Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 114 513
  • Obserwuję510
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań681 841

Yorke Erin - Wrota niebios

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Yorke Erin - Wrota niebios.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse Y
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 312 stron)

ERIN YORKE WROTA NIEBIOS

Dwór królewski, Anglia, 1567 - Wyjechać? Ależ wasza królewska mość nie to chy­ ba miała na myśli! Regan była tak przerażona słowami monarchini, że pozwoliła sobie podać w wątpliwość ich jednoznaczną wymowę. Dopiero szemrania dworzan pomogły jej się opamiętać. Chociaż na myśl o opuszczeniu Londynu i dworu krajało jej się serce, Regan Davies wiedziała, że nie wol­ no ujawniać tych uczuć. Ukryła więc zaciśnięte pięści w fałdach sutej spódnicy i schyliła się z wdziękiem w kornym ukłonie. - Proszę mi wybaczyć nierozważne słowa, najmiło- ściwsza pani. Zlękłam się, że mogłam niedokładnie usłyszeć. - Wstań, moja panno, jakkolwiek obawiam się, że nie polepszy to twojego słuchu -powiedziała Elżbieta cierpkim tonem. - Wyjeżdżasz do Irlandii już jutro. Ta­ ka jest moja wola. Rzekłam. Spojrzała na swego faworyta, Sir Roberta Dudleya, by sprawdzić, jak przyjął jej decyzję o pozbyciu się z dworu tej dziewczyny o złotych włosach. Jednakże hrabia Leicester wykazywał tym razem ostentacyjny brak zainteresowania.

- Jeśli obraziłam czymś waszą wysokość, proszę mi to powiedzieć, abym mogła to naprawić - błagała Re- gan, czepiając się kurczowo nadziei, że jej władczyni o niczym nie wie... Królowa jednak miała wszędzie szpiegów. Zresztą, sama mogła powziąć podejrzenia. Za obojętnością na twarzy Dudleya bez wątpienia krył się strach. Gawę­ dził z muzykantami, jakby nic się nie stało. Los Regan w jednej chwili całkowicie się odmienił, on zaś nie oka­ zał ani odrobiny wzruszenia, choć to przez niego zna­ lazła się w tym okropnym położeniu. - Któż mówi o obrazie, moja droga? Dlaczego właś­ nie taka myśl przyszła ci do głowy? - rzekła Elżbieta, zastawiając pułapkę na dziewczynę, która spłonęła ru­ mieńcem. - Młoda, urodziwa i starannie wychowana panna, jaką z pewnością jesteś, wnosi na nasz dwór piękno, czar i dowcip, bez których ja i moi dworzanie nie możemy się obyć. Po prostu nie dopuszczam nawet myśli, abyś za dobroć, jaką okazałam twojemu ojcu, miała odpłacić mi niewdzięcznością. Twój ojciec wier­ nie służył Koronie i w nagrodę, wiele lat temu, obieca­ łam mu posiadłości ziemskie w Irlandii. Oto teraz ty je otrzymujesz. - Ale tylko widząc jej królewską wysokość codzien­ nie i służąc jej tutaj, na dworze, mogę być w pełni szczęśliwa - odparła Regan, odnajdując w końcu w so­ bie dość odwagi, by spojrzeć w oczy królowej. - Jeśli twoim szczerym pragnieniem jest przyczyniać się do chwały Korony, zrobisz to najlepiej, podejmując się obowiązków związanych z dobrami w Irlandii. Jeśli od­ mówisz, znajdziesz dom i utrzymanie gdzie indziej. W każdym jednak wypadku opuścisz jutro mój dwór.

- Nic nie wiem o Irlandii - wyznała dziewczyna, przytłoczona bezwzględnością tego postanowienia. - Jesteś jedyną dziedziczką swojego ojca, on zaś mie­ czem i mądrą polityką przesuwał granice cywilizacji w głąb tamtych ziem, czym radował serce królowej i po­ większał potęgę Korony. Masz więc okazję odzyskać ma­ jątek, jaki niesprawiedliwie odebrano twojej rodzinie przeszło dwadzieścia lat temu, kiedy to Sir William jako jeden z nielicznych, stanął jawnie po stronie mej matki, Anny Boleyn. Ufam, że skorzystasz z tej sposobności, by spełnić marzenia swojego ojca i pewnego dnia wrócić na dwór jako pani i władczyni enklawy angielskiej cywiliza­ cji na tej pogańskiej wyspie. - Więc mogę powrócić? - zapytała Regan niemal bez tchu. - Oczywiście, że możesz - zapewniła ją władczyni. - Gdy tylko w posiadłości Daviesów zostaną zaprowa­ dzone porządki, zaś mądrze dobrani i rozlokowani dzierżawcy przysięgną wierność Koronie, będziemy radzi powitać cię na naszym dworze. - Królowa wie­ działa, że, uwzględniając pychę, nieposłuszeństwo i awanturnictwo irlandzkich poddanych, tego rodzaju misja zajmie hrabiance dobrych kilka lat. - Pomyśla­ łam też o tym, by sprowadzić tu bliskiego towarzysza twojego ojca, Gerarda Langstona. Będzie towarzyszył ci w podróży i bronił w potrzebie. Mój skarbnik wrę­ czy mu sakiewkę, niewielką, muszę dodać, na pierwsze wydatki związane z osiedleniem. - Dziękuję, wasza wysokość - powiedziała Regan, zniżając się w ukłonie, rada, że będzie mogła zniknąć królowej z oczu. Elżbieta skinęła na Dudleya, aby do niej dołączył.

- Życzę ci powodzenia, moje dziecko. Oby twoja podróż okazała się owocna dla ciebie i dla Anglii - za­ kończyła rozmowę z dziewczyną. - Sir Robercie, pro­ szę usiąść przy mnie. Razem posłuchamy naszych mu­ zykantów. Chcę się bawić! Wróciwszy do swych komnat, Regan nie wiedziała, na kogo bardziej ma się złościć - królową czy Dudleya? - Jakie to niesprawiedliwe! - mówiła do siebie pod­ niesionym tonem. - Ponieważ Elżbieta chce się bawić, my musimy wyrzec się naszych planów i podporząd­ kować jej rozkazom. A przecież Dudley miał się ze mną spotkać! Co daje jej prawo przesuwać ludzi jak pionki na szachownicy i zmieniać ich życie wedle kaprysu i zachcianki? - Może to, że jest królową, osobą najwyższą w pań­ stwie, i wolno jej korzystać z suwerennych praw wład­ czyni - dobiegł gdzieś z półcienia chrapliwy, męski głos. - Spodziewam się, że to zrozumiesz. - Mówisz zupełnie jak mój ojciec, Gerardzie - rzu­ ciła grymaśnym tonem młoda kobieta, uwalniając z siatki złociste włosy i pragnąc w tym momencie, by ze wszystkich innych ograniczeń życia mogła uwolnić się równie łatwo. - I nie bez racji, gdyż będę się starał ci go zastąpić - skarcił ją Gerard Langston, sięgając po flaszkę i na­ pełniając kubek. - A teraz powiedz mi, co tak straszne­ go przeskrobałaś, że dostałem rozkaz natychmiastowe­ go stawienia się tutaj i odwiezienia cię do Irlandii? Regan dotknęła palcem miniatury Dudleya, którą zawsze nosiła na sercu. - Nie uczyniłam niczego zdrożnego - odparła. -

Jest życzeniem królowej, abym z irlandzkich posiadło­ ści ojca uczyniła krainę mlekiem i miodem płynącą, a przede wszystkim wierną Koronie. - I to ma tłumaczyć pośpiech, z jakim nasza skąpa monarchini zaopatrzyła cię w sakiewkę, wszystko jed­ no, jak chudą? Powiedz lepiej, czym ściągnęłaś na sie­ bie jej gniew? - Gdybym rozgniewała królową, czy finansowała­ by moją podróż? - Może. Znam ją bardzo mało i nie będę zgadywał. Powtarzam: musiałaś coś przeskrobać. Zaufany druh jej ojca był człowiekiem upartym. - Nie poczuwam się do żadnej winy, naprawdę. Elż­ bieta nie lubi mnie, bo jestem młoda i ładniejsza, niż ona była kiedykolwiek. To wszystko - prychnęła osiemnastoletnia dziewczyna, chowając się za para­ wan, gdzie jęła rozdziewać się z szat. Czy nie było dostatecznie okropne, że królowa skazy­ wała ją na banicję, a Dudley ani mrugnął powieką? Czyż miała jeszcze tolerować morały i kazania tego starca? - I to ma tłumaczyć fakt, że musisz spakować ma- natki w przeciągu jednej nocy? - ciągnął ów uparty i podejrzliwy starzec. - Przypominam ci, moja panno, że nie jesteś jeszcze na tyle dojrzałą niewiastą, bym nie mógł położyć cię na kolanie i wrzepić kilka klapsów. Do czego, jako żywo, ucieknę się, jeśli nie powiesz mi prawdy. - Straszyłeś mnie tym, gdy byłam dzieckiem. - A jużci! Może pamiętasz tamten dzień, kiedy bez pozwolenia pożyczyłaś sobie pełnokrwistego ogiera Lady Morgan? - To biedne, rozpieszczone stworzenie nigdy nie by-

ło dosiadane przez prawdziwego jeźdźca. Nikt nie sprawdził jego możliwości. Wątpię, Gerardzie, abyś kiedykolwiek zrozumiał, jaką rozkosz sprawiała nam, biegunowi i mnie, ta szaleńcza galopada skroś pól, la­ sów i łąk, coraz dalej, coraz wyżej, ach... Osoby takie jak Lady Morgan nie powinny chełpić się posiadaniem żywej istoty, której walorów w żaden sposób nie mogą docenić, a pragnień zaspokoić. Regan w ostatnim zdaniu wybiegła daleko poza roz­ kosze konnej jazdy i teraz modliła się w duchu, aby opiekun tego nie zauważył. Ten jednak nagle wstał od stołu i zbliżył się do pa­ rawanu. Ujrzała jego twarz, na której malowało się zgorszenie. - Wielkie nieba, a więc to tak? - wykrzyknął gniew­ nie Gerard. - Chybaś rozum postradała! Wzięłaś do łożnicy któregoś z tych dandysów Elżbiety, przyznaj się, czy tak? Zarumieniła się. - Ach, nie tak było. On darzy mnie uczuciem, je­ stem tego pewna. Odkąd jestem na dworze, zawsze był dla mnie miły. Dołączał mnie do wycieczek i zapraszał do tańca. Bawił rozmową. Częstował słodyczami... - I sam kosztował słodyczy twojego ciała. Dobry Panie w niebiesiech, czy nikt nie nauczył cię, dziecko, jak bronić się przed tego rodzaju fanfaronami? - Dudley nie jest fanfaronem i kocha mnie. - Skoro tak, to ja jestem synem Henryka VIII i mi­ łuję papieżycę! - zażartował Gerard z bolesnym uśmie­ chem na twarzy. - Czy nikt nie uprzedził cię, jakimi to sztuczkami mężczyźni dochodzą swego? - A niby kto miał to zrobić? Ojciec, który nie prze-

puścił żadnej kobiecie w zasięgu swego wzroku, czy też ty, który zawsze myliłeś mnie z wyrostkiem i ni­ czym chłopaka zaprawiałeś w polowaniach i obcho­ dzeniu się z bronią? - Czekała na jego odpowiedź, lecz on, uznając swoją winę, milczał. W końcu otworzył ra­ miona, jakby chciał ją zamknąć w przebaczającym uścisku, Regan jednak umknęła mu. - Mój błąd nie po­ legał na tym, że wybrałam sobie kochanka, lecz że męż­ czyzna, o którym mowa, ma szczęście, czy nieszczę­ ście, podobać się królowej. Żyły na jej skroniach pulsowały, a zielone oczy pło­ nęły niczym dwie żagwie. Furia kobiety, która przegra­ ła w rozgrywce z rywalką, uczyniła ją jeszcze piękniej­ szą. Gerard zrozumiał, że czeka go trudne zadanie. Ta samowolna istota przekroczy każdą granicę, którą on, człowiek tradycyjnych przekonań, będzie starał się przed nią nakreślić. A jednak wbrew temu przeczuciu postanowił nie ustawać w wysiłkach, by chronić córkę przyjaciela przed gniewem Elżbiety i jej własnymi namiętnościa­ mi. Najpierw musiał przekonać ją, choćby i krętymi sposobami, aby poddała się woli królowej. - Zupełnie nie wiem, czym obraziłem Boga, że tak mnie doświadcza. Mogłem żyć sobie spokojnie z moją owdowiałą siostrą i jej gromadką dzieci. Zamiast tego los mnie postawił u boku takich ludzi, jak ty i twój oj­ ciec. Dlaczego? Wrócił do stołu i pociągnął długi łyk z cynowego kubka. Chwilę później stanęła przy nim Regan, ubrana w koszulę z haftem na rękawach. - Mój ojciec traktował cię jak przyjaciela i nie chcę wysłuchiwać z twoich ust cierpkich słów o nim.

Oczy dziewczyny płonęły. - Tak, był mi przyjacielem, ale czy był mądrym czło­ wiekiem? Czy to nie on bronił Anny Boleyn przeciwko Henrykowi? Tylko głupiec mógł tak postąpić. Ale twój ojciec nigdy nie dbał o skutki swoich czynów. I w re­ zultacie znaleźliście się na skraju nędzy, a ja razem z wami. - Ale Elżbieta przywróciła mu wszystkie posiadło­ ści i tytuły, a mnie przyjęła do swego fraucymeru. - Oczywiście, lecz kiedy córka Anny Boleyn nie szczędzi dowodów wdzięczności, co robi córka Willia­ ma Daviesa? Podkrada królowej jednego z jej fawory­ tów! Najlepiej będzie, jeśli uwijesz sobie miłosne gniazdko gdzieś w pobliżu pałacu i tam, potajemnie, będziesz przyjmowała gacha nocami. - Ależ on mnie kocha. Przysięgam! - Więc z pewnością porzuci Elżbietę i poślubi cie­ bie. Tak czy inaczej, ja jestem za stary, by narażać się na zemstę królowej. Wyjeżdżam, ty zaś żyj sobie wedle własnych przekonań. Powodzenia, moje dziecko. Pociągnął ostatni łyk wina i skierował się ku drzwiom. - Nie odchodź! - krzyknęła Regan, chwytając Ge­ rarda za ramię. Po jej policzkach toczyły się łzy. - Nie chcę, aby Elżbieta triumfowała, wysyłając mnie stat­ kiem na jakieś odludzie, ale też nie jestem na tyle na­ iwna, aby łudzić się co do zamiarów Dudleya. Nie po­ żegnał mnie nawet jednym krótkim spojrzeniem. Jedy­ ną pociechą w tej sytuacji jest twoja tutaj obecność. Pro­ szę, nie opuszczaj mnie. Pomóż mi uczynić z tej prze­ klętej wyspy glejt mojego powrotu. Ażebym kiedyś mogła plunąć tej karlicy w twarz!

- Wtedy oboje skończymy w Tower. - Zarechotał i pogładził ją po plecach. - W porządku, Regan, zosta­ nę. Ale musisz przysiąc, że będziesz mi posłuszna, szczególnie w tej irlandzkiej dziczy. Spotkamy tam rze­ czy, o jakich się nam nie śniło. - Przysięgam - odparła dziewczyna z tajemniczym uśmieszkiem na twarzy. Przy pomocy Gerarda podbije ten nowy świat, Elż­ bieta zaś pożałuje gorzko swojej decyzji!

Dał wiatr i niósł po bezdrożach tętent kopyt koń­ skich. Nagle z ciemności wynurzył się jeździec na ko­ niu. Stanowili jedno. Mężczyzna zlewał się wprost z ogromną bestią, a kiedy osadził ją w miejscu i prze­ dnie nogi rumaka zatańczyły w powietrzu, pan i jego koń wydawali się przez moment dzikimi synami irlan­ dzkich pustkowi. Mężczyzna zeskoczył z siodła i rzu­ cił cugle chłopcu. Na nocnym bezchmurnym niebie srebrzył się rogal księżyca i rzucał chłodne światło na zroszoną ziemię. Wśród krzewów i traw pełzała sina mgła. Kędzierza­ we, hebanowe włosy mężczyzny, ciemniejsze od naj­ czarniejszej nocy, zdawały się potwierdzać szeptane opowieści, że do jego rodziny musiał niegdyś zawitać Cygan. Ale intensywnie niebieskie oczy o głębokim wejrzeniu i przystojna, arystokratyczna twarz zaprze­ czały tej legendzie. Connor CCarroll i jego klan byli też bohaterami in­ nego baśniowego podania. Głosiło ono, że w dawnych czasach pra-prababce Connora wróżki podmieniły sy­ na na dziecko sylfów. Widomym znakiem i dziedzic­ twem tego szczwanego podstępu miały być właśnie czarne włosy, niesamowicie błyszczące oczy i hultajski czar męskich potomków rodu. W tej chwili jednak, gdy Connor CCarroll spoglądał

na swój obóz, w jego niebieskich oczach nie było zwy­ kłej wesołości, tylko ponury gniew. Widział blask ma­ łego ogniska nad strumykiem wśród wzgórz porośnię­ tych lasami i widział swoich ludzi, leżących pokotem z workami owsa pod głową. Nie było sensu pozostawać na dłużej w tej opusto­ szałej okolicy, jakkolwiek to miejsce służyło mu za dom, odkąd Anglicy, dwa miesiące temu, zabrali mu jego własny. Idąc w stronę ogniska, któryś raz z rzędu przeklął swój brak przezorności. Otrzymawszy fałszy­ we wieści, że jego północne dzierżawy są oblegane, wyruszył na czele większości lekkozbrojnych kernów, pozostawiając na dworze jedynie nieliczną załogę. I wówczas zjawili się zdradzieccy, podstępni Anglicy. Connor O'Caroll ufał w trwałość pokoju, jaki zawarł z Elżbietą. Oczarował ją - lub tak tylko mu się wyda­ wało. Czyż mógł przewidzieć, że podstępem zagarnie jego ziemie i odda obcemu intruzowi? Nie uczynił ni­ czego, co by mogło ją sprowokować. Przynajmniej ni­ czego, o czym ona mogłaby wiedzieć. A jednak znalazł się w tym miejscu i spędzał noce pod gołym niebem na mokrej ziemi, podczas gdy jakiś tłusty angielski pies wygrzewał się w jego łóżku w Geata Neamhai, co po angielsku znaczyło Wrota Niebios. Patrząc na swoją uśpioną drużynę, Connor wiedział, że jego chrapiącym w tej chwili kernom łatwiej jest przystać na swój obecny los niż jemu. Byli ludźmi woj­ ny, zaprawionymi w trudach i oswojonymi nawet z głodem. Ich obnażone sztylety i miecze leżały obok w pogotowiu. Być może kilku z nich uniosło głowy, kiedy naczelnik wpadł do obozu. Jednak przywykli już do tych jego nocnych wycieczek i niespodziewanych

powrotów. Niektórych sen zmorzył ponownie, inni zaś wpatrywali się w gwiazdy lub swego dowódcę. Connor rzucił na ziemię zające, które złapał w sid­ ła. Łup był niewielki. A gdyby tak zaryzykował i za­ garnął swoje własne stada? Bo przecież, na świętego Patryka, bydło było jego! W oczach Irlandczyka zabłys­ ła determinacja. Nieważne, co powie królowa lub w czyje ręce dostała się jego posiadłość. Geata Neam- hai należały do klanu 0'Carrollów, on zaś, jako obecny przywódca, miał obowiązek odebrać swoją własność lub zginąć. Siadł i wziął się do oprawiania zajęcy. W pewnym momencie chybotliwy płomień ogniska oświetlił jego zasępione oblicze. W niesamowitym pomarańczowym blasku twarz Connora przybrała demoniczny wyraz. Anglicy zresztą okrzyknęli go diabłem, a swoim lu­ dziom wydawał się kimś pośrednim między demonem a człowiekiem. Widzieli w nim także bohatera, za któ­ rego głowę wyznaczona została cena. Wiedzieli też, że jego serce szarpią wściekłość i ból. Jeden z nich podniósł się z ziemi i podszedł do O'Carrolla. Hugh Cassidy należał do olbrzymich męż­ czyzn. Chociaż 0'Carrol zaliczał się także do osobni­ ków słusznego wzrostu, sięgał mu zaledwie do brody. Ponadto szeroki w barach, lecz wąski w biodrach i dłu­ gonogi Connor wyglądał niczym dworski paź przy zwalistym, jakby siekierą ciosanym wojaku. Ten zaś uklęknął przy swoim panu, roześmiał się z wdziękiem bawołu i łokciem odsunął od pospolitych zajęć przy zwierzynie. Connor obrzucił go spojrzeniem pełnym irytacji, ale Hugh skwitował je ponownym re­ chotem i zatopił ostrze noża w ciele zająca. Mało go ob-

chodziło, że mężczyzna obok niego posiadał tytuł hra­ biowski. Dla niego wciąż był tym samym chłopakiem, który włóczył się za nim krok w krok, kiedy dwadzie­ ścia lat temu szesnastoletni podówczas i chudy jak ty­ ka Hugh zaczynał służbę jako gallowglass u ojca Con- nora. Podczas gdy inni traktowali przyszłego dziedzica z respektem, Cassidy wszedł z nim w bliską komity­ wę. Ciągał chłopaka za długie kędziory lub dokazywał z nim na bagnach, okalających posiadłość. Młody Con­ nor uwielbiał wielkoluda, zaś więzy przyjaźni, jakie się wówczas między nimi zadzierzgnęły, ostały się do obe­ cnych czasów, pomimo długiego pobytu Connora w Anglii i pomimo jego wyniesienia do godności przy­ wódcy. Uporawszy się z jednym zającem i sięgając po nastę­ pnego, Hugh spojrzał na swojego pana i szeroko się uśmiechnął. - Widzę, mój panie - odezwał się familiarnym to­ nem - że przywiozłeś mi moje śniadanie, ale co inni włożą do gęby? Radziłbym, żebyś tropienie zwierzyny zostawił lepszym od ciebie, a sam zajął się czymś po­ żytecznym. - Nie wyjeżdżałem po to, aby szukać żywności. Myśl o tym, że trzeba coś upolować, przyszła mi do głowy później. Wiem zresztą, że nawet całe stado owiec nie nasyciłoby waszych brzuchów, a szczególnie two­ jego kałduna - odpowiedział Connor, uśmiechając się lekko. - Poza tym, gdybym miał lepszego nauczyciela, kiedy byłem wyrostkiem, dzisiaj zbierałbym od ciebie same pochwały. Hugon poczuł się urażony. - Nie było wówczas lepszego myśliwego niż ten,

który cię uczył. To lata spędzone w Anglii, gdzie polo­ wałeś na tamtejszą modłę, z jastrzębiem, zmarnowały twój talent. - Być może masz rację - zgodził się Connor. - Lecz wszystko wskazuje, że teraz ja jestem zwierzyną, którą osaczają Anglicy, zaś, wicekról Henry Sidney, wykazuje w tym szczególną gorliwość. - W oddziałach Sidneya nie ma dobrych tropicieli - mruknął Hugh, kończąc sprawianie zajęcy. - Ukry­ wamy się tutaj już od dwóch miesięcy, a oni wciąż nie mogą nas znaleźć. Nie, oni są raczej jak łasice, co klu­ cząc i wijąc się dobierają się do jaj w gnieździe, kiedy jastrząb odleciał. Geata Neamhai mogą być prawie nie do zdobycia, ale wierz mi, Con, znajdziemy sposób, aby ich stamtąd wykurzyć. - Nie jest to jedyny problem, przed jakim stajemy. Nie wystarczy odzyskać utraconą własność, muszę je­ szcze sprawić, aby Elżbieta powitała z zadowoleniem powrót jastrzębia do swego gniazda. - Głupstwa pleciesz! To ja mogę widzieć w tobie ja­ strzębia, lecz zapewniam cię, że ona myśli o tobie bar­ dziej jako o pawiu, za co zresztą nie mogę jej tak bardzo winić - rzekł Hugh, krztusząc się ze śmiechu. - Do śmierci nie zapomnę widoku twojej osoby, kiedy zje­ chałeś do domu po pobycie na angielskim dworze. Zobaczyłem wówczas paniczyka w jedwabnych poń­ czochach i haftowanych atłasach. Stał przede mną wo­ jownik przebrany za dworaka. Ja nigdy nie włożyłbym na siebie czegoś takiego. - Bo wiesz, że nie znajdziesz krawca, który podjąłby się uszyć kubrak dla takiego wielkoluda - odparował Connor z wesołością w oczach. - Szyłby go przez cały

rok i w rezultacie zbankrutował. Lecz chcę, żebyś wie­ dział, że to, co wówczas miałem na sobie, było bardzo modne w Londynie. Temu demonowi w spódnicy, któ­ ry zasiada teraz na tronie Anglii, podobał się zresztą mój ubiór i, muszę przyznać, moja osoba. - A tak naprawdę spodobały jej się tylko twoje zie­ mie, chłopcze. Twój urok barbarzyńcy, bo za takich oni nas tam mają, nie uchronił przecież Geata Neamhai przed chciwymi łapskami królowej. - Szalała za mną. Jestem tego pewien. - Miło słyszeć, że nie żywi dla ciebie nienawiści, bo inaczej kiepsko byłoby z nami - mruknął Hugh, wbija­ jąc zające na długi rożen i zawieszając je nad ogni­ skiem. - Mimo to daje pięćdziesiąt parszywych suwe- renów za pojmanie Connora O'Carrolla, sumę, która z pewnością może skusić jakiegoś nędznika. Czy tak postępuje zakochana kobieta? Czy nie nauczyłem cię niczego o babskiej naturze? Zresztą, tu wystarczy sam zdrowy rozsądek. - Wiem, czego mam pilnować, Hugh - powiedział Connor, lecz tym razem w jego głosie pobrzmiewał gniew, zaś oczy rzucały niebezpieczne błyski. - Jeśli uzyskam audiencję u królowej, sprawię, że wszystko wróci do poprzedniego stanu rzeczy. - Skąd masz tę pewność? - zapytał Cassidy, oblizu­ jąc wargi na myśl o pieczystym na śniadanie. - Powiedziałem ci, czuje do mnie słabość. Olbrzym zrobił kwaśną minę. - W takim razie musiałeś zyskać sobie na dworze potężnego wroga. - Tak, i nawet wiem, kim jest ten człowiek - rzekł Connor, zaciskając usta. - To Robert Dudley, faworyt

królowej. Gotów jest zniszczyć każdego, byle tylko za­ chować swoją wysoką pozycję. - Ale przecież bawiłeś na dworze dobrych dziesięć lat temu. Czy już jako młodzieniec włączałeś się do ry­ walizacji pomiędzy mężczyznami? - Nie zabiegałem o łaski Elżbiety. To ona pierwsza zwróciła na mnie uwagę. Być może, chce mnie z po­ wrotem sprowadzić do Londynu. - Powiedziałem wówczas twojemu ojcu, że nic do­ brego nie wyniknie z twojego tam pobytu - przypo­ mniał Hugh z rozgoryczeniem. - Chyba miałeś rację, ale pamiętaj, że był to wtedy dwór Marii Katoliczki i jej męża Hiszpana. - A potem nastała ta ruda wiedźma, i to ona właś­ nie obdarła cię z majątku. - By zwrócić mi wszystko, gdy tylko się opamięta. - A jeśli jej pazerność stanie tu na przeszkodzie? - Wtedy sięgnę po swoje ziemie zbrojną ręką - wy­ szeptał Connor uroczyście, a każde słowo zabrzmiało niczym przysięga. - Mówisz jak prawdziwy O'Carroll - powiedział Hugh, klepiąc naczelnika przyjacielsko po plecach. - To ten duch walki sprawiał, że moja rodzina przez pokolenia służyła bez wstydu twojemu klanowi. - A czasem nie dlatego, że w naszym hrabstwie przemieszkują najpiękniejsze panny? - zapytał Connor z rozbawieniem w głosie. - Powiedzmy, że był to drugi powód - zgodził się Cassidy. - Teraz chodź, napijemy się whisky. Taka roz­ mowa zasługuje na to, żeby ją oblać. Ostatnio nie mie­ liśmy wiele okazji do śmiechu. - Whisky? Komu, diable, ją zwędziłeś?

- Gdzieżbym śmiał grzeszyć kradzieżą! To prezent od wdzięcznej damy, która czuła się trochę samotna, kiedy jej małżonek pojechał przyłączyć się do O'Neilla. - Chcesz powiedzieć, że lady obdarowała cię dzba­ nem za dotrzymywanie jej towarzystwa? - Connor uniósł sceptycznie czarną brew, złamaną niczym skrzydło kruka. - Chyba nie sądzisz, że uwierzę? - Nie, nie sądzę - odparł Hugh z szczwanym uśmieszkiem. - Wiesz przecież, że jestem wart co naj­ mniej dwóch takich dzbanów, i na tyleż ta dama mnie oceniła. Jeden sam opróżniłem, a drugim pragnę się z tobą podzielić. Co ty na to? - Przyjmuję zaproszenie. Nadchodził świt, kiedy dwóch mężczyzn usiadło na zwalonej kłodzie i oddało się ceremonii sączenia trun­ ku, czemu towarzyszyło smakowite mlaskanie. Godzinkę później Connor poczuł się trochę oszoło­ miony, nie tyle może przednim napitkiem, co zmęcze­ niem nieprzespaną nocą i śmiechem do rozpuku, do ja­ kiego pobudzał go wielkolud. Nagle w poszarzałej cie­ mności rozległ się gwizd i mężczyźni przestali recho­ tać. Dwa sygnały oznaczały, że zbliża się przyjaciel, po­ mimo to Hugh i Connor poderwali się na nogi i sięg­ nęli po broń. W ich sytuacji nadmiar ostrożności był za­ ledwie niezbędną koniecznością. Kiedy jednak gałęzie na skraju polanki rozchyliły się, ujrzeli wprawdzie uzbrojoną istotę, ale tylko w swój ostry jak brzytew język. Była to Sheila De- mpsey, mistrzyni we władaniu tą bronią, postrach wszystkich dzierżawców z okolicy. Niektórzy, a w ich liczbie również Connor, wiedzieli, że kłótliwy i szorstki sposób bycia tej leciwej już niewiasty jest czymś w ro-

dzaju ochronnego pancerza, pod którym bije złote serce. Szła przez polanę jak burza lub jakby północny wiatr dął prosto w jej plecy. Stanęła przed hrabią Kilcaid, zsunęła z głowy szal, przykrywający rude włosy, i oparła jedną rękę na kościstym biodrze. Spojrzała na Connora i Hugha jak na chłopców stajennych, przy­ wleczonych przed oblicze chlebodawczyni, ażeby ta odpowiednio ich zbeształa. - To ja wymykam się nocą z Geata Neamhai, pędzę co tchu przez odludzia pełne niedźwiedzi i wilków, nie mówiąc o sylfach i gnomach, szukam mego pana i co zastaję? Dwóch zalanych chłopów. Że też moje oczy muszą to oglądać! - Chwileczkę, Sheila, nie bądź taka narwana - mity­ gował Connor kobietę pobłażliwym tonem. - Kilka ły­ ków whisky nie pozbawiło nas przytomności. Powiedz lepiej, co cię tu przyniosło o tak wczesnej porze? - Przyszłam z wieściami, panie, ale obawiam się, że utoną one w twej nietrzeźwej głowie, niczym w błotni­ stej sadzawce - odparła, kierując potępiający wzrok na dzban, który Hugh tulił w swych potężnych ramio­ nach. - A więc mów, Sheilo. Moja głowa jest czysta jak woda w tym górskim strumieniu. I na pewno tak mą­ dra kobieta jak ty nie ma za złe mężczyźnie, że, czeka­ jąc na słońce na niebie, próbował trochę się rozgrzać. Słyszałem, że twój Michael też nie stronił od flaszki. - To była jedyna skaza na charakterze mego zmar­ łego małżonka, świeć Panie nad jego duszą. - Nie, Sheilo Dempsey, jego jedyną skazą czy niego- dziwością było uczynić z takiej pięknej kobiety wdowę

- drażnił się z niewiastą 0'Carrol, dostrzegając z zado­ woleniem, że jej policzki pokrywają się rumieńcem. - A niech was! Teraz wiem, że jesteście pijani. W pięćdziesiątej drugiej zimie życia człowiek zdaje so­ bie sprawę, że jest tylko zwiędłą rośliną. Ale nie będę traciła czasu na czczą paplaninę. Muszę wrócić, zanim ci angielscy intruzi zwleką się z sienników. Nie chcę wzbudzać ich podejrzeń. - Jesteś nieocenioną i wierną przyjaciółką - rzekł Connor, biorąc Sheilę za rękę. - Niech będzie błogosła­ wiony dzień, kiedy mój ojciec zrobił z ciebie kasztelan­ kę w Geata Neamhai. Cóż bym bez ciebie począł? - Wiesz dobrze, że w rym, co robię, nie ma żadnej nadzwyczajnej odwagi czy wierności - odparła Sheila, wyrywając rękę i próbując zbagatelizować swoje bez­ graniczne oddanie młodemu naczelnikowi. - Jeżeli na­ dal służę, pomimo tej angielskiej sfory w domu, to dla­ tego, że jeszcze się nie ożeniłeś. - Zamierzam wstąpić w ślady twojego Patryka i zo­ stać księdzem - odparł mężczyzna. Z nabożnym tonem jego głosu kłóciła się jednak iście diabelska wesołość w jego oczach. - Wolałabym raczej, żebyś wziął sobie na wzór mo­ jego Dennisa, który, zanim udał się do O'Neilla, spło­ dził Aileen dziesięcioro udanych bachorków. - I drugą dziesiątkę na boku - dorzucił Hugh, wy­ buchając tubalnym śmiechem. Zamilkł jednak, ugodzony strzałą gniewnego spoj­ rzenia kobiety. - Więc tego po mnie oczekujesz, moja kasztelanko? - zapytał Connor z uroczysto-żartobliwą miną. - Chcesz, żebym jak twój syn oddał się w niewolę swo-

jemu ciału? Czyż mam uważać, że Dennis poszedł w tym za przykładem matki? - Tak, i jest to właśnie to, na co czekałem! - wy­ krzyknął Hugh, przysuwając się do srogiej niewiasty. - Pójdź, słodka wróżko, w moje ramiona i rozgrzej za­ stygłą krew! - Niech was piekło pochłonie, frywolniki! - rzuciła Sheila, z łatwością odpychając od siebie olbrzyma, jak­ by był słomianą kukłą. - Jeśli nie przestaniecie dworo­ wać sobie ze mnie, pójdę i nic nie usłyszycie o spodzie­ wanym przyjeździe nowego właściciela Geata Neam- hai. W jednej chwili oblicze Connora upodobniło się do złowieszczej, gradowej chmury. - Dlaczego nie powiedziałaś o tym zaraz, w pierw­ szych słowach? - zasyczał, pochylając się nad kobietą. - Próbowałam - odparła, spoglądając w twarz męż­ czyzny, którego kołysała do snu ponad ćwierć wieku temu. - Ale wolałeś, mój panie, naigrywać się ze starej wdowy, niźli jej wysłuchać. - W porządku, niewiasto, lepiej mów, z czym przy­ szłaś, zanim odeślę cię do twojej synowej i jej gromadki brzdąców. - Sidney przysłał do kapitana oddziału wiadomość, że Davies wylądował w Irlandii i należy się go spo­ dziewać na miejscu w przeciągu dwóch, trzech dni. - A więc William Davies powrócił jak zły duch... Szkoda, że nie dotrze do Geata Neamhai żywy - wy­ cedził Connor zimnym, ściszonym głosem i z nienawi­ ścią w oczach. Przez chwilę ważył coś w myślach, po czym ponow­ nie zwrócił się do kobiety:

- Sheilo, czy mogłabyś wykraść mój angielski ubiór i dostarczyć go tutaj przez jednego z pasterzy? - Nie będzie to trudne. Lecz cóż zamierzasz, mój panie? Ustroić się na powitanie Daviesa? - Mam swoje plany. Hugh, zbierz ludzi. Będziemy mieli sporo roboty. - Rozkaz, naczelniku - odparł olbrzym z gotowo­ ścią godną wzorowego żołnierza. - Czy chcesz go do­ paść w lesie? - Tak będzie najlepiej. Gąszcz ukryje nasze szczupłe siły. A większość kernów chcę pchnąć w stronę posiad­ łości. Zaatakują ją gdy tylko angielski oddział wyruszy na pomoc Daviesowi. - Odbijcie Geata Neamhai jak najszybciej - wtrąciła kobieta żałosnym tonem - bo ci Anglicy opychają się twoimi zapasami, panie, jakby dotąd nie widzieli je­ dzenia na oczy. Jeśli będziesz zwlekał, zastaniesz puste spiżarnie. - Nie martw się, droga Sheilo. Prawowity pan wkrótce powróci na zamek. Znów będziesz miała kogo besztać, i wszystko będzie w porządku. - Nie wszystko. Wciąż pozostanie sprawa odpo­ wiedniej żony dla pana Geata Neamhai - odparła ko­ bieta impertynenckim tonem. - I może się okazać, że wypędzenie Anglików było dużo łatwiejszym wyczy­ nem. - A niech cię, Sheila! - Connor skwitował śmiechem zuchwałość kobiety. - Sprawę żon i kochanek odłóżmy na później, w tej chwili nie mam do tego głowy. Teraz muszę załatwić męskie sprawy!

3Powóz trząsł się na wyboistej i porżniętej koleinami drodze, która zdawała się nie mieć końca. Regan jecha­ ła do swojego nowego domu. Jazda ta nabierała wszel­ kich cech jakiejś wymyślnej tortury. Znużone ciało dziewczyny podskakiwało na każdym kamieniu i nie­ równości. Młoda dama czuła się dokumentnie poobija­ na, a przez to poirytowana i zła. Wszystkiemu winien był Gerard, który wymyślił ten środek transportu i upierał się przy nim. Ich podróż trwała już dwa tygo­ dnie, przy czym kołysanie statku na wzburzonym mo­ rzu wydawało się teraz cudownym doznaniem przy tym wściekłym podrygiwaniu, które oddzielało ciało od kości. Mglisty ponur/ dzień również nie działał ożywczo na ducha. W końcu Regan nie wytrzymała i dała upust swej irytacji. - Gerardzie, wciąż nie mogę zrozumieć, skąd u cie­ bie pomysł z tym pudłem tortur. To, że królowa chwali sobie nowy sposób podróżowania, wcale nie oznacza, że i ja muszę. Sto razy wolę jazdę konno. - Konno podróżowałaś w Anglii, moja panno, gdzie byliśmy pod jurysdykcją i opieką królowej. Teraz przemierzamy kraj barbarzyński i nie chciałbym nara­ żać cię na niebezpieczeństwa, które mogą czyhać na nas we mgle i w ciemnych lasach. Gerard Langston powiedział to głosem silnym i sta-

nowczym. Królowa poleciła mu dowieźć hrabiankę do jej nowego domu, on zaś nie należał do ludzi, którzy nie wypełniają nałożonych na nich obowiązków. Poza tym winien był lojalność córce przyjaciela. Od samego początku miał zresztą z Regan tylko kło­ poty. Z jednej strony przyrzekała mu nie oddalać się od eskortującego ich oddziału konnych, z drugiej jednak wystarczył widok pięknych kwiatów na łące, rzadkie­ go ziela w lesie lub bawiącego się przy drodze berbecia, by łamała solenne, wydawałoby się, przyrzeczenie. W Anglii takie zachowanie, choć czasami bardzo de­ nerwujące, nie było niebezpieczne, tutaj mogłoby się okazać fatalne w skutkach. Dlatego wolał na wszelki wypadek zamknąć dziewczynę w solidnej klatce po­ wozu. - Zgodziłem się przesiąść z konia, ponieważ liczy­ łem na miłą rozmowę, nie zaś na wysłuchiwanie two­ ich skarg - ciągnął Gerard tonem bakałarza z przykla­ sztornej szkółki. - Dama powinna przyjmować niewy­ gody w milczeniu, chociaż, jak myślę, prawdziwa da­ ma nie byłaby przeganiana z dworu, bo zachciało się jej zakochać w faworycie królowej. - A ja myślę, że prawdziwy dżentelmen nie gra do znudzenia na jednej i tej samej strunie. Wina Dudleya i moja rozkłada się po równo. Ostatecznie to on był łowcą, a ja zwierzyną - odparło urodziwe dziewczę. - Poza tym po śmierci ojca tylko ja mogłam być tu przysłana. Na dworze mówiono, że Sir Henry Sidney ma w Irlandii trudności z osadzaniem kolonistów. Czy sądzisz, że sytuaq'a jest naprawdę tak zła, jak przedsta­ wiano ją w Londynie? - Rzeczywistość zawsze okazuje się lepsza od nie-

których państwowych sprawozdań o niej i zarazem gorsza od nich. - Ale miasta są tu niewiele większe od angielskich przysiółków, a ludzie chodzą w łachmanach. Nato­ miast gospody... Przypomniała sobie zajazd, w którym ostatnio no­ cowali. Nędzna oberża, w której podróżnemu wskazy­ wano słomiany barłóg w jednej ogólnej izbie, gdzie mężczyźni pili i grali w kości. O kąpieli czy gorącym posiłku oczywiście nie było mowy. A kiedy ona i słu­ żąca położyły się, aby choć trochę odpocząć, zaś Gerard stanął na straży, wybuchła między graczami wściekła kłótnia, która skończyła się walką na noże. Jeden z mężczyzn został śmiertelnie ugodzony i zmarł na jej oczach. Beatrice, służąca, wpadła w histerię i błagała, aby odesłać ją z powrotem do Anglii. Langston ugiął się i w rezultacie Regan została bez służącej. Miała jed­ nak nadzieję, że we Wrotach Niebios znajdzie jakąś od­ powiednią kobietę. - Nie trap się już tym zabójstwem, panienko - po­ wiedział Gerard, odgadując jej myśli i uspokajająco klepiąc ją po dłoni. - Takie rzeczy zdarzają się wszę­ dzie. - Co to za ludzie, którzy żyją jak zwierzęta, grubo­ skórni i dzicy? - Być może ludzie, którzy nie mają wyboru, tylko chcą żyć i umierać najlepiej, jak potrafią. Nie każdy ma wykształcenie i środki, aby poprawić swój los. Gerard w swym długim życiu otarł się o wiele nie­ szczęść. Widział umierające z głodu dzieci i matki, któ­ rym żołdacy rozpruwali brzuchy. Ale wolał nie mówić tego wszystkiego Regan Davies.