Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 036 389
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań640 184

Polakowa T. - 05 Karaoke dla damy z pieskiem

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :650.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Polakowa T. - 05 Karaoke dla damy z pieskiem.pdf

Beatrycze99 EBooki P
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 52 osób, 28 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 155 stron)

Tatiana Polakowa Karaoke dla damy z pieskiem Przełożyła EWA SKÓRSKA Tytuł oryginału KARAOKE DLYA DAMY S SOBACHKOI Przedsiębiorstwo Wydawnicze „Rzeczpospolita" S.A. Warszawa 2008 Pani Riazancewa? - usłyszałam za plecami i odwróciłam się niechętnie. - Olga Siergiejewna Riazancewa? - powtórzyła młoda kobieta o olśniewającej urodzie. Przy bliższych oględzinach okazało się, że Pan Bóg dał jej nie więcej urody niż mnie, ale ona swoi.j bardzo umiejętnie wyeksponowała, jednocześnie wprowadzając pewne korekty: intrygujący kolor oczu to pewnie zasługa szkieł kontaktowych, biust zawierał dodatek silikonu, talię osy dziewczyna zawdzięcza gorsetowi, a kolor tery - kosmetyczce; makijaż również zrobiono bardzo profesjonalnie. Wyglądała na młodą i świeżą, choć pewnie zbliżała się do trzydziestki, a może nawet zdążyła ją przekroczyć. Nie cierpię wszelkiego rodzaju bankietów właśnie dlatego, że człowiek musi przepychać się przez tłum obcych ludzi, a wśród nich na pewno znajdzie się choć jedna osoba, która będzie chciała serdecznie porozmawiać. Zazwyczaj to jakaś nietrzeźwa dama, której ani się nie da słuchać, ani nie można posłać do diabła... A właśnie że ją poślę... - pomyślałam ze złością, zerkając na kieliszek w rękach kobiety. Zresztą musiałam przyznać, że dziewczyna była nie tylko piękna, ale i trzeźwa. - Owszem, nazywam się Riazancewa - odparłam niechętnie. - A kim pani jest? Zaśmiała się wesoło i zaraźliwie. - Właśnie tak sobie panią wyobrażałam - oznajmiła, gdy jej znudziło się już chichotanie, a mnie czekanie. - Cieszę się - nie pozostałam jej dłużna. - Nie lubię rozczarowywać ludzi. To jak się pani nazywa? - Swietłana, ale przyjaciele mówią na mnie Swietik. - Jeśli chce się pani ze mną zaprzyjaźnić, to uprzedzam od razu: nie jestem najlepszą kandydatką. - Dlaczego? - zapytała z uśmiechem. Ta rozmowa wyraźnie ją bawiła. - Nie jestem zbyt przyjacielska. Mam okropny charakter, a przyjaźnią się ze mną głównie psy, małe i wredne. - Wiem, ma pani jamnika, wabi się Saszka. Prawda? - To akurat wszyscy wiedzą. - Wzruszyłam ramionami. - A czy to prawda, że zrobiła pani sobie tatuaż: „Wszystko mi wisi"? - nie ustępowała Swietłana. - Przepraszam, czy pani jest z „Metronomu"? - spytałam. „Metronom" to lubująca się w skandalach lokalna gazetka, która nie zostawiła mnie w spokoju nawet wtedy, gdy opuściłam już budynek z kolumnami, skąd Dziadek jako wybraniec narodu kierował tymże narodem. - Pracownicy „Metronomu" uwielbiają zadawać takie pytania. - Nie, nie jestem z gazety, w ogóle nie mam nic wspólnego ze środkami masowego przekazu. - A z czym? Nie podobam się pani? - spytała wprost, co mnie za-ikoi żyło.

Przeciwnie, moje oczy przy pani odpoczywają. Przepra-iin, muszę iść do toalety. - Zrobiłam krok w bok, chcąc U olnić lic od dziewczyny, ale ta chwyciła mnie za rękę. Proszę zaczekać. - Czekam. - Wie pani, ciężko się z panią rozmawia. - To może nie warto się męczyć? I wtedy zaczęły się zagadki. - Mówił pani o mnie? Zresztą, nie... to niemożliwe... Zapewne to coś intuicyjnego... - Zapewne za mało dziś wypiłam - nie wytrzymałam. - Bo nie zrozumiałam ani słowa z tego, co pani właśnie powiedziała. - Czasem bardzo trudno wyrazić swoje uczucia - poskarżyła się. Na szczęście w tym momencie podeszła Ritka, moja przyjaciółka i sekretarka Dziadka. - On cię szuka - oznajmiła w swoim stylu, rzucając Swietłanie obojętne spojrzenie. I wtedy zjawił się Dziadek, rozcinając tłum niczym krążownik wody przybrzeżne. Mimo podeszłego wieku (jest po sześćdziesiątce) prezentował się znacznie lepiej niż większość obecnych tu mężczyzn. Na dzisiejszym bankiecie zebrali się przedstawiciele administracji i biznesmeni. Przedstawiciele administracji, wszyscy jak jeden mąż, cierpieli na otyłość i zadyszkę, a damy pod tym względem nie różniły się zbytnio od mężczyzn. Z kolei biznesmeni chodzili wyprostowani, demonstrując wczesną łysinę i ziemistą cerę, zdobytą razem z pieniędzmi, a ich żony błyskały brylantami i od czasu do czasu rozglądały się, jakby próbując zrozumieć, co tu właściwie robią. Jednym słowem, typowy spęd jak najbardziej typowych osób - z wyjątkiem Swietłany. Popatrzyła tam, gdzie ja, ujrzała Dziadka i uśmiechnęła się słabo. Pomyślałam sobie, że może w jej słowach nie ma żadnej zagadki, może to po prostu kolejna kochanka Dziadka, która podeszła, żeby ze mną chwilę pogawędzić... Bywały już takie przypadki. Nie wiem, jak jej, ale mnie w tym momencie Dziadek bardzo się podobał: wysoki, postawny, ze srebrną grzywą włosów, z którą było mu bardzo do twarzy. - Przystojny - zauważyła Swietłana. - Pewnie - zgodziłam się. - Kocha go pani? - Jak ojca. - Skinęłam głową, kłamiąc tylko odrobinę. Dziadek, który oficjalnie nazywał się Igor Nikołajewicz Kondratiew, to stary przyjaciel mojego ojca, a po jego śmierci - jedyny bliski mi człowiek. O tym, że przez dłuższy czas był moim kochankiem oraz pracodawcą, lepiej zmilczeć. Ritka patrzyła zaskoczona na Swietłanę, gubiąc się w domysłach. Dziadek, po drodze oddając uściski dłoni, podszedł do nas, zerknął na Swietłanę, ściągnął brwi, przywitał się spiesznie i zwrócił do mnie: - Chodźmy, poznam cię z Arsieniewem. A po kiego grzyba mi ten Arsieniew? - wysyczałam, gdy odeszliiśmy kawałek dalej. - Przestań - osadził mnie Dziadek. - Przecież wiesz, że teraz jest taki moment... - O momencie pamiętam - przerwałam mu - tylko nie potrafię zrozumieć... - Spróbuj zrobić na nim dobre wrażenie - przerwał mi z kolei Dziadek. Najwyraźniej ciągle nie tracił nadziei, że znów ujrzy mnie w domu z kolumnami. Ja na razie twardo się opierałam, ale on wierzył i czekał. Zostałam poznana z Arsieniewem, który niedawno został przewodniczącym zgromadzenia ustawodawczego, i nawet mu się spodobałam, co w sumie nie było wcale dziwne: jestem ładna, młoda i mogę oczarować, kogo zechcę - jeśli zechcę, a jak miałam nie chcieć, skoro Dziadek stał obok i patrzył tak, jakby spodziewał się nagrody. Arsieniew wziął mnie pod rękę i zaczął opowiadać dowcip, który słyszałam już z pięć razy. Nawet z dobrego dowcipu niełatwo śmiać się po raz szósty, A ten był wyjątkowo kretyński,

jednak uprzejmie zachichotałam, w nadziei, że w końcu Dziadek uwolni mnie z tej sytuacji, przecież wie, że mam tyle cierpliwości, co kot napłakał. Słuchając Arsieniewa, z roztargnieniem obserwowałam przechodzących ludzi i przyłapałam się na tym, że szukam wzrokiem Swietłany, ale nigdzie jej nie było. W końcu jakaś dama w podeszłym wieku uwolniła mnie od męczącego towarzystwa, a ja zwróciłam się do Dziadka: - Długo znasz Swietłanę? - Kogo? - zdziwił się. - Dziewczynę, z którą rozmawiałam, gdy podszedłeś. - Tę z silikonowym biustem? - Ta umiejętność rozpoznawania „podróbki" na pierwszy rzut oka zawsze budziła mój szacunek. - Pojęcia nie mam, kim ona jest. - Poważnie? - zdumiałam się szczerze, ale Dziadek pomyślał chyba, że kpię. - Jak się ciebie posłucha, to można pomyśleć, że spałem ze wszystkimi kobietami - powiedział ze złością. - Nic podobnego nawet nie przyszłoby mi do głowy - zaprotestowałam. - Najwyżej przeleciałeś dziewięćdziesiąt procent. Zaśmiałam się, a Dziadek westchnął, a potem również się zaśmiał. Jego skłonność do płci pięknej była powszechnie znana. To, że baby na niego leciały, również było zrozumiałe - Dziadek jest urodzonym liderem, a baby kleją się do silnych mężczyzn, choć wiedzą, że życie z nimi nie jest łatwe. Zerknął na zegarek i oznajmił: - Za dwadzieścia minut będzie można się stąd wynosić. Co ty na to? - Jak dla mnie, to w ogóle nie było sensu tu przychodzić - odparłam. Dziadek pokręcił głową, ale ja wiedziałam, że mam rację - nie miałam zielonego pojęcia, w jakim charakterze tu przebywam. Dla niego niby nie pracowałam, będąc na długotrwałym urlopie (nie raczył podpisać mojego podania o zwolnienie), do plejady biznesmenów również nie można mnie zaliczyć, bo niczym pożytecznym się nie zajmuję. Szczerze mówiąc, w ogóle niczym się nie zajmuję - dzięki Dziadkowi mam mnóstwo forsy, z którą nie wiem, co robić. Podejrzewam, że ściągnął mnie tutaj, bo się bał, że powoli dostaję świra w pustym mieszkaniu. A może po cichu liczył, że przestanę się wygłupiać i wrócę do swoich obowiązków? W domu z kolumnami zajmowałam stanowisko asystenta do spraw kontaktów ze społeczeństwem, co można było interpretować bardzo różnie. Zazwyczaj Dziadek dawał mi poufne zlecenia, co w końcu stało się przyczyną mojego długotrwałego urlopu. Nasze stosunki były do tego stopnia zaplątane i idiotyczne, że już dawno zarzuciłam próby zorientowania się w nich. Wzajemne kontakty były niełatwe, ale do ostatecznego rozstania również nigdy nie doszło - mimo rozbieżności poglądów byliśmy sobie bliscy. Zupełnie jak w tym powiedzeniu: razem ciasno, a oddzielnie nudno. Dziadka przejął jakiś obcy grubas w kolorowym krawacie, a ja podeszłam do stołu, wzięłam kanapkę z kawiorem i poczułam, że w ogólnym nastroju na sali zaszła pewna zmiana. Jeszcze minutę temu tłum spokojnie spędzał czas, najedzony i nasączony alkoholem, a tu nagle jakby powiał zimny wiatr - rozmowy umilkły, sąsiad po mojej lewej stronie zamarł z kieliszkiem przy ustach, a dama naprzeciwko wyciągnęła szyję. Rozejrzałam się zaskoczona i bez trudu dojrzałam powód tego wzburzenia: do sali niespiesznie wszedł Timur Tagajew. Powszechnie określano go jako „ojca chrzestnego" naszej mafii i być może tak właśnie było. TT, bo tak go nazywano, nie dorobił się majątku legalnie, jednak nigdy nie był sądzony. Ani skarbówka, ani inne organa mimo najszczerszych chęci nie zdołały go na niczym przyłapać. Zresztą owe chęci budziły sporo wątpliwości - gdyby naprawdę chcieli, to pewnie by go przyłapali. Dziadek szybko radził sobie z tymi, którzy byli dla niego niewygodni, ale wiedziałam, że Tagajew hojnie dzieli się z wybrańcami

narodu, a przede wszystkim z Dziadkiem. Poza tym, mimo plotek, Timur mógł spokojnie uchodził' za biznesmena: miał restaurację, kasyno, stacje benzynowe, dwa salony samochodowe, udziały w trzech firmach budowlanych, ze dwie fabryki, gdzie klejono pierogi i ubijano masło, i jeszcze wiele innych rzeczy. I skoro już Dziadek chciał zebrać na tym bankiecie kwiat naszej przedsiębiorczości, to Tagajew był tu jak najbardziej na miejscu. Choć zaczął od podwórkowego chuligana (określenie Dziadka), to w wieku trzydziestu sześciu lat był w skali naszego okręgu bardzo bogatym człowiekiem. Jednak mimo swych biznesowych sukcesów nie był tu mile widziany. Żeby tak po prostu przyjść na bankiet i stanąć przed oczami Dziadka? Szczyt bezczelności! Jego przybycie zdumiało nawet mnie. Tagajew kpił sobie z władzy, zarabiał swoje miliony i raczej się nie wychylał, choć ostatnio zaskoczył opinię publiczną: na przykład za własne pieniądze zamówił dzwony dla cerkwi Wniebowstąpienia oraz „koszulkę" na ikonę Bogurodzicy z czystego srebra z pozłotą, o czym trąbiły wszystkie gazety, zamieszczając jego zdjęcie w objęciach z duchownymi. Mój przyjaciel Lalin, który zawsze wszystko wie najlepiej, trzy dni temu obejrzał to zdjęcie i szarpiąc wąsa, oznajmił: - TT chce zostać politykiem. - Bzdura - zaprotestowałam, ponieważ miałam o Tagaje-wie lepsze zdanie. - Wspomnisz moje słowa - powiedział zarozumiale Lalin. Spochmurniałam. - On jest mądrzejszy, niż wygląda - wstawiłam się za Timurem. - Zrobiło mu się za ciasno - prychnął Lalin. - Chce się duchowo rozwinąć. I na tym skończyliśmy dyskusję - każdy pozostał przy swoim zdaniu. To, że Tagajew po raz pierwszy zjawił się na oficjalnym przyjęciu, zaskoczyło mnie i pomyślałam, że może jednak Lalin ma rację. Zerknęłam na Dziadka, chcąc zobaczyć, jak zareagował, i zorientowałam się, że nie tylko ja pragnę się o tym przekonać - spojrzenia wszystkich obecnych miotały się od Dziadka do Tagajewa i wszyscy w napięciu na coś czekali. Na twarzy Dziadka pojawił się grymas niezadowolenia, ale tylko przelotny. Szybko się opanował i nawet nie spojrzał w stronę Tagajewa, ignorując jego przybycie i kontynuując rozmowę z grubasem. A potem robiło się coraz ciekawiej: tłum odsuwał się od TT jak od zadżumionego, a on z błądzącym na ustach uśmiechem przechadzał się po sali. Najpierw jeden biznesmen poderwał się od stołu i skierował do Timura, potem drugi, a wreszcie ustawiła się cała kolejka. Dziadek to wiadomo, władza, ale nikt nie był na tyle głupi, żeby zadrzeć z Tagajewem. A Timur zawsze wszystko zauważał i nigdy niczego nie wybaczał. Obywatele rozpaczliwie biegali od Dziadka do Tagajewa, Dziadkowi zagrały żuchwy, a Tagajew wyraźnie rozkoszował się całą sytuacją. Podbiegła do mnie Ritka, twarz jej płonęła, oczy ciskały błyskawice. - Co on, zwariował? - wysyczała, zwracając się do mnie. Wyraziłam zdumienie uniesieniem brwi. - Zwariował? - powtórzyła gniewnie, najwyraźniej przydzielając mi rolę kozła ofiarnego. - Możliwe - odparłam, nie chcąc rozpoczynać dyskusji na nieciekawy temat. - To dopiero bezczelność! - wyjęczała, niemal płacząc ze złości. - Że też go ochrona wpuściła! - Potarłam nos, obserwując Tagajewa. Ritka zerknęła na mnie stropiona. - No przecież ma zaproszenie... - Ale numer! I kto wpadł na taki genialny pomysł? - No... wiesz przecież - zaczęła wyjaśniać Ritka, jakbym ja naprawdę wiedziała. - Anisimowa dostała kręćka na jego punkcie, kiedy wyremontował sanatorium dla dzieci. Piłowała i piłowała: „Mamy obowiązek go zaprosić!"... No to zaprosiliśmy, w przekonaniu, że nie przyjdzie. Nieraz go już zapraszaliśmy i nigdy nie przychodził.

- A tu wziął i przyszedł. - Westchnęłam ze współczuciem. - Sumienia nie masz! - obraziła się Ritka. - Mogłabyś chociaż o nim pomyśleć! - burknęła, mając na myśli Dziadka. - On da sobie radę - opędziłam się. Tagajew właśnie zjawił się w polu widzenia Dziadka, ale ten nawet brwią nie poruszył, odwrócił się, szukając mnie w tłumie. Tu należałoby wyjaśnić, że opinia publiczna zaliczała mnie niegdyś do kochanek Timura - szczerze powiedziawszy, nie bez podstaw. Nasza miłość wybuchła szybko i nie trwała długo. Spotkaliśmy się w trudnej dla nas obojga chwili, pomogliśmy sobie nawzajem, ale zamiast się rozstać, znienacka znaleźliśmy się w jednym łóżku. To był błąd. Ja zrozumiałam to od razu, a on się zaparł. Kiedyś nawet wyznał mi miłość - nie uwierzyłam i dostałam w twarz. Ponieważ nie opuściłam oficjalnie domu z kolumnami, Timur uznał, że wybrałam Dziadka, i oddalił się z uśmiechem i słowami: „Nie można nikogo zmusić do miłości". Co prawda obiecał zadzwonić, żeby umówić się na partię szachów, ale pewnie zapomniał, bo od tamtej pory nie widzieliśmy się ani razu. A teraz, obserwując go, zupełnie niespodziewanie poczułam lekkie ukłucie w sercu. Serce nigdy mi nie dokuczało - a tu proszę, taka niespodzianka. Tagajew robił spore wrażenie z tym swoim niedbałym uśmiechem, obojętnością wobec całego zamieszania wokół siebie i twardym przekonaniem, że nawet diabeł nie dałby mu rady. Moje wargi niespodziewanie rozciągnęły się w uśmiechu. Wyglądał jak tygrys w stadzie szakali i chyba zdawał sobie z tego sprawę. Był jedynym, który mógłby tu współzawodniczyć z Dziadkiem, nic więc dziwnego, że wszyscy chciwie obserwowali rozwój wydarzeń. Nie wiem, czy Tagajew zauważył mnie, czy nie - a jeśli nawet, to tego nie okazał. Postanowiłam nie kusić losu i zmyć się po cichu. Korzystając z tego, że Timur stał tyłem do mnie i nie mógł mnie widzieć, podeszłam do Dziadka, aby oznajmić, że nic mnie tu już nie trzyma. Właśnie przechodziłam obok Tagajewa, gdy usłyszałam, jak mówi do kogoś: - Co ty tu robisz? - W jego głosie zadźwięczała raczej groźba niż zdumienie. Zaciekawiona obejrzałam się ukradkiem - obok Tagajewa stała Swietłana. - Potraktowałam poważnie twoje ostrzeżenie - odparła. - I postanowiłam się zaasekurować. - No, no... - powiedział. Wtedy dziewczyna zauważyła mnie i uśmiechnęła się, a ja zignorowałam ten uśmiech, zmieniłam kierunek i podeszłam do Ritki, która nadal płonęła świętym oburzeniem. - Kim jest ta piękność? - zapytałam, wskazując głową Swietłanę. - Która? - nie zrozumiała Ritka i nic dziwnego - trudno się zorientować, o kim mówię, gdy wokół jest tłum ludzi, a wszystkie kobiety są pięknościami z definicji. - Ta, która rozmawia teraz z Tagajewem. - Pojęcia nie mam. - Zmarszczyła brwi. - Pewnie czyjaś żona. Po co ci to? - Słyszałaś o takim grzechu jak ciekawość? - O Boże... - Ritka przewróciła oczami i zdecydowanym krokiem pomaszerowała do drzwi, gdzie stała ochrona. Poszłam za nią, ale zostałam zatrzymana przez panią Ar-changielską, deputowaną i straszną nudziarę. - Olgo Siergiejewna, chciałybyśmy zaprosić panią na posiedzenie naszego towarzystwa „Kobiety i polityka". Obecnie pracujemy nad programem „Matka i dziecko", o obronie praw matki i dziecka. Igor Nikołajewicz zaaprobował... Myślę, że nie powinna pani stać z boku... Kiwałam głową w takt jej słów, zastanawiając się jednocześnie, co właściwie mogłabym zrobić dla matek i dzieci? Od towarzystwa natrętnej damy wybawiła mnie wracająca Ritka. - Nikt nie wie, co to za dziewczyna - oznajmiła niezadowolona. Najwyraźniej zdenerwowało ją, że nie zdołała uzyskać konkretnej odpowiedzi na tak proste pytanie. - Ale skoro wszyscy

przyszli na zaproszenie, to pewnie przylazła z jakimś facetem. Ochroniarz mówi, że chyba z Jachonto-wem, ale nie jest pewien. Jachontow, znany w mieście plociuch, niefortunny polityk i właściciel wspomnianego już „Metronomu", słynął jako Don Juan i mógł przyjść z kimkolwiek, od współpracownicy po kochankę. - Dzięki za cenne informacje - odparłam. Ritka skrzywiła się. - Nie można na nikogo liczyć, dom wariatów, nikt za nic nie odpowiada... Dziadek tu idzie. - Zniżyła głos. - O Boże, dlaczego matka nie utopiła mnie w dzieciństwie, nie musiałabym przeżywać jutrzejszego poranka, gdy urządzi wszystkim mycie głowy... - Ritka uśmiechnęła się z przymusem i oddaliła się. - No i co? - spytał Dziadek. - Jedziemy do domu czy chcesz tu jeszcze zostać? Tak postawione pytanie mogło oznaczać tylko jedno: jest wściekły, i to na mnie, a przecież to nie ja wysłałam Tagajewowi zaproszenie. - A co tu jest do roboty? - zdumiałam się, dając do zrozumienia, że jestem niewinna. - W takim razie chodźmy. Ale nie udało nam się wyjść. Wszyscy nagle zamarli i w ciszy, jaka zapanowała, usłyszałam za plecami głos Tagajewa. - Cześć, Mała - powiedział z uczuciem i złożył na moi ni policzku braterski pocałunek. Widocznie jednak uznał, że to za mało, bo kompletnie ignorując Dziadka, mówił dalej: - Wspaniale wyglądasz. Jak leci? - Całkiem nieźle, przynajmniej do chwili, w której się pojawiłeś. - Uśmiechnęłam się, ale wypadło to chyba dość nerwowo. Wygłup Tagajewa zakrawał na obrazę Dziadka: mnie, bliskiego mu człowieka, na oczach zszokowanej publiki całuie miejscowy mafioso, którego z głupoty zaproszono między przyzwoitych ludzi. I w dodatku mówi do mnie „Mała"! Niestety, wszyscy tak do mnie mówią - to zasługa Dziad ka, on wymyślił to głupie przezwisko. Do wszystkich swo ich bab tak mówił, a że nigdy się ze mną nie ceregielił, to zwracał się tak do mnie publicznie, aż w końcu przezwisko przywarło do mnie na amen. - Dawnośmy się nie widzieli - kontynuował Tagajew, jakby nigdy nic. - Co myślisz o tym, żeby zjeść razem kolację? - Przez cały ten czas nie odchodziłam od telefonu, czekając na twoje zaproszenie. - No i się doczekałaś. - Zaśmiał się. - Trudno się z tym nie zgodzić - przyznałam, Dziadek stał obok, niewzruszony jak posąg, świetnie wiedziałam, jak zwodniczy jest ten jego spokój, i intensywnie myślałam, jak wybrnąć z tej kretyńskiej sytuacji. W końcu Tagajew miał prawo podejść do mnie, cmoknąć mnie na powitanie oraz nazwać „Małą", skoro kilkunastu innych przygłupów też tak do mnie mówi. Ale weź i spróbuj wyjaśnić to Dziadkowi! Sytuację uratowała Ritka. - Timurze Wiaczesławowiczu. - Podeszła do Tagajewa z radosnym uśmiechem. - Jak to dobrze, że pana spotykam! Mam do pana ogromną prośbę... - Nie wiem, jaką prośbę udało jej się wymyślić, w każdym razie zdołała odciągnąć go na bok. - Jedziemy? - zapytałam Dziadka z westchnieniem. - Nie sądzisz, że będzie to wyglądało na ucieczkę? - ocknął się, w końcu wychodząc z osłupienia. - Że też mnie mama w dzieciństwie nie utopiła... - wymruczałam. Nadrabiałam miną, ale w głębi duszy czułam niepokój... A mówiąc ściślej, czułam się parszywie. Udałam się do toalety, dochodząc do wniosku, że to jedyne miejsce, w którym mogę pobyć sam na sam ze swoimi myślami.

Na szczęście wszystkie trzy kabinki były wolne, przy umywalkach również nikogo nie było. Ochlapałam twarz zimną wodą, wmawiając sobie, że nic nie może zaszkodzić mojej urodzie. Potem starannie osuszyłam twarz papierowym ręcznikiem i mrugnęłam do odbicia w lustrze. Wtedy drzwi za moimi plecami otworzyły się i ujrzałam Swietłanę. Oczywiście nie było nic dziwnego w tym, że zjawiła się w toalecie - dziwne rzeczy zaczęły się dziać chwilę potem. Oparła się plecami o drzwi wejściowe i podparła klamkę, żeby mieć pewność, że nikt nie wejdzie. - Olgo Siergiejewna... - zaczęła, oblizując wargi. Najwyraźniej się denerwowała. Jej imponujący biust falował, Swietłana znów oblizała wargi. Obserwowałam ją w lustrze - cały czas stałam tyłem do niej. - Swietik, nie sądzi pani, że zachowuje się co najmniej dziwnie? Oraz zagadkowo? A ja nie lubię zagadek. - Wiem. Wszystko o pani wiem. Proszę się nie dziwić. Szczerze mówiąc, bardzo pani zazdroszczę. I bardzo chciałabym być podobna do pani. - Tak? - zdumiałam się, odwracając. - Niech pani kupi psa, zrobi sobie tatuaż i będziemy wyglądać jak siostry bliźniaczki. Uśmiechnęła się nieśmiało. - Proszę, niech mnie pani wysłucha. Przyszłam tu specjalnie, żeby się z panią spotkać. Tak, dużo myślałam i doszłam do wniosku, że to moja jedyna szansa. Naprawdę dużo o pani wiem! Wykryła pani kilka morderstw... - A co, zabiła pani kogoś? - zapytałam podejrzliwie, przyglądając się jej. -Ja? Nie. Ale wiem, że mnie zabiją. Rozumie pani? Może nawet jeszcze dziś. - Piła pani coś? - zapytałam. - Z doświadczenia mogę powiedzieć, że martini wcale nie jest tak nieszkodliwe, jak mogłoby się wydawać. Potrafi nieźle dać po łbie, jeśli prze sadzi się z ilością. - Niech pani sobie nie myśli, że ja nie rozumiem, że to głupio brzmi... - wymamrotała stropiona. Szczerze mówiąc, nie myślałam. Musiała mieć jakieś powody do niepokoju, bo mówiła absolutnie szczerze. - Spotkajmy się jutro i wtedy porozmawiamy - zaproponowałam. - Nic pani nie powiem. - Pokręciła rozpaczliwie głowa. - A to dopiero... - Rozłożyłam ręce. - Wobec tego, czego pani ode mnie chce? - Żeby sprawiedliwość zatriumfowała. I jeśli on mnie zabije, chcę mieć pewność... - Swietlano - przerwałam jej. - Kto panią zabije? - On. Mężczyzna, którego kocham. Możliwe, że on też mnie kocha. Tak powiedział. Boże, jak ja go kocham... - wyszeptała z taką udręką w głosie, aż poczułam ból. - Poznaliśmy się niedawno i ja... omal nie oszalałam ze szczęścia. A teraz myślę, że nie jestem mu potrzebna. Jestem tylko narzędziem, rozumie pani? - Nie bardzo. Narzędziem? - Przestępstwa. - Uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Tak myślę... Nie, jestem prawie pewna. Wiem, powie pani, żebym poszła na milicję i wszystko opowiedziała. Ale ja nie mogę, rozumie pani? Musi mnie pani wysłuchać. Właśnie pani... Proszę nie pytać, dlaczego, potem pani wszystko zrozumie. Ja też myślałam, żeby pójść i o wszystkim powiedzieć, bo przecież on nie zostawi mnie przy życiu. To potwór... Nie, on jest najlepszy... Ale może nie kłamał, może naprawdę mnie kocha? A ja, ja go zdradzę... Rozumie pani? To już lepiej niech mnie zabije... Zaryzykuję... Ale jeśli to gra i on mnie wykorzystuje? Proszę obiecać, że go pani znajdzie i zemści się za nas obie.

Wtedy drzwi za jej plecami poruszyły się, ktoś próbował wejść do toalety. Swietłana odskoczyła i drzwi się otworzyły. Dziewczyna wybiegła na korytarz, a wchodzące damy spojrzały na nią zaskoczone. - Jakaś wariatka - wymamrotała jedna, zamykając drzwi. Rzuciły mi badawcze spojrzenie, a ja czym prędzej opuściłam toaletę. Nie znalazłam Swietłany na korytarzu, nie było jej również w sali. Podeszłam do ochrony przy wyjściu. - Nie widzieli panowie blondynki w czerwonej sukni? - zapytałam, jednocześnie uświadamiając sobie, że w taką pogodę raczej nie paradowałaby po ulicy w wydekoltowanej sukni wieczorowej. - Nie wiem, jaką miała sukienkę - odezwał się ochroniarz. - Ale w czarnym płaszczu wyszła tylko jedna. - Sama? - Tak. Wróciłam do sali. Tagajew gawędził z postawnym wujasz-kiem w nieokreślonym wieku, Dziadek czarował uśmiechem trzy damy jednocześnie (dwie z nich nie były tego warte); a ja pomyślałam, że jak na jeden wieczór mam dość wrażeń, i poszłam do szatni, żeby ulotnić się po angielsku. Przez cały czas myślałam o Swietłanie; zdołała mnie zaintrygować, zwłaszcza pod koniec, gdy oznajmiła, że będę musiała ze mścić się i za nią, i za siebie. Wyszłam na ulicę i odetchnęłam, jak to się mówi, pdn.) piersią i na wszelki wypadek rozejrzałam się - Swietlana mogła czekać na mnie na ulicy, gdyby chciała kontynuować rozmowę. Ale przed budynkiem nikogo nie było. Powędro wałam na parking, żaden samochód nie zamrugał reflektorami, nie było żadnego ruchu - najwyraźniej Swietłana uznała, że powiedziała mi już wszystko. Wzdrygnęłam się z zimna. Temperatura spadła do mi nus dwóch, w powietrzu czuło się nadejście mrozów, Skierowałam się do przystanku tramwajowego, obok którego stał rząd taksówek, i dwadzieścia minut później JUŻ byłam w domu. W holu Saszka ze smętną miną turlał piłeczkę i popatrzył na mnie tak, jakbym mu nadepnęła na ogon. - Pies nie ma na bankiecie nic do roboty oznajmiłam, podnosząc głos. Saszka potruchtał do kuchni, a ja klapnęłam przed telewizorem i posiedziałam chwilę, nie myśląc o niczym. I wtedy rozległ się dzwonek do drzwi. Poszłam otworzyć. Ku mojemu niezadowoleniu okazało się, że na progu stoi Dziadek. Był wściekły. - Przecież to nie ja go zaprosiłam - przypomniałam od razu, zanim zaczął mówić mi przykre rzeczy. - To załatwię jutro - powiedział z taką miną, że aż mnie rozbolały zęby. Jutro rano polecą głowy... - Co jest między wami? - zapytał groźnie. - Nic. - Wzruszyłam ramionami i nawet nie kłamałam, naprawdę nic między nami nie było. Ostatnio nawet się nie widywaliśmy. - Nic, nic... - przedrzeźnił mnie Dziadek. - I dlatego on zachowuje się tak, jakby... Powinnaś ostrożniej dobierać sobie przyjaciół, skoro... - Pracuję dla ciebie - dokończyłam. - Jasne. Więc uznajmy, że już dla ciebie nie pracuję. - A co to zmieni? - zapytał rezolutnie Dziadek. - Nie będę musiała wysłuchiwać tego wszystkiego. Moje słowa mu się nie spodobały. - Koniecznie musisz przyjaźnić się z chuliganami? -Skrzywił sie. - Robić sobie kretyńskie tatuaże, upijać się w towarzystwie degeneratów... Jasna sprawa - Dziadek postanowił wyładować na mnie złość. Nie miałam nic przeciwko temu, żeby przez chwilę pobyć dziewczynką do bicia, usiadłam w fotelu i popatrzyłam na niego, zachęcając go do kontynuowania.

On zaś klapnął na kanapie nieopodal i utkwił wzrok w podłodze. Potarłam nos, zakręciłam się, ale milczałam. - Jak myślisz, co to wszystko znaczy? - spytał w końcu. - Masz na myśli jego idiotyczne zachowanie? - sprecyzowałam. - Pojęcia nie mam. -Jeśli chce zająć się polityką, to jest to zły pomysł - podsumował Dziadek. Skinęłam głową. Racja, zajmować się polityką można u nas jedynie za aprobatą Dziadka. Rzecz jasna, nie chcę przez to powiedzieć, że Dziadek osobiście decyduje, kto ma wystawiać swoją kandydaturę w jakimś tam regionie, a kto ma siedzieć w domu. Ale Tagajew raczej nie zechce wyjechać do podupadłego regionu, a w półmilionowym mieście dwóm takim jak on i Dziadek zrobi się ciasno. Poza tym, jeśli Tagajew naprawdę postanowił zająć się polityką (w co nie za bardzo wierzyłam, osobiście uważając go za inteligentnego faceta), to czekają nas ciężkie chwile. Najlepiej trzymać się z dala od centrum wydarzeń. A zatem najwyższy czas, żebym się oficjalnie zwolniła. Tu był jeszcze jeden niuans: jeśli wziąć pod uwagę, że Tagajew dzieli się z Dziad kiem dochodami z nielegalnego biznesu (straszliwa tajemnica, o której wie może z pięć osób, w tym ja), to znaczy, że czeka nas nie tylko wojna polityczna, ale i gospodarcza. Niepokój Dziadka stawał się zrozumiały, a Tagajew najwyraźniej zwariował. Wszyscy wrogowie Dziadka nieodtnien nie kończyli na cmentarzu, a ja czułam pewien sentyment do Tagajewa i życzyłam mu długich lat życia. - Pogadaj z nim - polecił w końcu Dziadek. - Chciałbym poznać jego stanowisko. - A może nie ma żadnego stanowiska? - Westchnęłam. -Jest tylko idiotyczne pragnienie zrobienia ci na złość? - Dlatego, że go rzuciłaś i wróciłaś do mnie? To sformułowanie wymagało sprostowania, ale ja tylko skinęłam głową. Tak naprawdę nie rzuciłam Tagajewa, bo żeby kogoś rzucić, trzeba przez jakiś czas z nim być, a my wprawdzie uprawialiśmy seks, ale nie byliśmy razem. Szczerze mówiąc, nie potrafię sklasyfikować moich stosunków z Tagajewem. Do Dziadka również nie wracałam - od dawna nie byliśmy kochankami. Poza tym Tagajew nie sprawiał wrażenia człowieka, który mógłby cierpieć z powodu nieodwzajemnionej miłości (w której istnienie mocno wątpiłam) i robić różne głupstwa. Czyli powinna być jakaś inna przyczyna... A jeśli nie polityka, to... diabli wiedzą co! Dziadek wstał gwałtownie i poszedł do drzwi. Już w holu opamiętał się, wrócił i pocałował mnie po ojcowsku w czoło. - Dobrej nocy - wymamrotał i wyszedł. Nie zdążyłam powiedzieć Saszce, co o tym wszystkim myślę, gdy znowu rozległ się dzwonek - tym razem dzwonił telefon. Podniosłam słuchawkę i usłyszałam głos Tagajewa. - Cześć, Mała. - Cześć. Powiedz mi z laski swojej, co cię napadło? - Nie rozumiem? - zapytał z taką intonacją, że było jasne: rozumiał doskonale. - Po jakie licho drażnisz Dziadka? To już lepiej byłoby dać mi w twarz, słowo daję. - Daj spokój, co ja takiego zrobiłem? Że pocałowałem cię przy spotkaniu? Przecież jesteśmy przyjaciółmi, prawda? - Jasne, że tak. Ale nie zauważyłam, żebyś wcześniej interesował się takimi spędami. - Teraz też się nie interesuję. Ludzie mnie zaprosili, to przyszedłem, dlaczego miałbym okazać lekceważenie? - A po co do mnie dzwonisz? - Uśmiechnęłam się. - No... tak nagle wyszłaś... - Przy okazji, co to za dziewczyna, ta w czerwonej sukni, która z tobą rozmawiała? Swietłana, zdaje się? - Swietłana? - Tagajew jakby się zdziwił. - Nie pamiętam nikogo o tym imieniu. - Mówiła, że poważnie potraktowała twoje ostrzeżenie.

- Na pewno nic ci się nie pomyliło? - spytał po zasta nowieniu. - Przecież wiesz, że nie. Więc co to za dziewczyna? - Tam było pełno bab, nie pamiętam, o czym z którą rozmawiałem. Czy taka odpowiedź cię zadowala? - A mam wybór? Dobrze, dzięki za telefon. -Już miałam odłożyć słuchawkę, ale on szybko powiedział: - To co, zjemy jutro kolację? A potem zagralibyśmy w szachy? - Nasza przyjaźń zostawiła głęboki ślad w mojej duszy, ale szczerze mówiąc, myślałam, że ten etap mamy już za sobą. Tagajew zaśmiał się i odłożył słuchawkę. Znowu usiadłam w fotelu, poczułam się jakoś tak dziwnie. Pies podszedł i popatrzył na mnie smutnymi oczami. - Tak właściwie zupełnie nas to nie dotyczy - oznajmiłam Saszce, biorąc go na kolana. - Ani Tagajew, ani ta Swietłana. Pojedziemy sobie na daczę i nawet nie będziemy o nich myśleć. Rano zadzwoniła Ritka, jej głos dźwięczał jak napięta struna. - Kazał cię znaleźć - oznajmiła lakonicznie, mtJHi na myśli Dziadka. - Ale pomyślałam, że lepiej będzie, jak się dziś nie spotkacie. - Czemu? - Jeszcze się nie uspokoił. W tym stanie na pewno coś ci powie, a ty od razu rzucisz podanie na biurko. I z kim ja wtedy zostanę w tym kłębowisku żmij? Wyłącz komórkę. Po zastanowieniu poszłam za radą Bitki. Pojechałam z Saszką do przyjaciół na działkę i wróciłam koło jedenastej w nocy. Zjedliśmy kolację, Saszka zaczął oglądać telewizję, a ja przeglądałam Słownik języka staro-cerkietemo-słowiańskiego. Byłam tak zajęta, że dzwonek telefonu tylko mnie zdenerwował. Skoro ktoś dzwonił tak późno, to na pewno nie miał żadnych miłych nowin - jak wiadomo, jedynie zle wiadomości nie mogą zaczekać do rana. Nie czekałam na żaden telefon. Na pewno dzwoni Dziadek, co tylko potwierdza poprzednią tezę, że nie będzie to miła rozmowa... Postanowiłam nie odbierać, ale wtedy włączyła się automatyczna sekretarka i okazało się, że dzwoni Wieszniakow. - Olgo, jeśli jesteś w domu, podnieś słuchawkę... Nie miałam nic przeciwko mojemu przyjacielowi Artio-mowi Wieszniakowowi, jeśli jednak odzywał się o tej porze, to nie mógł mieć dobrych nowin. Chociaż, z drugiej strony, może żona z dziećmi pojechała do matki i doszedł do wniosku, że potrzebuje towarzystwa? Podniosłam słuchawkę i spytałam: - Co tam u ciebie? - Ból głowy wywołany kolejnym ochrzanem od zwierzchnictwa. Powiedz, czy mówi ci coś nazwisko Ługańska? Swiet-łana Giennadijewna Ługańska? - Nie, a powinno? - Westchnęłam ciężko. Skoro Wieszniakow zaczął od takiego pytania, to znaczy, że szykują się kłopoty. - Właśnie zadzwonił do mnie Nowikow. Na Jamskiej znaleźli ciało zamordowanej kobiety - zastrzelono ją we własnym mieszkaniu. Przy telefonie leżała twoja wizytówka, Nowikow nie odważył się ciebie niepokoić, dlatego dzwonił do mnie. - Wiesz, ile takich wizytówek rozdawałam, będąc na służbie u Dziadka? - Nie wiem, ale mogę się domyślić. Mimo to dobrze by było, żebyś zerknęła na zamordowaną. Tak na wszelki wypadek. - Artiom, wiesz, że ja nie lubię trupów? - Ja też nie skaczę do góry z radości na ich widok, ale powinniśmy się spotkać i zastanowić, co się wyłania. Będę na Jamskiej za pół godziny. Blok numer czternaście, tam się spotkamy. Artiom odłożył słuchawkę, a ja się zamyśliłam. Wizytówka to oczywiście głupstwo, ale Artiom ma rację, trzeba się dowiedzieć, czy denatkę coś ze mną łączy, a zwłaszcza czy łączy

się ze mną jej śmierć. W końcu jestem osobą publiczną... Jeśli moje nazwisko zostanie powiązane ze sprawą moi derstwa, Dziadek nie będzie z tego zadowolony. Jeszcze nie doszedł do siebie po wczorajszym wydarzeniu, a tu proszę. - Diabli nadali - burknęłam zirytowana i poszłam się ubrać. Widząc to, Saszka zaczął mi się plątać pod nogami i po zastanowieniu wzięłam go ze sobą - zawsze to bliska Osoba obok... Zeszłam do garażu i z przyjemnością popatrzyłam na nowe, żółte ferrari z błękitną tapicerką. Trzeba przyznać, , że robiło fantastyczne wrażenie. Ten samochód miesiąc temu podarował mi Dziadek. Przed tem też miałam ferrari, ale ucierpiało w strzelaninie, którą urządzili pewni twardziele, gdy z przyzwyczajenia wsadziłam nos w nie swoje sprawy. Zresztą o wsadzanie tegoż nosa prosił mnie właśnie Dziadek, więc uznałam, że będzie sprawiedliwie, jeśli zrekompensuje mi utratę środka transportu. Otworzyłam drzwi i Saszka władował sio na siedzenie, ignorując torbę. Zamknęłam jeszcze bramę i już wkrótce wyjeżdżałam na prospekt. Na Jamskiej nie świeciły się latarnie - było ciemno choć oko wykol, tylko w kilku oknach paliło się światło. Omal nie ominęłam bloku numer czternaście, ale w porę zauważyłam tabliczkę, skręciłam w podwórko i zobaczyłam Artioma. Palił, oparty o bok swojego samochodu. On też niedawno zmienił wózek, ze trzy tygodnie temu. Przedtem jeździł starym żiguli, które dawno temu należało uznać za weterana motoryzacji. Jak zdołał pozbyć się tego zabytku, nie mam pojęcia - nie wierzę, żeby ktoś przy zdrowych . zmysłach chciał go kupić. Teraz Artiom miał „dziesiątkę", ¦ całkiem porządną, ale dosłownie kilka dni temu jakiś kretyn wjechał mu w bok, załatwiając oboje drzwi - i teraz nowy samochód wyglądał niewiele lepiej niż stary. Wieszniakow zerkał na niego ze smutkiem i wzdychał. Zaparkowałam obok, Artiom podszedł do mnie. - Chodź, uprzedziłem Nowikowa, czeka na nas. Nowikowa znałam, kiedyś piliśmy razem piwo. Weszliśmy do klatki schodowej i usłyszałam głosy dobiegające z pierwszego piętra - jeden męski, drugi kobiecy, chyba któryś z gliniarzy wypytywał sąsiadów denatki. Wdrapaliśmy się po schodach i ujrzałam pięćdziesięcioletnią damę w towarzystwie młodego milicjanta. - Nie mam zwyczaju śledzić swoich sąsiadów - mówiła surowo dama. Drzwi naprzeciwko były otwarte, stamtąd też dobiegały głosy. Artiom odsunął się, puszczając mnie przodem. Weszłam, spodziewając się, że ujrzę Walerkę - tak się utarło, że nieodmiennie spotykaliśmy się nad jakimś trupem. Ale dziś tradycja została naruszona: okazało się, że Walera już pojechał. Gruby mężczyzna z wąsami odwrócił się na mój widok. - Olgo Siergiejewna, cieszę się, że panią widzę - powiedział, a ja pomyślałam, że raczej nie ma się tu z czego cieszyć. Wtedy z pokoju wyłonił się Nowikow, uścisnął Artiomo-wi rękę, a mnie skinął głową. - Ługańska, Swietłana Giennadijewna, zamordowana dziś koło dziesiątej w nocy. Sąsiadka zwróciła uwagę, że drzwi mieszkania są uchylone. Zadzwoniła, nikt nie odpowiedział i wtedy wezwała milicję. Przyjechała brygada i znalazła, ciało w sypialni. Pani wizytówka leżała obok telefonu, na szafce przy łóżku. Pomyślałem, że pani... że może zna pani tę kobietę. Tak czy inaczej, muszę zadać pani kilka pytań - dodał przepraszająco. Wieszniakow skinął głową, ja również, po czym weszłam za mężczyznami do sypialni, dużego pokoju z jednym oknem. Lekkie zasłony, drogi dywan przed kominkiem, sam kominek z białego marmuru (udana imitacja prawdziwego), Łoże (nie dało się nazwać tego łóżkiem) z jedwabną po ścielą, wszystko bardzo eleganckie i stylowe. Całe wrażenie psuło jednak ciało kobiety. Ługańska zwisała z łóżka, długie włosy dotykały podłogi, część ciała zasłonięta była kołdrą, Twarzy nie widać, kark rozwalony strzałem z niewielkiej i id ległości, na podłodze kałuża krwi, palce prawej ręki również we krwi. - Cholera - powiedział Artiom, który podobnu- jak ja nie znosił widoku trupów. - Dwa strzały: pierwszy w pierś, drugi w kark. Wygląda na robotę zawodowca.

- Wygląda - mruknął Artiom. Przeniosłam wzrok na portret wiszący n.ul kominkiem -dość przeciętny, najwyraźniej dzieło miejscowego malarza, amatora malowania ze zdjęć za skromne wynagrodzenie. Na obrazie kobieta (naturalnej wielkości) o blond włosach stała obok wazonu z kwiatami, chyba niezapominajkami, na pierwszy rzut oka trudno powiedzieć. Niełatwo nazwać ten obraz portretem, ale podobieństwo do oryginału jednak było... Poza tym kobieta na portrecie miała na sobie tę samą suknię, w której widziałam ją na przyjęciu. Popatrzyłam na obraz ze smutkiem i pomyślałam: los znów przynosi mi niespodzianki. Dziewczyna wspominała, że zostanie zamordowana, i proszę, leży z kulami w piersi i karku. - Znasz ją? - spytał Artiom, widząc moją minę. - Widziałyśmy się wczoraj na przyjęciu. - I dałaś jej swoją wizytówkę? - Nie. Nie wiem, skąd ją ma, zresztą nie o to chodzi. Dziewczyna powiedziała, że przyszła na przyjęcie po to, żeby się ze mną spotkać. - Czego chciała? - zainteresował się Artiom. - Żebym znalazła zabójcę. Szczegółowa opowieść zajęła mi dwadzieścia minut. Artiom zmarszczył brwi, a Nowikow patrzył zaskoczony. Cóż, sama wiedziałam, że cała ta historia brzmi idiotycznie. - Tak czy inaczej, trzeba znaleźć jej kochanka - podsumowałam. - Czy ktoś z sąsiadów widywał tu jakiegoś mężczyznę? - Sąsiedzi twierdzą, że mieszkała sama. Podobno nie widziano, żeby ją ktoś odwiedzał, nawet ona sama nieczęsto tu bywała, w każdym razie w oknach mieszkania rzadko paliło się wieczorami światło. - Interesujące - uznał Artiom. - Czyli miała jeszcze inne mieszkanie - albo to kochanek ma mieszkanie i tam się spotykali. - Aha. Ale to jeszcze nie wszystko. Popatrzcie... Nowikow podszedł do ciała, uniósł i odsunął prawą rękę dziewczyny; teraz mogliśmy zobaczyć, że na podłodze widniały jakieś znaczki, napisane krwią. - Co to jest? - zdumiał się Artiom i przykucnął. - Próbowała coś napisać. - Z kulą w karku? - wtrąciłam się. - Zabójca najpierw strzelił w pierś, może jeszcze żyła, próbowała coś napisać i wtedy on strzelił jej w kark. - A napis zostawił? - nie uwierzył Artiom. Przyjrzeliśmy się znaczkom, przypominającym hieroglify. - Jakby litera „N". - Skinęłam głową na pierwszy znaczek. - A to chyba „P" - wygłosił z kolei Wieszniakow swoją sugestię. - Na wszelki wypadek skopiowaliśmy je i przenieśliśmy na papier - oznajmił Nowikow, wskazując głową szafkę przy łóżku. - Wszystko tu obfotografowali, napis też. - „NP". - Artiom się zamyślił. - Rzecz jasna, nie jesieni znawcą języka rosyjskiego, ale zdaje się, że takie słowo nie istnieje. - To raczej słabo przypomina „N" - zastanawiałam się na głos - ale pozostałych liter nie przypomina w ogóle, więc to chyba jednak N. A to może być nie „P", tylko na przykład dwie jedynki rzymskie, nie? - No załóżmy. I co to może być? - Imię oczywiście. - Nowikow wzruszył ramionami. Albo nazwisko zabójcy. Dziewczyna próbowała ie napiiać, ale nie zdążyła, bo morderca ją zastrzelił. - Czyli uważasz, że wyglądało to tak: przychodzi morderca, strzela jej w pierś, a potem przygląda sic, jak ona usiłuje coś napisać?

- Niekoniecznie. - Nowikow westchnął głośno. - Strzela jej w pierś, a potem na przykład czegoś szuka. Zauważa, że dziewczyna jeszcze żyje, podchodzi i strzela jej prosto w kark. - Przy czym te bazgroły nie mają nic wspólnego z jego imieniem - dodał Wieszniakow. - W przeciwnym razie by ich tu nie zostawił. I teraz możemy sobie tylko zgadywać, co chciała nam powiedzieć zamordowana. - Trzeba się najszybciej dowiedzieć, kto był jej kochankiem - przypomniałam. - Kobieta podejrzewała, że on chce ją zabić. Poza tym mówiła o przygotowywanym przestępstwie, w którym, jej zdaniem, kochanek wykorzystał ją instrumentalnie. Mężczyźni popatrzyli na siebie. - Nic szczególnego się na razie nie wydarzyło. To znaczy, żadnych głośnych zabójstw czy napadów. - Czyli postanowił się zaasekurować i zamordować ją wcześniej. - Normalnie jak w kinie - powiedział Artiom. - Właśnie - przytaknęłam. - Tak samo idiotycznie: tajemniczy kochanek, nasza rozmowa... I tylko jedno jest okropne: dziewczyna nie żyje. A to znaczy, że w jej opowieści nie wszystko było fantazją. - To na pewno - zgodził się Nowikow, wskazując ciało. Właśnie wsiadałam do samochodu, gdy zadzwonił Dziadek. Byłam pod wrażeniem zabójstwa, straciłam czujność i odebrałam telefon. - Gdzie jesteś? - spytał surowo mój starszy towarzysz. - W pobliżu głównego domu towarowego - odparłam. - I co cię tam sprowadza o tej porze? - Trup - burknęłam. - To ma być żart? - Podniósł głos, choć powinien wiedzieć, że nigdy bym tak żartowała. - Zamordowali dziewczynę. Tę, którą niedawno poznałam na przyjęciu. - Kto ją zamordował? Za co? Tylko Dziadek może zadawać takie pytania... Z przyjemnością posłałabym go do diabła, ale zamiast tego cierpliwie wyjaśniłam: - Nie wiem, ale chciałabym się dowiedzieć. - To znaczy, że jak zwykle chcesz się włączyć do śledztwa? Jeśli tak bardzo interesują cię zabójstwa, to zacznij pracować w milicji. Oni codziennie mają jakieś trupy... Jasna sprawa: Dziadek nie doszedł jeszcze do siebie po niedawnym spotkaniu z Tagajewem i teraz wyładowywał złość na mnie, czepiając się wszystkiego. - Ta dziewczyna mnie zaintrygowała. Poza tym wspomi nała o planowanym przestępstwie... - Krótko mówiąc, twojemu Wieszniakowowi nie chce się pracować, i on jak zawsze... - A co tu ma do rzeczy Wieszniakow? - obraziłam się w imieniu przyjaciela. - Mogłabyś wreszcie zająć się swoimi obowiązkami - ryknął Dziadek i wyłączył się. Pojechałam do domu, ale wcale nie myślałam o rozmowie z Dziadkiem, tylko o dziewczynie, o jej słowach i literach, które zdołała napisać własną krwią. W sumie Dziadek ma rację, to nie moja sprawa, niech Nowikow główkuje, kto ją zabił i za co... Ale myślami ciągle wracałam do tego, co powiedziała na przyjęciu. Tak, wygląda na to, że nie odczepię się już od tej sprawy. O dziesiątej rano zadzwonił Wieszniakow, a ja, jak zwykle o tej porze, widziałam świat w czarnych barwach. Każdego ranka czuję się okropnie i tylko obecność Saszki pozwala mi pogodzić się z rzeczywistością i własnym istnieniem. Właśnie wróciliśmy ze spaceru, patrzyłam w okno, piłam kawę i próbowałam odpowiedzieć sobie na pytanie: po co właściwie przychodzimy na ten świat?, co, jak wiadomo, jest zajęciem głupim i

pozbawionym perspektyw. Jednym słowem, Artiom , wybrał sobie nie najlepszy moment na to, żeby zadzwonić. - Chcesz usłyszeć nowinę? - zapytał dziarskim głosem. - Nie - odparłam. - A czemu? - zdumiał się Wieszniakow. - Bo jeszcze nigdy nie miałeś dla mnie żadnych dobrych nowin. - A dziś właśnie mam: zostałem przedstawiony do awansu. Słyszysz, Olga? Dają mi podpułkownika! Już myślałem, że nie dożyję, a tu popatrz, jak wyszło. - Nareszcie! - zawołałam. - Bo już mi obrzydło twoje jęczenie. - Należałoby to opić, bo jeszcze pagony się rozeschną. - Najpierw je dostań, a potem będziemy opijać. - Ale ty jesteś wredna - wyjęczał. -Jak sama masz parszywy humor, to od razu musisz go zepsuć innym? - To po co dzwonisz o tej porze, przecież wiesz, że możesz oberwać? - Bo sobie właśnie czytałem... Mamy już wyniki sekcji zwłok. Pierwszy strzał był w serce i dziewczyna umarła od razu. A potem kontrolny, w kark. Kumasz? - Czyli nie mogła napisać nic na podłodze. Mam rację? - Tak jest. Facet, albo babka, bo tak też mogło być, strzelił, a potem z jakiegoś powodu przełożył ciało, umoczył jej palce we krwi, nagryzmolił coś na parkiecie, i strzelił poraz drugi. Zbędna ostrożność. Ktoś sobie stroi żarty. - Myślisz, że to psychopata? Że te gryzmoły nic nie znaczą? - Może to coś w rodzaju wizytówki. Skąd mogę wiedzieć, co sobie myśli taki świr? Jedno wiem na pewno: zn-powiada się ciężka sprawa. Za dużo tu tego wszystkiego namotane... - A co mówią sąsiedzi? - To samo co wczoraj: żyła sobie cicho i spokojnie, jeśli nawet przychodzili jacyś goście, to nikogo konkretnego wskazać nie mogą. Żadnych krewnych. W każdym razie nikt się nie zjawiał. Na razie mamy o dziewczynie bardzo ogólne wiadomości, ale może coś jeszcze znajdziemy. Ja kontroluję proces jako bezpośredni przełożony. - Zaśmiał się i dodał: - Lepiej od razu pod moim czujnym kierownictwem, niż czekać na to, co nawywijasz. - A z jakiej racji miałabym coś robić? - zdumiałam się. - Chcesz powiedzieć, że będziesz spokojnie stała z boku? Akurat ci uwierzę. A właśnie, w szufladzie biurka znaleźliśmy komplet kluczy niepasujących ani do mieszkania, ani do niczego w mieszkaniu. Jestem pewien, że miała jeszcze jedno lokum i pewnie właśnie tam spotykała się ze swoim kochankiem... Artiom pożegnał się ze mną, a ja zebrałam się szybko i pojechałam do redakcji gazety „Metronom". Jeśli wierzyć ochroniarzom, Swietłana przyszła na przyjęcie w towarzystwie właściciela gazety, nie od rzeczy więc byłoby z nim porozmawiać. Delikatnie mówiąc, Jachontow był wrednym, śliskim typem. Pomyślałam o czekającej mnie rozmowie i skrzywiłam się - bardzo wątpiłam, żeby właściciel „Metronomu" był owym tajemniczym kochankiem. Przede wszystkim nic mnie z nim nie łączyło, więc prośba Swietłany, żeby zemścić się za mnie i za siebie, traciłaby sens. Co prawda kilka razy w gazetce Jachontowa ukazywały się paszkwile na mój temat, że niby piję i urządzam pijackie burdy, a moi przyjaciele to sama mafia i bandyci... ale kto by tam zwracał uwagę na takie głupoty? Uważałam Jachontowa za tchórza, nikczemnika i człowieka małodusznego, raczej niezdolnego do rozpalenia w kobiecie żaru namiętności, graniczącej z poświęceniem. Chociaż, kto wie... Redakcja „Metronomu" mieściła się w byłym akademiku, nieopodal wieży telewizyjnej. Masywne drzwi wyłożone drewnem prowadziły z ogólnego holu do długiego korytarza, gdzie panowała podejrzana

cisza. Namalowana na ścianie strzałka wskazywała kierunek, na drzwiach widniały tabliczki, za drzwiami cisza. Gdy zaczęłam już wątpić, że w ogóle znajdę tu jakieś rozumne życie, otworzyły się drzwi i ujrzałam młodego człowieka o miłej aparycji, ubranego w gruby sweter i kurtkę. Już miał mnie ominąć, ale zerknął na moją twarz, znieruchomiał i uśmiechnął się niepewnie. Może ktoś lubi, gdy ludzie reagują tak na jego widok, ja na pewno nie. Usiłując się tym nie przejmować, uznałam, że chłopak po prostu osłupiał na widok mojej urody. - Dzień dobry - powiedział z uśmiechem. - Mogę pani w czymś pomóc? - Owszem. Szukam Jachontowa. - Cały czas prosto tym korytarzem. A po co on pani? - Chłopak uśmiechnął się szeroko, a ja straciłam ochotę na wygłaszanie kąśliwych uwag. - A jak pan myśli? - Jeśli chce mu pani obić gębę, to chciałbym przy tym być. - A jest za co? - No... pisze o pani różne świństwa... to znaczy, nie on sam... - Tylko pan? - podsunęłam. - Ależ skąd, co pani... - Mężczyzna się speszył, a ja pomachałam mu na pożegnanie i skierowałam się korytarzem do drzwi z tabliczką „Jachontow W.P.". Pamiętając o dobrych manierach, najpierw zapukałam do drzwi, a dopiero potem je pchnęłam. W przestronnym pomieszczeniu przy komputerze siedziała niemłoda kobieta. Podniosła głowę i chyba mnie poznała, bo na jej twarzy odmalował się niepokój - może tak jak chłopak uznała, że chcę pobić jej pracodawcę? Skąd ludziom przychodzą do głowy takie rzeczy? - Pani... - zaczęła, wstając. - Do pana Jachontowa - oznajmiłam z czarującym uśmiechem. -Jedną chwileczkę... - Dama pobiegła do drzwi z prawej strony i zniknęła za nimi na chwilę. - Proszę - powiedziała zjawiając się znowu. Weszłam do gabinetu i ujrzałam Waldemara PiotrOwicza, który na mój widok wyszedł zza biurka i podszedł w moją stronę. - Cieszę się, bardzo się cieszę, że panią widzę, szanowna Olgo Siergiejewna... - zaśpiewał słodko Jachontow i nawet pocałował mnie w rękę. Uśmiechnęłam się, dając do zrozumienia, że doceniam jego starania. Jachontow był niewysokim facecikiem z wielkim brzuchem, przez co przypominał beczkę piwa. Gardził garniturami, nosił wytarte dżinsy i koszule bez kołnierzyka oraz buty na wyższym obcasie. Miał brodę, wspaniałe wąsy a la Mikołaj II, do tego kolczyk w jednym uchu i włosy zebrane w cienki kucyk. Wszystko razem wyglądało wyjątkowo idiotycznie. Wysokie czoło, potężna łysina i małe, złośliwe oczka sprawiały, że na widok Jachontowa człowiek od razu przypominał sobie określenie „łajdak" - i mniej więcej tak właśnie było. - Niechże pani siada - powiedział łagodnie. Usiadłam na krześle i wygłosiłam: - Sprowadza mnie do pana szalenie nieprzyjemna sprawa. - Tylko proszę nie mówić, że w jakiś sposób wyrządziliśmy przykrość szanownemu panu Kondratiewowi! - Pan Kondratiew nie czytuje takiego badziewia jak pańska gazeta - oznajmiłam. Myślałam, że Jachontow się obrazi, ale on tylko się zaśmiał, złożył ręce na brzuchu i popatrzył na mnie jak dobry wujaszek na nierozumne dziecię. - Wczoraj wieczorem została zamordowana Swiet-łana Giennadijewna Ługańska - mówiłam dalej. Na jego ustach nadal błądził uśmiech, ale w oczach pojawił się niepokój. - I właśnie w tej sprawie przychodzi pani do mnie? - zdumiał się. - Oczywiście, że nasza gazeta zawsze stara się rzucać światło... Czyżby to morderstwo było z jakiegoś powodu niezwykłe? A może milicja potrzebuje naszej pomocy?

- Był pan wczoraj z panią Ługańska na bankiecie. Nie wiem, jak sprawa pomocy, ale ten fakt na pewno milicję zainteresuje. - Chwileczkę, skąd myśl, że... - Zaproszenie było dla dwóch osób i weszliście na jedno - przerwałam mu. Nie miałam pewności, skoro Ritka po wiedziała „podobno", ale reakcja Jachontowa utwierdziła mnie w przekonaniu, że ochrona się nie myliła. Patrzył na mnie z niepokojem, wiercąc się w swoim fotelu. - Świetny pretekst, żeby mnie pogrążyć - wymamrotał, zerkając na mnie spode łba. - Wiem, że dla pewnych osób jestem niewygodny... - Niechże pan przestanie, Waldemarze Piotrowiczu. - Machnęłam ręką. - Pański brukowiec wypisuje draństwa, ale nikt nie traktuje pana poważnie, niech więc pan nic zgrywa dysydenta. Proszę mi lepiej opowiedzieć o Swietła-nie. Wszystko, co pan wie. - Ależ ja nic o niej nie wiem - oburzył się. - Nawet jt-j nie znam, to znaczy znam ją bardzo słabo... Kolejna właściwość życia w naszym mieście: Jachoniow świetnie wie, że tak naprawdę nie mam prawa zadawać mu takich pytań, ale ma też świadomość, że jestem zaufanym człowiekiem Dziadka, który ma gdzieś cudze prawa. Na powierzonym mu terytorium wszyscy grają według jego reguł, a jak ktoś zacznie brykać, to może od razu pójść się utopić - po co ma się męczyć. Przed glinami Jachontow by się stawiał, mówił, że jest właścicielem niezależnej gazety, demokratą i legalistą, ale przede mną nie zaryzykuje tego byłam pewna. - Niech pan opowie ze szczegółami, kiedy się poznali ście, kto was poznał... - Olgo Siergiejewna, zapewne pani wie, że jestem wolnym człowiekiem... - Wiem, że jest pan kobieciarzem, jeśli o to panu chodzi, ale bez względu na to, z iloma kobietami utrzymuje pan kontakty, powinien pan pamiętać, kiedy i w jakich okolicznościach poznał pan Swietłanę. - No dobrze... Poznała nas moja przyjaciółka, mniej więcej miesiąc temu. Mieliśmy się spotkać, zadzwoniłem, a ona prosiła, żeby przyjechać do kawiarni, gdzie była z przyjaciółką. Przyjechałem i tam poznała mnie z Ługańską... ze Swietłaną... - I co było dalej? -Nic. - Jak to nic, skoro na bankiecie byliście razem? - Kiedy dostałem zaproszenie, powiedziałem o tym przyjaciółce... - Ta przyjaciółka ma jakieś nazwisko? - Olgo Siergiejewna... - zaczął, ale po chwili wahania kontynuował: - Nina Juriewna Iwanowa, pracuje w naszej księgowości. Chciała pójść ze mną, nawet kupiła sukienkę... Osobiście zawsze jestem rad, gdy mogę sprawić kobiecie przyjemność... Przyjechałem po nią, a Nina oznajmia, że ze mną nie pojedzie, i prosi, żeby wziąć przyjaciółkę. Powiedziałem, że zwariowała, ale ona tak usilnie prosiła, że w końcu się zgodziłem i pojechałem z tą dziewczyną. Idiotyczna sytuacja. - Ługańską jakoś to wyjaśniła? - Twierdziła, że przez całe życie marzyła, żeby pójść na takie przyjęcie. Przyznaję, że to wyjaśnienie wydało mi się niepoważne. Nawet pomyślałem, że może przedsiębiorcza dziewczyna chce mnie bliżej poznać, ale potem okazało się, że liczyła jedynie na spotkanie ze swoim kochankiem. Zapewne ją zostawił, może unikał spotkań, no to wpadła na taki romantyczny pomysł... - To Swietłana powiedziała panu o kochanku? - zapytałam spokojnie. - Niechże pani da spokój, po co miała mi mówić takie rzeczy? Jak tylko Tagajew wszedł... - Chce pan przez to powiedzieć, że Tagajew jesi jej kochankiem? Jachontow wystraszył się nagle. - No... pożerała go wzrokiem i jak tylko został sam, to poleciała do niego w te pędy. Proszę posłuchać, wcale nie mówię, że on jest jej kochankiem - zdenerwował się Jachontow. - Wcale

nie. Nie mam zwyczaju obmawiać ludzi. Ale naprawdę ją interesował... O panią też wypytywała. Bite dwie godziny zadawała pytania. Waldemar Piotrowicz był najwyraźniej wyjątkowym gadułą, opowiadał o tym wszystkim z takim żarem, z jakim wypisywał bzdury w swoim brukowcu. - Na bankiecie? - zapytałam niewinnie. - Nie, oczywiście, że nie. Jak tylko przyszliśmy, to od razu próbowała się ode mnie uwolnić, potem zrozumiałem dlaczego, ale wtedy nawet zrobiło mi się przykro. - Czyli pytała o mnie jeszcze przed bankietem? - Oczywiście. Jakoś tak z tydzień wcześniej. - A w jakich okolicznościach? W tym momencie Jachontow wreszcie zrozumiał, że powiedział mi o czymś, o czym nie miał najmniejszego zamiaru opowiadać. - Teraz trudno mi sobie przypomnieć. Zdaje się, że podwoziłem ją kiedyś razem z Niną... Może wtedy... - Waldemarze Piotrowiczu - zaczęłam serdecznie - my ślę, że jest pan inteligentnym człowiekiem... Jachontow zaczerwienił się, chyba mi nie uwierzył i uznał, że z niego kpię. Słusznie czynił, nie wierząc mi, ale ja nie drwiłam, ja mu schlebiałam. - Mówi pan, że widział pan Swietłanę dopiero drugi raz w życiu... - No dobrze, już dobrze... Załóżmy, że nie drugi. Załóżmy, że chciałem ją poderwać i kilka razy wyznaczyłem jej spotkanie. - A ona odwzajemniła to uczucie? - Właśnie nie... Ale to mnie nie zdziwiło. Gdy zobaczyłem ją z Tagajewem... na bankiecie... - dodał szybko, ale nie brzmiało to wiarygodnie. Uśmiechnęłam się, on westchnął i przewrócił oczami, a ja postanowiłam wytoczyć ciężką artylerię. - Waldemarze Piotrowiczu, jest pan specjalistą od drobnych świństw - niech się pan nie krzywi, tak właśnie jest. Ale trzymał się pan reguł gry, przynajmniej do dzisiaj - i dlatego przymykaliśmy oczy na pańskie świństwa. W końcu ludzie kochają plotki, a gdzie je mają czytać, jak nie w pańskiej gazecie. Ale jeśli zacznie pan kłamać - dokończyłam surowo - to zamkną pańską gazetkę w try miga. I świetnie pan o tym wie. - Nie miałem zamiaru psuć sobie z panią stosunków -powiedział urażony. - Nawet by mi to do głowy nie przyszło! Dobrze... Widziałem ją z Tagajewem już wcześniej, z tydzień temu, w kawiarni „Aladyn". Wstąpiłem tam w porze lunchu, a ona już siedziała z tym typem. Olgo Sier-giejewna, od razu zastrzegam, że mówię pani to wszystko po przyjacielsku i żadnych oficjalnych zeznań składać nie będę. Powinna mnie pani zrozumieć. Tagajew... Zresztą zna go pani lepiej niż ja - nie wytrzymał i nawet mrugnął do mnie. Miałam wielką ochotę walnąć go w łeb kałamarzem. Kałamarz był malachitowy, ogromny, zajmował jedną ósmą biurka i na pewno był bardzo ciężki. Jednak mimo wszystko dobrze jest czasem tłumić swoje pragnienia... - No więc widział pan Swietłanę z panem Tagajcwem, a gdy na bankiecie do niego podeszła... - Dosłownie pożerała go wzrokiem i dlatego pomyślałem, że przyszła tam po to, żeby się z nim spotkać. - Ale skoro zaledwie tydzień wcześniej siedzieli w kawiarni, to chyba Swietłana nie musiała uciekać się do takich sztuczek? - Jeśli chce mnie pani przekonać, że się mylę, to proszę bardzo. Pomyliłem się, Swietłana nawet na niego nie spojrzała. - Chcę się jedynie dowiedzieć, jakie wydarzenia poprze dzały jej śmierć, to wszystko. - A czemu tak właściwie interesuje panią to zabójstwo?

- Istnieją pewnie okoliczności, które powodują, że interesuję się tą sprawą. Czy takie wyjaśnienie wystarczająco pana satysfakcjonuje? -Jeśli chce pani znać moją opinię, to związując się z takim typem jak Tagajew, dziewczyna powinna się liczyć z tym, że będzie miała kłopoty. - Myśli pan, że to on ją zabił? - Zniżyłam głos do KteptU - Nie, oczywiście, że nie! Z jakiej racji? Biedak tak się wystraszył, że aż mi się go zrobiło tal Wstałam, pożegnałam się i wyszłam z gabinetu. Jaduminw truchtał obok mnie, przez cały czas próbując zajrzeć mi w oczy. Przy drzwiach wreszcie się pożegnaliśmy. Korytarz ciągle był tak samo pusty. Drzwi z tabliczką „Księgowość" znalazłam bez trudu; w pokoju trzy dostojne damy piły herbatę, a na mnie popatrzyły ze znudzonymi minami. - Nino Juriewna... - zaczęłam, jednocześnie zastanawiając się, która z tych trzech pulchnych kobiet w podeszłym wieku mogła być przyjaciółką Jachontowa. Dama z bujną fryzurą oznajmiła: - Jest na zwolnieniu, przyjdzie najwcześniej w poniedziałek. Poznanie miejsca zamieszkania Niny Juriewny nie było żadnym problemem. Zadzwoniłam do Łarionowa, szefa ochrony Dziadka, i poprosiłam o tę informację. Gdy doszłam do samochodu, Łarionow oddzwonił i podał mi adres. ja i Łarionow nie znosiliśmy się, ale od pewnego czasu on rozpaczliwie próbował się ze mną zaprzyjaźnić, choć nie spotkało się to z odzewem z mojej strony. Czasem jednak grzechem byłoby nie skorzystać z cudzych starań... Pojechałam do Niny, licząc, że zastanę ją w domu. Nina przyjaźniła się ze Swietą, a kobiety zwykle się sobie zwierzają, Swieta więc po prostu musiała opowiedzieć jej o swoim kochanku... Drzwi otworzyła mi dwudziestokilkuletnia kobieta z grzywą ognistorudych włosów. Miała co najmniej metr osiemdziesiąt wzrostu - Jachontow pewnie nie sięgał jej nawet do podbródka - jednak w odróżnieniu od większości długonogich kobiet ta była dorodna, obwód bioder dochodził chyba do metra, biust był niemierzalny. Nie wiem jak Jachontowowi, ale mnie się podobała, wyglądała na przystojną i niegłupią. - Dzień dobry - powitała mnie, zanim zdążyłam otworzyć usta. - Niech pani wejdzie, proszę nie zdejmować butów, będę dziś sprzątać. Ma pani na imię Olga, tak? Ja jestem Nina. O, tutaj, proszę. Pokemon dzwonił do mnie, strasznie zdenerwowany, pewnie się boi, żebym czegoś nie chlapnęła. - Pokemon to Jachontow? - spytałam, siadając w fotelu. - Tak, Loszka go tak przezwał, Lisicyn, a potem wszyscy to podchwycili... - Dziewczyna usiadła na kanapie, spoważniała i powiedziała cicho: - To prawda, że Swietłanę zamordowano? - Prawda. - Skinęłam głową. - To okropne... i pieniądze jej ukradli? - Niech mi pani opowie o pieniądzach - poprosiłam, czując, że nie przyjechałam tu na darmo. - No przecież sprzedała samochód, nissan patrol, za trzydzieści kawałków. Został jej po mężu, nie jeździła nim, ma opla, a nissan jej się nie podobał, za duży. No to sprzedała. - Kiedy? - Wspomniała o tym, zanim poszła na przyjęcie. Proponowała mi pieniądze, dwa tysiące dolarów. - Za co? - nie zrozumiałam. - Za zaproszenie. Strasznie chciała pójść na ten bankiet. Mówi do mnie: „Może bym poszła zamiast ciebie?". Ja też bardzo chciałam pójść i tak jej powiedziałam, a ona na to: „Chcesz, to dam ci za to tysiąc dolarów? Albo dwa! Chcesz?". Zrozumiałam, że zaczyna dostawać świra, i mó wię: „Idź", a potem uprosiłam Pokemona.

-Jakie ma pani z nim stosunki? - zapytałam, żeby przy padkiem nie obrazić dziewczyny, nazywając go jej kochankiem. Moje obawy okazały się słuszne. - Jakie stosunki? - prychnęła Nina. - Pewnie pani na opowiadał, że ze mną śpi? A to drań! Nic podobnego! Nie dopuszczam go do siebie na odległość kija od szczotki! - Wszyscy uważają go za lowelasa. - Uśmiechnęłam się, - Być może, na świecie nie brak idiotek. Ale te jego opowieści to głównie bujdy. Niech pani weźmie na przykład mnie. Pracuję w gazecie od pół roku. Kobiety w księgowości są w podeszłym wieku, a dziewczyny, które pracują jako korespondentki, już podrywał, no to od razu zaczął podjeżdżać do mnie. Nie chciałam się z nim kłócić, ale nie dopuszczałam go zbyt blisko. Pomyślałam, że wytrzymam, póki się da, i albo jemu się znudzi i odczepi się, albo mnie się znudzi i odejdę. On się oczywiście puszył, opowiadał ciągle, jaki to jest wspaniały, a już z tym zaproszeniem to ze dwadzieścia razy powiedział, jak go władza szanuje. A przecież dokładnie wiem, że wyprosił je od byłej żony, ona pracuje w administracji. - Długo zna pani Swietłanę? - wróciłam do głównego tematu. - Nie, miesiąc, nie dłużej. Poznałyśmy się u fryzjera, siedziałyśmy i czekałyśmy, farbując włosy, i zaczęłyśmy rozmawiać - o paznokciach. Ona skarżyła się na swoje, że się łamią, a moje jej się bardzo spodobały. - Nina z dumą pokazała swoje dłonie. - Tipsy. Super, prawda? Swietłanie się podobały, więc powiedziałam, że mogę jej dać namiar na moich mistrzów, umówiłyśmy się, ona mnie zaprosiła do kawiarni, pogadałyśmy. Niegłupia dziewczyna i było jej nie-lekko, zmarł jej mąż. Nie miałam nic przeciwko temu, żeby się z nią spotkać i poplotkować, ale widywałyśmy się rzadko, wiadomo, praca, to, tamto... A potem zobaczyła Pokemona i zainteresowała się gazetą... To znaczy, już wcześniej się interesowała, jak tylko powiedziałam, gdzie pracuję. A co tu może być interesującego, zwłaszcza w księgowości? Ale Po-kemon się nią zachwycił, a mnie też dobrze - przynajmniej mnie za kolana nie łapie. Zaczął zalecać się do Swiettany, a mnie w to graj, odczepił się ode mnie, ale wątpiłam, żeby mu coś wyszło z tych zalotów. Swietka była ładna, przy forsie i niegłupia, a Pokemon to gaduła z dziurami w kieszeniach. Żeby bezinteresownie związać się z takim strachem na wróble, to trzeba chyba bardzo kochać dziennikarstwo... No a potem Swieta przyszła do mnie - właśnie wybierałam się na bankiet, nawet sukienkę sobie kupiłam. Gdy usłyszała o tym bankiecie, to tak się zamyśliła, a potem mówi: „A czy mogłabym pójść zamiast ciebie?". I zaproponowała mi pieniądze, zresztą już pani mówiłam. No i tak... Zrozumiałam, że to dla niej bardzo ważne, no to się zgodziłam. Tylko niech pani nie myśli, że ja dla pieniędzy. A ona podarowała mi pierścionek! Zdjęła z palca i mi daje, nie chciałam wziąć, a ona mówi: „Jesteś dobrym człowiekiem, Nino, pomogłaś mi, weź, nie obrażaj mnie". I zostawiła go na stole. I co ja mam teraz z nim zrobić? Zanieść na milicję? - Myślę, że może go pani spokojnie nosić jako pamiątkę po Swietłanie. - Wzruszyłam ramionami. - Nie opowiadała pani o swoich przyjaciołach? - Nie. Widzi pani, ona w ogóle niespecjalnie mi się zwierzała, powiedziała tylko, że jej mąż zmarł. Mieszkali w Moskwie, a po jego śmierci przeniosła się tutaj, że niby ma tu jakichś krewnych. Aż się zdziwiłam, bo przecież ludzie raczej nie walą do nas z Moskwy tłumami... I mieszkanie miała wcale nie jakieś super, byłam raz, a przecież mąż niby to zostawił jej pieniądze. I tak sobie pomyślałam, mąż nie umarł, tylko go zabili, a ona wyjechała ze stolicy. No i teraz była sama. Koszmar. -Jakie mieszkanie ma pani na myśli? - spytałam, pamiętając, że Swietłana mogła mieć dwa mieszkania. - Na Jamskiej... nie pamiętam adresu - stropiła się Nina.

Zadałam jeszcze kilka pytań i pożegnałam się, Najwyraźniej Swietłana faktycznie interesowała się mną i włożyła dużo wysiłku w to, żeby znaleźć się na przyjęciu. Mojego telefonu w książce telefonicznej nie ma, dopaść mnie w pracy nie było łatwo, dlatego Swieta postanowiła wykorzystać cudze zaproszenie i na bankiecie spotkała się ze mną, a przy okazji z Tagajewem. Nie wiem, czy pożerała go wzrokiem, czy nie, ale na pewno z nim rozmawiała. Z rozmowy wynikało, że znali się już wcześniej - byli na „ty", a Tagajew nawet ją przed czymś ostrzegał. Mimo tego, co mówił Jachontow, jakoś nie bardzo wierzyłam, że to Tagajew jest tym kochankiem. Jakie przestępstwo miałby zmyślać? Do kobiet TT ma specyficzny stosunek i nie ma zwyczaju wyznawać im miłości, chociaż tu akurat pewności nie ma, mnie na przykład wyznał... Ale jeśli chodzi o kandydaturę Tagajewa na mordercę, to nie robiłam sobie nadziei - wprawdzie to skomplikowany facet i jego kontakty ze światem przestępczym są powszechnie znane, ale jakoś nie potrafiłam sobie wyobrazić, żeby z zimną krwią zastrzelił kobietę, z którą przedtem spał. Wybrałam numer Wieszniakowa. - Artiom, podobno Ługańska niedawno sprzedała nissa-na za trzydzieści lysięcy dolarów. - W domu nic znaleziono żadnych pieniędzy, ale mogła je trzymać w banku... Zajrzyj do mnie, mamy tu coś o niej. Artiom siedział w swoim gabinecie i chyba już czuł się pułkownikiem. W każdym razie na jego twarzy malowało się zadowolenie i na mój widok nie zaczął jęczeć, że to kolejna sprawa nie do rozwiązania i tak dalej w tym duchu. Uśmiechnęłam się dziarsko i usłyszałam komplement, którego absolutnie się nie spodziewałam. - Ładnie wyglądasz - wygłosił, a ja spojrzałam na niego podejrzliwie. - No co? - obraził się Artiom. - Naprawdę ładnie wyglądasz. Powiedziałbym nawet - wspaniale. Przeglądasz się czasem w lustrze? - Owszem. - Skinęłam głową i usiadłam naprzeciwko. - I co widzisz? - Siebie, rzecz jasna. Na szczęście jeszcze nic mi się nie zwiduje. Dopiero jak ciebie zobaczę... - Szczerze mówiąc, jesteś piękną młodą kobietą. Każdy ci to powie. - I co dalej? Zaproponujesz mi swoją rękę i serce? - Skrzywiłam się. - Zaproponowałbym - odparł Artiom - nawet mimo pewnych niedoskonałości charakteru. Powiedziałem pewnych... nieznaczących - dodał szybko. - Gdybym tylko nie był żonaty. Ale chciałem cię zapytać: czy naprawdę w całym mieście nie ma faceta, za którego warto byłoby wyjść za mąż? - Są. Nawet dwaj - i obaj żonaci. - Ten drugi to niby Lalin? - prychnął Artiom. - Że też ci nie wstyd tak bezczelnie kłamać... Nie wyszłabyś ani za mnie, ani za Lalina. Pleciesz, byle pleść, a ja mówię powti nie. Dziewczyna powinna wyjść za mąż i ja, jako przyi.K iel, jestem zaniepokojony twoim stanem cywilnym. A jtk nie chcesz wyjść za mąż, to chociaż idź do pracy. Na przykład do nas, roboty mamy po uszy, a u Dziadka to tylko - Ludzie pracują dla pieniędzy - przerwałam mu nie uprzejmie. - A po co mi pieniądze? Brak mi fantazji, Żeby je wydawać. - Właśnie. Dostrzegam w tym krzyczącą niesprawiedliwość. Ja na przykład, gdybym miał takie pieniądze... - Ty też nie masz fantazji. Wieszniakow zamrugał oczami i spytał obrażony: - Dlaczego niby? Mam. - Dobrze, załóżmy, że jeszcze dziś dostałbyś pół miliona dolarów. I co?

- Już widzę tego głupiego, który dałby mi taką forsę. - Artiom uśmiechnął się. - Kupiłbym samochód. Dobry. Żeby się nie psuł. - Wszystkie wózki się psują. A potem? - No... zmieniłbym mieszkanie na lepsze... - Śmiało, dalej, masz jeszcze trzysta tysięcy. - No... resztę oddałbym żonie, ona szybko puściłaby je z wiatrem. - No i gdzie twoja fantazja? - zapytałam złośliwie. - Słusznie mówią mądrzy ludzie: pieniądze szczęścia nie dają. - Artiom stęknął błazeńsko i podsunął mi teczkę. -Ale wróćmy do naszej sprawy - w końcu jeszcze nie dali mi podpułkownika. A więc tak: Ługańska Swietłana Giennadi-jewna, z domu Mokiejewa, urodzona w Woroneżu, dziesięć lat temu przeprowadziła się do nas, zaczęła się uczyć w szkole ekonomicznej, gdzie wytrwała jeden semestr. Pracowała jako kelnerka w restauracji „Pingwin", może pamiętasz, była taka spelunka, zbierała się tam cała chuliganeria zachodniej dzielnicy. Ługańska dwukrotnie zatrzymywała milicja: za pierwszym razem była podejrzana o rozprowadzanie narkotyków, za drugim o prostytucję, w obu wypadkach puszczono ją z braku dowodów. Nowikow rozmawiał z facetami, który kiedyś pracowali w tamtym rejonie, ale nie pamiętają jej. „Pingwin" spłonął siedem lat temu i nie wiadomo, gdzie zbiera się teraz tamtejsza publika. Rzecz jasna knajpa nie spłonęła tak po prostu, lecz w efekcie bandyckich porachunków. Ługańska straciła pracę i wyjechała do Moskwy. Co tam robiła, nie wiadomo, ale pięć lat temu wyszła za mąż. Żeby tak wszystkie dziewczyny miały tyle szczęścia... Mąż był człowiekiem w podeszłym wieku, przy forsie i na stanowisku, deputowany i biznesmen. Co najważniejsze, długo nie pożył, po trzech latach Ługańska została wdową. - Może go kochała? - A czy ja mówię, że nie? Pochowała męża, pomieszkała sama i osiem miesięcy później przeniosła się do naszego miasta. - Mąż umarł sam czy ktoś mu pomógł? - Rak płuc. - Znaleźliście to drugie mieszkanie Ługańskiej? - Na razie nie. Poza tym może to wcale nie jej mieszkanie, może to kochanek zostawił jej klucze? - Rozumiem, że o kochanku też jeszcze nic nie wiadomo? - Spochmurniałam. Wieszniakow rozłożył ręce. - Dziewczyna mieszkała sama, nigdzie nie pracowała... - Co ona w ogóle robiła w naszym mieście? - O to właśnie chodzi. Przyjeżdża bogata dziewczyna z Moskwy, żyje cicho jak mysz pod miotłą, potem przychodzi na bankiet, opowiada ci o kochanku, który ma zamiar ją zabić, uprzednio popełniając przestępstwo, i wkrótce po tem faktycznie zostaje zamordowana. No i jak to wygląda? - Jak amerykański thriller. - Moim zdaniem trzeba pogrzebać w Moskwie. Tam się wszystko zaczęło. - Chcesz powiedzieć, że Ługańska uciekła tu przed kłopotami, ale kłopoty ją znalazły? - Bardzo możliwe, że przestępstwo, o którym mówiła, już zostało popełnione, ale nie u nas, tylko w stolicy. - A co tam w stolicy? - zaniepokoiłam się. - Skąd mogę wiedzieć? Może kogoś stuknęli. - Zadzwoń do skarbówki, jestem pewna, że dziewczyna miała jeszcze jedno mieszkanie. - Opowiedz mi o tym! - zdenerwował się Wieszniakow. - Jeśli miała, to je znajdziemy. Napijesz się piwa?

- A co, masz? - Nie, ale za rogiem jest bar. Proponuję dokończyć to wróżenie z fusów w bardziej sprzyjającej atmosferze. Skinęłam głową - i tak nie miałam innych planów. Idąc do baru, przypomniałam sobie o Lalinie - jak już pić, to we trójkę. Wieszniakow poparł mój pomysł, ale wyraził wątpliwość, czy Lalinowi uda się o tej porze wyrwać z biura. Jak się okazało, nie miał racji. Lalin wprawdzie podszedł z rezerwą do naszego zaproszenia, podejrzewając, że po raz kolejny chcemy go wpakować w jakieś problemy, ale obiecał przybyć za pół godziny. Ja i Artiom zdążyliśmy zająć miejsca i złożyć zamówienie (było dużo ludzi i musieliśmy czekać), gdy zjawił się nasz towarzysz. Lalin szedł dziarskim krokiem, uśmiechając się promiennie - kurtka rozpięta, pod pachą paczka, w której, jak się okazało, była suszona ryba. Nasze szczęście nie miało granic. Napiliśmy się piwa, zjedliśmy rybkę, powiedzieliśmy kilka ciepłych słów o rosyjskiej piłce nożnej (nie miałam zbyt wiele do powiedzenia, więc głównie milczałam), płynnie przeszliśmy na zdrowie Dziadka i kampanię przedwyborczą, a potem zaczęliśmy zerkać na zegarki - najwyższa pora się rozejść. W końcu Lalin nie wytrzymał. - No i co? - spytał niezadowolony. - Długo jeszcze będziecie ściemniać? Po co mnie wezwaliście? Na naszych twarzach pojawiło się cierpienie. - Słyszałaś? - spytał Wieszniakow zbolałym głosem. - Słyszałam. - Westchnęłam. - Oto, co dzieje się z człowiekiem w firmie ochroniarskiej. Ludzie do niego z sercem na dłoni, po przyjacielsku, a on... - Tacy z was przyjaciele, że wrogów już nie potrzebuje. Skoro znów się razem szlajacie, to znaczy, że pojawił się trup. Zgadłem? - Tak... - potaknęliśmy zgodnie. - A jeśli tak - ciągnął Lalin - to znaczy, że czegoś ode mnie chcecie. Rozpaczliwie pokręciliśmy głowami, a potem ja powiedziałam nieśmiało: - Masz jeszcze kontakty w Moskwie? - Przecież wiesz, że tak. I co? - Dobrze byłoby dowiedzieć się czegoś o pewnej kobia ie - Kobieta jest w kostnicy? - Owszem. - Jasna sprawa - prychnął Lalin. - Mówcie. Gdy najpierw opowiedziałam mu o swoim spotkaniu ze Swietłaną, Lalin pokręcił głową. - Że też ty zawsze musisz pchać się tam, gdzie nie trzeba... A ty po co się w to pakujesz? - zwrócił się do Artioma. - To sprawa Nowikowa, niech on szuka zabójcy. Tak, garbatego tylko mogiła wyprostuje... - dokończył, mając na myśli nasze dążenie dotarcia do prawdy. - Oficjalne zapytanie do Moskwy już wysłaliśmy odezwał się Wieszniakow. - Ale sam rozumiesz... - A co tam z tym napisem na parkiecie? zapytał Oleg. Lubił namawiać nas, żebyśmy nie pchali nosa w nie swoje sprawy, ale w kwestii docierania do prawdy sam wcale nie był lepszy. - Wygląda na to, że ktoś sobie z nami pogrywa. Dziewczyna nie mogła nic napisać, najwyraźniej to zabójca pragnął zostawić autograf, pisany jej ręką. - Artiom położył na stole zdjęcie przedstawiające krwawe bazgrały. - Myślimy, że to inicjały - wtrąciłam się. - Pierwsza litera to jakby N, ale szczerze mówiąc, w ogóle niczego nie przypomina. - Może to jakiś symbol? - podsunął Artiom. - Albo hie- roglif? Lalin oglądał zdjęcie, marszcząc czoło.

- A nie przyszło wam do głowy, że odpowiedź może być znacznie prostsza? - zapytał. Spojrzeliśmy na siebie, potem na niego. - To - wskazał palcem pierwszy znaczek - to może być liczba „dwa". Może? - No... - A to - sześć. Weźcie pod uwagę, że obie cyfry zostały napisane niedbale i bez odrywania ręki, zakrwawionym palcem na parkiecie. - Dwadzieścia sześć - powiedział Artiom, patrząc na zdjęcie. - A tu wcale nie „P" i nie „II", jak sądziliśmy, tylko jedenaście. Tak? I co mamy w efekcie? 2611. Jakiś kod? - Albo data - dorzuciłam. - Dwudziesty szósty jedenasty, czyli dwudziesty szósty listopada. - Data ewentualnego przestępstwa? A co dzisiaj mamy? Zostało mało czasu... - Stop - przerwał Lalin. - Mówicie, że dziewczyna nie mogła tego napisać, że zrobił to zabójca. Pytanie - po co? - Zabójca uprzedza o szykowanym przez siebie przestępstwie? - zdziwiłam się. - Bzdura. - Słusznie. Ale napisał to w jakimś celu, o coś mu chodziło. Może liczył na jakąś waszą reakcję. Tylko jaką? Rzecz jasna, nie doszliśmy do żadnych sensownych wniosków. Utknęliśmy na tym, że zabójca zostawił napis w jakimś celu, jeśli tylko nie był świrem, który lubi mai id ludziom w głowie. Oczywiście to nie musiała być wcale data, tylko właśnie kod, numer rachunku albo Bóg wir co jeszcze. Jedno było pewne: zabójca dawał nam podpowiedz, czyli zapraszał do swojej gry. Jednym słowem - psychopata. Od dawna mam alergię na psychopatów i dlatego wcale nie ucieszyły mnie otwierające się przed nami perspektywy. Do swojego domu dotarłam koło siódmej wieczorem i zobaczyłam, że w salonie pali się światło. To jeszcze o niczym nie świadczyło, często włączam Saszce światło i telewizor... Chociaż może robię to też dla siebie - przyjemna iluzja, że ktoś czeka na mnie w domu. Zresztą Saszka przecież naprawdę czeka. Wjechałam do garażu, weszłam do holu i przelotnie zdziwiłam się, że pies nie wybiegł mi na spotkanie. Pomyślałam, że może się obraził, skoro zostawiłam go samego przez cały dzień... Weszłam do pokoju i od razu wszystko stało się jasne: w fotelu siedział rozwalony Tagajew i gapił się w telewizor, a Saszka drzemał mu na kolanach. Idylla. Jedno mnie tylko ucieszyło: że Tagajew nałożył kapcie, czyli nie zapomniał ustalonych przeze mnie reguł. Słysząc kroki, Saszka podniósł głowę, popatrzył na mnie i odwrócił się zawstydzony. Swego czasu byłam zazdrosna, że woli siedzieć z Tagajewem niż ze mną, i pocieszałam się myślą, że po prostu brak mu męskiego towarzystw.!. Saszka szczeknął nieśmiało, Tagajew odwrócił się. - Cześć - powiedział z uśmiechem. - To nie dom, tylko dworzec kolejowy - burknęłam z chmurną miną. Złościłam się głównie na Saszkę, ale przy okazji oberwało się Tagajewowi. Timur postawił psa na podłodze i oznajmił: - Musimy pogadać. - Na stojąco? - burknęłam. Znów się uśmiechnął i usiadł w fotelu. Trzeba przyznać, że był wobec mnie wyjątkowo cierpliwy. Nie żebym tego nie doceniała, ale jednocześnie bardzo mnie to drażniło. Usiadłam w fotelu. Saszka podszedł i zaczął ocierać się o moje nogi. Zignorowałam te próby podlizania się, całkowicie koncentrując się na Tagajewie. - Masz klucze od mojego mieszkania? - zaczęłam srogo. Uśmiechnął się, a ja westchnęłam. - Ach, no tak, przecież zamki to dla ciebie żaden problem. Trudno pozbyć się starych nawyków... - Wybacz - poprosił. - Powinienem był zadzwonić i spytać, czy mogę przyjechać. Obiecuję, że więcej nie zjawię się bez zaproszenia. Może tak być? - Może. - Skinęłam głową. - Czemu zawdzięczam twoją wizytę?

- No przecież wiesz. - Uśmiechnął się znowu, tym razem łagodnie, a nawet pobłażliwie. - Zamordowano Swietłanę. Widziałaś, jak rozmawiałem z nią na przyjęciu. No więc chciałem powiedzieć, że nie mam nic wspólnego z jej śmiercią. Nic - powtórzył. - Postanowiłem z tobą porozmawiać i odpowiedzieć na ewentualne pytania, żebyś o mnie źle nie myślała. - Dlaczego miałabym źle o tobie myśleć? - zdumiałam się. Timur znów się uśmiechnął, a ja dodałam złośliwie: - To bardzo miło z twojej strony, że próbujesz ułatwić mi życie. - Czy mógłbym wiedzieć, z jakiego powodu Dziadka zainteresowało to zabójstwo? - zapytał Timur. - Dziadka? - Uniosłam brwi. - Aha, więc to twoja inicjatywa. A czemu ciebie zaintrygowała jej śmierć? Nie widziałam powodów, dla których miałabym ukrywać okoliczności poznania Swietłany. - To bardzo romantyczna historia - zaczęłam, siadając wygodniej. - Otóż na przyjęciu podeszła do mnie dziewczyna i oznajmiła, że jej kochanek chce ją zabić, a potem poprosiła mnie o pomoc. Moja pomoc miałaby wyglądać tak: znajdę jej zabójcę i wsadzę go za kratki. - Interesujące. Może miała problemy ze zdrowiem? Mam na myśli zdrowie psychiczne? - Ty powinieneś wiedzieć lepiej. - Wzruszyłam ramionami. - Czyli uznała, że kochanek chce ją zabić. A dlaczego.'' - Chodziło o przestępstwo. Według jej własnych iłów, była jedynie narzędziem w jego rękach. - I doszłaś do wniosku, że ten kochanek to ja? - A to ty? - spytałam po chwili przerwy. Tagajew zaśmiał się. - Miałem rację. Właśnie dlatego chciałem spotk.u mv z tobą jak najszybciej. Po pierwsze i najważniejsze: nigdy nie byłem jej kochankiem. Przez jakiś czas, wiele lal temu, byłem z jej przyjaciółką i tak się poznaliśmy. Swietłana pracowała wtedy w restauracji... Zresztą, jestem pewien, że Wieszniakow już o tym wie. - Załóżmy. I co było dalej? - Poznała pewnego faceta. Nic szczególnego, facei jak facet, mieszkał w Moskwie, a tu przyjeżdżał do rodziców. Był żonaty, ale ze Swietłaną związał się na poważnie. Koniec końców Swietłana przeniosła się do Moskwy. Gość z żoną się nie rozwiódł, ale pomógł Swietłanie znaleźć pracę, całkiem przyzwoitą, gdzie poznała swego przyszłego męża. Jak - nie mam pojęcia, nie interesowałem się, kim on był, ale chyba jakiś deputowany. Mąż umarł i ona nagle wróciła do naszego miasta. - Dość dziwne, nie uważasz? - powiedziałam. - Dlaczego? - Wzruszył ramionami. - Może na przykład męczyło ją stołeczne życie. Mówiła, że czuła się tam samotna. - A tutaj? - Posłuchaj, nie zwierzała mi się do tego stopnia. - A jak się tu spotkaliście? Przypadkiem? - Nie - odparł Timur po krótkiej chwili wahania. - Zadzwoniła do „Szanghaju", spytała o mnie. Szczerze mówiąc, nie od razu załapałem, o kogo chodzi, przecież upłynęło sporo czasu, nawet tę jej przyjaciółkę, z którą wtedy byłem, zdążyłem już zapomnieć. No i pogadaliśmy sobie o tym i o owym, i w pewnym momencie ona mówi, że chciałaby się ze mną spotkać, niby po to, żeby powspominać młodość. Nie okazałem entuzjazmu, ale nie chciałem jej urazić, więc powiedziałem, żeby przyszła kiedyś do restauracji, to pogadamy. - I przyszła? - Następnego dnia. - Rzeczywiście wspominała młodość? - Głównie się skarżyła. Jak jej ciężko bez męża i tak dalej... W Moskwie nie ma żadnych przyjaciół, tu też nie zostało żadnych starych znajomych.

- A ty co na to? - Współczułem jej. Zapraszała mnie do siebie, zostawiła adres. - Skorzystałeś z zaproszenia? - Nie, ale kiedyś zjedliśmy razem obiad. - Wspomniałeś, że zostawiła adres... -Tak. - Pamiętasz go? - Dokładnie nie, gdzieś najamskiej. - Przed czym ją ostrzegałeś? - zapytałam, nie odrywając od niego wzroku. - Przed zbyt pochopnymi inwestycjami - odparł ponuro. - Tak właściwie to poprosiła mnie o spotkanie, żeby się poradzić. Chciała zainwestować pieniądze w pewien projekt, a ja usiłowałem odwieść ją od tego pomysłu. - Co to za projekt? - Budowa centrum handlowego na Nikitskiej. Sama wiesz, że tam jest kompletny chaos, jeśli chodzi o ziemię, Poza tym budować ma Sokolski, a to gwarancja, że sprawa się przeciągnie i nie odzyskasz swoich pieniędzy nawet w dziesięć lat. I to wszystko. - Rozumiem. - Skinęłam głową. Nie miałam powodu, żeby nie wierzyć Timurowi. Wszystko mogło być właśnie tak, jak mówił - dlaczego nie? to logiczne, że Swietłana zwróciła się o radę do starego przy jaciela, zwłaszcza że ten przyjaciel ma teraz w mieścieduże możliwości... Ale najwyraźniej Tagajew nie mówił wszystkie go, a przy tym zerkał na mnie z niepokojem i ten niepokój wyraźnie odnosił się do mojej osoby. On sam jest wyjątkowo spokojny, jeśli nie liczyć wybuchów gniewu, których wspominanie w tej chwili nie ma sensu. - Na miejscu Dziadka zawaliłbym cię pracą -- zauważył, wstając. - Żebyś nie miała czasu na bzdury. - Morderstwo nazywasz bzdurą? - To morderstwo cię nie dotyczy. To sprawa milicji. Niech twój Wieszniakow szuka zabójcy. - Szuka. - Wiem, że odwodzenie cię od tego pomysłu nie ma sensu. - Tagajew już doszedł do drzwi, gdy nagle odwrócił się i zapytał: - Jak żyjesz? Szczerze mówiąc, pytanie mnie zaskoczyło. No bo tak właściwie, to jak ja żyję? Zwyczajnie. Jem, piję, chodzę na spacery z psem, czasem wypytuję ludzi o różne rzeczy, tak jak dzisiaj... Wzruszyłam ramionami i odparłam: - Normalnie. Moja odpowiedź chyba go nie usatysfakcjonowała - z pół minuty wpatrywał się w parkiet pod nogami, a w końcu zapytał: - Proszę powiedz szczerze, czy chociaż czasem o mnie myślałaś? - Przedwczoraj bardzo intensywnie. - Jasne. - Uśmiechnął się. - Czy teraz ja mogę zadać ci pytanie? - zapytałam, nie chcąc pozostać mu dłużna. - Dawaj. - Co znaczyło to przedwczorajsze wejście smoka? Pewien mądry człowiek powiedział, że chcesz pobawić się w politykę - to prawda? - Każdy ma jakieś swoje zabawki - rzucił obojętnie. - Tak czy nie? Tagajew zaśmiał się cicho, kpiąco, pokręcił głową i podszedł do mnie. - Widzisz, gdy człowiekowi czegoś bardzo brakuje, stara się to jakoś zrekompensować. - Tak, słyszałam... Niewidomi na przykład mają świetnie rozwinięty słuch. To masz na myśli? Znów zarechotał: - Mniej więcej. - I czego tak bardzo ci brakuje?