Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 036 879
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań640 894

Polakowa T. - 03 Ekskluzywny macho

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :775.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Polakowa T. - 03 Ekskluzywny macho.pdf

Beatrycze99 EBooki P
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 40 osób, 35 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 204 stron)

TATIANA POLAKOWA Ekskluzywny macho

Stojący w progu mojego mieszkania Lalin uśmiechał się nieśmiało. Nieśmiałość pasowała do niego tak, jak do mnie żywiołowa radość, którą właśnie próbowałam udawać. Popatrzyliśmy na siebie i roześmialiśmy się z naszych nieefektywnych wysiłków i w końcu zaczęliśmy przypominać normalnych ludzi. - Cześć - powiedział Lalin, przekroczył próg i złożył na moim czole braterski pocałunek. W zamian ujęłam go za uszy i pocałowałam w usta. - O mój ty Boże - prychnął, ale wyglądał na zadowolonego. - Wchodź - zaproponowałam łaskawie. Lalin wszedł do środka, rozglądając się z obawą, jakby spodziewał się jakiegoś podstępu. Chyba czuł się niezręcznie. Właściwie nie miał po co do mnie przychodzić, chyba nie wymyślił żadnego rozsądnego pretekstu i teraz wił się jak piskorz. Może przyszedł, żeby sprawdzić krążące o mnie plotki - jeśli wierzyć plotkom, piję wiadrami, przestałam być podobna do ludzi i właśnie dlatego nie wychodzę z domu. Utkwiłam pełen wyrzutu wzrok w plecach Lalina. No dobrze, głupcy plotą trzy po trzy z głupoty, ale przecież Oleg jest mądry, chyba nie uwierzył w te bzdury? Właściwie powinnam dać mu nauczkę - na przykład urządzić pijacką burdę. O, a może by tak zaraz, teraz? Tymczasem Lalin poszedł do kuchni, usiadł w moim ulu-btonyrn fotelu i zapytał: - No i jak tam w Grecji? Wszystko na swoim miejscu? - Jak to w Grecji. - Znalazłaś narzeczonego? Pewnie nie możesz się opę-dzić od facetów. - Skąd ta myśl? - Sposępniałam, wstrząśnięta jego prze- nikliwością. - Strasznie się rozwinęłaś. - W jakim sensie? - spytałam, wietrząc podstęp. - W sensie - rozkwitłaś. Słuchaj zdaje się, wspominałaś kiedyś, że jesteś gotowa zakochać się w biednym, niemło-dym mężczyźnie? - Mówisz o sobie? Ale ty nie jesteś biedny. Zakochać się nadal jestem gotowa, ale nie liczę na wzajemność. Po co właściwie przyszedłeś? Jeśli po to, żeby mnie ratować... Lalin machnął ręką. - Widzę przecież, że nie ma takiej potrzeby. Poza tym nie nadaję się na ratownika. A tak w ogóle twoje słowa mnie ranią - to już nie mogę przyjść tak po prostu, przez wzgląd na starą przyjaźń? - Możesz. Ale wiem, że jesteś człowiekiem bardzo za-jętym i jakoś ciężko mi sobie wyobrazić, jak latasz „po kominach". - Dla ciebie zawsze gotów jestem zrobić wyjątek. - Oleg uśmiechnął się i wziął

mnie za rękę. Jego spojrzenie zmieniło się, teraz patrzył na mnie z zainteresowaniem i jakby czułością. - Co słychać? - zapytał cicho. - W porządku - odparłam szczerze, uwolniłam rękę i usiadłam w fotelu naprzeciwko. - Co planujesz robić? Wzruszyłam ramionami - sama jeszcze nie wiedziałam. - Dziadek nie chciał cię przyjąć z powrotem? - Nie. - Pokręciłam głową. - Dziwne. - Co w tym dziwnego? Zmęczyliśmy się sobą, musimy trochę odpocząć. - Czyli co, mogłabyś wrócić? - Do jego drużyny? - zdumiałam się. - Dziwne, że o to pytasz. - Potrząsnęłam z uśmiechem głową. - To mogłabyś czy nie? - drążył Lalin. - Nie. Pokiwał głową, podrapał się w brew, jakby się nad czymś zastanawiał. - Zabrzmiało to bardzo kategorycznie - zauważył z lekkim smutkiem. - Dziwi cię to? - Raczej niepokoi. To pewnie kwestia przyzwyczajenia, ale nie mogę sobie wyobrazić ciebie zajętej czymkolwiek innym. Byłaś jego zaufanym człowiekiem. Oczywiście, nie zawsze jest to... no, przyjemne - z trudem znalazł odpowiednie słowo - ale przyznasz, że miało to swoje dobre strony. Dziadek to Dziadek i ty w tym mieście również coś znaczyłaś. - A teraz nie znaczę nic i wcale mnie to nie martwi. - Poważnie? - Lalin popatrzył na mnie z nadzieją, jak dziecko w oczekiwaniu na prezent. - Poważnie - odparłam, choć przed chwilą chciałam go posłać do diabła. - Ja byłam jego zaufaną osobą, a ty szefem jego ochrony. Teraz ty pracujesz w innej firmie, zarabiasz duże pieniądze i jesteś zadowolony. Może nie? - Jestem. - Lalin się uśmiechnął. - Ale ja nie mówię o pracy. - Westchnął. - Akurat praca martwi mnie najmniej. Jestem pewien, że znajdziesz sobie coś, czym będziesz mogła się zająć, w ostateczności wrócisz do wydziału zabójstw. Pensja jest ci obojętna, więc nie będziesz pracowała dla forsy, tylko dla idei. Chodzi o co innego. Ja byłem tylko szefem ochrony, a ty... ty to zupełnie inna sprawa. Dziadek... - Zastępował mi ojca - podpowiedziałam - potem został moim kochankiem, a następnie politykiem. Pomagałam mu w miarę sił i możliwości, wprawdzie polityka obchodziła mnie średnio, ale on był dla mnie bliskim człowiekiem... Ale potem Dziadek przegiął pałę i odeszłam. A gdy odeszłam, poczułam tak ogromną ulgę, że zrozumiałam: należało to zrobić dawno temu. I na tym, mam nadzieję, skończymy. Lalin pochylił się i poklepał mnie dłonią po kolanie.

- Przepraszam - powiedział zakłopotany. Zakłopotanie pasowało do niego tak samo jak nieśmiałość. - Widocznie się starzeję. Jakoś tak zrobiło mi się go żal. - Kogo? - Dziadka. - Mnie też go szkoda. - Skinęłam głową. - Ale gdybym pozwoliła, żeby wszystko zostało tak, jak było... Widzisz, samej siebie jest mi jeszcze bardziej szkoda. - Przepraszam - szepnął znowu Lalin. Pomyślałam, że chyba jednak ludzie się z wiekiem zmieniają. Usłyszeć od Lalina dwa razy z rzędu słowo „przepraszam" to nie na moje nerwy. W głowie pojawiają się głupie myśli, na przykład żeby przypaść do jego piersi i poskarżyć się, nieważne na co, najważniejsze, żeby pogładził po głowie i powiedział coś krzepiącego, żebyśmy potem mogli razem popłakać i razem witać świt... Lalin się starzeje, a ja głupieję - pomyślałam i mrugnęłam do niego wesoło. Oleg zaśmiał się i oznajmił: - Tak właściwie przyszedłem do ciebie w konkretnej sprawie. - Tak? - Tak. Mój szef ma przyjaciela, który nazywa się Piotr Wikientjewicza Safronow. Słyszałaś o nim? - To ten, co ma kombinat mleczny na Powarskiej? - Tak, oraz bazę mleczno-serową, czy jak to się tam na-zywa, Chodzi o to, te to bardzo nerwowy facet. Wszędzie widzi wrogów. - Ma ochronę? - Ma, ale jej nie potrzebuje- Nie ma wrogów, którzy życzyliby mu śmierci. Interesy idą dobrze, ale nikomu to nie przeszkadza. Krótko mówiąc, nerwowy facet z bujną wyobraźnią - nic więcej. Ale szefa zdążył już zamęczyć i ten oczywiście zwrócił się z tym do mnie. - I co zrobiłeś? - Zainteresowałem się, jak to wygląda. - Czyli dowiedziałeś się o tym Safronowie absolutnie wszystkiego. - Można to i tak nazwać - przyznał Lalin. - I mogę oświadczyć z całą odpowiedzialnością - facet bredzi. - No to dlaczego zaczął się nagle denerwować? - spytałam złośliwie, chociaż wierzyłam Lalinowi. - Jeśli on mówi, że facet nie ma się czego bać, to tak jest. Oleg skrzywił się delikatnie. - Dwa miesiące temu napadnięto na ich ekspedytora. Może słyszałaś? Czekali na chłopaka pod jego domem, strzelili z bliska bez uprzedzenia, nawet nie zdążył nic zrozumieć. Napastnicy zabrali pieniądze i zniknęli. - Chłopak żyje?

- Żyje, wyraźnie w czepku urodzony. Wkrótce wypuszczą go ze szpitala. - No to może Safronow nie na darmo się niepokoi? Lalin znów się skrzywił. -Już dawno ktoś powinien był urządzić jakiś napad! W ich firmie chyba nie słyszeli o elementarnej ostrożności... Ekspedytor wraca do domu o drugiej w nocy sam i ma przy sobie kupę forsy, po czym zostawia samochód na parkingu i idzie z tą forsą do domu. A potem się dziwią, że ląduje w szpitalu! Ktoś się dowiedział o tych zwyczajach i na efekty nie trzeba długo czekać. Nie zdziwiłbym się, gdyby zadziałał ktoś ze swoich - na pewno wiedzieli o dużej sumie pieniędzy i o tym, kiedy wraca do domu. Tak czy inaczej, nie miało to nic wspólnego z bezpieczeństwem samego Safronowa. - Załóżmy. I co dalej? - spytałam, nie bardzo rozumiejąc, do czego on zmierza. - Trzeba go odciągnąć od głupich myśli Skoro chce mieć poważną ochronę, to ją dostanie. - No... - Wzruszyłam ramionami. - Pstro - przedrzeźnił mnie Lalin. - Chodzi o to, żebyś ty z nim popracowała. Skrzywiłam się na wieść o takim szczęściu. - Zwariowałeś? Jaki ze mnie ochroniarz? - Przecież ci mówię, że ochroniarz tu niepotrzebny, facet ma halucynacje na tle nerwowym. Nie chodzi o ochroniarza, lecz o nazwisko, a twoje na pewno mu się spodoba. Jesteś osobą znaną i cieszysz się szacunkiem. Cieszysz się - powtórzył z naciskiem Lalin, widząc, jak się krzywię. - Będzie wniebowzięty, sama zobaczysz. Trochę z nim połazisz tu i tam, zarobisz sobie, a przede wszystkim wyświadczysz mi nieocenioną przysługę. - Wiesz co? Ja myślę - oznajmiłam, świdrując go wzrokiem - że sam to wszystko wymyśliłeś. Doszedłeś do wniosku, że siedzę tu bez zajęcia i zaczynam świrować. Jeszcze chwila i mi odbije albo naprawdę zacznę pić. Wielkie dzięki za troskę. - Jak się nie zgodzisz, będę musiał wysłać moich chłopaków. A oni mają rodziny, nie mogą całymi dniami siedzieć w pracy. A mnie i ludzi brakuje, i urlopu, a roboty mam po uszy. No mówię ci, ten typ nie jest nikomu potrzebny, a ty nie masz nic do roboty, przed chwilą sama to powiedziałaś. Nic wiem, skąd myśl, że jestem taki szlachetny i martwię się o to, jak spędzasz czas. Tak naprawdę jestem egoistą i mam nadzieję załatwić swoją sprawę cudzym kosztem, powołując się na naszą przyjaźń. - Idź do licha. - Zastanów się nad moją propozycją i odpowiedz mi „tak" - powiedział Lalin, po czym wstał i poszedł do drzwi. Powędrowałam za nim. - Może byśmy się kiedyś razem napili? - zaproponował na pożegnanie. - Koniecznie. - Skinęłam głową. Lalin rozłożył ręce, a ja przypadłam do jego piersi. - Nie przejmuj się tak tym rozstaniem, ukochana - powiedział żartobliwie. - Moje serce nie wytrzyma długiej rozłąki - odparłam w tym samym duchu i na tym się rozstaliśmy.

Lalin wyszedł, a ja wróciłam do kuchni napić się herbaty. Rozmowa z Lalinem zastanowiła mnie, nawet zaniepokoiła. Oczywiście, nie perspektywa zostania ochroniarzem jakiegoś tam typa, lecz wzmianka o Dziadku. Przez cały ten czas myślałam tylko o tym, jak ja sobie bez niego poradzę - Lalin ma rację, bardzo dużo nas łączyło i łączy - a teraz po raz pierwszy zastanowiłam się, jak mu się tam beze mnie żyje. Jak on się czuje? Pewnie źle. A głupie plotki o mnie nie poprawiają mu humoru. Najprościej byłoby wybrać numer i powiedzieć: „Cześć, co słychać? U mnie wszystko w porządku", ale tego właśnie nie powinnam robić. Dobrze znam Dziadka i potrafię sobie wyobrazić, czym się to wszystko skończy. Nie, nie po to od niego odchodziłam, żeby kilka miesięcy później lecieć z powrotem. Zaczęłam krążyć po mieszkaniu, zapominając o herbacie. Mieszkanie (prezent od Dziadka) mam duże, trzypoziomowe, można się w nim zgubić albo zacząć dzwonić do samej siebie. Gdy odeszłam z jego drużyny, trzaskając drzwiami, nie miałam żadnego pomysłu na dalsze życie. Pomyślałam nawet, że prognozy nieżyczliwych zaczną się spełniać i wkrótce będę pić do lustra. Już sama perspektywa pomogła mi definitywnie skończyć z piciem. Zresztą nigdy dużo nie piłam, zawsze mnie dziwiło, skąd biorą się te plotki. Tak czy inaczej, gdy już zostałam wolnym strzelcem, zaczęłam się zastanawiać, czym się zajmę. Zastanawiałam się tak przez trzy dni, a w końcu okazało się, że jestem urodzonym leniem - mam ochotę nie robić zupełnie nic. Ponieważ telewizji nie oglądam, a książek nie czytam z zasady, spędzałam czas na długich spacerach z jamnikiem Saszką, co bardzo go cieszyło. Potem zapragnęłam obejrzeć świat i zaczęłam podróżować, oddając Saszkę pod opiekę Ritki - mojej przyjaciółki i zarazem asystentki Dziadka, który z kolei jest w naszym mieście udzielnym władcą. Co prawda szanowano i popierano go nie tylko w mieście i okręgu, ale podobno nawet w stolicy. Plotki plotkami, ale jedno jest pewne: tutaj był panem i władcą, który jeszcze przez rok czy dwa może się nie martwić o utratę potęgi. A potem... potem wszystko zależy od układu kart, czy raczej głosów wyborców, nie wywołując wilka z lasu. Szczerze życzyłam Dziadkowi, żeby w kolejnych wyborach pokonał wszystkich wrogów i panował do końca swoich dni - jakoś nie potrafiłam go sobie wyobrazić w roli czcigodnego emeryta. Do stolicy nie pojedzie, przekonany, że lepiej być generałem w guberni niż majorem w stolicy, a żeby pozostać tutaj i nic nie robić, duma mu nie pozwoli. Niech więc nami rządzi na zdrowie, nie jest gorszy od innych, a może nawet lepszy. No więc dzięki Dziadkowi nie cierpiałam na brak pieniędzy, dlatego mogłam nie tylko próżnować, ale również podróżować, o nic się nie martwiąc. Jednak wkrótce zaczęło mnie ciągnąć do domu, głównie z powodu Saszki. W dniu, w którym wróciłam z wojaży, zjawiła się u mnie Ritka i od progu oznajmiła: - Zupełnie ludzie wstydu nie mają.

- Mówisz o ludziach w ogóle czy konkretnie o mnie? - spytałam czujnie. - O tych palantach, którzy plotą, że oddajesz się nałogowi. - Może nie kłamią? - zapytałam złośliwie. - Aha! Kobiety z taką cerą nie wychodzą z ciągu! Może i ja gdzieś pojadę, a nuż wypięknieję? - I tak nieźle wyglądasz - pocieszyłam ją. - Nieźle! - Ritka się skrzywiła. - Chcę wyglądać tak jak ty: weszła, spojrzała i pokonała. - To mi bardziej pasuje do Meduzy Gorgony - odparłam. Zaraz potem szczęśliwie oderwałyśmy się od mojego wyglądu i opowiedziałam jej o swoich podróżach. Zgodnie z niepisaną umową nie rozmawiałyśmy o Dziadku. Ritka bardzo przeżywała nasze rozstanie i chyba po cichu uważała, że to ja jestem winna. Nie pytała, co planuję robić, ale wyszła zadowolona, pewnie dlatego, że teraz mogła dać oszczercom godny odpór. Ucieszyłam się w jej imieniu, w swoim zresztą też - faktycznie ładnie wyglądałam, do tego stopnia, że mężczyźni oglądali się za mną na ulicy, co przez ostatnie dwa lata raczej się nie zdarzało. Wychodziło na to, że naprawdę zyskałam na wyglądzie, co żadnej kobiecie nie jest obojętne. Poza tym czułam teraz wewnętrzny spokój, po raz pierwszy od dawna - jednym słowem, praca u Dziadka ile na mnie wpływała i teraz, gdy ją rzuciłam, otwierało się przede mną długie, szczęśliwe życie. Znieruchomiałam przed lustrem, mrugnęłam do swojego odbicia i nawet wymruczałam: „Ślicznotka", po czym kontynuowałam przechadzkę po mieszkaniu. Saszka, który leżał na fotelu w salonie (w odróżnieniu ode mnie uwielbiał oglądać telewizję), zaczął się wiercić, podniósł się, a nawet szczeknął nieśmiało. - Myślę - wyjaśniłam. Pies się uspokoił. No cóż, nawet jeśli w moim wewnętrznym świecie zapanowała absolutna harmonia, to nie ma co się w nieskoń-czoność byczyć. Dobrze byłoby czymś się zająć... Z tego punktu widzenia propozycja Lalina... Spróbowałam wyob- razić sobie siebie w roli ochroniarza. Wychodziło mi coś podejrzanie przypominającego kiepski serial, skrzywiłam się i postanowiłam wyrzucić z głowy niedawną rozmowę, co mi się szczęśliwie udało. Poszłam na długi spacer z Saszką, do domu wróciliśmy o pierwszej w nocy. Wymęczony pies z trudem wdrapał się na łóżko i zasnął jak zabity. Poszłam za jego przykładem. Spaliśmy do dziewiątej rano - nie miałam żadnych planów i mogłam się spokojnie wylegiwać. O wpół do dziesiątej poszłam do kuchni, żeby coś zjeść, a o dziesiątej zadzwonił telefon. Odebrałam bez przekonania i usłyszałam uprzejmy męski głos: - Przepraszam, czy nie dzwonię zbyt wcześnie? - Nie, w porządku - odparłam. - Tylko nie jestem pewna, czy chodzi panu właśnie o mnie. - Głos był kompletnie nieznajomy, a nie miałam zamiaru nawiązywać żadnych znajomości.

- Nie sądzę, żebym się mylił - odparł mężczyzna. W jego głosie zadźwięczała pewna filuterność, co spodobało mi się jeszcze mniej. - Czy rozmawiam z Olgą Siergiejewną Ria-zancewą? - Załóżmy. A z kim ja rozmawiam? - Dostałem pani numer telefonu od Olega Borysowicza Lalina - oznajmił mężczyzna, a ja ścierpłam, już wiedząc, co zaraz usłyszę. - Nazywam się Piotr Wikientjewicz Safro-now. Jestem pewien, że pani o mnie słyszała. - Tak, Lalin był u mnie wczoraj - odparłam zgodnie z prawdą. - I złożył pani propozycję? - Owszem, choć zupełnie nie tę, na którą czekam długie lata. Safronow roześmiał się, dając do zrozumienia, że docenił dowcip. - I co? - spytał po chwili ciszy. - No cóż, ten pomysł wydaje mi się absurdalny - powiedziałam szczerze. Moja odpowiedź wyraźnie mu się nie spodobała. - Dlaczego? - spytał urażony. - Jakoś nie widzę siebie w roli ochroniarza. Bardziej pasowałby panu jakiś mięśniak z agencji ochrony, oni mają doświadczenie w takich sprawach. - Oleg Borysowicz opowiedział pani o moich problemach? - W ogólnych zarysach - odparłam. Jeśli wierzyć Lalino-wi, żadnych problemów nie było, ale nie chciałam robić człowiekowi przykrości. - Mięśniak mi nie pomoże - rzekł z westchnieniem Safronow. - To raczej zadanie dla człowieka, który umie myśleć, dla profesjonalisty... Zdaje się, że to mnie uważał za profesjonalistkę. Wszystko pięknie, ale pochlebstwo nie zrobiło na mnie wrażenia. W ogóle niewiele rzeczy robi na mnie wrażenie. - Jeśli chodzi panu o napad na pańskiego ekspedytora, to milicja na pewno robi wszystko, co się da. Proszę mi wierzyć, nikt nie poradzi sobie z tym lepiej od nich. - Gdyby chodziło tylko o ten napad... Olgo Siergiejewna, a może spotkalibyśmy się, że tak powiem, w jakimś neutralnym miejscu? - Dobrze - zgodziłam się niespodziewanie. Pięć minut później już tego żałowałam. Chciałam zadzwonić do Safronowa i odwołać spotkanie, ale w końcu tego nie zrobiłam. No dobra, co mi szkodzi pójść i posłuchać, przecież i tak mam mnóstwo czasu. Umówiliśmy się o 18.20 w kawiarni „Biały Żagiel", dwie ulice od mojego domu. Wzięłam ze sobą Saszkę - pies się przeleci, a Safrottow zrozumie, że jestem absolutnie nieodpowiednią kandydatką. Spóźniona dziesięć minut weszłam do kawiarni w swojej najlepszej szmaragdowej garsonce, na dziesięciocentymetro-wych szpilkach i z psem pod pachą. Siedzący przy stolikach goście kawiarni (około dziesięciu) zgodnie odwrócili głowy. Uśmiechnęłam się szeroko. Nie miałam pojęcia, jak wygląda Safronow, i już zaczęłam wątpić, czy w ogóle przyszedł, gdy zza najbliższego stołu wstał grubas w wieku około trzydziestu pięciu lat i podbiegł do mnie z

zachwytem na twarzy i głośnym okrzykiem radości. Nie było wątpliwości - to właśnie jest Piotr Wikientje-wicz. Wyciągnął do mnie rękę, ja podałam mu swoją; zawahał się, a potem ucałował moją dłoń. Saszka szczeknął cicho - był dobrze wychowanym psem i nie awanturował się w miejscach publicznych, jednak nie mógł nie zareagować na obcego w tak bliskiej odległości. - Jaki śliczny piesek - rozczulił się Piotr Wikientjewicz. - Jak się nazywa? - Saszka. - Saszka? Zabawne imię dla psa. Zignorowałam tę uwagę. Podeszliśmy do stołu i usiedliśmy, Saszkę usadziłam na sąsiednim krześle. Pies uspokoił się i zaczął się rozglądać zaciekawiony. - Jako dziecko też miałem psa - oznajmił Piotr Wikientjewicz. - Spaniela rosyjskiego. A teraz przy tych wszystkich interesach nawet dla psa nie miałbym czasu. Z żoną się rozwiodłem... Biedny pies siedziałby sam w pustym mieszkaniu. Co pani zamawia? - zreflektował się. - Dziękuję, jestem na diecie. - Dlaczego? Tak pięknie pani wygląda! Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się. Te wszystkie plotki... - Umilkł zakłopotany, a ja udałam, że nie usłyszałam ostatniego zdania. - Chciał mi pan opowiedzieć o swoich problemach - przypomniałam. - Oczywiście. - Odchrząknął i zaczął opowiadać. Słuchałam uważnie, jednocześnie myśląc o tym, że Lalin ma rację. Facet nie potrzebuje ochroniarza, lecz psychoterapeuty - mania prześladowcza jak złoto. Ktoś go śledzi, dwa razy widział żółtego mercedesa, kilka razy ktoś zadzwonił i powiedział, że to pomyłka, ktoś zadzwonił do drzwi, kiedyś jakiś cień zamajaczył w sypialni - a przecież mieszka na czwartym piętrze. Gdyby poszedł z tymi opowieściami na milicję, najprawdopodobniej by go wyśmiali - i mieliby rację. Niemal każdego dnia mają nowe morderstwo, a tu gość, któremu się „wydawało" i „przesłyszało". - I żadnych gróźb, żadnych anonimów? - spytałam, ponieważ głupio mi było tak od razu wyjść. - Nie, ale czuję... - Może za bardzo przeżywa pan napad na waszego ekspedytora? W takim razie dobrze byłoby zwrócić się do lekarza. - Wszyscy jakby się zmówili - odparł z urazą. - Rozmawiają ze mną jak z wariatem albo tchórzem, który omal nie narobił w spodnie ze strachu. Rozumiem, że moja opowieść nie zrobiła na pani wrażenia, ale czuję... czuję... Czy pani mi wierzy? - spytał nagle. - Wierzę. - Westchnęłam. Cholera, kto wie, może faktycznie? - Ale tak czy inaczej, nie jestem człowiekiem, którego pan potrzebuje. Potrzebuje pan ochroniarza, a ja nigdy... - Nieraz wykonywała pani szczególne zadania, ma pani doświadczenie, jest

pani człowiekiem zdecydowanym, a co najważniejsze - jest pani kobietą! - Wytrzeszczyłam oczy, a on czym prędzej wyjaśnił: - Pani pojawienie się nie wyda się nikomu podejrzane, powiemy, że jest pani moim rzecznikiem prasowym. - A co, potrzebuje pan rzecznika? - Właśnie wprowadzamy na rynek nowy produkt, agencja reklamowa przygotowuje dla nas szeroko zakrojoną kampanię, jednym słowem, wszystko będzie wyglądać bardzo naturalnie. -Załóżmy. Ale ja nadal nie rozumiem, czego pan ode mnie chce. - Żeby pani była obok mnie. Rozejrzała się. Obiektywnie oceniła sytuację i powiedziała: czy wpędzam się w paranoję, czy faktycznie grozi mi niebezpieczeństwo. - A jeśli powiem, że to paranoja? - Przysięgam, że pani podziękuję i w końcu zacznę spać spokojnie. Chyba mówił szczerze. - Wiem, że pieniądze nie są dla pani najważniejsze - dodał szybko - ale jestem gotów zapłacić każdą sumę... - Z pieniędzy zrezygnowałby tylko głupiec - zauważyłam filozoficznie - ale na razie za wcześnie o nich mówić. No więc, jeśli dobrze pana zrozumiałam, chce pan, żebym, stojąc przez cały czas u pana boku, oceniła sytuację i wygłosiła swoją opinię - czy istnieje jakieś realne zagrożenie. Tak? - Dokładnie tak. - Dobrze. - Skinęłam głową, odchylając się na oparcie krzesła. Byłam gotowa zrobić to dla starego Lalina... - Zupełnie bezpłatnie - to już powiedziałam na głos. - A potem... potem zobaczymy. - Wspaniale! - ucieszył się Safronow. Następnego dnia już byłam „na stanowisku". Przez pierwsze trzy dni było tak spokojnie, że aż powiało nudą. Większość czasu spędzaliśmy w biurze, na obiad wychodziliśmy do sąsiedniej kawiarni, potem spotkania w interesach, a na koniec odprowadzałam Safronowa do domu. W ciągu tych trzech dni nie zdołałam dostrzec niczego podejrzanego, chociaż starannie się przyglądałam, a nawet „wwąchiwałam". Żadnych dziwnych telefonów, żadnych podejrzanych osobników w polu widzenia, żadnego wrażenia groźby wiszącej w powietrzu. Cisza, spokój. Lalin miał rację... No cóż, Lalin zawsze ma rację. Safronow od czasu do czasu rzucał mi przepraszające spojrzenia, a ja uśmiechałam się optymistycznie. Właśnie ten jego przepraszający wzrok nie pozwalał mi posłać go do diabła. Postanowiłam dać mu jeszcze tydzień. W piątek wieczorem Safronow odchrząknął niezdecydowanie i oznajmił, że w czasie weekendu ma zamiar urządzić na swoim jachcie niewielkie przyjęcie. Słysząc słowo „jacht", z trudem ukryłam zdumienie - Safronow nie wyglądał

na miłośnika podobnych rozrywek. Cóż, moja intuicja po raz kolejny mnie zawiodła. Mój chlebodawca znów odchrząknął i mówił dalej: - Kupiłem jacht w zeszłym roku, niemal za darmo. Przyjaciel chciał się go pozbyć, a we mnie odezwała się romantyka, morskie wyprawy i tak dalej... - Daleko stąd do morza - zauważyłam. - No właśnie. Szczerze mówiąc, ten jacht to tylko problem. Niby mały, ale musi mieć jakiś garaż, trzeba go odmalować i tak dalej. A ja nawet nie umiem nim sterować. Jednym słowem, zrobiłem głupstwo. W ubiegłym roku, latem, płynąłem rzeką do Rybackiego, a w tym roku nawet i to nie. I dlatego właśnie pomyślałem... - No cóż, to dobry pomysł. - Naprawdę? - ucieszył się niespodziewanie, a ja uznałam, że ten Safronow to jednak ciekawy człowiek. - Chcę zaprosić przyjaciół i panią oczywiście. Chyba mi pani nie odmówi? - Nie odmówię, skoro dla pana pracuję. - Uważa pani, że wymyśliłem sobie te wszystkie strachy? - zapytał, odwracając wzrok. - Na razie nic nie uważam, w ciągu trzech dni trudno zorientować się, jak się sprawy mają. Jeśli pan pozwoli, porozmawiamy o tym za tydzień. - Doskonale. - Piotr Wikientjewicz się uśmiechnął. Następnego ranka pojechałam na przystań. Koło dziesiątej zwolniłam taksówkę i zaczęłam się rozglądać. Przystań wyglądała na pustą. Na wszelki wypadek zerknęłam na zegarek - ale nie, nie spóźniłam się, choć poważnie się tego obawiałam - w ostatniej chwili zdecydowałam się podrzucić komuś Saszkę. Początkowo chciałam go wziąć ze sobą, ale w porę zmieniłam zdanie: nie wiadomo, jak pies będzie się czuł na jachcie, a nie mogłabym patrzeć, jak cierpi. Jak zawsze w takich sytuacjach, uratowała mnie Ritka. Oczywiście zainteresowała się, jak spędzam weekend, a gdy usłyszała, że znalazłam pracę, bardzo się ucieszyła, czym wzruszyła mnie do łez. Z tej radości Saszka został wygłaskany i przyjęty niemalże z wdzięcznością. Doszłam do końca przystani, ale nie znalazłam nic, co przypominałoby jacht, więc pomyślałam, że Safronow rozmyślił się i odwołał imprezę, nie informując mnie o tym. Już wyjęłam komórkę, gdy z tyłu usłyszałam jego głos. - Olgo Siergiejewna... Odwróciłam się i zobaczyłam, jak biegnie w moją stronę - zasapany, czerwony, w jasnych spodniach i wypuszczonej na wierzch kolorowej koszuli. Przypominał wielki bochen chleba. - Czekamy na panią przed szlabanem - powiedział z przepraszającym uśmiechem. - Myślałem, że przyjedzie pani samochodem... - Nie wiedziałam, że tu jest parking, dlatego przyjechałam taksówką.

Uścisnął mi dłoń i uśmiechnął się. - Chodźmy, wszyscy już są, tu jest niewielka restauracja, bardzo sympatyczna. Jacht podstawią za kilka minut, właśnie dzwoniłem. Restauracja faktycznie wyglądała wyjątkowo ładnie. Na werandzie stały doniczki z kwiatami i prawdziwa palma. Na stołach kraciaste serwety, na podłodze dywan, na całej ścianie mozaikowe panneau: wąż ze skrzydłami albo wychudzony smok. Raczej to ostatnie, napis na fasadzie głosił - „Smok rzeczny". Przy dużym stole siedziało już całe towarzystwo. Gdy podeszliśmy, wszyscy się odwrócili i uśmiechnęli, a Piotr Wikientjewicz oznajmił: - Poznajcie się, proszę, to jest pani Olga Siergiejewna Riazancewa. Kobiety popatrzyły na mnie z czujną ciekawością, a mężczyźni z zainteresowaniem - nic dziwnego, byłam dość popularna we własnym mieście. Gdy pracowałam u Dziadka, moje nazwisko często pojawiało się w miejscowych gazetach, a gubernialne wydania kilka razy umieściły gniewne artykuły z moim zdjęciem. Niespecjalnie mnie to cieszyło, ale czy ktoś pytał mnie o zdanie? Rozciągnęłam usta w uśmiechu, a Piotr Wikientjewicz, z niejasnych przyczyn nieco zdenerwowany, kontynuował prezentację: - Anna Nikołajewna Gorina. - Wskazał brunetkę o wyglądzie femme fatale. Zapewne była wysoka (gdy siedziała, trudno było to stwierdzić na pewno), miała duży, wyraźnie silikonowy biust, ogień w oczach i pulchne wargi, również silikonowe. Skinęła z wyższością głową, zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów i nachmurzyła się. Ucieszyłam się - skoro jej się nie podobam, to znaczy, że nieźle wyglądam. - A to Wieroczka, Wiera Iljiniczna. - Piotr Wikientjewicz przeszedł do blondynki z dużymi ustami, która poma- chała mi ręką. - Jesteśmy starymi przyjaciółmi - wyjaśnił. - To Giennadij Jakowlewicz Łapszyn, na pewno pani o nim słyszała, i jego żona, Waleria Nikołajewna. To Artur Bory-sowicz Rajzman, a to Paweł Siergiejewicz Nikiforów. Proszę, teraz możemy się napić kawy. Safronow przywołał kelnera i gdy już mnie usadził, sam z wyraźną ulgą opadł na krzesło. Z przyjemnością piłam kawę, dyskretnie (mam nadzieję) obserwując zebranych. Nie wyglądało na to, że zebrali się tu starzy przyjaciele - mężczyźni zerkali na damy ze zbyt dużym zainteresowaniem, a damy był za bardzo spięte - plecy wyprostowane, uśmiechy przyklejone, a wzrok jadowity. Anna Gorina, fatalna piękność, mnie nie interesowała, jeśli o nią chodzi, wszystko było mniej więcej jasne. Zapewne szuka bogatego męża, najwyraźniej obstawiła Rajzmana - usiadła obok niego, odsłoniła ramię, kolano przesuwa w jego stronę, kilka razy dotknęła już jego nogi. Chwyty dość toporne, ale skuteczne. Za to spodobała mi się Wieroczka (chyba faktycznie dawna przyjaciółka Safronowa) - uśmiechnięta i jakaś taka obojętna. Mogła mieć romans z

Nikiforowem, ale chyba zbliżający się ku końcowi. Patrzyła na niego po przyjacielsku, a w głębi oczu kryła się kpina. Gdy ukochany nie budzi już zachwytu i dumy, to pewny znak, że związek wygasa. Ze szczególną uwagą przyjrzałam się Nikiforowowi. Przedsiębiorca, jeśli wierzyć plotkom - milioner, ale te plotki budziły wątpliwości. Z tego, co pamiętałam, zajmował się wszystkim po trochu: miał stacje benzynowe i sieć sklepów „Łasuch". Krążyły plotki o jakichś grzechach młodości i związkach ze światem przestępczym. Podobno to za ich pieniądze się rozwinął i nawet teraz pracuje ramię w ramię z mafią, piorąc ich forsę. Ale to były tylko niepotwierdzone plotki i bardzo możliwe, że rozpowszechniane przez wro- gów (a wrogów Nikiforow miał niemało). Tak czy inaczej, Paweł Siergiejewicz wyglądał bardzo porządnie, nawet inteligentnie: blondyn, sympatyczna twarz, męski podbródek... Można by go było nazwać przystojnym, gdyby nie wczesna łysina, którą usiłował zamaskować. Od czasu do czasu sięgał ręką do czaszki, żeby sprawdzić, jak leżą włosy - najwyraźniej była to jego bolączka. Rajzman przeciwnie, był tak owłosiony, że przypominał ubraną małpę. Koszula z krótkimi rękawami odsłaniała pokryte gęstymi włosami ręce - silne i muskularne. Szeroka pierś budziła grzeszne myśli - w tym sensie, te po takim mężczyźnie kobieta spodziewa się czegoś szczególnego. Ale dłonie miał wypielęgnowane, zbyt blade jak na lato, ze sta-rannym manicurem, co zbijało z pantałyku. Samo nazwisko wydało mi się niejasno znajome, ale mimo wysiłków nie zdołałam sobie nic przypomnieć. Łapszyna można było opisać dwoma słowami: „interesujący człowiek". Czterdzieści lat, wysoki, sportowy typ, małomówny i grzeczny. Czuło się w nim pewność siebie i dumę, przechodzącą w lekką pogardę dla tych, którzy nie mają jego zalet. Na żonę, siedzącą obok, spoglądał pobłażliwie, ze starannie ukrywaną drwiną, choć według mnie ona na to nie zasługiwała. To była piękna, inteligentna kobieta, wyczuwająca i świetnie rozumiejąca spojrzenia męża. Chyba go kochała, czuła smutek, ale najwyraźniej duma nie pozwalała jej przyznać, że uczucia męża zmieniły się w gorszą stronę. Zresztą na pozór wszystko wyglądało bardzo przyzwoicie. Giennadij Jakowlewicz uważnie słuchał żony, wszystkim jego działaniom towarzyszyło „kochanie"...Jak-by przepraszał, jakby czuł się winny i próbował tę winę jakoś zatrzeć, a jednocześnie patrzył drwiąco, jakby za coś się mścił i sam się tego wstydził. Interesujące towarzystwo. Czterech mężczyzn i cztery kobiety, włączając mnie. W pewnej chwili zorientowałam się, że przyglądam się ludziom nie tak po prostu, lecz zastanawiając się: kto z nich mógł mieć do Safronowa jakieś pretensje, kto mógł go nie lubić? Niepokój nowego pracodawcy jednak znalazł oddźwięk w mojej duszy... Uśmiechnęłam się w myślach i pokręciłam głową. Rozmowa się nie kleiła, wszyscy zerkali na mnie. Może ich krępowałam jako

nowy człowiek w towarzystwie, a może chodziło o moją reputację? Chcąc rozładować atmosferę, Rajzman zaczął opowiadać dowcipy; robił to po mistrzowsku, wszyscy się śmiali, a ja najgłośniej, co wzbudziło jego sympatię - wdzięczny słuchacz to balsam na duszę mówcy. Teraz już nie patrzył na mnie czujnie, raczej z zainteresowaniem, coraz bardziej pochłonięty oglądaniem moich uroków. Anna Gorina zauważyła to, zacisnęła wargi i teraz rzucała mi otwarcie wrogie spojrzenia, co z kolei powodowało niepokój Wieroczki. Doszłam do wniosku, że są przyjaciółkami albo koleżankami. Safronow głównie milczał, krzątając się i częstując gości. Jego spojrzenie co chwila zwracało się ku przystani, czekaliśmy już pół godziny, a jacht ciągle się nie pojawiał. W końcu nie wytrzymał i zadzwonił, wysłuchał kogoś i z za- dowoleniem skinął głową. - Zaraz będą. I rzeczywiście, kilka minut później zobaczyliśmy jacht, który z dużą prędkością podchodził do przystani. Safronow przywołał kelnera, żeby uregulować rachunek, pozostali zaczęli wstawać od stołu. Rajzman znalazł się obok mnie. - Pozwoli pani, że wezmę torbę - zaproponował z uśmiechem. Pozwoliłam. Safronow właśnie podskoczył z tym samym zamiarem, ale zobaczył, że się spóźnił, i stropił się. Nie spodobało mi się to. Cholera, może niepotrzebnie przyjęłam tę pracę? Nie potrzebuję bliskiego przyjaciela, poza tym Safronow nie pasował mi do tej roli. Wprawdzie nie bardzo wiedziałam, kto by pasował, ale Rajzman był w każdym razie bliżej. - Niewiele ma pani rzeczy - skomentował, biorąc moją torbę. - Podróżuję bez bagażu. - Wyszczerzyłam się. - To niepodobne do pięknej kobiety - zauważył z uśmiechem. - Ja w ogóle jestem taka... niepodobna. Anna popatrzyła na mnie z wściekłością. Chyba miała konkretne plany względem Rajzmana i uznała mnie za rywalkę, jej rzeczy niósł Safronow. Anna demonstracyjnie wzięła go pod rękę, co nie mogło mu się spodobać - dźwiganie dwóch potężnych toreb jest raczej trudne, gdy na prawym ramieniu wisi dama. Ale radził sobie śpiewająco, nawet z uśmiechem, i tylko gdy napotkał mój wzrok, skrzywił się męczeńsko. Gdy weszliśmy na przystań, jacht już przycumowano i przerzucono trap. Stało przy nim dwóch opalonych na brąz facetów - mniej więcej dwudziestopięcioletnich - w szortach i kolorowych chustkach na głowic. Mogli śmiało walczyć o tytuł macho sezonu. Na damy spoglądali obojętnie i te odpowiadały im tym samym, traktując ich jak służbę. Na mnie obaj macho popatrzyli nieco dłużej, widocznie rozpoznali. Oto cena popularności - pomyślałam ze smutkiem.

Gdy już wszyscy zebrali się na jachcie, Safronow oznajmił: - Proponuję, żeby najpierw wejść do kajut, rozgościć się i spotkać na pokładzie za dwadzieścia minut. Wszyscy ochoczo na to przystali. Jeden macho kręcił się przy trapie, drugi zaprowadził nas do kajut. Ja i Rajzman szliśmy na końcu, dlatego mnie dostała się kajuta najbliżej wyjścia na pokład. Gospodarz zajął kabinę obok mojej, Rajzman naprzeciwko, dalej Gorina, potem Łapszynowie, Wiera naprzeciwko, Nikiforów poszedł do następnej. Naliczyłam osiem kajut, więc jedna została wolna, chociaż nie, mogli ją zajmować obaj macho. Popatrzyłam, kto zajął jaką kajutę (rolę ochroniarza potraktowałam chyba znacznie poważniej, niż mi się początkowo wydawało), zamknęłam swoje drzwi i rozejrzałam się. Właściwie nie było tu nic ciekawego: maleńka kabinka, szerokości kwadratowego okna z niebieską roletą, z prawej strony „koja" - półka do spania rodem z wagonu sypialnego, nad nią jeszcze jedna, teraz podniesiona. Z lewej strony rozkładany stoliczek z wazonikiem i samotną różą, dalej szafka z pościelą, potem coś, co wyglądało na szafę, ale okazało się toaletą, oraz zasłonka, przemieniająca maleńką przestrzeń w kabinkę prysznicową. Na wszelki wypadek sprawdziłam: gorąca woda jest, ręcznik, żel pod prysznic też, wszystko w porządku. Nad oknem widniał klimatyzator, chyba nawet włączony. Ucieszyłam się, dzień zapowiadał się upalny i w tej budce można by się ugotować, żadne okno by nie pomogło. Wrzuciłam torbę do szafy i położyłam się na półce, rozmyślając nad ludzką fantazją. Przecież zamiast ośmiu ciasnych klitek, w których niewygodnie jest posiedzieć nawet jednej osobie, a co dopiero dwóm, można było zrobić cztery sympatyczne pokoje. No cóż, może poprzedni właściciel miał masę przyjaciół i nieco mniej forsy? Na oceaniczną piękność nie starczyło, no to powstał taki potworek ze wszystkimi wygodami. W tym momencie za ścianą ktoś odkręcił wodę - aż podskoczyłam. Słyszalność była zabójcza, ale może to i dobrze, skoro mam ochraniać Piotra Wikientjcwicza - na pewno usłyszę, gdy ktoś zacznie go dusić. A w ogóle nie muszę przecież tkwić w kajucie, zwłaszcza jak jest taka pogoda, na pokładzie jest znacznie przyjemniej. Myśl była przednia, wstałam, otworzyłam drzwi i w tej samej chwili sąsiednia kajuta również stanęła otworem i uśmiechnięty Piotr Wikientjewicz zapytał: - Rozgościła się pani? - Tak. - To może obejrzymy mesę? - Z przyjemnością - odparłam, choć miałam inne plany. Mesa cieszyła oko stołem na środku, pluszowymi kanapami, czerwonymi zasłonami i telewizorem na podstawce. Nic więcej nie dałoby się tu już wcisnąć. Dziesięć osób zmieściłoby się swobodnie, ale szesnaście (a jeśli wszystkie kajuty były podobne do mojej, to tyle właśnie było miejsc leżących) czułoby się tu jak sardynki w puszce.

- Bardzo ładnie - powiedziałam, widząc, że gospodarz czeka na jakąś reakcję. Znów się uśmiechnął, najwyraźniej zadowolony. Z ciekawości otworzyłam drzwi naprzeciwko i odkryłam maleńką kuchnię, w której właśnie jakaś gruba kobieta, na oko pod pięćdziesiątkę, coś przygotowywała. - Dzień dobry. - Uśmiechnęła się serdecznie i chyba szczerze, chociaż ja w takich warunkach pewnie klęłabym jak szewc. - Obiad będzie gotowy za godzinę - poinformowała Safronowa, który zajrzał za mną. - Bardzo się cieszę, Tamaro Iwanowna. - Kiwnął głową i wycofaliśmy się z kuchni. - To przyjaciółka mojej mamy - wyjaśnił. - Razem pracowały w przedszkolu. Tamara Iwanowna była kucharką, a mama jest pielęgniarką, do tej pory się przyjaźnią. Jak potrzebuję kucharza, Tamara Iwanowna nigdy nie odmawia, choć od dwóch lat jest na rencie. Cudowna kobieta, a jaki robi barszcz... - Westchnął z rozmarzeniem. - Ciasno tu trochę. - Skinęłam w stronę kuchni. - Właściwie wszystko przygotowała w domu, a tutaj tylko... Nie dokończył, do mesy weszła Wiera, za nią Nikiforów. Paweł Siergiejewicz przebrał się w szorty, Wiera włożyła kostium kąpielowy. Na biodrach zawiązała jadowicie zielone pareo, w którym było jej niespodziewanie do twarzy. - Pani się nie przebrała? - zwróciła się do mnie. - To nic, że ja tak po prostu? Wie pani, jestem źle wychowana... - Ja również - pocieszyłam ją. - Tak? Chwała Bogu, w takim razie dajmy spokój temu całemu sztywniactwu. Może mi pani mówić po prostu Wiera, a ja będę się do pani zwracać Ola. Nie znoszę imion odojcowskich, ciągle je zapominam. Potem Pietieczka musi długo przepraszać gości, wie pani, on ma czasem takich poważnych gości, a ja psuję całe wrażenie, ale on to jakoś znosi, choć już dawno powinien mnie pogonić. Prawda, Pietieczka? - Nie pleć głupstw. - Machnął ręką. - Pietieczka jest dobry. - A ja? - zainteresował się Paweł Siergiejewicz, chyba tylko po to, żeby zwrócić na siebie uwagę. - A ty jesteś zły i straszny szary wilk. Roześmiała się i pocałowała go w policzek, z taką obojętnością, jakby całowała pieska. - Mnie też proszę mówić po prostu Paweł - powiedział Nikiforów i mrugnął. Wyszliśmy na pokład, gdzie już stali Łapszynowie i Rajzman. - A gdzie Anna? - spytała Wiera, zwracając się do Artura Borysowicza. - Nie wiem - odparł zdumiony. - Myślałam, że będzie pan pilnował mojej przyjaciółki... - rzuciła kokieteryjnie Wiera. Artur Borysowicz wzruszył ramionami.

- Mogę po nią pójść. Nie musiał, Anna zjawiła się na pokładzie chwilę później. Pewnie słyszała całą rozmowę, bo niezadowolona powiedziała: - Przestań mnie swatać. - Coś ty. - Wiera machnęła ręką. - Przestań - powtórzyła Anna złowieszczym szeptem. Wiera roześmiała się i odwróciła do niej plecami. W tym momencie jacht odbił od brzegu. - Pietieczka, a podniosą żagiel? - dopytywała się Wiera. - Szczerze mówiąc, nie wiem, to zależy od wiatru. Ale jeśli będziesz chciała, to podniesiemy, chociaż na minutę. - O, jak ja cię lubię! Wchodząc w rolę śledczego, zastanawiałam się: czy ona denerwuje się z nieznanego mi powodu, czy zawsze się tak zachowuje? Sądząc z reakcji Pietieczki, raczej to drugie. Rajzman oparł się o poręcz, patrząc, jak jacht odbija od brzegu. Podeszła do niego Anna. - Mogę prosić o papierosa? - rzuciła, Rajzman szybko wyjął paczkę, pstryknął zapalniczką. - Mamy jakiś plan? - spytała, podnosząc głos. - Czy po prostu będziemy płynąć tą puszką tam i z powrotem? Safronow obraził się za „puszkę", ale usiłował to ukryć. - Moja propozycja jest następująca - powiedział i nawet zaklaskał w dłonie, chcąc zwrócić uwagę słuchaczy. - Dotrzemy do Marinej Guby, wykąpiemy się, poopalamy, a wieczorem popłyniemy w stronę Butino, do rana powinniśmy już tam być. Zrobimy przerwę, popływamy, a potem podejdziemy do Kowalewa i dalej do miasta. No, jak? Wszyscy skinęli głowami, pomysł był naprawdę dobry. Rzeka robiła pętlę, więc zatoczymy koło i podejdziemy do miasta od drugiej strony. Żadnej straty czasu, a okolica piękna. Marina Guba to oddalona czterdzieści kilometrów od miasta wysepka ze wspaniałymi piaszczystymi plażami. Kiedy byłam mała, w niedziele kursował tam tramwaj rzeczny; potem tramwaj z niejasnych powodów zlikwidowano, a Marina Guba przestała być miejscem pielgrzymek miłośników kąpieli, nie tylko słonecznych. Mogli się tam dostać jedynie posiadacze łódek, głównie mieszkańcy ulicy biegnącej wzdłuż rzeki, która nazywała się, nomen omen, Łódkowa. Do dziś w każdym domu jest łódź. Od czasu do czasu ulicę zalewa powódź, dziesięć lat temu chciano ją w ogóle zlikwidować, przesiedlając mieszkańców, jednak ci ostatni wcale się do tego nie palili. Od dawien dawna wszyscy zajmowali się kłusownictwem i mieszkania w nowym budownictwie nie były dla nich szczytem marzeń. Ponieważ wszyscy mieszkali tu od powodzi do powodzi, domy wyglądały, jakby przeszły dwie wojny, nikomu nie przychodziło do głowy, żeby je odnawiać, wszystkie były czarne. Teraz właśnie przesuwały się powoli po lewej stronie; tonąc w bzach i akacjach, nie sprawiały wrażenia biednych,

miały w sobie coś malowniczego. Jednym słowem, Marina Guba była teraz miejscem rzadko odwiedzanym, najwyżej rozbijali tam obóz kajakarze. Ja sama ostatnio byłam na wyspie dziesięć lat temu i teraz szczerze mnie to interesowało. - Na Marinej Gubie omal nie utonąłem - odezwał się Łapszyn. On również wolał, żeby się do niego zwracać bez imienia odojcowskiego, „po prostu Giena". - Miałem wtedy siedem lat... Łapszyn opowiedział o tym zajmującym wydarzeniu i wtedy okazało się, że niemal wszyscy mieli z tą wyspą jakieś wspomnienia, jedynie Anna uśmiechała się wzgardliwie, zerkając spod okularów na Rajzmana. Widać nie miała biedna co wspominać. Wkrótce potem podano obiad. Przy stole kontynuowano wspominki, co sprzyjało rozluźnieniu atmosfery, . a ponieważ do obiadu podano wino, wszyscy przeszli na „ty". Jedna Gorina nadal była spięta i rzucała mi wrogie spojrzenia. Najwyraźniej pomieszałam jej szyki; Rajzman traktował mnie z uwagą i wcale tego nie ukrywał. Niespecjalnie mnie to cieszyło, ale nie protestowałam, głównie ze złośliwości. Gdy wszyscy wstali od stołu, przed nami zamajaczyła wyspa i przenieśliśmy się na pokład. Stara przystań nie wyglądała na zaniedbaną, widocznie ktoś o nią się troszczył, zgniłe deski zastępując nowymi. Przybijaliśmy dość długo, albo macho nie mieli wprawy, albo przystań wydawała im się niezbyt pewna. Gdy zeszliśmy na brzeg, słońce paliło już na całego. Tuż obok przystani rosły wierzby, ale od razu spostrzegliśmy wydeptaną ścieżkę, która po pięciu minutach doprowadziła nas do plaży. Tu zarośla również wywalczywszy sobie przestrzeń, jednak plaża nadal były piękna - szeroki pas czystego piasku. Poczuliśmy się jak Robinsonowie. - Ale tu pięknie - rzekł z westchnieniem Pietieczka: nie mogłam się z nim nie zgodzić. Wypoczynek zaplanowano z rozmachem - zjawili się obaj macho, ustawili wielki parasol z gatunku tych używanych w kawiarniach ulicznych, leżaki, stół z torbą-lodówką, pojawiło się piwo i przekąski. Usiadłam pod parasolem; dżinsy zdjęłam już na jachcie, zostałam w koszuli. - Nie będziesz się opalać? - spytał Rajzman. - Raczej nie, wolę podrzemać w cieniu. Ale wykąpię się na pewno. - Wspaniała opalenizna. Gdzieś wyjeżdżałaś? - Byłam w Grecji. - Ech, od dawna się tam wybieram. - I co stoi na przeszkodzie? - spytałam, żeby podtrzymać rozmowę. - Praca. - Wzruszył ramionami. - A co robisz, jeśli to nie tajemnica? - Jaka tam tajemnica... Jestem lekarzem, mam prywatną klinikę na ulicy Pugaczowa. Może słyszałaś, „Eskulap".

- Oczywiście. - Skinęłam głową. - I jak idzie? Kwitnąco? - Nie narzekam. - Ma talent - oznajmiła Wiera, siadając obok mnie. - Damy dosłownie mdleją. - Damy? - nie zrozumiałam. - Oczywiście. Artur jest ginekologiem. - Ach tak... - Skinęłam głową. - No właśnie. - Artur się zaśmiał. - Jakbyś miała jakieś problemy, to serdecznie zapraszam, chociaż z całego serca życzę zdrowia. - Chodźmy się kąpać - zaproponowała Wiera. Wszyscy wstali. Zmrużyłam leniwie oczy, nie miałam ochoty się ruszać. - Trochę później - powiedziałam, z trudem tłumiąc zie- wanie. Całe towarzystwo poszło do rzeki, a ja leżałam, słuchając, jak się chlapią i krzyczą jak dzieci. Słyszałam głos Sa- fironowa. - Znaczy się, żyje - wymruczałam do siebie. Pierwszy wrócił Rajzman; usiadł na piasku obok mnie i powiedział: - Super, żałuj, że nie poszłaś. - Jeszcze zdążę. Włożył na głowę panamę Wiery i zapytał: - Czyli teraz pracujesz u Piotra? Ciekawe. - W jakim sensie? - W tym sensie, że to nic twój format. Podobno u Kon-dratiewa byłaś kimś w rodzaju szarej eminencji. To nieprawda? - Oczywiście, że nie. Dziadek... Kondratiew nie należy do ludzi, którzy znieśliby obecność potencjalnego rywala. On dąży do władzy absolutnej. - To dlatego odeszłaś? Rozmowa zaczęła mnie denerwować i zastanawiałam się właśnie, co by tu odpowiedzieć, żeby Rajzman stracił ochotę na zadawanie głupich pytań, gdy usłyszałam nad sobą: - Zwolnili ją. Głos należał do Gorinej, stała obok nas, wycierając się ręcznikiem; najwyraźniej przegapiłam szczęśliwą chwilę jej przybycia. - Zgadza się. - Skinęłam głową, nie chcąc się spierać. Ale kobiecie fatalnej to nie wystarczyło: - Pani Riazancewa jest alkoholiczką, właśnie z tego powodu straciła ciepłą posadkę. Rajzman stropił się, nie wiedząc, jak zareagować. - Nadal pani pije czy może teraz próbuje się leczyć? - zapytała złośliwie Anna. Najwyraźniej coś do mnie miała, tylko co? - Piję - wyznałam ze skruchą. - Ale nie dlatego zostałam zwolniona. Jestem dość porywcza i awanturnicza, po pijanemu mogę dać w zęby - uprzedziłam z niewinnym uśmiechem. - Na przykład teraz, niby przy obiedzie nie wypiłam dużo, a nie uwierzy pani, jaką mam ochotę urządzić awanturę.

Gorina zdetonowała się nieco. Nie wiedziała, czy mówię poważnie, czy żartuję, ale wolała nie ryzykować, rzuciła ręcznik i wróciła do towarzystwa. - Nie przejmuj się nią - powiedział zakłopotany Rajzman. - To idiotka, która uważa się za gwiazdę. Chciała tu wszystkich zaćmić i nagle zjawiasz się ty. Bolesny cios. - Doceniam twoje pragnienie ukojenia mojej rozpaczy. - Mówię poważnie. Jesteś bardzo ładna, czuje się w tobie charakter, masz styl i jesteś niezależna. Takie kobiety zawsze robią wrażenie, chociaż niektórzy faceci się ich boją. A ta kretynka jest na wskroś fałszywa. Nie sposób wytrzymać z nią dłużej niż miesiąc. - Próbowałeś? - Na szczęście nie. - Ale dobrze ją znasz? - Wiera wszędzie ją ze sobą ciągnie. Zupełnie nie rozumiem dlaczego, jakoś nie zauważyłem między nimi szczególnej przyjaźni. Zresztą Wiera jest trochę szalona, trudno zrozumieć jej logikę, w każdym razie mnie. - Wiera miała romans z Safronowem? - Nie, to znaczy nie sądzę; a jeśli już, to dawno temu. Przyjaźnią się od dzieciństwa, jej mąż bardzo pomógł Piotrowi w swoim czasie. Potem zginął w wypadku i Piotr uważa za swój obowiązek... Są do siebie przywiązani. - To się czuje. Piotra znasz od dawna? - Ze dwa lata. Moja była żona przyjaźniła się z jego byłą żoną. Poznały nas; polubiłem Piotra, on mnie chyba też. I tak jakoś wyszło, że z żonami żeśmy aę rozstali, a kontakt utrzymujemy. Widujemy się niezbyt często, ale jednak. To dobry człowiek. - Ja też tak myślę - powiedziałam, widząc, że Artur jest ciekaw mojej opinii. - Teraz przechodzi ciężki okres - mówił dalej Rajzman. - Cieszę się, że będziesz obok niego. - Nie rozumiem... - Ma obsesję, że go zabiją. I nagle zjawiasz się ty... - Zatrudniłam się w jego firmie... - Daj spokój, wszystko mi opowiedział. - To po jaką cholerę mnie wypytujesz? - Po prostu chciałem jakoś zagaić. - No to zagaiłeś, i co? - Nic. Według mnie to brednie... chociaż może nie do końca. Jego żona to straszna cholera, groziła nawet, że go zabije. Jej obecny facet to dość nieprzyjemny gość, a teraz jeszcze ten napad... Jednym słowem, Piętka trochę sfiksował. - A czemu jego była żona jest tak wojowniczo nastawio-na? Ma jakieś powody? - Nie sądzę. Piętka zostawił jej mieszkanie, samochód... Wszystkim swoim byłym zostawia mieszkanie i samochód

- dżentelmen. Dlatego sam od czasu do czasu ląduje w dwu pokojowej norze w chruszczowce, którą dostał po babci, jego eks znalazła szczęście i odeszła, ale z powodu wrednego charakteru nie mogła nie urządzić skandalu. No i powiedziała z rozpędu. - Poczekaj. Mówisz, że jej facet to nieprzyjemny typ. A może to on zorganizował napad? - Nie sądzę, chociaż należy do brygady Setnika. Słyszałaś o takim? - Nie za dużo wiesz? Artur roześmiał się. - Każdy facet ma żonę, siostrę albo przyjaciółkę i więk-szość lubi sobie pogadać. - Jasne. - Westchnęłam, zastanawiając się, jak potrakto-wać tę rozmowę, jednocześnie rozzłościłam się na Lalina. Mówiąc, że Piotr ma manię prześladowczą, nawet nie wspomniał o przyjacielu byłej żony. Czyżby nie wiedział? Nie sądzę, Lalin zawsze wie wszystko. Pewnie uznał, że to bez znaczenia. Nie udało nam się kontynuować rozmowy, towarzy-stwo wróciło na brzeg. Kobieta fatalna, omijając mnie wzrokiem, usiadła w fotelu między Wierą i Nikiforowem. Przez jakiś czas wszyscy z ożywieniem rozmawiali, a po-tem umilkli i zaczęli drzemać. Safronow leżał w szezlongu trzy metry ode mnie, gdy zaczął pochrapywać, stwierdziłam, że czas się wykąpać. Wstałam, zdjęłam koszulę i usły-szałam: - O żeż ty... - Artur obserwował mnie spod zsuniętej na oczy panamy. - Robi wrażenie? - Uśmiechnęłam się kpiąco, mając na myśli swoją grecką opaleniznę. - Niewłaściwe słowo - odparł, wstając szybko. Poszliśmy do rzeki. Woda była ciepła i nie przyniosła większej ulgi, dwa razy zanurkowałam, potem położyłam się na plecach z zamkniętymi oczami i pomyślałam, że jestem absolutnie szczęśliwa. W każdym razie przez dziesięć minut byłam na pewno. Artur chlapał się obok, potem ucichł, również położył się na plecach. - Olu... - powiedział. Milczałam, a on mówił dalej z lekką kpiną: - A gdybym tak do ciebie uderzył? - Spróbuj. - W sensie spróbuj, a popamiętasz? - W sensie - spróbuj, a zobaczymy. - Aha. Czyli mam szansę? - Czyli. Ale pamiętasz, co powiedziała piękna Anna? Jej słowa cię nie niepokoją? - Bzdura. Alkoholiczki tak nie wyglądają. Jestem lekarzem, mnie nie oszukasz. - No to śmiało. - Teraz, zaraz? - Oczywiście.

- Wiesz co, okazuje się, że w wodzie jakoś tak niezręcznie podrywać kobietę. - To poczekaj, aż wyjdziemy na brzeg. Artur zaśmiał się i na razie dał mi spokój. Nie wiem, ile czasu spędziłam w tym błogostanie; w końcu zaczęli nas wołać z brzegu i wróciliśmy. Napiliśmy się piwa, potem zaczęliśmy grać w siatkówkę, a potem towarzystwo jakoś się tak rozproszyło. Ja i Artur postanowiliśmy się przejść i zaprosiliśmy Pietieczkę - po rozmowie z Rajzmanem zaczęłam jeszcze poważniej traktować swoją ochroniarską misję. Spacerowaliśmy gęsiego piaszczystą ścieżką, minęliśmy zarośla i wyszliśmy na polanę z miejscem na ognisko. Wdrapaliśmy się na wzgórze, porośnięte krzakami dzikiej róży, i w dole ujrzeliśmy jakieś obozowisko. Było tu kilkanaście osób, dzieci się kąpały, nieopodal kołysały się trzy motorówki. - Piękny stąd widok. - Artur westchnął. - Szkoda, że nie wzięliśmy kamery - rzekł Piotr. Zaczęliśmy schodzić na dół, ale obozowisko ominęliśmy, nie chcieliśmy przeszkadzać. Tu również była wspaniała plaża. Obeszliśmy wyspę dookoła i wróciliśmy do naszego „obozu". Była tu tylko Waleria Łapszyna, siedziała pod parasolem i przeglądała czasopismo. - Gdzie są wszyscy? - zawołał do niej Piotr. - Giena poszedł na jacht po krem, obawiam się, że za bardzo się spiekłam; a gdzie się podziała reszta, nie mam pojęcia. Chcecie herbaty? Jest w termosie, gorąca, z poziomkami. - Wolę zimne piwo - rzekł Artur. - A niesłusznie. Nic tak nie gasi pragnienia jak gorąca herbata. Postanowiłam to sprawdzić, ja i Lera wypiłyśmy po filiżance herbaty. - Coś Giena długo nie wraca. Zdążę się tu zwęglić - zauważyła Lera. Odruchowo zarejestrowałam, że faktycznie przyniesienie kremu zajęło mu sporo czasu. - Rozprostuję nogi - oznajmiła Lera jakieś dwadzieścia minut później i niespodziewanie zwróciła się do mnie: - Przyłączysz się? Wstałam i poszłyśmy. Byłam pewna, że pójdziemy w stronę przystani, ale ona wybrała inną trasę. W ostatniej chwili dołączył do nas Piotr. - Chyba się wykąpię - powiedział, gdy znaleźliśmy się na sąsiedniej plaży. Ja również weszłam do wody, ale Lera usiadła w cieniu. W pewnej chwili, gdy odwróciłam się do brzegu, spostrzegłam, że jej nie ma. A dziesięć minut później, gdy wyszłam na brzeg, okazało się, że jednak na nas czeka. Odniosłam wrażenie, że czuła się nieswojo. Piotr chlapał się w płytkiej wodzie jak mały chłopiec, a ja usiadłam obok Lery. - Poczekamy na Piotra czy idziemy? - spytałam. - Poczekamy. - No to ja na chwilę skoczę... - Nim zdążyłam dokończyć, Lera wzięła mnie za rękę.

- Tam są ludzie, zajęci... Ja też chciałam „skoczyć" i omal wszystkiego nie zepsułam. - Ach tak... - Wzruszyłam ramionami. - W takim razie wytrzymam. Gdy Piotr się wreszcie napływał, wróciliśmy brzegiem do naszego obozowiska. Z przeciwnej strony nadszedł Łapszyn. - Ciebie to tylko po śmierć posłać - zauważyła Lera. - Na przystani chłopcy łowią ryby, przypłynęli łódką z Czerkasowa. No i nie wytrzymałem... - powiedział przepraszająco, podając jej krem. - Trzymałeś go na słońcu? To teraz możesz go spokojnie wyrzucić. - No przepraszam... Daj spokój... - Odkaszlnął. Pomyślałam, że Lera chyba za bardzo denerwuje się tą tubką kremu. Wtedy z zarośli wynurzyła się nasza „femme fatale", przeciągnęła się, demonstrując swoje uroki, i zerknęła drwiąco na Lerę; Łapszyn zaczerwienił się. Pomyślałam, że to interesujące. Wszyscy zajęli swoje szezlongi; dwadzieścia minut później zjawiła się Wiera z miną najedzonej kotki. - Wszyscy w komplecie! - Roześmiała się, machając nam ręką. - Może zagramy w siatkówkę? - zaproponował Artur. - Ja pasuję. Wolę mniej ruchliwe rozrywki. - A gdzie Paweł? - spytał ją Piotr. - Poszedł trochę się zdrzemnąć na jachcie. Niedługo wróci. Rzeczywiście, kilkanaście minut później Nikiforów do nas dołączył. Nie wyglądał na zaspanego. Przez kilka godzin wszyscy trzymali się razem, ale nie działo się nic godnego uwagi. Gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, postanowiliśmy się zbierać. Na jachcie już na nas czekano. Tamara Iwanowna wypoczywała na pokładzie, obaj macho siedzieli obok i rżnęli w karty. - To co, odpływamy? - zapytał nas Piotr. - Tak... - odpowiedzieliśmy chórem. - Kolacja gotowa - oznajmiła Tamara Iwanowna, wstając. - Podam za dziesięć minut. - To może za pół godziny, zdążymy się doprowadzić do porządku - zaproponowała Wiera. Wszyscy się z nią zgodzili i poszliśmy do kajut Woda płynęła z prysznica cienką strużką, pewnie wszyscy myli się jednocześnie. Zaklęłam, owinęłam się ręcznikiem. Jacht się zakołysał, a ja, zostawiając mokre ślady, podeszłam do koi i wyjrzałam przez okno - zdążyliśmy odpłynąć na sporą odległość. Do kolacji nakryto na pokładzie, co powitano z aplau-zem po zachodzie słońca zrobiło się tu przyjemnie chłodno, nikt nie miał ochoty siedzieć w

mesie. Lera, otulona chustą, wzdrygała się z zimna. - Chyba ta długo siedziałam na słońcu - wyjaśniła. - No przecież ci mówiłem, żebyś uważała. W ogóle nie powinnaś się opalać - powiedział Lapszyn. - W ogóle nic nie powinnam - odcięła się Lera, ale nie czuło się między nimi napięcia, jeśli coś było, to wystar-czyło im kilka minut sam na sam, żeby całą sprawę zała-twić. Kolacja przeciągnęła się. Zapalono latarnie, jeden macho robił za kelnera, Tamara Iwanowna przyłączyła się do nas, potem poszła. W końcu naczynia sprzątnięto, a stół wyniesiono. Na skrzyni, pełniącej funkcję barku, stały różne butelki, każdy nalewał sobie, co chciał. Towarzystwo rozbiło się na grupki, ja siedziałam z Piotrem i Rajzma-nem, Wiera z Lerą, Łapszyn i Nikiforów zabawiali Annę. Gorina wypiła za dużo, ze dwa razy chciała zrobić strip-tiz ale nie spotkała się z zainteresowaniem mężczyzn; Łapszyn przeniósł się do żony, Paweł do Wieroczki. Anna poczuła się opuszczona i zaczęła czepiać się mnie. Na dyskusję i pijaną kobietą szkoda czasu, na urządzanie awantury szkoda nerwów, dlatego gdy po raz kolejny poszłam po martini, lekko zahaczyłam ją łokciem. Gorina siedząca w szezlongu na chwilę ucichła, a gdy znów się odezwała, była bardziej oględna. Co prawda raz złośliwie wysyczała. - I tak się te mną ożeni, słyszysz?! Ty... - Cieszę się w twoim imieniu. - Skinęłam głową. - Nie waż się mówić do mnie na „ty"! - krzyknęła. - Uspokój się - mitygowała ją niezadowolona Wiera. - Jak się upiłaś, to zachowuj się przyzwoicie. Nie zwracaj na nią uwagi - zwróciła się do mnie. - Chyba pójdę spać. - Skinęłam głową, nie chcąc psuć ludziom wieczoru. Skoro działam na Goriną jak płachta na byka... - Jeśli ktoś miałby pójść spać, to na pewno nie ty - wtrącił się Rajzman, choć nie potrzebowałam jego pomocy. - Dziewczynki, dziewczynki, uspokójmy się - nawoływał Nikiforów, podając nam po kieliszku. - A wiesz co? Zaproszę cię na ślub - oznajmiła Anna i zachichotała. Jej zachowanie i słowa zaintrygowały mnie, ale nie chciałam teraz wypytywać, o co chodzi, postanowiłam zostawić to na później. - Chyba faktycznie najwyższa pora się rozejść - zarządziła Lera, wstając. Podniosłam się również, za mną wstali Rajzman i Piotr. - Idźcie. - Anna machnęła ręką. - Idźcie, liżcie buty tej ścierce, ale mnie darujcie. - Zachowujesz się jak idiotka! - nie wytrzymała Wiera. - A ty w ogóle się zamknij. Znam cię jak zły szeląg, po co udajesz? - Dość. Zamknij się albo wyleję na ciebie wiadro wody, żebyś wytrzeźwiała. - Chodźmy - powiedział Rajzman. - Co, wszyscy sobie idą? - zawołała Anna. - Zostawicie kobietę samą, żeby tu umarła z nudów?

Podeszliśmy do trapu, Łapszyn zawahał się. - Idziesz? - spytała Lera męża i on niechętnie poszedł za nią; z Anną zostali Wiera i Nikiforów. - Nalej mi jeszcze! - usłyszałam głos Anny, gdy już schodziłam na dół do kajut. - O, niedoczekanie, żebym cię jeszcze kiedyś ze sobą wzięła - ciosała jej kołki na głowie Wiera. - Głupota, już niedługo wszyscy będą skakać przede mną na tylnych łapkach, a ta ścierka... Reszty nie usłyszałam, zeszliśmy na dół. - Dobranoc - powiedziałam i otworzyłam drzwi swojej kajuty. Poszłam pod prysznic, słysząc, jak za cienką ścianą krząta się Piotr. Coś mu upadło, zaklął. Tym razem natrysk działał jak należy, przebrałam się w piżamę i poszłam spać. Nim zdążyłam zamknąć oczy, obok skrzypnęły drzwi i ktoś do mnie zastukał. Byłam pewna, że to Rajzman, i nie miałam zamiaru otwierać. - Olgo - zawołał zza drzwi Piotr - Olgo Siergiejewna! Wstałam i otworzyłam. Safronow wszedł, głupio mu było siąść na moim łóżku, więc stał. - Chciałbym panią przeprosić - powiedział i odkaszlnął. - Drobiazg. - Anna... ona... naprawdę jest w porządku, nic wiem, co ją napadło. - Tak czy inaczej nie musi pan za nią przepraszać. Przyjmijmy, że o wszystkim zapomniałam. - Dziękuję. To znaczy, chciałem powiedzieć... Wie pani, jakoś tak się dziwnie czuję. Jakby miało się coś stać. Coś złego. Westchnęłam w myślach. Facet ma nocne lęki, pewnie zostanie mu to na długo. Ale ponieważ byłam tu właśnie po to, żeby go od nich uwolnić, zaproponowałam: - Niech pan usiądzie i o tym opowie. - Nie, nie, dziękuję. Tak właściwie to nie ma o czym mówić, to tylko przeczucie. Nie miewa pani przeczuć? - Miewam, oczywiście. Niech mi pan powie, Piotrze Wi-kientjewiczu - dopiero teraz spostrzegłam, że znów przeszliśmy na „pan", on chyba też nie zwrócił na to uwagi. - Czy to dotyczy kogoś z pańskich przyjaciół? - W jakim sensie? - przestraszył się. - W tym, że podejrzewa pan kogoś o złe zamiary? - Ja? Co też pani... To bardzo porządni ludzie, znam ich od dawna, a poza tym... Co oni mają do rzeczy, niechże pani da spokój... - A jednak ma pan złe przeczucia - przypomniałam. Rozejrzał się stropiony. - Pewnie sam siebie straszę. Chyba pójdę spać. Jeszcze raz przepraszam. - Wie pan co, Piotrze Wikientjewiczu? Tu są cienkie ścianki, więc gdyby nagle