pewnie zapamiętywał, o której wyjeżdżam. Gdyby go zapytać, po co mu te informacje, pewnie nawet nie umiałby opowiedzieć. Minutę później emerytowany sąsiad wyleciał mi z głowy. Druga Radziecka znajdowała się na końcu miasta, ale teraz, w środku nocy, gdy ruchu prawie nie ma, a stróże porządku śpią, pokonałam tę trasę w ciągu dwudziestu minut. Co prawda, skręciłam za wcześnie, wjechałam w Pierwszą Radziecką i dłuższą chwilę krążyłam wśród kompletnie identycznych bloków, ale w końcu znalazłam właściwy adres. To był jedenastopiętrowy wieżowiec, wielki, szary i mocno zniszczony, choć najwyraźniej niedawno zbudowany. Przed czwartą klatką stały dwa samochody milicyjne i jadowicie żółte żiguli, ostatni model. Wiktor Pawłowicz Wołków był człowiekiem zasadniczym, a nawet konserwatywnym, ale czasem potrafił zaskoczyć niespodziewanym zamiłowaniem do jaskrawych kolorów. Zaparkowałam obok żiguli i zobaczyłam Wołkowa. Stał obok klatki w cieniu daszku i palił. Zobaczył mnie i ruszył w moją stronę; wyszłam z samochodu i skinęłam mu głową. Światło latarni oświetlało przestrzeń przed klatką, Wołków popatrzył na mnie, skrzywił się i powiedział: - Parszywie wyglądasz. - Dzięki. - Mówię poważnie. Może przestań pić? - Przyganiał kocioł... - prychnęłam. - Jak pije mężczyzna, to jest normalne, ale gdy pije kobieta... - Wal się, dobra? Jak pracuję, to nie piję. - Trzeba zasugerować Dziadkowi, żeby zawalił cię robotą. - Nie wyobrażaj sobie, że moje życie to nieustająca zabawa. - W najbliższym czasie zabawa faktycznie nie jest przewidziana. - No to co to za problemy? - zainteresowałam się. - Sama zobaczysz. - Ale może jednak mi powiesz, po jakie licho wyciągnąłeś mnie z łóżka? - Najciekawsze zostawmy na koniec - prychnął Wołków. - Na początek zajrzyj, co

tam mamy. - Muszę? - spytałam sceptycznie. - Musisz. - Skinął głową. Weszliśmy na pierwsze piętro. Na klatkę schodową wychodziły drzwi czterech mieszkań. Jedne z nich były otwarte, przed nimi stało dwóch mężczyzn i trzy kobiety w średnim wieku z przerażonymi twarzami, pewnie sąsiedzi. Na nasz widok odsunęli się; gdy weszliśmy do przedpokoju, Wołków powiedział: - W pokoju... Zrobiłam kilka kroków. Mieszkanie jednopokojowe, ale pokój duży, ze dwadzieścia pięć metrów; pełnił jednocześnie funkcję salonu i sypialni Ciężkie zasłony zaciągnięte, pod ścianą naprzeciwko niski tapczan, przykryty narzutą i aksamitnymi, poduszkami, meble z antykwariatu, a za chińskim parawanem łóżko z drewnianym oparciem; kupione w niedrogim sklepie wyglądało tu jak z innej bajki. Przy łóżku stało dwóch mężczyzn po cywilnemu, coś leniwie omawiali. Dwóch innych kręciło się po mieszkaniu. Młody chłopak w okularach, pogwizdując pod nosem, zdejmował odciski palców z dwóch kieliszków z czeskiego szkła, stojących na niskim ttoliku. Na podłodze pod jego nogami leżała butelka koniaku. Chłopak obejrzał się i skinął mi głową. - Cześć. - Dzień dobry wszystkim - powiedziałam głośno. Dopiero teraz wszyscy obecni zwrócili na mnie uwagę i odpowiedzieli: - Dzień dobry. - Nie muszę was przedstawiać - oświadczył Wołków. -Sprawa, którą tu mamy, powiedzmy sobie szczerze... Krótko mówiąc, Olga Siergiejewna będzie nam pomagać w miarę sił. Na twarzach mężczyzn pojawiły się uśmieszki, które niemal od razu zniknęły. Poważnie skinęli głowami jakby nigdy nic; tylko okularnik kontynuował swoją pracę, uśmiechając się do mnie radośnie. Pogrzebałam w pamięci i przypomniałam sobie, że ma na imię Wiaczesław, imienia odojcowskiego nie pamiętałam, ale to było nieważne. Wołków poznał nas tej zimy na jakichś obchodach, poświęconych kolejnej rocznicy. Ja przemawiałam w imieniu fundacji „Honor i Godność", założonej przez Dziadka. Dziadek miał hopla na punkcie różnych fundacji, rosły jak grzyby po deszczu i we wszystkich kimś byłam, nieodmiennie występując na różnych fetach w roli „gościa honorowego". Dwóch mężczyzn znałam całkiem nieźle, a jednego wcale, jeśli nawet gdzieś go widziałam, to nie miałam pojęcia gdzie. Za to oni patrzyli tak, jakby mnie znali na wylot, i pewnie tak właśnie było. - Zechce pani spojrzeć? - zapytał jeden z nich, wskazując głową łóżko. Podeszłam bliżej. Mężczyźni odsunęli się, a ja na chwilę zamknęłam oczy. Trup to trup i trudno spodziewać się przyjemnego widoku, jednak ten widok był wyjątkowo nieprzyjemny. Potarłam nos i zmusiłam się do otwarcia oczu. Mężczyźni czekali w milczeniu. Odchrząknęłam i spojrzałam na zamordowaną dziewczynę. Ciężko było teraz ocenić jej wiek... Wyglądała strasznie: oczy wyszły z orbit, z otwartych ust wystawały pogniecione dolary, szyja okręcona pończochą, głowa lekko uniesiona i dziwnie wykręcona, koniec pończochy przymocowany do pleców łóżka. Naj-

prawdopodobniej skręcono jej kark. Ale morderca wyraźnie doszedł do wniosku, że to za mało, i rozciął jej brzuch, a potem skrupulatnie wyjął jego zawartość i rozłożył na łóżku po obu stronach ciała. Pościel była zalana krwią, a na ścianie nad głową zabitej widniało przesłanie od szalonego mordercy - wielkimi literami nasmarowano krwią napis „SUKA". - No i co powiesz? - zapytał Wołków, podchodząc bliżej. - Robi wrażenie - odwróciłam się szybko. - No właśnie. Jakieś domysły? - Psychopata. - To jasne. A inne cenne uwagi? - Nie. Mam za to pytanie. - Poczekaj. Czyli nic wartościowego nie przychodzi ci do głowy? Obejrzałam pokój, usiłując zrozumieć, czego Wołków ode mnie chce. Panował tu wzorowy porządek, jeśli nie liczyć zakrwawionego łóżka, napisu i butelki na podłodze. - Nie stawiała oporu? - zauważyłam. - Żadnych śladów walki. Nie miała na sobie nic prócz majtek. - Nie zgwałcił jej? - Na to pytanie odpowie specjalista, ale mogę się założyć, że nie. - Dlaczego on, a nie ona? - zapytał Sławik, podchodząc bliżej. - Jakoś nie słyszałam o kobietach psychopatach - zauważyłam z uśmiechem. - A to robota psychopaty. - Akurat. - Wołków pokręcił głową. - Napis widzisz? - Zazdrość? - Czemu nie? - No to poszukaj wśród jej przyjaciół. Komuś się nie spodobało, jak dziewczyna spędza czas, i wziął sprawy w swoje ręce. Jak ona się nazywa? - Ałła Dmitrijewna Kudrina. Tancerka w klubie nocnym „Piramida". Czym tak naprawdę się tam zajmowała, wiesz najlepiej. Sposępniałam, zaczynając rozumieć, czemu Wołków zerwał mnie w środku nocy. „Piramida", podobnie jak wiele takich przybytków w tym mieście, należała do Dziadka, nieoficjalnie oczywiście. Dziadek oczywiście odżegnywał się od tego dochodowego biznesu i twierdził, że nie ma nic wspólnego ani z nocnymi klubami, ani z licznymi saunami i gabinetami masażu (dwa razy nawet występował z artykułami w gazetach o najstarszym zawodzie świata i „sutenerach w pagonach" - to ja pisałam te artykuły i przytoczonym w nich cyfrom można było wierzyć). Więc mimo że Dziadek odżegnywał się od tego, co on (czyli ja) nazywał w tych artykułach „dżumą naszego miasta", ci, którzy chcieli wiedzieć, wiedzieli, że to on kontroluje tę dżumę. Bestialskie morderstwo, wyraźnie popełnione przez psychopatę, na pewno zainteresuje pismaków... I Bóg jeden wie, do czego uda im się dokopać w przystępie dziennikarskiej gorliwości. A to wszystko na kilka dni przed wyborami...

—Skrzywiłam się, a Wołków powiedział: - No i to są właśnie te problemy... Skinęłam głową. Co prawda, to prawda. Teraz już zrozumiałam zły humor Wiktora Pawłowicza. Z jednej strony będą na niego naciskać, żeby psychopata jak najszybciej znalazł się za kratkami (obywatele wpadają w trans na samo słowo „psychopata"), z drugiej będzie musiał pracować ostrożnie, uważając, żeby przypadkiem do czegoś się nie dokopać. - Współczuję - rzekłam z westchnieniem. Wołków uśmiechnął się krzywo. - Jeśli nie masz nic przeciwko temu, opuszczę was - oznajmiłam po chwili wahania, obecni skinęli głowami, a Wołków poszedł mnie odprowadzić. - Możesz liczyć na moją współpracę - zapewniłam, chcąc go pocieszyć. - Aha. - Spojrzał na mnie uważnie, jakby coś oceniając, i westchnął. - To nie wszystko. - Co, jeszcze jeden trup? - Gorzej. W każdym razie dla mnie. - Cóż może być jeszcze gorszego? - Uniosłam brwi w udawanym zdumieniu. - To. - Podał mi wizytówkę. Złote litery na szarym tle: Kondratjew Igor Nikołajewicz. Następnych trzech linijek mogłam nie czytać, sama zamawiałam w drukarni wizytówki dla Dziadka. Zerknęłam na odwrotną stronę. Zgodnie z zasadami dobrego tonu powinna być dziewiczo czysta, jeśli tylko właściciel nie zechciał napisać komuś kilku słów. Właściciel nie zechciał, ale do dziewiczej czystości wizytówce było daleko - była wysmarowana krwią. - Znalazłeś u dziewczyny? - spytałam ponuro. Z każdą chwilą cała ta sprawa coraz mniej mi się podobała - to już nie są zwykłe kłopoty, to coś znacznie gorszego. - Leżała pod fotelem. - A krew? - Fotel stoi obok łóżka, jeśli rzuciło ci się w oczy. A tam wszystko było zalane krwią. Wyszliśmy z klatki i stanęliśmy pod daszkiem. - Kto widział tę wizytówkę? - zadałam pytanie, niepokojące mnie ze zrozumiałych przyczyn. - Ja. - To dobrze. - Naprawdę? - parsknął Wołków. - To jeszcze mi powiedz, co w tym widzisz dobrego. - Nie nakręcaj się - poprosiłam spokojnie. - To wszystko nie podoba mi się tak samo jak tobie. Podeszliśmy do mojego samochodu, Wołków przyjrzał mu się i pokręcił głową. - Czy ty się, kiedyś nauczysz jeździć? - Po prostu mam pecha. - Przestań pić, Olgo. Nic dobrego z tego nie wyniknie. - Przymknąłbyś się lepiej - poradziłam szczerze i wsiadłam do samochodu z zamiarem natychmiastowego pożegnania Wołkowa, ale on otworzył drzwi i usiadł

obok. Czekałam, co powie, przyglądając mu się dyskretnie. Wołków wygląda tak, jak powinien wyglądać człowiek na jego stanowisku. Czterdzieści pięć lat, wzrost wyższy niż średni, wyraźny brzuszek i specyficzny wyraz twarzy, zdradzający jego zawód, zaczął siwieć, skronie mu posrebrzały. Strzygł się krótko, twarde włosy sterczały na karku, tworząc wianuszek. Brwi ciemne, nos krótki i prosty, oczy nieduże i zwykle bez wyrazu, ale w razie potrzeby Wołków umiał spojrzeć tak, że człowiekowi robiło się nieswojo. Jedyne, co nie podobało mi się w jego twarzy, to usta - za wąskie, zbyt małe do tej twarzy. Poza tym Wołków nie umiał się uśmiechać, zawsze wychodził mu jakiś krzywy grymas, który nie dodawał mu uroku. Patrząc na niego, zaczynało się rozumieć - to nie jest zwykły człowiek i pewnie ma ciężki charakter. Ale mnie charakter Wołkowa nie dawał się jakoś szczególnie we znaki, dogadywaliśmy się całkiem nieźle, chyba nawet się lubiliśmy. Wołków robił wrażenie człowieka uczciwego i umiejętnie z tego korzystał. Z Dziadkiem znali się od dawna, ale żaden nie wspominał przeszłości, a jednocześnie obaj wyciągali z dawnej znajomości maksimum korzyści. Wołków miał dom pod miastem, zapisany na żonę, i bmw, którego nie mógłby kupić za swoją pensję. Jego syn po skończeniu szkoły założył własny biznes, gdzie rządził Wołków, choć nie miał do tego prawa, ponieważ jednak oficjalnie dyrektorem firmy był syn, noszący nazwisko matki, więc wobec prawa Wołków był czysty. Rzecz jasna, fakt, że Wołków jest gotów pomagać, był Dziadkowi bardzo na rękę. Krótko mówiąc, układ ze wszech miar korzystny dla obu stron, dlatego niepokój w głosie Wołkowa mnie nie zdziwił. - No i co na to powiesz? Wzruszyłam ramionami. - A co tu można powiedzieć? Dziadek rozdaje ze dwadzieścia wizytówek dziennie i że ta dziewczyna akurat ją miała... - Właśnie - prychnął. - Nie wiem, jak tobie... - No chyba nie myślisz, że Dziadek zabawiał się w rozpruwanie jej brzucha... - To, co ja myślę, jest bez znaczenia. Lecz jeśli jakimś cudem ktoś dowie się o tej wizytówce... - Zadbaj, żeby się nie dowiedzieli. - Dzięki za podpowiedź, w życiu bym na to nie wpadł. - Wołków odwrócił się, a po chwili odezwał znowu: - A jeśli jest to w jakiś sposób związane z wyborami? Nie spieszyłam się z odpowiedzią, choć nie za bardzo wierzyłam, żeby ktoś popełnił to ohydne morderstwo tylko po to, żeby zaszkodzić Dziadkowi. - Nie uprzedzajmy wypadków. Twoje zadanie pojega na pilnowaniu, żeby sytuacja nie wymknęła się spod kontroli. - A jeśli Dziadek znał tę dziewczynę? - No to co? Przy swoim zawodzie mogła znać niejednego. Może faktycznie to on dał jej tę wizytówkę? - I teraz ta wizytówka walała się pod fotelem, cała we krwi, zamiast spokojnie leżeć w torebce, szufladzie, pudełku czy choćby wazie, czyli w miejscu, gdzie ludzie trzymają wizytówki? Dość oryginalny pomysł, żeby rzucać wizytówki pod fotel... Wszyscy wiedzą, że Dziadek trzyma je w kieszeni. Może na przykład

położył marynarkę na oparcie fotela... - A potem zamordował dziewczynę? - Uśmiechnęłam się z politowaniem. - Nie jest aniołem, ale jakoś trudno mi go sobie wyobrazić w roli rzeźnika... Wołków się skrzywił. - Nie to chciałem powiedzieć. A jeśli u niej był? Ktoś skorzystał z Jego wizyty i zabił dziewczynę, a wizytówkę podrzucił specjalnie. - Skoro przypadkiem wypadła z kieszeni Dziadka, to jak mógł to przewidzieć zabójca? - Nie mów głupstw, mogli go śledzić... - W takim razie wizytówka nie wypadła, lecz została podrzucona specjalnie, a jeśli tak było, to Dziadek wcale nie musi znać tej dziewczyny. Wołków poruszył cienkimi wargami i spojrzał na mnie ze złością. - Rozmawiałem z sąsiadami. Kilka razy widzieli tu mężczyznę średniego wzrostu, pięćdziesięcioletniego, blondyna o opalonej twarzy. Zawsze był w ciemnych okularach i szedł z pochyloną do przodu głową, jakby się bał, że zostanie rozpoznany. - Portrety Dziadka wiszą w całym mieście i ogólnie ludzie go znają. - I tego się właśnie boję. Obywatele go rozpoznali, ale wolą o tym nie mówić ze strachu przed znalezieniem się w nieprzyjemnej sytuacji. - Nie przesadzaj. - Zapoznaje cię z punktem widzenia zwykłych obywateli. Załóżmy, że go nie poznali, to znaczy, nam powiedzieli, że go nie poznają, a jutro po mieście rozejdą się plotki... a ja muszę znaleźć zabójcę. - Chcesz zadać Dziadkowi kilka pytań? - Nie, dziękuję. Sama mu zadaj. - Pomyślę nad tym. - Skinęłam głową. - Cholerna polityka... - wymruczał Wołków, skinął mi głową i wysiadł z samochodu. Ruszyłam, zastanawiając się nad jego słowami. Szczerze mówiąc, ja też nieźle się zdenerwowałam, choć naprawdę nie potrafiłam wyobrazić sobie Dziadka w roli psychopaty. To prawda, że jest człowiekiem zdecydowanym i z moralnością poważnie na bakier, ale żeby pruć kogoś nożem? Co za bzdury... - Co za bzdury - powtórzyłam na głos i uśmiechnęłam się, a potem zachichotałam głupio. A czemu by nie? - odezwał się we mnie rozbawiony głos. - To kawał sukinsyna, który uważa się za wszechmocnego. Może nagle zwariował? Sam zwariowałeś - odpowiedziałam głosowi. - Z jakiej racji miałby zabijać tę dziewczynę i w dodatku wciskać jej do ust dolary i pisać głupoty na ścianie? A dlaczego nie? - zastanowiłam się znowu. - Załóżmy, że się w niej zakochał, a ona go zdradzała... Załóżmy, że zastał ją z kochankiem... Żadnych śladów walki, jeśli nie liczyć przewróconej butelki koniaku. Wszystko wygląda na to, że dziewczyna rozebrała się i położyła w łóżku, czekając, aż on ją uszczęśliwi. A ten zamiast rozkoszy zacisnął jej pończochę na szyi, a potem rozpruł brzuch. No dobrze, załóżmy, że zastał ją nie z kochankiem, tylko dowiedział się o jego

istnieniu. Dziewczyna nie podejrzewała niebezpieczeństwa i on to wykorzystał. Jakbyś sama nie wiedziała, jaki jest mściwy. Co prawda, zwykle mści się cudzymi rękami... A może tym razem pokusa była zbyt wielka? Dobrze, dość tych zgadywanek, nie o to teraz chodzi. Wizytówka - to jest teraz największy problem, no i jeszcze zeznania świadków. Plotki są nieważne, najważniejsze, żeby nie znalazł się jakiś kretyn, który rozpozna Dziadka w gościu zabitej. Gdyby nie wybory... A może Wołków ma rację i ktoś postanowił podłożyć Dziadkowi świnię, wykorzystując jego związek z dziewczyną? - To by było bardzo niedobrze - powiedziałam na głos i dokończyłam: - Bo na tym on albo oni nie poprzestaną. Pojechałam do domu. Teraz nawet w generalskim oknie było ciemno. Wjechałam do garażu i przez jakiś czas siedziałam w samochodzie, gapiąc się bezmyślnie w przednią szybę. W końcu z niechęcią wyszłam z garażu, pokonałam trzy schodki i weszłam na korytarz. Moje mieszkanie ma trzy poziomy: garaż, przestronny hol na dole, na parterze kuchnia, salon i stołowy, na piętrze dwie sypialnie. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz wchodziłam na piętro... Salonu używam jako sypialni, kuchnia pełni funkcję salonu, a stołowy w ogóle mi na plaster, podobnie jak całe to mieszkanie. Ale Dziadek zarządził inaczej, więc się z nim nie kłóciłam, świetnie zdając sobie sprawę, że nie ma to żadnego sensu. Dostał to mieszkanie za grosze i podarował je mnie. Oczywiście udałam zachwyt - prezent miał niby świadczyć o tym, że Dziadek nadal mnie kocha i między nami panuje sielanka. Poszłam do kuchni, zapalając po drodze światła. Nie znoszę ciemności, w ciemności nawiedzają mnie widma. Mark twierdzi, że to normalna sprawa u ludzi o nieczystym sumieniu, a Mark się na tym zna. W każdym razie w tej sprawie mu ufam, on zawsze śpi przy zapalonym świetle. Włączyłam czajnik i chwilę postałam przy oknie, opierając się o parapet. Niebo szarzało, ale okno w kuchni wychodziło na skwer i tam w cieniu drzew ciągle było ciemno. Zaparzyłam kawę, zastanowiłam się i wyjęłam z lodówki butelkę martini. Piję martini tak, jak inni piją wódkę - nalałam pół szklanki, wypiłam i zagryzłam kawałkiem chleba. Posiedziałam chwilę z zamkniętymi oczami, zastanawiając się, czy warto się kłaść. Nie chciało mi się wychodzić z kuchni, więc usiadłam wygod- nie w fotelu i chyba się zdrzemnęłam. W końcu gwałtownie podniosłam głowę i spojrzałam na zegarek. Chyba jednak trzeba przenieść się do łóżka... I wtedy zadzwonił telefon. Stałam przez chwilę i patrzyłam na aparat, zastanawiając się, czego powinnam się spodziewać. Tej nocy jestem dosłownie rozchwytywana... W końcu bez pośpiechu podniosłam słuchawkę. - Tak? - Cześć - usłyszałam obcy ochrypły głos, ani kobiecy, ani męski. - Jak się czujesz? Pewnie parszywie? - Z jakiej racji? - No przecież wiesz - to on rozpruł brzuch tej dziewczynie. - Jaki brzuch? - spytałam, zerkając na wyświetlający się numer. Dzwonili z budki telefonicznej. Chwyciłam komórkę i szybko wybrałam odpowiedni numer, bojąc się, że ochrypły przerwie rozmowę i nie zdążę.

- Nie udawaj idiotki - oznajmił wesoło głos. - Widziałaś przecież tę dziewczynę i wiesz - zabił ją twój kochanek. - Ale... - zaczęłam, ale w słuchawce rozległy się urywane sygnały. Dzwoniący rzucił słuchawkę, za to odezwał się Sierioża. - Co tam? - spytał ponuro i ziewnął. - Dzwonili do mnie. Z budki. - I czego chcieli? - Dzwonił jakiś dogłębnie poinformowany obywatel, który wie to, czego wiedzieć nie powinien. - Jasne - odparł Siergiej zupełnie innym tonem. - Podłączę twój numer. Coś jeszcze? - Na razie nic nie przychodzi mi do głowy. - Westchnęłam i pożegnaliśmy się. Rzuciłam komórkę na fotel i zaczęłam się zastanawiać. Numer mojego domowego telefonu jest w książce telefonicznej, czyli to nie problem, ale skąd dzwoniący wiedział o zabójstwie? Operacyjne działanie, nie ma co... - Taak - odruchowo zaczęłam mówić na głos. - Bardzo możliwe, że Wołków ma rację i ktoś postanowił podłożyć Dziadkowi świnię przed wyborami. A jeśli... jeśli co? No powiedz, powiedz, przecież właśnie pomyślałaś, że Dziadek faktycznie ją zabił! Stop! Ten, który teraz dzwonił, nie podał jego imienia ani przezwiska, powiedział tylko "twój kochanek"! To znaczy, że jest poinformowany o naszych stosunkach. Zresztą, niekoniecznie. Dziadek nigdy nie krył, że nie jest obojętny względem kobiet, więc można wysnuć prosty wniosek: skoro dla niego pracuję, to znaczy, że z nim śpię. A jeśli miał na myśli kogoś innego? Kogo jeszcze można by nazwać moim kochankiem? Cholera, ani jednego kandydata... Zresztą, kto wie, co mówią za moimi plecami... Załóżmy, że miał na myśli Dziadka... Ale skąd wiedział o zabójstwie? A dokładniej - od kogo? Podniosłam słuchawkę i wybrałam numer komórki Wołkowa. - Słucham - odezwał się bez entuzjazmu. Opowiedziałam o telefonie. - Ciągle jesteśmy w mieszkaniu - powiedział. - I przy mnie nikt stąd nie wychodził... Chociaż mogli zadzwonić przed moim przyjazdem. Wiesz co, spotkajmy się w okolicach obiadu, wtedy o wszystkim pogadamy. Do tego czasu będę miał wyniki sekcji. - Dobra... To czekam na twój telefon. Pokręciłam się po pokoju, a potem położyłam się w ubraniu i usiłowałam zasnąć. Telefon nieznajomego (a może nieznajomej?) wyjątkowo mnie wzburzył, co w sumie było dziwne. Przecież od czasu do czasu wydzwaniali do mnie w środku nocy różni wariaci z pogróżkami, a na kilka dni przed wyborami to już w ogóle nie należało się niczemu dziwić. Było jasne, że na Dziadka wyleją wiadro pomyj, my też przygotowaliśmy dwie wielkie beczki dla naszych konkurentów. Czemu więc się tak denerwuję? - Denerwujesz się, moja droga, z tego prostego powodu, że trup jest faktem, a nie bełkotem kolejnego wariata. I ty naprawdę boisz się, że Dziadek jest z tym jakoś powiązany - wypaliłam szybko i zacisnęłam powieki.

* * * Przeleżałam w łóżku do dziesiątej, zadręczając się różnymi myślami. Sensu w tym nie było za grosz, za to humor miałam z każdą chwilą coraz gorszy. W końcu wstałam i poszłam do kuchni napić się kawy, gdy znów zadzwonił telefon. Głos Rity, sekretarki Dziadka, poznałam od razu. - Mała - powiedziała zaraz po „dzień dobry" - on chce cię widzieć. Możesz przyjechać za pół godziny? - Oczywiście. - Pospiesz się. Dziadek zły jak czort - przeszła na szept. - Lepiej się nie spóźnij. - Postaram się - zapewniłam i poszłam się przebrać. Dziadek nie cierpiał kobiet w dżinsach, o czym mówił głośno i nie raz. W biurze dziewczyny nigdy nie odważyłyby się zjawić w spodniach, ale w czasie upałów wszystkie nosiły szorty, Dziadek nie miał nic przeciwko szortom. Ponieważ teraz upału nie było, wybrałam granatowy kostium i białą bluzkę, i starannie ułożyłam włosy. To, co ujrzałam w lustrze, średnio mnie ucieszyło, wykrzywiłam się do od- bicia i poszłam do samochodu. Dziesięć minut później wytoczyłam się z garażu, pomachałam generałowi, który właśnie pojawił się na balkonie, i wyjechałam na ulicę, co chwila zerkając na zegarek. Dwa razy zignorowałam czerwone światło, dzięki czemu udało mi się dotrzeć do biura na czas. Ochrona na dole wyglądała na wyjątkowo aktywną, chłopaki latali z gabinetu do gabinetu z wyrazem pracowniczej nadgorliwości na twarzach, jednym słowem, praca szła pełną parą. Pogratulowałam sobie w duchu, że dzięki sympatii Dziadka nie muszę tu sterczeć od rana do wieczora. Zresztą, kto wie, może Dziadek po prostu uwolnił się od konieczności codziennego oglądania mojej fizjonomii? Weszłam na pierwsze piętro, odpowiadając na powitania skinieniem głowy. Gdy znalazłam się w sekretariacie, Rita podniosła głowę znad papierów i przyłożyła palec do ust. Z gabinetu Dziadka dobiegał potężny ryk, którego nie zdołały zagłuszyć nawet podwójne drzwi. Rita otwarcie podsłuchiwała, zupełnie się mnie nie krępując. Klapnęłam na fotel i szeptem spytałam: - Kto u niego jest? - Czernik - odparła również szeptem Rita, nadal podsłuchując. Dziesięć minut później ryk ucichł, a po pięciu kolejnych drzwi otworzyły się i z gabinetu wyłonił się Artur Piotrowicz Czernik, pulchny, mniej więcej trzydziestoletni mężczyzna w jasnym garniturze i okularach w złotej oprawie. Ciemne włosy przywarły do spoconego czoła, twarz poczerwieniała, wargi drżały - Czernik wyglądał tak, jakby zaraz miał się rozpłakać. Szybko zamknął drzwi, wyjął z kieszeni chusteczkę, wytarł twarz, pokręcił głową i

rzucił w przestrzeń: - Dom wariatów... - Z jakiej okazji tak się wścieka? - spytałam z zaciekawieniem. - Po co panią wezwał? - odpowiedział Czernik pytaniem. - Pojęcia nie mam. - Coś jest nie tak... - wymruczał, gryząc wargi. - Myślałem, że może pani coś wie. - Tyle co i pan. Wstałam, chcąc wejść do Dziadka, ale Czernik mnie powstrzymał. - Niefledow tam siedzi. Niefledow był najbliższym przyjacielem Dziadka, ich rozmowa mogła potrwać. - To może napiję się kawy w barze? - spytałam Ritę. - Lepiej siedź tutaj - szepnęła. - Ja ci zrobię kawę. Czernik tymczasem chwycił karafkę, nalał wody do szklanki i wypił. Chyba poczuł się lepiej, bo spojrzał na mnie bardziej przytomnie i zapytał: - Naprawdę pani nie wie, o co chodzi? - Może zorientuję się po spotkaniu z nim. - Jasne. - Poruszył wargami. - Zupełnie jakby diabeł w niego wstąpił. Jeszcze wczoraj było wszystko w najlepszym porządku, a dziś przyczepił się do kosztorysu, choć zatwierdzaliśmy go dwa tygodnie temu. I znowu ja jestem winien... Nie, trzeba się stąd wynosić, trzeba szukać innej posady... Tu w ogóle nie ma warunków do pracy... Ja i Rita wymieniłyśmy spojrzenia. Rita wzgardliwie prychnęła, wyrażając swój stosunek do jego słów. Czernik pracował dla Dziadka od pięciu lat i mniej więcej trzy razy w tygodniu chciał odejść, ale nikt nie traktował poważnie jego słów. Nigdzie nie zarobi takich pieniędzy jak tutaj, zresztą u mnie też sama możliwość odejścia budziła wątpliwości... Czernik zawiadywał finansami Dziadka i doskonale rozumiał, że... Wszystko było jasne. Patrząc teraz na jego spoconą twarz i wzrok zaszczutego zwierzaka, pomyślałam nagle, że może naprawdę chciałby odejść, trzasnąć drzwiami, wreszcie poczuć się dowartościowany. Powiedzmy sobie szczerze, że Dziadek traktował go po świńsku - nie szanował ludzi bez charakteru, a Czernik nie mógł się pochwalić twardym charakterem. Ale przecież był pracownikiem z iskrą bożą. Od rana do wieczora siedział w biurze, był gotów na każde skinienie i za swoje poświęcenie regularnie dostawał ochrzan. W wieku trzydziestu lat nie miał ani przyjaciół, ani rodziny, a po alkoholu żalił się, że nie wie, jak wydawać pieniądze, których z każdym rokiem ma coraz więcej. Zresztą ja też nie mam ani rodziny, ani przyjaciół i też nie umiem wydawać pieniędzy... Można powiedzieć, że ja i Czernik jesteśmy pokrewnymi duszami. - Coś tu u nas jest nie tak - oznajmił, patrząc na mnie. Wzruszyłam ramionami. Czernik odstawił szklankę, rozejrzał się pospiesznie i powiedział: - No to ja już pójdę - i wyszedł z sekretariatu. - Chyba naprawdę nieźle oberwał - zauważyła Rita. - Dużo było telefonów od rana? - spytałam.

- Jak zwykle. - Wzruszyła ramionami. - A nie mówił, dlaczego mnie wzywa? - Oczywiście, że nie. Rozmawiał z kimś przez komórkę, ale z kim, to już nie wiem. - A skąd wiesz, że rozmawiał? - Akurat zaniosłam kawę, a tu telefon. - Nie nazywał dzwoniącego po imieniu? - Nie, zapamiętałabym. Pięć minut później kazał zadzwonić do ciebie. - Jasne. - Skinęłam głową, myśląc, że pewnie ma to jakiś związek z nocnymi wydarzeniami. Drzwi gabinetu otworzyły się i wyszedł Niefledow, postawny mężczyzna, dawny przyjaciel Dziadka, również były wojskowy. Polityką się nie zajmował i nie pochwalał zamiłowania Dziadka do tego rodzaju działalności, ale mimo to aktywnie mu pomagał. Za mną nie przepadał. Na moje powitanie skinął krótko głową i wyszedł z sekretariatu, nawet nie patrząc na Ritę. Sądząc z jego miny, był całkiem zadowolony z życia. Rita wdusiła przycisk i powiedziała: - Igorze Nikołajewiczu, Ola jest w sekretariacie... Wchodź! - Skinęła na drzwi gabinetu, po czym szybko wstała i przeżegnała mnie. Weszłam. Dziadek stał przy oknie, ręce miał wsunięte w kieszenie spodni i kołysał się na butach do przodu i do tyłu. Słysząc, że drzwi się zamknęły, odwrócił się, podszedł do mnie i objął, zaglądając w oczy. Rozciągnęłam usta w uśmiechu, demonstrując radość z naszego spotkania. - Co słychać? - zapytał zamiast powitania. - W porządku - odparłam. Początkowo chciałam powiedzieć „znakomicie", ale uznałam, że lepiej nie przesadzać. - Siadaj. - Wskazał głową fotel. Posłusznie siadłam. Dziadek nadal stał przy oknie, wsparty rękami o parapet, i przyglądał mi się uważnie. Nic nie mówił i ja też milczałam, udając, że szalenie interesuje mnie wzór na dywanie. Pomyślałam nagle, że Dziadek bardzo się postarzał. Znam go już dwadzieścia lat i zawsze był człowiekiem pozbawionym wieku. Dziarski, postawny, zadzierzysty, nawet siwa czupryna nie psuła wrażenia, przeciwnie, w oczach kobiet jedynie dodawała mu uroku. Szczera twarz i niebieskie oczy nieodmiennie budziły sympatię. Ale teraz wyglądał na zmęczonego: worki pod oczami, głębokie zmarszczki biegnące od skrzydełek nosa do podbródka, no i spojrzenie... Ostre, kłujące, oczywiście pod warunkiem że nie było w pobliżu fotografa i Dziadek nie zaczynał pozować. Niedługo stuknie mu sześćdziesiątka, za rok albo dwa, chyba za dwa. W jego wieku pora pomyśleć o sprawach ducha... Wyobraziłam go sobie jako emeryta i prychnełam. Nie, on należy do tych, którzy umierają na posterunku albo wtedy, gdy zostają go pozbawieni. Właśnie dlatego te wybory tyle dla niego znaczą. Dla mnie również, skoro jedziemy na jednym wozie... Ech, po co się oszukiwać, przecież dobrze wiem, że tak naprawdę jest mi wszystko jedno... Tymczasem Dziadek odkleił się od parapetu i usiadł w fotelu naprzeciwko, a ja pomyślałam nagle: kto mu pierze koszule? Oficjalnie jest wdowcem, syn od lat mieszka osobno, służy we Flocie Oceanu Spokojnego, wysoko zaszedł... Dziadek

wspomina o tym przy każdej okazji i bez okazji, chociaż to wcale nie jego syn, lecz jego zmarłej żony z pierwszego małżeństwa. Przez kilka lat on i chłopak żyli jak pies z kotem, dopóki Dziadek nie zarobił swoich pierwszych stu tysięcy dolarów. Wtedy w ich stosunkach nastąpił przełom (Dziadek nigdy nie był skąpy), a w ślad za tym wybuch uczuć rodzinnych. Teraz z Dziadkiem mieszkała jakaś dwudziestoletnia laska (o jej niewiarygodnej głupocie krążyły legendy), ale jakoś nie wierzyłam, żeby to ona prała mu koszule. Pewnie długo jeszcze zastanawiałabym się nad tym pasjonującym tematem, ale Dziadek wreszcie przemówił: - Podobno dużo pijesz? No proszę! - Zdaje się, że moje pijaństwo stało się ulubionym tematem rozmów - odparłam surowo. Dziadek odwróci wzrok. - Przecież rozumiesz, że ja... że się martwię... chce powiedzieć... - Gdy zaczyna tak właśnie bełkotać, mam ochotę rozpłakać się z rozczulenia. Przewróciłam oczami, dając do zrozumienia, jak bardzo obrzydł mi ten temat, a Dziadek wziął mnie za rękę i boleśnie ścisnął palce. - Co się z tobą dzieje? Oho, jeszcze mi tylko szczerych i serdecznych rozmów brakowało! Ale znając Dziadka, wiedziałam, że tak łatwo się nie wykręcę, dlatego ściągnęłam brwi i odparłam z urazą: - Nie piję dużo. Tylko wieczorem (to nie do końca prawda) i tylko po pracy (kolejna nieścisłość), więc... - Gwiżdżę na pracę - wybuchnął. - Chcę wiedzieć... - Zrozumiał, że przyjął niewłaściwy ton, zamrugał oczami jak urażone dziecko i dokończył rozczulająco: - Porozmawiaj ze mną. - Na temat mojego rzekomego picia? Nie wiem, kto ci donosi, ale do alkoholizmu mi jeszcze daleko. - Naprawdę spędzasz wieczory w barze? - I co w tym złego? Przecież muszę jakoś spędzać wolny czas! To co, mam wyszywać krzyżykami czy robić ci szaliki na drutach? - Kiedyś umiałaś znaleźć sobie zajęcie. - Kiedyś miałam bujną wyobraźnię. Teraz mi przeszło. Patrzył na mnie, próbując ubrać swoje uczucia w słowa. Rzadko mu się to udawało, nie udało mu się również i tym razem; westchnął z goryczą i powiedział przepraszająco: - Boli mnie, gdy słyszę, jak inni... - Jeszcze słowo o moim piciu i poślę cię do diabła. Znów zamrugał jak małe dziecko. - Przysięgam, że piję umiarkowanie - odparłam - a raczej czasami pozwalam sobie się napić. A w barze siedzę dlatego, że w moim cholernym mieszkaniu jest za dużo miejsca. Myślałam, żeby kupić psa, tylko nie mogę się zdecydować co do rasy. Może jamnika? Jak myślisz? Jamniki są takie sympatyczne.

- Według mnie są okropne. - Nie masz racji. Są strasznie sympatyczne, trochę śmieszne, ale... - Mała... - Nie pamiętam, żeby nazywał mnie inaczej, a przez niego wszyscy zaczęli tak do mnie mówić. Czasem mi się wydaje, że imię, które dostałam przy urodzeniu, w ogóle nie jest moje. Dziadek wymawia to słowo jakoś tak szczególnie, seksownie... Może odruchowo zwraca się tak do wszystkich swoich kobiet, żeby się nie pomylić? Coś w tym musi być... - Mała... - powtórzył, pogładził moje kolano i nagle wypalił: - Czuję się winny. - Z jakiej racji? - zdumiałam się. - Chyba powinienem był... poświęcałem ci za mało uwagi. Nie mam pojęcia, o czym myślisz, co cię martwi... I naprawdę przeraża mnie to, co mówią... - Sądziłam, że temat mojego picia już zakończyliśmy. Najwyraźniej komuś bardzo zależy na tym, żebym wyglądała na alkoholiczkę. Wszystko jest w porządku, a wyglądam tak okropnie dlatego, że noc nie należała do najprzyjemniejszych. - Stało się coś? - Ściągnął brwi. W jego spojrzeniu dał się wyczytać niepokój - o mnie. - Stało, ale da się przeżyć. - Jak uważasz... A może powinniśmy razem odpocząć, jak za starych dobrych czasów? Tylko ty i ja, i żadnych spraw... Pomysł nie wydawał mi się zbyt pociągający, ale nieszcze- gólnie wierzyłam w jego realizację - przecież do wyborów zostało zaledwie kilka dni. Dlatego zamiast się denerwować, tylko bez słowa skinęłam głową. Rzecz jasna Dziadek również przypomniał sobie o wyborach, bo skrzywił się niechętnie, rozumiejąc, że za bardzo się pospieszył. - Oczywiście, teraz... no, sama rozumiesz, ale jak się to wszystko skończy... Znowu skinęłam głową, tym razem z ulgą. Jak się to wszystko skończy, to na pewno zacznie się coś nowego, więc mogę spać spokojnie. Dziadek poklepał mnie po kolanie i powiedział: - Kocham cię... - Wstał i podszedł do biurka. Wyglądało na to, że audiencja dobiegła końca. Wstałam, zastanawiając się, czy warto zaczynać rozmowę o zamordowanej dziewczynie, i zdecydowałam, że nie warto. - To wszystko? - spytałam z powątpiewaniem. - Wybacz, mam masę spraw... - Wezwałeś mnie, żeby zapytać o moje samopoczucie? - Nie widzieliśmy się ponad tydzień, dokładnie osiem dni. No i wszystkie te rozmowy... - Mogłeś zadzwonić. - Chciałem cię zobaczyć. - Aha. No to idę. Skierowałam się do drzwi, po drodze oddychając z ulgą. Byłam pewna, że wezwanie wiąże się z nocnymi wydarzeniami, a skoro się pomyliłam, to znaczy, że albo Dziadek o niczym nie wie, albo uważa, że nie ma to z nami nic wspólnego. Innymi słowy, nie zna zamordowanej i nie spędził z nią tej nocy.

- To może jednak mi powiesz, co takiego zdarzyło się tej nocy? - usłyszałam, gdy już położyłam rękę na klamce. Taak... - Zadzwonił do mnie Wołków - oznajmiłam, odwracając się. - Zamordowano dziewczynę z „Piramidy", w jej mieszkaniu. Wołków znalazł pod fotelem twoją wizytówkę. Nowina, jeśli tylko była dla niego nowiną, nie zrobiła na nim żadnego wrażenia. - Kradzież z włamaniem? - Nie wygląda na to. - Nie widzę powodu do niepokoju - rzekł po chwili zastanowienia. - A ty? - Ja też nie. Wołków jest trochę zaniepokojony. - Czym? - Zeznaniami sąsiadów. Rzekomo dziewczynę odwiedzał wujaszek bardzo podobny do ciebie. - Jak ona się nazywa? - Ałła Dmitrijewna Kudrina - powiedziałam i podałam adres, czekając na reakcje. Dziadek zacisnął wargi, potem pokręcił głową. - Nie, nigdy nie słyszałem tego imienia. Szczerze mówiąc, nie poczułam ulgi. Dziadek potrafił bardzo przekonująco kłamać. - I znaleźli u niej moją wizytówkę? - Tak jest, całą we krwi. - To niedobrze - zauważył. Wzruszyłam ramionami; niech sobie sam wyciąga wnioski. - I co ty na to? - zapytał, patrząc na mnie przenikliwie. - Na razie nic. Jeśli jej nie znasz... - Nie znam. - To świetnie. W takim razie idę. - Znów złapałam za klamkę, chcąc wyjść. - Skoro nie miałaś zamiaru mi o tym mówić, to znaczy nie uważasz, że może to mieć jakieś konsekwencje? - Nigdy nie wyciągam wniosków zbyt pochopnie. - Sprawę prowadzi Wołków? - Tak. - I wizytówkę widział tyłko on? - Nie mam powodów, by mu nie wierzyć - Dobrze. - Dziadek odsunął szufladę biurka, wyjął kopertę, zajrzał do niej i rzucił na blat. - Przekaż mu i powiedz, że zależy mi na tym, aby zabójcę znaleziono jak najszybciej. Oczywiście może liczyć na naszą pomoc. Wsunęłam kopertę do torebki i pomaszerowałam się do drzwi, zastanawiając się, dlaczego się tak podle czuję. - Będziesz się z nim dziś widzieć? - Tak. Koło obiadu. - Informuj mnie na bieżąco. - Oczywiście. Na wszelki wypadek przystanęłam - może będzie chciał jeszcze coś powiedzieć na

pożegnanie? - ale Dziadek wsadził nos w papiery, więc wyszłam, cicho zamykając za sobą drzwi W sekretariacie siedział jakiś typ, nerwowo poprawiając krawat Podeszłam do biurka, Rita spytała szeptem: - No i jak? - Nic szczególnie ciekawego. - A po co cię wzywał? - Umoralniał mnie, ktoś mu nagadał, że za dużo piję. - Pewnie Lalin. Ten to wie, ile mam majtek i staników w szafie. - Cholerny zboczeniec. - Właśnie. Któregoś dnia wezmę się na odwagę i tak niektórym nagadam... Chyba mówiła szczerze, dlatego powiedziałam: - Lepiej nie. - Wiem. Ale czasem ciężko się powstrzymać. - Dobrze nam za to płacą. - To na pewno. Zapomnij, co naplotłam. - Już zapomniałam. Wyszłam z sekretariatu, zrobiłam kilka kroków korytarzem i zobaczyłam Czernika. Wyłonił się zza rogu, niby spiesząc dokądś w swoich sprawach, ale odniosłam wrażenie, że pulchny księgowy czekał właśnie na mnie. Niby chciał mnie minąć, ale nagle stanął jak wryty, zrobił dwa kroki, odchrząknął i zastygł. - Co słychać? - spytał bez sensu, ponieważ moje sprawy powinny go interesować równie mało, jak jego sprawy mnie. - Wszystko wspaniale. - Aha... Tak sobie pomyślałem: a może napilibyśmy się kawy? Bo chyba wybierała się pani do bani, prawda? Kiedy indziej bym się wykręciła brakiem czasu, ale teraz zaciekawiło mnie, czemu on się tak kryguje, dlatego skinęłam głową i poszliśmy do baru na pierwszym piętrze. Alkoholu tu nie podawano i niewielkie pomieszczenie urządzone w chińskim stylu było właściwie bufetem, lecz urządzono je tak elegancko, że nazwa „bufet" kompletnie nie pasowała. Stanęliśmy przy barze, Czernik zamówił dwie kawy, popatrzył na mnie, a potem zaczął z zainteresowaniem oglądać lakową miniaturę. Wyraźnie chciał o czymś porozmawiać, ale odwagi wystarczyło mu tylko na to, żeby zamówić kawę. Teraz stał i cierpiał, pewnie żałując, że w ogóle mnie tu ściągnął. Mój Boże, jak mi obrzydli ci rąbnięci faceci, zgaduj tu teraz, człowieku, czego on chce. Wypiłam swoją kawę bez słowa. Czernik również się nie odzywał, tylko wycierał czoło chusteczką do nosa i sapał. - Jakieś kłopoty? - spytał w końcu. - U kogo? - Uniosłam brwi. - No przecież ja naprawdę chciałbym wiedzieć - rzekł z urazą. - Dlaczego wszyscy mnie tak traktują? Przecież należę do zespołu i to jest dla mnie tak samo ważne jak dla każdego innego... Dlaczego wszyscy wszystko przede mną ukrywają? - Dziadek wezwał mnie, bo jakieś bydlę powiedziało mu, że piję jak koń.

Próbowałam go przekonać, że nie jest, ale nie udało mi się. - Poważnie? - Ucieszył się. - Co poważnie? - Poważnie z tego powodu? - Tak Chyba mi nic uwierzył. - I naprawdę żadnych problemów? - Problemy może i są, ale mnie nie dotyczą. Dlaczego w ogóle zaczął pan o tym mówić? - Jest zły jak czort. Mówiłem przecież, zupełnie jakby się wściekł... A przy tym do godziny dziesiątej rozmawiał ze mną po ludzku, a potem... i wezwał panią. Wszyscy wiedzą, że pani... no, że kiedy coś się dzieje... - Poczerwieniał z irytacji, a ja skinęłam głową, chcąc mu pomóc. - Przecież ma pani wykształcenie prawnicze - dodał, gdy nie udało mu się wymyślić nic lepszego. To się zgadza, mam wykształcenie. W załodze Dziadka byłam asystentem do spraw kontaktów z opinią publiczną - chyba tak brzmiała oficjalna nazwa. W rzeczywistości kontaktowałam się z milicją i odpowiednimi służbami, łagodząc pojawiające się od czasu do czasu konflikty. Czasem, jeśli Dziadek sobie tego życzył, prowadziłam własne śledztwo. Nie powiem, żeby mnie zawalano robotą, ale przed wyborami zawsze coś się działo. Popatrzyłam na Czernika, usiłując odgadnąć, co kryje się za jego niepokojem. - Czyli u pani wszystko w porządku - mruknął i spróbował popatrzeć na mnie przenikliwie. W tym celu zmrużył oczy, które za szkłami okularów wydawały się śmiesznie małe, i wysunął do przodu podbródek. Pewnie długo trenował przed lustrem miny z jakiejś broszury w rodzaju Jak dodać sobie ważności? Sama czytuję czasem takie rzeczy, ale niewiele mi to daje, Czernikowi najwyraźniej również. - „Wszystko" to za dużo powiedziane - odparłam, obserwując go. - Ale na razie nic szczególnego się nie dzieje. - Aha. - Skinął głową i to „aha" zupełnie nie pasowało do człowieka z jego miną, ale teraz było mu to obojętne. Zerknął na zegarek, zakręcił się na krześle, jakby nie mógł się zdecydować na zrobienie czegoś rozpaczliwego, w końcu wstał i po wiedział: - To ja już pójdę... pracy mam tyle, że... - Ale wbrew zapowiedzi usiadł i spojrzał na mnie żałośnie. - Chciałem... Wie pani co, a może zjedlibyśmy kiedyś razem kolację? Gdyby nagle zaczął łykać noże i widelce, zrobiłby na mnie mniejsze wrażenie. Ale nie spadłam z wysokiego stołka i nie wytrzeszczyłam na niego oczu, tylko rozciągnęłam wargi w uśmiechu i powiedziałam: - Z przyjemnością. - Aha - odparł bez entuzjazmu. - To może w przyszłym tygodniu? - Albo po wyborach - podsunęłam. - Tak, tak, teraz jest tyle pracy... - O co chodzi? - spytałam ostro, usuwając uśmiech z twarzy. - Czemu się wijesz jak piskorz? - Nic, nic! - zawołał przestraszony. Zbladł, jego twarz pokryły grube krople potu.

Czernik zapomniał o chusteczce i siedział nieruchomo, żałośnie mrugając oczami. - Ktoś do ciebie dzwonił? - zapytałam, przypominając sobie ochrypły głos. - Do mnie? Kto? Nie... Skąd ta myśl? - Może ktoś, kto nie chciał się przedstawić? - Nikt do mnie nie dzwonił - pisnął, obejrzał się przerażony i zaczął się zsuwać z taboretu. Przytrzymałam go za ramię. - Arturek, skoro mówi się „a", to trzeba powiedzieć „b", albo w ogóle nie otwierać dzioba, bo zaczyna to wyglądać bardzo podejrzanie. - Ja... Co pani... Ja chciałem tylko... - Niech pan idzie. Ma pan pracy po uszy. Zna pan mój telefon. - Oczywiście, oczywiście... Wyglądał na mocno stropionego i wystraszonego. Skinął mi głową i szybko wyszedł z baru chwiejnym krokiem. - Kompletny wariat - mruknęłam ze złością. Nie było sensu na niego naciskać, jeszcze dostanie zawału, a potem będę go miała na sumieniu. Co prawda Czernik był histerykiem z powołania, wiecznie się czegoś bał i podejrzewał cały świat o knucie przeciwko niemu. A dziś zachowywał się tak idiotycznie, że było jasne - coś musi się za tym kryć. I to nie tylko jego wyobraźnia, lecz konkretne wydarzenia, o których nie odważył się powiedzieć. No i łam sobie teraz, człowieku, głowę nad jego zagadkami... Zamiast łamać sobie głowę, wypiłam jeszcze jedną kawę. Poczułam rozleniwienie, miałam ochotę pojechać do domu, na moją kanapę, przespać się ze dwie godzinki i niech wszyscy idą do licha ze swoimi zagadkami. Powędrowałam na parking. W świetle dnia samochód wyglądał jeszcze gorzej niż nocą, choć już nocą budził dojmujące współczucie. Może by tak zapisać się na jazdy doszkalające? Obeszłam mitsubishi dookoła, pokręciłam głową. Gdy osiągnęłam szczyt sa-moumartwienia, za moimi plecami rozległ się głęboki bas: - To twój rekord. Odwróciłam się i ujrzałam Lalina, naszego szefa bezpieczeństwa, rosłego czterdziestopięcioletniego mężczyznę o wielkich łapach, którymi mógłby zginać podkowy. Uśmiechał się drwiąco, stojąc trzy metry od swojego dżipa, który wygląda jak nowy, mimo że Lalin jeździ nim sześć lat. - Żeby tak rozwalić wózek w ciągu pół roku... - To mój wózek - przypomniałam. - Oczywiście. Dam ci radę, chcesz? - Nie chcę. - Tak też myślałem. Jednak jako starszy towarzysz muszę powiedzieć, że siadanie za kierownica... - No, tylko wspomnij o moim piciu - przerwałam mu - a dostaniesz w zęby. - Ryzykujesz. - Nic podobnego, nie tkniesz mnie. Dziadkowi by się to nie spodobało, a ty jesteś człowiekiem rozsądnym. I ostrożnym - Tak naprawdę po prostu nie umiem krzywdzić małych ślicznych dziewczynek. - I kto tu niby jest tą dziewczynką?

- Dobrze. - Lalin roześmiał się, obejmując mnie za ramiona. - W moim wieku człowiek zaczyna się czuć ojcem wszystkich młodszych od niego więcej niż piętnaście lat. - To „ślicznych" zabrzmiało jak niebiańska muzyka. - Zachichotałam. - Ostatnio słyszę tylko, że parszywie wyglądam. - Zawistnicy. Chodź, musimy pogadać. Poszliśmy do jego samochodu. - Jedyne miejsce, gdzie można szczerze porozmawiać. - Westchnął. - Wózek właśnie sprawdzili, więc możesz się odprężyć. Z jakiej okazji wzywał cię Dziadek? - Wychowywał. - Jak myślisz, czego należy się spodziewać? - Masz na myśli morderstwo? - Oczywiście. Mnie wezwał, jak tylko wyszłaś z gabinetu. - Dziwne, myślałam, że ta sprawa niewiele go obeszła. - Powiedział, że sobie sama poradzisz i mój resort nie musi się włączać. - No to o czym chciałeś pogadać? - O tobie. - Ciekawe. - Westchnęłam, patrząc na jego twarz. Rude wąsy sprawiały, że Lalin przypominał dobrodusznego morsa - bardzo mylne wrażenie. - Z takim zajęciem oglądałaś swój samochód... Nie znając Lalina, można by pomyśleć, że zmienia temat rozmowy, ale ja znałam go dobrze, więc skinęłam głowa i odparłam: - Wgniecenie na boku. Cholera wie, skąd się wzięło. - Otóż to. Krążą plotki, że dużo pijesz. Więcej, jeśli im wierzyć, jesteś skończoną alkoholiczką. - Dzięki - prychnęłam. - A przecież pijesz niewiele więcej niż dowolna dziewczyna twojego wieku, pozycji i stanu. - Że co? - Uniosłam brwi. - Uwielbiam, jak robisz z siebie idiotkę. - Dobrze. Dowiedziałeś się, że nie jestem alkoholiczką. Co dalej? - Komuś zależało, żeby rozeszły się takie plotki. - Oleg... - Westchnęłam. - Powinieneś chyba zmienić prace. Plotki to plotki... - Nie, Mała. Wszyscy widzą, że masz duży wpływ na Dziadka... - Bzdury... - Powiedziałem - wpływ. Trzymasz się z boku i podkreś-lasz, że jego sprawi, cię nie dotyczą. Wierz mi, nie uważam cię za szarą eminencję; jestem nawet pewien, że faktycznie ci wisi dokąd się staczamy, ale wiem też, że Dziadek potrafi zmienić swoją decyzję pod wpływem rozmowy z tobą. Może dlatego, że chce uchodzić za szlachetnego w twoich oczach, a może z jakiegoś innego równie zabawnego powo- du. I nie tylko ja o tym wiem. - Nie całkiem rozumiem... - Spochmurniałam. Ta rozmowa wydała mi się nieciekawa i w ogóle przestała mi się podobać. - Zaraz ci wyjaśnię. Ktoś bardzo chce, żebyś zaczęła źle wyglądać w oczach Dziadka. Ktoś się poważnie boi twojego wpływu. Ktoś się do czegoś szykuje...

- I to ma być wyjaśnienie? Ktoś? Kogoś? Czegoś? Wkrótce wybory, wszyscy dostają paranoi i zdaje się, że nie jesteś wyjątkiem... - Możliwe. Jeśli nawet dostaje paranoi, to jeszcze nie jest źle, znacznie gorsze byłoby co innego: przegapienie chwili, gdy... - Już się wystraszyłam. - Uśmiechnęłam się. - Sam jestem wystraszony i to zabójstwo zupełnie mi się nie podoba. Informuj mnie na bieżąco. I zastanów się nad tym, co powiedziałem. - Myślisz, że nasi konkurenci... - Niekoniecznie, mamy pod dostatkiem własnych mądrali. To wzbudziło moją czujność. Lalin nie jest człowiekiem, który wygłaszałby podobne oświadczenia ot, tak sobie. Wymieniliśmy spojrzenia. - Nie zadawaj głupich pytań - warknął. - Nic nie mam. Ja tylko odpowiadam za bezpieczeństwo Dziadka. Wiem, ile bab przerżnął ten czy inny jego asystent, ale nie wiem, o czym jest mowa w gabinetach, do których nie mam wstępu. - A chciałbyś? - nie wytrzymałam - Aż do bólu. Długie lata w wywiadzie wyostrzyły mi zmysł węchu i po przyjacielsku ci mówię: coś dojrzewa, podskórnie, w stanie utajenia i tacy jak my mogą się znaleźć nad rozbitym korytem. To bardzo proste, jeśli nie wiesz, kto jest twoim przyjacielem, a kto wrogiem. A jak się dowiedzieć, kto jest kim w tym kłębowisku węży? - Co to ma być, propozycja współpracy? - Dlaczego nie? - Lalin chyba się obraził. - Dobrze, będę czujna. - Bądź - odparł i ja szybko wysiadłam z jego dżipa. Co za dzień - pomyślałam z goryczą, idąc do swojego samochodu. - Tyle informacji na moją biedną głowę... Jak tu nie wypić, żeby zaprowadzić porządek w tym chaosie myśli? Ale o dziwo, wcale nie miałam ochoty się napić. Niektórzy to umieją zepsuć człowiekowi nastrój... Odjechałam kilka ulic dalej, żeby nie sterczeć ludziom na oczach, zaparkowałam przy chodniku, wparłam podbródek w dłonie skrzyżowane na kierownicy i zamyśliłam się. Co do wpływu, jaki rzekomo mam na Dziadka, to Lalin się pomylił. Nic podobnego. Dziadek w ogóle nie należał do ludzi którzy ulegaliby czymkolwiek wpływom. Intrygi konkurentów? Też raczej nie, dla nich jestem zbyt niezna-czącą figurą, nie warto tracić na mnie czasu. Wychodzi na to, że plotą byle co z nudów, a Lalin w przystępie podejrzliwości... Ale faktycznie, nie powinnam przesiadywać wieczorami w knajpach, w końcu mogę posiedzieć w domu, przed telewizorem. Dla mnie to niewielka różnica, a ludzie pomyślą, że po ochrzanie Dziadka przestałam pić albo walę wódkę w samotności, co jest bardziej prawdopodobne Przy okazji, wcale nie lubię wódki i na noc wypijam wyłącznie w celach medycznych. Cierpię na bezsenność i mniej więcej o pierwszej w nocy zaczynam się nad sobą użalać i zraszam poduszkę łzami. Moje życie wydaje mi się zmarnowane i tylko pół butelki wina może przywrócić mi równowagę ducha i wywołać senność. Wtedy z myślą: „Życie zaczyna się układać..." zasypiam. - Jesteś nudna - powiedziałam sobie odruchowo. - No rób coś, przecież za to ci

płacą! Przed spotkaniem z Wołkowem mogłabym podjechać do „Piramidy", dowiedzieć się czegoś o zabitej dziewczynie. Znaleźć Marka i zlecić mu obserwację Czernika. Czernikowi naprawdę wysiadły nerwy, niech Mark się nim zajmie. Wybrałam numer komórki, ale okazało się, że abonent jest niedostępny. To mogło oznaczać tylko jedno - Mark siedzi w saunie. Wizyta w saunie była dla niego czymś w rodzaju obrządku religijnego, wyłączał telefon zaraz po przestąpieniu jej progów w myśl hasła: niech cały świat zaczeka. Nie zdążyłam odłożyć telefonu, gdy zadzwonił Wołków. - Możesz przyjechać do knajpy na Kuznieckiej? - Oczywiście - odparłam i zapaliłam silnik. * * * Wołków siedział przy stole w dumnej samotności - poza nim i młodym kaukaskim barmanem, nudzącym się za barem, w knajpie nie było nikogo. Podeszłam i siadłam naprzeciwko, Wołków podniósł głowę znad kawałka smażonego mięsa i westchnął. - Nie da się tego jeść - poskarżył się, - No to po co się męczysz? - Przecież zapłaciłem. - Lej na pieniądze, zdrowie ważniejsze... A propos... -Wyjęłam kopertę i podałam mu. Wziął, zajrzał do środka i schował do wewnętrznej kieszeni marynarki. - Czyli Dziadek uważa, że to może mieć poważne konsekwencje - rzekł w zadumie. - Dziadek uważa, że mamy pomóc milicji znaleźć zabójcę. - Będziesz mi się plątać pod nogami. - Za bardzo ci nie zaszkodzę, więc nie zgrywaj sierotki - Napijesz się wódki? - zapytał nagłe. - Nie piję. - Od dawna? - Od rana. - A ja się napiję. - Gestem przywołał kelnera. Minutę później kelner przyniósł wódkę, Wołków wypił, zagryzł pomidorem i popatrzył na mnie ze smutkiem. - Czasem człowiek chciałby rzucić to wszystko w diabły i odejść... - Za każdym razem, gdy przywożę ci pieniądze, mówisz to samo. Co to, recydywa sumienia? - Ty pewnie nie masz nawet pojęcia, co to takiego - burknął.

- Po prostu lubisz się zgrywać. Facet twojej budowy nie zaczyna kretyńskich rozmów po jednej setce wódki. - Naprawdę nie wiem, dlaczego cię w ogóle lubię. - Wiesz. Ale to nieważne. - A co jest ważne? - Pojęcia nie mam. Zawsze, gdy się nad tym zastanawiam, dochodzę do nieciekawego wniosku. Prawie zawsze wychodzi mi, że nic. - Bardzo optymistyczne. - A co byś chciał? - Dobrze, część duchową możemy uznać za zakończoną. Teraz do rzeczy. Mam wyniki sekcji: dziewczyna zmarła około dwudziestej trzeciej, dokładniej - około dwudziestej drugiej czterdzieści pięć. Przyczyna - uduszenie... Czemu się krzywisz? - A co, mam się świecić ze szczęścia? - Dziewczynę duszono, ale nie ma żadnych śladów walki, wygląda na to, że aż do ostatniej chwili niczego nie podejrzewała. Leżała na łóżku, morderca podszedł z boku, zarzucił jej na szyję pończochę i nawinął na oparcie łóżka. Dziewczyna otworzyła usta, żeby zacząć krzyczeć, ale chyba nie zdążyła. Kiedy przestała się ruszać, wcisnął jej do ust dolary i zajął się sekcją zwłok, potem napisał orędzie na ścianie i zwiał. - I co ci się tu nie podoba? - spytałam po chwili milczenia. - Wszystko - odparł Wołków, wkładając do ust kawałek mięsa. - A tak szczególnie? - spróbowałam jeszcze raz. - Mamy do czynienia z psychopatą. Nie lubię psychopatów. - A może ktoś chciał, żebyś myślał, że to dzieło psychopaty? - Po co? - Jeszcze nie wiem. Zastanówmy się. Skręcił dziewczynie kark, więc dlaczego nie miałby na tym poprzestać? - Mam dwa warianty. Albo nie był pewien, że już ją załatwił, i wolał się zabezpieczyć, albo był w takim szale, że zwykłe skręcenie karku wydało mu się niewystarczające. - A napis na ścianie i dolary? - Atak zazdrości. I tu również są dwa warianty: dziewczyna była materialistką i jej przyjacielowi to obrzydło albo dowiedział się, że dorabia na boku. Dolary w tym kontekście oznaczają jedno: udław się tą forsą. Napis pasuje do schematu. - Gdyby był psychopatą... - Nie „gdyby". Przecież widziałeś, co z nią zrobił. - Psychopaci zabijają tylko dlatego, że chcą zabić, nie muszą demaskować zdrady. - Do czego zmierzasz? - zainteresował się wreszcie Woł- - Nie mam nic przeciwko napisowi - psychopaci lubią zostawiać autografy. „Suka" brzmi uniwersalnie, może oznaczać, że gość nie lubił kobiet w ogóle, albo konkretnie sprzedajnych kobiet, albo brunetek, albo blondynek. Ale dolary to raczej gest oszukanego kochanka. Albo oszukanej żony kochanka. - Brzmi oryginalnie - prychnął Wołków. - Zdaje się, że nie słyszałaś o kobietach

psychopatkach? - Mam duże wątpliwości co do tego, czy to faktycznie był psychopata. Świr - proszę bardzo, ale nie psychopata. Teoretycznie kobieta mogła to wszystko przeprowadzić równie sprawnie jak mężczyzna. Po nawinięciu pończochy na oparcie łóżka nietrudno złamać komuś kark, a już z trupem możesz sobie robić, co chcesz. Właśnie, prawdziwy psychopata nie pozwoliłby, żeby jego ofiara umarła, zanim zdążyła się przestraszyć. Pewnie włączyłby głośniej muzykę i wypatroszył ją żywcem. Wołków odsunął talerz i zamyślił się. - Przyznam, że mnie też przyszło to do głowy - powiedział w końcu. - Dziewczyna została zgwałcona? Wołków pokręcił głową. - Kto znalazł ciało? - Sąsiad wracał do domu po pierwszej w nocy i zwrócił uwagę na uchylone drzwi. - Wszedł do mieszkania? - Nie. Zadzwonił trzy razy, nikt mu nie odpowiedział i to go zaniepokoiło. Razem z żoną obudzili sąsiadów z piętra i po naradzie zadzwonili na milicję. - Co to za sąsiedzi? - Zwyczajni ludzie, w średnim wieku, średnio zamożni. Zamordowaną znali bardzo słabo, wiedzieli tylko, że ma na imię Ałła. Sąsiadka była u niej dwa razy, gdy zbierała pieniądze na zamontowanie stalowych drzwi wejściowych. Oboje twierdzą, że mężczyźni często odwiedzali Ałłę, ale podobno nie potrafią nikogo rozpoznać, nie przyglądali się. - Ale przecież ktoś dokładnie opisał jednego z gości? - Wczoraj. Dziś rano już nikt nie mógł sobie niczego przypomnieć. - Tylko mi nie mów, że ktoś zdążył nad nimi popracować. - Nie mówię. Chcę się tylko dowiedzieć, co będziemy robić: szukać zabójcy czy udawać idiotów? - Dziadek powiedział: szukać. Ale należy wziąć pod uwagę, że każde słowo może mieć wiele znaczeń... - Boże, jak ja nie znoszę, gdy się tak mądrzysz... - wyję-czał Wołków. - Powiedział: znaleźć, i sprawiał wrażenie, jakby wcale nie przejął się tą sprawą. Na wizytówkę prawie w ogóle nie zwrócił uwagi, a o pomocy śledztwu mówił zupełnie poważnie... Ale to jeszcze nic nie znaczy, to znaczy, nie będzie nic znaczyć, jeśli w czasie śledztwa stwierdzimy coś... - Dzięki, że mi wyjaśniłaś - prychnął. - Jak tylko zobaczyłem tę dziewczynę, od razu wiedziałem, że będą kłopoty. - Tak, mówiłeś. Nie patrz na mnie z taką nadzieją, jestem tylko dziewczynką na posyłki, po co tracić na mnie nerwy? - Dobrze, uznajmy, że go szukamy, to znaczy, chcemy znaleźć. - Znaleźć trzeba koniecznie, a co do całej reszty... Wołków znowu się skrzywił i postanowiłam zachować swoje cenne myśli dla siebie. Uśmiechnęłam się przepraszająco. - Teraz chłopaki rozmawiają z innymi lokatorami - Wołków westchnął. - Może znajdą jakiś punkt zaczepienia... W „Piramidzie" też popracują z personelem, ale

sama wiesz... Właśnie, chciałbym, żebyś pojechała do tej „Piramidy". Skinęłam głową. No cóż, Wołków ma rację. Sąsiedzi mogli się nie przyglądać gościom Ałły, ale przyjaciółki z klubu powinny być zorientowane w jej sprawach miłosnych, a ja powinnam pierwsza się o tym dowiedzieć. - Kiedy zacząć? - Jeszcze dziś. Chłopaki będą tam do szóstej... - Jasne. - I jeszcze jedno. Mam nadzieję, że pracujemy razem - warknął. - To oczywiste - odparłam z lekką urazą, myśląc przy tym, że ścieżki Pana są kręte, a pragnienia Dziadka nieprzewidywalne. Wołków w takich wypadkach zwykle uśmiechał się krzywo, nie wierząc w moje słowa, ale teraz spojrzał na mnie, jakby chciał przeczytać moje myśli, i powiedział: - Liczę na ciebie. Nic innego, tylko wódka uderzyła mu do głowy. Zrobiłam smętną minę i skinęłam głową, próbując wyrazić tą pantoniimą gotowość współpracy. Ale jemu chyba to nie wystarczyło, bo oznajmił: - Nadchodzi czas prób... W takiej sytuacji człowiek chciałby wiedzieć, kto jest przyjacielem, a kto... Co jest grane, zmówił się z Lalinem czy co? A może taktycznie w powietrzu wisi burza i tylko ja na skutek wrodzonej tępoty nie umiem tego zauważyć? Ciekawe, że wszystkim nagle zaczęło tak zależeć na mojej przyjaźni... Nie lubię rozczarowywać ludzi, dlatego z poważną miną skinęłam głową. - Masz rację, możesz na mnie liczyć. - A także na wstawiennictwo Najświętszej Mani Panny, do której codziennie zwracam się w swoich modłach - dodałam w myślach, wstając od stołu. Wołków uśmiechnął się i nawet uścisnął mi dłoń, co wypadło tak wzruszająco, aż zapragnęłam rzucić mu się na szyje. Ale to by już była przesada, jeszcze zacząłby mnie podejrzewać o nieszczerość. - Zadzwonię - powiedziałam i poszłam do wyjścia, zostawiając go sam na sam z pozostałością obiadu i intrygującymi myślami. Nie spodziewałam się niczego dobrego od chwili, gdy Wołków obudził mnie w nocy i wspomniał o kłopotach, ale teraz poczułam się zupełnie zgnębiona. To znaczy, bardzo chciałam być optymistką i nawet od czasu do czasu powtarzałam sobie, że wizytówka nie ma żadnego znaczenia i niby dlaczego mam się nią martwić, ale teraz mój optymizm rozwiał się jak dym. Wprawdzie nadal powtarzałam, że wizytówka to nic takiego, ale coś poważnie mnie niepokoiło, coś, czego nie potrafiłam nazwać. Wsiadłam do samochodu, pogapiłam się chwilę na przechodniów, w końcu postanowiłam jechać do domu. Za wcześnie było, żeby się zjawiać w „Piramidzie", a innego pożytecznego działania (pożytecznego dla Dziadka oczywiście) nie zdołałam wymyślić, więc zdecydowałam wykorzystać ten czas na życie osobiste. Przypomniałam sobie powtarzaną opinię na temat mojego wyglądu i zajrzałam do salonu urody, w którym spędziłam półtorej godziny, próbując uwolnić się od ciężkich myśli. Zjadłam obiad w restauracji i w końcu pojechałam do domu. Emerytowany generał powitał mnie ze swojego balkonu.