MARY JO PUTNEY
ANIELSKI HULTAJ
(Angel Rogue)
Futrzanemu przyjacielowi za stałą obecność.
Teresie Jemison -
z wyrazami wdzięczności
za zgodę na użycie
indiańskiego imienia
Kanawiosta
PROLOG
Okazały dwór Wolverhampton zdobił Dolinę York niczym królewska korona. Został
wzniesiony w końcu XVII wieku przez pierwszego markiza Wolverton, którego
wyrafinowany smak architektoniczny dorównywał wrażliwości na piękno kobiece. Pan na
Wolverhampton miał bowiem trzy żony.
W następnym stuleciu dwór zamieszkiwały kolejne generacje lordów i ich dostojnych
małżonek. Andreville’owie byli pierwszą rodziną, która pochodziła z północnej Anglii. Jej
członkowie słynęli z honoru, powściągliwości i ogromnej dumy, a przynajmniej większość z
nich.
Rozsądniej było wziąć bryczkę, ale Robin wolał jechać konno. Tyle lat minęło od jego
ostatniej bytności w Anglii. Jak na wczesny grudzień było ciepło, choć w cichym powietrzu
czuło się nadchodzącą burzę śnieżną.
Stary odźwierny poznał go i rzucił się do bramy, omal się przy tym nie przewracając.
Robin posłał mu powitalny uśmiech, ale się nie zatrzymał.
Do dworu prowadziła porośnięta wiązami aleja dojazdowa. Wkrótce oczom Robina
ukazała się granitowa fasada. Wolverhampton nie sprawiało miłego wrażenia, ale to był jego
dom, i tu właśnie zamierzał odpocząć po ciężkich obowiązkach w Paryżu.
Pod drzwiami powitał go lokaj. Robin zsiadł z konia, bez słowa oddał wodze
służącemu, po czym wspiął się po schodach ku masywnym, wysokim na dziesięć stóp
drzwiom. Powinien był powiadomić brata o swoim przyjeździe, ale postanowił tego nie robić.
Tym sposobem nie usłyszy, że nie jest mile widziany.
Lokaj, który zjawił się w marmurowym holu, był młody i nie znał przybysza. Dopiero
kiedy otrzymał kartę wizytową, szeroko otworzył oczy i wydukał:
- Lord Robin Andreville?
- We własnej osobie - potwierdził gość. - Czarna owca wróciła. Czy lord Wolverton
przyjmuje?
- Zaraz zapytam - odparł służący, przywołując na twarz wyraz obojętności. - Czy jego
lordowska mość zechce zaczekać w salonie?
- Znam drogę - powiedział Robin, widząc że lokaj zamierza go poprowadzić. - W
końcu się tu urodziłem. Przysięgam, że niczego nie ukradnę.
Lokaj spłonął rumieńcem, ukłonił się i zniknął w głębi domu.
Robin wszedł do salonu. Przesadna nonszalancja ustąpiła miejsca zdenerwowaniu.
Tak dawno nie widział starszego brata. Zastanawiał się, jak Giles go przyjmie. Pomimo
różnych temperamentów, kiedyś byli przecież przyjaciółmi. To Giles nauczył go jeździć
konno, strzelać i z niewielkim powodzeniem starał się utrzymać zgodę między nim a ich
groźnym ojcem. Nawet po wyjeździe Robina z Anglii bracia utrzymywali ze sobą kontakt.
Jednak od czasów, kiedy razem mieszkali, minęło piętnaście lat, a trzy od ostatniego
spotkania w Londynie. Nie należało do najmilszych i zakończyło się burzliwą kłótnią. Giles
rzadko wpadał w gniew, a już nigdy z powodu brata, toteż ich sprzeczka bardzo Robina
przygnębiła. Choć udało im się pogodzić i rozstać w przyjaźni, nadal czuł niesmak na
wspomnienie tamtego dnia.
Rozejrzał się po salonie. Wydał mu się jaśniejszy i przyjemniejszy niż kiedyś. Styl
wersalski złagodzono nieco angielską przytulnością. To na pewno pomysł Gilesa. Starszy brat
nigdy nie przepadał za pompatycznością. A może to dzieło kobiety, która przez krótki okres
była jego żoną? Robin nigdy jej nie poznał.
Zastanawiał się, czy nie usiąść, ale odpoczynek był niemożliwy. Ożyły bowiem echa
dawnych kłótni z ojcem. Zaczął nerwowo chodzić po salonie, rozcierając bolącą rękę. Nie
zagoiła się jeszcze od czasu wypadku sprzed ośmiu miesięcy, kiedy to pewien niezbyt
uprzejmy jegomość postanowił ją złamać.
Z wiszących na ścianie portretów patrzyły na niego surowe twarze przodków.
Zapewne cele, którym służył Robin, nie wzbudziłyby ich sprzeciwu, za to nie poparliby
metod, jakimi je osiągał.
Na honorowym miejscu nad rzeźbionym kominkiem wisiał portret braci Andreville,
wykonany na dwa lata przed wyjazdem Robina z Wolverhampton. Ktoś obcy nie poznałby, że
przedstawieni na nim młodzieńcy są braćmi. Nawet ich oczy miały odmienny odcień błękitu.
Giles był wysoki, mocno zbudowany, o gęstych ciemnych włosach. Już w wieku dwudziestu
jeden lat na jego twarzy rysowała się powaga, jakby przygniatało go poczucie
odpowiedzialności.
Młodszy z braci był średniego wzrostu, o lekkiej budowie ciała i włosach
przywodzących na myśl łan zboża. Malarzowi udało się uchwycić szelmowski błysk w
lazurowych oczach chłopca.
Robin nie zmienił się od tego czasu, choć nie był już szesnastolatkiem z portretu, lecz
trzydziestodwuletnim mężczyzną. Zachował jednak młodzieńczy wygląd, mimo że wiele już
w życiu przeszedł.
Spojrzał przez okno na zielone trawniki, nieskazitelnie równe nawet późną jesienią.
Migotały na nich pierwsze przezroczyste płatki śniegu.
Co ja tu robię? - pomyślał. Zupełnie nie pasował do Wolverhampton. Ale lord Robert
Andreville nie pasował do żadnego miejsca.
Usłyszał, że drzwi się otwierają. Odwrócił się i zobaczył markiza Wolverhampton,
rozglądającego się po salonie z niedowierzaniem, jakby wątpił w przekazaną przez lokaja
wiadomość. Robin z trudem opanował drżenie rąk. Surowa, acz przystojna twarz brata,
przypomniała mu zmarłego ojca. Byli do siebie podobni, a lata tylko pogłębiły podobieństwo.
Oczy braci spotkały się na dłuższą chwilę. Pierwszy odezwał się Robin.
- Powrót syna marnotrawnego - rzucił niedbałym tonem.
Na ustach markiza pojawił się słaby uśmiech i Giles podszedł do młodszego brata z
wyciągniętą ręką.
- Wojna skończyła się wiele miesięcy temu. Co cię tak długo zatrzymało?
Robin z ulgą pochwycił dłoń brata.
- Pod Waterloo tak, ale potrzebowali mnie przy rokowaniach pokojowych.
- No tak - stwierdził oschle Giles. - Co zamierzasz teraz robić, kiedy nastał pokój?
Robin wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia. Dlatego pojawiłem się w twoich progach, jak zły szeląg.
- To także twoje progi. Miałem nadzieję, że w końcu przyjedziesz. Po latach
zwodzenia Robin czuł potrzebę szczerości.
- Nie wiedziałem, czy będę mile widziany - powiedział. Giles uniósł wysoko brwi.
- A niby dlaczego nie?
- Zapomniałeś już o naszej kłótni?
- Nie zapomniałem i cały czas tego żałowałem. Nie powinienem był tak do ciebie
mówić, ale martwiłem się o ciebie. Sądziłem, że jesteś na granicy załamania i obawiałem się,
że twoja decyzja o powrocie na kontynent może cię kosztować życie.
Miał rację, to były ciężkie czasy. Robin spojrzał na okaleczoną rękę i pomyślał o
Maggie.
- Byłeś bardzo bliski prawdy.
- Cieszę się, że tylko bliski. - Giles położył dłoń na ramieniu brata. - Masz za sobą
długą podróż. Pewnie chcesz się odświeżyć i odpocząć przed obiadem?
Robin skinął głową.
- Dobrze być znowu w domu - rzucił jakby od niechcenia.
Rozmawiali przy obiedzie i jeszcze do późna w nocy. Tymczasem za oknami padał
śnieg. Poziom brandy w karafce stopniowo się obniżał. Giles z uwagą obserwował brata. Już
przed trzema laty dostrzegł na jego twarzy napięcie, ale teraz wzrosło do tego stopnia, iż
markiz podejrzewał, że Robin jest na skraju wyczerpania nerwowego i fizycznego. Pragnął
mu jakoś pomóc, ale nie wiedział, jak się do tego zabrać.
- Może zbyt wcześnie o tym mówić, ale czy masz jakieś plany na przyszłość? - zapytał
w końcu, korzystając z przerwy w rozmowie.
- Już próbujesz się mnie pozbyć? - rzucił kpiąco Robin.
- Nic podobnego, tylko sądzę, że Yorkshire wyda ci się trochę nudnawe po wszystkich
twoich przygodach.
Robin odchylił głowę na oparcie bujanego fotela. W migotliwym świetle świec
wydawał się bezbronny i delikatny.
- Doszedłem do wniosku, że przygody są śmiertelnie nudne. Nie wspominając już o
niebezpieczeństwie i niewygodach.
- Żałujesz tego, co robiłeś?
- Nie, to było potrzebne. - Zaczął bębnić palcami w poręcz fotela. - Ale nie chcę
spędzić na tym reszty życia.
- Jesteś w tej dobrej sytuacji, że możesz robić, co zechcesz. Możesz zostać
nauczycielem, sportowcem, politykiem, dandysem. Niewielu ludzi ma takie perspektywy.
- Tak - przyznał z westchnieniem Robin i zamknął oczy. - Problem nie w dowolności
wyboru, ale w tym, co się pragnie robić.
- Ponieważ byłeś na kontynencie, a listy tam nie dochodziły, nie miałem jak cię
zawiadomić, że ojciec zostawił ci Ruxton.
- Co?! - Oczy Robina zrobiły się okrągłe. - Nie sądziłem, że coś mi się dostanie.
Ruxton to najlepsza po Wolverhampton posiadłość rodzinna. Co mu strzeliło do głowy, żeby
mi je zostawić?
- Ojciec cię podziwiał, ponieważ nigdy nie potrafił cię zmusić do czegoś, czego nie
chciałeś robić.
- Podziwiał? - powtórzył Robin. - No to wybrał diabelnie dziwny sposób na
okazywanie mi tego. Nie potrafiliśmy spędzić nawet dziesięciu minut razem, żeby nie doszło
do kłótni. I nie zawsze wybuchała ona z mojej winy.
- Niemniej jednak to ty byłeś jego ulubieńcem. - Giles posłał bratu ironiczny uśmiech.
- Miał zwyczaj mawiać, że w moich żyłach płynie leniwa krew i że żałuje, iż jego
spadkobierca jest tak nudny.
Robin zmarszczył brwi.
- Nigdy nie zrozumiem, skąd brałeś cierpliwość do tego starego złośliwca.
Giles wzruszył ramionami.
- Musiałem być cierpliwy albo opuścić Wolverhampton, a tego nigdy bym nie uczynił.
Robin zaklął, podszedł do kominka i poruszył ogień. Po powrocie z Oxfordu Giles
przejął ciężar administrowania ogromnymi dobrami Andreville’ów. To on był zawsze tym
odpowiedzialnym. Cicho wykonywał obowiązki, nie czekając na nagrodę czy słowa
pochwały.
- To typowe dla ojca. Obrażał cię, a ty ułatwiałeś mu życie.
- Nie obrażał - zaprzeczył spokojnie Giles. - Jestem po prostu nudny. Zbiory bardziej
mnie interesują niż hazard. Wolę wieś od Londynu i książki od plotek. Ojciec musiał czerpać
pewną satysfakcję z faktu, iż jeden z jego synów jest odpowiedzialny, ale to nie oznacza, że
za mną przepadał.
Robin patrzył na brata, zastanawiając się, czy rzeczywiście jest tak opanowany, na
jakiego wygląda. Nie mógł go o to spytać, bo ich przyjaźń miała swoje granice.
- Ludzie są interesujący ze względu na to, kim są, a nie, czym się zajmują - powiedział
zamiast tego. - Nigdy nie byłeś nudny.
Giles nie wyglądał na przekonanego i wolał zmienić temat.
- Pewnie będziesz chciał odwiedzić Ruxton - powiedział. - Doglądałem go i panuje
tam porządek.
- Dziękuję. - Robin patrzył, jak polano rozpada się na pół, wyrzucając w górę snopy
iskier. - Z Ruxton i spadkiem, który dostałem od wuja Rawsona, mam tyle pieniędzy, że nie
wiem, co z nimi robić.
- Ożeń się. Żony wspaniale dają sobie radę z nadwyżkami dochodu. - Po raz pierwszy
w jego głosie zabrzmiała kpina. - Poza tym Wolverhampton potrzebuje dziedzica - dodał już
nieco spokojniej.
- O nie - odparł Robin z błyskiem rozbawienia w oku. - Dziedzic to już twoje zadanie.
- Już raz próbowałem małżeństwa i nie udało się. Może tobie bardziej się poszczęści.
Robin miał ochotę zapytać o jego żonę, ale wyraz twarzy brata nie zachęcał do tego.
- Przykro mi, ale spotkałem dotąd tylko jedną kobietę, z którą mógłbym spędzić życie,
lecz miała dość zdrowego rozsądku, by odrzucić moje oświadczyny.
- Czy mówisz o nowej księżnej Candover? Robin rzucił mu ostre spojrzenie.
- Najwyraźniej nie tylko ja w tej rodzinie mam talent do szpiegowania.
- Trudno tu mówić o szpiegowaniu. Candover to mój stary przyjaciel, a kiedy wrócił
do Anglii, wiedział, że będę ciekaw wiadomości o tobie. Domyśliłem się, że nie powiedział
mi wszystkiego. - Głos Gilesa stał się cieplejszy. - Miałem okazję poznać księżnę. Wspaniała
kobieta.
- To prawda - przyznał cicho Robin. Potem westchnął i przesunął dłonią po jasnych
włosach. Choć nigdy nie był z bratem tak blisko, jakby chciał, wiedział jednak, że może mu
ufać. - Skoro poznałeś Maggie, z pewnością rozumiesz, dlaczego zupełnie nie pociąga mnie
perspektywa ożenienia się z jakąś angielską dziewicą.
- Wiem, o czym mówisz. Nie ma takiej drugiej. - Giles uśmiechnął się lekko. -
Ponieważ żaden z nas nie chce wypełnić naszych powinności rodzinnych, pozostaje kuzyn
Gerald. Zdążył się już postarać o cały kram małych Andreville’ów.
Robin pomyślał, że dzieci Geralda będą nudne, ale wartościowe.
Natomiast dzieci Maggie tryskałyby błyskotliwością. Poczuł znajomy ból w sercu i
natychmiast go stłumił. Przeszłość to cholernie niezdrowe miejsce.
- Jak długo zamierzasz zostać w Wolverhampton? - zapytał nagle Giles.
- No cóż - zaczął z wahaniem, obawiając się, że prosta odpowiedź natychmiast spotka
się z odmową. - Myślałem o świętach Bożego Narodzenia. Może dłużej, jeśli ci to nie
przeszkadza.
- Możesz zostać tu do końca życia - zapewnił Giles.
Lord Robert Andreville, zbuntowany młodszy syn, szpieg nad szpiegami, czarna owca
i bohater w jednej osobie, na krótką chwilę zamknął oczy, chcąc ukryć wrażenie, jakie
wywarły na nim słowa brata. Potem usiadł w bujanym fotelu, czując, jak spokój
Wolverhampton tłumi tkwiące w nim od wielu lat napięcie. Giles miał rację twierdząc, że to
raczej niemożliwe, by spędził resztę swoich dni w Yorkshire. Jeden Bóg wie, co będzie robił
w przyszłości.
Ale na razie, dobrze było wrócić do domu.
1
Otaczające Durham wrzosowiska różniły się od lasów i pól Ameryki, lecz odznaczały
się swoistym urokiem. Od śmierci ojca przed dwoma miesiącami Maxima Collins każdego
dnia spacerowała po wzgórzach, napawając się wiatrem, słońcem i deszczem. Będzie jej
brakowało tych wrzosowisk bardziej niż czegokolwiek innego, co spotkała po tej stronie
Atlantyku.
Po dwóch godzinach wędrówki usiadła na zboczu wzgórza, bezmyślnie żując źdźbło
trawy. Wiosenne słońce łagodziło żal i smutek trawiące ją od śmierci ojca. Zdawała sobie
sprawę, że nadszedł czas powrotu do Ameryki.
Jej wuj, lord Collingwood, traktował ją z oziębłą uprzejmością, a uczucia reszty
rodziny można by w najlepszym razie nazwać mieszanymi. Maxie ich rozumiała. Uważano ją
za dziwadło, które nigdy nie powinno postawić stopy w angielskim dworze. Podejrzewała, że
miasto przyjęłoby ją jeszcze gorzej. Nie miała jednak zamiaru wchodzić w ten wielki świat.
W swoim własnym czuła się o wiele lepiej.
Największą przeszkodą w powrocie do domu był brak pieniędzy. Pocieszała się, że
wuj pożyczy jej na powrót do Ameryki i doda coś na wydatki po przyjeździe. Początkowo się
obruszy, uznając, że porządna angielska panna i jedyne dziecko zmarłego brata nie powinna
nawet myśleć o samodzielnym życiu. Dobre wychowanie nakazywało korzystać ze
szczodrobliwości rodziny. Jednakże Maxie nie była ani porządną, ani angielską panną, co jej
nieustannie wytykano w trakcie tych czterech miesięcy spędzonych w Durham. Nie ona
postanowiła zostać rezydentką wuja. Nawet gdyby z niechęcią odniósł się do jej planu
wyjazdu, nie mógł jej tego zabronić. Skończyła dwadzieścia pięć lat i od dawna zajmowała
się sobą i ojcem. Jeśli będzie to potrzebne, znajdzie pracę i zarobi na powrót do Ameryki.
Podjąwszy decyzję, wstała z miejsca i otrzepała resztki trawy z czarnej sukni. To
żałobne odzienie było kompromisem w stosunku do jej angielskich krewnych. Osobiście
wolałaby nie obnosić się z żałobą. Cóż, nie będzie to już długo trwało.
Po półgodzinnym, szybkim marszu ujrzała wyniosłą budowlę Chanleigh Court. Na
nieszczęście, przechodząc przez ogród, natknęła się na dwie kuzynki bawiące się w strzelanie
z łuku do tarczy. Starsza z dziewcząt, Portia, wycelowała i nie trafiła do celu z odległości nie
większej niż dwanaście kroków. Maxie zamierzała się wycofać, lecz w tym momencie Portia
uniosła wzrok.
- Maximo, jak dobrze, że jesteś! - zawołała z nutą złośliwości w głosie. - Mogłabyś
pomóc nam udoskonalić nasze umiejętności? A może łucznictwo to jedna z rozrywek, której
byłaś pozbawiona?
Osiemnastoletnia Portia od samego początku nie darzyła kuzynki sympatią, a kiedy
śmierć Maximusa Collinsa odroczyła jej londyński debiut, znienawidziła ją, jakby to ona była
odpowiedzialna za zawód, który ją spotkał.
Maxie zawahała się, po czym niechętnie podeszła do kuzynek.
- Strzelałam kiedyś z łuku. Jak w każdej dziedzinie, wymaga to ćwiczeń.
- W takim razie powinnaś chyba więcej ćwiczyć układanie fryzury - stwierdziła Portia,
patrząc na nią wymownie.
Maxie nauczyła się już ignorować takie zaczepki.
- Masz rację - odpowiedziała spokojnie. - Wyglądam rzeczywiście strasznie. Chciałam
niepostrzeżenie przemknąć się do domu.
Nawet starannie uczesane, włosy Maxie były za długie, zbyt proste i za ciemne jak na
panującą w Anglii modę, a na dodatek rozrzucił je wiatr. Portia i Rosalinda natomiast
wyglądały tak, jakby właśnie przyjmowały gości. Przewyższały też małą Amerykankę
wzrostem. Szesnastoletnia Rosalinda, uprzejmiejsza od siostry, popatrzyła na kuzynkę z
zakłopotaniem.
- Może spróbujesz mojego łuku, Maximo? - zaproponowała nieśmiało.
Maxie wzięła od niej łuk i kilkakrotnie naciągnęła cięciwę. Dawno nie strzelała, ale
nie zapomniała, jak to się robi.
- Powinnam była pamiętać, że strzelanie z łuku to dla dzikusów codzienność -
mruknęła Portia.
Z jakiegoś powodu ta właśnie uwaga dotknęła Maxie boleśnie. Uniosła głowę i
spojrzała tak groźnie na kuzynkę, że ta nieświadomie zrobiła krok w tył.
- Masz rację - przyznała Maxie podejrzanie słodkim głosem. - To zajęcie dla
dzikusów, więc zejdź mi z drogi.
Kiedy kuzynki pospiesznie się odsunęły, sięgnęła po garść strzał, po czym oddaliła się
na czterokrotną odległość. Następnie naciągnęła cięciwę i skupiła się na celowaniu.
Najważniejszą sprawą było wyobrazić sobie siebie jako strzałę lecącą do celu. Puściła cięciwę
i w sekundę później strzała utkwiła w samym środku tarczy. Jeszcze drżała, kiedy Maxie
posłała następną. Po chwili pięć strzał tkwiło jedna przy drugiej. Naciągając ostatnią,
odwróciła się w stronę starszej z kuzynek, która patrzyła na nią z przerażeniem, i strzeliła w
drzewko owocowe, pod którym stały siostry. Portia wzdrygnęła się, kiedy kilka listów spadło
jej na głowę.
Maxie podeszła do kuzynek i oddała łuk Rosalindzie.
- Ponieważ jestem dzikuską, jak byłaś uprzejma zauważyć, mam skłonności do
przemocy. Radzę ci o tym pamiętać - powiedziała, po czym odwróciła się na pięcie i z
dumnie podniesioną głową ruszyła w stronę domu. W duchu zganiła się za ten brak
opanowania, ale zarazem czuła wielką satysfakcję.
Kiedy weszła do domu, zatrzymała się w holu, zastanawiając się, czy iść od razu do
wuja, czy może najpierw doprowadzić się do porządku. Zaraz jednak na końcu korytarza
pojawił się lokaj, prowadząc zarośniętego jegomościa o nabrzmiałej twarzy. Obaj skierowali
się do gabinetu wuja. Żaden z mężczyzn jej nie zauważył, toteż Maxie cichutko umknęła do
swojej sypialni.
Cudowny pokój był okrasą przykrego pobytu w Chanleigh Court. Wiedziała, że będzie
tęsknić za luksusową łazienką z ciepłą wodą i za bogatą, rzadko odwiedzaną przez
domowników, biblioteką. Z pewnością jednak nie za kuzynką Portią.
W godzinę później usiadła przy oknie w odświeżonej sukni i włosami ułożonymi w
węzeł na karku. Nagle jej uwagę przykuła postać wyłaniająca się z bocznych drzwi. Był to ten
sam podejrzany jegomość, którego widziała wchodzącego do gabinetu wuja. Zastanawiała się,
z jaką sprawą przybył do Chanleigh Court. Nie przypominał innych znajomych wuja.
Nie zaprzątając sobie dalej tym głowy, sprawdziła w lustrze swój wygląd.
Prezentowała się teraz znacznie lepiej. Wyszła więc z pokoju i zeszła na dół po schodach. Już
miała zapukać do drzwi gabinetu, kiedy usłyszała dochodzący ze środka głos ciotki Althei.
Zawahała się, lecz po namyśle uznała, że przedstawienie prośby w obecności lady
Collingwood może jej wyjść na dobre. Choć wujenka traktowała bratanicę uprzejmie, nie
było w niej ani ciepła, ani prawdziwej życzliwości. Z pewnością poprze prośbę Maxie,
wiedząc, że tym sposobem szybciej się jej pozbędzie.
W tym momencie doszedł ją ostry głos ciotki.
- Czy ten straszliwy człowiek wart był tego, co mu zapłaciłeś?
- Tak. Simmonsowi może i brak dobrych manier, ale tą nieprzyjemną sprawą z
Maxem zajął się jak ekspert. - Po kilku niezrozumiałych słowach dokończył: - ...z pewnością
nie możemy dopuścić, by wieść o tym, jak zginął mój brat, dostała się do wiadomości
publicznej.
Maxie zamarła. Ojciec przeżył już kilka zawałów, więc nie zaskoczyła jej wiadomość,
że zmarł nagle w Londynie. Jego ciało odesłano do Durham i złożono z wszelkimi honorami
w rodzinnym grobowcu. Nie było powodu podejrzewać, że umarł śmiercią nienaturalną. Aż
do tej pory.
Maxie rozejrzała się na boki czy nikt jej nie widzi, po czym przytknęła ucho do
dębowych drzwi.
- Twój brat sprawia ci tyle samo kłopotów po śmierci co za życia. Wielka szkoda, że
nie został w Ameryce - powiedziała ciotka. - Sprawa ze spadkiem idzie bardzo opornie i co
będzie, kiedy Maxima dowie się, jak naprawdę umarł?
- Wątpliwości co do spadku są już prawie rozwiązane, a Maxie nie pozna prawdy.
Zatroszczyłem się o to.
- Lepiej, żebyś miał rację, bo inaczej dostaniemy skórkę za wyprawkę - rzuciła
zjadliwie wujenka. - Ta mała diablica nie jest głupia.
- Czy byłabyś dla niej bardziej miła, gdyby nasze córki dorównywały jej urodą? -
zapytał ostrzejszym tonem.
- Też pomysł! - prychnęła z oburzeniem. - Myślisz, że chciałabym, żeby nasze córki
wyglądały jak ona? To dobrze wychowane angielskie panny, a nie jakieś tam ciemnoskóre
dzikuski.
- Zgadzam się, że dobrze wychowane, ale nikt nie zwraca na nie uwagi, kiedy w tym
samym pokoju znajduje się ich kuzynka.
- To oczywiste, że mężczyźni się za nią oglądają, tak jak ogiery reagują na klacz w
czasie rui. Żadna prawdziwa dama nie życzyłaby sobie tego - odparła lady Collingwood. -
Nigdy nie zrozumiem, jak twój brat mógł ożenić się z czerwonoskórą. Pytanie, czy w ogóle
się z nią ożenił. Miał tupet, żeby przywieźć tu ze sobą tę pół - Indiankę!
- Wystarczy, Altheo - warknął jej mąż. - Max może i był nicponiem, ale należał do
rodziny, a Maxima jest jego córką. Nie widzę żadnych braków ani w jej zachowaniu, ani w
rozumowaniu. Traktuje nas jak prawdziwa dama, czego nie mogę powiedzieć ani o tobie, ani
o Portii.
- Przed godziną wystraszyła Portię, celując do niej z łuku! Cały czas umieram ze
strachu, że ta dziewczyna postrada zmysły i wymorduje nas podczas snu. Jeśli ty się jej nie
pozbędziesz, ja to uczynię.
- Bądź cierpliwa. Pokażemy ją w Londynie na wiosnę, kiedy skończy się żałoba po
ojcu. Rosalinda osiągnie już wtedy odpowiedni wiek, będziemy więc mogli wypuścić
wszystkie trzy dziewczyny naraz. Z jej wyglądem Maxima bez trudu znajdzie sobie
odpowiedniego męża.
Na myśl o Londynie Maxie poczuła niechęć, ale to uczucie nie dorównywało reakcji
ciotki.
- Nie przypuszczasz chyba, że pokażę nasze córki w towarzystwie Maxie? - sapnęła z
oburzeniem. - To niedorzeczność.
- Nie ma nic niedorzecznego w pokazaniu kuzynek razem.
- Nie możemy trzymać jej tu przez cały rok - zaprotestowała lady Collingwood. -
Wkrótce wraca Marcus, a wiesz, jaki on jest wrażliwy. Czy chcesz ryzykować, że twój
własny syn zadurzy się w tej, tej dzikusce? Takiej właśnie pragniesz synowej?
- Nie takiej partii dla niego pragnę - odparł po dłuższej chwili. Odpowiedzi lady
Collingwood Maxie nie dosłyszała. Najwyraźniej ciotka odsunęła się od drzwi.
Nie miało to jednak znaczenia, bo i tak wiedziała już więcej, niż pragnęła. Czując
mdłości, wróciła do swojego pokoju. Po zamknięciu drzwi opadła na łóżko i zwinęła się w
małą roztrzęsioną kulkę.
Z rozmowy wynikało, że jej ojciec nie umarł śmiercią naturalną. Czy zginął w
wypadku, a może ktoś na niego napadł? Ale wtedy wuj nie miałby powodu, by to przed nią
ukrywać. Może umarł w łóżku prostytutki? Nie było to niemożliwe, ale też nie aż tak
skandaliczne, by wymagało zatuszowania. W końcu uznała, iż najprawdopodobniej jej ojciec
został zamordowany. Ale dlaczego ktoś miałby pozbawiać życia czarującego i
nieszkodliwego Maxa? Pieniądze i żądza to dwa główne motywy zbrodni. Tyle że ojciec nie
miał przy duszy złamanego pensa. Jeszcze mniej prawdopodobna wydawała się zbrodnia z
afektu. Max nigdy nie był kobieciarzem, poza tym minęło wiele lat, odkąd wyjechał z Anglii.
Lady Collingwood wspomniała coś o spadku. Maximus został wydziedziczony przez
własnego ojca, ale być może otrzymał spadek po jakimś dalekim krewnym i zabito go, by nie
mógł upomnieć się o schedę. Jeśli tak, to czy ona sama, jako spadkobierczyni ojca, nie
znajduje się w niebezpieczeństwie? Potrząsnęła głową z niedowierzaniem. Takie rzeczy
wydarzały się tylko w romansach, nie w prawdziwym życiu.
A może ojciec wplątał się w jakieś podejrzane przedsięwzięcie? Na dzień przed
wyjazdem do Londynu obwieścił jej wesoło, że ich finansowe problemy wkrótce się skończą.
Jego kochana córeczka zostanie damą i będzie wiodła dostatnie życie ze wspaniałym mężem,
na jakiego zasługiwała. Nie po raz pierwszy ojciec rzucał takie obietnice, więc Maxie
roześmiała się tylko stwierdzając, że dobrze jej tak jak jest.
Trudno jej było wyobrazić sobie, by ojciec mógł zarobić większe pieniądze w uczciwy
sposób. Wcale by jej nie zdziwiło, gdyby próbował także nieuczciwych metod. Bardzo
kochała ojca, ale znała też jego słabości. Może zdobył jakieś skandaliczne informacje na
temat jednego ze szkolnych kolegów i próbował go szantażować? Jeśli tak, ofiara mogła
uznać, iż łatwiej pozbyć się szantażysty niż mu płacić. Małe ryzyko, by ktoś tęsknił za
nędznym hulaką.
Oczywiście prócz córki.
Jeśli ojciec próbował szantażu, to czy wybrał sobie na ofiarę własnego brata?
Rodzinne sekrety stanowiły najłatwiejszy kąsek.
Maxie tak mocno zacisnęła dłonie, że paznokcie wbiły się jej w skórę. Musiała wziąć
pod uwagę możliwość, iż lord Collingwood zamordował brata, a ten podejrzany typ z
Londynu był wynajętym mordercą.
Czy wuj zdolny byłby do tak straszliwej zbrodni? Z całego serca pragnęła odrzucić to
podejrzenie, ale nie mogła. Wydawało się, że wuj lubił brata, jednak w obliczu szantażu
ludzie się zmieniają. W ciągu ostatnich kilku miesięcy Maxie przekonała się o jednym:
Anglicy bardzo dbają o pozory. Max wiele ryzykował, strasząc kogoś skandalem. Wuj mógł
podjąć decyzję o pozbyciu się brata z wielką niechęcią, ale Maxie nie wątpiła, iż uczyniłby to,
gdyby okoliczności go do tego zmusiły.
Wszystkie te przemyślenia wydały się zbyt daleko posunięte, ale też morderstwo było
strasznym uczynkiem. Zamknęła oczy, zastanawiając się czy przypadkiem nie postradała
zmysłów. Zawsze miała bujną wyobraźnię - zdaniem ojca skorą do sensacji - która teraz
wyraźnie się buntowała. Może istniało też proste wytłumaczenie całej sprawy. Jeśli tak, nie
potrafiła go znaleźć. Logika nakazywała zapytać wuja, ale nie wydawało się to roztropne. Nie
wyjawi tego, co z takim trudem starał się ukryć. Gorzej, bo jeśli winien jest zbrodni, mógłby
zaszkodzić jej samej. Nie sądziła, żeby chciał ją skrzywdzić, ale skoro skazał na śmierć brata,
nie zawaha się też z bratanicą.
Zagryzła wargi, czując w głowie zamęt. Tylko dwie rzeczy wydawały się pewne: jej
ojciec nie umarł naturalnie, a ona sama persona non grata w tym domu. Wiedziała, że lady
Collingwood jej nie lubi, ale zaskoczyła ją wrogość, ujawniona w trakcie podsłuchanej
rozmowy. Diablica... ciemnoskóra mała dzikuska... pół - Indianka.
Musi opuścić Chanleigh Court i to jeszcze tej nocy, kiedy wszyscy pójdą spać. Ale nie
wróci potulnie do Bostonu. Najpierw pojedzie do Londynu i dowie się prawdy o śmierci ojca.
Usiadła. Konieczność zaplanowania ucieczki uspokoiła chaotyczne myśli. Znała adres
gospody, w której nocował ojciec, a także nazwiska kilku jego starych znajomych. To
wystarczało do rozpoczęcia śledztwa.
Pozostawało tylko pytanie, jak dotrzeć do Londynu. Wprawdzie miała kilka funtów,
ale nie opłaci nimi podróży do Londynu. Będzie więc musiała dotrzeć tam pieszo. To jakieś
dwieście pięćdziesiąt mil, ale dla kogoś kto pół życia spędził na wędrówkach po drogach
Nowej Anglii, nie stanowiło problemu.
Tym razem jednak nie będzie jej towarzyszył ojciec. A podróżowanie w pojedynkę to
wielkie ryzyko, zwłaszcza dla kobiety. Nigdy specjalnie nie przebierała się za mężczyznę, ale
czasami była do tego zmuszona z powodu niebezpieczeństw czyhających na drogach
Ameryki. Na szczęście zabrała ze sobą męski strój. Z ukrytymi pod bandażem piersiami,
włosami pod kapeluszem, w luźnej koszuli, kaftanie i pelerynie, będzie wyglądała jak
młodzieniec. A jeśli ktoś zechce przyjrzeć się jej z bliska, ma jeszcze nóż.
Z pakowaniem poradziła sobie bez większego problemu, bo nie miała wielu rzeczy.
Oprócz męskiego przebrania, będzie jej potrzebna suknia na Londyn oraz peleryna, która
posłuży też za koc. Drogocenna paczuszka z amerykańskimi ziołami także się przyda.
Srebrny łańcuszek matki już wisiał na szyi. W wewnętrznej kieszeni płaszcza ukryła zegarek
po ojcu, złote kolczyki i harmonijkę. Sztućce i garnki kupi gdzieś po drodze.
Wszystkie te dobra upchnęła w wysłużonym plecaku. Teraz musiała tylko poczekać,
aż wszyscy usną. Nie mogąc spojrzeć w twarz ciotce i wujowi przesłała wiadomość, że nie
zejdzie na obiad z powodu migreny i poprosiła, by posiłek przysłano jej do pokoju.
Najtrudniejszym zadaniem okazało się napisanie pożegnalnego listu. Była gościem
Collingwoodów, więc nie wypadało opuścić domu bez słowa wyjaśnienia. Dobre
wychowanie nakazywało zachować się przyzwoicie mimo podejrzeń, jakie żywiła wobec
wujostwa. Poza tym nie chciała, by domyślili się, iż podsłuchała ich rozmowę.
Przez długi czas gryzła pióro, aż wreszcie wpadła na odpowiedni pomysł. Napisze, że
postanowiła wyjechać do Londynu z zamiarem odwiedzenia ciotki.
Desdemona Ross była młodszą siostrą Cletusa i Maximusa, wdową i intelektualistką o
otwartych poglądach. Ponieważ lady Collingwood serdecznie jej nie znosiła, Desdemona
rzadko odwiedzała rodzinne siedlisko. Maxie nigdy nie widziała ciotki, ale korespondowały
ze sobą. Jeden z takich listów przyszedł właśnie wczoraj, tak więc będzie mogła napisać, że
wyjeżdża na zaproszenie ciotki.
Pochyliła się nad papierem listowym. To niegrzecznie opuszczać dwór nocą, bez
słowa uprzedzenia, ale nikt jej nie będzie gonił, a tylko to się liczyło. Wątpiła, czy ktokolwiek
będzie się zastanawiał, jak jej się udało wynająć powóz nocą.
Postanowiła, że odwiedzi ciotkę, której listy zawsze wydawały jej się miłe. Z
przyjemnością pozna członka rodziny, do którego czuje sympatię.
Nie miała trudności z opuszczeniem Chanleigh Court. Z radością włożyła chłopięce
przebranie po tylu miesiącach noszenia sukien. Kobiety z plemienia matki chodziły w
spodniach. Maxie czuła się w nich równie dobrze jak w sukniach białych kobiet. Pożegnalny
liścik zostawiła na toaletce w swojej sypialni. Przy odrobinie szczęścia odnajdą go dopiero
następnego dnia.
Z kuchni zabrała ser, chleb, herbatę i połeć szynki, co zaoszczędzi jej wydatków
przynajmniej do Yorkshire. Po chwili zastanowienia wzięła także z gabinetu wuja starą mapę
okolic Londynu i wyszła bocznymi drzwiami. Uznała za dobry znak fakt, że po dżdżystym
wieczorze niebo się rozpogodziło. Nocne powietrze było wilgotne i chłodne, lecz wciągnęła
je głęboko w płuca, czując się szczęśliwa i wolna.
Szybko zeszła ze wzgórza i zatrzymała się, by ostatni raz spojrzeć na ogromny dwór.
Ojciec cieszył się z powrotu do rodzinnego domu. Gdziekolwiek teraz jest, musi być
szczęśliwy, że jego kości tu spoczywają. Chanleigh Court był domem ojca, ale nie jej, i nic
nie wskazywało na to, żeby miała tu powrócić. Nie pasowała do tego otoczenia i z pewnością
szybko tu o niej zapomną.
Przeszła jakieś pięć czy sześć mil, kiedy wzeszedł księżyc. Zobaczywszy w oddali
sylwetkę jakiegoś budynku, ruszyła w tę stronę przez mokre od rosy pola. Znalazła w nim
resztki zeszłorocznego siana. Ułożyła się na nim, a tobołek posłużył jej za poduszkę, peleryna
zaś za nakrycie. Nie była to jej pierwsza noc spędzona w przydrożnej szopie i pewnie nie
ostatnia. Jednak po raz pierwszy nie towarzyszył jej ojciec. Ból ścisnął jej serce. Ogarnęła ją
tęsknota i uczucie samotności. Zacisnęła w dłoni srebrny krzyżyk matki. Jest półkrwi
Indianką, Amerykanką i Collinsówną, więc nie będzie się nad sobą użalała.
Czy śmierć ojca oznaczała, że już do końca życia pozostanie sama? - pomyślała,
zapadając w sen.
2
Bracia siedzieli przy śniadaniu w ciszy, przerywanej jedynie szelestem przekładanych
stron gazet. Prasa nie przynosiła żadnych ciekawych wieści, toteż markiz Wolverton zaczął
przyglądać się bratu znad „Timesa”.
W młodości dzielące ich pięć lat stanowiło dużą różnicę. Giles miał nadzieję, że tej
zimy staną się wreszcie równymi sobie przyjaciółmi. Tak jednak się nie stało. Pierwszego
wieczoru Robin odkrył się nieco, ale już następnego dnia znowu schował się w swojej
skorupie. Był świetnym kompanem, zawsze chętnym do pogawędki, wspólnego milczenia czy
do uczestnictwa w miejscowych przyjęciach. Jednak prawdziwe uczucia i myśli krył za pełną
uroku maską grzeczności.
Nie miałoby to znaczenia, gdyby Giles nie przeczuwał, że dzieje się coś złego. Robin
utracił chęć do życia, swoją najbardziej znaczącą cechę charakteru. Giles często spotykał
brata zamyślonego i zapatrzonego w przestrzeń. Zastanawiał się, czy przypadkiem nie jest to
wina kobiety, która była teraz księżną Candover. Może też istniały głębsze i trudniejsze do
określenia powody.
Cokolwiek by to było, czuł że Robin coś stracił i to bezpowrotnie. Bardzo go to
martwiło, ale nie wiedział, jak pomóc. Z westchnieniem odłożył gazetę na stół.
- Masz jakieś plany na dzisiaj? Robin zawahał się.
- Może przejdę się po zachodnich lasach. Nie odwiedzałem jeszcze tamtych stron.
- Trudno mi uwierzyć, że odpowiada ci tak spokojne życie - stwierdził Giles. - Cały
czas zastanawiam się, kiedy znikniesz.
Robin uśmiechnął się.
- Jeśli to się zdarzy, nie martw się o mnie. Będzie to oznaczało, że natknąłem się na
coś interesującego, na przykład na grupę Cyganów i nie potrafiłem im się oprzeć.
Giles nie miałby nic przeciwko temu, żeby brat znalazł coś interesującego, czym
mógłby się zająć.
- Dziś cały dzień spędzę w magistracie - powiedział. - Zobaczymy się przy kolacji,
chyba że spotkasz Cyganów.
Po wyjściu brata Robin poszedł do kuchni, by poprosić o przygotowanie prowiantu.
Kucharka zapakowała cztery razy więcej jedzenia, niż był w stanie zjeść. Koniecznie chciała
go trochę podtuczyć. Jak na złość apetyt zupełnie mu nie dopisywał.
Ruszył na wędrówkę po zachodnich lasach pieszo, bo po tak zarośniętej okolicy nie
dałoby się jeździć konno. Zresztą piesza wędrówka najbardziej pasowała do jego nastroju.
Miał nadzieję, że spokój Wolverhampton ukoi tkwiący w nim ból. Do pewnego stopnia tak
się stało. Odzyskał siły i coraz rzadziej miewał nocne koszmary. Nie miał żadnych celów i
zobowiązań, ale właśnie to go niepokoiło. Kiedyś stale musiał podejmować decyzje, które z
fascynujących zadań wybrać. Teraz pogrążył się w ponurej melancholii, czego nigdy
wcześniej nie doświadczał. Nie licząc krótkich wizyt w Ruxton, całe sześć miesięcy spędził
na spaniu, konnych przejażdżkach, wędrówkach po okolicy oraz na czytaniu i pisaniu listów.
Najbardziej aktywnym zajęciem stało się unikanie zakus miejscowych panien. Bracia
Andreville byli pożądanymi gośćmi zimowych spotkań towarzyskich. Choć to Giles miał
tytuł i majątek, wątpiono, by zechciał powtórnie się ożenić, tak więc panie zwróciły się ku
Robertowi. Jego pociągający wygląd, owiana tajemnicą przeszłość oraz fakt, iż być może
kiedyś odziedziczy tytuł i majątek, czyniły z niego pierwszą partię w okolicy.
Robin westchnął, po czym zarzucił tobołek z prowiantem na ramię. Nie miałby nic
przeciwko szalonej miłości, ale też nie wyobrażał sobie, że mógłby zakochać się w jednej z
tych niewinnych angielskich dziewcząt, które spotykał w domach Yorkshire. Nie znał
Maggie, kiedy była jeszcze panną na wydaniu, ale nawet jako siedemnastolatka nie mogła
zachowywać się tak naiwnie.
Dzień był gorący, z przyjemnością więc powitał cień lasu. Miał na sobie stare ubranie,
toteż spokojnie mógł się teraz przedzierać przez najdziksze chaszcze.
Słońce stało już wysoko, kiedy dotarł do małej polanki przy strumieniu. Uśmiechnął
się, widząc przed sobą małą kolonię grzybów. W dzieciństwie uważał, że takie miejsca są
zaczarowane. Kładł się pod drzewem, zamykał oczy i marzył o dalekim, nieznanym świecie i
o pojawieniu się wróżki. Może teraz zdarzy się jakiś czar. Położył na ziemi torbę i wyciągnął
się na trawie. Splótł ręce pod głową i zaczął bezmyślnie wpatrywać się w niebo.
Popełnił błąd, pozwalając swobodnie przepływać myślom. Zaraz też ogarnął go
smutek. Za dnia nie miał trudności z odpędzeniem demonów, ale wiedział, że powrócą nocą
w koszmarach. Bał się, że dłużej tego nie wytrzyma i w końcu oszaleje.
Zmusił się do myślenia o przyszłości. Pomimo szczodrobliwości brata, nie mógł do
końca swoich dni pozostać w Wolverhampton. Może zostanie podróżnikiem. Znał Europę, jak
matka twarz swojego dziecka, nigdy jednak nie był na Wschodzie ani też w Nowym Świecie.
Tylko, że tak naprawdę, podróże już go znudziły.
Giles podsuwał mu parlament; wkrótce zwolni się jedno z miejsc przynależnych
Andreville’om, co dałoby mu możliwość przedstawienia swoich opinii na forum publicznym.
Mógł też zająć się dziennikarstwem. Żurnaliści to butna i czupurna wiara. Pasowałby tam,
jeśli odzyska energię i chęć do życia.
Najwyraźniej polanka nie była zaczarowana, skoro jego umysł krążył wokół tych
samych dręczących go od miesięcy tematów. Ciepło promieni słonecznych i roztaczająca
słodki zapach trawa zachęcały do drzemki. Zapadł w nią z nadzieją, że koszmary zaczekają
do nocy.
Po wędrówce w popołudniowym słońcu Maxie powitała leśny chłód z wdzięcznością.
Wieśniak, który podwiózł ją furmanką, wskazał właśnie tę drogę. Omijała główne trakty, a na
bocznych drogach nikt nie zwracał uwagi na samotnego młodzieńca. Zresztą od kilku godzin
nie spotkała żywej duszy. Jedyny kłopot to ten, że poprzedniego dnia skończyło się jej
jedzenie i żołądek zaczął domagać się swoich praw. Z tego co mówił wieśniak, pierwsze
domostwa napotka dopiero pod koniec dnia. W Ameryce umiałaby sobie poradzić,
korzystając z darów natury, ale angielskie prawa własności były tak ostre, że bała się je
naruszać. Jeśli głód porządnie da się we znaki, z pewnością zapomni o strachu.
Odgłos kopyt i toczących się kół zmusił ją do zatrzymania się i obejrzenia za siebie.
Nadjeżdżał ciężki wóz. Uznała, że lepiej nie pokazywać się nikomu w takiej głuszy, szybko
więc wspięła się na pagórek i zniknęła w lesie. W ciągu trzech dni podróży nie miała żadnych
kłopotów. Prócz dwukrotnej jazdy furmankami z małomównymi wieśniakami z nikim więcej
nie rozmawiała. Wóz minął ją z brzękiem i stukotem. Zamierzała wrócić na drogę, kiedy
usłyszała słodkie trele.
Zatrzymała się i uśmiechnęła szeroko. Poznawanie ptaków, zwierząt i roślin należało
do najprzyjemniejszej strony tej wędrówki. Ten ptasi koncert wykonywał chyba
najsłynniejszy słowik w Anglii. Już przed miesiącem wydawało jej się, że słyszy tego
ptaszka, ale kuzynki nie potrafiły tego potwierdzić. Jedyne ptaki, jakie rozpoznawały, to te
upieczone i podane na półmisku.
Zaczęła przedzierać się przez zarośla. Poszukiwania doczekały się nagrody, bo przez
krótką chwilę widziała brązowe piórka. Ruszyła dalej ze wzrokiem utkwionym w gałęziach
drzew.
Nagle potknęła się o coś. Zaklęła pod nosem, próbując bezskutecznie utrzymać
równowagę. Upadła jak kłoda, lecz ku swemu zaskoczeniu poczuła, że zamiast na twardej
ziemi leży na czymś miękkim i ciepłym.
Ciepłym, miękkim i odzianym.
Zorientowała się, że to człowiek. Spał, ale obudził się, instynktownie obejmując ją
ramionami.
Przez dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy. W niebieskich oczach nieznajomego
pojawiły się najpierw zdumienie i zaniepokojenie, potem rozbawienie.
- Przepraszam, że znalazłem się na twojej drodze - powiedział w końcu.
- Proszę wybaczyć - mruknęła. Odsunęła się od nieznajomego, ciesząc się w duchu, że
przy upadku nie spadł jej kapelusz i nadal ocienia twarz. - Nie patrzyłem pod nogi.
Wstała, gotowa odejść. Potem, zupełnie jak żona Lotta, uczyniła błąd i odwróciła się.
Wcześniej nie zdążyła się przyjrzeć nieznajomemu i teraz dostrzegła piękne oczy,
jasne włosy, ładnie zarysowane, zmysłowe usta. Doszła do wniosku, że nigdy wcześniej nie
widziała tak przystojnego mężczyzny. Jego nieco przydługie włosy mieniły się wszystkimi
odcieniami brązu, a rysy twarzy zmusiłyby anioła do płaczu z zawiści.
Rozejrzała się po polance i nagle przyszła jej do głowy niedorzeczna myśl, że oto ma
przed sobą Oberona, legendarnego króla wróżek. Nie, był zbyt młody, a poza tym król elfów
nie miałby na sobie ziemskiego odzienia.
Jasnowłosy mężczyzna usiadł i oparł się o pień drzewa.
- Może raz albo dwa kobiety rzucały się w moje ramiona, ale nigdy z takim impetem -
powiedział, a wokół oczu pojawiły mu się zmarszczki. - Jednakże możemy dojść do
porozumienia, jeśli grzecznie przedstawisz mi swoją prośbę.
Maxie znieruchomiała.
- Chyba się jeszcze nie obudziłeś - powiedziała starając się mówić niskim głosem. -
Mam na imię Jack i nie jestem kobietą, a już z pewnością nie interesuje mnie wpadanie w
twoje ramiona.
Nieznajomy uniósł brwi.
- Z daleka może i wyglądasz na chłopca, ale pamiętaj, że upadłaś na mnie, co
rozbudziło mnie na tyle, by wiedzieć z kim mam przyjemność. - Przesunął wzrokiem po jej
sylwetce. - Dam ci radę: jeśli chcesz być przekonująca, postaraj się o odpowiednią koszulę i
surdut albo wkładaj luźniejsze spodnie. Nigdy nie widziałem chłopaka zbudowanego tak jak
ty.
Maxie zarumieniła się, po czym obciągnęła wymięty kaftan. Chciała rzucić się do
ucieczki, kiedy mężczyzna uspokajająco uniósł dłoń.
- Nie uciekaj. Nie jestem niebezpieczny. Pamiętaj, że to ty na mnie wpadłaś, a nie
odwrotnie. - Sięgnął do wypchanej torby, leżącej kilka stóp dalej. - Czas na popołudniowy
posiłek, a ja mam tu o wiele więcej jedzenia niż potrzeba dla jednej osoby. Przyłączysz się?
Wiedziała, że powinna się trzymać z daleka od tego zbyt przystojnego mężczyzny, ale
wydawał się przyjazny i niegroźny, a ona miała wielką ochotę z kimś porozmawiać. Podjęła
decyzję, kiedy nieznajomy wyciągnął z worka mięsne paszteciki. Żołądek nigdy jej nie
wybaczy, jeśli nie przyjmie zaproszenia.
- Jeśli jesteś pewien, że wystarczy, skorzystam z zaproszenia. Rzuciła tobołek na
ziemię i usiadła, krzyżując nogi, w bezpiecznej odległości, w razie gdyby młody Apollo miał
niecne zamiary.
Jasnowłosy podał jej paszteciki, potem ponownie sięgnął do worka, wyjął pieczonego
kurczaka, kilka bułek i butelkę. Odkorkował ją i postawił na środku.
- Piwem będziemy musieli się podzielić.
- Nie piję piwa.
Za to uwielbiała paszteciki. Z trudem powstrzymała się, żeby nie połknąć wszystkich
naraz.
Mężczyzna jadł spokojnie, dokładnie przeżuwając każdy kawałek.
- W większości społeczności uważa się za niegrzeczne siadanie do posiłku w nakryciu
głowy.
Z niechęcią pomyślała o pokazaniu twarzy, ale nie wypadało zignorować uwagi o
dobrych manierach. Przyjęcie zaproszenia obligowało ją do grzeczności. Zdjęła więc
kapelusz, uważnie przyglądając się towarzyszowi.
Przez chwilę patrzył na nią bez słowa. Maxie już wcześniej spotkała się z podobnymi
reakcjami. Opuściła rękę, by móc swobodnie sięgnąć po nóż, gdyby zaszła taka potrzeba. Na
szczęście powstrzymał się od głupich czy wulgarnych uwag.
- Masz ochotę na kurczaka? - zapytał z trudem przełykając ślinę. Rozluźniła się i
kiwnęła twierdząco głową.
- Tak, poproszę.
Sam także wziął kawałek.
- Jak znalazłaś się w lesie markiza Wolvertona?
- Szłam drogą, kiedy usłyszałam, że ktoś nadjeżdża. Uznałam, że mądrzej uczynię,
jeśli się schowam, a potem zasłuchałam się w śpiew słowika. A ty... jesteś kłusownikiem?
Popatrzył na nią ze smutkiem.
- Czy wyglądam na kłusownika?
- Nie. A przynajmniej nie na takiego, któremu się powiodło. - Skończyła jeść, po czym
z gracją oblizała palce. - Z drugiej strony nie wyglądasz też na markiza.
- Czy uwierzyłabyś, gdybym ci powiedział, że nim jestem?
- Nie. - Obrzuciła krytycznym spojrzeniem jego ubranie, wprawdzie szyte na miarę,
ale bardzo wysłużone.
- Co za spostrzegawcza młoda kobieta - rzucił z podziwem. - Masz rację. Taki ze mnie
markiz Wolverton jak z ciebie Angielka.
- Skąd takie przypuszczenie? - zdziwiła się, dochodząc do wniosku, że jej
dobroczyńca jest stanowczo zbyt spostrzegawczy.
- Odróżnianie akcentów to moja specjalność. Twój należy do angielskiej szlachty, ale
nie do końca. - Zmrużył oczy. - Domyślam się, że jesteś Amerykanką, prawdopodobnie z
Nowej Anglii.
- Rozsądne rozumowanie - stwierdziła enigmatycznie.
- Nadal masz na imię Jack?
- Zadajesz zbyt wiele pytań.
- Pytanie, to jak mi wiadomo, najłatwiejszy sposób zaspokojenia ciekawości - odparł. -
I bardzo skuteczny.
- Nie da się zaprzeczyć. - Zawahała się, ale nie znalazła powodu, dla którego miałaby
ukrywać prawdę. - Zazwyczaj mówią mi Maxie, ale w rzeczywistości mam na imię Maxima.
- Dla mnie wyglądasz bardziej na Minimę - zauważył mężczyzna, obrzucając ją
wzrokiem.
Wybuchnęła śmiechem.
- O tobie też nie da się powiedzieć, że jesteś Herkulesem.
- Tak, ale nie mam na imię Herkules i nie staram się nikogo wywieść w pole.
- Mój ojciec miał na imię Maximus, a mnie nazwano po nim. Nikt wtedy nie
zastanawiał się, czy urosnę na tyle, by moje imię miało sens, a potem było już za późno. -
Skończyła jeść bułkę. - Już wiem, że nie nazywasz się Herkules, więc jak?
- Nie noszę wielu innych imion. - Upił łyk piwa, jakby rozważał, co ma powiedzieć.
Nie ulegało wątpliwości, że to wędrowny zabijaka, przybierający tak wiele imion, że sam nie
pamięta, które jest prawdziwe.
- Ostatnio używałem tego: lord Robert Andreville - powiedział w końcu.
Spojrzała na niego zaskoczona.
- Naprawdę jesteś szlachcicem? - Pomimo starego odzienia, miał w sobie coś
dystyngowanego. Zaraz jednak zmarszczyła brwi. - Żartujesz ze mnie, co? Ojciec tłumaczył
mi kiedyś, jak to jest z tytułami. Prawdziwy szlachcic nie używa słowa „lord” z imieniem.
Domyślam się, że lord Robert to wymyślony tytuł, którym chcesz zaimponować ludziom.
- A ja myślałem, że uda mi się zwieść przybysza z kolonii. - W oczach zabłysł mu
łobuzerski ognik. - Masz rację. Jestem z pospólstwa, żaden tam szlachcic. Przyjaciele mówią
mi Robin.
Bez względu na imię, ten mężczyzna miał niezwykle wyrazistą twarz. Może nie był
oszustem, ale raczej aktorem. Oczywiście, może być i tym, i tym, pomyślała z rozbawieniem.
- W takim razie powinieneś dać coś swemu imiennikowi na szczęście. - Wskazała
dłonią na słowika, zwanego po angielsku „robin”, który sfrunął na środek polanki. Był
mniejszy i bardziej żywotny od słowika amerykańskiego i bardzo przypominał towarzysza
Maxie.
- Dobry pomysł. - Wziął kawałek bułki i rzucił ptakowi, który natychmiast porwał
zdobycz i odleciał. - Należy pamiętać o szczęściu. - Sięgnął ponownie do worka i zapytał: -
Masz ochotę na ciasto?
- Wielką. - Przyjęła poczęstunek, starając się nie okazywać zachłanności.
Nieznajomy miał uroczy uśmiech. Pewnie niejedną kobietę już nim zbałamucił.
Wyglądał na wędrownego handlarza, który potrafi namówić każdego na zakup tuzina
niepotrzebnych rzeczy. W ciągu rozlicznych podróży spotkali z ojcem mnóstwo podobnych
mu naciągaczy. Tak naprawdę to ojciec też do nich należał. Prawdopodobnie właśnie dlatego
czuła słabość do szelmowskich włóczęgów.
Jadła ciasto, myśląc o tym, że już dawno nie spożywała tak przepysznego posiłku.
Kiedy skończyła, wstała i poszła do strumienia. Umyła ręce i napiła się chłodnej wody.
Robin przyglądał się z uwagą tajemniczemu gościowi. Choć ubiór skrywał dziewczęce
kształty, nie mógł zapomnieć zgrabnych krągłości.
- Czy mieszkasz gdzieś w okolicy? - zapytał, gdy się odwróciła.
- Nie, zmierzam do Londynu. - Podniosła z ziemi kapelusz i tobołek. - Dziękuję za
poczęstunek.
- Do Londynu?! - powtórzył zaskoczony. - I zamierzasz przejść całą tę drogę sama?
- To tylko dwieście mil. Dojdę tam za jakieś dwa tygodnie. Do widzenia. - Naciągnęła
kapelusz na czoło tak, by osłonił jasnobrązowe oczy.
Z trudem powstrzymał się, by nie krzyknąć, że to zbrodnia zakrywać tak cudowną
twarz. Kiedy na niego wpadła, myślał, że to jakiś wiejski chłopak w ubraniu po starszym
bracie. Kiedy jednak ściągnęła kapelusz, zaparło mu dech w piersiach.
Maxima - Maxie - miała egzotyczną urodę, często spotykaną u osób o mieszanej krwi.
Delikatna budowa ciała wskazywała na angielskie pochodzenie, ale śniada karnacja, lśniące
czarne włosy i kształtne rysy twarzy z pewnością nie były angielskie.
Takiej twarzy nigdy się nie zapomina.
Jednak nie uroda stanowiła o wyjątkowości tej kobiety, lecz odwaga, bezpośredniość,
cięty język i ukryta siła, przejawiającą się w każdym słowie i geście. Jej widok przywołał całą
falę dawno zapomnianych emocji, które stopiły serce Robina jak słońce wiosenne lody. Było
to niepokojące uczucie. Jedno wiedział na pewno: nie może pozwolić, by ta niesamowita
istota zniknęła z jego życia.
Zebrał resztki pożywienia, wstał, zarzucił tobołek na ramię i ruszył za Maxie.
- Do Londynu może i nie jest daleko - powiedział - ale samotnej kobiecie grozi wiele
niebezpieczeństw.
- Jak dotąd nie miałam kłopotów - odparła. - Nikt prócz ciebie się nie zorientował, że
jestem kobietą, a w przyszłości będę bardziej uważała, żeby nie wpaść na kogoś tak
spostrzegawczego.
- Młodemu chłopcu grożą takie same niebezpieczeństwa. - Patrząc na nią, pomyślał,
że jest bardzo niska, miała najwyżej pięć stóp wzrostu, ale była tak proporcjonalnie
zbudowana, że na pierwszy rzut oka się tego nie dostrzegało. - Niektórzy wędrowcy wolą
młodych chłopców.
Brązowe oczy spojrzały na niego pytająco. Dobrze wychowana panna nie
zrozumiałaby jego uwagi, ale nie Maxie. Może nie była tak całkowicie naiwna.
- Tutaj na północy drogi są względnie spokojne, ale im bliżej Londynu, tym gorzej -
ciągnął Robin, kiedy wychodzili z zarośli na porośniętą trawą ścieżkę, prowadzącą na
południe.
- Potrafię całkiem dobrze się bronić - odparła z odcieniem niecierpliwości w głosie.
- Tym nożem, który przy sobie kryjesz? Rzuciła mu ostre spojrzenie.
- Upadłaś na mnie dość mocno, a trudno pomylić nóż z ludzkim ciałem - wyjaśnił. -
Zwłaszcza z miękkimi krągłościami kobiety.
- Tak, mam nóż i wiem, jak go użyć - powiedziała z wyraźną nutą ostrzeżenia.
- Nie wtedy, kiedy napadnie cię kilka osób.
- Nie zamierzam wdawać się w żadne bójki.
- Czasami nie ma wyboru - zauważył sucho.
Szli dalej w chłodnym milczeniu. Maxie uparcie ignorowała jego obecność, Robin zaś
pogrążył się w myślach. Choć znał tę dziewczynę zaledwie od godziny, wiedział, że jej nie
przekona. Nie była osobą, którą łatwo jest zawrócić z raz wyznaczonego celu. Może uda jej
się bezpiecznie dotrzeć do Londynu, a może i nie. Nawet gdyby nie był zafascynowany
Maxie i tak nie pozwoliłby samotnej kobiecie - a zwłaszcza tak drobnej - wyruszyć w taką
podróż.
Wniosek nasuwał się sam.
Kiedy przy granicy Wolverhampton lasy zaczęły rzednąć, powiedział:
- Nie ma rady. Jako dżentelmen zmuszony jestem odeskortować cię do Londynu.
- Co?! - zatrzymała się na środku drogi i spojrzała na swego towarzysza. - Oszalałeś?
- Nie. Jesteś samotną młodą kobietą w obcym kraju. Postąpiłbym niehonorowo,
zostawiając cię teraz. - Także się zatrzymał i posłał dziewczynie jeden ze swych najbardziej
pociągających uśmiechów. - Poza tym, nie mam nic lepszego do roboty.
Twarz kobiety wyrażała niedowierzanie i rozbawienie.
- Co daje ci prawo twierdzić, że jesteś dżentelmenem?
- Dżentelmen nie pracuje. Skoro więc nie pracuję, to muszę być dżentelmenem.
Wybuchnęła śmiechem.
- Co za absurdalne stwierdzenie. Twoja logika nie przekonałaby nawet dziecka.
Zresztą nawet jeśli nie pracujesz, nie możesz tak po prostu wyruszyć w podróż.
- Ależ mogę. Tak po prawdzie już to zrobiłem.
Popatrzyła na niego uważnie. Był średniego wzrostu i choć przewyższał ją o głowę,
nie nadawał się na obrońcę.
- Sądząc po wyglądzie, nie bardzo nadajesz się na opiekuna - rzuciła i podjęła
wędrówkę. - Skończy się na tym, że to ja będę cię bronić. Większość życia spędziłam w
drodze i wiem, jak o siebie zadbać. Nie potrzebuję i nie chcę eskorty, bez względu na to jak
honorowe są twoje intencje.
W odpowiedzi zobaczyła szeroki uśmiech.
- Jak znam świat, to grozi mi większe niebezpieczeństwo z twojej strony niż ze strony
jakiegoś tam hipotetycznego wędrowca - dodała buńczucznie.
Cień urazy przemknął po twarzy mężczyzny.
- Ta pani mi nie ufa.
- Nie widzę powodu, dla którego miałabym ci ufać. - Przechyliła głowę na bok. -
Jesteś aktorem, prawda? Cały czas grasz, a aktorzy często są bez pracy.
- Grałem wiele ról - przyznał. - Ale nigdy na scenie. Powinna się tego domyślić.
Gdyby spróbował swoich sił w teatrze, odniósłby ogromny sukces, choćby dlatego, że kobiety
płaciłyby za możliwość patrzenia na jego anielską fizjonomię. - Czy kiedykolwiek
zajmowałeś się czymś pożytecznym, czy jesteś typowym niebieskim ptakiem?
- Praca mnie fascynuje - odpowiedział. - Mogę godzinami się jej przyglądać.
Z trudem walczyła o zachowanie powagi.
- Widzę, że nie da się z tobą rozsądnie porozmawiać. - Po chwili zaś dodała: -
Mogłabym się zastanowić, gdybyś miał pieniądze na dyliżans do Londynu, ale nie stać mnie
na wykarmienie dwóch osób. Może nie starczyć dla mnie jednej.
Uśmiechnął się i powiedział:
- W tej chwili nie mam przy sobie zbyt wiele, a mój bankier, niestety, jest w Londynie.
Jednakże mogę wyczarować pieniądze, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Zanim Maxie zdążyła się odsunąć, sięgnął pod jej kapelusz i musnął palcami ucho.
Choć uczynił to bardzo delikatnie, zadrżała jak od uszczypnięcia. Tymczasem Robin odsunął
się i pokazał dłoń, na której leżał szyling.
- Nieźle - przyznała. - Ale zręczne palce to nie to samo, co zmienić metal w złoto.
- Zręczne palce? - powtórzył urażonym tonem. - To jest magia, a nie jakieś tam
sztuczki. Daj mi rękę.
Zaciekawiona i rozbawiona, wyciągnęła dłoń. Robin położył na niej szylinga, po czym
zacisnął palce. Miał ciepły i mocny uścisk.
- Zwiń dłonie w pięści, a ja sprawię, że szyling przeniesie się do drugiej ręki.
Uczyniła, jak polecił. Robin pomachał rękami, mrucząc coś niezrozumiale, po czym
oznajmił:
- Już szyling się przeniósł.
- Musisz jeszcze poćwiczyć, lordzie Robercie, ponieważ szyling nadal znajduje się w
tej samej dłoni. - Rozwarła palce, chcąc udowodnić, że ma rację, i wciągnęła gwałtownie
powietrze, bowiem na dłoni leżała niejedna moneta, ale dwie. - Jak to zrobiłeś? Uśmiechnął
się z zadowoleniem.
- Tak naprawdę to sprawa zręczności, ale jestem całkiem dobry w tych sztuczkach.
Często je wykorzystywałem, żeby zarobić na kawałek chleba i miejsce do spania.
Jej towarzysz z pewnością był włóczęgą, ale za to ogromnie zabawnym. Maxie
zwróciła mu monety.
- To było bardzo ciekawe, lordzie Robercie, ale teraz radziłabym ci wrócić do drzemki
pod jakimś drzewem.
- Drogi należą do wszystkich. - Schował monety do kieszeni. - Postanowiłem już, że
idę do Londynu i nie możesz mi tego zabronić.
Otworzyła usta, po czym szybko je zamknęła. Miał rację. Dopóki jej nie krzywdził, na
co się zresztą nie zapowiadało, mógł korzystać z tej samej drogi co ona. Cóż mogła na to
poradzić?
Przypomniały się jej psy, które często wędrowały za nią i za ojcem. Tak jak i one
Robin szybko się znudzi i zrezygnuje. To charakterystyczne dla zabijaków; ich determinacja
jest mocna, ale krótkotrwała. Musi tylko uzbroić się w cierpliwość.
MARY JO PUTNEY ANIELSKI HULTAJ (Angel Rogue) Futrzanemu przyjacielowi za stałą obecność. Teresie Jemison - z wyrazami wdzięczności za zgodę na użycie indiańskiego imienia Kanawiosta
PROLOG Okazały dwór Wolverhampton zdobił Dolinę York niczym królewska korona. Został wzniesiony w końcu XVII wieku przez pierwszego markiza Wolverton, którego wyrafinowany smak architektoniczny dorównywał wrażliwości na piękno kobiece. Pan na Wolverhampton miał bowiem trzy żony. W następnym stuleciu dwór zamieszkiwały kolejne generacje lordów i ich dostojnych małżonek. Andreville’owie byli pierwszą rodziną, która pochodziła z północnej Anglii. Jej członkowie słynęli z honoru, powściągliwości i ogromnej dumy, a przynajmniej większość z nich. Rozsądniej było wziąć bryczkę, ale Robin wolał jechać konno. Tyle lat minęło od jego ostatniej bytności w Anglii. Jak na wczesny grudzień było ciepło, choć w cichym powietrzu czuło się nadchodzącą burzę śnieżną. Stary odźwierny poznał go i rzucił się do bramy, omal się przy tym nie przewracając. Robin posłał mu powitalny uśmiech, ale się nie zatrzymał. Do dworu prowadziła porośnięta wiązami aleja dojazdowa. Wkrótce oczom Robina ukazała się granitowa fasada. Wolverhampton nie sprawiało miłego wrażenia, ale to był jego dom, i tu właśnie zamierzał odpocząć po ciężkich obowiązkach w Paryżu. Pod drzwiami powitał go lokaj. Robin zsiadł z konia, bez słowa oddał wodze służącemu, po czym wspiął się po schodach ku masywnym, wysokim na dziesięć stóp drzwiom. Powinien był powiadomić brata o swoim przyjeździe, ale postanowił tego nie robić. Tym sposobem nie usłyszy, że nie jest mile widziany. Lokaj, który zjawił się w marmurowym holu, był młody i nie znał przybysza. Dopiero kiedy otrzymał kartę wizytową, szeroko otworzył oczy i wydukał: - Lord Robin Andreville? - We własnej osobie - potwierdził gość. - Czarna owca wróciła. Czy lord Wolverton przyjmuje? - Zaraz zapytam - odparł służący, przywołując na twarz wyraz obojętności. - Czy jego lordowska mość zechce zaczekać w salonie? - Znam drogę - powiedział Robin, widząc że lokaj zamierza go poprowadzić. - W końcu się tu urodziłem. Przysięgam, że niczego nie ukradnę. Lokaj spłonął rumieńcem, ukłonił się i zniknął w głębi domu. Robin wszedł do salonu. Przesadna nonszalancja ustąpiła miejsca zdenerwowaniu. Tak dawno nie widział starszego brata. Zastanawiał się, jak Giles go przyjmie. Pomimo
różnych temperamentów, kiedyś byli przecież przyjaciółmi. To Giles nauczył go jeździć konno, strzelać i z niewielkim powodzeniem starał się utrzymać zgodę między nim a ich groźnym ojcem. Nawet po wyjeździe Robina z Anglii bracia utrzymywali ze sobą kontakt. Jednak od czasów, kiedy razem mieszkali, minęło piętnaście lat, a trzy od ostatniego spotkania w Londynie. Nie należało do najmilszych i zakończyło się burzliwą kłótnią. Giles rzadko wpadał w gniew, a już nigdy z powodu brata, toteż ich sprzeczka bardzo Robina przygnębiła. Choć udało im się pogodzić i rozstać w przyjaźni, nadal czuł niesmak na wspomnienie tamtego dnia. Rozejrzał się po salonie. Wydał mu się jaśniejszy i przyjemniejszy niż kiedyś. Styl wersalski złagodzono nieco angielską przytulnością. To na pewno pomysł Gilesa. Starszy brat nigdy nie przepadał za pompatycznością. A może to dzieło kobiety, która przez krótki okres była jego żoną? Robin nigdy jej nie poznał. Zastanawiał się, czy nie usiąść, ale odpoczynek był niemożliwy. Ożyły bowiem echa dawnych kłótni z ojcem. Zaczął nerwowo chodzić po salonie, rozcierając bolącą rękę. Nie zagoiła się jeszcze od czasu wypadku sprzed ośmiu miesięcy, kiedy to pewien niezbyt uprzejmy jegomość postanowił ją złamać. Z wiszących na ścianie portretów patrzyły na niego surowe twarze przodków. Zapewne cele, którym służył Robin, nie wzbudziłyby ich sprzeciwu, za to nie poparliby metod, jakimi je osiągał. Na honorowym miejscu nad rzeźbionym kominkiem wisiał portret braci Andreville, wykonany na dwa lata przed wyjazdem Robina z Wolverhampton. Ktoś obcy nie poznałby, że przedstawieni na nim młodzieńcy są braćmi. Nawet ich oczy miały odmienny odcień błękitu. Giles był wysoki, mocno zbudowany, o gęstych ciemnych włosach. Już w wieku dwudziestu jeden lat na jego twarzy rysowała się powaga, jakby przygniatało go poczucie odpowiedzialności. Młodszy z braci był średniego wzrostu, o lekkiej budowie ciała i włosach przywodzących na myśl łan zboża. Malarzowi udało się uchwycić szelmowski błysk w lazurowych oczach chłopca. Robin nie zmienił się od tego czasu, choć nie był już szesnastolatkiem z portretu, lecz trzydziestodwuletnim mężczyzną. Zachował jednak młodzieńczy wygląd, mimo że wiele już w życiu przeszedł. Spojrzał przez okno na zielone trawniki, nieskazitelnie równe nawet późną jesienią. Migotały na nich pierwsze przezroczyste płatki śniegu. Co ja tu robię? - pomyślał. Zupełnie nie pasował do Wolverhampton. Ale lord Robert
Andreville nie pasował do żadnego miejsca. Usłyszał, że drzwi się otwierają. Odwrócił się i zobaczył markiza Wolverhampton, rozglądającego się po salonie z niedowierzaniem, jakby wątpił w przekazaną przez lokaja wiadomość. Robin z trudem opanował drżenie rąk. Surowa, acz przystojna twarz brata, przypomniała mu zmarłego ojca. Byli do siebie podobni, a lata tylko pogłębiły podobieństwo. Oczy braci spotkały się na dłuższą chwilę. Pierwszy odezwał się Robin. - Powrót syna marnotrawnego - rzucił niedbałym tonem. Na ustach markiza pojawił się słaby uśmiech i Giles podszedł do młodszego brata z wyciągniętą ręką. - Wojna skończyła się wiele miesięcy temu. Co cię tak długo zatrzymało? Robin z ulgą pochwycił dłoń brata. - Pod Waterloo tak, ale potrzebowali mnie przy rokowaniach pokojowych. - No tak - stwierdził oschle Giles. - Co zamierzasz teraz robić, kiedy nastał pokój? Robin wzruszył ramionami. - Nie mam pojęcia. Dlatego pojawiłem się w twoich progach, jak zły szeląg. - To także twoje progi. Miałem nadzieję, że w końcu przyjedziesz. Po latach zwodzenia Robin czuł potrzebę szczerości. - Nie wiedziałem, czy będę mile widziany - powiedział. Giles uniósł wysoko brwi. - A niby dlaczego nie? - Zapomniałeś już o naszej kłótni? - Nie zapomniałem i cały czas tego żałowałem. Nie powinienem był tak do ciebie mówić, ale martwiłem się o ciebie. Sądziłem, że jesteś na granicy załamania i obawiałem się, że twoja decyzja o powrocie na kontynent może cię kosztować życie. Miał rację, to były ciężkie czasy. Robin spojrzał na okaleczoną rękę i pomyślał o Maggie. - Byłeś bardzo bliski prawdy. - Cieszę się, że tylko bliski. - Giles położył dłoń na ramieniu brata. - Masz za sobą długą podróż. Pewnie chcesz się odświeżyć i odpocząć przed obiadem? Robin skinął głową. - Dobrze być znowu w domu - rzucił jakby od niechcenia. Rozmawiali przy obiedzie i jeszcze do późna w nocy. Tymczasem za oknami padał śnieg. Poziom brandy w karafce stopniowo się obniżał. Giles z uwagą obserwował brata. Już przed trzema laty dostrzegł na jego twarzy napięcie, ale teraz wzrosło do tego stopnia, iż markiz podejrzewał, że Robin jest na skraju wyczerpania nerwowego i fizycznego. Pragnął
mu jakoś pomóc, ale nie wiedział, jak się do tego zabrać. - Może zbyt wcześnie o tym mówić, ale czy masz jakieś plany na przyszłość? - zapytał w końcu, korzystając z przerwy w rozmowie. - Już próbujesz się mnie pozbyć? - rzucił kpiąco Robin. - Nic podobnego, tylko sądzę, że Yorkshire wyda ci się trochę nudnawe po wszystkich twoich przygodach. Robin odchylił głowę na oparcie bujanego fotela. W migotliwym świetle świec wydawał się bezbronny i delikatny. - Doszedłem do wniosku, że przygody są śmiertelnie nudne. Nie wspominając już o niebezpieczeństwie i niewygodach. - Żałujesz tego, co robiłeś? - Nie, to było potrzebne. - Zaczął bębnić palcami w poręcz fotela. - Ale nie chcę spędzić na tym reszty życia. - Jesteś w tej dobrej sytuacji, że możesz robić, co zechcesz. Możesz zostać nauczycielem, sportowcem, politykiem, dandysem. Niewielu ludzi ma takie perspektywy. - Tak - przyznał z westchnieniem Robin i zamknął oczy. - Problem nie w dowolności wyboru, ale w tym, co się pragnie robić. - Ponieważ byłeś na kontynencie, a listy tam nie dochodziły, nie miałem jak cię zawiadomić, że ojciec zostawił ci Ruxton. - Co?! - Oczy Robina zrobiły się okrągłe. - Nie sądziłem, że coś mi się dostanie. Ruxton to najlepsza po Wolverhampton posiadłość rodzinna. Co mu strzeliło do głowy, żeby mi je zostawić? - Ojciec cię podziwiał, ponieważ nigdy nie potrafił cię zmusić do czegoś, czego nie chciałeś robić. - Podziwiał? - powtórzył Robin. - No to wybrał diabelnie dziwny sposób na okazywanie mi tego. Nie potrafiliśmy spędzić nawet dziesięciu minut razem, żeby nie doszło do kłótni. I nie zawsze wybuchała ona z mojej winy. - Niemniej jednak to ty byłeś jego ulubieńcem. - Giles posłał bratu ironiczny uśmiech. - Miał zwyczaj mawiać, że w moich żyłach płynie leniwa krew i że żałuje, iż jego spadkobierca jest tak nudny. Robin zmarszczył brwi. - Nigdy nie zrozumiem, skąd brałeś cierpliwość do tego starego złośliwca. Giles wzruszył ramionami. - Musiałem być cierpliwy albo opuścić Wolverhampton, a tego nigdy bym nie uczynił.
Robin zaklął, podszedł do kominka i poruszył ogień. Po powrocie z Oxfordu Giles przejął ciężar administrowania ogromnymi dobrami Andreville’ów. To on był zawsze tym odpowiedzialnym. Cicho wykonywał obowiązki, nie czekając na nagrodę czy słowa pochwały. - To typowe dla ojca. Obrażał cię, a ty ułatwiałeś mu życie. - Nie obrażał - zaprzeczył spokojnie Giles. - Jestem po prostu nudny. Zbiory bardziej mnie interesują niż hazard. Wolę wieś od Londynu i książki od plotek. Ojciec musiał czerpać pewną satysfakcję z faktu, iż jeden z jego synów jest odpowiedzialny, ale to nie oznacza, że za mną przepadał. Robin patrzył na brata, zastanawiając się, czy rzeczywiście jest tak opanowany, na jakiego wygląda. Nie mógł go o to spytać, bo ich przyjaźń miała swoje granice. - Ludzie są interesujący ze względu na to, kim są, a nie, czym się zajmują - powiedział zamiast tego. - Nigdy nie byłeś nudny. Giles nie wyglądał na przekonanego i wolał zmienić temat. - Pewnie będziesz chciał odwiedzić Ruxton - powiedział. - Doglądałem go i panuje tam porządek. - Dziękuję. - Robin patrzył, jak polano rozpada się na pół, wyrzucając w górę snopy iskier. - Z Ruxton i spadkiem, który dostałem od wuja Rawsona, mam tyle pieniędzy, że nie wiem, co z nimi robić. - Ożeń się. Żony wspaniale dają sobie radę z nadwyżkami dochodu. - Po raz pierwszy w jego głosie zabrzmiała kpina. - Poza tym Wolverhampton potrzebuje dziedzica - dodał już nieco spokojniej. - O nie - odparł Robin z błyskiem rozbawienia w oku. - Dziedzic to już twoje zadanie. - Już raz próbowałem małżeństwa i nie udało się. Może tobie bardziej się poszczęści. Robin miał ochotę zapytać o jego żonę, ale wyraz twarzy brata nie zachęcał do tego. - Przykro mi, ale spotkałem dotąd tylko jedną kobietę, z którą mógłbym spędzić życie, lecz miała dość zdrowego rozsądku, by odrzucić moje oświadczyny. - Czy mówisz o nowej księżnej Candover? Robin rzucił mu ostre spojrzenie. - Najwyraźniej nie tylko ja w tej rodzinie mam talent do szpiegowania. - Trudno tu mówić o szpiegowaniu. Candover to mój stary przyjaciel, a kiedy wrócił do Anglii, wiedział, że będę ciekaw wiadomości o tobie. Domyśliłem się, że nie powiedział mi wszystkiego. - Głos Gilesa stał się cieplejszy. - Miałem okazję poznać księżnę. Wspaniała kobieta. - To prawda - przyznał cicho Robin. Potem westchnął i przesunął dłonią po jasnych
włosach. Choć nigdy nie był z bratem tak blisko, jakby chciał, wiedział jednak, że może mu ufać. - Skoro poznałeś Maggie, z pewnością rozumiesz, dlaczego zupełnie nie pociąga mnie perspektywa ożenienia się z jakąś angielską dziewicą. - Wiem, o czym mówisz. Nie ma takiej drugiej. - Giles uśmiechnął się lekko. - Ponieważ żaden z nas nie chce wypełnić naszych powinności rodzinnych, pozostaje kuzyn Gerald. Zdążył się już postarać o cały kram małych Andreville’ów. Robin pomyślał, że dzieci Geralda będą nudne, ale wartościowe. Natomiast dzieci Maggie tryskałyby błyskotliwością. Poczuł znajomy ból w sercu i natychmiast go stłumił. Przeszłość to cholernie niezdrowe miejsce. - Jak długo zamierzasz zostać w Wolverhampton? - zapytał nagle Giles. - No cóż - zaczął z wahaniem, obawiając się, że prosta odpowiedź natychmiast spotka się z odmową. - Myślałem o świętach Bożego Narodzenia. Może dłużej, jeśli ci to nie przeszkadza. - Możesz zostać tu do końca życia - zapewnił Giles. Lord Robert Andreville, zbuntowany młodszy syn, szpieg nad szpiegami, czarna owca i bohater w jednej osobie, na krótką chwilę zamknął oczy, chcąc ukryć wrażenie, jakie wywarły na nim słowa brata. Potem usiadł w bujanym fotelu, czując, jak spokój Wolverhampton tłumi tkwiące w nim od wielu lat napięcie. Giles miał rację twierdząc, że to raczej niemożliwe, by spędził resztę swoich dni w Yorkshire. Jeden Bóg wie, co będzie robił w przyszłości. Ale na razie, dobrze było wrócić do domu.
1 Otaczające Durham wrzosowiska różniły się od lasów i pól Ameryki, lecz odznaczały się swoistym urokiem. Od śmierci ojca przed dwoma miesiącami Maxima Collins każdego dnia spacerowała po wzgórzach, napawając się wiatrem, słońcem i deszczem. Będzie jej brakowało tych wrzosowisk bardziej niż czegokolwiek innego, co spotkała po tej stronie Atlantyku. Po dwóch godzinach wędrówki usiadła na zboczu wzgórza, bezmyślnie żując źdźbło trawy. Wiosenne słońce łagodziło żal i smutek trawiące ją od śmierci ojca. Zdawała sobie sprawę, że nadszedł czas powrotu do Ameryki. Jej wuj, lord Collingwood, traktował ją z oziębłą uprzejmością, a uczucia reszty rodziny można by w najlepszym razie nazwać mieszanymi. Maxie ich rozumiała. Uważano ją za dziwadło, które nigdy nie powinno postawić stopy w angielskim dworze. Podejrzewała, że miasto przyjęłoby ją jeszcze gorzej. Nie miała jednak zamiaru wchodzić w ten wielki świat. W swoim własnym czuła się o wiele lepiej. Największą przeszkodą w powrocie do domu był brak pieniędzy. Pocieszała się, że wuj pożyczy jej na powrót do Ameryki i doda coś na wydatki po przyjeździe. Początkowo się obruszy, uznając, że porządna angielska panna i jedyne dziecko zmarłego brata nie powinna nawet myśleć o samodzielnym życiu. Dobre wychowanie nakazywało korzystać ze szczodrobliwości rodziny. Jednakże Maxie nie była ani porządną, ani angielską panną, co jej nieustannie wytykano w trakcie tych czterech miesięcy spędzonych w Durham. Nie ona postanowiła zostać rezydentką wuja. Nawet gdyby z niechęcią odniósł się do jej planu wyjazdu, nie mógł jej tego zabronić. Skończyła dwadzieścia pięć lat i od dawna zajmowała się sobą i ojcem. Jeśli będzie to potrzebne, znajdzie pracę i zarobi na powrót do Ameryki. Podjąwszy decyzję, wstała z miejsca i otrzepała resztki trawy z czarnej sukni. To żałobne odzienie było kompromisem w stosunku do jej angielskich krewnych. Osobiście wolałaby nie obnosić się z żałobą. Cóż, nie będzie to już długo trwało. Po półgodzinnym, szybkim marszu ujrzała wyniosłą budowlę Chanleigh Court. Na nieszczęście, przechodząc przez ogród, natknęła się na dwie kuzynki bawiące się w strzelanie z łuku do tarczy. Starsza z dziewcząt, Portia, wycelowała i nie trafiła do celu z odległości nie większej niż dwanaście kroków. Maxie zamierzała się wycofać, lecz w tym momencie Portia uniosła wzrok. - Maximo, jak dobrze, że jesteś! - zawołała z nutą złośliwości w głosie. - Mogłabyś pomóc nam udoskonalić nasze umiejętności? A może łucznictwo to jedna z rozrywek, której
byłaś pozbawiona? Osiemnastoletnia Portia od samego początku nie darzyła kuzynki sympatią, a kiedy śmierć Maximusa Collinsa odroczyła jej londyński debiut, znienawidziła ją, jakby to ona była odpowiedzialna za zawód, który ją spotkał. Maxie zawahała się, po czym niechętnie podeszła do kuzynek. - Strzelałam kiedyś z łuku. Jak w każdej dziedzinie, wymaga to ćwiczeń. - W takim razie powinnaś chyba więcej ćwiczyć układanie fryzury - stwierdziła Portia, patrząc na nią wymownie. Maxie nauczyła się już ignorować takie zaczepki. - Masz rację - odpowiedziała spokojnie. - Wyglądam rzeczywiście strasznie. Chciałam niepostrzeżenie przemknąć się do domu. Nawet starannie uczesane, włosy Maxie były za długie, zbyt proste i za ciemne jak na panującą w Anglii modę, a na dodatek rozrzucił je wiatr. Portia i Rosalinda natomiast wyglądały tak, jakby właśnie przyjmowały gości. Przewyższały też małą Amerykankę wzrostem. Szesnastoletnia Rosalinda, uprzejmiejsza od siostry, popatrzyła na kuzynkę z zakłopotaniem. - Może spróbujesz mojego łuku, Maximo? - zaproponowała nieśmiało. Maxie wzięła od niej łuk i kilkakrotnie naciągnęła cięciwę. Dawno nie strzelała, ale nie zapomniała, jak to się robi. - Powinnam była pamiętać, że strzelanie z łuku to dla dzikusów codzienność - mruknęła Portia. Z jakiegoś powodu ta właśnie uwaga dotknęła Maxie boleśnie. Uniosła głowę i spojrzała tak groźnie na kuzynkę, że ta nieświadomie zrobiła krok w tył. - Masz rację - przyznała Maxie podejrzanie słodkim głosem. - To zajęcie dla dzikusów, więc zejdź mi z drogi. Kiedy kuzynki pospiesznie się odsunęły, sięgnęła po garść strzał, po czym oddaliła się na czterokrotną odległość. Następnie naciągnęła cięciwę i skupiła się na celowaniu. Najważniejszą sprawą było wyobrazić sobie siebie jako strzałę lecącą do celu. Puściła cięciwę i w sekundę później strzała utkwiła w samym środku tarczy. Jeszcze drżała, kiedy Maxie posłała następną. Po chwili pięć strzał tkwiło jedna przy drugiej. Naciągając ostatnią, odwróciła się w stronę starszej z kuzynek, która patrzyła na nią z przerażeniem, i strzeliła w drzewko owocowe, pod którym stały siostry. Portia wzdrygnęła się, kiedy kilka listów spadło jej na głowę. Maxie podeszła do kuzynek i oddała łuk Rosalindzie.
- Ponieważ jestem dzikuską, jak byłaś uprzejma zauważyć, mam skłonności do przemocy. Radzę ci o tym pamiętać - powiedziała, po czym odwróciła się na pięcie i z dumnie podniesioną głową ruszyła w stronę domu. W duchu zganiła się za ten brak opanowania, ale zarazem czuła wielką satysfakcję. Kiedy weszła do domu, zatrzymała się w holu, zastanawiając się, czy iść od razu do wuja, czy może najpierw doprowadzić się do porządku. Zaraz jednak na końcu korytarza pojawił się lokaj, prowadząc zarośniętego jegomościa o nabrzmiałej twarzy. Obaj skierowali się do gabinetu wuja. Żaden z mężczyzn jej nie zauważył, toteż Maxie cichutko umknęła do swojej sypialni. Cudowny pokój był okrasą przykrego pobytu w Chanleigh Court. Wiedziała, że będzie tęsknić za luksusową łazienką z ciepłą wodą i za bogatą, rzadko odwiedzaną przez domowników, biblioteką. Z pewnością jednak nie za kuzynką Portią. W godzinę później usiadła przy oknie w odświeżonej sukni i włosami ułożonymi w węzeł na karku. Nagle jej uwagę przykuła postać wyłaniająca się z bocznych drzwi. Był to ten sam podejrzany jegomość, którego widziała wchodzącego do gabinetu wuja. Zastanawiała się, z jaką sprawą przybył do Chanleigh Court. Nie przypominał innych znajomych wuja. Nie zaprzątając sobie dalej tym głowy, sprawdziła w lustrze swój wygląd. Prezentowała się teraz znacznie lepiej. Wyszła więc z pokoju i zeszła na dół po schodach. Już miała zapukać do drzwi gabinetu, kiedy usłyszała dochodzący ze środka głos ciotki Althei. Zawahała się, lecz po namyśle uznała, że przedstawienie prośby w obecności lady Collingwood może jej wyjść na dobre. Choć wujenka traktowała bratanicę uprzejmie, nie było w niej ani ciepła, ani prawdziwej życzliwości. Z pewnością poprze prośbę Maxie, wiedząc, że tym sposobem szybciej się jej pozbędzie. W tym momencie doszedł ją ostry głos ciotki. - Czy ten straszliwy człowiek wart był tego, co mu zapłaciłeś? - Tak. Simmonsowi może i brak dobrych manier, ale tą nieprzyjemną sprawą z Maxem zajął się jak ekspert. - Po kilku niezrozumiałych słowach dokończył: - ...z pewnością nie możemy dopuścić, by wieść o tym, jak zginął mój brat, dostała się do wiadomości publicznej. Maxie zamarła. Ojciec przeżył już kilka zawałów, więc nie zaskoczyła jej wiadomość, że zmarł nagle w Londynie. Jego ciało odesłano do Durham i złożono z wszelkimi honorami w rodzinnym grobowcu. Nie było powodu podejrzewać, że umarł śmiercią nienaturalną. Aż do tej pory. Maxie rozejrzała się na boki czy nikt jej nie widzi, po czym przytknęła ucho do
dębowych drzwi. - Twój brat sprawia ci tyle samo kłopotów po śmierci co za życia. Wielka szkoda, że nie został w Ameryce - powiedziała ciotka. - Sprawa ze spadkiem idzie bardzo opornie i co będzie, kiedy Maxima dowie się, jak naprawdę umarł? - Wątpliwości co do spadku są już prawie rozwiązane, a Maxie nie pozna prawdy. Zatroszczyłem się o to. - Lepiej, żebyś miał rację, bo inaczej dostaniemy skórkę za wyprawkę - rzuciła zjadliwie wujenka. - Ta mała diablica nie jest głupia. - Czy byłabyś dla niej bardziej miła, gdyby nasze córki dorównywały jej urodą? - zapytał ostrzejszym tonem. - Też pomysł! - prychnęła z oburzeniem. - Myślisz, że chciałabym, żeby nasze córki wyglądały jak ona? To dobrze wychowane angielskie panny, a nie jakieś tam ciemnoskóre dzikuski. - Zgadzam się, że dobrze wychowane, ale nikt nie zwraca na nie uwagi, kiedy w tym samym pokoju znajduje się ich kuzynka. - To oczywiste, że mężczyźni się za nią oglądają, tak jak ogiery reagują na klacz w czasie rui. Żadna prawdziwa dama nie życzyłaby sobie tego - odparła lady Collingwood. - Nigdy nie zrozumiem, jak twój brat mógł ożenić się z czerwonoskórą. Pytanie, czy w ogóle się z nią ożenił. Miał tupet, żeby przywieźć tu ze sobą tę pół - Indiankę! - Wystarczy, Altheo - warknął jej mąż. - Max może i był nicponiem, ale należał do rodziny, a Maxima jest jego córką. Nie widzę żadnych braków ani w jej zachowaniu, ani w rozumowaniu. Traktuje nas jak prawdziwa dama, czego nie mogę powiedzieć ani o tobie, ani o Portii. - Przed godziną wystraszyła Portię, celując do niej z łuku! Cały czas umieram ze strachu, że ta dziewczyna postrada zmysły i wymorduje nas podczas snu. Jeśli ty się jej nie pozbędziesz, ja to uczynię. - Bądź cierpliwa. Pokażemy ją w Londynie na wiosnę, kiedy skończy się żałoba po ojcu. Rosalinda osiągnie już wtedy odpowiedni wiek, będziemy więc mogli wypuścić wszystkie trzy dziewczyny naraz. Z jej wyglądem Maxima bez trudu znajdzie sobie odpowiedniego męża. Na myśl o Londynie Maxie poczuła niechęć, ale to uczucie nie dorównywało reakcji ciotki. - Nie przypuszczasz chyba, że pokażę nasze córki w towarzystwie Maxie? - sapnęła z oburzeniem. - To niedorzeczność.
- Nie ma nic niedorzecznego w pokazaniu kuzynek razem. - Nie możemy trzymać jej tu przez cały rok - zaprotestowała lady Collingwood. - Wkrótce wraca Marcus, a wiesz, jaki on jest wrażliwy. Czy chcesz ryzykować, że twój własny syn zadurzy się w tej, tej dzikusce? Takiej właśnie pragniesz synowej? - Nie takiej partii dla niego pragnę - odparł po dłuższej chwili. Odpowiedzi lady Collingwood Maxie nie dosłyszała. Najwyraźniej ciotka odsunęła się od drzwi. Nie miało to jednak znaczenia, bo i tak wiedziała już więcej, niż pragnęła. Czując mdłości, wróciła do swojego pokoju. Po zamknięciu drzwi opadła na łóżko i zwinęła się w małą roztrzęsioną kulkę. Z rozmowy wynikało, że jej ojciec nie umarł śmiercią naturalną. Czy zginął w wypadku, a może ktoś na niego napadł? Ale wtedy wuj nie miałby powodu, by to przed nią ukrywać. Może umarł w łóżku prostytutki? Nie było to niemożliwe, ale też nie aż tak skandaliczne, by wymagało zatuszowania. W końcu uznała, iż najprawdopodobniej jej ojciec został zamordowany. Ale dlaczego ktoś miałby pozbawiać życia czarującego i nieszkodliwego Maxa? Pieniądze i żądza to dwa główne motywy zbrodni. Tyle że ojciec nie miał przy duszy złamanego pensa. Jeszcze mniej prawdopodobna wydawała się zbrodnia z afektu. Max nigdy nie był kobieciarzem, poza tym minęło wiele lat, odkąd wyjechał z Anglii. Lady Collingwood wspomniała coś o spadku. Maximus został wydziedziczony przez własnego ojca, ale być może otrzymał spadek po jakimś dalekim krewnym i zabito go, by nie mógł upomnieć się o schedę. Jeśli tak, to czy ona sama, jako spadkobierczyni ojca, nie znajduje się w niebezpieczeństwie? Potrząsnęła głową z niedowierzaniem. Takie rzeczy wydarzały się tylko w romansach, nie w prawdziwym życiu. A może ojciec wplątał się w jakieś podejrzane przedsięwzięcie? Na dzień przed wyjazdem do Londynu obwieścił jej wesoło, że ich finansowe problemy wkrótce się skończą. Jego kochana córeczka zostanie damą i będzie wiodła dostatnie życie ze wspaniałym mężem, na jakiego zasługiwała. Nie po raz pierwszy ojciec rzucał takie obietnice, więc Maxie roześmiała się tylko stwierdzając, że dobrze jej tak jak jest. Trudno jej było wyobrazić sobie, by ojciec mógł zarobić większe pieniądze w uczciwy sposób. Wcale by jej nie zdziwiło, gdyby próbował także nieuczciwych metod. Bardzo kochała ojca, ale znała też jego słabości. Może zdobył jakieś skandaliczne informacje na temat jednego ze szkolnych kolegów i próbował go szantażować? Jeśli tak, ofiara mogła uznać, iż łatwiej pozbyć się szantażysty niż mu płacić. Małe ryzyko, by ktoś tęsknił za nędznym hulaką. Oczywiście prócz córki.
Jeśli ojciec próbował szantażu, to czy wybrał sobie na ofiarę własnego brata? Rodzinne sekrety stanowiły najłatwiejszy kąsek. Maxie tak mocno zacisnęła dłonie, że paznokcie wbiły się jej w skórę. Musiała wziąć pod uwagę możliwość, iż lord Collingwood zamordował brata, a ten podejrzany typ z Londynu był wynajętym mordercą. Czy wuj zdolny byłby do tak straszliwej zbrodni? Z całego serca pragnęła odrzucić to podejrzenie, ale nie mogła. Wydawało się, że wuj lubił brata, jednak w obliczu szantażu ludzie się zmieniają. W ciągu ostatnich kilku miesięcy Maxie przekonała się o jednym: Anglicy bardzo dbają o pozory. Max wiele ryzykował, strasząc kogoś skandalem. Wuj mógł podjąć decyzję o pozbyciu się brata z wielką niechęcią, ale Maxie nie wątpiła, iż uczyniłby to, gdyby okoliczności go do tego zmusiły. Wszystkie te przemyślenia wydały się zbyt daleko posunięte, ale też morderstwo było strasznym uczynkiem. Zamknęła oczy, zastanawiając się czy przypadkiem nie postradała zmysłów. Zawsze miała bujną wyobraźnię - zdaniem ojca skorą do sensacji - która teraz wyraźnie się buntowała. Może istniało też proste wytłumaczenie całej sprawy. Jeśli tak, nie potrafiła go znaleźć. Logika nakazywała zapytać wuja, ale nie wydawało się to roztropne. Nie wyjawi tego, co z takim trudem starał się ukryć. Gorzej, bo jeśli winien jest zbrodni, mógłby zaszkodzić jej samej. Nie sądziła, żeby chciał ją skrzywdzić, ale skoro skazał na śmierć brata, nie zawaha się też z bratanicą. Zagryzła wargi, czując w głowie zamęt. Tylko dwie rzeczy wydawały się pewne: jej ojciec nie umarł naturalnie, a ona sama persona non grata w tym domu. Wiedziała, że lady Collingwood jej nie lubi, ale zaskoczyła ją wrogość, ujawniona w trakcie podsłuchanej rozmowy. Diablica... ciemnoskóra mała dzikuska... pół - Indianka. Musi opuścić Chanleigh Court i to jeszcze tej nocy, kiedy wszyscy pójdą spać. Ale nie wróci potulnie do Bostonu. Najpierw pojedzie do Londynu i dowie się prawdy o śmierci ojca. Usiadła. Konieczność zaplanowania ucieczki uspokoiła chaotyczne myśli. Znała adres gospody, w której nocował ojciec, a także nazwiska kilku jego starych znajomych. To wystarczało do rozpoczęcia śledztwa. Pozostawało tylko pytanie, jak dotrzeć do Londynu. Wprawdzie miała kilka funtów, ale nie opłaci nimi podróży do Londynu. Będzie więc musiała dotrzeć tam pieszo. To jakieś dwieście pięćdziesiąt mil, ale dla kogoś kto pół życia spędził na wędrówkach po drogach Nowej Anglii, nie stanowiło problemu. Tym razem jednak nie będzie jej towarzyszył ojciec. A podróżowanie w pojedynkę to wielkie ryzyko, zwłaszcza dla kobiety. Nigdy specjalnie nie przebierała się za mężczyznę, ale
czasami była do tego zmuszona z powodu niebezpieczeństw czyhających na drogach Ameryki. Na szczęście zabrała ze sobą męski strój. Z ukrytymi pod bandażem piersiami, włosami pod kapeluszem, w luźnej koszuli, kaftanie i pelerynie, będzie wyglądała jak młodzieniec. A jeśli ktoś zechce przyjrzeć się jej z bliska, ma jeszcze nóż. Z pakowaniem poradziła sobie bez większego problemu, bo nie miała wielu rzeczy. Oprócz męskiego przebrania, będzie jej potrzebna suknia na Londyn oraz peleryna, która posłuży też za koc. Drogocenna paczuszka z amerykańskimi ziołami także się przyda. Srebrny łańcuszek matki już wisiał na szyi. W wewnętrznej kieszeni płaszcza ukryła zegarek po ojcu, złote kolczyki i harmonijkę. Sztućce i garnki kupi gdzieś po drodze. Wszystkie te dobra upchnęła w wysłużonym plecaku. Teraz musiała tylko poczekać, aż wszyscy usną. Nie mogąc spojrzeć w twarz ciotce i wujowi przesłała wiadomość, że nie zejdzie na obiad z powodu migreny i poprosiła, by posiłek przysłano jej do pokoju. Najtrudniejszym zadaniem okazało się napisanie pożegnalnego listu. Była gościem Collingwoodów, więc nie wypadało opuścić domu bez słowa wyjaśnienia. Dobre wychowanie nakazywało zachować się przyzwoicie mimo podejrzeń, jakie żywiła wobec wujostwa. Poza tym nie chciała, by domyślili się, iż podsłuchała ich rozmowę. Przez długi czas gryzła pióro, aż wreszcie wpadła na odpowiedni pomysł. Napisze, że postanowiła wyjechać do Londynu z zamiarem odwiedzenia ciotki. Desdemona Ross była młodszą siostrą Cletusa i Maximusa, wdową i intelektualistką o otwartych poglądach. Ponieważ lady Collingwood serdecznie jej nie znosiła, Desdemona rzadko odwiedzała rodzinne siedlisko. Maxie nigdy nie widziała ciotki, ale korespondowały ze sobą. Jeden z takich listów przyszedł właśnie wczoraj, tak więc będzie mogła napisać, że wyjeżdża na zaproszenie ciotki. Pochyliła się nad papierem listowym. To niegrzecznie opuszczać dwór nocą, bez słowa uprzedzenia, ale nikt jej nie będzie gonił, a tylko to się liczyło. Wątpiła, czy ktokolwiek będzie się zastanawiał, jak jej się udało wynająć powóz nocą. Postanowiła, że odwiedzi ciotkę, której listy zawsze wydawały jej się miłe. Z przyjemnością pozna członka rodziny, do którego czuje sympatię. Nie miała trudności z opuszczeniem Chanleigh Court. Z radością włożyła chłopięce przebranie po tylu miesiącach noszenia sukien. Kobiety z plemienia matki chodziły w spodniach. Maxie czuła się w nich równie dobrze jak w sukniach białych kobiet. Pożegnalny liścik zostawiła na toaletce w swojej sypialni. Przy odrobinie szczęścia odnajdą go dopiero następnego dnia. Z kuchni zabrała ser, chleb, herbatę i połeć szynki, co zaoszczędzi jej wydatków
przynajmniej do Yorkshire. Po chwili zastanowienia wzięła także z gabinetu wuja starą mapę okolic Londynu i wyszła bocznymi drzwiami. Uznała za dobry znak fakt, że po dżdżystym wieczorze niebo się rozpogodziło. Nocne powietrze było wilgotne i chłodne, lecz wciągnęła je głęboko w płuca, czując się szczęśliwa i wolna. Szybko zeszła ze wzgórza i zatrzymała się, by ostatni raz spojrzeć na ogromny dwór. Ojciec cieszył się z powrotu do rodzinnego domu. Gdziekolwiek teraz jest, musi być szczęśliwy, że jego kości tu spoczywają. Chanleigh Court był domem ojca, ale nie jej, i nic nie wskazywało na to, żeby miała tu powrócić. Nie pasowała do tego otoczenia i z pewnością szybko tu o niej zapomną. Przeszła jakieś pięć czy sześć mil, kiedy wzeszedł księżyc. Zobaczywszy w oddali sylwetkę jakiegoś budynku, ruszyła w tę stronę przez mokre od rosy pola. Znalazła w nim resztki zeszłorocznego siana. Ułożyła się na nim, a tobołek posłużył jej za poduszkę, peleryna zaś za nakrycie. Nie była to jej pierwsza noc spędzona w przydrożnej szopie i pewnie nie ostatnia. Jednak po raz pierwszy nie towarzyszył jej ojciec. Ból ścisnął jej serce. Ogarnęła ją tęsknota i uczucie samotności. Zacisnęła w dłoni srebrny krzyżyk matki. Jest półkrwi Indianką, Amerykanką i Collinsówną, więc nie będzie się nad sobą użalała. Czy śmierć ojca oznaczała, że już do końca życia pozostanie sama? - pomyślała, zapadając w sen.
2 Bracia siedzieli przy śniadaniu w ciszy, przerywanej jedynie szelestem przekładanych stron gazet. Prasa nie przynosiła żadnych ciekawych wieści, toteż markiz Wolverton zaczął przyglądać się bratu znad „Timesa”. W młodości dzielące ich pięć lat stanowiło dużą różnicę. Giles miał nadzieję, że tej zimy staną się wreszcie równymi sobie przyjaciółmi. Tak jednak się nie stało. Pierwszego wieczoru Robin odkrył się nieco, ale już następnego dnia znowu schował się w swojej skorupie. Był świetnym kompanem, zawsze chętnym do pogawędki, wspólnego milczenia czy do uczestnictwa w miejscowych przyjęciach. Jednak prawdziwe uczucia i myśli krył za pełną uroku maską grzeczności. Nie miałoby to znaczenia, gdyby Giles nie przeczuwał, że dzieje się coś złego. Robin utracił chęć do życia, swoją najbardziej znaczącą cechę charakteru. Giles często spotykał brata zamyślonego i zapatrzonego w przestrzeń. Zastanawiał się, czy przypadkiem nie jest to wina kobiety, która była teraz księżną Candover. Może też istniały głębsze i trudniejsze do określenia powody. Cokolwiek by to było, czuł że Robin coś stracił i to bezpowrotnie. Bardzo go to martwiło, ale nie wiedział, jak pomóc. Z westchnieniem odłożył gazetę na stół. - Masz jakieś plany na dzisiaj? Robin zawahał się. - Może przejdę się po zachodnich lasach. Nie odwiedzałem jeszcze tamtych stron. - Trudno mi uwierzyć, że odpowiada ci tak spokojne życie - stwierdził Giles. - Cały czas zastanawiam się, kiedy znikniesz. Robin uśmiechnął się. - Jeśli to się zdarzy, nie martw się o mnie. Będzie to oznaczało, że natknąłem się na coś interesującego, na przykład na grupę Cyganów i nie potrafiłem im się oprzeć. Giles nie miałby nic przeciwko temu, żeby brat znalazł coś interesującego, czym mógłby się zająć. - Dziś cały dzień spędzę w magistracie - powiedział. - Zobaczymy się przy kolacji, chyba że spotkasz Cyganów. Po wyjściu brata Robin poszedł do kuchni, by poprosić o przygotowanie prowiantu. Kucharka zapakowała cztery razy więcej jedzenia, niż był w stanie zjeść. Koniecznie chciała go trochę podtuczyć. Jak na złość apetyt zupełnie mu nie dopisywał. Ruszył na wędrówkę po zachodnich lasach pieszo, bo po tak zarośniętej okolicy nie dałoby się jeździć konno. Zresztą piesza wędrówka najbardziej pasowała do jego nastroju.
Miał nadzieję, że spokój Wolverhampton ukoi tkwiący w nim ból. Do pewnego stopnia tak się stało. Odzyskał siły i coraz rzadziej miewał nocne koszmary. Nie miał żadnych celów i zobowiązań, ale właśnie to go niepokoiło. Kiedyś stale musiał podejmować decyzje, które z fascynujących zadań wybrać. Teraz pogrążył się w ponurej melancholii, czego nigdy wcześniej nie doświadczał. Nie licząc krótkich wizyt w Ruxton, całe sześć miesięcy spędził na spaniu, konnych przejażdżkach, wędrówkach po okolicy oraz na czytaniu i pisaniu listów. Najbardziej aktywnym zajęciem stało się unikanie zakus miejscowych panien. Bracia Andreville byli pożądanymi gośćmi zimowych spotkań towarzyskich. Choć to Giles miał tytuł i majątek, wątpiono, by zechciał powtórnie się ożenić, tak więc panie zwróciły się ku Robertowi. Jego pociągający wygląd, owiana tajemnicą przeszłość oraz fakt, iż być może kiedyś odziedziczy tytuł i majątek, czyniły z niego pierwszą partię w okolicy. Robin westchnął, po czym zarzucił tobołek z prowiantem na ramię. Nie miałby nic przeciwko szalonej miłości, ale też nie wyobrażał sobie, że mógłby zakochać się w jednej z tych niewinnych angielskich dziewcząt, które spotykał w domach Yorkshire. Nie znał Maggie, kiedy była jeszcze panną na wydaniu, ale nawet jako siedemnastolatka nie mogła zachowywać się tak naiwnie. Dzień był gorący, z przyjemnością więc powitał cień lasu. Miał na sobie stare ubranie, toteż spokojnie mógł się teraz przedzierać przez najdziksze chaszcze. Słońce stało już wysoko, kiedy dotarł do małej polanki przy strumieniu. Uśmiechnął się, widząc przed sobą małą kolonię grzybów. W dzieciństwie uważał, że takie miejsca są zaczarowane. Kładł się pod drzewem, zamykał oczy i marzył o dalekim, nieznanym świecie i o pojawieniu się wróżki. Może teraz zdarzy się jakiś czar. Położył na ziemi torbę i wyciągnął się na trawie. Splótł ręce pod głową i zaczął bezmyślnie wpatrywać się w niebo. Popełnił błąd, pozwalając swobodnie przepływać myślom. Zaraz też ogarnął go smutek. Za dnia nie miał trudności z odpędzeniem demonów, ale wiedział, że powrócą nocą w koszmarach. Bał się, że dłużej tego nie wytrzyma i w końcu oszaleje. Zmusił się do myślenia o przyszłości. Pomimo szczodrobliwości brata, nie mógł do końca swoich dni pozostać w Wolverhampton. Może zostanie podróżnikiem. Znał Europę, jak matka twarz swojego dziecka, nigdy jednak nie był na Wschodzie ani też w Nowym Świecie. Tylko, że tak naprawdę, podróże już go znudziły. Giles podsuwał mu parlament; wkrótce zwolni się jedno z miejsc przynależnych Andreville’om, co dałoby mu możliwość przedstawienia swoich opinii na forum publicznym. Mógł też zająć się dziennikarstwem. Żurnaliści to butna i czupurna wiara. Pasowałby tam, jeśli odzyska energię i chęć do życia.
Najwyraźniej polanka nie była zaczarowana, skoro jego umysł krążył wokół tych samych dręczących go od miesięcy tematów. Ciepło promieni słonecznych i roztaczająca słodki zapach trawa zachęcały do drzemki. Zapadł w nią z nadzieją, że koszmary zaczekają do nocy. Po wędrówce w popołudniowym słońcu Maxie powitała leśny chłód z wdzięcznością. Wieśniak, który podwiózł ją furmanką, wskazał właśnie tę drogę. Omijała główne trakty, a na bocznych drogach nikt nie zwracał uwagi na samotnego młodzieńca. Zresztą od kilku godzin nie spotkała żywej duszy. Jedyny kłopot to ten, że poprzedniego dnia skończyło się jej jedzenie i żołądek zaczął domagać się swoich praw. Z tego co mówił wieśniak, pierwsze domostwa napotka dopiero pod koniec dnia. W Ameryce umiałaby sobie poradzić, korzystając z darów natury, ale angielskie prawa własności były tak ostre, że bała się je naruszać. Jeśli głód porządnie da się we znaki, z pewnością zapomni o strachu. Odgłos kopyt i toczących się kół zmusił ją do zatrzymania się i obejrzenia za siebie. Nadjeżdżał ciężki wóz. Uznała, że lepiej nie pokazywać się nikomu w takiej głuszy, szybko więc wspięła się na pagórek i zniknęła w lesie. W ciągu trzech dni podróży nie miała żadnych kłopotów. Prócz dwukrotnej jazdy furmankami z małomównymi wieśniakami z nikim więcej nie rozmawiała. Wóz minął ją z brzękiem i stukotem. Zamierzała wrócić na drogę, kiedy usłyszała słodkie trele. Zatrzymała się i uśmiechnęła szeroko. Poznawanie ptaków, zwierząt i roślin należało do najprzyjemniejszej strony tej wędrówki. Ten ptasi koncert wykonywał chyba najsłynniejszy słowik w Anglii. Już przed miesiącem wydawało jej się, że słyszy tego ptaszka, ale kuzynki nie potrafiły tego potwierdzić. Jedyne ptaki, jakie rozpoznawały, to te upieczone i podane na półmisku. Zaczęła przedzierać się przez zarośla. Poszukiwania doczekały się nagrody, bo przez krótką chwilę widziała brązowe piórka. Ruszyła dalej ze wzrokiem utkwionym w gałęziach drzew. Nagle potknęła się o coś. Zaklęła pod nosem, próbując bezskutecznie utrzymać równowagę. Upadła jak kłoda, lecz ku swemu zaskoczeniu poczuła, że zamiast na twardej ziemi leży na czymś miękkim i ciepłym. Ciepłym, miękkim i odzianym. Zorientowała się, że to człowiek. Spał, ale obudził się, instynktownie obejmując ją ramionami. Przez dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy. W niebieskich oczach nieznajomego pojawiły się najpierw zdumienie i zaniepokojenie, potem rozbawienie.
- Przepraszam, że znalazłem się na twojej drodze - powiedział w końcu. - Proszę wybaczyć - mruknęła. Odsunęła się od nieznajomego, ciesząc się w duchu, że przy upadku nie spadł jej kapelusz i nadal ocienia twarz. - Nie patrzyłem pod nogi. Wstała, gotowa odejść. Potem, zupełnie jak żona Lotta, uczyniła błąd i odwróciła się. Wcześniej nie zdążyła się przyjrzeć nieznajomemu i teraz dostrzegła piękne oczy, jasne włosy, ładnie zarysowane, zmysłowe usta. Doszła do wniosku, że nigdy wcześniej nie widziała tak przystojnego mężczyzny. Jego nieco przydługie włosy mieniły się wszystkimi odcieniami brązu, a rysy twarzy zmusiłyby anioła do płaczu z zawiści. Rozejrzała się po polance i nagle przyszła jej do głowy niedorzeczna myśl, że oto ma przed sobą Oberona, legendarnego króla wróżek. Nie, był zbyt młody, a poza tym król elfów nie miałby na sobie ziemskiego odzienia. Jasnowłosy mężczyzna usiadł i oparł się o pień drzewa. - Może raz albo dwa kobiety rzucały się w moje ramiona, ale nigdy z takim impetem - powiedział, a wokół oczu pojawiły mu się zmarszczki. - Jednakże możemy dojść do porozumienia, jeśli grzecznie przedstawisz mi swoją prośbę. Maxie znieruchomiała. - Chyba się jeszcze nie obudziłeś - powiedziała starając się mówić niskim głosem. - Mam na imię Jack i nie jestem kobietą, a już z pewnością nie interesuje mnie wpadanie w twoje ramiona. Nieznajomy uniósł brwi. - Z daleka może i wyglądasz na chłopca, ale pamiętaj, że upadłaś na mnie, co rozbudziło mnie na tyle, by wiedzieć z kim mam przyjemność. - Przesunął wzrokiem po jej sylwetce. - Dam ci radę: jeśli chcesz być przekonująca, postaraj się o odpowiednią koszulę i surdut albo wkładaj luźniejsze spodnie. Nigdy nie widziałem chłopaka zbudowanego tak jak ty. Maxie zarumieniła się, po czym obciągnęła wymięty kaftan. Chciała rzucić się do ucieczki, kiedy mężczyzna uspokajająco uniósł dłoń. - Nie uciekaj. Nie jestem niebezpieczny. Pamiętaj, że to ty na mnie wpadłaś, a nie odwrotnie. - Sięgnął do wypchanej torby, leżącej kilka stóp dalej. - Czas na popołudniowy posiłek, a ja mam tu o wiele więcej jedzenia niż potrzeba dla jednej osoby. Przyłączysz się? Wiedziała, że powinna się trzymać z daleka od tego zbyt przystojnego mężczyzny, ale wydawał się przyjazny i niegroźny, a ona miała wielką ochotę z kimś porozmawiać. Podjęła decyzję, kiedy nieznajomy wyciągnął z worka mięsne paszteciki. Żołądek nigdy jej nie wybaczy, jeśli nie przyjmie zaproszenia.
- Jeśli jesteś pewien, że wystarczy, skorzystam z zaproszenia. Rzuciła tobołek na ziemię i usiadła, krzyżując nogi, w bezpiecznej odległości, w razie gdyby młody Apollo miał niecne zamiary. Jasnowłosy podał jej paszteciki, potem ponownie sięgnął do worka, wyjął pieczonego kurczaka, kilka bułek i butelkę. Odkorkował ją i postawił na środku. - Piwem będziemy musieli się podzielić. - Nie piję piwa. Za to uwielbiała paszteciki. Z trudem powstrzymała się, żeby nie połknąć wszystkich naraz. Mężczyzna jadł spokojnie, dokładnie przeżuwając każdy kawałek. - W większości społeczności uważa się za niegrzeczne siadanie do posiłku w nakryciu głowy. Z niechęcią pomyślała o pokazaniu twarzy, ale nie wypadało zignorować uwagi o dobrych manierach. Przyjęcie zaproszenia obligowało ją do grzeczności. Zdjęła więc kapelusz, uważnie przyglądając się towarzyszowi. Przez chwilę patrzył na nią bez słowa. Maxie już wcześniej spotkała się z podobnymi reakcjami. Opuściła rękę, by móc swobodnie sięgnąć po nóż, gdyby zaszła taka potrzeba. Na szczęście powstrzymał się od głupich czy wulgarnych uwag. - Masz ochotę na kurczaka? - zapytał z trudem przełykając ślinę. Rozluźniła się i kiwnęła twierdząco głową. - Tak, poproszę. Sam także wziął kawałek. - Jak znalazłaś się w lesie markiza Wolvertona? - Szłam drogą, kiedy usłyszałam, że ktoś nadjeżdża. Uznałam, że mądrzej uczynię, jeśli się schowam, a potem zasłuchałam się w śpiew słowika. A ty... jesteś kłusownikiem? Popatrzył na nią ze smutkiem. - Czy wyglądam na kłusownika? - Nie. A przynajmniej nie na takiego, któremu się powiodło. - Skończyła jeść, po czym z gracją oblizała palce. - Z drugiej strony nie wyglądasz też na markiza. - Czy uwierzyłabyś, gdybym ci powiedział, że nim jestem? - Nie. - Obrzuciła krytycznym spojrzeniem jego ubranie, wprawdzie szyte na miarę, ale bardzo wysłużone. - Co za spostrzegawcza młoda kobieta - rzucił z podziwem. - Masz rację. Taki ze mnie markiz Wolverton jak z ciebie Angielka.
- Skąd takie przypuszczenie? - zdziwiła się, dochodząc do wniosku, że jej dobroczyńca jest stanowczo zbyt spostrzegawczy. - Odróżnianie akcentów to moja specjalność. Twój należy do angielskiej szlachty, ale nie do końca. - Zmrużył oczy. - Domyślam się, że jesteś Amerykanką, prawdopodobnie z Nowej Anglii. - Rozsądne rozumowanie - stwierdziła enigmatycznie. - Nadal masz na imię Jack? - Zadajesz zbyt wiele pytań. - Pytanie, to jak mi wiadomo, najłatwiejszy sposób zaspokojenia ciekawości - odparł. - I bardzo skuteczny. - Nie da się zaprzeczyć. - Zawahała się, ale nie znalazła powodu, dla którego miałaby ukrywać prawdę. - Zazwyczaj mówią mi Maxie, ale w rzeczywistości mam na imię Maxima. - Dla mnie wyglądasz bardziej na Minimę - zauważył mężczyzna, obrzucając ją wzrokiem. Wybuchnęła śmiechem. - O tobie też nie da się powiedzieć, że jesteś Herkulesem. - Tak, ale nie mam na imię Herkules i nie staram się nikogo wywieść w pole. - Mój ojciec miał na imię Maximus, a mnie nazwano po nim. Nikt wtedy nie zastanawiał się, czy urosnę na tyle, by moje imię miało sens, a potem było już za późno. - Skończyła jeść bułkę. - Już wiem, że nie nazywasz się Herkules, więc jak? - Nie noszę wielu innych imion. - Upił łyk piwa, jakby rozważał, co ma powiedzieć. Nie ulegało wątpliwości, że to wędrowny zabijaka, przybierający tak wiele imion, że sam nie pamięta, które jest prawdziwe. - Ostatnio używałem tego: lord Robert Andreville - powiedział w końcu. Spojrzała na niego zaskoczona. - Naprawdę jesteś szlachcicem? - Pomimo starego odzienia, miał w sobie coś dystyngowanego. Zaraz jednak zmarszczyła brwi. - Żartujesz ze mnie, co? Ojciec tłumaczył mi kiedyś, jak to jest z tytułami. Prawdziwy szlachcic nie używa słowa „lord” z imieniem. Domyślam się, że lord Robert to wymyślony tytuł, którym chcesz zaimponować ludziom. - A ja myślałem, że uda mi się zwieść przybysza z kolonii. - W oczach zabłysł mu łobuzerski ognik. - Masz rację. Jestem z pospólstwa, żaden tam szlachcic. Przyjaciele mówią mi Robin. Bez względu na imię, ten mężczyzna miał niezwykle wyrazistą twarz. Może nie był oszustem, ale raczej aktorem. Oczywiście, może być i tym, i tym, pomyślała z rozbawieniem.
- W takim razie powinieneś dać coś swemu imiennikowi na szczęście. - Wskazała dłonią na słowika, zwanego po angielsku „robin”, który sfrunął na środek polanki. Był mniejszy i bardziej żywotny od słowika amerykańskiego i bardzo przypominał towarzysza Maxie. - Dobry pomysł. - Wziął kawałek bułki i rzucił ptakowi, który natychmiast porwał zdobycz i odleciał. - Należy pamiętać o szczęściu. - Sięgnął ponownie do worka i zapytał: - Masz ochotę na ciasto? - Wielką. - Przyjęła poczęstunek, starając się nie okazywać zachłanności. Nieznajomy miał uroczy uśmiech. Pewnie niejedną kobietę już nim zbałamucił. Wyglądał na wędrownego handlarza, który potrafi namówić każdego na zakup tuzina niepotrzebnych rzeczy. W ciągu rozlicznych podróży spotkali z ojcem mnóstwo podobnych mu naciągaczy. Tak naprawdę to ojciec też do nich należał. Prawdopodobnie właśnie dlatego czuła słabość do szelmowskich włóczęgów. Jadła ciasto, myśląc o tym, że już dawno nie spożywała tak przepysznego posiłku. Kiedy skończyła, wstała i poszła do strumienia. Umyła ręce i napiła się chłodnej wody. Robin przyglądał się z uwagą tajemniczemu gościowi. Choć ubiór skrywał dziewczęce kształty, nie mógł zapomnieć zgrabnych krągłości. - Czy mieszkasz gdzieś w okolicy? - zapytał, gdy się odwróciła. - Nie, zmierzam do Londynu. - Podniosła z ziemi kapelusz i tobołek. - Dziękuję za poczęstunek. - Do Londynu?! - powtórzył zaskoczony. - I zamierzasz przejść całą tę drogę sama? - To tylko dwieście mil. Dojdę tam za jakieś dwa tygodnie. Do widzenia. - Naciągnęła kapelusz na czoło tak, by osłonił jasnobrązowe oczy. Z trudem powstrzymał się, by nie krzyknąć, że to zbrodnia zakrywać tak cudowną twarz. Kiedy na niego wpadła, myślał, że to jakiś wiejski chłopak w ubraniu po starszym bracie. Kiedy jednak ściągnęła kapelusz, zaparło mu dech w piersiach. Maxima - Maxie - miała egzotyczną urodę, często spotykaną u osób o mieszanej krwi. Delikatna budowa ciała wskazywała na angielskie pochodzenie, ale śniada karnacja, lśniące czarne włosy i kształtne rysy twarzy z pewnością nie były angielskie. Takiej twarzy nigdy się nie zapomina. Jednak nie uroda stanowiła o wyjątkowości tej kobiety, lecz odwaga, bezpośredniość, cięty język i ukryta siła, przejawiającą się w każdym słowie i geście. Jej widok przywołał całą falę dawno zapomnianych emocji, które stopiły serce Robina jak słońce wiosenne lody. Było to niepokojące uczucie. Jedno wiedział na pewno: nie może pozwolić, by ta niesamowita
istota zniknęła z jego życia. Zebrał resztki pożywienia, wstał, zarzucił tobołek na ramię i ruszył za Maxie. - Do Londynu może i nie jest daleko - powiedział - ale samotnej kobiecie grozi wiele niebezpieczeństw. - Jak dotąd nie miałam kłopotów - odparła. - Nikt prócz ciebie się nie zorientował, że jestem kobietą, a w przyszłości będę bardziej uważała, żeby nie wpaść na kogoś tak spostrzegawczego. - Młodemu chłopcu grożą takie same niebezpieczeństwa. - Patrząc na nią, pomyślał, że jest bardzo niska, miała najwyżej pięć stóp wzrostu, ale była tak proporcjonalnie zbudowana, że na pierwszy rzut oka się tego nie dostrzegało. - Niektórzy wędrowcy wolą młodych chłopców. Brązowe oczy spojrzały na niego pytająco. Dobrze wychowana panna nie zrozumiałaby jego uwagi, ale nie Maxie. Może nie była tak całkowicie naiwna. - Tutaj na północy drogi są względnie spokojne, ale im bliżej Londynu, tym gorzej - ciągnął Robin, kiedy wychodzili z zarośli na porośniętą trawą ścieżkę, prowadzącą na południe. - Potrafię całkiem dobrze się bronić - odparła z odcieniem niecierpliwości w głosie. - Tym nożem, który przy sobie kryjesz? Rzuciła mu ostre spojrzenie. - Upadłaś na mnie dość mocno, a trudno pomylić nóż z ludzkim ciałem - wyjaśnił. - Zwłaszcza z miękkimi krągłościami kobiety. - Tak, mam nóż i wiem, jak go użyć - powiedziała z wyraźną nutą ostrzeżenia. - Nie wtedy, kiedy napadnie cię kilka osób. - Nie zamierzam wdawać się w żadne bójki. - Czasami nie ma wyboru - zauważył sucho. Szli dalej w chłodnym milczeniu. Maxie uparcie ignorowała jego obecność, Robin zaś pogrążył się w myślach. Choć znał tę dziewczynę zaledwie od godziny, wiedział, że jej nie przekona. Nie była osobą, którą łatwo jest zawrócić z raz wyznaczonego celu. Może uda jej się bezpiecznie dotrzeć do Londynu, a może i nie. Nawet gdyby nie był zafascynowany Maxie i tak nie pozwoliłby samotnej kobiecie - a zwłaszcza tak drobnej - wyruszyć w taką podróż. Wniosek nasuwał się sam. Kiedy przy granicy Wolverhampton lasy zaczęły rzednąć, powiedział: - Nie ma rady. Jako dżentelmen zmuszony jestem odeskortować cię do Londynu. - Co?! - zatrzymała się na środku drogi i spojrzała na swego towarzysza. - Oszalałeś?
- Nie. Jesteś samotną młodą kobietą w obcym kraju. Postąpiłbym niehonorowo, zostawiając cię teraz. - Także się zatrzymał i posłał dziewczynie jeden ze swych najbardziej pociągających uśmiechów. - Poza tym, nie mam nic lepszego do roboty. Twarz kobiety wyrażała niedowierzanie i rozbawienie. - Co daje ci prawo twierdzić, że jesteś dżentelmenem? - Dżentelmen nie pracuje. Skoro więc nie pracuję, to muszę być dżentelmenem. Wybuchnęła śmiechem. - Co za absurdalne stwierdzenie. Twoja logika nie przekonałaby nawet dziecka. Zresztą nawet jeśli nie pracujesz, nie możesz tak po prostu wyruszyć w podróż. - Ależ mogę. Tak po prawdzie już to zrobiłem. Popatrzyła na niego uważnie. Był średniego wzrostu i choć przewyższał ją o głowę, nie nadawał się na obrońcę. - Sądząc po wyglądzie, nie bardzo nadajesz się na opiekuna - rzuciła i podjęła wędrówkę. - Skończy się na tym, że to ja będę cię bronić. Większość życia spędziłam w drodze i wiem, jak o siebie zadbać. Nie potrzebuję i nie chcę eskorty, bez względu na to jak honorowe są twoje intencje. W odpowiedzi zobaczyła szeroki uśmiech. - Jak znam świat, to grozi mi większe niebezpieczeństwo z twojej strony niż ze strony jakiegoś tam hipotetycznego wędrowca - dodała buńczucznie. Cień urazy przemknął po twarzy mężczyzny. - Ta pani mi nie ufa. - Nie widzę powodu, dla którego miałabym ci ufać. - Przechyliła głowę na bok. - Jesteś aktorem, prawda? Cały czas grasz, a aktorzy często są bez pracy. - Grałem wiele ról - przyznał. - Ale nigdy na scenie. Powinna się tego domyślić. Gdyby spróbował swoich sił w teatrze, odniósłby ogromny sukces, choćby dlatego, że kobiety płaciłyby za możliwość patrzenia na jego anielską fizjonomię. - Czy kiedykolwiek zajmowałeś się czymś pożytecznym, czy jesteś typowym niebieskim ptakiem? - Praca mnie fascynuje - odpowiedział. - Mogę godzinami się jej przyglądać. Z trudem walczyła o zachowanie powagi. - Widzę, że nie da się z tobą rozsądnie porozmawiać. - Po chwili zaś dodała: - Mogłabym się zastanowić, gdybyś miał pieniądze na dyliżans do Londynu, ale nie stać mnie na wykarmienie dwóch osób. Może nie starczyć dla mnie jednej. Uśmiechnął się i powiedział: - W tej chwili nie mam przy sobie zbyt wiele, a mój bankier, niestety, jest w Londynie.
Jednakże mogę wyczarować pieniądze, jeśli zajdzie taka potrzeba. Zanim Maxie zdążyła się odsunąć, sięgnął pod jej kapelusz i musnął palcami ucho. Choć uczynił to bardzo delikatnie, zadrżała jak od uszczypnięcia. Tymczasem Robin odsunął się i pokazał dłoń, na której leżał szyling. - Nieźle - przyznała. - Ale zręczne palce to nie to samo, co zmienić metal w złoto. - Zręczne palce? - powtórzył urażonym tonem. - To jest magia, a nie jakieś tam sztuczki. Daj mi rękę. Zaciekawiona i rozbawiona, wyciągnęła dłoń. Robin położył na niej szylinga, po czym zacisnął palce. Miał ciepły i mocny uścisk. - Zwiń dłonie w pięści, a ja sprawię, że szyling przeniesie się do drugiej ręki. Uczyniła, jak polecił. Robin pomachał rękami, mrucząc coś niezrozumiale, po czym oznajmił: - Już szyling się przeniósł. - Musisz jeszcze poćwiczyć, lordzie Robercie, ponieważ szyling nadal znajduje się w tej samej dłoni. - Rozwarła palce, chcąc udowodnić, że ma rację, i wciągnęła gwałtownie powietrze, bowiem na dłoni leżała niejedna moneta, ale dwie. - Jak to zrobiłeś? Uśmiechnął się z zadowoleniem. - Tak naprawdę to sprawa zręczności, ale jestem całkiem dobry w tych sztuczkach. Często je wykorzystywałem, żeby zarobić na kawałek chleba i miejsce do spania. Jej towarzysz z pewnością był włóczęgą, ale za to ogromnie zabawnym. Maxie zwróciła mu monety. - To było bardzo ciekawe, lordzie Robercie, ale teraz radziłabym ci wrócić do drzemki pod jakimś drzewem. - Drogi należą do wszystkich. - Schował monety do kieszeni. - Postanowiłem już, że idę do Londynu i nie możesz mi tego zabronić. Otworzyła usta, po czym szybko je zamknęła. Miał rację. Dopóki jej nie krzywdził, na co się zresztą nie zapowiadało, mógł korzystać z tej samej drogi co ona. Cóż mogła na to poradzić? Przypomniały się jej psy, które często wędrowały za nią i za ojcem. Tak jak i one Robin szybko się znudzi i zrezygnuje. To charakterystyczne dla zabijaków; ich determinacja jest mocna, ale krótkotrwała. Musi tylko uzbroić się w cierpliwość.