Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 114 850
  • Obserwuję510
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań681 984

Polakowa T. - 02 Smak lodowego pocałunku

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :680.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Polakowa T. - 02 Smak lodowego pocałunku.pdf

Beatrycze99 EBooki P
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 169 stron)

TATIANA POLAKOWA Smak lodowego pocałunku

Tego ranka świat wyglądał wyjątkowo parszywie. Jęcząc i stękając, wyszłam na balkon z butelką wody mineralnej w reku. Popatrzyłam na park naprzeciwko, potem na ulicę i nie bez przyjemności skonstatowałam: - Nic ciekawego... Napiłam się prosto z butelki i zakasłałam - woda była zbyt zimna. Na balkon wkroczył jamnik Saszka, spojrzał na mnie z wyrzutem i nawet jakby pokręcił głową. - Tylko nie próbuj mnie pouczać - uprzedziłam go na wszelki wypadek - bo i tak nie będę słuchać... - Pies odwrócił się i powędrował do kuchni - I bardzo dobrze! - rzuciłam za nim, znów napiłam się wody i też powlokłam się do kuchni. Saszka czym prędzej wyszedł - wyraźnie obrażony. Westchnęłam i rozejrzałam się; taktycznie, wyjątkowy tu śmietnik. Postawiłam butelkę na stok i poszłam do łazienki Pól godziny później świat nie budził już wstrętu, pojawiły się w nim nawet rzeczy niepozbawione przyjemności - na przykład kawa. Wypiłam filiżankę, zamknęłam oczy i spróbowałam sobie przypomnieć, jaki dziś dzień tygodnia. Wtorek czy środa? Chyba środa. Wtedy zadzwonił telefon. Aż mnie skręciło. Jeśli to Dziadek, mój stary przyjaciel i chlebodawca, to lepiej od razu się powiesić... Na szczęście dzwonił Borka. Głos miał schrypnięty i mówił z trudem - co wcale mnie nie zdziwiło, przecież poprzedniego dnia piliśmy razem. - Jak tam? - zapytał z męką w głosie. - Już lepiej. - A ja się czuję strasznie. - Trzeba mniej pić - zauważyłam filozoficznie. - Jasne... Albo więcej. Najgorzej to tak ni w pięć, ni w dziewięć. Słuchaj, Mała, dzwonię, bo... Wczoraj żeśmy trochę pohulali, a dzisiaj... na prawie trzeźwą głowę... Nie będziesz miała nieprzyjemności? - Mam ich pełno, jedna mniej, jedna więcej... - Ta ruda wydra, co się kręciła po komendzie, to chyba dziennikarka. Coś mi się wydaje, że już ją gdzieś widziałem. - No i dobrze. - A może gdzieś zadzwonisz na wszelki wypadek? - Obejdzie się. - Ale... - Daj spokój - przerwałam mu. - Łeb mi pęka, nie męcz. - No, jak uważasz - powiedział Borka, chyba ucieszony, i wyłączył się. A ja przywołałam w pamięci wydarzenia minionej nocy. Wydarzenia niewarte były złamanego grosza, ale, o dziwo, strasznie mnie wzburzyły i z rozpaczy się upiłam. - Trzeba z tym skończyć - wygłosiłam z udręką, niespecjalnie wierząc sama sobie, a potem wstałam, ubrałam się i krzyknęłam Saszce:

- Dość tych dąsów, idziemy na spacer! Saszka niespiesznie poszedł w stronę drzwi i od czasu do czasu zerkał na mnie, jakby sprawdzając, czy idę z tyłu, i ciężko wzdychał, spuszczając głowę. - No już byś przestał, naprawdę - burknęłam, zamykając drzwi. - Dobra, upiłam się, każdemu się może zdarzyć. Wczoraj bardzo cierpiało moje poczucie sprawiedliwości, opowiadałam ci przecież. Ale za to długo spacerowaliśmy, tu już nie możesz się przyczepić. A że śpiewałam, weszłam na karuzelę na placu zabaw... To dlatego, że miałam dobry humor, przypomniałam sobie dzieciństwo i takie tam... Pies rzucił mi ciężkie spojrzenie. Demonstracyjnie szedł w pewnej odległości, jakby udawał, że mnie nie zna, co wydało mi się obraźliwe. Gdy weszliśmy do parku, klapnęłam na pierwszej napotkanej ławce. W nocy spadł deszcz i teraz połyskiwały kałuże, wiatr przeganiał liście po ścieżkach... Objęłam się rękami i siedziałam skulona, gapiąc się w przestrzeń. Saszka podszedł do mnie, otarł się o moje nogi, a potem ze smutkiem zajrzał mi w oczy. Mrugnęłam do niego. - Jakoś to będzie. - Westchnęłam. Wstałam i pomaszerowaliśmy na spacer po alejkach. Saszka lubił spacery, a ja nie znosiłam swojego mieszkania. Nie przychodziły mi do głowy żadne ważne sprawy, którymi miałabym się teraz zająć, a na świeżym powietrzu czułam się znacznie lepiej niż w przesiąkniętej papierosowym dymem kuchni - w efekcie łaziliśmy ponad dwie godziny. Poczułam się znacznie lepiej, wybaczyłam światu, że uparcie nie chce się wydać przyjemniejszy, i nawet poczułam lekki głód, choć zwykle przed czternastą mój żołądek przyjmuje tylko kawę. - Wracamy do domu! - zawołałam Saszkę. Chyba też zgłodniał, bo zawrócił bez sprzeciwu. Zjedliśmy śniadanie. Właśnie wyciągnęłam nogi i położy- łam je na sąsiednim fotelu z zamiarem ucięcia sobie krótkiej drzemki, gdy odezwał się telefon. Głos Ritki brzmiał tak, jakby przemawiała na mojej stypie. - Co ty wyrabiasz? - spytała z męką w głosie. - Dziadek normalnie... jeszcze go takim nie widziałam. Pospiesz się i na swoje usprawiedliwienie wymyśl coś budzącego litość. -Już ktoś nakablował? - warknęłam. - Ritka, może powiedz, że mnie nie znalazłaś, co? Komórka nie odpowiada i takie tam... - Nie, przyjedź do biura. I spróbuj wyglądać przyzwoicie. - To nie będzie łatwe - poskarżyłam się i odłożyłam słuchawkę. Wykrzywiłam się do Saszki i westchnęłam. - Trzeba jechać... Wiesz co, jedź ze mną. Porządny człowiek nie będzie przecież wrzeszczał przy psie, co? Jak myślisz? -Jednocześnie zaczęłam się zastanawiać, czy można nazwać Dziadka porządnym człowiekiem. Tak mnie to wciągnęło, że gdy spojrzałam na zegarek, uznałam, że trzeba się pospieszyć. Zwykle w tak ciężkich chwilach ignoruję lustro, ale Ritka kazała mi wyglądać przyzwoicie i dlatego jednak się przejrzałam. Zobaczyłam spuchniętą twarz i siniak na lewym policzku, który wybitnie mnie upiększał.

- A to, kurczę, skąd? - Skrzywiłam się. Skacowana gęba skrzywiła się w odpowiedzi. - Tak, uroda to straszna siła... A im dalej, tym straszniej. Wyjęłam kosmetyczkę i próbowałam przywrócić sobie niedawną atrakcyjność, ale pięć minut później machnęłam ręką i wrzuciłam kosmetyczkę do szarki. Saszka wpakował się do torby i stamtąd zerkał na mnie czujnie. - Idziemy. - Skinęłam głową, wzięłam torbę i poszłam Nowiutki citroen, prezent od Dziadka na kolejne urodziny, cieszył oko. Saszka szczeknął zadowolony, wóz wyraźnie mu się podobał. - No co, psie? - Mrugnęłam do niego i postawiłam torbę na siedzeniu obok. - Dobrze jest żyć, a dobrze żyć jest, jak wiadomo, jeszcze lepiej. Już wchodząc po schodach do głównego wejścia, zrozumiałam, że popełniłam całe mnóstwo błędów strategicznych. Po pierwsze, miałam na sobie dżinsy. Powszechnie wiadomo, że Dziadek nie znosił kobiet w spodniach - przyjść do niego w dżinsach oznaczało okazać brak szacunku. Po drugie, adidasy były brudne (na tle czerwonego dywanu w holu wręcz skandalicznie brudne), a Dziadek nie cierpi brudnych butów. Do tego dochodziła spuchnięta twarz i Saszka w torbie... Jęknęłam głucho, ale szłam dalej, może z oślego uporu, a może z cichego pragnienia wkurzenia Dziadka. Nasze stosunki nie są takie proste... Na mój widok Ritka przewróciła oczami - Chyba zwariowałaś. Widziałaś się chociaż w lustrze? - Nie. A po co mam się denerwować? - Sekretariat był pusty, usiadłam w fotelu obok Ritki. - Jest sam? - Wskazałam głową drzwi. - Tak. Jak będzie wolny, to zawoła. No przecież cię prosiłam... - zaczęła z wyrzutem. - Nie ględź, i tak mi niedobrze. - To widać. - Ritka wykrzywiła się do mnie. - Kto mnie podkablował? - zapytałam. Ritka uniosła brwi, jakby dziwiąc się mojej tępocie, a potem podała mi gazetę. Na pierwszej stronie widniała moja twarz. - Mogli dać lepsze zdjęcie - prychnęłam, choć wcale nie było mi do śmiechu. Artykuł nosił tytuł: „Rozzuchwaleni słudzy narodu". Jego autorzy nie zostawili na mnie suchej nitki, przypomnieli nawet to, o czym sama zapomniałam. - Ale ludzie mają pamięć... - Pokręciłam głową. - I co w tym widzisz śmiesznego? - Ritka sposępniała. - Ależ nic. Bardzo operatywne działanie, jak chcą, to potrafią. Daj papierosa. - Przecież wiesz. - Daj. Gorzej już nie będzie. Ritka podała mi paczkę papierosów i podsunęła popielniczkę. - No coś ty, naprawdę... - zaczęła, ale widząc moją minę, tylko pokręciła głową i odwróciła się. Zdążyłam dopalić papierosa i jeszcze raz przebiec wzrokiem artykuł, gdy z interkomu dobiegł głos Dziadka:

- Rito, czy ona przyszła? - spytał surowo. - Tak, Igorze Nikołajewiczu - pisnęła Ritka. - Niech wejdzie. - Bardzo cię proszę... - zaczęła Ritka, ale ja tylko machnęłam ręką i weszłam do gabinetu. Dziadek stał i patrzył w okno - jak zawsze, gdy szykował się do nieprzyjemnej rozmowy. Stał z rękami w kieszeniach spodni, nie odwrócił się nawet, gdy trzasnęły drzwi. Dobrze go znałam i teraz, patrząc na jego spięte plecy, na to, jak zasępiony wpatrywał się w dal, niczego nie widząc, rozumiałam jest wściekły. - Cześć - powiedziałam, postawiłam torbę z Saszką na podłodze i usiadłam na samym brzeżku fotela, mając nadzieję, że wyglądam na nieszczęśliwą istotę. - Czytałaś gazetę? - zapytał, nie odwracając się. - Tak, Ritka mi pokazała. - I co powiesz? - A co mogę powiedzieć? Zwyczajnie mnie wrabiają. I gliny we właściwym miejscu o właściwej porze, i dziennikarka z fotografem pod ręką, i to o drugiej w nocy! A rano cały ten pasztet w gazecie... Trochę poszumią i uspokoją się... - Korzystając z tego, że Dziadek na mnie nie patrzy, oglądałam sobie paznokcie, a gdy się odwrócił, zrobiłam pokorną minę i spuściłam wzrok na swoje brudne buty. Skrzywiłam się, ale na zmianę obuwia było już za późno. - Wrabiają? - powtórzył Dziadek ze smutkiem. Ni z tego, ni z owego poczułam do niego litość. Czasem tak mam i wtedy nie wiem, co robić. Teraz w milczeniu skinęłam głową, kumulując w spojrzeniu tyle cichego smutku, że aż westchnęłam. Sasza też westchnął, pewnie się o mnie martwił. - Aha - powiedział złowieszczo Dziadek. - Czyli nie wsiadałaś po pijanemu za kierownicę, nie zostałaś zatrzymana przez drogówkę, nie stawiałaś oporu, nie zostałaś dostarczona na posterunek i nie rozbiłaś tam okna, rzucając w nie krzesłem. Czego tam jeszcze nie zrobiłaś? - Spojrzałam w sufit w porywie nagłego zainteresowania. - Przestań się wygłupiać! - wrzasnął Dziadek, ale nie zwróciłam na to większej uwagi. Znałam go ponad dwadzieścia lat (najpierw zastępował mi ojca, potem był moim kochaniem, teraz dla niego pracuję) i świetnie wiedziałam: jak krzyczy, to jeszcze można przeżyć, znacznie gorsze byłoby lodowate milczenie. Dziadek zgarnął gazetę ze stołu i podsunął mi pod nos, jakbym jej nie widziała. - Czy ty w ogóle myślisz? Chociaż czasami? Czy ty wiesz, jakie to dla mnie ważne... zwłaszcza teraz... przełomowy moment... - Dalsza przemowa była już zupełnie nieciekawa. Oczywiście, że wiedziałam. Dziadek objął stanowisko rok temu po ciężkiej walce i chyba planował się na nim zestarzeć, a może nawet umrzeć na posterunku niczym sekretarz generalny za starych dobrych czasów. Przez ostatnie kilka miesięcy z bólem przyjmował najmniejszą krytykę. To znaczy, nigdy nie lubił krytyki, ale teraz zieleniał na twarzy, gdy jakiś

kretyn pozwalał sobie szczeknąć. Zresztą kretynów było niewielu, właściwie więc nie było się czym przejmować. Właśnie próbowałam mu to uświadomić, jasno i inteligentnie, ale nie słuchał. - Masz obowiązek myśleć o moim uczciwym imieniu! - wrzeszczał i sądząc z jego miny, chyba naprawdę tak myślał - mam na myśli uczciwe imię. Przyznaje, że to mnie zastanowiło. Wobec dziennikarzy, elektoratu i cholera wie kogo jeszcze mógł się wygłupiać do woli, ale ja go znam jak zły szeląg... Ech, uwierzył we własną grę - pomyślałam ze współczuciem. - Naprawdę uwierzył. Westchnęłam ciężko i powiedziałam: - Przepraszam. - Przepraszam? - Jego potężna pierś falowała, oczy miotały błyskawice, ale z wrzasku przeszedł na złowieszczy szept. Też nic miłego, ale przynajmniej człowiek nie głuch-nie. - To wszystko, co masz mi do powiedzenia? Czy ty w ogóle rozumiesz... - Znów podniósł głos. Niespodziewanie dla samej siebie powiedziałam: - A idź do diabła - i wreszcie poczułam ulgę, już dawno chciałam mu to powiedzieć. Dziadek zastygł z otwartymi ustami, potrząsnął siwą głową, a potem zacisnął szczęki - tak mocno, że zęby po prostu musiały się skruszyć. Wstałam i ruszyłam w stronę drzwi, uznając, że najwyższy czas się stąd wynieść. Do wieczora Dziadek ochłonie i wtedy wypłaczemy się sobie na piersi, wybaczymy wspólne grzechy i znów wszystko będzie cacy. Dogonił mnie dwoma susami, złapał za ramię, odwrócił i z rozmachu strzelił w twarz. Saszka zaczął dramatycznie ujadać, wyskoczył z torby i spróbował złapać krzywdziciela za nogę. - Nieźle - powiedziałam, gdy już doszłam do siebie. Dziadek stał naprzeciwko mnie blady jak ściana. Gniew w jego oczach już zgasł, teraz zostało tylko zakłopotanie. Chyba był tak samo wstrząśnięty jak ja. Muszę przyznać, że nie spodziewałam się po starym przyjacielu takiej werwy. Jeszcze minutę temu dałabym sobie rękę uciąć, że on nigdy, w żadnym wypadku i tak dalej, a tu patrzcie państwo... Wszystko się na tym świecie zmienia i trzeba być ostrożnym z rękami - w każdym sensie. Saszka ciągle kręcił się pod nogami, aż się przestraszyłam, że Dziadek go kopnie ze złości, ale on chyba nic wokół siebie nie widział. Złapałam psa na ręce i wypadłam z gabinetu, głośno trzaskając drzwiami. - No i co? - spytała Rita przestraszona. - Daj kartkę i długopis. - Po co? - Daj! - ryknęłam. Rita podsunęła mi papier i długopis, ale mimo wszystko drążyła dalej - z natury była strasznie ciekawska. - Czemu masz taką czerwoną twarz? - Jak ci dopieką, to nic dziwnego, że się plamami po- kryjesz, - A czemu tylko z jednej strony? - Nie przeszkadzaj, bo nie mogę zebrać myśli - poprosiłam. - To on cię uderzył? - spytała z płaczem w głosie. - Niemożliwe... z powodu

głupiego artykułu? Zamaszyście napisałam na kartce: „Proszę o zwolnienie mnie ze wszystkich praw i obowiązków. Z miłością i wdzięcznością...". Podpisałam się i postawiłam datę. - To cześć. - Skinęłam Ritce. - I przez najbliższe trzy dni do mnie nie dzwoń. Tym razem już nie trzaskałam drzwiami, zamknęłam je cicho i rozejrzałam się. Po korytarzu chodzili ludzie i wszyscy się mną interesowali. Jedni się uśmiechali, inni spoglądali poważnie, a wszyscy omijali mnie szerokim łukiem, jakby wyszła nie z gabinetu Dziadka, lecz z baraku zadżumio-nych. - A to dranie - mruknęłam do Saszki, a on zgodnie pokiwa) głową. Ponieważ biedny psiak ciągle jeszcze się trząsł z oburzenia, a ja razem z nim, poszłam do baru na drugim piętrze. Wprawdzie nie podawali tu alkoholu, ale teraz nawet szklanka wody by mi pomogła. W barze siedziało kilka osób i piło kawę. Gdy weszłam, wszyscy jednocześnie podnieśli głowy i spojrzeli na mnie, a potem jak na komendę odwrócili wzrok. Podeszłam do baru, usiadłam na wysokim stołku, torbę z Saszką kładąc na sąsiednim. Jamnik zaczął się wiercić, ofuknęłam go. Barman popatrzył na mnie z potępieniem. To był duży facet o rumianej twarzy, ubrany w śnieżnobiałą koszulę i elegancką muszkę. Pewnie jest strasznie z siebie dumny... Już widzę, jak opowiada przyjaciołom, jak to z miejscową władzą każdego dnia, za pan brat... Słucha rozmów, w głębi ducha wszystkimi gardzi i boi się. Miałam ogromną ochotę urządzić tu skandal, ale przypomniałam sobie, że jestem prawą ręką Dziadka, to znaczy byłam, nawet nie prawą ręką, tylko... no, jak to było... A, asystent do spraw kontaktów ze społeczeństwem. W jakimś sensie faktycznie go reprezentuję i nie powinnam się awanturować. - Nalej mi wódki - poprosiłam grzecznie barmana. - Nie prowadzimy - odparł szybko i aż się ode mnie odsunął. - Daj spokój - powiedziałam z uśmiechem. - W tamtej szafce zawsze stoi butelka, no, rusz się... - Zna pani zasady - powiedział surowo. Nie wytrzymałam i wrzasnęłam: - Idź w cholerę, draniu! Za moimi plecami rozległ się szurgot krzeseł, ktoś trzasnął drzwiami. Złapałam chłopaka za śnieżnobiałą koszulę i warknęłam: - Ogłuchłeś? - Przecież mnie zwolnią... - wyszeptał zbielałymi wargami. Puściłam jego koszulę i wygładziłam na piersi. - Przepraszam... mam zszargane nerwy. Ciężki dzień. Przepraszam wszystkich. - Ukłoniłam się, zadowolona, że dostarczyłam ludziom rozrywki, i szybko wyszłam z baru. Na korytarzu dogonił mnie chłopak z ochrony. - Olgo Siergiejewna - powiedział uprzejmie - Lew Iwano-wicz prosi, żeby pani przyszła. - Nie mam czasu - prychnęłam. - Pilna sprawa. - Strasznie mi przykro - odparłam wesoło - ale już tu

nie pracuję. Nowe życie postanowiłam zacząć od porządków w mieszkaniu. Odkurzałam z zapałem, nawet zajrzałam do pokoju na piętrze - w którym nie byłam chyba ze dwa miesiące. Saszka plątał się pod nogami, oszołomiony. Szybko się zmęczyłam i zeszłam do kuchni. Ze smutkiem zerknęłam na pustą butelkę po martini i przypomniałam sobie, że w szafce mam koniak dla gości. Osobiście nie lubię koniaku, ale na bezrybiu i rak ryba... Właśnie zdążyłam sobie nalać, gdy trzasnęły drzwi i w kuchni zjawił się Dziadek. Płaszcz rozpięty, brwi ściągnięte, spojrzenie ciężkie, a twarz nieprzenikniona. Zerknęłam na butelkę i szklankę, rozłożyłam ręce i uśmiechnęłam się - nie mój dzień. - Jeśli sądzisz, że przyszedłem cię przepraszać... - zaczął. - Nawet mi to do głowy nie przyszło. - Zachichotałam. Podszedł, odebrał mi butelkę i wrzucił szklankę do zlewu. - Należałoby spuścić ci spodnie i wlać na goły tyłek - oznajmił ze złością. - Żebyś przez tydzień nie mogła usiąść. - Idź sobie - zaproponowałam. - Już dla ciebie nie pracuję. Dziadek cisnął butelką w ścianę. Nie spodziewałam się tego i pochyliłam się wystraszona, a on złapał mnie za kark i boleśnie przycisnął twarzą do stołu. Saszka zaczął ujadać, a ja wydusiłam: - Puść, czego psa straszysz. Puścił, zwalił się na fotel i potarł twarz rękami. Dopiero teraz było widać, jaki jest zmęczony: worki pod oczami, ciężkie zmarszczki przy ustach, czoło poorane bruzdami... Był czas, gdy go kochałam. Bardzo. Może nawet teraz jeszcze go kocham, skoro serce mi tak wali, jakby chciało wyskoczyć, a w duszy żal - nie wiadomo, do niego czy do siebie. Przykucnęłam przed nim i położyłam głowę na jego kolanach. - Co ty robisz ze swoim życiem? - spytał cicho. Od razu rozbolały mnie wszystkie zęby, nie lubię takich serdecznych rozmów, zwłaszcza gdy ludzie nie mają sobie nic do powiedzenia. - Przecież jesteś jeszcze taka młoda... - mówił dalej spokojnie, jakby ta okoliczność strasznie go smuciła. -A jak wyglądasz? Włóczysz się po knajpach w towarzystwie jakichś degeneratów z tym głupim jamnikiem. Szczerzysz zęby i zabawiasz innych swoimi idiotycznymi żartami. - Czasem nieźle mi wychodzi. Jeden gość powiedział, że mam poczucie humoru. - Idiota. - Jasne... - Komu i co chcesz udowodnić? - Dobrze, przepraszam... - powiedziałam ze skruchą. Spojrzał na mnie, a ja westchnęłam i odwróciłam wzrok. - Uznajmy, że już sobie pogadaliśmy. - Wstałam i zrobiłam krok, ale Dziadek złapał mnie za rękę. - Co się z tobą dzieje? Porozmawiaj ze mną, do licha... - Nawet nie podniósł głosu, ale chyba wolałabym, żeby wrzeszczał. W jego słowach był ból, prawdziwy ból, coś takiego ciężko zagrać, choć na tym akurat polu Dziadek jest mistrzem. Potarłam nos i postanowiłam zbić go z pantałyku. - Jesteś taki mądry... -

powiedziałam ze smutkiem. - Powiedz, po co to? Ja, ty... po co to wszystko? - A co, przechodzisz okres dojrzewania? - Sposępniał. - Czemu się zgrywasz? - Ja się nie zgrywam, ja po prostu nie widzę sensu. W niczym. - Jakiego sensu, do diabła? Chodź no tutaj. - Zrobiłam dwa kroki i wparłam się nogami w jego kolana. Przez jakiś czas patrzyliśmy na siebie, a potem on wstał, objął mnie i powiedział z przekonaniem: - To ja zmarnowałem ci twoje życie. Ja jestem wszystkiemu winien. Gdyby nie ja... - Lepiej mnie jeszcze raz strzel - przerwałam tę próbę robienia mi wody z mózgu. - Co ty masz z tym wspólnego? Mam okropny charakter i wszystkie moje problemy wynikają właśnie z niego. A o tym sensie życia powiedziałam tylko tak, żeby cię wkurzyć. Obiecuję, że więcej nie będę. Zdejmij płaszcz, zrobię ci herbatę. Mam nawet konfitury, czereśniowe... Przecież lubisz... - Mała... - zaczął. Nie pamiętam, żeby nazywał mnie inaczej, zresztą do wszystkich swoich bab tak mówił, żeby się nie pomylić. - Nie mam nikogo i nigdy nie miałem nikogo prócz ciebie, wiesz o tym... Gdybym mógł... gdybym tylko mógł cofnąć czas... nigdy bym... za bardzo cię kochałem. Do obłędu. Łatwiej było zabić, niż oddać innemu. Gdybym wtedy nie zrobił tego głupstwa, nosiłbym dziś na barana twoje dzieci i byłbym szczęśliwy, a teraz patrzę, jak wpędzasz się do grobu, i nic nie mogę zrobić. Nie życzyłbym tego nawet wrogowi. Wzruszył mnie do łez - naprawdę się popłakałam, co mi się już dawno nie zdarzyło. Wtuliłam twarz w jego pierś i płakałam, a on gładził mnie po plecach, a w oczach miał najprawdziwsze łzy. No tak, znowu mnie przechytrzył, zawsze wszystko robił po mistrzowsku. Wiedziałam, że nie powinnam wierzyć w jego słowa i łzy, bo to tak samo jak wierzyć w to, że zobaczę zeszłoroczny śnieg, a jednocześnie nie mogłam nie uwierzyć. Ciekawe, swoją drogą, o czym on teraz myśli, gładząc mnie po plecach? Czy rzeczywiście o mnie? A może o pracy? Splatamy się w objęciach, a myśli biegną swoim torem? A może go nie doceniam, może naprawdę coś czuje, może wcale nie udaje, tylko ja jestem zbyt cyniczna? No proszę, doszłam do samobiczowania... Tymczasem Dziadek wypuścił mnie z objęć, zdjął płaszcz i uśmiechnął się jakoś tak nieśmiało. - To zrób tej herbaty. Krzątając się po kuchni, zerknęłam w okno. Samochodu Dziadka nie było. Czyżby zwolnił kierowcę? I tak w każdej chwili może go wezwać... A może chce tu spędzić kilka godzin? Zgodnie z niepisaną umową nigdy tego nie robił... od czasu, gdy człowiek, za którego miałam wyjść za mąż, zginął tragiczną śmiercią. Pomysł mojego zamążpójścia nie spodobał się mojemu przyjacielowi, mojemu „ojcu rodzonemu"... Zresztą, jeśli już grzebać w naszej historii, to wychodziło na to, że to ja uwiodłam najlepszego przyjaciela mojego ojca, a on poszedł za mną jak baran na zarżnięcie. I nic dobrego z tego nie wynikło. - Słucham? - spytał Dziadek.

Zrozumiałam, że ostatnie zdanie powiedziałam na głos. Często mi się zdarza znienacka mówić na głos do siebie albo chichotać. Jednym słowem, halucynacje. Taki człowiek jak ja nie powinien sam mieszkać w ogromnym mieszkaniu. Tu nawet jamnik błądzi, a co dopiero ja... - Chyba zbiera się na deszcz - poinformowałam go. - A ten Borka to kto? - zapytał ni z tego, ni z owego mój starszy przyjaciel i odwrócił wzrok. Uważał zazdrość za uczucie niegodne - przecież moje szczęście stawia na pierwszym miejscu, a własne gdzieś na szarym końcu. - Dobry chłopak. - Wzruszyłam ramionami. - I dawno ty z nim...? - Dawno ja z nim co? - prychnęłam, składając ręce na piersi. Uwielbiam takie pytania. - No... co was łączy? Nazywam to zabawą w strusia. Dziadek będzie teraz krążył dookoła, nie nazywając rzeczy po imieniu. Mistrz metafor. Wprawdzie i ja podszkoliłam się nieco w tym sporcie - przy takim mistrzu grzechem byłoby się nie nauczyć - ale teraz nie miałam nastroju i powiedziałam po prostu: - On jest żonaty. Głupio byłoby nawiązywać z nim romans, nie uważasz? Teraz już musiał wyciągnąć głowę z piasku. Nie wiem, co wtedy czuje struś, ale Dziadek zrobił to bez przyjemności. - Czyli po prostu razem pijecie? - spytaj ponuro. Dobrze mi tak, nie trzeba było pchać się ze swoimi regułami gry, tylko przyjąć jego. - Ja nie piję - mruknęłam z kwaśną miną. - To znaczy, czasem piję, a czasem nawet się upijam, jak wczoraj. Ale prawdziwe picie to zupełnie co innego. Dziadek patrzył na mnie wyczekująco. Podniosłam wzrok i nasze spojrzenia się spotkały. Błagałam wzrokiem o przebaczenie, sugerując zarazem lekką urazę. Dziadek zastanawiał się, co zrobić: udać, że mi wierzy, czy nie udawać. Krótka walka zakończyła się zwycięstwem zdrowego rozsądku, objął mnie, przyciągnął do siebie i szepnął gorąco: - Kocham cię. Już odetchnęłam w duchu z ulgą, że wszystko się skończyło, gdy Dziadek złożył na moich ustach pocałunek, ja- kiego w żadnym razie nie dałoby się nazwać ojcowskim. Muszę przyznać, że trochę mnie to zdziwiło. Stropiona, zastanawiałam się, co powinnam zrobić w tak skomplikowanej sytuacji, a on z pasją kontynuował W myślach machnęłam ręką. W końcu dlaczego nie miałabym ucieszyć człowieka i siebie przy okazji? Przecież ustalenia są po to, żeby było co łamać. Odpowiedziałam na pocałunek i wtedy została nam już tylko jedna droga: do sypialni, gdzie też się udaliśmy. Jakiś czas później z przyjemnością skonstatowałam, że Dziadek mimo swojego wieku (prawie sześćdziesiątka) jest w świetnej formie, czego nie można powiedzieć o mnie. Lenistwo, fantazja na trójkę z minusem, a do tego uczucia gdzieś się ulotniły. Dziwnie się czułam, leżąc tak w łóżku obok niego i zupełnie nic nie czując. Rano wstałam wcześnie i poszłam szykować śniadanie - w ramach okazania troski i miłości. Byłam pewna, że nie usłyszę więcej morałów ani upierdliwych pytań, ale Dziadek rozwiał moje złudzenia. Właśnie piliśmy

kawę, gdy powiedział: - Zupełnie jak kiedyś. - Oczy miał smutne, chyba faktycznie ogarnęła go nostalgia. Wyciągnął do mnie rękę, pogładził po policzku - dotknęłam jego dłoni ustami -i oświadczył: - Jeśli się jeszcze raz upijesz, strzelę sobie w łeb. Ja nie żartuję. Co do tego akurat nie miałam wątpliwości, on w ogóle nie umie żartować, a już w ten sposób to na pewno. - Zwariowałeś? - zapytałam, czując, jak mi szczęka opada. - Tak jest. - Pokiwał głową. - Zwariowałem. Jesteś jedyną osobą, która trzyma mnie na tym świecie. I jeśli okaże się, że... Wole zdechnąć, niż patrzeć, jak się staczasz... Wybacz - zakończył ostro, a ja nadał siedziałam z opadłą szczęką. - Igor - powiedziałam w końcu i zobaczyłam, jak zmienia się wyraz jego twarzy. Dawno go tak nie nazywałam. W dzieciństwie zwracałam się do niego tak, jak kazał ojciec: „Igorze Nikołajewiczu", potem był czas, gdy mówiłam na niego „Igor" i moja dusza śpiewała ze szczęścia, a teraz nazywałam go tak jak wszyscy: „Dziadek", a zwracałam się bezosobowo. A tu się okazuje, że jemu to robi różnicę... Poczułam się niezręcznie. - Posłuchaj... - zaczęłam słabo. - Nie. - Pokręcił głową. - Ja cię uprzedziłem, a ty zrobisz, co zechcesz. - Przysięgam, że... - Wierzę ci - właśnie tobie, a nie tym, którzy plotą byle co. Postaraj się mnie nie rozczarować. I wyjaśnij tę sprawę z Didonowem. Jeśli cię wrabiają, to nie można tego tak zostawić. Niech pamięta, kto tu jest szefem... Didonow jest właścicielem gazetki, w której pojawił się artykuł o pijackiej burdzie, jaką rzekomo urządziłam na milicji. Dziesięć minut później Dziadek wezwał samochód i pojechał służyć narodowi, a ja się zamyśliłam. Wniosek nasuwał się sam i był mało przyjemny - stary lis znowu mnie przechytrzył: i napić się nie mogę, jeśli nie chcę się czuć jak morderca, i w stosunku do dziennikarzy postawił na swoim. Kilka dni temu przekonywałam go, że nie należy zwracać uwagi na takie ataki - niech sobie ujadają... Jeśli damy się wciągnąć w jakieś przepychanki, to tylko ich ucieszymy. Dziadek zgodził się nic nie robić, ale bardzo niechętnie. Czułam, że dopiekli mu do żywego i gdyby mógł, to własnoręcznie rozstrzelałby najgłośniej gardłujących. Nawet pomyślałam wtedy, że skoro ktoś jest taki wrażliwy na cudzą krytykę, to nie powinien zostawać wybrańcem narodu... A teraz proszę, dostałam niedwuznaczne polecenie rozprawienia się z Didonowem. - O matko kochana... - wymęczałam głośno. Nie lubię takich spraw. Płacono mi właśnie za to, żeby wszędzie była cisza i spokój. A tu proszę. Skrzywiłam się jak od bólu zębów, a potem zaczęłam się zastanawiać nad Didonowem czy raczej nad tym, jak i na czym go przyłapać, żeby odechciało mu się szczekać. W zasadzie Dziadek ma rację, facet od dawna się prosi... Ten bojownik o prawdę poważnie bruździł władzy, a przecież mógł być z nią w serdecznych stosunkach. W radzie miejskiej współtowarzysze Dziadka mieli przez niego ciężkie życie, a do tego Didonow kupił gazetę, „megafon jawności", że tak powiem. Zarządzała tam

pewna dama, ale nie zmieniało to istoty rzeczy - szefem był Didonow. Trzeba to będzie wyjaśnić. Westchnęłam z przygnębieniem i znów się skrzywiłam - pomyślałam o Borce. Wczoraj również o nim myślałam, ale z sympatią, a dzisiaj... - Prawda nie istnieje, jest tylko punkt widzenia - powiedziałam na głos, ale wcale nie poczułam się lepiej. Podniosłam słuchawkę i wybrałam numer Borki. - Co słychać? - zapytał. - Wujowo. Oberwało mi się tak, że bardziej nie można. Może napilibyśmy się kawy? No chyba że jesteś bardzo zajęty? - Nie... To co, o drugiej? - zaproponował jakoś tak smętnie i pożegnaliśmy się, Zerknęłam na Saszkę, który od dłuższego czasu patrzył na mnie z niezadowoleniem. W nocy nie wpuściłam go do sypialni, jego miejsce zajął obcy facet, a teraz nadszedł czas spaceru, a ja sobie siedzę przy stole i wcale nie wygląda na to, żebym się miała ruszyć. - Idziemy na spacer? - Mrugnęłam do niego. Jak chodzę, to mi się lepiej myśli. Świeże powietrze, Saszka sobie biega, liście pod nogami szeleszczą, jesienne słońce przygrzewa, a moje myśli rozbiegają się jak karaluchy. Usiłowałam odtworzyć w pamięci wydarzenia minionej nocy. Borka... Poznałam go trzy miesiące temu na bankiecie, zaproponował wtedy, że od- wiezie mnie do domu. Czułam, że czegoś ode mnie chce, co zresztą nie było dziwne, jeśli pamiętało się, kim jest Dziadek. A o tym, że mnie i Dziadka łączą jakieś stosunki, wprawdzie trudne, ale bardzo bliskie, wiedzą wszyscy, którzy chcą wiedzieć. Ale tamtego wieczoru Borka nie zdecydował się wyłożyć swojej sprawy. Zostawił mi wizytówkę i wyglądało na to, że pożegnaliśmy się na zawsze. Jednak kilka dni później to ja przypomniałam sobie o nim i zwróciłam się z prośbą, którą chętnie spełnił. Potem dwa razy zapraszał mnie na lunch. Czekałam, aż poruszy tę swoją sprawę, nie doczekałam sic i nawet pomyślałam, że chyba po prostu mu się podobam. No przecież nie zawsze wyglądam parszywie, poza tym Dziadek ma racje, jestem jeszcze zupełnie młoda... No, może z tym „zupełnie" to już przesada... Gdy wreszcie wyłożył, o co mu chodzi, odetchnęłam z ulgą - łatwiej było mu pomóc, niż traktować go jak potencjalnego kochanka. Co prawda z propozycją seksu również próbował wyjechać, ale jakoś tak bez przekonania, w stylu: może to bez sensu, ale muszę zaproponować... Dałam mu delikatnie do zrozumienia, że nie widzę go w roli mojego ukochanego, i od razu się wycofał. Pewnie przypomniał sobie plotki, że jestem kochanką Dziadka, i po prostu nie chciał ryzykować. Potem spotykaliśmy się od czasu do czasu, piliśmy i gadaliśmy o tym i owym. Lubiłam go - inteligentny, w miarę przyzwoity, ale nie do głupoty, miał poczucie humoru i przekonanie, że ja też je mam. Zawsze śmiał się z moich dowcipów i ja to doceniałam, ponieważ rzadko się zdarzało, żeby ktoś uważał je za śmieszne. I naprawdę wolałabym, żeby nie wyszło na to, że Borka specjalnie zwabił mnie w pułapkę, choć teraz pewne okoliczności zaczęły wyglądać dziwnie,

żeby nie powiedzieć podejrzanie. Tamtego wieczoru wypiliśmy niedużo. Tak naprawdę nic nadużywam alkoholu, choć jak się posłucha ludzi, to można by pomyśleć, że piję jak koń, ale to po prostu wrogie knowania oraz pech. No więc, tamtego wieczoru nawet nie miałam ochoty na alkohol. Martini zamówiłam wyłącz- nie z solidarności - jeden kieliszek, czyli w ogóle nie ma o czym mówić. Borka zamówił trzy razy po lampce koniaku - czyli też jakby nic nie wypił, a o wpół do jedenastej wyszliśmy. Ponieważ właśnie tego dnia zdecydowałam, że będę się więcej ruszać, byłam bez samochodu, jednak Borka postanowił odwieźć mnie do domu. Pojechaliśmy, skręciliśmy w ulicę Alabjewa i wtedy właśnie zjawili się dzielni strażnicy dróg, a raczej krzaków czy innych zaułków. W dodatku jechali na sygnale i wyglądało na to, że potrzebują nas, czyli samochodu Borki. Borka skręcił w zaułek, milicja została z tyłu i wtedy on się zatrzymał i wyjeczał z rozpaczą: „Co za pech! Diabeł mnie podkusił z tym koniakiem... W zeszłym tygodniu odebrali mi prawo jazdy właśnie za prowadzenie po pijaku...". I wtedy ja w porywie niezrozumiałej szlachetności zaproponowałam, że siądę za kierownicą. Borka zgodził się z wdzięcznością i szybko się zamieniliśmy. A dalej akcja rozwinęła się jak w kiepskim filmie sensacyjnym: milicyjny samochód wyskoczył zza zakrętu i zatrzymał się tuż przed nami. Wysiadło z niego czterech drabów (w tym dwóch z automatami) i podbiegli do nas, a my spokojnie obserwowaliśmy rozwój wydarzeń. Chyba się nawet uśmiechaliśmy, co prawda niedługo. Draby otworzyły drzwi i wyciągnęły nas brutalnie z samochodu, Borce nawet przywalili automatem. Rzecz jasna, powiedziałam, co o tym myślę. Stróże prawa również powiedzieli, co o tym myślą. Wtedy ja zaproponowałam im, żeby zniknęli, a oni - żebym mniej piła. Dalsza dyskusja doprowadziła do tego, że znaleźliśmy się na komisariacie, gdzie przypadkiem właśnie zajrzała dziennikarka i fotoreporter „Wiadomości guberni". Mimo że milicjanci robili wszystko, co się dało, żeby wyprowadzić mnie z równowagi, zachowałam zimną krew. Nie czułam się winna i byłam pewna, że wszystko ku ogólnemu zadowoleniu rozejdzie się po kościach, gdy wyjaśnię dyżurnemu, co się stało. Tymczasem Borkę zaprowadzono na badanie, mimo moich tłumaczeń, że to bez sensu, skoro za kierownicą byłam ja. Nie chcieli mnie słuchać. W końcu podniosłam głos - byłam już strasznie zmęczona ludzką tępotą. Pewnie właśnie wtedy sprytny fotograf zrobił mi zdjęcie - i dlatego mam taką skrzywioną minę. Po badaniu Borkę odesłali do wytrzeźwiałki, co już było zupełnym idiotyzmem, a wtedy ja się wściekłam i obiecałam im rajskie życie za tę samowolę, ale obiecałam w ramach prawa, którym się w swoich działaniach kieruję (nie mówię, że zawsze, ale tej nocy na pewno). Wtedy zjawił się zastępca szefa posterunku i problem został rozwiązany - przeprosił mnie i wypuścił, a ja samochodem Borki pojechałam mu na ratunek. Wszystko się udało, ale wściekły Borka kopnął krzesło -które przeleciało dwa metry i rozpadło się ze starości. Przekonałam go, że nie ma sensu się

złościć, i poszliśmy się odstre-sować - kupiliśmy butelkę koniaku, zostawiliśmy samochód na parkingu i tam też wypiliśmy koniak, pożyczając szklankę od ochrony. Właściwie to były dwie butelki - po drugą wysłaliśmy ochroniarza. W końcu doszliśmy do wniosku, że gliniarze to głupki, i pojechaliśmy taksówkami do domów. Rano mimo parszywego humoru nie czułam się jakoś szczególnie winna, to wszystko więc, co stało się potem, bardzo mnie zabolało. No dobrze, może nie „bardzo", ale tak czy inaczej moje poczucie sprawiedliwości zostało sponiewierane. Cała ta sprawa wyglądała podejrzanie i rzeczywiście wychodziło na to, że ktoś mnie wrabia - pytanie tylko kto? Komu mogłoby na tym zależeć? W załodze Dziadka jestem dość niepozorną figurą, a do tej akcji wciągnięto całą masę ludzi! Po co tyle zachodu, po co walić do wróbla z armaty? - Bydlaki - warknęłam zirytowana i aż splunęłam, a Sasz-ka spojrzał na mnie niezadowolony. - No co? Spaceruj sobie i nie zwracaj uwagi - poradziłam, a pies odszedł urażony na bok. Pewnie nie będzie trudno wycisnąć z Borki całą prawdę, choć tak właściwie najlepsze, co mogłam teraz zrobić, to nie robić nic. Pogadają, pogadają i ucichną. Ale Dziadek kazał mi to wyjaśnić, a jego słowo jest tutaj prawem - chcąc nie chcąc, będę musiała więc „wyjaśnić". - Idziemy do domu - zadysponowałam, zerkając na zegarek. Saszka udał, że nie słyszy, ale widząc, że naprawdę kieruję się w stronę domu, po truchtał za mną. O wpół do drugiej pojechałam samochodem do kawiarni „Flamingo", gdzie umówiłam się z Borką. Kawiarnia mieściła się w centrum miasta, nieopodal cyrku. Jedyną wadą tego zakładu, lubianego przeze mnie z powodów różnych, był brak miejsca do zaparkowania - wszystkie uliczki upstrzone były znakami „zakaz postoju". Postanowiłam złośliwie olać znaki i zaparkowałam naprzeciwko kawiarni. Pchnęłam szklane drzwi i weszłam - w środku siedziało z dziesięć osób, Borki jeszcze nie było. Usiadłam przy stoliku obok okna i zamówiłam kawę. Okno było wielkie, sięgało do podłogi, siedząc przy nim, miałam wrażenie, że jestem na ulicy. To była właśnie jedna z zalet tego miejsca, w każdym razie dla mnie. Poza tym ceny były dość wysokie, więc ludzie nie walili tu tabunami, można było posiedzieć w ciszy i spokoju, obserwując przechodniów. I tym się właśnie zajęłam, czekając na Borkę. Zobaczyłam go pięć minut później, po przeciwnej strome ulicy. Zauważył mnie, uśmiechnął się promiennie i pomachał. Nie wyglądało na to, żeby miał za pazuchą cegłę... Zaczął przechodzić przez ulicę i znów mi poma- chał. Na chwilę zasłonił go autobus, a gdy przejechał, Borki już nie zobaczyłam, za to spostrzegłam zmianę w zachowaniu przechodniów. Wszyscy zaczęli wyciągać szyje, patrząc na coś, ktoś krzyknął i wtedy wybiegłam z kawiarni na ulicę. Borka leżał pół metra od chodnika. Twarz miał zalaną krwią, zamiast ust krwawą masę. Jeden jego but odleciał na bok, potknęłam się o niego. Ludzi robiło się coraz więcej, ktoś zadzwonił po pogotowie, ktoś po milicję... Pochyliłam się nad Borką, on mnie poznał, wyciągnął rękę i nawet nie tyle powiedział, ile wycharczał coś. Uklękłam przy nim i

usłyszałam: - Oni... - Kto? Jacy „oni"? - nie zrozumiałam. Ale on tylko powtórzył „oni", a potem w gardle coś mu zabulgotało, Borka wyprężył się i jego oczy stały się szkliste. Wtedy zrozumiałam, że właśnie na moich oczach zamordowano człowieka. Zresztą gdzieś w głębi duszy miałam jeszcze cichą nadzieję, że to nieszczęśliwy wypadek. Borce już i tak wszystko jedno, a ja czułam się lepiej z tą świadomością. Ale już wkrótce moje nadzieje rozwiały się jak dym. Przede wszystkim sprawca wypadku w starym żiguli uciekł, co było bez sensu, bo przecież to Borka zignorował przejście dla pieszych i czerwone światło, więc z punktu widzenia kodeksu drogowego to była ewidentnie jego wina. W tym miejscu jezdnia jest szeroka, a ruch wprawdzie intensywny, ale samochody nigdy nie jadą szybko - zawsze przechodziło tu sporo ludzi, ignorując światła i chcąc nie chcąc, kierowcy wlekli się w żółwim tempie. A wszyscy świadkowie twierdzili, że kierowca żiguli wyskoczył z bramy, rozpędził się i wcale nie miał zamiaru hamować, przeciwnie, chyba nawet dodał gazu. Oczywiście można by złożyć zeznania świadków na karb bujnej wyobraźni, gdyby nie charakter urazów ofiary, który mówił sam za siebie. Nie pierwszy raz zdarzyło mi się oglądać trupa, nieboszczycy od czasu do czasu pojawiali się w moim życiu i zawsze nie w porę. Patrząc na Borkę, rozumiałam, że to robota zawodowca. Tylko komu mogło zależeć na jego śmierci? Siedzi sobie facet w swojej firmie, handluje komputerami, nikomu nie przeszkadza... Ale teraz leży na ziemi, zakrwawiony i martwy, czyli jednak komuś przeszkadzał... Przyjechało pogotowie, potem milicja. Odeszłam na bok i wybrałam numer ochrony Dziadka. Z nowym szefem służby bezpieczeństwa niezbyt układały mi się stosunki, dlatego ucieszyłam się, słysząc głos Witalija. On był ze starej gwardii, z nim rozumiałam się prawie bez słów. Wyjaśniłam mu, czego chcę, i podeszłam do milicjanta stojącego samotnie obok ciała. Następne pół godziny straciłam na puste rozmowy - liczyłam, że wyciągnę z nich jakiś pożytek, ale ja rzadko mam szczęście i tym razem nie miałam go również. Jakiś czas później wsiadłam do citroena i wyniosłam się stamtąd smutna i przygnębiona. Było mi źle, ale nadal byłam przekonana, że śmierć Borki nie ma ze mną, a tym samym z niedawnymi wydarzeniami, nic wspólnego. Jednak czarne myśli już zaczęły drążyć mój mózg, nie dały się usunąć i dlatego od razu pojechałam do Lalina. Jeszcze niedawno był szefem ochrony Dziadka, ale opuścił nasze kłębowisko żmij i chyba bez większego żalu. Teraz pracował w firmie zajmującej się ochroną ładunków, nieźle zarabiał i zajmował poważne stanowisko, a w czterech innych firmach był konsultantem. Na życie mu starczało i miał spokojną głowę. Szczerze mu tego zazdrościłam, choć przecież nikt nie bronił mi zmienić miejsca pracy. Kiedyś o tym marzyłam, ale gdy zyskałam taką możliwość, z niewiadomych przyczyn z niej nie skorzystałam. Zagadka rosyjskiej duszy... Biuro Lalina z ulicy wyglądało dość skromnie, ale w środku zaskakiwało

wielkością i luksusem. Sam Oleg, potężny czterdziestosześcioletni chłop, przypominał dobrodusznego morsa. Nic bardziej mylnego - zwłaszcza jeśli się weźmie pod uwagę, że przez długie lata pracował w wywiadzie. Lalin jest facetem z charakterem i zasadami, i ja, jako osoba pozbawiona zasad, bardzo go szanowałam. Rok temu pomogliśmy sobie nawzajem, co tylko spotęgowało obopólną sympatię, dlatego przychodząc tutaj, liczyłam na ciepłe przyjęcie. - Kogo ja widzę! - zawołał, odwracając się do mnie w fotelu. - Cześć - rzuciłam. Ponieważ nie wstał, podeszłam do niego i pocałowałam go głośno, łapiąc przy tym za uszy. - Oho, rozumiem, że chcesz mnie o coś prosić. - Skrzywił się, ale widać było, że jest zadowolony. Usiadłam na brzegu biurka i pomachałam nogami, uśmiechając się szeroko. Stęknął, złożył ręce na brzuchu, żeby uniknąć pokusy pogłaskania mnie po kolanie, i powiedział: - Ładnie wyglądasz. - Kłamiesz. - Moim zdaniem, ładniej już nie można. Aż dziw, że do tej pory jesteś panną. - Właśnie. - Nie „właśnie", tylko paskudny charakter. - Dokładnie tak. Co tu mówić o mężu, skoro nawet na kochankę nikt mnie nie chce. - Ja wezmę z przyjemnością! Umowa stoi? - Roześmialiśmy się, po czym Lalin jednak poklepał mnie po kolanie i powiedział poważnie: - Miło cię widzieć. Co tam słychać w naszej firmie? - W porządku. - Aha. A po co przyjechałaś? Żeby mnie zobaczyć? - A co, dziwi cię to? - Wzruszyłam ramionami. - Widziałeś gazetę? - Widziałem. - Skinął głową. - No to co, psy szczekają, karawana idzie dalej. Jesteś fotogeniczna, zdjęcie mi się spodobało, ale artykuł jest do kitu. Zapomnij o nim. - Nie mogę - oznajmiłam, składając ręce na kolanach. Zdumiony Lalin uniósł brwi. - Czemu? Czyżby Dziadek chciał... przecież to głupota! - Nie wiem. - Westchnęłam smętnie. - Facet, który był ze mną tamtej nocy, zginął godzinę temu. Jakieś bydlę potrąciło go w centrum miasta, gdy ja spokojnie czekałam na niego w kawiarni, chcąc zadać mu kilka pytań. - To nie mógł być wypadek? - spytał Oleg i odwrócił oczy. - Cholera ciężka, znowu trup... Oboje wiemy, że jak już pojawia się trup... to nie ma szans na spokojne życie. - O, to na pewno - przyznałam bez entuzjazmu. - I co o tym myślisz? - zapytał Lalin po dłuższej chwili milczenia. Nigdy przedtem nie zadawał takich pytań. Mógł zapytać: „co powiesz", a myśleliśmy zawsze mniej więcej to samo, pewnie dlatego, że byliśmy jak bratnie dusze. - A co ja mogę myśleć? - mruknęłam obrażona. - Przyszłam tu, żeby

posłuchać opinii mądrego człowieka, a ten człowiek zadaje mi pytania, w dodatku głupie... No załóżmy, że artykuł i tak dalej to próba wrobienia mnie. Pytanie: komu zależy na tym, żeby utytłać mnie w błocie? Powinien być jakiś cel, prawda? A to gówno w gazecie to czysta bzdura, nawet jeśli brać pod uwagę moją reputację. Nie jestem osobą, którą ktokolwiek poważnie by się przejmował. - Nie widzisz celu... - zauważył Lalin, obracając w palcach zapalniczkę i nie patrząc na mnie. - To niedobrze. Cel na pewno jest, a że ty nic o nim nie wiesz, to tylko znaczy, że coś się szykuje. I jeśli zaczęli od ciebie... - Chcesz powiedzieć, że chodzi im o Dziadka? Wzruszył ramionami, nadal obracając zapalniczkę. - Nie lubię zgadywanek, a do realnej oceny sytuacji potrzebne są fakty. Faktów nie mamy, nie licząc dwóch: idiotyczny artykuł w gazecie i śmierć twojego przyjaciela. Pytanie brzmi: jak są ze sobą powiązane? - Ktoś nie chciał, żebym się dowiedziała, kim jest człowiek, któremu zależało na oblaniu mnie pomyjami. - Możliwe. Ale ja skłaniałbym się ku innej myśli... - No? - zapytałam, ponieważ Oleg zamilkł. Znałam jego zwyczaj nagłego urywania w połowie zdania, co wyglądało, jakby znienacka się wyłączał, i teraz chciałam go „obu-dzić". - Ktoś chciał, żebyś tak pomyślała, i w efekcie ginie twój znajomy. - Taak... - Zerknęłam z niechęcią na Lalina. Zgaduj tu teraz, człowieku, czy on coś faktycznie wyczuł - a węch miał doskonały - czy tylko sobie fantazjuje. - Co robić? - spytałam w nadziei, że coś mi doradzi. Oleg wzruszył ramionami. - A co tu można zrobić? Trzeba czekać. Ten, który powiedział „a", na pewno wkrótce powie „b". - Aleś mnie pocieszył! - Od tego ma się przyjaciół - prychnął. - Mała... - po-powiedział łagodnie, a mnie zdumiał ton jego głosu. - Ja w to gówno nie wejdę - dokończył twardo, podnosząc na mnie wzrok. - Nawet mnie nie proś. - Myślisz, że to aż tak poważne? - przestraszyłam się. - Tak tylko mówię, na wszelki wypadek - żebyś wiedzia- - Aha. Dzięki, Oleg. - Nie ma za co. - Zaśmiał się, ale wypadło to niewesoło. Patrzyliśmy na siebie z głupimi uśmiechami. Lalin nawet zachichotał, a potem pokręcił głową. - Wiesz oczywiście, że siostra twojego Borki jest u Dido-nowa głównym redaktorem? Ściągnęłam brwi. - Pierwsze słyszę. Nawet nie wiedziałam, że ma siostrę. - Teraz już wiesz. - Czyli wychodzi na to, że siostrzyczka zwróciła się do brata z maleńką prośbą, a on nie mógł odmówić? Oleg, no przecież to głupstwo, a facet nie żyje... - Właśnie. Dlatego cię uprzedziłem: nie spodziewaj się, że wejdę w to gówno. Głupi by zrozumiał, że wsadzisz palec, a stracisz głowę.

- Ale dlaczego? - spytałam zła, bo nie rozumiałam, co go w tej sytuacji tak zaniepokoiło. - A dlatego, że sprawa nie jest warta funta kłaków, a człowiek nie żyje. A do tego Dziadek prosi, żeby się tym zająć. Bo przecież prosił, prawda? - Od dawna mu dziennikarze dopiekali. Wiesz, ile mnie kosztowało przekonanie go, żeby nie robił gwałtownych ruchów? A tu teraz ten paparazzi... Lalin pokiwał głową, jakby się zgadzał, ale na twarzy miał sceptyczny uśmiech. - Gdy nasi mądrale coś wymyślają, prości obywatele, tacy jak ty i ja, długo zastanawiają się, skąd wieje wiatr. Uważaj - znów jesteś w grze, czy tego chcesz, czy nie. - Umiesz człowieka uspokoić - warknęłam. - Po prostu nie spieszy mi się na twój pogrzeb. - O cholera. - Zagryzłam wargę. - Masz coś na tego Di-donowa? - Po co ci? - spytał jakby zdziwiony Lalin, nadal bawiąc się zapalniczką. - Chyba nietrudno się domyślić? - zapytałam złośliwie. - Daj spokój, nie trać na niego czasu. Chociaż... - No, no? - spytałam czujnie. - Ostatnio przyjaźnił się z Ignatowem. Ignatow to poważny człowiek z dużymi pieniędzmi. Bardzo możliwe, że z tego wyjdzie coś sensownego. - I Dziadek, przewidując podobną sytuację... - Ty to powiedziałaś. - Lalin wskazał mnie palcem. - Oczywiście. Więc masz coś? - Żona alkoholiczka. Może być? - A na cholerę mi jego żona? - Synek lubi palić trawkę. - Lalin... - zaczęłam się złościć. - Dobrze. Piotr Wasiljewicz ma pociąg do męskiego striptizu. I nie tylko striptizu. - Kłamiesz... - palnęłam. Didonow zawsze wydawał mi się facetem grubo ciosanym i bez wyobraźni. A tu proszę... - Boże, co się dzieje na tym świecie! Ma przyjaciółkę, to znaczy - przyjaciela? - Jest bardzo ostrożny. Nie sądzę, żeby pozwolił sobie na coś takiego w naszym mieście. - A... - To wszystko. - Lalin machnął ręką. - Idź sobie wreszcie. Mam dużo pracy... Widok twoich kolan mnie dekoncentruje, a ja muszę się zmobilizować. Zeskoczyłam z biurka, demonstrując urazę, i poszłam do wyjścia. - Mała - zawołał, a gdy się obejrzałam, przypomniał: - Bądź ostrożna. - Dobra. - Skinęłam słabo głową. Już siedząc w samochodzie, zaczęłam się zastanawiać. Przede wszystkim zezłościłam się na Lalina. Jak on lubi dopatrywać się intryg! We wszystkim widzi podwójne dno i inne brednie. A ja też nie lepsza! Naplotłam nie wiadomo co, a może żadnego zabójstwa wcale nie ma, może to tylko nieszczęśliwy wypadek... Przecież codziennie ktoś wpada pod samochód. Zadzwoniła moja komórka.

- Cześć, Mała - odezwał się Witalij. - Brykę znaleźli na ulicy Gogola. Skradziono ją dziś rano z parkingu, niedaleko domu na Pirogowa, właściciel zorientował się dopiero, gdy powiadomili go gliniarze - pije piąty dzień. - A nie mógłby mimo to wsiąść za kierownicę? - Nie. Żona wezwała dziś znajomego lekarza, żeby mu podłączył kroplówkę, dokładnie wtedy, gdy doszło do wypadku. Co jeszcze mogę dla ciebie zrobić? - Chyba nic, dzięki. Rozumiem, że w samochodzie nie ma ani odcisków palców, ani w ogóle nic godnego wzmianki? - Dobrze rozumiesz. Pożegnaliśmy się. Westchnęłam z goryczą: no proszę, nawet nie dali mi pomarzyć. Nie wygląda to na nieszczęśliwy wypadek, najwyraźniej zabójca nieźle się przygotował. Oczywiście nawet teraz można było pofantazjować... że niby jakiś głupek gwizdnął rano samochód, żeby po południu pojawić się w centrum miasta, potrącić człowieka i porzucić wóz kilka ulic od miejsca wypadku. - No i czemu ja mam takiego pecha? - mruknęłam do siebie i ruszyłam do domu. O dziewiętnastej wysiadłam z samochodu w cichym zaułku obok piętrowego narożnego budynku. Fasada była ozdobiona reklamami świetlnymi, przed wejściem stał chłopak w czerwonej koszuli. Co za idiota go tak wystroił? Trzeba będzie zapytać Wowkę, powinien wiedzieć. Pchnęłam drzwi i przytrzymałam je, czekając, aż Saszka przejdzie z ulicy do holu. - Mogłabyś go przynajmniej nosić w torbie - burknął gość w koszuli. - Jasne... Spróbuj sam posiedzieć cały dzień w torbie. Chłopak pokręcił głową, a Saszka złośliwie zwolnił kroku. - Rusz się - huknęłam na psa. Hol był pusty, jeśli nie liczyć mnie, ochroniarza i psa. Boczne drzwi nagle się otworzyły i zjawił się Wowka, czyli Władimir Pawłowicz. - O, cześć - powiedział, podchodząc. - Przyszłaś się rozerwać? - Przejeżdżałam, poczułam się strasznie głodna i przypomniałam sobie, że z ciebie dobry człowiek. Dasz coś do jedzenia? - Oczywiście... - Rozłożył ręce. - Usiądziesz w sali czy pójdziemy do mnie? - Saszka woli towarzystwo. Władimir Pawłowicz pochylił się i pogłaskał psa. Lubił Saszkę i dlatego nie protestował, gdy zjawiłam się tu w towarzystwie psa. Do przedstawienia została jeszcze godzina, w sali była ponad połowa pustych stołów. Usiadłam przy małym stoliczku z prawej strony sceny, Saszka przycupnął na krześle tyłem do sceny, męski striptiz go nie interesował. Podszedł kelner i uśmiechnął się tak wyzywająco, jakby nie miał nic przeciwko temu, żebym to jego skonsumowała na kolację. Złożyłam zamówienie, nie zapominając o psie, i odchyliłam się na oparcie fotela. Wowka, który właśnie szedł przejściem, wziął po drodze krzesło i siadł obok mnie. - Twój występuje dziś dopiero w drugim numerze. „Mój" - czyli striptizer o pseudonimie Spartakus - tak naprawdę miał na

imię Kola i wcale nie był „mój". Mimo to skinęłam głową, nie komentując. Spartakus był ulubień-cem wszystkich babek, dziewczyny za nim szalały, a starsze damy gotowe były wyłożyć każde pieniądze, oczywiście, jeśli je miały. Ale Spartakus był nieugięty, tłumaczył, że nigdy nie łączy seksu z pracą. Krążyły plotki, że ma dziewczynę i chce się z nią ożenić, dlatego jego nagłe zainteresowanie mną bardzo mnie zdziwiło. Do tego klubu trafiłam przypadkiem w towarzystwie Borki - to właśnie on poznał mnie ze Spartakusem, chodzili do jednej szkoły. Jego występ bardzo mi się spodobał, chłopak zachowywał się jak zawodowiec, o czym powiedziałam mu od razu przy kolacji. Spartakus przyjął tę pochwałę bardzo ostrożnie i w ogóle zachowywał sie z dużym dystansem. Ponieważ jednak nie kokietowałam go, nie łapałam za ręce i inne części ciała, zaczął mnie traktować znacznie przyjaźniej - a tydzień później nagle zaczęliśmy się spotykać. Mówię „nagle", ponieważ doszło do tego przypadkiem i zupełnie niezależnie ode mnie. W czasie tych spotkań Kola zachowywał się dość dziwnie - jak na chłopaka pracującego w takim klubie. O łóżku nie było nawet mowy, rozmawialiśmy wyłącznie o książkach, których ja, rzecz jasna, nic czytałam - w ogóle nic nie czytam prócz poradników, a i to jedynie w razie potrzeby. Jeśli dwumetrowy, muskularny striptizer przez cały wieczór opowiada o modnym pisarzu, którego czytali wszyscy, zaczynasz się czuć jak idiotka. Następnego dnia kupiłam książkę i poczułam się jak jeszcze większa idiotka. W końcu zamiast zaśmiecać sobie mózg, postanowiłam dowiedzieć się czegoś więcej o Koli. Od razu wyszło na jaw, że nie ciągnie go do chłopców - czegoś takiego nie sposób ukryć, a potem... potem okazało się, że wszystko jest znacznie prostsze. W pogoni za muskulaturą Kola podupadł na zdrowiu i teraz próbował się leczyć, na razie bez efektu. Jak się o tym dowiedziałam, najpierw się rozzłościłam - na jakiej zasadzie wybrał właśnie mnie z trzech setek kobiet, regularnie przychodzących do klubu?! A potem się uspokoiłam, dochodząc do wniosku, że mnie to nie dotyczy, po- dobnie jak wiele innych spraw na tym świecie. Spotykałam się z Kolą i po jakimś czasie, ku naszemu obopólnemu zadowoleniu, zwrócono na to uwagę. Notowania Koli poszły w górę, ale teraz kobiety nie narzucały mu się za bardzo, a ja miałam jakby oficjalnego faceta, co również było miłe; lepiej, żeby ludzie uważali, że wyrzucam pieniądze na strip-tizerów, niż mieliby wymyślać gorsze brednie. Pogadaliśmy z Wowką chwilę o głupstwach i on sobie poszedł. Właśnie kończyłam jeść lody, gdy zjawił się Kola, ale nie na scenie, lecz w sali, podszedł i usiadł na krześle, które niedawno zajmował Wowka, nachylił się, pocałował mnie w policzek i pogłaskał Saszkę. Jamnik przyjął to z nie- chęcią, ale bez protestów. - Co słychać? - zadał Kola dyżurne pytanie. - W porządku. - A artykuł w gazecie? - Głupstwo. - Na pewno? - Chyba naprawdę go to interesowało. - Tak.

- Nie podoba mi się, ze mieszają cię z błotem. I do tego robią z ciebie alkoholiczkę. Przecież nie pijesz dużo. - A skąd ty możesz to wiedzieć? - Prychnęłam. - Stąd. Po pierwsze, nie jestem idiotą, a po drugie, jestem spostrzegawczy. Przypominasz alkoholiczkę tak, jak ja ucznia pierwszej klasy. - A kogo przypominam? - spytałam z głupoty. - A nie obrazisz się? - Co tam. Wal. - Przypominasz człowieka, który nie może zrozumieć, skąd się tu wziął. - W tej knajpie? - Na tym świecie. - Aha. - Pokiwałam głową z mądrą miną, - Poważna sprawa... - Czemu nie masz przyjaciół? - spytał. - Nie mówię o sobie... Prawdziwych przyjaciół, przyjaciółek, w ogóle bliskich ludzi? Boisz się do kogokolwiek przywiązać? - Skończ z tym seansem psychoanalizy. Pamiętam, że robisz drugi fakultet, ale nie trenuj na mnie. - Chciałbym ci pomóc. - Jak cię zaraz zapytam, dlaczego nie próbujesz zaciągnąć mnie do łóżka, to wtedy dopiero zaczniemy sobie nawzajem pomagać - rozzłościłam się. - No przecież wiesz. - Wzruszył spokojnie ramionami. - Wiesz? - Załóżmy. - No i właśnie sobie pomagamy - mądrzy do mądrych, a ułomni do ułomnych. - No wiesz?! - oburzyłam się, choć wcale nie czułam się obrażona. - Nie złość się - powiedział łagodnie. - Boisz się facetów, to znaczy bólu, który mogą ci zadać, albo jeszcze czegoś innego, a ja nie stanowię zagrożenia. - W tym obłąkanym świecie wszystko stanęło do góry nogami. - Westchnęłam. - Siedzę w knajpie ze swoim psem i dwumetrowym drągalem, który według ogólnego przekonania powinien mieć tyle rozumu co małpa i co słyszę? A dwa dni temu rozmawiałam z jednym deputowanym i on przez bitą godzinę skarżył mi się, że nie może kupić po- rządnego krawata. - Chcesz, to obiję mordę temu draniowi, który napisał artykuł? - zaproponował Kola. - Ten drań to dwudziestodwuletnia dziewczyna, w dodatku ładna. Nie sądzę, żebyś potrafił uderzyć kobietę. - O, właśnie, że potrafię. Jak jej wsadzę twarz w kałużę, to następnym razem dwa razy się zastanowi, zanim napisze jakiś paszkwil. - Ona nie jest niczemu winna. - Skrzywiłam się. - Kazali, to napisała. - A kto jest winien? - Właśnie tego usiłuję się dowiedzieć. - Chcesz, żebym ci pomógł? - Chcę. - Skinęłam głową, - Słyszałeś nazwisko Didonow? - Nie, a powinienem? - Jesteś absolutnie apolityczny - powiedziałam z irytacją. - Do rzeczy. - Didonow to wybraniec narodu i właściciel gazetki „Wiadomości guberni".

- To jemu trzeba obić mordę? - Dobrze by było, ale to nam nic nie da. - To co? - Podobno Didonow interesuje się chłopcami, ale jest bardzo ostrożny. Dokąd w naszym mieście może się udać człowiek z jego problemem? - Nie da się tak od razu powiedzieć - odparł Kola po chwili zastanowienia. - Popytam, jeśli choć raz się gdzieś ujawnił... - Musiał, w przeciwnym razie bym o tym nie wiedziała. - Daj mi dwa dni, dobrze? - Dobrze. - Będziesz oglądać show? - Ty jesteś dopiero w drugim numerze, to kogo mam oglądać? Zaśmiał się zadowolony. - Poczekasz na mnie? Pospacerujemy trochę... - Dobrze. Kola pocałował mnie na pożegnanie i wybył. Przez ten czas sala zapełniła się po brzegi. Kobiety patrzyły na mnie z zawiścią. Uśmiechnęłam się pod nosem - całe nasze życie to oszustwo. Słowa Koli o tym, że czegoś tam się boję - facetów czy bólu, nieważne, niejasno mnie zaniepokoiły. Najwyraźniej robię dziwne wrażenie na ludziach... Nim zdążyłam wpaść w przygnębienie, wrócił Wowka - chyba zabawianie mnie uważał za swój obowiązek, a może po prostu mu się nu- dziło? - Porozmawiałaś sobie z ukochanym? - spytał wesoło. - Kola popracuje u nas jeszcze rok, a potem skończy studia i wyniesie się. Zresztą, wiesz o tym lepiej ode mnie. Czemu właściwie nie wyjdziesz za mąż? - A czemu ty wsadzasz nos w nie swoje sprawy? Wowka nie obraził się, ale zmienił temat. - Przed chwilą powiedzieli w wiadomościach, że w „Centralnym" znów popełniono morderstwo i znów młoda kobieta... Czyżby to faktycznie psychopata? Nie zdążyłam ani o nic zapytać, ani wygłosić swojego zdania, gdy zadzwoniła moja komórka. - Mała - głos mojego starego przyjaciela brzmiał gniewnie. - Jedź do „Centralnego". Znowu morderstwo. Spróbuj się zorientować, co się dzieje. Znajdziesz tam Wieszniako-wa, będziesz z nim pracować. - Dobra - burknęłam. Spojrzałam na Wowkę i powiedziałam: - Przekaż Koli, że nie poczekam na niego. - Jedziesz do „Centralnego"? - domyślił się Wowka. -Czyli co, jednak psychopata? Szczerze mówiąc, jadąc do domu towarowego „Centralny", gdzie popełniono morderstwo, uważałam, że Dziadek po prostu wpadł na pomysł obciążenia mnie jakąś pracą, że tak powiem, dla mojego dobra. Od czasu do czasu włączałam się do śledztwa, a nieraz, jeśli sobie tego życzył szef, prowadziłam własne, równoległe śledztwo. Ale to nie był ten przypadek. Co wspólnego mogło mieć zabójstwo w domu towarowym z naszym przytułkiem? Gdyby trzasnęli kogoś ze znanych działaczy albo bliski

krewny z głupoty kogoś by załatwił, wtedy, oczywiście, beze mnie by się nie obeszło. Na szczęście takie rzeczy zdarzały się rzadko, od czasu do czasu mieliśmy pewne „tarcia" z prawem i wtedy wkraczałam ja i musiałam je łagodzić. Chyba właśnie to Dziadek miał na myśli, gdy powierzał mi stanowisko asystenta do spraw kontaktów ze społeczeństwem. Milicjanci różnie mnie traktowali, ale zasadniczo współpracowaliśmy, czemu bardzo pomagał fakt, że większość miejscowej „górki" Dziadek „karmił" już wtedy, gdy rwał się do władzy. Teraz karmił nadal, sporo osób było od niego zależnych, więc na pewno żaden gliniarz nie zadałby mi pytania: „Czego tu chcesz, do cholery?". Jechałam do „Centralnego" zła na Dziadka, że pozbawił mnie przyjemnego wieczoru. Byłam pewna, że moja obecność jest tam absolutnie zbędna, ale poczucie odpowiedzialności wzięło górę, wybrałam numer komórki Witalija. - Cześć, Mała, już wiesz? - Co jest takiego szczególnego w tym zabójstwie? - Zdaje się, że w mieście pojawił się psychopata. Znasz stanowisko Dziadka: bezpieczeństwo naszych obywateli jest dla nas... - Posłuchaj, głowa mnie boli. Wiem, że obywatele dostają szoku na słowo „psychopata", do rzeczy. - W zeszły wtorek w „Centralnym" w przymierzalni zamordowano kobietę. Cios zadano z tyłu, cienkim ostrym narzędziem, jakby sztyletem. Ofiara zmarła, nim zdążyła zrozumieć, co się dzieje. - A narzędzie? - W domu towarowym go nie znaleziono. - Dobrze. A teraz? - A teraz kolejne morderstwo, bardzo podobne do pierwszego. Skoro tam jedziesz, dowiesz się na miejscu. Zaklęłam soczyście, a Witalij się wyłączył. Dom towarowy „Centralny" był zwykle czynny do dwudziestej drugiej, ale dziś zamknięto go wcześniej. Przed trzypiętrowym budynkiem tłoczyli się ludzie, z zainteresowaniem wpatrując się w szklane drzwi. Nieopodal stali panowie z ponurymi minami; cała wolna przestrzeń była zastawiona samochodami, swojego citroena musiałam zaparkować w zaułku trzysta metrów dalej. Idąc do „Centralnego", klęłam ludzką głupotę: no co jest takiego ciekawego w morderstwie? A jednak ludzie tłoczyli się, wyciągali szyje... Idioci. Saszkę niosłam w torbie, żeby go nikt nie zdeptał, pies czujnie kręcił głową i wyglądał na niezadowolonego. Przedzierając się przez tłum, usłyszałam całą masę interesujących rzeczy: jedni mówili, że to nie jeden trup, tylko trzy, inni twierdzili, że w domu towarowym podłożono bombę. Pomysł wydał mi się ciekawy, może należałoby się stąd wynieść? Przed wejściem zatrzymał mnie strażnik. - Pani dokąd? - spytał ponuro. Gdy wyciągałam legitymację, podszedł do nas mężczyzna po cywilnemu. - Przepuść. Karpow - przedstawił się, gdy szliśmy do wejścia. - Zaprowadzę

panią. Jak wabi się pies? - Saszka. - To przecież ludzkie imię. - Jemu się podoba. W holu nudził się młody milicjant. Na mnie popatrzył ze zdumieniem. - Ciało znaleziono o osiemnastej pięćdziesiąt - wyjaśnił Karpow. - Kobieta pracowała tutaj, w dziale konfekcji. Nazywała się Jelena Pietrowna Iwanowa. - Sama pracowała w tym dziale? - Nie, z koleżanką. - I koleżanka nic nie zauważyła? - Nie, nic podejrzanego. O osiemnastej jest napływ klientów... Mówi, że miała pełne ręce roboty, dlatego nie od razu zwróciła uwagę, że Iwanowej nie ma, a gdy już zauważyła, to pomyślała, że poszła zapalić albo zadzwonić. Podobno denatka była wielką miłośniczką rozmów telefo- nicznych. Weszliśmy na pierwsze piętro. Było tu wiele pomieszczeń oddzielonych od siebie plastikowymi przepierzeniami. Przy jednym z nich stało trzech mężczyzn po cywilnemu; na nasz widok przerwali rozmowę. - Poznajcie się - powiedział Karpow - Olga Siergiejewna Riazancewa. - Bardzo nam miło. - Najmłodszy z nich się uśmiechnął. - Artiom Siergiejewicz Wieszniakow. Uścisnęliśmy sobie ręce. Dwaj pozostali, znałam ich od dawna, ograniczyli się do skinienia głową. Z otwartych na oścież drzwi wyszedł Walera, jak zawsze uśmiechnięty. Nie przypominam sobie, żeby jakiś trup zepsuł mu kiedykolwiek humor. - Siemasz - powitał mnie radośnie. - Chcesz popatrzeć? - Skoro już tu jestem... Poszłam za nim. Przymierzalnie były trzy; w jednej na podłodze siedziała kobieta - z dziwnie wykręconymi nogami opierała się plecami o lustro. Jej głowa spoczywała na piersi, oczy były zamknięte. Na piersi widniała przypinka z napisem Jelena. Odruchowo sięgnęłam po papierosy, za- paliłam, oprzytomniałam i rozejrzałam się z miną winowajcy, ale chyba nikomu to nie przeszkadzało. Walera nawet podał mi paczkę po papierosach, której już używano jako popielniczki. - Mów - poprosiłam. - Właściwie nie ma o czym - odparł Walera, ciągle z tą samą miną człowieka absolutnie zadowolonego z życia. Optymista... - Jelena Pietrowna Iwanowa, pracowała tu od trzech lat. Żadnych podejrzanych kontaktów, nic w tym stylu, zwykła kobieta ze zwykłym życiem, po prostu nie było jej za co zabijać. - A jednak ktoś ją zabił. - Właśnie. Jeśli to psychopata, to wszystko mu jedno, kogo pchnie nożem. - Nożem? - A raczej finką albo czymś w tym rodzaju - długie, wąskie ostrze. Śmierć nastąpiła błyskawicznie, ofiara nawet nie zdążyła krzyknąć. A przecież to nie pustynia, ktoś by usłyszał.

- I nikt nic nie zauważył? - spytałam z powątpiewaniem. - Jak zawsze. - Wzruszył ramionami. Podszedł Wieszniakow. - Tylko nam psychopatów brakowało - burknął niezadowolony. - Teraz to się dopiero zacznie... Nie pytałam, co ma na myśli. Rzecz jasna moja obecność działała mu na nerwy, no bo kto lubi, jak postronni pchają nos do twojej pracy? -Jeśli to naprawdę psychopata - zaczęłam. - Rozumie pan niepokój naszych władz... -Jasna sprawa. Proszę nie myśleć, nie mam nic przeciwko pani. Jeśli chce pani pomóc, sprawie wyjdzie to tylko na dobre. Słyszałem, że jest pani zawodowcem... Już zaczęłam podejrzewać, że sobie kpi, ale patrzył poważnie, a w jego głosie nie było drwiny. Walera, jakby przytakując, pokiwał głową. - No cóż, będziemy pracować razem - ja również skinęłam głową - skoro zwierzchnictwo sobie tego życzy. Co prawda, na razie nie rozumiem, jak mogłabym pomóc... -Jeśli zabójca faktycznie jest psychopatą - skrzywił się Wieszniakow - to sprawa jest beznadziejna. Ja również nie lubiłam psychopatów. I jeśli morderstwo popełnił psychopata, Wieszniakow miał rację, niełatwo będzie go znaleźć. - Pierwsze morderstwo popełniono w dziale bielizny damskiej, niedaleko stąd. Jeśli pani chce, możemy tam pójść... Przytaknęłam, chociaż nie widziałam takiej konieczności. Ale gapienie się na trupa nie jest zbyt przyjemne, wolałam się przejść. Poszliśmy do działu damskiej bielizny, trzy działy dalej; przymierzalnia znajdowała się obok wejścia. - To tutaj? - spytałam. - Tutaj. - Wieszniakow skinął głową. Zajrzałam. Lustro umieszczono z boku, na wprost wisiała ciężka portiera; odsunęłam ją - okazało się, że można było stąd przejść do działu artykułów sportowych. - Ciekawe - mruknęłam do siebie, ale Wieszniakow usłyszał. - To jedna przymierzalnia na dwa działy. W dziale sportowym rzadko jej używają, dlatego umówili się, że w razie konieczności... Zwykle się tej zasłony nie zasłania, od razu więc widać, czy przymierzalnia jest zajęta, czy nie. -Jasne. - Denatka nazywała się Weronika Pawłowna Seraflmo-wicz; urodzona w mieście Nalczik, ostatnie miejsce zamieszkania: Krasnojarsk. Krewnych w naszym mieście nic miała, przyjechała z Moskwy o jedenastej czterdzieści w zeszły poniedziałek, na razie nie wiemy, gdzie się zatrzymała. Dzień później, we wtorek znaleziono ją w tej kabince, o piętnastej dwadzieścia pięć. - Kobieta przyjechała do naszego miasta nie wiadomo po co, przyszła do domu towarowego i tam ją zamordowano. - Zamordował ją psychopata - przypomniał mi Wiesz-niakow. - Wzięła jakieś rzeczy do przymierzalni i właśnie je przymierzała, gdy on zadał cios.