Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 129 579
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 182

Polakowa T. - 07 Lady Feniks

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :638.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Polakowa T. - 07 Lady Feniks.pdf

Beatrycze99 EBooki P
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 150 stron)

Polakowa Tatiana Lady Feniks Przełożyła EWA SKÓRSKA Przedsiębiorstwo Wydawnicze „Rzeczpospolita" S.A. Wydanie I Warszawa 2008 Brzeg powita wroga, Brzeg wita bohatera. Zawsze nas było dwoje, Ja tylko jestem teraz. W. Butusow, Brzeg Było mi żal tego chłopca. Krzyczał tak rozpaczliwie, z taką urazą patrzył na świat, że wzruszyłby nawet bardziej odporną jednostkę niż ja, choć, jak się szybko okazało, takich jednostek było tu niewiele: nikt oprócz mnie nie zwrócił uwagi na krzywdę chłopca. Ludzie kręcili się po placu tam i z powrotem, zajęci swoimi sprawami, nie dostrzegając nic wokół siebie. Dziesięć minut temu weszłam w tłum, zostawiając samochód w zaułku. Byłam umówiona w kawiarni na Dworiańskiej, która od jakiegoś czasu była strefą pieszą. Szłam przez plac, ze smętną miną przyglądając się takim jak ja, i wtedy nagle zjawiła się grupa nastolatków na rolkach. Przemieszczali się bardzo szybko, wbijając w tłum, rozjeżdżając się i spotykając. Wśród spieszących przez plac ludzi rozlegał się szmer niezadowolenia - dzieciaki na rolkach nie krążyły po placu ot, tak sobie, ale w konkretnym celu, który stróże porządku i prawa zakwalifikowaliby jako wybryki chuligańskie: kogoś popchnęli, komuś zerwali czapkę z głowy, a krzyczącemu chłopaczkowi właśnie wyrwali z ręki komórkę. Szedł niedaleko mnie i gadał przez telefon, gdy nagle obok niego zjawił się typek na rolkach w swetrze z wysokim kołnierzem naciągniętym na nos, w czapce z daszkiem, zasłaniającym górną część twarzy, wyrwał chłopcu komórkę z ręki i chwilę później zniknął mi z oczu, pozostawiając w duszy niedawnego posiadacza żal do losu i głębokie poczucie krzywdy. Chłopak miał może z dziesięć lat, długie życie przed sobą, w którym na pewno będzie pod dostatkiem krzywd i uraz. Nic więc nie stało na przeszkodzie, żebym po prostu poszła dalej, złorzecząc na to, co się wyprawia na ulicach, ale mimo wszystko podeszłam do chłopca i zapytałam spokojnie: - No i czemu się drzesz? Ucichł, popatrzył na mnie z wyraźną nadzieją, gotów zwalić na mnie swoje problemy, i rozmazując łzy po policzkach, odpowiedział: - Ukradli mi komórkę. - Widzę, że ukradli. - Skinęłam głową. - Chodźmy. - Dokąd? - Na milicję oczywiście. - Na milicję? - Stropił się. - Po co? - Zgłosić kradzież.

Komisariat mieścił się w zaułku nieopodal. Po drodze chłopiec, który jak się okazało miał na imię Wania, pospiesznie i chaotycznie opowiedział mi historię utraty komórki. I tak byłam świadkiem tego zdarzenia, jego historia nie zrobiła więc na mnie większego wrażenia. Na komisariacie długo chodziliśmy od jednego gabinetu do drugiego, aż wreszcie jakiś milicjant mnie poznał. - Co się stało? - spytał zmęczonym głosem. Moja obecność w korytarzu jego komisariatu nie poprawiła mu nastroju. - Chłopcu ukradziono telefon komórkowy - koleś na rolkach wyrwał mu go z ręki na placu. - Aa... - Milicjant nie wykazał entuzjazmu. - Znów ci rolkarze. - A co, zaleźli wam za skórę? - spytałam. Wzruszył ramionami. - Nie jakoś strasznie, ale zdarza się. Mamy już trzy zgłoszenia i za każdym razem to samo: wyrywają komuś komórkę - i w nogi. - Skoro są już trzy zgłoszenia, to może należałoby podjąć jakieś kroki - powiedziałam bez szczególnej nadziei. Stróż prawa znów wzruszył ramionami. - Zapewne, ale jak ich złapać? Pojawiają się to w jednym końcu miasta, to w drugim... Na placu zawsze jest pełno dzieciaków na rolkach, trudno odróżnić tych, którzy tylko jeżdżą, od złodziei. Gdyby postawić tam patrole, to pewnie... Ale do czegoś takiego potrzeba by dużo ludzi, a my mamy ważniejsze problemy niż łapanie chuliganów. - Jasne - pokiwałam głową. - Przyjmie pan zgłoszenie? - Oczywiście - pocieszył mnie, rozkładając ręce. Napisanie zgłoszenia zajęło nam dziesięć minut. Wańka, który początkowo ożywił się i rozglądał z zaciekawieniem, święcie wierząc, że kręcący się tutaj dorośli wujkowie i ciocie zaraz rzucą wszystko i polecą szukać jego telefonu, wyraźnie oklapł, gdy zrozumiał, że nikt nie ma zamiaru się tym zająć. Po napisaniu zgłoszenia opuściliśmy gabinet i wtedy chłopiec ze smutkiem spytał: - i co teraz? - Jego surowe spojrzenie było skierowane pod niewłaściwy adres, ale mimo to poczułam wstyd, choć przecież łapanie chuliganów na ulicach nigdy nie należało do moich obowiązków. - Jeśli tego chłopaka znajdą... - zaczęłam i umilkłam. - Naprawdę nic nie można zrobić? - zapytał z bólem. - Widzisz... - To ojciec podarował mi ten telefon - powiedział i rozpłakał się, odwracając ode mnie. - Rozumiem. Wyjaśnisz mu, jak to się stało. - Nie wyjaśnię - burknął chłopiec, wycierając łzy dłonią. - Ojciec nie żyje, zabili go. - Kto? - Pijany facet, samochodem. Potrącił ojca i pojechał dalej. Mama mówi, że ojca dałoby się uratować, ale znaleziono go dopiero nad ranem. - Tak - westchnęłam. - Ale historia... Znaleźli tego pijanego? Kiwnął głową i odwrócił się. - Dobra, znajdę twój telefon - obiecałam nieoczekiwanie dla samej siebie. Chłopak popatrzył na mnie z bardzo dużą uwagą, ale i powątpiewaniem. - Znajdzie pani? - Tak. - A co, pracuje pani w milicji? - Coś w tym rodzaju. Jak będą jakieś wiadomości, zadzwonię. Sam wrócisz do domu czy cię podwieźć? - Sam. - No to do zobaczenia. Poszłam korytarzem, a on zawołał: - A jak się pani nazywa? - Olga - odparłam, odwracając się. - Olga Riazancewa.

Najprościej byłoby wejść do najbliższego sklepu i kupić identyczny telefon, a potem trochę odrapać obudowę, żeby Wańka nie był pewien, czy to jego komórka, czy nie i po zrobieniu dobrego uczynku spać spokojnie w nadziei, że zostanie on gdzieś tam zaliczony. Dziadek na pewno powiedziałby, że to z nudów, i może miałby rację: postanowiłam znaleźć telefon, który chłopcu podarował nieżyjący już ojciec. Wyszłam z komisariatu, przeszłam przez plac i skierowałam się na Dworiańską, beznadziejnie spóźniona na spotkanie. Zresztą to akurat nie był problem: jeszcze z komisariatu zadzwoniłam i uprzedziłam rzecznika firmy „Loren", że gwiazdy nie sprzyjają naszemu spotkaniu, w zamian zaś otrzymałam zapewnienie, że on wszystko rozumie i gotów jest spotkać się ze mną w dowolnym odpowiadającym mi terminie. W to akurat nie wątpiłam - właściciele firmy „Loren" bardzo liczyli na wsparcie Dziadka w kwestii rozwiązania swoich problemów (bynajmniej nie bezpłatnie), a na razie intensywnie ugłaskiwali mnie. Wieść o tym, że kochające serca znów się połączyły, że ja i Dziadek mieszkamy razem, szybko rozeszła się wśród tych, którzy uważali za konieczne wiedzieć takie rzeczy, i moje akcje skoczyły w górę. Gdybym była trochę głupsza, może byłabym z tego dumna. Dziadek w naszych okolicach rządził wszystkim, a do tego miał opinię miłośnika kobiet, co wyborcy postrzegali jako zaletę. W końcu mógł sobie na to pozwolić, skoro od dawna był wdowcem. O jego podbojach ludzie opowiadali z chytrym uśmieszkiem i idiofycznym mruganiem, dodając przy okazji drugie tyle, a nawet otwarcie zmyślając. Ale nawet najbardziej wymyślnym fantazjom daleko było do rzeczywistości: wszystkie osoby płci żeńskiej, które choć odrobinę wyróżniały się z tłumu, zostały przez Dziadka dostrzeżone i przyhołubione, z każdą rozstawał się w taki sposób, że damy nawet po roku, dwóch, ba, nawet po dziesięciu latach gotowe były przybiec na pierwsze wezwanie i popełnić dla Dziadka dowolne głupstwo. Taki właśnie był Dziadek, który jakiś czas temu na dobre rozgościł się w gmachu z kolumnami, najwyraźniej nie mając zamiaru go opuszczać. Złośliwi twierdzili, że polegnie na posterunku, jak niegdyś nasi sekretarze generalni; sam Dziadek o takiej perspektywie wyrażał się niejasno i niechętnie, ale plany miał ambitne, a zdrowie wspaniałe, więc może złośliwcy mieli rację. Z Dziadkiem (przezwisko przylgnęło do niego w czasach, gdy jeszcze nie był pierwszym człowiekiem w naszych okolicach, lecz po prostu dobrze prosperującym przedsiębiorcą) łączyły mnie dawne i skomplikowane stosunki. Kiedyś byłam w nim zakochana, potem go chyba nienawidziłam, teraz był jedynym bliskim mi człowiekiem - choć jeszcze kilka miesięcy temu myślałam o tym, żeby związać się z Timurem Tagajewem, mimo że nasze wspólne życie trudno było nazwać radosnym. Zdecydowałam się na to między innymi dlatego, że za jakiś czas miałam zostać matką, o czym nie zdążyłam opowiedzieć Timurowi - właśnie wtedy bowiem doszedł do wniosku, że powinien zwrócić mi wolność. Wolność przyjęłam bez entuzjazmu, ale o swojej sytuacji mu nie wspomniałam. Do tego czasu nasze stosunki tak się zapętłiły, że najlepszym rozwiązaniem było trzymanie się od siebie z daleka, przynajmniej przez jakiś czas. I wtedy zjawił się Dziadek i bardzo stanowczo zaproponował mi, żeby przenieść się do niego. Rozstanie z Tagajewem okazało się znacznie bardziej bolesne, niż przypuszczałam, dlatego się zgodziłam. Teraz faktycznie mieszkaliśmy pod jednym dachem, jednak nasze stosunki były wzorowe. Dziadek nadal grał rolę mojego ojca, a ja udawałam wdzięczne dziecko. Diabli wiedzą, czemu nie zostaliśmy kochankami: może postanowił postawić na cierpliwość, dać mi czas i możliwość rozeznania się we własnych uczuciach, a może nie pociągały go ciężarne kobiety? Tak czy inaczej, obecna sytuacja bardzo mi odpowiadała. Przenosząc się do mieszkania Dziadka, nie wierzyłam, że długo tu wytrzymam. Przede wszystkim Dziadek nie znosił mojego Saszki, rudego jamnika o wrednym charakterze, a Saszka, rzecz jasna, nie przepadał za Dziadkiem. Już tego wystarczyłoby, żeby się wynieść po

tygodniu, ale o dziwo, i Saszka, i Dziadek zachowywali się idealnie, jakby się zmówili. Dziadek przyznał, że Saszka jest genialny, a ten na znak wdzięczności przynosił mu kapcie, pozwalał się głaskać i towarzyszył przed telewizorem. Powód do robienia awantur zniknął, nim zdążył się pojawić, i mój pobyt u Dziadka się przeciągnął. Miesiąc temu mój dobroczyńca mimochodem zauważył, że do rozwiązania jeszcze daleko i mogłabym wrócić do pracy - należy wspomnieć, że przez cały ten czas byłam jego rzecznikiem, o czym często zapominałam. Tak naprawdę byłam osobą do zadań specjalnych, nie zawsze przyjemnych - właściwie nie mogłam sobie przypomnieć żadnego przyjemnego zadania, chociaż pewnego dnia poświęciłam na to cały wieczór. Ponieważ zdaniem Dziadka ciężarne kobiety nie nadają się do takiej pracy, więc niczego niemiłego się nie spodziewałam i po zastanowieniu zgodziłam się, głównie dlatego, że w obcym mieszkaniu było mi smutno, a, jak twierdzą psychologowie, praca pomaga człowiekowi zapomnieć o problemach. W ten sposób znalazłam się we własnym gabinecie, który stał pusty przez cały ten czas, gdy ja i Dziadek dochodziliśmy do porozumienia. Załoga Dziadka z dystansem przyjęła moje zjawienie się w gmachu z kolumnami: już kilkukrotnie odchodziłam na zawsze, a potem wracałam; ludzie przyzwyczaili się, że pojawiam się i znikam. Gabinet budził nostalgię i wyrzuty sumienia - nie wiedziałam, co właściwie miałabym tu robić. Podejrzewałam, że Dziadek chce mnie mieć na oku z jednego powodu: boi się, że wobec braku zajęcia wykręcę gorszy numer niż ciąża z Tagajewem, którego Dziadek uparcie nazywał „ulicznym bandytą", choć ramię w ramię z nim od dawna podnosił swój stan posiadania. Każdego dnia przychodziłam do pracy, zajmowałam się jakimiś bzdurami, dzwoniłam do kilkunastu osób, prowadziłam pewnego rodzaju negocjacje... Nie udało mi się uwierzyć, że ma to jakiś sens, ale nie chciałam martwić Dziadka, poza tym wmawiałam sobie, że jestem w stanie posiedzieć tu kilka miesięcy do rozwiązania. Timur rzecz jasna wiedział o moim powrocie do poprzedniego zajęcia i pewnie utwierdziło go to w przekonaniu, że dokonał słusznego wyboru, skoro ja dokonałam swojego. Starannie unikałam wspominania o Tagajewie, Dziadek milczał również, więc mogłam tylko zgadywać, jak tam Tagajew żyje beze mnie, czy odetchnął z ulgą, czy też miniona miłość nie daje mu spokoju i nie pozwala spać w nocy. Przez pierwszy miesiąc po naszym rozstaniu ciągle na coś czekałam, może na telefon z głupim pytaniem: „Co słychać?". Ale nie dzwonił, co, szczerze mówiąc, wcale mnie nie zdziwiło. Znając go, byłam przekonana, że wykreślił mnie ze swojego życia, a mimo to nie przestałam czekać i zwlekałam z przeprowadzką do Dziadka. Właściwie równie dobrze mogłam zajrzeć do Timura do biura albo do restauracji i zadać mu to samo kretyńskie pytanie: „Co słychać?". W końcu rozstaliśmy się w przyjaźni. Jednak miałoby to tyle samo sensu co mój powrót do pracy. Nie zrobiłam tego, za to wbrew logice często jeździłam bez celu po mieście w nadziei, że los sam nas ze sobą zetknie i głupie pytania nie będą potrzebne. Okazało się jednak, że przypadkowe spotkanie w dużym mieście wcale nie jest takie proste, zwłaszcza jeśli Tagajew wcale nie dążył do spotkania ze mną. Jednym słowem, byłam wolna w absolutnym i najsmutniejszym znaczeniu tego słowa i liczyłam już tylko na to, że wkrótce moje życie się odmieni: urodzę dziecko i życie nabierze sensu, a w każdym razie taką miałam nadzieję. Nawet zdołałam sobie wmówić, że będę dobrą matką. Tysiące ludzi żyje tak samo jak ja teraz: chodzą do pracy, ze zdumieniem patrzą, jak po wiośnie przychodzi lato, a po lecie nastaje jesień, i nie zawracają sobie głowy rozmyślaniem, czy to wszystko ma w ogóle jakiś sens. To znaczy, że ja też sobie poradzę. I tak właśnie wyglądały moje sprawy w chwili tego niespodziewanego spotkania z małym Wanią. To, że postanowiłam odnaleźć jego komórkę, można było wytłumaczyć absolutnym

chaosem w moich myślach i uczuciach - gdyby Dziadek orzekł, że zajmuję się dobroczynnością z nudów, pewnie miałby rację. Wróciłam do samochodu, spojrzałam na zegarek i pomyślałam: najwyższy czas zajrzeć do swojego gabinetu i udawać, że praca wre. Dziadek się ucieszy, a społeczeństwo będzie miało świadomość, że jednak za coś dostaję pieniądze. Gdy wyjechałam na prospekt, spostrzegłam grupkę rolkarzy - rozcinając tłum, jechali w stronę cyrku. Znajomy sweter i czapka mignęły mi przed oczami. Pojechałam za nimi, jednak zaimprowizowany pościg nie trwał długo: dzieciaki skręciły do parku. Zanim znalazłam miejsce do parkowania, zniknęły mi z oczu, jednak miałam szczęście: po jakimś czasie znów dojrzałam sylwetkę w swetrze. Twarzy chłopaka nadal nie widziałam, za to zwróciłam uwagę na skórzany plecak z portretem Mao Tse Tunga. Gdy weszłam do parku, panowała tam pustka i cisza. Zaklęłam z irytacją, ale od razu pomyślałam, że plecak wysokiego, chudego chłopaka budził nadzieję, że jeszcze się spotkamy. Stanowił dość nikły, ale jednak punkt zaczepienia: takie plecaki sprzedawano w salonie Kati Samochinej, znanej w mieście projektantki. Chłopak, który mógł sobie pozwolić na jakąś rzecz z jej kolekcji, raczej nie cierpiał nędzy i nie musiał kraść komórek przechodniom. To by znaczyło, że mam do czynienia nie ze zwykłymi złodziejaszkami, lecz z dzieciakami, którym adrenalina buzuje we krwi, które mają poważny problem ze zdrowym rozsądkiem i nie tylko. Hm, w takim razie równie dobrze mógł wrzucić komórkę do najbliższego kosza i Wańka nie odzyska ojcowskiego prezentu. Wkurzona wróciłam do samochodu i pojechałam do pracy. Ochroniarz przy wejściu uśmiechnął się dziarsko, odpowiedziałam mu uśmiechem i sprężystym krokiem pomaszerowałam do windy, demonstrując w ten sposób zamiar służenia Dziadkowi i narodowi ze wszystkich sił. Wychodząc z windy, omal nie wpadłam na Ługańskiego, przewodniczącego naszego zgromadzenia ustawodawczego. Ługański objął tę funkcję stosunkowo niedawno, ale zdążył już utracić sporą część swego optymizmu, który zawsze robił na mnie niesamowite wrażenie i budził szczere zdumienie: jakim cudem takiemu człowiekowi udało się znaleźć na takim stanowisku? Ługański niedawno skończył trzydzieści pięć lat i sens swojego życia widział w Służeniu Narodowi (wszystko wielką literą). Co najśmieszniejsze, był pod tym względem absolutnie szczery. Na świecie pełno jest dziwaków... Ługański miał wspaniałe wykształcenie, odbył staż w Anglii, po czym wrócił na łono ojczyzny z zamiarem uszczęśliwienia obywateli, jednak ojczyzna nie była na to gotowa. Mimo zwalającego z nóg optymizmu Ługański zrozumiał swoją sytuację, choć nie ustrzegło go to przed szlachetnymi porywami. Kandydował na deputowanego, licząc, że dzięki temu zdoła zmienić życie obywateli na lepsze - należało zacząć od prawa, no to zaczął. Wykształcenie i praktyka w Anglii zyskały mu reputację nawiedzonego i pozbawiały jakichkolwiek szans w wyścigu na to stanowisko. Duży wpływ na decyzję wyborców miał również styl bycia niedoszłego posła: okulary w złotej oprawie oraz zwyczaj używania słów i zwrotów niezrozumiałych dla większości społeczeństwa. „Chomik", bo takie przezwisko nadano mu ze względu na pulchne policzki, spokojnie zawalił jedne wybory i od razu zgłosił swoją kandydaturę do następnych. W zapale przedwyborczych batalii tak się rozochocił, że pozwolił sobie podnieść rękę na sacrum, to znaczy skrytykować Dziadka. Zdumiony swoją odwagą, został obiektem niekończących się kpin tych, którzy wiedzieli z doświadczenia: współzawodniczyć z „gospodarzem" mógł tylko człowiek słaby na umyśle i całkowicie pozbawiony instynktu samozachowawczego. I wtedy Dziadek wszystkich zadziwił. Uznał, że nadmiar wazeliny szkodzi jego reputacji demokraty i obrońcy uciśnionych (Dziadek uwielbiał od czasu do czasu obejmować różne staruszki i bratać się z klasą robotniczą - w tym celu co najmniej dwa razy w roku odwiedzał przedsiębiorstwa, w których nieźle się działo), i otwarcie poparł Ługańskiego,

podkreślając jego męstwo, uczciwość i bezkompromisowość. Oszołomione społeczeństwo wybaczyło Ługańskiemu jego irytujące wykształcenie i obycie, i wybrało go niemal jednogłośnie. Ługański upewnił się, że uczciwy człowiek może osiągnąć bardzo wiele, czym ostatecznie potwierdził diagnozę słabującego na umyśle. Do Dziadka zaś zapłonął ogromnym szacunkiem, mówił o nim z zachwytem i niemal wierszem, za co Dziadek jako człowiek łagodnego serca odwdzięczył się i Ługański zaraz został przewodniczącym zgromadzenia ustawodawczego. Teraz jeszcze bardziej wydął policzki i spalał się w pracy, nie szczędząc ani siebie, ani innych. Jednak niedługo potem jego entuzjazm zaczął topnieć w oczach. Facet nie był przecież idiotą, więc im serdeczniej rozmawiał z nim Dziadek, tym bardziej przygnębiony stawał się Ługański. Teraz, gdy wyszedł z gabinetu, ogień w jego oczach przygasł. Chciałam przemknąć niezauważona, ale stanął jak wryty, popatrzył na mnie i powiedział: - Musimy porozmawiać. - O czym? - zdumiałam się. Ale już złapał mnie za rękę i pociągnął do baru. Tam zamówił dwie filiżanki herbaty, wsadził nos w swoją i siedział bez słowa. Westchnęłam. Muszę przyznać, że oboje darzyliśmy się sympatią. Uważałam, że Ługański jest porządnym facetem, który wierzy, że świat można zmienić na lepsze, a ja, sama w nic nie wierząc, szanowałam cudzą wiarę. Dlaczego mnie lubił, nie wiedziałam, może coś we mnie wypatrzył? W końcu miał lepszy wzrok niż ja, chociaż nosił okulary. Kiedyś, gdy w czasie jednego z bankietów znaleźliśmy się obok siebie, z braku innych słuchaczy zaczął mi wykładać swoje teorie. Jestem wdzięcznym słuchaczem - jako człowiek leniwy nie lubię dużo gadać. Ługański zaangażował się w przemowę, a ja wbrew jego oczekiwaniom nie dałam drapaka. Potem powiedział, że mnie odprowadzi i kontynuowaliśmy rozmowę również po bankiecie: to znaczy on cały czas mówił, a ja szłam obok, zadowolona z ładnej pogody i przechadzki. W ramach wdzięczności poznałam go z Saszką, panowie przypadli sobie do gustu i potem jeszcze przez dwie godziny włóczyliśmy się po parku. Wtedy właśnie zaczęła się nasza przyjaźń. Teraz patrząc na jego smętną minę, usiłowałam zgadnąć, co to może oznaczać. Jak się wkrótce okazało, nie wróżyło to nic dobrego. Ługański podniósł głowę i oznajmił: - Potrzebuję twojej rady. - Z zasady nie daję rad. - Potrząsnęłam głową, a on się zasępił. - Daj spokój. Mówię poważnie. - Ja również. Kiepski ze mnie doradca. - Wszyscy wiedzą, że on cię słucha - rzekł Ługański, nie zwracając uwagi na moje słowa. - Kto? - zdumiałam się. - Dziadek. Porozmawiaj z nim. - O czym? Słuchaj, to już lepiej wbrew swoim zasadom dam ci radę, zupełnie bezsensowną, za to przyjacielską. Powiedz, co cię trapi, przyjacielu. Popatrzył na mnie uważnie i westchnął. - A ja myślałem, że mogę na ciebie liczyć. - Niesłusznie. - Mogłabyś mówić poważnie? - obraził się. - Pewnie tak, ale nie chce próbować. - Mój sąsiad zmarł tydzień temu, z przedawkowania. Chłopak miał szesnaście lat. Rodzice to porządni ludzie... - Zdarza się. - I w ogóle cię to nie martwi? - zdenerwował się. - To twój sąsiad, nie mój. Codziennie ktoś umiera z przedawkowania. - Właśnie. A my stoimy z boku i udajemy, że nas to nie dotyczy.

- Czego ty ode mnie chcesz? - Nie wytrzymałam. - Mam informacje, że ktoś w naszym mieście nieźle zarabia na handlu narkotykami, i to ktoś, kto powinien z tym walczyć. Muszę przyznać, że mnie zatkało. Nie każdy potrafi zachować świętą naiwność, gdy „siwizna włosy prószy". Może jednak mają rację ci, którzy mówią, że Ługański jest nawiedzony? - No i co? - zapytałam. - Jak to co? - oburzył się, a ja westchnęłam. - Narkotykami handluje się w każdym klubie nocnym, w każdej bramie, nawet w szkołach - gorączkował się. - Uważasz, że to normalne? - Nie uważam. Cały kraj walczy z tym problemem i my też nie zostajemy w tyle. Jak wynika ze statystyki, nasz okręg jest wśród najlepszych... - Przestań. - Dobrze, napijmy się herbaty. - Mam wiadomości o udziale konkretnych osób... - nie poddawał się. - I właśnie z tym byłeś u Dziadka? - Uśmiechnęłam się krzywo. Mogłam nie pytać, odpowiedź malowała się na jego twarzy. Dziadek na pewno wyraził gorzki żal z tego powodu, proponował, żeby połączyć wysiłki i zagadał Ługańskiego tak, że biedak pewnie zapomniał, z czym przyszedł i ocknął się dopiero w korytarzu. Dziadek jest mistrzem takich sztuczek, o czym świetnie wiedziałam. - Jestem pewien, że on nie zdaje sobie sprawy, jak źle to wygląda w rzeczywistości - powiedział ponuro Ługański. „A to już nieprawda - pomyślałam. - Dziadek zdaje sobie sprawę i to bardzo dobrze. I walczy z tym na swój sposób. Na przykład pilnuje, żeby jego procenty nie zawieruszyły się w cudzych kieszeniach. To straszliwa tajemnica, o której wie kilka osób, między innymi ja. Rzecz jasna, taki człowiek jak Ługański nie musi o tym wiedzieć, jeszcze by narobił szkód..." - Dobrze, porozmawiam z nim. - Obiecałam niechętnie. - Choć jestem pewna, że nie ma takiej potrzeby. Jest świetnie zorientowany we wszystkich problemach regionu, ale skończyć z tym złem można jedynie po połączeniu sił i długiej, wyczerpującej walce. - Kpisz sobie? - burknął Ługański. - Nie. Wiesz co, nie pchaj się do tej sprawy, od tego są specjalnie wyszkoleni ludzie, oni nawet mają pewne efekty. Niedawno kilka osób straciło ciepłe posadki, a Dziadek oficjalnie oznajmił, że już niedługo skończymy z korupcją. - Jednak sobie kpisz. - Machnął ręką, wstał i wyszedł, a mnie zrobiło się smutno. Dopiłam herbatę i poszłam do siebie. Nim zdążyłam rozgościć się we własnym gabinecie, jednocześnie zastanawiając, czym mogłabym się zająć, do pokoju wszedł Dziadek. Po tym, gdy ponownie zainstalowałam się tutaj, zjawiał się u mnie co najmniej raz dziennie. Może widok mojej twarzy działał na niego twórczo i pozytywnie, a może po prostu chciał się upewnić, że nie uciekłam i odpracowuję wydane na mnie pieniądze. - Cześć - rzucił, podszedł do biurka i oznajmił: - Pięknie wyglądasz. Skinęłam głową, nie chcąc się sprzeczać i denerwować go. Faktycznie nie wyglądałam źle, jednak kobiety rzadko bywają absolutnie zadowolone ze swojego wyglądu i pod tym względem nie jestem wyjątkiem. Dziadek zastanowił się i ucałował mnie po ojcowsku w czoło, a następnie usiadł w fotelu. Zaczęłam podejrzewać, że przyszedł tu nie bez powodu, ale on nie spieszył się z wyjawieniem przyczyny swojego przybycia, a ja go nie popędzałam. - Co słychać? - spytał dość obojętnie. Pytanie było retoryczne - Dziadek uwielbia takie pytania, a ja nie mam nic przeciwko nim, zwłaszcza że nie trzeba na nie odpowiadać. Mimo to oznajmiłam: - W mieście grasuje banda nastolatków na rolkach, kradną przechodniom telefony komórkowe. Nie spodobała mu się ta nowina.

- Ukradli ci komórkę? - Zmarszczył brwi. - Mnie nie. Ale byłam świadkiem takiego skandalu. - I co? - I nic. - Wzruszyłam ramionami. - Chwała Bogu, bo już się przestraszyłem, że skoczyłaś przywracać sprawiedliwość, zapominając, że w twoim stanie... - Kiedy tak mówisz, czuję się jak nieuleczalnie chora. - Martwię się o ciebie - westchnął i przyjrzał mi się uważnie. - Kiedy ostatnio widziałaś się z Ługańskim? - spytał łagodnie, ale ja stałam się czujna. Znając Dziadka, wiedziałam, że pytał nie bez powodu. - Przed chwilą - odparłam. Popatrzył spode łba, jakby się zastanawiał. Czasem, gdy zapominał się, jak teraz, jego spojrzenie stawało się twarde i nieustępliwe, a człowiek zaczynał kręcić się niespokojnie - ale ja ten etap mam już za sobą. - Odnoszę wrażenie, że on ci ufa - zauważył Dziadek. - Nie mam pojęcia dlaczego. - To akurat jasne. - Wzruszył ramionami. - Masz reputację porządnego człowieka, nie każdy może pochwalić się czymś takim. Słowa o mojej reputacji zdumiały mnie. Osobiście myślałam, że społeczeństwo uważa mnie - w najgorszym razie - za alkoholiczkę, w najlepszym za osobę źle wychowaną. Jeszcze dziwniejsze wydało mi się, że Dziadek o tym wspomniał, w dodatku takim tonem, jakby nie wątpił, że społeczeństwo ma absolutną rację. - Dzięki za dobre słowo - odparłam, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć, i rozciągnęłam usta w uśmiechu. Dziadek znowu sposępniał. - Nie błaznuj. - Nie będę. - I co tam Ługański? - W jakim sensie? Dziadek popatrzył na mnie jeszcze bardziej surowo, ale prawdopodobnie przypomniał sobie o moim stanie i głośno westchnął. - Był dzisiaj u mnie. Mówił ważne rzeczy, choć niektóre jego pomysły uważam za przedwczesne, a nawet za niestosowne. - W tej kwestii nie mogę się wypowiadać - zauważyłam z uśmiechem. - Piliśmy w barze herbatę, ale nie powiedział nic, co zasługiwałoby na uwagę. Dziadek na pewno mi nie uwierzył, chociaż patrzyłam na niego szczerze i uśmiechałam się otwarcie. Nie miał racji, nie wierząc mi: z mojego punktu widzenia Ługański naprawdę nie powiedział nic sensownego. - Bóg z nim - machnął ręką Dziadek. Albo nie przejął się Ługańskim, albo zrozumiał, że nic ze mnie nie wyciągnie. - Mam do ciebie prośbę, osobistą... - przerwał, a ja zademonstrowałam wzmożone zainteresowanie. - Zwróciła się do mnie moja dawna znajoma, może ją pamiętasz, Irina Nikołajewna Maksimowa. - Konstantynowna - poprawiłam. - Tak, oczywiście. Maksimowa pracowała u Dziadka w czasach, gdy nie zajmował jeszcze stanowiska we władzach, tylko był biznesmenem. Wysoka, przystojna brunetka, inteligentna i czarująca - rzecz jasna, Dziadek nie mógł nie zwrócić na nią uwagi, a ona nie mogła odmówić mu wielkiej miłości. Dziadek działał na kobiety jednakowo, bez względu na to, czy były brunetkami, czy blondynkami, czy mądre, czy głupie. Wszystkie gotowe były kochać go przez całe życie, ale jego ta perspektywa bynajmniej nie zachwycała, więc kolejne kobiety musiały zadowolić się dość krótkotrwałą uwagą. Jednak, jak już wspomniałam, Dziadek z

każdą z nich rozstawał się w przyjaźni, choć często kosztowało go to sporo nerwów. Z tego, co pamiętałam, Maksimowa rozwiodła się z mężem, a po rozstaniu z Dziadkiem próbowała się truć i do tej pory mieszkała sama. Dzięki temu zapamiętałam ją, w odróżnieniu od wielu innych ukochanych mojego przyjaciela, które dawno temu wyleciały mi z pamięci. Popatrzyłam na Dziadka: czas płynie, ale jakby nie dla niego. Plecy proste, ramiona szerokie, zmarszczki wokół oczu jedynie dodają mu uroku, a siwa grzywa - szlachetności. Trzeba przyznać, że po przekroczeniu sześćdziesiątki nadal był niezłym kandydatem na amanta. - No więc - kontynuował - tam jest jakaś dziwna historia z siostrą. Byłbym ci bardzo wdzięczny, gdybyś zorientowała się, o co chodzi. - Obdarzył mnie swoim przedwyborczym uśmiechem i zrozumiałam, że się nie wykręcę. - Dobrze - powiedziałam bez entuzjazmu. - A o co właściwie chodzi? - Nawet dokładnie nie wiem. Masz tutaj telefon, zadzwoń, spotkaj się z nią i dowiedz. Z tymi słowami wstał, jeszcze raz pocałował mnie w czoło i wyszedł. Zamyśliłam się. Dziadek nigdy nie odmawiał pomocy i wsparcia byłym kochankom, ale zaczęłam podejrzewać, że w tym przypadku złośliwie mąci mi w głowie. Cała ta sprawa pewnie nie jest warta funta kłaków, ale za to będę się miała czym zająć. Przypomniałam sobie Ługańskiego i posmutniałam, ale mimo wszystko wsunęłam do kieszeni kartkę z numerem telefonu Maksimowej. W zasadzie mogłam zadzwonić do niej od razu, ale uznałam, że to może zaczekać. Na początek chciałam załatwić sprawę z Wańką, a raczej z rolkarzami, i dlatego pół godziny później pojechałam do salonu Kati Samochinej, który mieścił się w śródmieściu w bardzo dobrym punkcie, między dwoma centrami handlowymi. Złote litery na fasadzie, w ogromnej witrynie cztery manekiny pomalowane na złoto i zielono prezentujące ostatnią kolekcję. Zatrzymałam się przed wystawą, usatysfakcjonowana skinęłam głową i weszłam do salonu. Dwie dziewczyny rzuciły się z powitaniem, z braku innych klientów całą uwagę skupiając na mnie. Byłam tu znana, kupowałam torebki, paski i inne drobiazgi, a w kreacjach od Samochinej często zjawiałam się na bankietach. Jedni uważali to za dużą odwagę cywilną, inni za przejaw białej gorączki. Gdy dziewczęta szczebiotały w najlepsze, zza szklanych drzwi wyłoniła się Kati - należałam do klientek, którymi właścicielka zajmowała się osobiście. - Cieszę się, że panią widzę - powiedziała, podając mi rękę, uścisnęłam ją. Samochina wymawiała swoje imię z akcentem na ostatniej sylabie i generalnie miała pociąg do egzotyki. Kąciki oczu podciągnięte do skroni, czarne włosy, proste i twarde, sięgały do ramion, upodabniając ją do Egipcjanki i kotki zarazem. Ruchy również miała kocie. Była niewysoka, miała skłonność do tycia, ale dzięki nieustającej pracy nad sobą wyglądała intrygująco i bez wątpienia elegancko. - Kawa, herbata? - zapytała. - Herbata - poprosiłam i weszłyśmy do niewielkiego gabinetu obok sali, gdzie Kati przyjmowała wybranych klientów. Jedna z pracownic przyniosła nam herbatę, Kati upiła kilka łyków i zapytała, czy nie zechciałabym obejrzeć jej kolekcji. - Oczywiście. - Uśmiechnęłam się szeroko. - Właśnie po to przyszłam. Następne pół godziny spędziłyśmy bardzo wartościowo - jak wszystkie kobiety uwielbiam ciuchy i czasu spędzonego na ich oglądaniu nie uważałam za zmarnowany. Kati nagle uśmiechnęła się i spytała: - Dobrze myślę, że jest pani w ciąży? - Bardzo to widać? - zaniepokoiłam się. - Cóż... - Wzruszyła ramionami. - Niedługo trudno będzie to ukryć. Zresztą, osobiście nie uważam, że należy takie rzeczy ukrywać.

Przyznałam jej rację i nagle pomyślałam o Tagajewie. Ciekawe, co powie, gdy dowie się o moim stanie? Weszłyśmy do sali i zajęłyśmy się kolekcją. W końcu uznałam, że teraz mogę już przejść do rzeczy, i spytałam: - Miała pani takie ładne plecaczki, zostały jeszcze jakieś? - Tak, proszę... Podeszłyśmy do witryny z plecakami, wskazałam ten z portretem Mao i spytałam: - Dobrze się sprzedają? - Nie za bardzo. - Uśmiechnęła się Kati. - Klienci wolą Che Guevarę. - Ale ktoś jednak kupił? - Szczerze mówiąc, sprzedaliśmy zaledwie dwa takie plecaki. - Komu? - zapytałam z uśmiechem, a Kati zastygła w napięciu. - Przecież nie pyta pani bez powodu? - odezwała się po chwili, podczas gdy ja z zainteresowaniem oglądałam plecak. - Nie. - Uśmiechnęłam się jeszcze szerzej, odwracając się do niej. - A mogę wiedzieć, o co chodzi? - Na mieście pojawiła się grupka nastolatków na rolkach, zabawiających się w ten sposób, że wyrywają przechodniom komórki z rąk. - A co ma do tego mój plecak? - Jeden z tych chłopców miał taki właśnie plecak. - To niemożliwe! - wykrzyknęła oburzona, a ja wzruszyłam ramionami. - Dlaczego? - popatrzyłam na nią uważnie. Moje spojrzenie ją speszyło, cofnęła się o dwa kroki, odwróciła i kontynuowała rozmowę, stojąc niemal tyłem do mnie. - Już powiedziałam, sprzedaliśmy tylko dwa takie plecaki i oba ludziom, którzy nie są naszymi stałymi klientami. Ani ja, ani moje dziewczęta ich nie znamy. Żeby zorientować się, że kłamie, nie trzeba było dogłębnej znajomości psychologii czy wielkiej bystrości. Kati nie umiała kłamać, poza tym tak się denerwowała, że to, co stało się chwilę później, nawet mnie nie zdumiało. Drzwi prowadzące do niewielkiego biura otworzyły się i do sali wszedł młody chłopak. Nie miał plecaka ani czapki z daszkiem, za to ten sam sweter. Zerknął na mnie z zainteresowaniem i uśmiechnął się. Na pewno mnie nie poznał, pewnie w ogóle nie zauważył mnie w tłumie na placu. Odpowiedziałam szerokim uśmiechem, Kati popatrzyła na mnie, potem na chłopaka i jakby się uspokoiła. - Mamo, jesteś zajęta? - zapytał chłopak. - Tak, zaczekaj w gabinecie - rzuciła nerwowo. Chłopak znów się do mnie uśmiechnął i wyszedł, a ja spytałam: - Syn? - Tak. ma na imię - Jak - Wład - odparła niespokojnie, ale mój jasny wzrok chyba nie wzbudził jej czujności, bo dodała chętniej: - Uczy się w college'u. Chce zostać projektantem. - Nic dziwnego - wzruszyłam ramionami. - No cóż, na mnie już czas, do widzenia. Poszłam do drzwi, Kati odprowadziła mnie, przyglądając się ostrożnie i chyba próbując odgadnąć, o czym myślę. Pomachałam jej ręką na pożegnanie, wsiadłam do samochodu, pojechałam do najbliższego zaułka i stamtąd wróciłam do salonu na piechotę. Wład najwyraźniej nie korzystał z wejścia głównego, skręciłam więc w podwórko, gdzie było wejście dla pracowników i usiadłam na ławce nieopodal. Pół godziny później drzwi otworzyły się i chłopak wyszedł. Gwizdnęłam, zwracając na siebie jego uwagę, odwrócił głowę, zobaczył mnie i w pierwszej chwili chyba chciał dać nogę.

Nawet wstałam, szykując się, żeby pobiec za nim, ale okazało się, że Wład jest rozsądnym chłopcem i choć niechętnie, jednak podszedł do mnie, tłumiąc pragnienie ucieczki. Z ponurą miną siadł obok. Czułam, że wszystko w nim kipi, pewnie miał już dość po rozmowie z matką, a tu jeszcze ja. - To coś w rodzaju protestu? - zaciekawiłam się. Tak naprawdę Wład i jego motywy zupełnie mnie nie interesowały, chciałam tylko, żeby Wańka odzyskał swój telefon. - Co? - burknął. Było jasne, że woli udawać idiotę, ale nie miałam na to ani czasu, ani ochoty. - Trzeba oddać chłopcu telefon. - Jaki znowu telefon? - Posłuchaj, cholerny buntowniku - powiedziałam łagodnie. - Na pewno mama cię uprzedziła, że potrafię każdemu zepsuć życie? No właśnie. Ale nawet ona mnie nie docenia. Panuje opinia, że jestem wyjątkową suką, a w tej kwestii akurat byłabym skłonna wierzyć ludziom. Powtarzam: telefon trzeba oddać. Wisi mi, jak to zrobisz, ale masz go oddać jeszcze dziś. Wstałam, żeby opuścić podwórko, i wtedy Wład odzyskał głos. - A co, to jakiś pani krewniak? - Poznaliśmy się parę minut po twoim wyczynie. - Przy słowie „wyczyn" skrzywił się niezadowolony; pomyślałam, że nie jest z nim jeszcze tak źle, i dodałam: - Po prostu nie lubię, gdy tacy jak ty okradają dzieci na ulicy. - Mnie ten jego telefon... - rzucił ze złością. - Tym bardziej - przerwałam. - Chciałeś się pobawić, a dla chłopaka to nie jest zwykła komórka, to pamiątka po ojcu, którego stracił. Jestem pewna, że takie rzeczy cię nie wzruszają, dlatego nie mam zamiaru grać na twoich uczuciach, po prostu daję ci zadanie: oddaj telefon jeszcze dziś. Nawet jeśli go wyrzuciłeś, niczego to nie zmienia. - Mogę mu kupić bardziej wypasioną komórkę - odparł. - Za forsę mamusi? Nie wątpię. Ja też mogę, w dodatku za własne pieniądze. Ale chłopak chce mieć ten telefon, który dostał od ojca - powiedziałam, wychodząc z podwórka. Wład wstał z ławki i krzyknął za mną: - A jeśli nie? Posłałam mu specjalny uśmiech, zarezerwowany dla dziennikarzy oraz na takie okazje, i przyspieszyłam kroku. Czułam się podle i nie miałam pojęcia dlaczego. No chyba nie przez spotkanie z tym maminsynkiem, miałam już okazję oglądać gorsze przypadki. Telefon pewnie wyrzucił, po co mu taki grat... Jednak nie wątpiłam w zdrowy rozsądek chłopaka, tacy jak on trzymają się zdrowego rozsądku, gdy tylko zaczyna chodzić o ich powodzenie, więc będzie musiał pogrzebać w koszach na śmieci i innych mało przyjemnych miejscach. Pewnie, że mógłby kupić taki sam telefon, tylko musiałby jeszcze przekonać chłopca, że to ten sam. A jeśli mimo wszystko oleje moje słowa? Czy naprawdę zacznę mu robić świństwa? I wtedy uświadomiłam sobie przyczynę podłego nastroju: zupełnie nie miałam na to ochoty. Miał utalentowaną matkę, której było mi żal, poza tym na pewno nie jest złym chłopakiem... Tak, zawsze to samo: albo matki szkoda, albo nicponia, który już sam nie wie, co ma robić z forsą tejże matki, a na świecie pojawia się coraz więcej gówna. W czasach gdy jeszcze lubiłam czytać książki, duże wrażenie zrobiła na mnie pewna wypowiedź. Zdaje się, że to Arystoteles proponował, żeby tych, którzy w czasie wojny domowej zachowują neutralność, uznać za najgroźniejszych przestępców i stracić. Wtedy wydawało mi się to okrutne i pozbawione sensu, a teraz byłam skłonna przyznać rację starożytnemu Grekowi. Najwięcej zła przynoszą ci, którzy nie zajmują żadnego stanowiska, nie stają po żadnej stronie. Świat leci w diabły, a my się pocieszamy, że to nie nasza sprawa. Niestety, nasza, i to jeszcze jak! A jeśli Wład nie odda dziś tego telefonu, to złapię go za rękę przy następnym wybryku, nawet gdybym miała krążyć za nim po mieście od rana do wieczora, złapię go za rękę, gwizdnę na dobre układy z matką i włożę maksimum wysiłku w to, żeby wsadzić go do więzienia. Wówczas ci, którzy

mnie nie lubią, będą mogli do epitetu „wyjątkowa suka" dodać coś równie miłego i to będzie mój mały wkład w harmonię wszechświata. Dziwne, ale poczułam się lepiej i podchodząc do samochodu, nie miałam już żadnych wątpliwości. Patrzyłam na świat z sympatią, chociaż bez optymizmu. Teraz mogłam się nawet spotkać z byłą miłością Dziadka. Wybrałam numer Maksimowej. - Słucham? - Irino Konstantynowna, tu Riazancewa. - Dzień dobry, Oleńko. Rozpłynęłam się w uśmiechu - niewiele osób tak do mnie mówi, więc było mi tym przyjemniej. - Igor Nikołajewicz prosił, żebym się z panią spotkała. - Tak, dziękuję bardzo, że pani zadzwoniła. Bardzo się martwię, chodzi o moją siostrę i nie mam pojęcia... Przepraszam, źe tak chaotycznie... Kiedy mogłybyśmy się spotkać? - Choćby zaraz. - Znakomicie. Jestem w sklepie na rogu Stolietowa i Hercena, jest tutaj miła kawiarenka... - Będę za piętnaście minut. Wszystkie stoliki w kawiarni były wolne, Maksimowa siedziała w pobliżu baru i paliła zerkając na drzwi wejściowe. Na mój widok uśmiechnęła się i pomachała ręką. Miała koło pięćdziesiątki i nie ukrywała swojego wieku, co nie przeszkadzało jej świetnie wyglądać. Wysoka, z piękną figurą i miłą, uśmiechniętą twarzą budziła sympatię wszystkich, a ja nie stanowiłam wyjątku. - Mój Boże, Oleńko, jak pani ślicznie wygląda! - Klasnęła w ręce, wstała i pocałowała mnie. - Dosłownie pani rozkwita! Tak, szczęście upiększa kobietę... Już zaczęłam się zastanawiać, jakież to szczęście miałoby mnie upiększyć, gdy doznałam olśnienia: Irina Konstantynowna na pewno wie, że ja i Dziadek mieszkamy teraz razem, że się - że tak powiem - złączyliśmy w ekstazie, a czymże to jest, jak nie szczęściem? Muszę zacząć chodzić z ponurą mmą, bo w przeciwnym razie cała żeńska część miasta zacznie mi zazdrościć. - Jak tam pani sprawy? - zapytała, ściskając mi rękę. - Doskonale. Mogłabym opowiadać o tym godzinami, ale obawiam się, że szybko by to panią zmęczyło, więc lepiej porozmawiajmy o pani siostrze. - Tak, oczywiście, oczywiście - powtórzyła, spoważniała i zamilkła. Pewnie zbierała siły albo zastanawiała się, od czego zacząć. Dzięki temu miałam czas, żeby złożyć zamówienie, po czym z uwagą przygotowałam się do słuchania. - Nawet nie wiem, jak to wytłumaczyć. - Wzruszyła ramionami. - Moja siostra, Nina Konstantynowna Zotowa... Zna ją pani? - Nie - pokręciłam głową. - Jej nieboszczyk mąż był prezesem banku. - Grigorij Piotrowicz? - Tak. Widzi pani, zmarł rok temu i zostawił Ninie i córce spore pieniądze, dlatego wydaje mi się, że... że moja siostra jest szantażowana - wypaliła, popatrzyła na mnie przepraszająco i zamilkła. - Irino Konstantynowna, niech pani opowie wszystko ze szczegółami. Dlaczego pani tak pomyślała i kto, według pani, miałby ją szantażować? - Szczerze mówiąc, sama nie wiem. Gdybym miała jakieś bardziej konkretne podejrzenia... Ale ja czuję, czuję, że dzieje się coś dziwnego. Nina bardzo się zmieniła. Poza tym, ta dziewczyna, która zjawiła się u nich w domu, zachowuje się bezczelnie. - Jaka dziewczyna? - zapytałam cierpliwie. - O to właśnie chodzi. To rzekomo siostrzenica Grigorija Piotrowicza, ale wcześniej nic o niej nie wiedziałam i jestem

pewna, że Nina również. Grigorij Piotrowicz był sierotą, jego rodzice zginęli, gdy miał osiem lat, wychowywała go babcia, która zmarła lata temu. Żadnych innych krewnych nie miał, w każdym razie nic o tym nie wiedziałyśmy. Ani na weselu Griszy i Niny, ani później, przez całe dwadzieścia trzy lata ich wspólnego życia nikt z krewnych nigdy się nie pojawił. A tu nagle pół roku po śmierci Griszy zgłasza się ta dziewczyna, która rzekomo jest córką jego ciotecznej siostry. - I co, domaga się spadku? - Chyba nie. Zresztą, z tego, co wiem, to niemożliwe. Wszystko przeszło na żonę i córkę, a cioteczna siostrzenica to daleka rodzina, więc jakiekolwiek roszczenia... - No to co panią tak niepokoi? - Jestem przekonana, że ona nie jest żadną krewną. - Załóżmy. Ale to akurat łatwo sprawdzić. - Właśnie o to chodzi, że Nina nie chce o tym słyszeć! Twierdzi, że Julia Bokowa, bo tak się nazywa, jest krewną Griszy, zameldowała ją w swoim domu, pomogła dostać się na uniwersytet i teraz chyba Julia będzie u nich mieszkać co najmniej przez pięć lat. - Jeśli pani siostrze to nie przeszkadza... - Olu, no przecież ja widzę, że z siostrą jest coś nie tak. Jest dla tej dziewczyny zbyt miła, czasem nawet o wiele bardziej niż dla własnej córki, no i widzę, że cierpi. Mnie nie oszuka, za dobrze ją znam. Ta Julia nie jest żadną krewną, w ogóle nie wiadomo, skąd się tu wzięła. - Ale pani siostra twierdzi, że to krewna jej męża? - Tak jest. Doszłam do wniosku, że siostrę ktoś szantażuje i tę dziewczynę podsunięto jej nie bez powodu. Rozumie pani? - Mniej więcej. - Nina nie chce rozmawiać ze mną na ten temat. Rozmawiałam z Lenoczką, to jej córka, ale ona też nic nie rozumie, ma wrażenie, że jej matkę ktoś zaczarował. Nina trzyma tę dziewczynę w domu, choć nic nie stoi na przeszkodzie, żeby przeniosła się do akademika, nakupiła jej ubrań, daje pieniądze, a wczoraj wspomniała o kupnie samochodu, bo Julia ma daleko na uniwersytet. To nieprawdopodobne! - Tak, miłość do siostrzenicy nieżyjącego męża to faktycznie coś nieprawdopodobnego - skinęłam głową. - No właśnie, a tu jeszcze ten typ... - dodała i nie czekając na moje pytanie, wyjaśniła: - Spotkałam go w domu siostry mniej więcej tydzień przed zjawieniem się Julii. Przyjechałam do siostry i w drzwiach zderzyłam się z mężczyzną. Tak na oko mógł mieć z sześćdziesiąt lat, a twarz... widzi pani... no, jednym słowem, nieprzyjemna. Tak mi się jakoś niepewnie ukłonił, a spojrzenie miał takie... jakby trzymał kamień za pazuchą. Zdziwiłam się wtedy: kto to jest? Znam wszystkich znajomych siostry, mamy ze sobą bardzo bliski kontakt, więc... Pomyślałam, że może to jakiś robotnik, może na przykład przyjechał naprawić telewizor... Miałam zapytać Ninę, kto to taki, ale była w bardzo złym stanie... Od pogrzebu Griszy tak nie wyglądała. Była dosłownie rozbita, rozumie pani? I nie chciała nic wyjaśniać. Powtarzała tylko: wszystko w porządku. A potem zjawiła się ta Julia, siostra zaczęła się dziwnie zachowywać i nadal nie chce niczego wyjaśnić... A przecież musi być jakiś powód! Nie wiedziałam, do kogo się zwrócić i w końcu zadzwoniłam do Igora... Nikołajewicza - dodała szybko, zerkając na mnie. - A on powiedział, że pani na pewno mi pomoże. Oleńko, tak na panią liczę. - Westchnęła i znów uścisnęła mi rękę. - Rozumie pani, na milicję z taką historią nie pójdę, poza tym... Boję się. Widzę tylko jedno wytłumaczenie zachowania siostry: szantaż. I jeśli zwrócę się na milicję... to może tylko pogorszę całą sprawę? Rozumie pani? - Ma pani absolutną rację, na milicji raczej nie przejmą się pani historią, oni i tak mają mnóstwo pracy. Dobrze, spróbuję się czegoś dowiedzieć o tej dziewczynie. Nazywa się Julia Bokowa? Ile ma lat? Skąd przyjechała?

- Z Jekaterynburga, ma dwadzieścia lat. Wie pani, co mi teraz przyszło do głowy? A może sama oceniłaby pani sytuację? Bo może ja... jakby to powiedzieć... może przesadzam? Jeśli powie pani, że nie zauważyła nic podejrzanego... będę tylko szczęśliwa. - Dobrze - zgodziłam się. - Ale jak pani to sobie wyobraża? - Ależ bardzo prosto. Pojedziemy od razu do mojej siostry - Irina Konstantynowna spojrzała na zegarek. - Przedstawię panią jako moją znajomą. Siostra nie będzie zadawać żadnych pytań, ona zawsze jest rada gościom. No to jak? - Uśmiechnęła się. - Przyjechała pani samochodem? - Nie, taksówką. - W takim razie zapraszam do mojego samochodu. Jak wyglądał mężczyzna, z którym zetknęła się pani w domu siostry? - spytałam już po drodze. - Potrafi go pani opisać? - Owszem - potwierdziła. - Sześćdziesiąt lat, niewysoki, pulchny, twarz spuchnięta, brwi... takie gęste i sterczące, oczy jasne, a spojrzenie... ostre, kłujące. Za to usta małe, niepasujące do takiej twarzy, nawet pomyślałam, że ma babskie usta. Ubrany zwyczajnie, spodnie, stary sweter, znoszona kurtka. Tak zwykle wyglądają emeryci, ale jak na emeryta miał zbyt kłujące spojrzenie. I na mieszkanie siostry patrzył tak, jakby myślał: niedługo tu będziecie urzędować. Może pani powiedzieć, że fantazjuję, ale wtedy wydawało mi się, że czytam w jego myślach, tak wyraźny był jego wzrok. Siostra Iriny mieszkała w modnej dzielnicy nad rzeką, ale jej dom na tle innych przypominających pałace przywódców afrykańskich, prezentował się raczej skromnie. Piętrowy, z dużą werandą, otoczony niskim kutym ogrodzeniem (sąsiedzi otaczali się murem wyższym od człowieka), brama, furtka, krzaki róż. Ziemia była tu droga i domy przytulały się do siebie. Zatrzymałam się przed bramą. Gdy wysiadłyśmy z samochodu, na ganku zjawiła się kobieta; na pierwszy rzut oka zupełnie niepodobna do Iriny Konstantynowny, ale gdy podeszła bliżej, stało się jasne, że to faktycznie jej siostra: takie same oczy, ta sama maniera uśmiechania się kącikami ust. - Dzień dobry - powiedziała, całując Irinę w policzek i z zainteresowaniem zerkając na mnie. - Nie masz nic przeciwko, że tak wpadłyśmy bez uprzedzenia? To Ola, pracuje u Igora Nikołajewicza. Spotkałyśmy się w sklepie, właśnie planuje kupić dom, no to pomyślałam, że na początek przywiozę ją do ciebie, niech obejrzy okolicę... - Cóż, dzielnica porządna, sąsiedzi solidni, jeśli nie szokują pani ceny, to może pani śmiało kupować - uśmiechnęła się Nina. Pokonałyśmy już schody i weszłyśmy do przestronnego holu. Rozejrzałam się i zastanowiłam: co skłania ludzi do mieszkania w takim domu? To znaczy, dom był wspaniały, ale dla trzech osób stanowczo zbyt duży. W moim straszliwym dwupoziomowym mieszkaniu z trudem udało mi się zagospodarować kuchnię, sypialnię i salon. Spalam głównie w salonie - sypialnię mam na piętrze, a mój pies nienawidzi schodów. W mieszkaniu Dziadka też prawie nie wchodziłam na piętro. Musiałam oderwać się od tych myśli - weszłyśmy do stołowego i Nina Konstantynowna spytała, czego się napiję, kawy czy herbaty. Otrzymałam filiżankę herbaty i zaczęłam pleść, jak marzę o tym, żeby zamieszkać w sąsiedztwie; po chwili inicjatywę przejęła Irina Konstantynowna, a ja potem już tylko kiwałam głową. Dały się słyszeć kroki i w stołowym zjawiła się dziewczyna w wieku dwudziestu lat w ultrakrótkiej mini i kusej bluzeczce z cekinami. W nieuchwytny sposób przypominała woltyżerkę z cyrku: krótkie włosy, zadarty nos i gruba warstwa fluidu, który nie zdołał ukryć pryszczy na czole i policzkach. W spojrzeniu dziewczyny była jednocześnie bezczelność i przestrach, jakby się bała, że lada moment wystawią ją za drzwi bez słowa wyjaśnienia. Po minie Iriny Konstantynowny domyśliłam się, że to właśnie jest Julia.

- Zaraz będzie kolacja - powiedziała Nina, zerkając z uśmiechem na dziewczynę i odwróciła się do mnie. - To moja siostrzenica Julia, studiuje na naszym uniwersytecie. A to Olga Siergiejewna. - Widziałam panią wczoraj w telewizji - odezwała się niespodziewanie niskim głosem. - Jest pani jakąś szychą w administracji? - Zupełnie nieznaczącą. - Skinęłam głową. - Nawet nie szychą, zaledwie małym pryszczykiem. Na wzmiankę o pryszczach dziewczyna skrzywiła się, obiecałam sobie uważniej dobierać słowa. - Nie będę jadła kolacji - burknęła Julia. - Przejdę się. - Sama? - zapytała łagodnie Nina, czułe spojrzenie zwrócone na dziewczynę nie wyglądało na udawane. - A co, mam się opowiadać? - zapytała Julia. - Oczywiście, że nie. Po prostu się niepokoję. Wzgardliwy uśmiech na twarzy Julii stał się jeszcze wyraźniejszy. Dziewczyna nalała sobie herbaty, usiadła w fotelu, założyła nogę na nogę i ściągnęła brwi. - A gdzie Lena? - spytała gospodyni. - Pojęcia nie mam. - Myślałam, że pójdziecie razem. - Ona uważa, że nie pasuję do jej towarzystwa. - Głupstwa... - Nie jestem kretynką - odparła gwałtownie Julia. - Jej przyjaciele specjalnie zaczynają gadać przy mnie po angielsku, żeby mi udowodnić, że jestem nikim. Oni pokończyli szkoły, a ja przyjechałam tu z dzikiej głuszy. - Nie przesadzaj. Jestem pewna, że nic podobnego nie przyszłoby im do głowy - zaprotestowała łagodnie Nina. - Tak czy inaczej, nie znoszę ich. Udają nie wiadomo kogo... Złota młodzież, psia ich mać. - Zdaje się, że prosiłam... - zaczęła Nina, a dziewczyna demonstracyjnie wstała i z wysuniętym podbródkiem szybko wyszła ze stołowego. - Przepraszam - gospodyni odwróciła się do nas. - Nie rozumiem, dlaczego to znosisz - nie wytrzymała jej siostra. - Daj spokój. Wszystkie dziewczęta są takie same w tym wieku. Poza tym śmierć matki, przeprowadzka... Obce miasto, obcy ludzie... - Właśnie. Mogłaby się przynajmniej normalnie zachowywać, skoro już mieszka w twoim domu. - Jeszcze trochę i wszystko się ułoży, zaprzyjaźnią się z Lenoczką... Odniosłam wrażenie, że Nina przekonuje raczej siebie niż nas. Westchnęła, jakby odrywając się od swoich myśli, i uśmiechnęła się. Podeszłam do okna i chcąc trochę rozładować napięcie, powiedziałam: - Piękny widok. - Tak, to bardzo ładna okolica... Wtedy moją uwagę przykuła samotna postać, która zjawiła się na pustej ulicy. Młody chłopak, w którym bez trudu rozpoznałam Włada, szedł szybko w stronę domu Zotowych, ale nagle zamarł: spojrzał na mój samochód, cofnął się, a potem szybko skręcił w zaułek. „Ciekawe" - pomyślałam, omal nie mówiąc tego na głos, i przesunęłam się w prawo, żeby nie stracić chłopaka z oczu. Irina Konstantynowna z pasją zachwalała uroki okolicy, więc mogłam spokojnie kontynuować obserwację. Wład, nadal z ponurą miną, zadzwonił do kogoś z komórki. Nim zdążył schować telefon do kieszeni, z furtki domu wyszła dziewczyna, niewysoka, szczupła blondynka w obcisłych spodniach. Wład podszedł do niej, powiedział coś, wskazując mój samochód. Dziewczyna stała tyłem do mnie ze spuszczoną głową, nie

patrzyła na Włada. W końcu wzruszyła ramionami i zawróciła do furtki, i wtedy nagle podniosła głowę i spojrzała w moją stronę. Nasze spojrzenia spotkały się, dziewczyna odwróciła wzrok i chwilę później zniknęła z mojego pola widzenia. - To moja córka - usłyszałam, Nina stała obok mnie, przyglądając mi się z lekkim uśmiechem. - Piękna dziewczyna - odparłam z szerokim uśmiechem. - Uczy się? - Tak, jest w jedenastej klasie. Chciałaby pani obejrzeć dom? - zaproponowała i odwróciła się do siostry. - Iro, bądź tak dobra, powiedz Jekatierinie Władimirownie, żeby nakryła do stołu. - Dobrze - skinęła głową Irina Konstantynowna, nieco zakłopotana. - Tutaj jest salon - oznajmiła Nina, idąc przez hol. - Okna wychodzą na ogród. Co prawda, jest tak mały, że trudno go nazwać ogrodem, ale zawsze... Weszłyśmy do salonu z białym fortepianem przy oknie. - Jestem muzykiem z wykształcenia - wyjaśniła gospodyni. - Ale teraz rzadko siadam do instrumentu... Jest pani rzecznikiem Kondratiewa, prawda? Spotykałyśmy się już, pewnie pani nie pamięta. Gdy mąż żył, zapraszano nas na wszystkie bankiety, a teraz chyba wszyscy o mnie zapomnieli. - To można łatwo naprawić. - Uśmiechnęłam się. - Niech się pani nie trudzi. Mieszka pani z Kondratiewem? Jestem pewna, że siostra o tym wie. Czy on faktycznie ma zamiar kupić tu dom? - Dlaczego nie? - Wzruszyłam ramionami. - Niech pani da spokój, po co mu to? - To dobra inwestycja. - Olgo... Siergiejewna, tak? Nie wiem, co naopowiadała pani moja siostra, ale u mnie wszystko jest w porządku i nie chcę, żeby ktokolwiek wtrącał się do moich spraw. - Nawet nie próbowałam - odparłam bardzo łagodnie, a ona pokręciła głową. - I nie potrzebuję pomocy. Rozumie pani? Siostra nie lubi Julii i wymyśla Bóg wie jakie sensacje. Widzi pani, Julia jest córką siostry mojego męża. Kiedyś on i siostra poważnie się pokłócili i przez długi czas nie utrzymywali kontaktów; to się czasem zdarza między krewnymi. Kilkakrotnie mąż chciał odnowić kontakt, ale w ostatniej chwili się wycofywał, bał się, że ona nie będzie chciała go znać. Siostra męża żyła bardzo skromnie, sama wychowywała córkę, jej mąż zmarł i Grisza mógłby jej pomóc, ale... Trudno to wszystko wyjaśnić, sama nie do końca go rozumiałam. Teraz, gdy i Grisza, i jego siostra nie żyją, uważam za swój obowiązek pomóc temu dziecku. Myślę, że pewna część pieniędzy męża prawnie jej się należy i jestem pewna, że Grisza by mnie poparł. - Ma pani prawo postąpić tak, jak pani uzna za stosowne. - Postanowiłam zakończyć rozmowę. - Mam nadzieję, że zrozumiała mnie pani i nie będzie się wtrącać do naszych spraw. Niepotrzebnie to powiedziała. Aż do tej chwili byłam skłonna jej wierzyć - mąż czuł się winny, że żył na wysokiej stopie, podczas gdy siostra cierpiała biedę i Nina Konstantynowna po jego śmierci postanowiła przez wzgląd na pamięć małżonka pomóc sierocie, żeby na tamtym świecie czuł się bardziej komfortowo. Jednak w jej ostatnim zdaniu wyczułam jawny niepokój, nawet strach. Było jasne: to wszystko nie jest takie proste. W tym momencie do pokoju weszła Irina Konstantynowna. - No i jak, podoba się pani dom? - zapytała, patrząc to na mnie, to na siostrę. - Wspaniały - odparłam i wyszłyśmy z salonu. Później oglądałyśmy dom we trójkę, a wkrótce potem pożegnałam się. Irina Konstantynowna została z siostrą, co było mi bardzo na rękę. Pomyślałam sobie, jak to się czasem dziwnie składa... Niespodziewanie zjawiłam się w tym domu i okazało się, że córka gospodyni zna Włada. Najprawdopodobniej dziewczyna należała do towarzystwa rolkarzy i Wład przyjechał uprzedzić ją o mojej wizycie i groźbach, a widząc mój samochód, nie odważył się wejść do domu. Wyglądał na ponurego i zakłopotanego.

Wszystko było niby jasne, ale jakie to jednak dziwne, że ludzie spotykają się tak przypadkiem... Pokręciłam głową i zauważyłam siostrzenicę Zotowej - Julia szła przede mną szybkim krokiem. Przyhamowałam i zatrąbiłam, dziewczyna odwróciła się i stanęła, czekając, aż podjadę. - Chcesz, to cię podwiozę? - zaproponowałam, otwierając drzwi. Wzruszyła ramionami i siadła obok mnie. Ruszyłam i spytałam: - Dokąd się wybierasz? - Na plac Soborowy. - Wspaniale, to po drodze. Dziewczyna uśmiechnęła się kwaśno i spytała: - Chce pani ze mną pogadać? - O czym? - Uniosłam brwi. - Niech pani nie udaje. Akurat by mnie pani podwoziła, gdyby nic pani ode mnie nie chciała. - Interesujące - zaśmiałam się. - Nikt ci nigdy nie mówił, że czasem przyjemnie jest zrobić dobry uczynek, zwłaszcza jeśli to nic nie kosztuje? - Nie wygląda pani na dobrą wróżkę - prychnęła. - Tak? A na kogo wyglądam? Dyplomatycznie wzruszyłam ramionami. - Na człowieka, który nikomu nie przepuści. - No to porozmawiajmy - zgodziłam się. - Porozmawiajmy. Po co panią Irka przyciągnęła? Żeby mnie szpiegować? - Nie wpadaj w megalomanię. - Ona mnie nie znosi. - Może ma powód? - To miał być żart? - Dziewczyna skrzywiła się. - Po prostu szkoda jej pieniędzy, a przecież to nie jej forsa. A ja o nic nie prosiłam, Nina sama mi je wciska. A w tym ich domu też wcale nie miałam ochoty mieszkać, w akademiku weselej, ale ona nie chce mnie puścić. Rozumie pani? Więc mnie ta ich forsa... Szlag by trafił tych krewnych - dokończyła niespodziewanie. - Co ci się nie podoba? - zdumiałam się. - Przecież w każdej chwili możesz się przenieść do akademika. - Właśnie że nie mogę. Ona płaci za moją naukę, to płatne studia. Mam problemy z angielskim, a Lenka jeszcze mówi, że na płatnych studiach uczą się tylko debile. - Zobaczymy, gdzie sama będzie studiować - rzuciłam złośliwie. - Nie chcę się z nimi kłócić - powiedziała poważnie Julia. - Potrzebuję pieniędzy na studia, a swoich nie mam, więc muszę wytrzymać. Tylko że z krewnymi nie da się wytrzymać. - Tak mówisz, jakby... - Nie znoszą mnie - przerwała mi. - Wszyscy. Nina też tylko udaje. No bo po co jej jestem potrzebna, skoro mnie nie zna i skoro mój wujek umarł? - Może po prostu chce zrobić dobry uczynek. - A ja myślę, że może wujek zostawił jakiś spadek i oni teraz mącą mi w głowie i trzymają przy sobie, żebym się do niczego nie pchała. - Można się łatwo dowiedzieć się, czy był jakiś spadek - zaoponowałam. - Chcesz, to ci pomogę? - Co pani taka dobra? - spytała czujnie. - Żebyś się nie dręczyła. No, to jak? - Nie trzeba - potrząsnęła szybko głową, jakby nagle czymś przestraszona. - Matka wspominała ci coś o swoim bracie? - spytałam cicho. - Nie. - A jak cię znalazła? - Kto? - Nina Zotowa, któżby inny? - Nie wiem. Przysłała list, zaprosiła, żeby przyjechać. - Nina przysłała list?

- Oczywiście. - Dziewczyna popatrzyła na mnie spode łba i zaczęła się kręcić, jakby moje pytania przestały jej się podobać. - Przyjechałaś tu sama? - A co, myśli pani, że mam kupę krewnych? Matka umarła... Wie pani co, niech się pani tutaj zatrzyma. - Chyba chciałaś jechać na plac? - zdumiałam się. - Odechciało mi się - burknęła Julia, zatrzymałam się i prędko wysiadła. Było jasne, że chciała zachować w tajemnicy okoliczności zjawienia się w naszym mieście. Oczywiście, teraz stały się one dla mnie podwójnie interesujące. Dlatego zaparkowałam przed kawiarnią i bez pośpiechu poszłam za Julią. Skręciła w Miczurińską, ja też skręciłam i dotarłyśmy do parku Puszkina. Dochodząc na miejsce, Julia podeszła do głównego wejścia, a nie, jak planowała, do placu Soborowego, do którego stąd było dość daleko. Widocznie zmieniła plany... Weszła do parku i zaczęła szybko iść aleją, rozglądając się na boki. Poszłam równoległą alejką, żeby mnie nie zauważyła, rozdzielały nas drzewa i krzaki, ale nie na tyle, żebym mogła ją zgubić. Dziewczyna szła teraz wolniej, a ja przeciwnie, przyspieszyłam i minutę później byłam już przy fontannie. Tu zawsze kręciło się dużo ludzi, liczyłam, że zgubię się w tłumie. Gdy znów zobaczyłam Julię, stała nieopodal w towarzystwie ciemnowłosego mężczyzny, ubranego w wytarte dżinsy i koszulę, którą już dawno należałoby uprać. Dziewczyna uśmiechała się kokieteryjnie, chłopak przesunął się w lewo i teraz mogłam zobaczyć jego twarz. Miał kaukaski wygląd i tak na oko ze dwadzieścia siedem lat. Dla Julii był trochę za stary, poza tym jego wygląd pozostawiał wiele do życzenia, ale, o gustach się nie dyskutuje. Mężczyzna objął ją, jego ręka wsunęła się pod krótką spódniczkę, Julia odepchnęła go i zaśmiała się, najwyraźniej ta samowola jej się podobała. Zrozumiałam, że to randka. Dziewczyna nagle spoważniała i zaczęła wyjaśniać coś mężczyźnie, on skinął głową i objęci poszli do bocznego wyjścia. Niedługo potem stało się jasne, że jednak idą w stronę placu Soborowego. Szłam za nimi w odległości dwudziestu metrów, niespecjalnie się kryjąc - byli zbyt zajęci sobą, żeby zwrócić na mnie uwagę. Nie słyszałam, o czym rozmawiają, ale ich paplanina pewnie by mnie nie zainteresowała, najwyraźniej był to szczebiot zakochanych, ciekawy tylko dla nich samych. Do placu był jeszcze kawałek, gdy Julię nagle ktoś zawołał. Wystraszona odwróciła głowę, zatrzymała się, a ja zobaczyłam, że podchodzi do niej mężczyzna z gniewnym wyrazem twarzy. Mógł mieć z sześćdziesiąt lat, niewysoki, pulchny, z krzaczastymi brwiami - prawdopodobnie to właśnie jego Irina Konstantynowna zastała w domu siostry. Wyglądał całkiem zwyczajnie, jeśli nie liczyć gniewnego wyrazu twarzy. Bardzo szybko wyjaśniło się, że jego niezadowolenie odnosi się do przyjaciela dziewczyny. Mężczyzna starał się nie patrzeć w jego stronę i ostentacyjnie go ignorował - chyba wybranek Julii zupełnie mu się nie podobał, co było dla mnie całkiem zrozumiałe. Nie wiedziałam tylko, kim on jest dla Julii, skoro dziewczyna była sierotą. Julia chyba ucieszyła się na jego widok, jej przyjaciel odsunął się na kilka metrów i leniwie oglądał przechodniów; rozgrywająca się obok niego scena najwyraźniej niewiele go obchodziła. Im dłużej obserwowałam starszego pana, tym bardziej gubiłam się w domysłach. Nie wyglądał na szantażystę, jednak tylko na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie dobrodusznego dziadka, który przyłapał wnuczkę na hańbiącym zajęciu. Było w nim coś... coś takiego, co wzbudzało czujność - tak właśnie pomyślałam po chwili zastanowienia. Władcze gesty i spojrzenia, choć jednocześnie wydawał się jakiś zgnębiony, a zarazem urażony. Tak, to było chyba najlepsze określenie. Jednym słowem, starszy pan zaintrygował mnie ze względu na te sprzeczne cechy.

Nadal się gniewał, Julia powiedziała coś do chłopaka, wzięła starszego pana pod rękę i poszła razem z nim do parku. Jej przyjaciel patrzył na to zirytowany, został na miejscu, a potem zanurkował w najbliższą bramę. Tymczasem Julia i tamten poszli pod rękę przez plac. Mężczyzna wyraźnie się uspokoił, teraz wyraz jego twarzy zmienił się, mówił głównie on, a Julia od czasu do czasu kiwała głową, jakby przytakując, choć miała dość kwaśną minę. Powiedziałabym, że pouczenia były jej nie w smak, ale nie protestowała, zresztą to były tylko moje fantazje, nie słyszałam, o czym rozmawiają, jedynie obserwowałam ich zza drzew. Powędrowali do kawiarni przy placu i spędzili tam pół godziny, wyszli razem i pożegnali się przy wyjściu. Mężczyzna poszedł w jedną stronę, Julia w drugą wystukując numer na klawiaturze telefonu. Byłam pewna, że dzwoni do swojego przyjaciela. Zastanowiłam się, kto interesuje mnie bardziej, chłopak czy starszy człowiek; uznałam, że ten drugi i poszłam za nim. Trzymałam się blisko, bojąc się, że go stracę, ale ostrożność była zbędna, mężczyzna wsiadł do taksówki, która wtopiła się w strumień samochodów. Jak na złość nie było żadnej innej. Złapałam więc okazję, ale straciłam dużo czasu. Dojechałam do hotelu „Przyjaźń", ale zrozumiałam, że go zgubiłam i wróciłam do swojego samochodu. Gdy skręciłam z placu, znów zobaczyłam Julię w towarzystwie tamtego młodzieńca. Szli objęci, jednak Julia wyglądała na zamyśloną i chyba nie słuchała, co, mówi jej przyjaciel, choć gadał jak nakręcony. Szli w stronę bazaru, powoli jechałam za nimi. Dwadzieścia minut później weszli do gruzińskiej restauracji „Terek". Knajpka słynęła ze wspaniałych szaszłyków i przychodzili tu nie tylko rodacy właściciela, zjeżdżali się smakosze całego miasta, z czego gruzin był bardzo dumny. Byłam tu ze dwa razy i znałam właściciela, co w tej chwili wyjątkowo mi się przydało. Zostawiłam samochód na sąsiednim podwórku, żeby Julia go przypadkiem nie zobaczyła i weszłam do lokalu przez wejście służbowe. Facet, mniej więcej dwudziestoletni, spojrzał na mnie uważnie i bez słowa zanurkował w najbliższe drzwi. Minutę później wyszedł stamtąd, gruby mężczyzna w nieokreślonym wieku, rozłożył ręce w powitalnym geście i uśmiechnął się radośnie. - Jaki dziś piękny dzień! Jakże się cieszę, że panią widzę. - Wzajemnie. - Starałam się być równie uprzejma. Kuchnię od sali oddzielała drewniana krata, owinięta sztucznym pnączem, to właśnie tutaj nakrył dla mnie właściciel. Julia ze swoim przyjacielem siedziała przy stoliku w głębi sali. - Zaraz panią poczęstuję szaszłykiem, palce lizać - rozpływał się gospodarz, cmokając z uczuciem. - Dziękuję - odparłam i skinęłam głową w stronę sali. - Zna pan tego chłopaka, który siedzi z ciemnowłosą dziewczyną? Spojrzał we wskazanym przeze mnie kierunku, popatrzył na mnie i od razu spoważniał. - Alika? A co się stało, szanowna? - Na razie nic. Rodzice dziewczyny są niezadowoleni z tego, jak córka spędza czas. - Ach. - Pokręcił głową ze współczuciem. - Bieda z tymi dziećmi. Rodzice to znani ludzie? Zignorowałam to pytanie i zadałam swoje: - Co sprowadziło tego młodego człowieka do naszego miasta? - Co sprowadziło? - Westchnął mój rozmówca. - Pomaga krewniakowi, który handluje na rynku. Porządny człowiek, szanowany. - Nie wątpię. Czyli handluje. Czym? To proste pytanie zakłopotało właściciela knajpki. - Jak wszyscy. - Wzruszył ramionami. - Owoce, warzywa, różne takie... Może nakryć do stołu? Szaszłyk doskonały i wino domowe...

- Dziękuję, innym razem. O moim zainteresowaniu chłopakiem lepiej nie rozpowiadać. Rozumie pan? - To się rozumie samo przez się! - odparł urażony. Oboje byliśmy pewni, że o moim zainteresowaniu dowiedzą się jeszcze dziś wszyscy, którzy powinni o tym wiedzieć. - No cóż, wszystkiego dobrego. - Pożegnałam się i poszłam do drzwi. Właściciel uznał za konieczne odprowadzić mnie do wyjścia. - Zawsze jest pani u nas miłym gościem... - dodał na pożegnanie. Mogłam sobie stąd pójść, ale zamiast tego usiadłam na ławce na sąsiednim podwórku, skąd świetnie widać było wejście do zakładu. Mniej więcej godzinę później z knajpki wyszła Julia ze swoim przyjacielem. Dziewczynie wyraźnie poprawił się humor, teraz wisiała Alikowi na ramieniu i uśmiechała się do niego szczęśliwie. - Nie na darmo gospodarz jest dumny ze swojej kuchni - prychnęłam. Parka szła ulicą i skręciła do prywatnego domu. Drewniany parterowy budynek wyglądał na stary, ale za to otaczał go dwumetrowy płot. Westchnęłam, ruszyłam wzdłuż ogrodzenia i wkrótce znalazłam się w wąskim przejściu między dwoma domami. Dalej była sterta desek i blaszany garaż; wdrapanie się na niego stanowiło kwestię dwóch minut. Siedząca na podwórku grupka handlarzy z bazaru odprowadziła Julię i Alika drwiącym wzrokiem. Julia szła z dumnie uniesioną głową, ale czuła się niepewnie, Alik obejmował ją, szepcząc jej coś na ucho. Oboje skryli się w zrujnowanej szopie, dokładnie obok garażu. Zaklęłam w myślach, zeszłam na ziemię usiłując nie hałasować i znalazłam się w cudzym ogrodzie. W uliczkach przy bazarze mieszkali głównie emigranci z byłych republik radzieckich. Szopy wykorzystywali jako magazyny, w domach wynajmowali pokoje, czasem w jednym takim pokoju mieszkało pięć czy sześć osób. O meldunku rzecz jasna słyszeli, ale uparcie go ignorowali, co stanowiło źródło dodatkowych dochodów miejscowych gliniarzy i było problemem dla tych mieszkańców dzielnicy, którzy nie mieli udziału w bazarowym biznesie. Ta strona życia do tej pory mało mnie interesowała i teraz patrząc na zawalony barachłem ogród, pokręciłam głową i podeszłam do szopy. Deski w kilku miejscach przegniły, szczeliny między nimi były takie, że kot by przeszedł, jednym słowem, bardzo niepewna kryjówka. Mogłam bez przeszkód usłyszeć rozmowę, a także zobaczyć, co dzieje się w środku. Młodzi oddawali się rozpuście, to znaczy, Alik bardzo chciał się jej oddawać, a Julia miała opory. Szeptał jej namiętnie jakieś brednie, ona chichotała, potem zaczęła mamrotać, Alik umilkł, skrzypnęły sprężyny. Pancerna siatka łóżka, pamiętającego zapewne czasy wojny, nie była przygotowana na taką próbę. W najmniej odpowiednim momencie rozległ się przeraźliwy trzask, Julia krzyknęła, Alik zaklął. Nic z tego, pomyślałam, wybrałam w miarę czystą skrzynkę i siadłam na niej w krzakach bzu. - Muszę iść do domu - zakomunikowała nagle speszona Julia. - No coś ty, przecież jeszcze wcześnie. - Mówię, że muszę iść do domu. - Dobra, to idź - burknął niezadowolony. - Odprowadzisz mnie? - spytała mimo wszystko. - Tylko do bazaru. Musze iść do brata. Julia prychnęła obrażona, Alik znów przeszedł na szept, a ja westchnęłam ciężko i rozejrzałam się znudzona. Najwyraźniej parka zakochanych nie miała zamiaru omawiać żadnych tajnych planów i niepotrzebnie traciłam tu czas. Julia była głupia, mogłaby znaleźć sobie lepszego chłopaka, a nie pieprzyć się w szopie z handlarzem z bazaru, który na błogosławionym Południu na pewno ma żonę i dwóch czy trzech synów. W towarzystwo Leny się nie wpasowała... A może jej z tym Alikiem dobrze, może w takiej samej szopie zwykła odbywać randki w rodzinnym mieście? Bóg jeden wie, jak wyglądało jej życie do tej pory.

Nie miałam ochoty znów włazić na garaż, poszłam szukać wyjścia z ogrodu. Ścieżka zaprowadziła mnie do zaułka, płot w tym miejscu trzymał się na słowo honoru, dwie deski były obluzowane, wylazłam bez problemu, zła na siebie za swoją głupotę. No bo jak inaczej można nazwać moje poczynania? Dziadkowi też się ode mnie dostało - on chce sprawiać wrażenie szlachetnego w oczach dawnej kochanki, a ja mam łazić po garażach. Jednak coś nie pozwalało mi machnąć ręką na problemy Iriny. Przyłapałam się na tym, że ciągle myślę o wujaszku z krzaczastymi brwiami. Zachowywał się jak troskliwy rodzic, a przecież dziewczyna jest sierotą. Kim jest i co tutaj robi? To była zagadka, a ja nie lubię zagadek. Dlatego pojechałam do gmachu z kolumnami, zostawiłam samochód na parkingu, skinęłam ochroniarzowi przy wejściu i pomaszerowałam do gabinetu Łarionowa. Łarionow, szef ochrony Dziadka, nigdy nie należał do grona moich przyjaciół. Szczerze mówiąc, nie znosiliśmy się. Ale Dziadek nie życzył sobie rozłamu w szeregach, więc udawaliśmy współtowarzyszy, że niby razem zajmujemy się wspólną sprawą, choć w praktyce zawsze się okazywało, że każdy wyobraża to sobie inaczej. Jeśli chodzi o mnie, to w ogóle sobie tego nie wyobrażałam i jestem pewna, że z innymi było podobnie. Łarionow, który ze smętną miną przekładał na biurku jakieś papiery, podniósł głowę i uśmiechnął się czarująco, dając do zrozumienia, że bardzo się cieszy na mój widok. Kiwnęłam mu głową i usiadłam wygodnie w fotelu przy oknie. - Muszę dowiedzieć się paru rzeczy o pewnej pannie. Julia Bokowa, lat dwadzieścia, przyjechała do nas z Jekaterynburga, siostrzenica pana Zotowa, Grigorija Piotrowicza, obecnie już nieżyjącego. - Czy to ten sam Zotow... - zaczął wolno Łarionow, a ja przytaknęłam. - Ten sam. - A po co ci te wiadomości o dziewczynie? - Mnie po nic, ale Dziadek uważa, że należy się nią zająć. Od razu stracił ochotę do zadawania pytań, spochmurniał, zapisał dane Julii, całym sobą demonstrując gotowość wszelkich poświęceń dla swego szefa. - Na kiedy potrzebne ci te informacje? - zapytał. - Im szybciej, tym lepiej. Wstałam i skierowałam się do drzwi, a Łarionow mruknął niezadowolony: - Mogłabyś jednak wyjaśnić, o co chodzi. - Na razie sama nic nie wiem - uśmiechnęłam się w odpowiedzi i wyszłam. Przez dwie godziny udawałam, że intensywnie pracuję, to znaczy odbierałam telefony, biegałam po gabinetach i wypytywałam ludzi o różne sprawy, które interesowały mnie niczym zeszłoroczny śnieg. Potem uznałam, że ten zryw pracowniczy za bardzo się przeciągnął i postanowiłam jechać do domu. Przed wyjściem zajrzałam do sekretariatu. Ritka, sekretarka naszego przywódcy, patrzyła rozmarzona w okno, podpierając dłonią policzek. Na mój widok się ucieszyła. - Napijesz się kawy? - Nie mam czasu - jęknęłam. Było to jawne kłamstwo, ale w tych ścianach z niezrozumiałych przyczyn czułam się dziś nieswojo i nie chciałam się zatrzymywać nawet po to, żeby pogadać z Ritką, choć należała do tej nielicznej części społeczeństwa, którą nazywałam przyjaciółmi. Była bardzo oddana Dziadkowi, absolutnie szczerze uważała, że zasługuje na szacunek, a nawet miłość. W tej kwestii nie zawsze się z nią zgadzałam, więc starałyśmy się nie poruszać drażliwego tematu. Gdy przeprowadziłam się do Dziadka, Ritka była chyba szczęśliwa, w każdym razie ze dwadzieścia razy powtórzyła: „No w końcu przestaliście się wygłupiać i grać mi na nerwach". Chyba jednak nie za bardzo wierzyła w nasz związek i od tamtej pory zaczęła mi się badawczo przyglądać, jakby spodziewając się jakiegoś podstępu. - Jest u siebie? - Wskazałam głową dębowe drzwi.

- Tak. Tylko ma spotkanie... - Jasne. Powiedz, że czekam na niego w domu. - Dobrze. - To na razie - rzuciłam. Ritka mimo wszystko nie wytrzymała i spytała: - Co tam u was? - Wspaniale. - Gdy tak mówisz, mam ochotę cię udusić. - Rita, to zawiść. Z tym trzeba walczyć. - Idź mi stąd - prychnęła wesoło, a ja poszłam. Godzinę później byłam w domu. Saszka leżał w salonie, zerkając na telewizor. - Cześć, zwierzu - zawołałam, a on niechętnie zszedł z fotela i podreptał do mnie. - Idziemy na spacer - ucieszyłam go i wzięłam ze sobą piłeczkę. Na podwórku domu, w którym mieszkał Dziadek, a teraz również ja i Saszka, był niewielki park. W sumie to tylko kilkanaście drzew, z których mieszkańcy byli bardzo dumni; jednak mój pies z niewiadomego powodu nie znosił parku, więc poszliśmy włóczyć się po ulicach. Na jakimś podwórku pobiegaliśmy za piłką, zaprzyjaźniliśmy się z małą Nastią i kotem, którego imienia nie udało nam się poznać. Saszka świetnie się z nimi bawił, a ja siedziałam na ławce i zastanawiałam się nad sensem życia: minął kolejny dzień i co? - Szkoda, że nie jestem psem - zwierzyłam się Saszce w drodze do domu. - Nikt nie nauczył mnie oddawać się prostym radościom życia... - Jamnik popatrzył z wyrzutem i odwrócił się. Wchodząc do mieszkania, usłyszałam, że dzwoni telefon, i bardzo szybko odebrałam. Dziecięcy głos mówił podekscytowany: - Olga Siergiejewna? Tu Iwan, ten, któremu ukradli komórkę. - Słucham cię, Iwan. - Odzyskałem tełefon. Zadzwonił jeden chłopak i powiedział, że znalazł komórkę, a tam był wpisany numer domowy i... - Wspaniale. Widzisz, są jeszcze na świecie dobrzy ludzie. - Tak. Dziękuję. - A mnie za co? Chyba się speszył, ale powtórzył: - Dziękuję. Mama powiedziała, że koniecznie muszę do pani zadzwonić. Ja bym i sam zadzwonił... A co teraz zrobić z milicją? - Nie martw się, wszystko załatwię. A co za chłopak znalazł komórkę? - No... taki dorosły, miał na imię Wład. Przyniósł telefon do domu. Pogadaliśmy chwilę, bardzo fajny, naprawił mi jeszcze komputer... Powiedział, że jak się znowu zepsuje, to żeby do niego zadzwonić. Uśmiechnęłam się. Uradowana, że chłopiec odzyskał telefon, poza tym podobało mi się zachowanie Włada. Pożegnaliśmy się z Iwanem, ja mrugnęłam do Saszki, który zadarł głowę i podsłuchiwał. - Widzisz, jednak udało nam się spełnić jeden dobry uczynek. Jeśli wierzyć optymistom, dzień nie minął nadaremnie. Nakarmiłam Saszkę, zastanawiając się, czy zrobić sobie kolację, czy nie i wtedy zadzwoniła Ritka. - Słuchaj, na śmierć zapomniałam ci powiedzieć. Dzisiaj Prochorow zbiera naród z okazji dziesięciolecia swojej firmy. Dziadek chce uszczęśliwić go swoją obecnością i prosił, żebyś też przyjechała. Zbieraj się. - Może ten twój Prochorow obejdzie się beze mnie? - burknęłam, walcząc z atakiem lenistwa. - Prochorow to mi wiesz co... Dziadek prosił.

- No tak, prośba Dziadka rzecz święta - przyznałam i po lenistwie nie zostało ani śladu. Poszłam się przebrać. Saszka podreptał za mną do garderoby, machaniem ogona okazując zainteresowanie wyjściem. - Wybacz psie, ale nie mogę cię zabrać ze sobą. Tam, dokąd idę, zbierają się dziwne istoty, które nie przepadają za psami. Prochorow, biznesmen i założyciel dwóch czy trzech organizacji charytatywnych, był znany jako człowiek sprytny, ale porządny. Co to tego pierwszego nie miałam żadnych wątpliwości, w to drugie nigdy nie wierzyłam. Ostatnio podlizywał się Dziadkowi w związku z jednym swoim projektem. Dziadek miał pod tym względem własne wizje, więc pewnie coś z tego będzie, a to, że Dziadek przyjął dzisiejsze zaproszenie, było tego najlepszym dowodem. Biuro ozdobione różnokolorowymi balonikami wyglądało bardzo elegancko. Zauważyłam na parkingu samochód Dziadka i ze dwadzieścia innych, zasługujących na uwagę - dziennikarze napisaliby: „należących do wybitnych przedstawicieli naszego miasta". Zdaje się, że ja też byłam wybitnym przedstawicielem, bo dwóch ochroniarzy podbiegło do mnie, pokazując, gdzie najlepiej zaparkować. - Dobry wieczór, Olgo Siergiejewna - przywitał mnie ten starszy i skinął towarzyszowi: - Wołodia, zaprowadź panią. W przestronnym holu, gdzie stały nakryte stoły, tłoczyli się goście. Dziesięciolecie świętowano z rozmachem. Dziadek prowadził serdeczną rozmowę z jakąś damą, nieopodal ze szczęśliwą miną kręcił się Prochorow. Pomyślałam, że mogę postać chwilę z boku, nie zwracając na siebie uwagi, ale tak się złożyło, że tego wieczoru stałam się gwoździem programu. Stałam przy stole z ciastem, rozmawiając z naszymi lwicami salonowymi, które nie miały się czym zająć, podczas gdy ich mężowie omawiali palące problemy. Wysoka blondynka roztaczała właśnie przede mną uroki urlopu na Malediwach, gdy nagle omal się nie zakrztusiła, popatrzyła na mnie dziwnie, a potem na jej twarzy pojawił się krzywy uśmiech. Dama chyba nie miała już głowy do Malediwów, choć uparcie starała się trzymać tego tematu. Nie miałam ochoty zastanawiać się, skąd ta metamorfoza, dama zaś uśmiechnęła się jeszcze raz i odpłynęła. Dosłownie dziesięć minut później zaczęłam, niczym magnes, przyciągać żeńską część towarzystwa. Damy przypływały i odpływały niczym fala, niektóre potem kręciły się w pobliżu, zerkając na siebie chytrze. Nie wiem, jak wytłumaczyć moją tępotę, ale zupełnie nie rozumiałam, co się dzieje, aż do chwili, gdy obok mnie zjawiła się Ritka. - Prochorow musi się dzisiaj zadowolić drugim miejscem. - Zachichotała. - Zrobiłaś furorę. - Nie wiesz czasem, skąd ta nagła sympatia? - zainteresowałam się żywo. Ritka jakby się zdziwiła. - No coś ty? A ja myślałam, że zrobiłaś to specjalnie. - A co takiego zdążyłam zrobić? - Kochana... żeby postać sobie skromnie z boku, wybrałaś stanowczo niewłaściwą suknię. I wtedy dopiero do mnie dotarło. Z przygnębieniem zerknęłam na swój brzuch - faktycznie, sukienka wyglądała na przyciasną. - Widać? - Sądząc po ożywieniu w sali - bardzo - zaśmiała się znowu Ritka. - Jedna idiotka już poleciała gratulować Dziadkowi. Ten do tej pory się dławi, pewnie ze szczęścia. - Cholera. - Pokręciłam głową. - Daj spokój, co za różnica, tydzień wcześniej, tydzień później... Nie wiesz, że ludzie lubią sobie pogadać? Ritka miała rację, mogłam mieć pretensje tylko do siebie. Faktycznie, jeśli chciałam zachować swój stan w tajemnicy, powinnam była uważniej wybrać sukienkę. Obok mnie pojawił się Dziadek i uśmiechnął się krzepiąco. Jeśli nawet przed chwilą dławił się ze szczęścia, to teraz wyglądał znakomicie. Głowa dumnie uniesiona, oczy płonące, rozgląda się

na boki z błądzącym na ustach uśmiechem, jakby chciał, żeby wszyscy zazdrościli nam szczęścia. Społeczeństwo odpowiedziało rozczuleniem. Dobra nowina dotarła również do mężczyzn i wybitni przedstawiciele naszego miasta przy pożegnaniu całowali mnie w rękę. Generalnie kompozycja przypominała biblijną scenę: „Trzej mędrcy przynoszący dary" - w charakterze darów otrzymywałam zapewnienia o szacunku i wiecznej przyjaźni. Z bankietu wyszliśmy wcześnie, co zostało przyjęte ze zrozumieniem i chytrym mruganiem. Dziadek parł przez tłum jak krążownik, prowadząc mnie pod rękę i podejrzanie przypominając pana młodego. Zdaje się, że to, co się działo, bardzo mu się spodobało. Do domu pojechaliśmy moim samochodem. - Jak się czujesz? - zapytał serdecznie. - A co, rano się na coś skarżyłam? - odgryzłam się. - A może masz na myśli mój stan psychiczny? - Czemu się złościsz? - burknął i odwrócił się urażony. Myślałam, że na tym skończymy rozmowę, ale już w domu Dziadek zaparzył herbatę i podając mi filiżankę, powiedział nagle: - Gdy dziecko przyjdzie na świat, w rubryce „ojciec" musi widnieć nazwisko. Myślałaś o tym? Westchnęłam ciężko. - Nie ma pośpiechu. Dziadek zmarszczył brwi i przyjrzał mi się uważnie. - Już podjęłaś decyzję, prawda? - Prawda - odparłam. - I nie zmienisz zdania? - zapytał twardo, jego spojrzenie stało się czujne, ojcowski uśmiech zniknął. Nie doczekał się mojej odpowiedzi (może bał się ją usłyszeć?) i zaproponował raźnie: - W zaistniałej sytuacji uważam, że dziecko powinno nosić moje nazwisko. Tak byłoby najlepiej dla wszystkich, przede wszystkim dla dziecka. Nie odpowiedziałam. Zapewne miał rację i faktycznie tak byłoby lepiej - dla dziecka, dla mnie... i dla Dziadka. Chciał, żebym była przy nim, a ja chciałam skończyć z przeszłością. Z miłością do jednego człowieka, która nie przyniosła mi nic prócz bólu, z miłością do drugiego, która wszystko jeszcze bardziej skomplikowała. Dziadek nic nie mówił, ale wiedziałam: wystarczy, że wyrażę chęć, a ożeni się ze mną. Nie wątpiłam, że byłby dobrym ojcem i pewnie dobrym mężem. Nawet gdyby pozostał przy starych nawykach i zmieniał baby jak rękawiczki - i tak od dawna mnie to nie ruszało. Jednym słowem, byłaby z nas wzorowa rodzina. Ale mimo wszystko jakoś nie pachniało mi to szczęściem. Zapewne to moja wina, po prostu nie umiem cieszyć się tym, co daje mi życie. Niby daje sporo, a ciągle nie to. Dobra nowina rozejdzie się po mieście i Timur wkrótce się dowie... Ciekawe, jak zareaguje? I czy naprawdę mnie to obchodzi i przeszkadza odpowiedzieć Dziadkowi już teraz: tak, jak zawsze masz rację i dla nas wszystkich jest to najlepsze wyjście? Pewnie, że najlepsze. Niestety, nie wierzę, że wszystko się skończyło. Dziadek położył rękę na moim ramieniu i delikatnie ścisnął. - Kocham cię - powiedział cicho. - Wiem - odparłam. Uśmiechnął się ze smutkiem, nie takiej odpowiedzi oczekiwał. Chyba chciał wyjść, ale nadal stał, trzymając rękę na moim ramieniu; w końcu powiedział: - To ja wszystko zepsułem. Wiem. Nie powinienem był postępować tak, jak postępowałem. Ale uwierz mi, że teraz myślę wyłącznie o twoim szczęściu, nie o sobie. Chwała Bogu, z wiekiem człowiek mądrzeje i wyzbywa się egoizmu. Chcę tylko, żebyś była szczęśliwa - wybór należy do ciebie. Bez względu na to, jaką decyzję podejmiesz... - westchnął - ja zrozumiem. - Dziękuję - odparłam, klepiąc go po ręku.

Już dawno przywykłam traktować jego „szczere" zapewnienia z dystansem. Mógł mówić bardzo przekonująco, tak jak teraz, ale w rzeczywistości niewiele to znaczyło. Już kiedyś słyszałam od niego coś podobnego, a jak było naprawdę, nawet nie miałam ochoty wspominać. Oczywiście, Dziadek był teraz starszy, mądrzejszy, cierpliwszy, ale... Ech, próżno by szukać w moim życiu prostoty i jasności - skonstatowałam ze smutkiem. Nie wiem, na co tego wieczoru liczył Dziadek, może myślał, że rzucę mu się na szyję ze łzami wdzięczności i utrwalimy nasz związek w jego łóżku, ale ja byłam od tego bardzo daleka. Nie miałam zamiaru wychodzić za niego, nawet po to, żeby ukryć swój „grzech". Z Dziadkiem takie gierki by nie przeszły, z formalnej żony wkrótce stałabym się prawdziwą, a czasy, gdy o tym marzyłam, odeszły w zapomnienie. Szkoda tylko, że ten pomysł zagnieździł się w jego umyśle - z doświadczenia wiedziałam, że jak sobie coś postanowi, będzie nieugięcie dążył do celu i żadne przeszkody, a zwłaszcza mój sprzeciw, go nie powstrzymają. W swoim arsenale Dziadek ma całą masę różnych chwytów i na pewno użyje wszystkich. Życie, które już rano wydawało mi się niezbyt pociągające, teraz, pod wieczór, zupełnie przestało mnie cieszyć. Co prawda, w ciągu długich lat nauczyłam się sobie radzić. „Będzie dobrze" - pocieszyłam się. Dziadek siadł obok, gładząc moje ramię, wypisz wymaluj szczęśliwa rodzina przy kominku. Pomyślałam, że z tym szczęściem to już przesada, pocałowałam go, życzyłam dobrej nocy i poszłam do siebie, zabierając Saszkę. Mój pies wyglądał na niezadowolonego i nawet dwa razy głucho warknął. - No dobra. - Pogłaskałam go po łebku. - Mnie też się tu nie podoba. - Saszka popatrzył na mnie tak, że się zawstydziłam. - No dobrze. - Machnęłam ręką. - Załóżmy, że ostatecznie się zamotałam, że sama niszczę sobie życie, i tak dalej, i tak dalej. Masz dla mnie radę, jak zostać szczęśliwą w ciągu trzech dni? Nie? To idź spać. Saszka położył się, a ja, nie wiedzieć czemu, zaczęłam płakać. Ciężarne kobiety często mają mokre oczy, nic więc dziwnego, że mnie też dopadło. Pies wtulił nos w moje ramię i skomlał cicho. Zrobiło mi się miło, potem poczułam rozbawienie - wzdychał zupełnie jak człowiek. Uspokoiłam się powoli. Przez kilka dni nie działo się nic interesującego. Do Dziadka przyjechali ważni goście z Moskwy, a ja dumnie grałam rolę dziewczynki na posyłki, osiągając w tej dziedzinie szczyty możliwości. Dziadek był zadowolony z wizyty, społeczność szczęśliwa, ja zachwycona. Gdy goście w końcu się wynieśli, Dziadek siedział w swoim gabinecie z lampką koniaku. Popatrzył na mnie z powątpiewaniem i jednak zaproponował: - Napijesz się? - Nie mogę, postanowiłam być wzorową mamą. - Jutro wolne. Pomyśl, jak najprzyjemniej spędzić ten dzień. - Spać do obiadu - prychnęłam. Skinął głową, chociaż sam wstawał wcześnie i nawet w dni wolne zrywał się o brzasku. - A poza tym? - No... - Podrapałam się po głowie. - Można by pójść do opery. Dostałeś dwa bilety na Traviatę. Boska muzyka. - Przecież wiesz, że usnę po pierwszym akcie. - Nie opowiadaj. Zawsze trzymasz się bardzo dzielnie. Poza tym, śpisz czujnie i nawet nie chrapiesz. Można by zrobić tak: rano skoczysz na ryby, ja się wyśpię, a wieczorem ja posłucham Traviaty, a ty pójdziesz spać. Społeczeństwo będzie zachwycone, gdy zobaczy cię w operze. Od kiedy gubernatorów zaczął mianować prezydent, Dziadek niespecjalnie interesował się społeczeństwem, miłość przeszła mu wraz z ostatnimi wyborami, jednak był bardzo dumny z uwielbienia narodu i mój pomysł przypadł mu do gustu. - Doskonale. Powiedz Ritce, żeby wezwała samochód, pojedziemy na działkę.