Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 036 389
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań640 184

Polakowa T. - 04 Wielki seks w małym mieście

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Polakowa T. - 04 Wielki seks w małym mieście.pdf

Beatrycze99 EBooki P
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 65 osób, 43 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 307 stron)

TATIANA POLAKOWA Wielki seks w małym mieście

Światła samochodu wyrwały z ciemności dwie męskie postacie. Osłaniając się przed ulewnym deszczem jedną kurtką, trzymaną nad głową jak parasol, mężczyźni odsunęli się od jezdni, chcąc uchronić się od bryzgów spod kół mojego samochodu, choć i tak wyglądali na przemokniętych do suchej nitki. Jeden z determinacją machnął ręką w moją stronę - już właściwie przejechałam obok nich, ale niemal od razu wyhamowałam. Nie jest mądrze brać „łebków" o drugiej w nocy, gdy leje taki deszcz, iż żaden dobry właściciel psa by nie wygonił, zwłaszcza że „łebków" było dwóch, a ja jestem kobietą młodą, atrakcyjną (na pierwszy rzut oka) i jeżdżę drogim samochodem, stanowiącym nie lada pokusę dla słabych jednostek. Ale mężczyźni wyglądali na nieszczęśliwych, a ja nie jestem strachliwa. Był również jeszcze inny powód: w moim życiu ostatnio zupełnie nic się nie wydarzyło, ani dobrego, ani złego. Jak się okazało, działa to dość przygnębiająco. Wrzuciłam wsteczny i jamnik o imieniu Saszka, który do tej pory drzemał rozwalony na tylnym siedzeniu, uniósł głowę i rozejrzał się ze zdumieniem. - No co, pomożemy ludziom - powiedziałam, jakby się usprawiedliwiając. Saszka westchnął i zastygł, czekając na rozwój wypadków. Wcisnęłam klakson, zwracając na siebie uwagę facetów, którzy już chyba doszli do wniosku, że znowu nie mieli szczęścia, i pospiesznie skryli się pod drzewem. Widząc, że się zatrzymałam, pędem rzucili się do samochodu. - Dziękuję - wymamrotał ten, który pierwszy wsiadł w zbawcze ciepło i pospiesznie ulokował się na tylnym siedzeniu. Drugi rzucił mokrą kurtkę pod nogi i trzasnął drzwiami. Mogli mieć dwadzieścia lat, może trochę więcej. Jeden był szatynem z bródką w szpic, inteligentną twarzą i posiniałymi z

zimna wargami. Drugi wyglądał na trochę starszego, mokre kasztanowe włosy przykleiły mu się do czoła, które ozdabiał wielki siniak. Brew miał rozciętą, ale rana zdążyła się już zabliźnić i przemienić w cienką, białą szramę. Rozbite wargi spuchły i choć nie krwawiły, wyglądało na to, że stracił kilka zębów. Najwyraźniej niedawno się z kimś bił... Saszka, któremu facet się nie spodobał, warknął głucho, a ja spytałam: - Dokąd? - Na prospekt Władimirski - odparł ten z bródką. - A potem, jeśli można, na Robotniczą. Zapłacimy - zapewnił szybko, sięgając do kieszeni. - Nie trzeba. - Machnęłam ręką, ruszając. Mężczyźni siedzieli w milczeniu. Ten ze zmasakrowaną twarzą kulił się, kilka razy trwożnie obejrzał na tylną szybę. Może właśnie kogoś okradli, a może to tylko naturalne pragnienie znalezienia się jak najdalej od miejsca, w którym dostali po mordzie? Wycieraczki chodziły monotonnie, włączyłam głośniej radio. Saszka ciągle warczał. Na światłach skręciłam na Władimirski i wkrótce chłopak z bródką poprosił: - O, niech się pani tutaj zatrzyma. - Stanęłam pod sklepem. - Na razie - rzucił kumplowi, uścisnął mu dłoń i pobiegł do bramy trzydzieści metrów dalej. Na pożegnanie wymienili przestraszone spojrzenia, wyraźnie coś ich niepokoiło. Nie moja sprawa - upomniałam samą siebie, zawracając. Żeby dojechać na Robotniczą, na światłach należało skręcić w prawo. - Dobry wózek - odezwał się facet. - Dobry - przyznałam. - Pewnie bardzo drogi. - Pewnie - nie spierałam się.

- Nie boi się pani sama jeździć? Odwróciłam się i odparłam z uśmieszkiem: - Ciebie się nie boję. Uważasz, że powinnam? Mężczyzna zaśmiał się po chłopięcemu, zaraźliwie. - Poznałem panią... Już po samochodzie należało się domyślić, w całym mieście jest tylko jedno takie ferrari. To, że mieszkańcy miasta znali moją twarz, mnie nie dziwiło. W swoim czasie często pojawiałam się na stronach lokalnych gazet i w lokalnych wiadomościach telewizyjnych - byłam wtedy zastępcą Dziadka do spraw kontaktów z opinią publiczną (w każdym razie tak się to oficjalnie nazywało), a w mieście Dziadek był carem i bogiem w jednej osobie. Dość długo się tolerowaliśmy, a potem nie zdołaliśmy się dogadać w kilku kwestiach (wcześniej też nie mogliśmy, ale wisiało mi to, dopóki on nie przegiął) i w efekcie opuściłam dom z kolumnami i czerwonymi dywanami na schodach, i teraz byłam wolnym ptakiem, co oznacza, że nie robiłam nic. Dzięki temuż Dziadkowi pieniędzy miałam jak lodu i mogłam się nie martwić o chleb powszedni. - Pani pies nazywa się Saszka? - spytał facet, zerkając na mojego czworonożnego przyjaciela. - Skąd wiesz? - zdumiałam się. - Wszyscy wiedzą - odparł. Wzruszyłam ramionami i postanowiłam zrewanżować mu się czymś równie mało przyjemnym. - A gdzie cię tak załatwili? - Załatwili? - zdumiał się. - Trzeba było widzieć tamtych... Jacyś kretyni przyczepili się do nas pod pubem. - Twój kumpel mniej oberwał. - On jest karateką - oznajmił chłopak takim tonem, jakby jego przyjaciel był samym Panem Bogiem. Skręciłam w Robotniczą i lekko przyhamowałam przed nowymi, niedawno zasiedlonymi blokami, ale chłopak

milczał, więc pojechałam dalej. Ulica skończyła się niespodziewanie, tuż przed wzgórzem zalśniła rzeka, po lewej ciemniała piętrowa budowla, którą trudno było nazwać domem, chyba kiedyś był to internat fabryki „Czerwony kapelusznik" (mieliśmy w naszym mieście coś takiego). A już myślałam, że w tej okolicy nie ma żadnych starych budynków, że wszystkie zostały wyparte przez wieżowce, które wyrastały tu jak grzyby po deszczu... Jednak budynek najwyraźniej był zamieszkany: nad wejściem paliła się żarówka i w jej świetle widać było firanki w pobliskim oknie. - Tu mieszkasz? - spytałam. Chłopak rozciągnął rozbite wargi w szerokim uśmiechu. - Nie, ja skromniej. Naprawdę nie chce pani pieniędzy? - Obejdę się. - Machnęłam ręką. Chłopak złapał kurtkę i biegiem ruszył w stronę budynku, minął jednak wejście i skrył się w ciemnościach za rogiem budowli, zapomnianej przez Boga i władze. A ja bez pośpiechu pojechałam do domu. Właściwie... W domu nikt na nas nie czekał, spać mi się nie chciało, można by pojeździć trochę po mieście... Lubię moje miasto nocą, zwłaszcza w czasie deszczu. Latarnie, odbicie świateł w kałużach... W tej chwili Saszka szczeknął nieśmiało i poczułam coś na kształt wyrzutów sumienia. - Dobra, psie, jedziemy spać. W domu czekała na mnie niespodzianka: już podjeżdżając, spostrzegłam, że w salonie pali się światło. - Mamy gości - poinformowałam Saszkę, gubiąc się w domysłach, kogo diabli nadali o tej porze? Klucze od mojego mieszkania ma Dziadek, Ritka, a kilku innym moim znajomym klucze w ogóle nie są potrzebne. Bez względu na to, kto to był, nie miałam ochoty go widzieć, ale jak zawsze nikt się nie liczył z moimi pragnieniami.

Wjechałam do garażu, który znajdował się w piwnicy, otworzyłam drzwi samochodu. Saszka poczłapał do holu, korzystając z tego, że drzwi zostawiłam otwarte. Wyłączyłam światło i poszłam za nim. Hol był pogrążony w półmroku, jedynie z salonu sączył się wąski pasek światła. W fotelu przed kominkiem siedział Dziadek i czytał książkę. Słysząc nas, zdjął okulary, których niedawno zaczął używać, i odłożył książkę na stolik. Z ulgą spostrzegłam, że był to kodeks pracy. Nie wiem, co by to było, gdybym zobaczyła, że Dziadek czyta powieść... Pewnie zachwiałoby to moją pewnością o niezmienności świata, a ja z natury jestem konserwatywna i nie lubię zmian. Na szczęście Dziadek nie lubi ich również. - Co słychać? - spytał, przyglądając mi się. - W porządku - odparłam, podeszłam i ucałowałam go niczym kochająca córka. Skoro ostatnio czuł potrzebę wcielenia się w rolę mojego ojca... Nasze stosunki są w zasadzie dość trudne, ba, można by je nawet określić jako piekielnie zagmatwane. Dziadek jest wdowcem i jeszcze kilka miesięcy temu miał tyle kochanek, że nie potrafił zapamiętać ich imion, chociaż nie skarżył się na pamięć. Ja straciłam rachubę przy drugiej dziesiątce, chociaż po cichu byłam dumna, że z Dziadka taki zuch mimo podeszłego wieku. A tu nagle ni z tego, ni z owego przeszedł w drugą skrajność: wszystkie kochanki nagle się ulotniły, gospodarstwo Dziadka zaczęła prowadzić czcigodna dama, kilka lat starsza od niego, a on sam zaczął nawiedzać mnie wieczorami, nie podejmując jednak żadnych prób odnowienia naszych stosunków. Był czas, gdy nie wyobrażałam sobie życia bez niego, a teraz tylko krzywiłam się z irytacją - nawet przez chwilę nie wierzyłam, że Dziadek może widzieć we mnie jedynie córkę swego nieżyjącego przyjaciela, która mogłaby być jego córką, zwłaszcza że nie miał dzieci.

Podejrzewałam, że to po prostu kolejna próba zrobienia mi wody z mózgu. Dziadek już kilka razy zagajał rozmowę, że powinniśmy mieszkać razem, pod jednym dachem. Jego przemowa, że z radością niańczyłby moje dzieci (moje dzieci z innym mężczyzną), niezmiennie wzruszała mnie do łez, chociaż nie miałam cienia wątpliwości, że gdyby taki facet się pojawił, mojemu „mężulkowi" zupełnie by się to nie spodobało. Gdy zaczynałam o tym wszystkim myśleć, czułam się tak okropnie, że aż chciało mi się wyć, więc w końcu doszłam do wniosku, że nie ma sensu katować się myśleniem, i dałam spokój. Dziadek wziął mnie za rękę, przyciągnął do siebie i powiedział: - Ładnie wyglądasz. - Dziękuję. - Przywiozłem ciastka, takie, jak lubisz. Napijesz się herbaty czy już jadłaś kolację? Jakby nie mógł po prostu spytać, gdzie się włóczyłam do tej pory... - Napiję się z przyjemnością - zapewniłam go i poszłam do kuchni. Minutę później zjawił się tam. Zerknęłam na zegarek; pewnie o tej porze już nie pojedzie do domu, kierowcę zwolnił, czyli zostanie u mnie na noc. A niech sobie zostaje, najwyżej rano zaparzę mu kawę... - Czemu nie zadzwoniłeś? - spytałam. Dziadek zjawia się w biurze o dziewiątej rano, powinien się wyspać. - Nie chciałem, żebyś musiała zmieniać swoje plany. - Wzruszył ramionami, odwracając wzrok. - Nie miałam żadnych planów. - Machnęłam ręką i z niewiadomego powodu poczułam się winna. Mogłam na tym poprzestać, ale Dziadek zerkał na mnie czujnie, jakby nie

wierząc, więc mówiłam dalej: - Zawiozłam Ritkę na działkę. Jej mąż znowu zapił, zresztą, pewnie sam o tym wiesz... Dziadek nie zareagował. Ritka była jego sekretarką, którą zasłużenie cenił, a jej małżonek był kimś tam w administracji, pewnie nawet Dziadek nie wiedział, kim dokładnie. Mąż Ritki śmiertelnie bał się Dziadka i nie śmiał pokazywać mu się na oczy. - Wróciłyśmy późno - mówiłam dalej - zjadłyśmy kolację w restauracji, a potem odwiozłam ją do domu i trochę pokręciłam się po mieście... Rzeczywiście dokładnie tak było, zasiedziałyśmy się z Ritką w restauracji, ona musiała się wygadać, a ja nigdzie się nie spieszyłam. Skrzywiłam się - wyglądało to tak, jakbym się usprawiedliwiała, a z jakiej niby racji, skoro moje stosunki z Dziadkiem są takie jak między ojcem i córką? Dziadek pokiwał głową z mądrą miną i zaczęliśmy pić herbatę. Byłam na niego zła, głównie dlatego, że ciągle czułam się winna; mimochodem zerknęłam na zegarek. - Późno już, zamówię taksówkę - zareagował natychmiast. - Daj spokój, przenocuj tutaj - odparłam z irytacją. Skinął głową, jakby niczego innego się nie spodziewał. No, no, ani się obejrzę, jak naprawdę tu zamieszka... Odsunęłam filiżankę i wstałam. - Pościelę ci na piętrze - oznajmiłam, a on znów skinął głową, unikając mojego spojrzenia. Wzięłam Saszkę i weszłam na piętro, gdzie są dwie sypialnie, moja i gościnna, posłałam Dziadkowi i poszłam do siebie. Słyszałam, jak włączył wodę w łazience, a potem pomaszerował do gościnnej sypialni. - Dobrej nocy - powiedział mój starszy przyjaciel.

Udałam, że nie słyszę, nastawiłam budzik i położyłam się, wpatrując się w sufit i zastanawiając, czemu należy przypisać takie zachowanie Dziadka, ale moje domysły niewarte były funta kłaków. Pewnie po prostu mu źle w jego ogromnym mieszkaniu i dlatego zjawił się w moim ogromnym mieszkaniu - skoro już jesteśmy sobie tacy bliscy. W ostatnich miesiącach aż nazbyt często przypominał, że niegdyś zastępował mi ojca... Zastanawiałam się nad tym wszystkim jakiś czas, aż wreszcie zasnęłam. Obudziłam się przed dzwonkiem budzika i poszłam na dół szykować śniadanie. Saszka rozsiadł się przed telewizorem, a ja właśnie zdjęłam zaparzarkę z kuchenki, gdy w kuchni zjawił się Dziadek. Ucałował mnie po ojcowsku w czoło i skomplementował. Uwierzyłam. Próżnowanie działało mi na nerwy, ale miało pozytywny wpływ na mój wygląd. Poza tym miesiąc temu rzuciłam palenie - co w ostatnim czasie było jedynym wydarzeniem godnym wzmianki. Przestałam palić nie z miłości do zdrowego trybu życia, po prostu chciałam, żeby coś się działo. No i się działo - poprawiła mi się cera, w każdym razie tak twierdzi moja kosmetyczka. - Dzięki - odparłam. - Nie zaczęłaś gdzieś pracować? - zapytał Dziadek. Pytanie było retoryczne, gdybym zaczęła, on pierwszy by się o tym dowiedział, nie ode mnie oczywiście, lecz od dobrych ludzi, których ma wokół siebie całe masy. Mogłam spokojnie nie odpowiadać, a jednak zrobiłam to, zastanawiając się jednocześnie, czy spytał tylko tak sobie, czy miał jakiś ukryty cel. - Nie. - A masz zamiar?

- Teoretycznie. Dzięki tobie mam tyle pieniędzy, że życia mi nie starczy, żeby je wszystkie wydać... - Co prawda, to prawda... - A to jakoś nie sprzyja szukaniu pracy. - Nie planujesz dziecka? - ogłuszył mnie Dziadek. Co z nim, od rana ma problemy z głową? - Z kim? - zapytałam, krzyżując ręce na piersi i piorunując go wzrokiem. Jak się okazało, niepotrzebnie, Dziadek nie miał zamiaru wypytywać mnie, z kim i jak spędzam czas, wzruszył tylko ramionami i rzekł: - No, w pewnych okolicznościach to nie jest aż tak istotne... Jesteś w tym wieku, że... - Pamiętam o swoim wieku - przerwałam mu nieuprzejmie. - Że też ci się chce gadać takie głupoty. Myślałam, że się obrazi i będę mogła wypić kawę w spokoju, ale w niego jakby diabeł wstąpił. - To nie są głupoty - oświadczył surowo. O, to potrafił doskonale, człowiek od razu miał ochotę stanąć na baczność i wyznać wszystkie grzechy, a jeśli ich nie miał, to wymyślić. - Co i komu chcesz udowodnić? Jego głos stwardniał jeszcze bardziej, a ja aż gwizdnęłam w duchu - najwyraźniej Dziadkowi zebrało się na serdeczną rozmowę. Był to pomysł zupełnie pozbawiony perspektyw. - Igor, skończ - uprzedziłam. Niezadowolony ściągnął brwi i ogłuszył mnie powtórnie: - Wróć do mnie... To „do mnie" oznaczało dom z kolumnami i czerwonymi dywanami, potocznie zwany „biurem". - Jasne - prychnęłam. - Uważasz, że jak tylko wrócę, to od razu pojawi się kandydat na ojca mojego przyszłego dziecka? - Nie udawaj, że dziwi cię moja propozycja - rozzłościł się. - Po co masz marnować czas... A ja cię potrzebuję. I jestem pewien, że tęsknisz za tą pracą...

No, no, może naprawdę tęsknię? Za plotkami, intrygami, kłamliwymi politykami, za lizusami wszelkiej maści, tłoczącymi się wokół Dziadka, za telefonami w nocy, za kłótniami, swarami, pomówieniami, za kolejną kampanią przeciwko potencjalnym konkurentom, za myślami o przyszłych wyborach, przeciwnikach, materiale kompromitującym, za pragnieniem zamknięcia wrogom ust? Tylko Dziadek mógł wpaść na coś takiego - bo on faktycznie nie może żyć bez tego wszystkiego, polityk do szpiku kości. Chociaż mój inny stary przyjaciel twierdzi, że Dziadek wcale nie jest gorszy od innych wybrańców narodu, a pod pewnymi względami nawet lepszy. Jego można przynajmniej szanować za intelekt i twardość charakteru. - Czemu milczysz? - zapytał, tym samym przerywając mi interesujące rozmyślania i jego ocenę jako działacza politycznego. - Znasz moje zdanie na ten temat. - To nie jest zdanie, tylko ośli upór. I nie patrz tak, złościsz się, bo powiedziałem prawdę. Zrobiłaś pokazówkę, odeszłaś, trzaskając drzwiami... - Ja... - Wysłuchaj mnie - powiedział, a mnie zaczęło to wszystko śmieszyć. We własnych interesach, a także chcąc pomóc swoim moskiewskim przyjaciołom, swego czasu Dziadek posunął się tak daleko, że w efekcie zginęli ludzie. Co prawda ludzi mamy dużo, ale uznałam, że to już przesada i, jak się wyraził, odeszłam, trzaskając drzwiami. Kto go tam wie, może naprawdę myślał, że z mojej strony to tylko gest: że niby nie chcę mieć z tym nic wspólnego i umywam ręce. Niech sobie myśli, jego prawo. Ale w rzeczywistości odeszłam dlatego, że przepełniała mnie rozpacz i złość. Nie lubię przegrywać, a wtedy przegrałam z hukiem. Teraz nie było już ani złości, ani

rozpaczy, były tylko wspomnienia, powracające w nocy, które bezskutecznie usiłowałam odpędzić. Właściwie dlaczego miałabym nie wrócić? Zamiast wylegiwać się na kanapie i gapić w sufit - zająć się jakimiś sprawami... No dobrze, może nie sprawami, po prostu czymś się zająć... - To, co nazywasz zasadami, w rzeczywistości jest jedynie niechęcią do uznania, że świat nie jest tak prosty, jak byśmy chcieli. Myślałem, że jesteś wystarczająco dorosła, żeby to zrozumieć - mówił Dziadek, coraz bardziej angażując się we własną przemowę. Czasami, na przykład teraz, wygłaszał mi mowy polityczne. Trzeba przyznać, że umiał przemawiać i robił to bardzo przekonująco. Istny guru. Ale na mnie to akurat nie działa, dlatego ze smętną miną spokojnie czekałam, aż znudzi mu się ta oracja. - Po co dałeś mi pieniądze? - spytałam, gdy wreszcie zamilkł. - Jak to „po co"? - zapytał chmurnie. - Tak to. Nawet nie wiem, ile dokładnie mam. Zabierz je, zacznę puchnąć z głodu i może wtedy przezwyciężę lenistwo i pójdę do pracy; może nawet do ciebie, i tak nikt mi nie zapłaci więcej niż ty. To co, umowa stoi? - Nie mów głupstw - oburzył się. - Dobrze. A ty nie przeszkadzaj mi w próżnowaniu. - Nie mogę uwierzyć, że odpowiada ci takie życie. Żebyś chociaż miała dziecko... - To nie wierz, ale daj mi spokój - ucięłam. Chciał coś powiedzieć, ale tylko zgrzytnął zębami. - Wezwać ci samochód? - spytałam po dłuższej chwili milczenia, zerkając na zegarek. Skinął głową. Zadzwoniłam, a Dziadek poszedł się golić, drzwi do łazienki zostawiając otwarte.

Pragnąc zademonstrować chęć pokojowego współistnienia, przygotowałam mu czystą koszulę. Dziadek nie znosił nakładania wczorajszej, a ponieważ ostatnio często u mnie nocował, pojawił się problem, który rozwiązałam dość prosto - poszłam i kupiłam cały tuzin męskich koszul. Wziął ode mnie koszulę, skinął głową, wyrażając w ten sposób wdzięczność, i ni z tego, ni z owego zapytał: - Jak tam premiera? Muszę przyznać, że wytrzeszczyłam oczy ze zdumienia i dopiero po dłuższej chwili zrozumiałam, o co mu chodzi. A chodziło mu chyba o moje pojawienie się w teatrze w towarzystwie Timura Tagajewa. Jak się okazuje się, to „wydarzenie" nie przeszło niezauważone. Tak, popularność ma swoje wady... Myślałam, że spokojnie posiedzimy sobie na parterze, a tu nic z tego. Zauważono, doniesiono, a teraz Dziadek łamie sobie głowę, co to było z mojej strony: gest czy głupota. Kolejny raz pomyślałam, jak bardzo zmieniły się nasze stosunki. Nie powiemy nic wprost, jakbyśmy nie byli bliskimi sobie ludźmi, tylko agentami wrogich wywiadów. Jednym słowem, zgłupieć można. - Lutecka była niesamowita - wygłosiłam z mądrą miną. - Tak? - zająknął się Dziadek, chyba nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. Zawiązałam mu krawat, podałam marynarkę, odprowadziłam do drzwi i odetchnęłam z ulgą, gdy wsiadł do służbowego samochodu i zniknął mi z oczu. Saszka nieśmiało wyjrzał z salonu. - Chodź na spacer - zaproponowałam i gdy tylko wyszliśmy na ulicę, poskarżyłam się swojemu psu: - Dziadek chce, żebym wróciła. Słyszysz, psie? Co ty na to? Uważa, że próżnowanie źle na mnie działa. Że z nudów człowiek zdolny jest do wielu rzeczy, na przykład do tego, żeby mieć

nieodpowiedniego kochanka, przynoszącego mi wstyd i hańbę... Nie uśmiechaj się, to słowa Dziadka, nie moje... Z nudów można nawet zajść w ciążę z owym kochankiem, co już w ogóle w głowie się nie mieści. A jeśli Dziadek znów będzie moim szefem, to na pewno uzna, że może mówić mi, co mam robić i z kim chodzić do teatru. Takiemu mądremu psu jak ty nie muszę tłumaczyć, jak wesoło będzie nam się żyło, gdy się na to zgodzę, i dlatego najlepiej będzie, jak poślę Dziadka w cholerę... Pies nie lubił, gdy przeklinałam, i teraz odwrócił się niezadowolony, a mnie nagle zrobiło się żal Dziadka, co często mi się zdarzało z niezrozumiałych przyczyn. Ogarnął mnie smutek, a jamnik zaczął się ocierać o moje nogi. - Przestań - burknęłam niezadowolona i wymruczałam: - Szkoda chłopaka, ale jeszcze bardziej dziewki. Pod wieczór pojechałam do myjni, dałam klucze od ferrari młodemu człowiekowi o imieniu Denis i razem z Saszką usiadłam w kawiarni, czekając na samochód. Wbrew sobie wróciłam myślami do propozycji Dziadka. Nie miałam ochoty się przyznać, że próżnowanie faktycznie mnie męczy... No ale w końcu nie muszę przecież wracać do niego - pomyślałam. - Mogę pracować gdzie indziej, na przykład w milicji. Kiedyś pracowałam jako śledczy, co prawda niedługo, ale zawsze... Przyjęliby mnie z radością. No dobrze, może bez radości, ale przyjęliby. Albo zostanę rzecznikiem, mam pod tym względem doświadczenie i jestem popularna we własnym mieście. Skrzywiłam się. Wystarczyło, że wyobraziłam sobie, jak lecę rano do pracy, a od razu zaczęłam sobie zazdrościć swojego obecnego statusu. - Już lepiej zacznę grać w tenisa - wymruczałam, ale Saszka usłyszał i podniósł uszy.

W końcu zjawił się Denis i poszliśmy do samochodu. Otworzyłam drzwi, czekając, aż pies wgramoli się do środka - prościej byłoby go wsadzić, ale on tego nie lubi, uważa, że to obraża jego poczucie godności - i zobaczyłam, że na siedzeniu leży aparat fotograficzny, najwyraźniej nie mój - to znaczy, nie miałam pojęcia, gdzie jest mój aparat, ale byłam pewna, że ten nie miał tu nic do roboty. - Skąd się to tu wzięło? - spytałam Denisa, wskazując aparat. Wzruszył ramionami. - Dziewczyny znalazły, jak odkurzały w środku, leżał pod siedzeniem. - Tak? - Wzięłam aparat i obróciłam w ręku. Zwykła „małpa", klisza 12 zdjęć, cztery zrobione. - Dziewczyny na pewno niczego nie pokręciły? - spytałam na wszelki wypadek. Denis obraził się: - Oczywiście, że nie. A co, to nie pani? Może ktoś zostawił? - Może - przyznałam, siadając za kierownicą. Kto i kiedy mógł zostawić ten aparat? Zawoziłam Ritkę na działkę, ale ona nigdy nie kupiłaby analogowego idioty... Innych obcych w samochodzie nie było, nie licząc dwóch kolesi, których podwoziłam wczoraj. Jeden rzucił przemoczoną kurtkę na podłogę, aparat mógł wypaść z kieszeni i znaleźć się pod siedzeniem... Dla chłopaka w wieku studenckim zgubienie nawet takiego badziewia mogło być poważną stratą. - Trzeba zwrócić człowiekowi jego własność - pomyślałam na głos i zdecydowałam, że zajmę się tym od razu, skoro i tak mam mnóstwo wolnego czasu. W świetle dnia zaułek przy ulicy Robotniczej wyglądał jeszcze gorzej: drewniany kosz na śmieci dawno zgnił i podwórko przemieniło się w wysypisko śmieci, internat

przypominał scenografię do horroru. Na ganku siedziała staruszka, pilnująca trzyletniej dziewczynki, która jeździła na rowerku. Obie się uśmiechały i najwyraźniej nie widziały nic strasznego w otaczającym je krajobrazie. Kwestia przyzwyczajenia - pomyślałam i wzruszyłam ramionami, zatrzymując się przy starym płocie. Saszka stanowczo odmówił opuszczenia samochodu, najwyraźniej okolica mu się nie spodobała. Weszłam w zaułek i wtedy przyglądająca mi się staruszka zawołała: - Czego pani szuka? - Sąsiedniego domu - odpowiedziałam i wskazałam palcem ubogi budynek, wyłaniający się zza rogu internatu. - To opuszczony dom, mieszkańców wysiedlili na wiosnę, jedna ściana się zawaliła. Chwała Bogu, że nikt nie zginął. A pani z administracji domów? - Nie, podwoziłam tu pewnego młodego człowieka... - Ktoś tam niby mieszka - przerwała mi babka. - Pewnie bezdomny, chociaż nie wygląda... Dotarłam do rogu domu i rudera ukazała się w całej swojej krasie. Jeśli ludzie mieszkali tu jeszcze tej wiosny, to tylko należało im współczuć. Dom, choć właściwie ciężko było nazwać to domem, był dwupiętrowy, drewniany. Na drugim piętrze nie było futryn w oknach, ziały tam czarne dziury, przez które dało się zobaczyć strzępy tapet i dziurawy dach. Lewa ściana była obłożona cegłami i trzymała się na podpórkach, prawa się zawaliła i teraz widać było pokoje. W domu były dwie klatki: drzwi pierwszej otwarte na oścież (schody na pierwsze piętro zawalone), drzwi do drugiej zamknięte na kłódkę. Szarpnęłam ją, bez efektu. Obok drzwi widniało sześć dzwonków z nazwiskami na kawałkach papieru. Teraz już nie dało się ich przeczytać, zachowała się tylko jedna: „Sidorowowie". Obok jakiś żartowniś dopisał wielkimi literami: „Serdecznie witamy w komunizmie". Żaden

z dzwonków nie działał. Obok drzwi było okno, zasłonięte żółtą zasłonką, zastukałam w szybę i zawołałam: - Jest tam kto? Biorąc pod uwagę kłódkę na drzwiach, nikt nie miał prawa mi odpowiedzieć, ale z drugiej strony kto wie... Jednak w środku panowała cisza. Wróciłam na ścieżkę, obejrzałam dom. W oknach na pierwszym piętrze wisiały firanki, stare i brudne, ale sprawiające wrażenie zamieszkania. Należałoby tu osiedlić radnych z żonami i dziećmi, przynajmniej na tydzień - pomyślałam złośliwie. Zresztą, czy ja miałabym się oburzać na miejscową władzę, skoro mieszkam w wielkim mieszkaniu z oddzielnym wejściem, garażem w piwnicy i innymi zdobyczami cywilizacji? Staruszka opuściła posterunek na ganku, dziewczynka też zniknęła. Dobra, podjadę tu później - zdecydowałam i czym prędzej opuściłam to miejsce - czułam, że jeszcze chwila, a po moim optymizmie i poczuciu humoru nie zostanie nawet ślad. Drugi raz przyjechałam wieczorem, wpół do jedenastej. Pewnie, że przyjeżdżanie tu o tak późnej porze nie było zbyt mądre, ale po pierwsze zasiedzieliśmy się z przyjaciółmi w kawiarni i odwiozłam jednego z nich na Jamską, niedaleko Robotniczej, a po drugie uważałam, że o tej porze łatwiej zastać gospodarzy w domu. Zostawiłam samochód tam, gdzie poprzednio, Saszka znowu odmówił pójścia ze mną. Zrobiłam niezadowoloną minę, choć w głębi duszy przyznawałam mu rację, to nie jest miejsce dla porządnego psa. Ledwie skręciłam za róg, gdy usłyszałam stłumiony krzyk. Szczerze mówiąc, początkowo wcale nie byłam pewna, czy faktycznie coś usłyszałam, ale na wszelki wypadek zamarłam, nasłuchując. Po chwili pomyślałam, że tylko mi się zdawało. W oknach domu, który został z tyłu, paliło się światło, ale

tamtejsi mieszkańcy nie przejawiali żadnego niepokoju. Przyspieszyłam kroku. Tym razem kłódki na drzwiach nie było, drzwi były uchylone. Okazało się, że w domu jest elektryczność, w każdym razie na pierwszym piętrze paliło się światło. Otworzyłam drzwi i zajrzałam do środka - w ciemności majaczyły schody na pierwsze piętro, obok, po prawej, były drzwi. Wymacałam klamkę i pociągnęłam drzwi do siebie. Przestronne pomieszczenie tonęło w półmroku, światło z okien sąsiedniego domu z trudem tu docierało, zasłony nadal były zasłonięte - z przodu widać było kuchnię węglową, pod oknem stół i dwa taborety. Pewnie kuchnia. Wymacałam włącznik, ale był rozwalony, zamknęłam drzwi i zaczęłam wchodzić po schodach. Na górze ktoś był, słyszałam szmery i niezrozumiałe mamrotanie, jakby ktoś się złościł, nie panując nad sobą. Weszłam bardzo ostrożnie, starając się nie hałasować, choć minutę temu chciałam głośno wołać mieszkańców. Nie wiem, czemu się rozmyśliłam. Kolejna zagadka rosyjskiej duszy. Dotarłam na pierwsze piętro, nie skręcając sobie po drodze karku i nawet się nie potykając. Drzwi na klatkę schodową były otwarte na oścież, światło paliło się w sąsiednim pokoju, do którego prowadziły otwarte drzwi. Na ścianie wisiał plakat z Kurtem Cobainem, obok afisz mającego się odbyć koncertu „Arii", przy drzwiach stał rower, całkiem porządny, na kanapie leżała gitara. Ale nie to zwróciło moją uwagę, lecz chłopak, który pospiesznie przerzucał rzeczy w przedpotopowej szafie w kącie. Rzeczy było niedużo, jakieś książki, papiery, kilka brudnych podkoszulków, których właściwie nie powinno być w szafie. Chłopak wściekał się i mamrotał: „Szlag, szlag, szlag"...

- Cześć - powiedziałam, poniewczasie wykazując się dobrymi manierami i pukając do drzwi. Chłopak drgnął i odwrócił się gwałtownie. Czarna kurtka i czarna wełniana czapka upodabniały go do gawrona, patrzył na mnie ze złością. - Czego chcesz? - spytał, cofając się i wsuwając rękę do kieszeni, co, muszę przyznać, trochę mnie wystraszyło. - Szukam pewnego gościa i jeśli się nie mylę, mieszka właśnie tutaj. Nie wiesz, gdzie on może być? Zamiast odpowiedzi chłopak odwrócił się i rzucił do ucieczki, otwierając kopniakiem drzwi, które były wprost za jego plecami. Z jego kieszeni z lekkim brzękiem coś wypadło. Podeszłam i zobaczyłam fiolkę z napisem „No - spa" i odruchowo podniosłam. - Hej! - zawołałam za chłopakiem. Nie było sensu go gonić - po pierwsze, to, co się tu działo, nie powinno mnie obchodzić, po drugie, on był facetem, a ja kruchym dziewczęciem (w każdym razie lubiłam tak myśleć), a po trzecie i tak bym go nie dogoniła. Ale jak zwykle pozostałam głucha na głos rozsądku i poleciałam za uciekinierem. Ściana w pokoju, w którym się znalazłam, była zawalona, chłopak z tego skorzystał - już był w sąsiedniej klatce i teraz przeskakiwał przez zrujnowane schodki niczym kozica górska, zbiegając na dół i ryzykując skręcenie karku. - Hej! - krzyknęłam znowu, przechylając się przez jakimś cudem zachowaną poręcz. Chłopak właśnie dotarł do drzwi wyjściowych, wybiegł na ulicę i w szarym świetle przebijającym się przez niezamknięte drzwi zobaczyłam pod schodami coś, co początkowo wzięłam za duży worek. Przyjrzałam się, zaklęłam i wyjęłam telefon. Nie zaryzykowałam schodzenia po zrujnowanych schodach, wróciłam do pokoju, w którym chłopak rył w szafie, wyszłam na korytarz, zeszłam na dół i wydostałam się na dwór. Nie

wytrzymałam i zajrzałam do sąsiedniej klatki, dzwoniąc najpierw na pogotowie, potem na milicję. Człowiek leżał bez ruchu, zdaje się, że pogotowie nie będzie mu potrzebne. Nieraz zdarzało mi się oglądać trupy i od razu zrozumiałam, że mam przed sobą nieboszczyka. Z jego karku płynęła krew; pociągnęłam leżącego za ramię, odwróciłam i bez zdziwienia zobaczyłam faceta, którego niedawno tu podwoziłam. Aparat nie był mu już potrzebny. Śledczy był młody i albo bardzo skacowany, albo bardzo spragniony. Złościło go wszystko, a najbardziej ja. - Jasne jak słońce - przemawiał. - To narkoman. Przedawkował i spadł ze schodów. Jakby nie spadł, to i tak by wykitował z przedawkowania. Oni wszyscy tak kończą. - Na pewno - nie protestowałam, tłumacząc sobie w duchu, że nie warto się złościć oraz pchać nos w sprawy, które absolutnie mnie nie dotyczą. Ale mimo wszystko nie wytrzymałam i powiedziałam zjadliwie: - Tylko że tak wymyślnie upadł, że najpierw grzmotnął karkiem, potem przekręcił się na brzuch i dopiero wtedy huknął w czoło. - No i co? - No i nic. Mówię, że upadł w skomplikowany sposób. - Taka jesteś mądra, co? - Prawie głupia. A co o tym myślą geniusze? - Ja myślę... - Śledczy przeszedł na złowieszczy szept, ale wtedy podszedł do nas drugi gliniarz. Jego twarz wydała mi się niejasno znajoma, ale nie mogłam sobie przypomnieć nazwiska. - Więc twierdzi pani, że był tu jeszcze jeden człowiek? - Twierdzę. I zgubił to. - Podałam mu fiolkę z no - spą. - Co to jest? - Spojrzał na mnie, nie rozumiejąc.

- Lekarstwo. - Wzruszyłam ramionami. - Bardzo skuteczne. Nazywa się no - spa. Dobre na żołądek. Nie boli pana żołądek? - Kpisz sobie? - Ten młodszy uśmiechnął się złośliwie. - Czyli nie boli. - Skinęłam głową usatysfakcjonowana. - Skurcze nie dokuczają? - Chyba miał wielką ochotę powiedzieć mi, że jak się zaraz nie zamknę, to dostanę skurczów i to takich, że żadna no - spa mi nie pomoże. - Co to jest? - spytał drugi. - Naprawdę no - spa? - Naprawdę. - Skinęłam głową i wysypałam zawartość fiolki na dłoń. Małe, żółte tabletki... Niedużo zostało, zaledwie siedem. - I czego to dowodzi? - Tego, że najprawdopodobniej koleś miał problemy z żołądkiem. Jako człowiek rozsądny stale nosi przy sobie no - spę. - To jedyny dowód na to, że w domu był ktoś jeszcze? - Pierwszy się zaśmiał. - I grzebał w rzeczach denata? - Przecież widzieliście: szafa otwarta, rzeczy porozrzucane... - Rzeczy - prychnął śledczy. - Jakie rzeczy? Cały ten dom to jak chlew. - Nie przeczę, a jednak facet czegoś szukał. - Tylko że nie wiedział go nikt oprócz ciebie. Ciekawe, po co tu w ogóle przyjechałaś? A może to ty stuknęłaś chłopaka, grzebałaś w jego rzeczach, a potem wymyśliłaś to wszystko? - Zaczekaj, Sierioża - przerwał mu drugi i odciągnął mnie za łokieć na bok. - Dobrze znała pani denata? - Nawet nie wiem, jak się nazywał. Wczoraj podwoziłam go tu samochodem, deszcz lał jak z cebra, no i... - A po co pani dziś przyjechała? Spodobał się pani ten młody człowiek?

- Tak. - Skinęłam głową, nie kryjąc rozdrażnienia. - Szalenie. Taki był miły, no to pomyślałam sobie, zajrzę... Zwłaszcza że mam pretekst, zostawił w moim samochodzie aparat fotograficzny. - Aparat? - Tak. - Skąd taki typek miałby wziąć aparat? U narkomanów żadna cenna rzecz długo się nie utrzymuje... Jest pani pewna, że to jego aparat? - Nie - odparłam niechętnie. - Dziewczyny znalazły w myjni, jak odkurzały samochód. - A kiedy poprzednio myła pani samochód? - Trzy tygodnie temu. - No widzi pani, więc nie ma żadnej pewności, że to aparat denata. A może podwoziła pani kogoś jeszcze? Mogło tak być? - Mogło. - Olgo Siergiejewna - powiedział łagodnie - ja wiem, że jest pani osobą bardzo energiczną i teraz ma pani dużo wolnego czasu. Ale to jeszcze nie powód, żeby ze zwykłego nieszczęśliwego wypadku robić zabójstwo. Chłopak po prostu spadł ze schodów, takie rzeczy zdarzają się codziennie. - Jasna sprawa. - Skinęłam głową. Ten gliniarz w jakimś sensie miał słuszność, pewnie oprócz tego wypadku mają jeszcze z pięć innych zabójstw, a tu wszystko wyglądało tak prosto, po co sobie komplikować życie? - Weźmiecie aparat? - Po co? - zdumiał się. - Przecież nawet pani nie wie, kto zostawił go w pani samochodzie. Zacisnęłam zęby, z trudem powstrzymując się przed wybuchem. Miałam straszną ochotę urządzić awanturę, a na początek trzasnąć tego typa w ucho, żeby się ocknął. Tak, a potem Dziadek powiedziałby, że świruję z nudów i rzucam się na niewinnych ludzi... Poza tym trzasnąć gliniarza w ucho mogłabym wyłącznie z jednego powodu: cokolwiek by się

działo, Dziadek by mnie wybronił i nie poniosłabym żadnej kary. Czyli wychodzi na to, że wykorzystuję swoją pozycję do własnych, choć niematerialnych celów. Gliniarz również wykorzystywał swoje stanowisko: próbuje wykręcić się z mało przyjemnej pracy, a to znaczy, że jestem nie lepsza od niego. No bo niby dlaczego miałabym być lepsza? Dlatego, że z mojego punktu widzenia bronię sprawiedliwości? On ma obowiązek wykonywać rzetelnie swoją pracę - pomyślałam ze złością, ale od razu oklapłam - jeśli się wtrącę, to znów zostanę z ręką w nocniku. Gorzej, poczuję się winna, że z braku zajęcia zatruwam ludziom życie. To wszystko mnie nie dotyczy - upomniałam się. - Ani ten chłopak, ani to zabójstwo - wsunęłam aparat do kieszeni i poszłam do samochodu. Rano, spacerując z Saszką, przyrzekłam sobie, że wyrzucę wczorajsze wydarzenia z głowy, ale nie udało mi się dotrzymać słowa (ewidentny brak charakteru i poczucia godności) i o jedenastej już szłam długim korytarzem, którego ściany niedawno pomalowano na jadowicie zielony kolor, co od razu wpłynęło na moją psychikę - zaczęłam wpadać w depresję. Na szczęście szybko znalazłam odpowiedni gabinet, zajrzałam i znalazłam tam Sławę Syczewą, z którym kiedyś współpracowałam. Sława ze znudzoną miną rozwiązywał krzyżówkę, a na mój widok uśmiechnął się - albo faktycznie się ucieszył, albo z grzeczności. - Cześć - powiedział wesoło i wyciągnął do mnie rękę. - Co cię sprowadza? - Wczoraj pewien chłopak spadł ze schodów. - Ten na Robotniczej? - Ten sam. - Jakiś znajomy? - Tak. No to co z tym chłopakiem? - Już go nie ma - czego nietrudno się domyślić, skoro trafił w moje ręce.

- To zrozumiałam. A dlaczego go nie ma? - Spadł ze schodów i skręcił kark, a przedtem władował sobie taką działkę... - Sam? - spytałam niewinnie. Sławka spojrzał na mnie z powagą i wskazał krzesło. - Siadaj. - Usiadłam, a on westchnął. - Powiedz, czego ode mnie chcesz? - Przeprowadziliście sekcję? - Wynik masz na biurku. Przeczytałam i nie mogłam powstrzymać się od uśmieszku. - A rana na karku? - O ranie tam też jest. - Właśnie widzę. A skąd ona się tam wzięła, według ciebie? Sławka prychnął i pokręcił głową. - W takim stanie można sobie ponabijać mnóstwo guzów i nawet tego nie zauważyć. - Chłopak jest starym narkomanem? - Nie wygląda na to. Żyły miał czyste... W ogóle ciekawy przypadek. Miał całe ciało w siniakach i szramach, jakby był czyimś workiem treningowym. - Czyli ktoś się nim poważnie zajął? - Nachmurzyłam się. - Nie rozumiesz. - Sławka pokręcił głową. - Jedne blizny mają rok, inne więcej, są też świeże. Jeśli trenujesz boks, to takich blizn nie jest dużo, ale jeśli często uczestniczysz w ulicznych bójkach... - Narkoman i chuligan? - podsumowałam. - Dokładnie. - A czy nie mogło być tak: chłopak najpierw obrywa w głowę, potem zostaje naszprycowany narkotykami, a następnie zrzucony ze schodów?

- Mogło. - Sławka skinął głową. - Ale mogło też być inaczej. Łaził nieprzytomny po mieszkaniu, huknął się głową w futrynę, a potem spadł ze schodów. Dlaczego nie? - Właśnie, dlaczego? - Dlatego, moja droga, że jeśli chodzi o wskaźniki wykrywalności, to jesteśmy na ostatnim miejscu w mieście. Aleksieicz ryczy i się miota, zostały mu dwa lata do emerytury. A w tym papierze jest sama prawda i nie grzech się pod nią podpisać, co właśnie zrobiłem, a potem to niech już sobie inni łamią głowę... - Wstałam i poszłam do drzwi. - Miło było cię widzieć! - rzucił za mną. No i dlaczego ja się złoszczę? Sławka ma rację, chłopak mógł sobie sam nabić guza i nawet ze schodów mógł sam spaść. I nawet bym w to uwierzyła, gdyby nie koleś, który grzebał w szafie... Szłam do wyjścia zamyślona i po drodze wpadłam na wczorajszego gliniarza. Jak on się nazywał?... Chyba Głagoliew. - Olga Siergiejewna? - zapytał zdumiony z uśmiechem. - Dzień dobry. - Skinęłam głową. - Widzę, że nie zarzuciła pani pomysłu zawalenia nas pracą? - Tak naprawdę to zajrzałam do znajomego, dawno się nie widzieliśmy. - Mówi pani o Syczewie? - zapytał, patrząc na mnie przenikliwie. - Mam wielu znajomych, jestem bardzo towarzyska. - No i czemu tak się pani uczepiła tego narkomana? Zauroczył panią czy co? - Może i zauroczył. A może nie lubię, gdy bezkarnie zabija się ludzi. - O, od razu zabija - powiedział z taką miną, jakbym ja była niemądrym dzieckiem, a on dobrym wujaszkiem. -