IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony257 140
  • Obserwuję204
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań148 592

Antologia SF - Gwiezdne Wojny - Opowieści z Imperium

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :2.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Antologia SF - Gwiezdne Wojny - Opowieści z Imperium.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Antologie
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 163 stron)

GWIEZDNE WOJNY Terry Brooks Cześć I. Mroczne widmo lata •32 L Neil Smith Lando Cabiaslan i Myśloharfe Sharów -4 L Neil Smith Lando Calrtesian i Ogniowicher Oseooa -3 L Neli Smith Lando Cabiaslan i Gwiazdogrota ThonBoka -3 BrianDaley Przygody Hana Solo •2 George Lucas Nowa nadzieja 0 KevinJ. Anderson Opowieśd z kantyny MosEłsley 0...3 Pod redakcją Petera Schwdghofera Opowieści z Imperium 0...3 Alan Dean Foster Spotkanie na Mimban 1 Donald F. Glut Imperium kontratakuje 3 Steve Perry Cienie Imperium 3,5 James Kahn Powrót Jedi 4 Kathy Tyers Pakt na Bakurze 4 Dave wblverton Ślub księżniczki Leli 8 Timothy Zahn Dziedzic Imperium 9 Timothy Zahn Ciemna Strona Mocy 9 Timothy Zahn Ostatni rozkaz 9 Kevin J. Anderson W poszukiwaniu Jedi 11 Kevin J. Anderson Uczeń Ciemnej Strony 11 Kevin J. Anderson Władcy Mocy 11 Michael Stackpole Ja, Jedl 11 Barbara Hambly Dzieci Jedi 12 Kevin J. Anderson Mlecz Ciemności 12 Barbara Hambly Planeta zmierzchu 13 Vonda N. Mclntyre Kryształowa gwiazda 14 Michael P. Kube-McDowell Przed burzą 16 Michael E Kube-McDowell Tarcza kłamstw 16 Michael E Kube-McDowell Próba tyrana 17 Kristine Kathryn Rusch Nowa rebelia 17 Roger MacBrideAllen Zasadzka na KoreUi 18 Roger MacBride Allen Napaść na Selonil 18 Roger MacBride Allen Zwycięstwo na Centerpotnt 18 Timothy Zahn Widmo przeszłości 19 Timothy Zahn Wizja przyszłości 19 Kevln J. Anderson, R Moesta Spadkobiercy Mocy 23 Kevin J. Anderson, R Moesta Akademia Ciemnej Strony 23 Kevin J. Anderson, R Moesta Zagubieni 23 Kevin J. Anderson, R Moesta Mlecze świetlne 23 Kevin J. Anderson, R Moesta Najciemniejszy rycerz 23 Kevln J. Anderson, R Moesta Oblężenie Akademii Jedi 23 RA Salvatore Wektor Pierwszy 25 OPOWIEŚCI Z IMPERIUM PODREDAKCJĄPETERASCHWEIGHOFERA Przekład Katarzyna Laszkiewicz Albumy, encyklopedie, przewodniki Bill Slayicsek Gwiezdne Wojny - przewodnik encyklopedyczny Bill Smith Ilustrowany przewodnik po statkach, okrętach i pojazdach Gwiezdnych Wojen Bill Smith lustrowany przewodnik po broniach i technice Gwiezdnych Wojen Andy Mangds Ilustrowany przewodnik po postaciach Gwiezdnych Wojen Daniel walące Ilustrowany przewodnik po planetach i księżycach Gwiezdnych Wojen Pod redakcja Carol Tltelman Gwiezdne Wojny: Nowa nadzieja - album Pod redakcją Deborah Cali Gwiezdne Wojny; Imperium kontratakuje - album LawrenceKasdan, George Lucas Gwiezdne Wojny: Powrót Jedi - album Lauren Bouzereau, Jody Duncan Gwiezdne Wojny. Część I. Mroczne widmo - jak powstawał film w p r z y g o t o w a n i u Jonathan Bresman Gwiezdne Wojny: Część I. Mroczne widmo - album AC. Crispln Rajska pułapka

Tytuł oryginału STAR WARS TALES FROM THE EMPIRE Redakcja stylistyczna JOANNA ZŁOTNICKA Redakcja techniczna ANNA BONISŁAWSKA Korekta IWONA REMBISZEWSKA Ilustracje na okładce DREW STRUZEN Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNEWYDAWNICTWAAMBER Skład WYDAWNICTWOAMBER KSIĘGARNIAINTERNETOWAWYDAWNICTWAAMBER Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych książkach! Tu kupisz wszystkie nasze książki! http://www.amber.supermedia.pi Copyright © 1997 by Lucasfilm Ltd. & ™ Ali rigbts reserved. Used Under Authorization. Published originally under the title Tales from the Empire by The Bantam Books. For the Połish edition © Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 2000 ISBN 83-7245-337-3 WYDAWMICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62 Warszawa 2000. Wydanie I Druk: Wojskowa Drukarnia w Łodzi Dla Mamy, TatyiDavida, którzy podtrzymywali mnie, gdy się potykałem, dodawali otuchy, gdy zmagałem się z trudnościami, i uśmiechali się - gdy udało mi sieje pokonać.

WSTĘP GALAKTYKA PEŁNA OPOWIEŚCI Peter Schweighofer Każda książka ma swoją historię. I nie chodzi tu o fabułę, tworzoną za pomocą słów zapełniających stronice książki, lecz o ciąg wydarzeń, który doprowadził do jej wydania, od pierw- szego błysku wyobraźni w umyśle autora aż po publikację goto-, wego utworu literackiego. Bohaterami tej opowieści są pisarze, redaktorzy, oryginalne pomysły oraz wytężona praca. Niniejsza antologia nie stanowi wyjątku, jednak prawdziwa historia jej po- wstawania zakreśla znacznie szersze kręgi. Nie tak dawno temu pewien wyjątkowy film sprowadził do kin nowe pokolenie widzów. George Lucas, łącząc najnowocześ-niejsze efekty specjalne i fascynujące postacie bohaterów, dotknął obszaru zbiorowej, mitycznej świadomości kinomanów. Ofiarował widzom zapomniane już doświadczenia sobotniego seansu filmowego: śmiałych bohaterów, pełne napięcia, wciskające w fotel zwroty akcji, starcia statków kosmicznych, walkę sił Dobra przeciwko sługusom Zła. Tym filmem były Gwiezdne Wojny: Nowa nadzieja. Nikt wcześniej nie widział podobnego. W amerykańskich domach, jak kraj długi i szeroki, świat przedstawiony w Gwiezdnych Wojnach stał się rzeczywistością. Dzieci w każdym wieku wracały z kin do domów, marząc o tym, by stać się Hanem Solo, Lukiem Skywalkerem lub księżniczką Leią. Kupowały figurki bohaterów, które pomagały im wymy- ślać własne historie, a tym samym uczestniczyć w wojnie prze- ciwko złowrogiemu Imperium. Dzieciaki wyobrażały sobie, co 7

by znalazły w Mos Eisley, zastanawiały się, jak wyglądająkopal-nie przyprawy na Kessel czy też kto skrada się w ruinach świątyń Massassów na Yavin IV. Udawały, że są dzielnymi pilotami rebelianckich X-skrzydłowców albo pełnymi fantazji przemytnikami, przedzierającymi się przez imperialne blokady na pokładzie „Sokoła Millenium". Imperium kontratakuje i Powrót Jedi dały następną pożyw- kę dla wyobraźni Amerykanów. Powieści i komiksy prezento- wały wydarzenia, które miały miejsce przed czasem akcji kolej- nych filmów lub pomiędzy nimi. W wyobraźni dzieci piwnice stawały się Gwiazdą Śmierci, miejscem pojedynków na miecze świetlne podobnych do tego, jaki stoczyli Ben Kenobi i Darth Vader. Dzieciaki budowały fortece ze śniegu, powtórnie staczały bitwę o Hoth za pomocą śnieżek, hasały po parkach, wymachu- jąc zabawkowymi Masterami i udając, że ścigają szturmowców na Endor. Nikt nie był pewien, czy Gwiezdne Wojny to kolejny przebój jednego sezonu czy też coś prawdziwie oryginalnego. Mimo swej popularności w połowie lat 80. filmy stały się dla amerykańskie- go społeczeństwa zaledwie nikłym zbiorowym wspomnieniem. Wyprodukowane przez firmę Kenner figurki Luke'a Skywalkera i Dartha Vadera schowano do szaf, piwnicznych schowków lub na strychy. Zdarte od wielokrotnego odtwarzania płyty ze ścież- ką dźwiękową spakowano razem z innymi starymi nagraniami. Wznowienia książek zapełniły półki księgarń obok innych tanich wydań fantastyki i popadły w zapomnienie. Zabawy figurkami bohaterów, czytanie książek i komiksów oraz odwiedziny w wyimaginowanej galaktyce ustąpiły miejsca innym zajęciom. Wielbiciele filmu dorastali, szli na uniwersytety i wchodzili w „prawdziwy" świat kariery i rodziny. Żyjące w nich nadal dziecko ukryło się w schowkach, piwnicach i na strychach duszy. Oczywiście ciągle jeszcze nie mogli się oderwać od tele- wizorów, kiedy stacje kablowe lub satelitarne wyświetlały Gwiezd- ne Wojny, ale w przeważającej mierze fascynacja i podniecenie, jakie towarzyszyły filmowi, stały się już tylko nostalgicznym wspomnieniem. Wtedy zdarzyło się coś zdumiewającego. Pojawiły się nowe opowieści ze świata Gwiezdnych Wojen. Zapoczątkował je Timothy Zahn swoją powieścią Dziedzic Imperium. Zauroczył fanów Gwiezdnych Wojen historią pełną zło- wrogich czarnych charakterów, tajemniczych obcych ras, starć potężnych statków kosmicznych i oczywiście ich ulubionych bo- haterów. Dzięki niemu magia Gwiezdnych Wojen znowu odżyła. Po udanych powieściach Zahna przyszła kolej na komiksy wydawnictwa Dark Horse i następne książki. Gwiezdne Wojny wróciły nagle na usta wszystkich. Fani szturmowali księgarnie w poszukiwaniu najnowszych wydań książek i komiksów. Pojawiły się pogłoski o nowych figurkach. Powróciły karty dla kolekcjonerów z oryginalnymi, nowymi rysunkami. Ludzie zorientowali się, że jest nawet gra w role, która pozwoli im po- wrócić do dni, kiedy udawali Rebeliantów walczących przeciw- ko szturmowcom i łowcom nagród. Ta nowa wizja Gwiezdnych Wojen przyciągnęła nowych fa- nów i obudziła starego ducha filmu - dziecko, które bawiło się figurkami bohaterów filmu i chciało zostać rycerzem Jedi, po- wróciło. Odkurzono wszystkie pamiątki związane z filmem, przy- wołano miłe wspomnienia i marzenia o odległej galaktyce istnie- jącej dawno, dawno temu. Dorośli spoglądali tęsknie na rysunki Gwiazdy Śmierci, które namalowali flamastrami jako dzieci. Dumnie pokazywali swoje kolekcje figurek bohaterów. Przypo- minali sobie pierwszy raz, kiedy oglądali Gwiezdne Wojny i snuli spekulacje na temat fascynujących obszarów, jakie pokaże nowa trylogia. Przez dwadzieścia lat fani przechowywali marzenie w swo- ich sercach - bez nowej trylogii czy wielokrotnych powtórek poszczególnych filmów w telewizji. Gwiezdne Wojny to coś więcej niż filmy, więcej niż ich wielbiciele. Gwiezdne Wojny to dowód na to, że ludzie pełni wyobraźni i wiary mogą zmienić rzeczywi- stość wbrew wszelkim niepokonanym trudnościom. Wszyscy jesteśmy częścią tego fenomenu. Przykład wydawnictwa West End Games doskonale ilustru- je charakter fenomenu Gwiezdnych Wojen. W czasach zaniku zainteresowania Gwiezdnymi Wojnami ta mała firma zajmująca się produkcją gier uznała, że jest to doskonały materiał na grę 8 9

w role (ang. role-playing gamę). W tamtym okresie West End Games - wówczas z siedzibą w Nowym Jorku - była produ- centem znacznej części tego rodzaju gier, jak i gier wojennych. Spółka wypróbowała swe siły na polu licencji na gry oparte na filmach, wydając grę przygodową „Star Trek" i grę w role „Po- gromcy duchów". West End skontaktowała się więc z Lucas-film Ltd. i podpisała umowę licencyjną. Próba stworzenia udanej gry na podstawie filmusprzed dzie- sięciu lat była ryzykowna. Zespół projektantów z West End za- brał się jednak do dzieła i wkrótce opracowano regulamin i ma- teriały źródłowe pełne informacji o postaciach, typach statków kosmicznych, rodzajach broni, obcych rasach i robotach. Po- wstała gra „Star Wars Role-playing Gamę". Początkowo spółka West End produkowała wiele gier, które jednak wchłonął rynek gry opartej na „Gwiezdnych wojnach". Zanim do tego doszło, trzeba było pokonać wiele przeszkód. Zawalano kolejne terminy, a harmonogram produkcji wydłużał się za sprawą autorów, którzy z opóźnieniem dostarczali teksty oraz redaktorów, którzy musieli niekiedy napisać je od nowa. Współpraca z zespołem zatwierdzającym z Lucasfilm Ltd. szyb- ko nauczyła West End, jakie tematy można rozwijać w nieskoń- czoność: na przykład czasy Starej Republiki, wojny klonów czy droga do potęgi Imperatora i Vadera. Od tego czasu West End pomagała poszerzać granice galak- tyki Gwiezdnych Wojen i zachować jej ciągłość, wydając ponad 75 pozycji materiałów źródłowych, opisów przygód i suplemen- tów, w tym 12 „Przewodników galaktycznych", 14 numerów magazynu „Star Wars Adventure Journal" i 10 podręczników do gry opartych na bestsellerowych powieściach i komiksach. Ciężka praca i wytrwałość pracowników wydawnictwa opła- ciły się. Dzięki grze w Gwiezdne Wojny West End stał się wiodą- cym producentem gier w role, kupując licencje na kolejne popu- larne gry oparte na filmach. Spółka wydała od tego czasu gry oparte na filmach o Indianie Jonesie, Tank Girl, Opowieściach z krypty i Facetach w czerni. Obecnie jest to jeden z najlepszych w świecie producentów tego rodzaju gier. Prace wydawnictwa dotyczące Gwiezdnych Wojen nie ogra- niczałysię jednakwyłącznie doproblemów gry. Spółka koordy- nowała swoje wysiłki z Lucasfilm Ltd. i innymi licencjobiorca- mi, by zagwarantować ciągłość świata Gwiezdnych Wojen i za- chować jego ducha we wszystkich produktach opartych na tym filmie. Redaktorzy z West End oferowali swoją pomoc pisarzom, odpowiadając na pytania, udostępniając podręczniki do gier, a na- wet przeglądając wstępne wersje powieści. Materiały źródłowe do gry dostarczyły danych technicznych wykorzystywanych do tworzenia nowych zabawek i innych produktów opartych na stat- kach kosmicznych i pojazdach z Gwiezdnych Wojen. Pracowni- cy West End byli przewodnikami twórców „Star Wars Customi-zi Card Gamę" firmy Decipher i gry „Monopol", opartej również na tym filmie, wydanej przez Parker Brothers. Gdy informacje zawartewróżnych produktachidealnie do siebie pasują, wszechświat Gwiezdnych Wojen wydaje się znacznie bardziej realny. Kilku projektantów z firmy West End przeniosło się nawet do szerszego kręgu wydawnictw związanych z Gwiezdnymi Wojnami. Bill Slavicsek uaktualnił Gwiezdne Wojny -przewodnik encyklopedyczny. Raymonda Velasco, wprowadzając do niego nowe elementy i nawiązania do powieści Timothy Zahna, no- wych komiksów i podręczników do gry wydawanych przez West End. Bill Smith napisał Ilustrowany przewodnik po statkach, okrę- tach i pojazdach Gwiezdnych Wojen. Inni redaktorzy z West End pisali artykuły do „Star Wars Galaxy Magazine" wydawnictwa Topp i innych czasopism. Podobnie jak bohaterowie filmu, jego pełni zaangażowania wielbiciele przeszli drogę od bardzo skrom- nych początków do współtworzenia kształtu galaktyki Gwiezd- nych Wojen. Niektórzy z was mogą się zastanawiać, czym właściwie jest grawroleidlaczegoGwiezdneWojnytakdobrzesiędoniejnadają. Ten rodzaj gry to po prostu bardziej wyrafinowana wersja dziecięcej zabawy w udawanie bohaterów filmu. Większość wiel- bicieli Gwiezdnych Wojen nadal pamięta, jak wymyślali własne przygody rozgrywające się w odległej galaktyce, wykorzystując figurki bohaterów, kilka pojazdów i meble w swoim pokoju. Gry wroleopierająsięnatychsamychprocesachtwórczejwyobraźni. Polegają one na interaktywnym opowiadaniu historii. Grupa przyjaciół wybiera sobie postaci bohaterów, których będą od- grywać, a ich decyzje i działania wpływają na wynik opowieści.

Jeden z graczy, zwany mistrzem, opowiada pozostałym uczestnikom, co widzą i słyszą ich bohaterowie, a także opisuje postaci drugoplanowe, które spotykają na swej drodze. Czasami wykorzystuje się mapy, fragmenty gier, rekwizyty czy miniatu- rowe pojazdy, jednak większość akcji rozgrywa się w wyobraź- ni uczestników gry. Wyniki potyczek na pistolety blasterowe, pościgów śmigaczami i innych konfliktów są rozstrzygane za pomocą rzutu kostką: im wyższą liczbę oczek uzyskuje gracz, tym lepiej jego postać wypełnia swoje zadanie. Sukces lub po- rażka mogą radykalnie zmienić zakończenie historii. Ponieważ gracze tworzą własne historie rozgrywające się w świecie Gwiezdnych Wojen, nie powielają ról prawdziwych bohaterów filmu. Zamiast nich tworzą własne, choć na podo- bieństwo tamtych. Uczestnik gry może wybrać, czy chce być przemytnikiem albo Wookiem, jak Han Solo i Chewbacca, czy pilotem myśliwca, jak Biggs albo Dutch, czy też udawać przed- stawiciela obcej rasy, jak admirał Ackbar lub Bib Fortuna. Jako że gracze nie odtwarzają postaci z filmu, mogą odwiedzać miej- sca i uczestniczyć w wydarzeniach „spoza ekranu". Gra pozwala fanom Gwiezdnych Wojen odkrywać fascynujące obszary zaled- wie wspomniane w filmach: zaułki Mos Eisley, białe korytarze Miasta w Chmurach czy lasy księżyca Endor. Umożliwia im prze- żywanie własnych przygód w świecie Gwiezdnych Wojen, peł- nym bohaterów i złoczyńców, planet, statków kosmicznych i ob- cych ras. Podobny cel stawia sobie magazyn „Star Wars Adventure Jo- urnal" - przedstawić wypełniające wszechświat Gwiezdnych Wo- jen postacie, planety i konflikty, które nie pojawiły się na ekranie. Kiedy West End zaczął wydawać magazyn w 1994 roku, celem było stworzenie czasopisma wspomagającego grę w role poprzez przedstawianie ekscytujących nowych historii, przygód i materiałów źródłowych dotyczących świata Gwiezdnych Wo- jen. Pod troskliwym nadzorem Lucy Wilson, Sue Rostoni i Alla- na Kauscha z działu licencji Lucasfilm Ltd. „Journal" szybko stał się forum zarówno dla renomowanych, jak i wschodzących au- torów. Przed powstaniem tego magazynu publikowanie historii roz- grywających się w świecie Gwiezdnych Wojen było zastrzeżone dla wybrańców. Wydawnictwo Bantham zamawiało nowe po- wieści lub antologie tylko u autorów o uznanej renomie. Więk- szość z nich miała już wcześniej dobre kontakty ze środowiskiem wydawniczym. Pisarzy, którzy nie mieli w swoim dorobku co najmniej jednej lub dwóch powieści science-fiction, w ogóle nie zapraszano do współpracy. Podczas gdy powieści koncentrowały się na losach głów- nych bohaterów, antologie opowiadań obracały się wokół dru- goplanowych postaci filmu. Wszyscy chcieli czytać historie o Lu- kę^, Hanie i Leii, a pomysł, by oprzeć całą powieść na nowych bohaterach, bez głównych postaci Gwiezdnych Wojen na pierw- szym planie, byłby ryzykowny. Nikt nie wiedział, czy czytelnicy to kupią. Pozwalano pisarzom wprowadzać własne postaci, jednak z chwilą publikacji ich utworów wydarzenia, o których opowia- dały, stawały się częścią kontinuum Gwiezdnych Wojen. Auto- rzy, którzy stworzyli nową postać, nie mieli okazji dalej jej roz- wijać, chyba że zlecono im napisanie kolejnej powieści. Wielu z nich tęskniło do powrotu do niezwykłego wszechświata Gwiezd- nych Wojen. Magazyn „Star Wars Adventure Journal" zmienił ten stan rzeczy. Z czasem .Journal" stał się miejscem, gdzie wykwalifiko- wani pisarze mogli publikować oryginalne utwory literackie roz- grywające się w świecie Gwiezdnych Wojen. Bibliografia każde- go z nich i próbki ich prozy były uważnie analizowane przez West End i Lucasfilm - tylko tych, których prace zaaprobowano, za- praszano do współpracy. Nie wszystkie nadesłane utwory były akceptowane. Każdy artykuł musiał odpowiadać wysokim stan- dardom jakości stawianym przez West End i Lucasfilm. .Jour- nal" nigdy nie był typowym fanzinem, czyli magazynem fanów. Był witryną najlepszych nowych materiałów dotyczących galak- tyki Gwiezdnych Wojen. Początkowo magazyn nie faworyzował opowiadań - dzieliły one 288 stron czasopisma z opisami przygód i innymi materiała- mi źródłowymi do gier. Regularnie pojawiające się działy, takie 13

jak „Nowości galaktyczne", „Dziennik pokładowy" czy „Poszuki- wany przez Crackena", wprowadzały nowych bohaterów, statki kosmiczne, planety, obcych i konflikty w świat Gwiezdnych Wojen, podpowiadając, jak można wykorzystać nowe elementy podczas gry w role. Przy pierwszej publikacji każdy utwór lite- racki zawierał informacje do wykorzystania w grze i kolumny pomocnicze, oferujące podpowiedzi na temat tego, jak włączyć elementy opowiadania do gry. W kolejnych numerach magazynu publikowano utwory bar- dziej utalentowanych pisarzy, reprezentujące coraz wyższy po- ziom. Dzięki zachętom ze strony Lucasfilm Ltd., a także ze wzglę- du na coraz lepsząjakość nadsyłanych opowiadań, liczba utworów literackich pojawiających się w „Star Wars Adventure Journal" wzrosła. Magazyn stał się źródłem opowiadań zaludnionych przez po- stacie inne niż te znane wielbicielom filmu. Był jednym z niewielu miejsc, gdzie początkujący pisarze bez dorobku powieściowego mogli oficjalnie publikować nową prozę z kręgu Gwiezdnych Wo- jen. Nowe pokolenie autorów powołało do życia własnych boha- terów: agentów KorSeku, cynicznych przemytników, zuchwa- łych Ciemnych Jedi, rebelianckie oddziały komandosów. Uznani twórcy powracali do swoich ulubionych postaci i wymyślali nowe. Wszyscy mieli szansę przemierzać galaktykę, którą znali i kochali. .Journal" stworzył całą serię opowieści z kręgu Gwiezdnych Wojen, eksplorujących nowe terytoria. Dał twórcom wyjątkową okazję pisania o miejscach akcji swojego ulubionego filmu, a za- razem poszerzania granic galaktyki Gwiezdnych Wojen. Moje dzieciństwo upłynęło na zabawach figurkami postaci z Gwiezdnych Wojen, słuchaniu muzyki z filmu, zbieraniu kart z ilustracjami oraz czytaniu książek i komiksów. Środki te oży- wiały bohaterów filmu i jego mit w mojej wyobraźni w czasach, gdy wideo rzadko bywało domowym wyposażeniem. Nagrania ścieżki dźwiękowej powodowały, że obrazy z filmu stawały mi przed oczami. Karty dla kolekcjonerów przywracały postaci do życia. Komiksy przedstawiały bohaterów i to, co się z nimi dzia- ło po zakończeniu filmu. Figurki bohaterów zaś pomagały opo- wiadać własne historie. Moje zainteresowanie Gwiezdnymi Woj- nami przetrwało długie lata oczekiwania na Imperium kontrata- kuje i Powrót Jedi. Jednak w miarę, jak dorastałem, pojawiały się nowe zajęcia i nowe sposoby spędzania czasu. Jednym z nich było dziwne hobby zwane grą w role. Kilkoro dzieciaków w moim sąsiedz- twie zaczęło grać w „Dungeons and Dragons" (Lochy i smoki), zwaną w skrócie D&D. Widziałem raz, jak grają, i nie wydało mi się to zbyt trudne. Zamiast się zastanawiać, gdzie mógłbym ku- pić egzemplarz podręcznika, wymyśliłem dla moich przyjaciół własną grę fantasy. Nie była specjalnie pomysłowa ani skompli- kowana, ale bawiliśmy się świetnie. W końcu jednak kupiłem ,.Dungeons and Dragons", a potem wiele innych gier w role: fan- tasy, fantastyczno-naukowych, historycznych. Bardzo lubiłem prowadzić gry dla przyjaciół i wymyślać własne przygody. Gwiezdne Wojny obudziły we mnie zainteresowanie literaturą fantasy i fantastyczno-naukowa, które przetrwało aż do czasów szkoły średniej. Całe kieszonkowe wydawałem na powieści scien-ce-flction w miejscowej księgarni. Przeczytałem serię Elryka Moorcocka, Władcę pierścieni Tolkiena i wszystkie książki Lar-ry Nivena. Lektury te inspirowały mnie do marzeń o własnych postaciach, światach i technologiach, które w końcu umieściłem w opowiadaniach science-fiction (muszę jednak przyznać, że bardzo przeciętnych). Połączyłem moje zainteresowania grami i fantastyką nauko- wą, tworząc własną prostą planszową grę science-fiction, uzu- pełnioną przez zawiłe mapy, sposoby liczenia punktów i karty. Często grałem w nią z moimi przyjaciółmi, ale nie myśleliśmy, by zajęcie to miało wielką przyszłość. Jak często bowiem zaba- wa staje się punktem wyjścia do popłatnej kariery? Kiedy szedłem na uniwersytet, byłem zdecydowany rozwi- jać moje umiejętności pisarskie, by wykorzystać je w przyszło- ści, pisząc własną prozę fantastyczno-naukowa. Przez lata spę- dzone w Hamilton College zajmowałem się science fiction - dużo czytając i trochę pisząc (teraz już nieco lepiej). Poszerzałem też doświadczenie jako reporter i składacz uniwersyteckiej gazetki. Profesorowie twórczego pisania zachęcali mnie do eksploracji

nowych obszarów, takich jak poezja czy powieść historyczna (która stała się moim kolejnym hobby). Ćwiczyłem też talenty organizacyjne, koordynując prace Kółka Pisarskiego Uniwersy- tetu Hamilton. Pewnego lata w czasie wakacji odkryłem na półkach z lite- raturą science-fiction w miejscowej księgarni prawdziwy skarb: podręcznik do gry w role „Gwiezdne Wojny". Dwa z moich ulu- bionych zainteresowań - Gwiezdne Wojny i gra w role - stały się jednym. Z miejsca kupiłem tę książkę. Podczas kolejnych kilku lat razem z przyjaciółmi zapuszcza- łem się od czasu do czasu do galaktyki Gwiezdnych Wojen pod- czas sesji gry. Stworzyliśmy własne postaci - bohaterów takich jak wyjęty spod prawa Dirk Harkness i tajemniczy łowca nagród Beylyssa. W wyobraźni badaliśmy nieznane planety, wymykali- śmy się ze starannie zastawionych imperialnych pułapek i strze- laliśmy z Masterów do szturmowców zza każdego rogu. Przez kilka nocy przerwy międzysemestralnej Gwiezdne Wojny ożywa- ły w umysłach naszej drużyny. Gra w role była jednak tylko grą, miłym sposobem spędzania szkolnych przerw, zainteresowaniem pozostałym z czasów dzie- ciństwa. Większość dziecięcych zabaw załamuje się pod onieśmie- lającym ciężarem „prawdziwego" świata, a ja po zakończeniu na- uki na uniwersytecie byłem gotów poddać się nieuniknionej biurowej harówce od dziewiątej do piątej. Niezależnie od tego, jak bardzo kochałem Gwiezdne Wojny i gry w role, nie mogły mi one zapew- nić sensownej kariery. Nie, żebym nie próbował - rozesłałem swój życiorys do różnych producentów gier, w tym do West End; ale, jak to często ma miejsce w podobnych sytuacjach, większość firm oczekiwała kilkuletniego doświadczenia w branży. Musiałem za- cząć od jednego z niższych szczebli kariery wydawniczej. Ukończywszy studia z pierwszą lokatą z pisarstwa, byłem dobrze przygotowany do pracy dziennikarza. Zostałem zatrud- niony w dziale reportażu w tygodniku wydawanym w moim ro- dzinnym mieście. Spędziłem tam dwa lata. Pisałem sprawozda- nia ze spotkań rady miejskiej i wydarzeń z życia miejscowej szkoły oraz reportaże o ciekawych osobach mieszkających w okolicy. Przez ten czas przyswoiłem sobie umiejętności, które powinien mieć każdy pisarz i wydawca. Nauczyłem się dotrzymywania terminów, poprawiania własnych tekstów, tak by były przejrzy- ste i ciekawe, oraz dobierania słów w taki sposób, aby precyzyj- nie wyrazić to, co mam do powiedzenia. Po dwóch latach awansowałem na redaktora naczelnego. Ta praca nauczyła mnie kierowania zespołem. Oceniałem teraz tek- sty innych reporterów, pomagając im pisać jak najlepsze artyku- ły. Przeszedłem przyspieszony kurs public relations, zmuszony radzić sobie z niezliczonymi poszukiwaczami popularności, któ- rych osobiste terminarze, polityczne krucjaty i małomiasteczko- we spiskowe teorie dziejów są prawdziwą plagą lokalnych gazet. Choć mieszkałem w moim rodzinnym mieście, utrzymy- wałem kontakt ze znajomymi, z którymi grywałem wcześniej w „Gwiezdne Wojny". Nadal przeżywaliśmy fantastyczne przy- gody na Terytoriach Zewnętrznego Pierścienia, uwalnialiśmy obce rasy z rak łowców niewolników, infiltrowaliśmy tajne bazy na- ukowe Imperium i eskortowaliśmy przebranych agentów Rebe- lii na pokładach luksusowych gwiezdnych liniowców. Szybko odkryliśmy, że nie jesteśmy osamotnieni w naszym zamiłowaniu do Gwiezdnych Wojen. Powieść zatytułowana Dzie- dzic Imperium ogłosiła nadejście nowej ery Gwiezdnych Wojen. Zaczęły się także pojawiać nowe komiksy. Ilekroć dowiedzieli- śmy się, że ukazała się kolejna powieść Timothy Zahna z kręgu Gwiezdnych Wojen, pędziliśmy do księgarni. Nasza drużyna wy- szukiwała materiały dotyczące Gwiezdnych Wojen w nowych numerach komiksów. Nie byliśmy sami w tym wszechświecie -fani Gwiezdnych Wojen wszędzie budzili się z uśpienia. Zmiana wisiała w powietrzu, zacząłem więc myśleć, że jeśli udałoby mi się znaleźć odpowiednią pracę w branży gier, może zdołałbym zrealizować marzenie o połączeniu Gwiezdnych Wo- jen z pisarstwem i grami. Mając roczne doświadczenie jako redaktor naczelny, spró- bowałem ponownie znaleźć dla siebie miejsce wśród producen- tów gier. Mój wybór padł na West End z dwóch powodów: spół- ka miała siedzibę zaledwie o trzy godziny drogi od mojego rodzinnego Connecticut i była właścicielem licencji na grę opartą na moim ulubionym filmie. Po wysłaniu życiorysu i kilku rozmowach telefonicznych zostałem zaproszony na spotkanie z kierownictwem i osobami 17 2 - Opowieści z Imperium

odpowiedzialnymi za rekrutację. Odbyło się w północno-wschod- niej Pensylwanii, w niepozornym brązowym magazynie przero- bionym na biuro wydawnictwa. Poszedłem tam z życiorysem ikilkomapróbkamimoichpracdziennikarskichpodpachą,Atakże pełen optymizmu i fascynacji Gwiezdnymi Wojnami. Tego dnia byłemjużredaktorem„StarWarsAdventureJoumal". Od tamtej chwili przed czterema laty współpracowałem z wieloma autorami. Niektórzy okazali się wschodzącymi talen- tami, inni mieli na swoim koncie powieści z kręgu Gwiezdnych Wojen, które dostały się na listę bestselerów „New York Time-sa". Większość z nich musiała ścierpieć moje długie, szczegółowe listy krytyczne i bezładne rozmowy telefoniczne. Mam jednak nadzieję, że nasza współpraca pomogła im rozwinąć umiejętności pisarskie. Współpraca z początkującymi autorami może się wydawać ryzykowna. Ich teksty wymagają zwykle więcej polerowania niż utwory doświadczonych pisarzy, ale ostateczny wynik często wart jest tego wysiłku. Sukces naszego magazynu dowodzi, że opłaca się podejmować takie ryzyko. Ci, którym udało się prze- trwać długie miesiące pisania, czekania na odpowiedź wydaw- nictwa i żmudnych poprawek, dodali swoje nazwiska do wydłu- żającej się listy autorów literatury z kręgu Gwiezdnych Wojen. W tej antologii spotkacie kilkoro z nich. Moim pierwszym zadaniem przy tworzeniu czasopisma było znalezienie uznanego autora, który napisałby opowiadanie do pierwszego numeru. Wydawnictwo West End wypracowało do- bre stosunki z Timothy Zahnem, którego powieści zainspirowa- ły dwa podręczniki do gry. Skontaktowałem się z Timem, który okazał się bardzo życzliwy i chętny do pomocy. W tym czasie nie miał w planie żadnych nowych powieści na temat Gwiezd- nych Wojen - to zlecenie było zatem dla niego okazją, by powró- cić do kilku ze swych ulubionych postaci. Mimo iż Tim zamierzał rozwinąć postać stworzonego przez siebie księcia czarnych charakterów, wielkiego admirała Thraw-na, ostatecznie zdecydował się napisać o początkach kariery Talona Karrde. (Na wydarzeniach z przeszłości Thrawna oparł opowiadania zamieszczane w późniejszych wydaniach magazy- nu: Mist Encounter opublikowane w numerze 7., i Decyzją z nu- meru 11.). Jego opowiadanie, zatytułowane Pierwsze spotkanie, mówi o tych wydarzeniach z życia Talona Karrde, które nastąpi- ły wcześniej niż perypetie przedstawione w powieści Dziedzic Imperium. Jest ono błyskotliwym dowodem talentu Tima do pro- wadzenia czytelników przez meandry skomplikowanej, pełnej nie- spodzianek opowieści. Później Tim uczestniczył w opracowaniu innych produktów West End Games z kręgu Gwiezdnych Wojen. Choć nigdy przed- tem nie miał do czynienia z grą w role, wziął udział w kilku se- sjach, z których dochód został przeznaczony na cele dobroczynne, odgrywając role Talona Karrde i wielkiego admirała Thrawna. Jego gra okazała się równie pełna zwrotów akcji i intryg, jak jego powieści. Przekonanie Timothy Zahna, by napisał do naszego magazy- nu, było moim pierwszym wyzwaniem. Do kolejnych należało namówienie do współpracy innych popularnych pisarzy. Oczy- wistą kandydatką była Kathy Tyers, autorka Paktu na Bakurze i innych opowiadań z kręgu Gwiezdnych Wojen, zamieszczonych w różnych antologiach. Kiedy się z nią skontaktowałem, koń- czyła właśnie opowiadanie do przygotowywanego wówczas zbio- ru Gwiezdne Wojny: Opowieści łowców nagród. Chciała napisać więcej o postaci Tinian I'att, którą stworzyła na potrzeby tej an- tologii. W opowiadaniu Próba ognia Kathy nie tylko zawarła wszyst- kie elementy typowe dla literatury z kręgu Gwiezdnych Wojen, ale także poruszyła głębsze tematy: poświęcenia, miłości i wol- ności. Czytelnicy dostali przy tym przedsmak historii zawartej w Opowieściach łowców nagród, które ukazały się dopiero po opublikowaniu przez .Journal" trzech opowiadań Kathy Tyers o Tinian. Michael A. Stackpole również zaoferował do publikacji w ma- gazynie utwór pilotujący jego większe książki - opowiadanie Stra- cona szansa pojawiło się w druku pół roku przed wydaniem jego powieści Eskadra Łobuzów. Powieści Mike'a, tworzące serię „Star Wars X-wmg", pokazały, że losy postaci drugoplanowych mogą stać się kanwą pełnowartościowej powieści. Mikę pracował

w przemyśle producentów gier od samych jego początków, czyli od lat 70. Wymyślił wiele przygód do wykorzystania w grach i napisał kilka powieści opartych na grach w role. Mikę jest do- brym przykładem obiecującego pisarza, który świetnie sobie ra- dzi w pierwszoligowym towarzystwie najlepszych firm wydaw- niczych. Choć współpraca z uznanymi autorami fantastyki naukowej była ekscytująca, największą satysfakcję przynosi odkrywanie nowych talentów. Są to zwykle ludzie, którzy łączą pracę pisar- ską z pracą zawodową. Jedną z takich osób jest Patricia A. Jackson. Poznałem ją na konwencji fantastyki naukowej Sci-Con w Virginia Beach, gdzie została prawie zakrzyczana w czasie dyskusji panelowej na te- mat wolnego pisarstwa. Po raz drugi spotkaliśmy się na sesji gry w role opartej na Gwiezdnych wojnach. Dwa tygodnie później na moim biurku pojawił się rękopis: opowiadanie zawierające postaci i przygody z naszej gry. Szybko się przekonałem, że przygody przeżywane w czasie gry - choć są świetną zabawą dla jej uczest- ników - niekoniecznie przekładają się na dobre opowiadania. Patty nie dawała się jednak zniechęcić. Jej następne opowia- danie okazało się całkiem niezłe, a po poprawkach nadawało się do publikacji. Był to pierwszy z wielu nadesłanych przez Patricię utworów literackich. Jej dumą było opowiadanie Ostatnie przed- stawienie. Przenikająca je atmosfera nadciągającej katastrofy dobrze współgrała z osobowością głównego bohatera, Ciemne- go Jedi Adalryka Brandla. Patty stała się jednym z regularnych współpracowników magazynu. Nadal widujemy się na konwen- cjach pisarzy fantastyki naukowej i sesjach gry, prowadzimy też wspólnie co roku warsztaty pisarskie na konferencji Sci-Con. Jeszcze przed pojawieniem się opowiadania Punkt widzenia, Charlene Newcomb pisywała do każdego numeru „Star Wars Adventure Journal". Jej wcześniejsze opowiadania koncentro- wały się wokół stworzonej przez nią postaci Alex Winger, córki imperialnego gubernatora, która usiłuje w sekrecie wyzwolić swojąplanetę spod panowania Imperium. Przed napisaniem „Punktu widzenia" Charlene skończyła właśnie ostatnie opowiadanie o Alex Winger i zastanawiała się, co zrobić dalej. Aby j ą zainspi- rować, wysłałem jej kopię ilustracji, która zdobiła kiedyś jedną z przygód gry w Gwiezdne Wojny. Rysunek przedstawiał oficera i kilku przedstawicieli obcych ras, grających w hologrę na pokładzie statku kosmicznego. Powiedziałem Charlene, żeby napisała opowiadanie zawiera- jące taką scenę. Mógłbym wtedy wykorzystać rysunek jako ilu- strację jej utworu. Charlene zabrała się do pracy i wkrótce nade- słała opowiadanie Punkt widzenia, którego fabuła zawiera wiele elementów przedstawionych na obrazku. Ilustracja ta ukazuje widzianą z dalekiej perspektywy zielonkawą mgławicę, wirującą w oddali -niebezpieczny sektor przestrzeni znany jako Maelstrom. Jeden z obcych przedstawionych na rysunku trzyma w rękach puchar - na jego lśniącym szkle odbija się obraz hełmu zbliżają- cego się szturmowca. W swoim opowiadaniu Charlene wyko- rzystała również materiały źródłowe o Maelstromie i gwiezdny liniowiec, który występował w grze. Opowiadanie to stanowi więc udany pomost pomiędzy wcześniej opublikowanymi mate- riałami pomocniczymi do gry i literaturą. Zazwyczaj autorzy związani z magazynem koncentrują się na jednym z obszarów: tworzą materiały źródłowe, opracowują nowe przygody do wykorzystania w grze lub piszą opowiada- nia. Tony Russo działa we wszystkich wymienionych dziedzi- nach. Jego artykuły źródłowe zabierały czytelników na Sevar-cos, planetę imperialnych więzień i awanturniczych magnatów przyprawowych, przedstawiały im elitarną drużynę najemnych komandosów i badały despotyczne stosunki Sprzysiężenia Pięciu Gwiazd. Odgrywając opracowane przez niego przygody, uczestnicy gry próbowali uwolnić przygraniczną kolonię spod sprawowanej żelazną ręką władzy lorda-renegata. Opowiadanie Tony'ego W blasku chwały zgrabnie łączy pasjonujące przygody wykorzystywane w grach z materiałami źródłowymi o drużynie komandosów. Erin Endom, lekarka a zarazem wykładowca na oddziale pe- diatrii pogotowia ratunkowego, wykorzystała swą wiedzę me- dyczną w opowiadaniu dla „Star Wars Adventure Journal", zaty- tułowanym Po pierwsze - nie szkodzić. Rozwija ono te aspekty świata Gwiezdnych Wojen, które filmy zaledwie musnęły. Tema- tem wielu opowiadań są desperackie ataki oddziałów Rebelian- tów na siły Imperium, ale ich autorzy rzadko ukazują uczucia

pokojowo nastawionych ludzi, którzy muszą ranić i zabijać in- nych w bitwie. Przedstawiając wewnętrzny konflikt lekarza wojskowego, którego zadaniem jest ratowanie, nie zaś odbiera- nie życia, Erin nadała nową perspektywę wojnie pomiędzy Im- perium a Sprzymierzeniem Rebeliantów. Równie oryginalne jest opowiadanie Angeli Philips Pogrom- cy smoków, którego bohaterka Shannon, podobne jak inni bo- haterowie Gwiezdnych Wojen, próbuje wyrwać się ze skromne- go otoczenia i zmienić losy galaktyki. Utwór Angeli zasługuje na uwagę, gdyż łączy baśniowy motyw walki ze smokami z pocho- dzącą z filmu mistyką szlachetnego rycerza Jedi. Laurie Burns swą przygodę z pisarstwem zaczęła od opubli- kowania w „Star Wars Adventure Journal" opowiadania Z no- tatnika Kelli Rand. Bohaterem jej kolejnego utworu, zatytuło- wanego Odwrót z Coruscant, jest niezależny kurier - postać wymyślona przez Laurie. Akcja rozgrywa się tuż przed wyda- rzeniami przedstawionymi w serii komiksów wydawnictwa Dark Horse zatytułowanej Mroczne Imperium. Laurie bardzo umiejęt- nie wplotła własne pomysły w dotychczas opisaną rzeczywistość Gwiezdnych Wojen; w jej opowiadaniu pojawiają się Garm Bel Iblis, Mary Jadę i pułkownik Jack Bremen, postacie znane z try- logii Timothy Zahna. Ten aspekt pracy w „Star Wars Adventure Journal" - po- szerzanie granic galaktyki Gwiezdnych Wojen - jest chyba naj- bardziej ekscytujący. Ponieważ pismo ma licencję twórcy fil- mów, wszystkie publikowane materiały stają się oficjalnym składnikiem świata Gwiezdnych Wojen. Gdzie indziej dzieciak ob- darzony bujną wyobraźnią mógłby zrealizować marzenia o pisa- niu historii science-fiction opartych na najpopularniejszych fil- mach wszech czasów? Historii rozgrywających się w świecie, w którym sypiące dowcipnymi powiedzonkami roboty dostar- czają plany imperialnej superbroni, w którym samolubny prze- mytnik staje się pełnym poświęcenia bohaterem, a zwykły pu- stynny farmer okazuje się ostatnim z Rycerzy Jedi. Niniejsza antologia jest podsumowaniem czterech lat przy- gody. Tak jak scena w sali tronowej zamykająca Gwiezdne Woj- ny, nie jest to epilog sagi, ale chwilowy triumf przed powrotem dodalszejpracy.Jakoredaktor„StarWarsAdventureJournal" miałem szczęście współpracować z bardzo utalentowanymi oso- bami, które tworzą licencjonowany wszechświat Gwiezdnych wojen., Journal" wiele zawdzięcza tym bohaterom zza kulis. Ri- chard Hawrań, Jeff Kent i Daniel Scott Palter z wydawnictwa West End służyli pomocą i jakże potrzebną zachętą, gdy maga- zyn przechodził drogę od pomysłu do 288-stronicowego kwar- talnika. Nie udałoby się nam pokonać tej drogi, gdyby nie towa- rzyszyły nam sugestywna wizja i wytrwałość George'a Lucasa. Sue Rostoni z Lucasfilm Ltd. pomogła opracować pierwotną formułę i układ treści magazynu, Allan Kausch zaś niestrudzenie stał na straży ciągłości świata przedstawionego i jakości. Timo- thy Zahn, Kathy Tyers i Michael A. Stackpole zachwycali czy- telników (i redaktorów) opowiadaniami, w których powracają ukochani bohaterowie. Początkujący autorzy nadsyłali historie, które poszerzyły granice galaktyki Gwiezdnych Wojen, a jedno- cześnie spełniały wysokie standardy jakości ustanowione przez Lucasfilm. „StarWarsAdventureJournal"tomiejsce,gdziepisarzemogą zrealizować swoje marzenia o galaktyce Gwiezdnych Wojen. Au- torzy ci mogą wpływać - choć w niewielkim stopniu, w porów- naniu z rozmiarami wszechświata Gwiezdnych Wojen - na losy odległej galaktyki, którą tak kochają. Niektóre z ich opowieści możecie teraz przeczytać.

PIERWSZY KONTAKT Timothy Zahn Z ostatnim sykiem roztrzęsionych repulsorów kosmiczny jacht „Uwaniański Kupiec" osiadł na lądowisku wyrąbanym w dżungli Varonat. - Cóż za oaza cywilizacji. - Quelev Tapper wyjrzał przez szyby sterowni. - Jesteś pewien, że wylądowaliśmy tam, gdzie trzeba, a nie na jakimś wysypisku chwastów? Talon Karrde wyjrzał na zewnątrz i omiótł wzrokiem krąg bladożółtych drzew otaczających polanę i jakieś trzydzieści roz- padających się budynków schowanych pomiędzy nimi. - Nie, to na pewno tu - zapewnił swego porucznika. - Wiel- ka Dżungla Varonat. Siedziba garstki trzeciorzędnych hurtowni i kilku tysięcy kolonistów, którzy nie mają dość rozumu, by ze- brać się i przenieść gdzie indziej. - I paskudnego Krisha o nazwisku Gamgalon - dodał Tap- per. - Nie wiem, Karrde. Nadal sądzę, że powinniśmy byli wziąć ze sobą „Szalonego Karrde'a" i „Gwiezdny Lód", żeby stała za nami przyzwoita siła ognia. Siedzimy tu wystawieni jak mynocki na grzędzie. - Jesteśmy tu po to, żeby się rozejrzeć, a nie żeby narobić sobie kłopotów - przypomniał mu Karrde, jednym ruchem odpi- nając pasy i wstając. - Gamgalon nie zawracałby sobie głowy or- ganizowaniem tych prywatnych safari z polowaniami na morodi-ny, gdyby nie chodziło o duże zyski. Chcę się tylko dowiedzieć, co zamierza i czy nie dałoby się z tego wykroić czegoś dla nas. - Tym bardziej powinniśmy mieć wsparcie - powiedział Tap- per, wyraźnie niezadowolony, i sprawdziwszy, czy jego blaster łatwo wychodzi z kabury, podążył za Karrde'm w kierunku luku rufowego. - Ale to ty jesteś szefem. - Święta prawda. Jesteś gotów? Tapper wziął głęboki oddech i głośno wypuścił powietrze. - Do roboty! Karrde stuknął pięścią kontrolkę i rampa luku łagodnie opad- ła. Wciągając w nozdrza egzotyczne zapachy, Karrde i Tapper zeszli po trapie i skierowali się przez lądowisko w kierunku bu- dynku, na którym wyblakły napis głosił: „Kapitanat". Byli zaledwie w połowie drogi, gdy dwóch mężczyzn, pod- pierających dotąd ściany budynku, oderwało się od niego i ru- szyło swobodnym krokiem na spotkanie przybyszów. - Czołem - powiedział jeden z nich, gdy znaleźli się dosta- tecznie blisko. - Witamy w Tropis na Yaronat. Turyści? Chcecie coś obejrzeć? - Widoki na pewno są fascynujące - odparł grzecznie Kar- rde. - My jednak chcemy tylko znaleźć mechanika, który znał- by się na hipernapędzie. Mamy nadzieję, że jest tu ktoś taki. - Aha - odpowiedział tamten, spoglądając do tyłu na „Uwa-niańskiego Kupca". - Nic dziwnego. Im bardziej efektowny kadłub, tym słabsze bebechy. - Zachowaj pan tę kwiecistą mowę dla turystów - warknął Tapper. - Macie tu mechanika czy nie? Drugi z mężczyzn przyglądał mu się przez chwilę, po czym odwrócił się do Karrde'a. - Pańskiemu przyjacielowi trochę brak ogłady - powie- dział. - Rekompensuje to licznymi talentami - odparł Karrde, wyj- mując z kieszeni garść monet o wysokich nominałach i pobrzę- kując nimi ostentacyjnie. - Na przykład potrafi dotrzymywać terminów. Na Svivren czekają na nas ważne interesy. - Jasne, rozumiem - odpowiedział tamten. - Bez obrazy, panie...? - Pełnomocnik Rady Sif-Uwana, Pandis Sertze - przedsta- wił się Karrde. - A to mój pilot, kapitan Dusha. - Wybrał jedną z monet i podniósł ją do góry. - Trochę nam się śpieszy.

- Żadenproblem-mężczyznauśmiechnąłsięszeroko,wska zując kciukiem na portowe budynki, podczas gdy drugą ręką sprawnie zgarnął monetę z dłoni Karrde'a. - Buzzy, leć powie dzieć, że trafił się klient. Szybka robota. Jego towarzysz w milczeniu skinął głową i ruszył truchtem w kierunku zabudowań. - Nazywam się Fleck, panie pełnomocniku - ciągnął męż czyzna. - Wygląda na to, że utknęliście tu na parę dni. Macie jakieś plany? Karrderozejrzałsię wymowniedookoła. - A jest tu coś, co by warto zaplanować? - Zdziwi się pan, ale tak - powiedział Fleck. - Jeden facet organizuje tu całkiem przyzwoite safari. Jutro z samego rana wyruszają do dżungli. Słyszał pan kiedyś o polowaniach na mo-rodiny? - Chyba nie - odparł Karrde. - To duża zdobycz? - Nie ma większych - zapewnił go Fleck. - Wielkie pełzają- ce gady, długie na dziesięć-dwadzieścia metrów. Doskonałe tro- feum na ścianę salonu albo korytarza - wykrzywił usta w sardo- nicznym uśmiechu. - Nie są też ani za szybkie, ani specjalnie złośliwe. W sam raz dla początkujących myśliwych. - Uspokoił mnie pan. - Karrde spojrzał na Tappera. - Co o tym myślisz, Dusha? - Nie brzmi to zbyt niebezpiecznie, proszę pana - odpowie- dział Tapper z odpowiednią nutą lekkiego niepokoju w głosie. -Mam nadzieję, że nie uda się pan tamw pojedynkę? - Nie, zapisało się jeszcze czterech innych myśliwych - od- parł Fleck. - Zresztą szef zawsze zabiera paru ludzi jako eskortę. Bezpiecznie jak w gniazdku. - Mimo wszystko byłbym spokojniejszy, gdyby zabrał mnie pan ze sobą- nalegał Tapper. - Kiedyś nieźle sobie radziłem z pi- stoletami BlasTech A280. - Najpierw sprawdźmy, ile to bezpieczne gniazdko będzie nas kosztować - powiedział sucho Karrde. - Tyle co nic - prychnął Fleck. - Drobnostka dla dżentelme- na jak pan, dysponującego odpowiednimi środkami. Tylko po dwanaście tysięcy od osoby. Karrdeuśmiechnąłsię. - Nie cieszyłbym się długo odpowiednimi środkami, gdy bym szastał nimi na prawo i lewo. Piętnaście tysięcy za nas obu. Fleck uśmiechnął się krzywo. - Umie się pan targować, co? Niech będzie dwadzieścia. - Powiedziałbym raczej, że mam doświadczenie w negocja- cjach - poprawił go Karrde. - Zgoda na siedemnaście. Fleck najpierw zmarszczył czoło, a potem się rozpogodził. - W porządku. A więc siedemnaście. - Bardzo dobrze - stwierdził Karrde. - Kiedy wyruszamy? - O wpół do szóstej jutro rano - odpowiedział Fleck. - Tyl- ko bądźcie tam na pewno. - Powiem szefowi, że przychodzicie. Nie zapomnijcie przynieść tych siedemnastu tysięcy. - Machnął ręką w kierunku budynków po przeciwnej stronie lądowiska. -Ekwipunek możecie kupić w tamtym budynku, a pokój na noc znajdziecie w hotelu obok. Jest, hmm, przyjemniejszy w środ- ku, niż by się mogło wydawać, sądząc z zewnątrz. - Zapewne - zgodził się Karrde. - Mam nadzieję, że nikt się nie obrazi, jeśli zrezygnujemy z zakwaterowania. Ci od sprzętu będą wiedzieć, czego potrzebujemy? - Pewnie - skinął głową Fleck. - Jak mówiłem, szef stale organizuje te safari. - Bardzo dobrze - powiedział Karrde. - Chodźmy, Dusha, zobaczmy, co mają do zaoferowania. Słońce Varonat zaczynało już zachodzić, gdy Karrde i Tap- per wrócili w końcu na „Uwaniańskiego Kupca" z zakupami. - Mam nadzieję, że daliśmy im dość czasu - zauważył Tap- per, wchodząc na rampę. - Jestem pewien, że tak - odpowiedział Karrde. - Przeszu- kanie statku tych rozmiarów nie zajmie fachowcowi dużo czasu. Anieprzypuszczam,byGamgalonzatrudniałamatorów. NagleTapperdotknąłramieniaKarrde'a. - Chybajednak zatrudnia-mruknął, zniżając głos. Karrde zmarszczył brwi. Usłyszał stłumiony szczęk metalu nadziobiestatku. - Czy powinniśmy to sprawdzić?

- Wyglądałoby podejrzanie, gdybyśmy tego nie zrobili - od parł Karrde, krzywiąc się. Gdyby cała sprawa się wydała przez niekompetencję własnych ludzi Gamgalona... - Teraz ostrożnie... Cicho przeszli centralnym korytarzem, kierując się w stronę maszynowni. Tuż przy drzwiach usłyszeli kolejny brzęk. Karrde pochwycił spojrzenie Tappera i skinął głową. Tamten odpowie- dział podobnie, złożył pakunki na pokład i ujął kolbę Mastera. Karrde zwolnił zamek i drzwi się otworzyły... Na podłodze obok rozmontowanego panelu sterowniczego sie- działa kobieta, młoda i pociągająca, z burzą rudozłotych włosów spiętych dla wygody z tyłu głowy. Jej twarz pozostała spokojna i skupiona mimo ich nagłego wtargnięcia. Ciało pod roboczym kombinezonem było szczupłe, lecz silne i zgrabnie zbudowane. W ręku trzymała hydroklucz i jedno z łączy zmiany mocy napędu hiperprzestrzennego „Uwaniańskiego Kupca". - W czym mogę pomóc? - zapytała chłodno. - Wygląda na to, że już pomogłaś - powiedział Karrde, kiedy po krótkiej chwili jego zdziwienie przeszło w ulgę. Szpiedzy Gamgalona nie spartaczyli zatemroboty. -Rozumiem, że jesteś mechanikiem. - Słuszny wniosek - przyznała. - Jestem Celina Marniss. Jakiś problem? - Tylko z hipernapędem - odparł Karrde. - A co, spodzie- wałaś się innych problemów? Celina wzruszyła ramionami i z powrotem zajęła się łączem przepływu mocy. - Znałamkiedyś mężczyzn, którzy sądzili, że kobieta nie może być jednocześnie ładna i kompetentna. - Osobiście uważam, że to idealne połączenie - oznajmił Karrde. Zaszczyciła go spojrzeniem, które było po części rozbawio- ne, po części zaś pełne wymuszonej cierpliwości. - A więc to ty jesteś pełnomocnikiem Sertze. Zrobiłeś ogromne wrażenie na Buzzym. - Jakże miło mi to słyszeć - odpowiedział Karrde. - Nie za- pytam, co go tak oczarowało. - Wskazał na osłonę panelu. -Masz już jakieś pojęcie, co nam nawaliło? - No cóż, na początek: - twoje łącza przepływu mocy są o jakieś cztery stopnie poza fazą - wyjaśniła Celina, ważąc trzy- mane w ręku łącze. - Chyba długo nikt do nich nie zaglądał. Ina- czej nie straciłyby synchronizacji do tego stopnia. - Rozumiem - odparł Karrde, a korzystne wrażenie, jakie sprawiła na nim kobieta w pierwszej chwili, jeszcze się umocni- ło. Chin zapewnił go, że sztuczka z łączem przepływu mocy zaj- mie przeciętnemu mechanikowi co najmniej jeden dzień. - Mu- szę porozmawiać z moją ekipą naprawczą. - Ja bym wyrzuciła taką ekipę - powiedziała Celina. - Wy-kalibruję te łącza, a potem zobaczymy, co jeszcze nie działa. - Dobrze - zgodził się Karrde. - Może Buzzy wspomniał ci, że trochę nam się spieszy. - Zabawnie sobie z tym radzicie - skinęła głową w kierunku pakunków w korytarzu za nimi. - Safari Gamgalona trwa zwy- kle do czterech dni. - Z doświadczenia wiem, że naprawa awarii hipernapędu zajmuje przeciętnie co najmniej sześć do dziesięciu dni. - To prawdopodobnie kolejny powód, żeby zwolnić ekipę naprawczą - odburknęła Celina. - Przypuszczam, że mi wystar- czą dwa - trzy dni. - Skąd wiesz, że jedziemy na safari? - zapytał Tapper po- dejrzliwie. - Po pierwsze, te pakunki - odpowiedziała Celina. - Poza tym widać, że nieźle się wam powodzi, no i rozmawialiście z Flec-kiem. To główny naganiacz Gamgalona. Jest dobry w tym, co robi. - Wzruszyła ramionami, ponownie zajmując się łączem mocy. - Zresztą co innego można tutaj robić? - Słuszny wniosek - odparł Karrde. - Ale mylisz się co do mojej zamożności. Jestem po prostu szefem zaopatrzenia w Ra- dzie Sif-Uwana. - Powiedziałabym, że to nieistotne rozróżnienie - skomento- wała jego odpowiedź Celina. - Biorąc pod uwagę sposób, w jaki Sif-Uwana podchodzą do kwestii zarządzania i pieniędzy. - Doprawdy? - powiedział Karrde, a jego podziw dla dziew- czyny podniósł się o jeszcze jedną kreskę. Założyłby się o sporą sumę pieniędzy, że na Varonat nie było osoby, która kiedykolwiek słyszałaby o Sif-Uwana, a co dopiero wiedziała cokolwiek o tej planecie. - Byłaś tam kiedyś? - Raz - odpowiedziała Celina. - Kilka lat temu.

- Prywatnie czy w interesach? - W interesach. - A w jakich? Uniosła brwi. - Nie przypominam sobie, żebyśmy się umawiali na przesłu- chanie, panie pełnomocniku. - Bez obrazy - uspokoił ją Karrde. - Po prostu dziwi mnie twoja obecność w miejscu takim jak to. Masz o wiele za wyso- kie kwalifikacje, by tkwić w mętnych wodach Korytarza Izo-nowego. Nie wspominając już o twoich innych oczywistych walorach. Miał nadzieję, że sprowokuje żywszą reakcję z jej strony, że zetrze chociaż na chwilę maskę spokoju z jej twarzy. Ale dziew- czyna nie złapała przynęty. - Może po prostu lubię ciszę i spo- kój - odparowała. - Może staram się zebrać pieniądze, żeby się stąd wyrwać. - Patrzyła przez chwilę prosto w oczy Karrde'a, który zauważył mimochodem, że jej oczy są zielone. Bardzo in- tensywnie zielone. - A może ukrywam się przed czymś. Karrde zmusił się, żeby wytrzymać jej wzrok. Tlił się w nich pełen goryczy ogień, wywołany gwałtownym zawirowaniem emocji. Miał rację - nie była zwykłym prowincjonalnym mecha- nikiem od hipernapędu. - Jednak budzisz moje zaufanie - odpowiedział z trudem. Kącikjej ust podniósł siew sardonicznym uśmiechu, a ogień w oczach nagle zniknął, jakby go tam nigdy nie było. Albo został odegrany. - Świetnie - odparła szybko. - Może to cię nauczy trzymać się z dala od mechaników hiperprzestrzennych i zajmować się własnymi sprawami. - Zrozumiałem aluzję - powiedział Karrde, kłaniając się lek- ko. - Będziemy w salonie na dziobie, gdybyś nie wiedziała, gdzie czego szukać. Miłego wieczoru. Skinął na Tappera i razem wycofali się z maszynowni, zbie- rając z powrotem swoje paczki, gdy drzwi się zasunęły. - Co o niej myślisz? - zapytał Karrde, kiedy przeszli na dziób statku. - Masz rację, nie pasuje tutaj - przyznał Tapper. - Myślisz, że jest człowiekiem Gamgalona? - Prawdopodobnie - odparł Karrde. - Na wypadek, gdyby Fleckowi się nie udało. Albo może po prostu węszy. Mechanicy i reszta obsługi są zwykle niewidzialni. - Być może. - Tapper spojrzał do tyłu, lustrując korytarz. -Ale gdyby ktoś mnie o to pytał, powiedziałbym, że osoba z jej talentami marnuje siew zwykłej inwigilacji. - Zgadza się - przyznał Karrde, ściągając usta. - Może jed- nocześnie jest sabotażystką. - Albo złodziejką - uzupełnił Tapper ponuro. - Te safari Gam- galona muszą być przykrywką dla czegoś poważniejszego. Weszli do salonu - No, tego jachtu łatwo nie ukradnie - przypomniał mu Kar- rde, rzucając paczki na kanapę. - Jeśli zaś chodzi o sabotaż, po- winniśmy poradzić sobie z hipernapędem w dwadzieścia minut, jeśli będziemy musieli. A „Szalony Karrde" może tu być w razie potrzeby w ciągu czterech godzin. - Rozumiem, że nadal zamierzaszzabrać zesobą komunikator? - Jak najbardziej - zapewnił go Karrde. - Ale nie sądzę, by- śmy musieli go użyć. Przypuszczam, że te safari to tylko wy- godny sposób Gamgalona na organizowanie potajemnych spo- tkań przemytników, a Fleck i spółka mają wyłapać ewentualnych urzędników imperialnych, którzy mogliby przeszkodzić w tym procederze. Zabierzmy się lepiej za ten sprzęt. Nie mamy zbyt wiele czasu do wpół do szóstej. Pozostali uczestnicy safari byli już na miejscu, kiedy Karrde i Tapper opuścili pokład „Uwaniańskiego Kupca" tuż przed wpół do szóstej następnego ranka. - Eklektyczna zbieranina - zauważył Tapper, gdy podcho- dzili do grupy zgromadzonej wokół trzech śmigaczy Aratech Arrow-17, które czekały obok na lądowisku. - Zgadza się - odpowiedział Karrde, lustrując wzrokiem członków grupy. Thennąorczyk, Saffanin i dwóch Durosów, wszyscy z lśniącym nowością ekwipunkiem i w kombinezonach prosto spod igły, identycznych jak te, które mieli na sobie z Tap-perem. Nieco dalej, w strojach znacznie bardziej sfatygowanych, stali Krish, Rodianin i małomówny Buzzy.

- Eskorta też dość niejednorodna - dodał. Tapper skinął głową w kierunku Krisha. - To chyba nie Gamgalon? Karrde potrząsnął przecząco głową. - Raczej jeden z jego poruczników. Nie sądzę, żeby Gamga- lon sam się wybierał na safari. - Ach! - wykrzyknął Krish, obdarzając ich uśmiechem tak promiennym, jak tylko było to możliwe dla przedstawiciela jego rasy. - Witajcie! To zapewne pan pełnomocnik Sertze. Jestem Falmal. Będę przewodnikiem tej ekspedycji. - Miło mi pana poznać - skinął głową Karrde. - Mam na- dzieję, że nie jesteśmy spóźnieni? - Ależ skąd! - odpowiedział Falmal. - Po prostu inni przy- byli przed czasem. Pozwolą panowie, że przedstawię pozosta- łych myśliwych: panowie Tamish... - wskazał na Thennąo-riańczyka- ...Hav i Jivis... - przedstawił dwóch Durosów-...i Cob-caree. - Ostatnim z przedstawianych był Saffanin. -A oto pełnomocnik Sertze i kapitan Dusha z Sif-Uwana. - Miło mi panów poznać - powtórzył Karrde, patrząc po kolei na każdego z nich. Żadne z wymienionych imion nie brzmiało znajomo, ale to oczywiście niewiele znaczyło. Ani on, ani Tapper nie używali przecież swych prawdziwych nazwisk. - Tracimy czas - warknął Tamish. - Zacznijmy w końcu to polowanie, Falmal. - Oczywiście - odparł Falmal. - Proszę zająć miejsca w śmi-gaczach. Karrde i Tapper wybrali jeden z pojazdów i zapięli pasy. Kil- ka minut później Falmal przysiadł obok ich krishańskiego pilota i wyruszyli. - Często urządzacie te safari? - zapytał Karrde, gdy przela- tywali nisko nad falującą powierzchnią żółtej dżungli. - Tylko kilka razy na sezon. - Falmal rzucił na niego spojrze- nie. - Mieliście dużo szczęścia, że przylecieliście teraz. Karrde machnął ręką w kierunku półki ze sztucerami z tyłu śmigacza. - Uznam, że mieliśmy szczęścia jeśli coś upolujemy - powie dział. - Zapłaciłem o wiele za dużo jak na zwykłą przejażdżkę po dżungli. - Na pewno pan coś upoluje - zapewnił go Falmal. - Za wsze tak jest. Może pan być spokojny. Lecieli przez ponad godzinę, aż w końcu zatrzymali się na polanie na szczycie wzgórza. Zbudowano na niej niewielki obóz -cztery budynki zamykające wypalone lądowisko. - Wygląda na to, że często korzystacie z tego miejsca - za- uważył Karrde, gdy śmigacz osiadł na ziemi. - To baza wypadowa dla wszystkich polowań - wyjaśnił Falmal. - Piloci i śmigacze będą tu czekać, podczas gdy my pój- dziemy dalej pieszo. Proszę wziąć bagaże i sztucery. Wyrusza- my natychmiast. Dziesięć minut później maszerowali ledwie widoczną ścież- ką pomiędzy żółtawymi drzewami i żółtozielonymi zaroślami po- szycia, stąpając po bladofioletowej ściółce, która niepokojąco przypominała masę wijących się, tłustych robaków. Prowadził Falmal, a za nim szli Tamish, Karrde i Tapper. Następny był Buz-zy, za którym podążali Hav i Jivis oraz Cob-caree. Pochód zamykał Rodianin. Wędrowali ponad godzinę, zanim Falmal zarządził postój na małej polanie, która otworzyła się obok ścieżki. - Nie za bardzo jestem w formie jak na takie ćwiczenie -sapnął Karrde, zrzuciwszy plecak na ziemię. - Jak daleko jesz- cze dziś zajdziemy, Falmal? - Już jesteście zmęczeni? - zdziwił się Falmal, pokazując w krzywym uśmiechu ostre zęby. - Nie ma się co martwić, pa- nie pełnomocniku. Jeszcze trzy godziny, może cztery, i dotrze- my do głównych terenów łowieckich. - Były tu morodiny - burknął z tyłu Tamish. Karrde odwró- cił się i spojrzał na niego. Thennąoriańczyk przykucnął na skraju polany, dźgając nożem ciemnąplamęprzebarwionej ściółki. - To śluz morodina - powiedział. - Musiał tu być kilka tygodni temu. - Trafna obserwacja - pochwalił go Falmal. - Przed dwoma miesiącami polowaliśmy na tym terenie na morodiny podczas jednego z naszych safari. Niestety od tego czasu, zgodnie ze swym wzorcem migracyjnym, zwierzęta oddaliły się stąd. - Ciekawe dlaczego w takim razie nie wylądowaliśmy bliżej ich obecnego miejsca pobytu - mruknął Tapper. - Może śmigacze wystraszyłyby naszą zwierzynę - zasuge- rował Karrde, marszcząc czoło. 33 3 - Opowieści z Imperium

Mniej więcej o metr za Tamishem, wzdłuż brzegu śladu po- zostawionego przez śluz morodina, spośród zielonożółtych zarośli wyrastał równy rząd krótkich różowawych pędów. A w cieniu za nimi Karrde zauważył błysk metalu. Ominął Tappera i pod- szedł do zarośli, żeby się lepiej przyjrzeć... - Czas ruszać! - zawołał Falmal, energicznie klaszcząc w dło nie. - Zakładajcie plecaki. Musimy iść dalej, jeśli mamy dotrzeć na miejsce dostatecznie wcześnie, by jeszcze dziś rozpocząć polowanie. Karrde zastanawiał się, czy mimo wszystko nie zbadać me- talowego obiektu; zdecydował, że nie, i wrócił do miejsca, gdzie zostawił swój plecak. - Czy jest pan botanikiem, panie pełnomocniku? - spytał go Falmal. - Nie - odpowiedział Karrde, podczas gdy Tapper pomagał mu założyć plecak. - Dlaczego pan pyta? -Widziałem, jak przyglądał się pan pędowi jagariańskiej aleu- drupiny - rzekł Falmal, wskazując palcem na różowawe łody- gi. - Zobaczy pan w dżungli wiele roślin spoza planety. Oba- wiam się, że to pozostałości po poprzednich gościach, którzy niezbyt się troszczyli o swój prowiant. - Prowiant? - zapytał Tapper, gdy uporał się ze swoim pleca- kiem. - Jagody aleudrupiny na wielu planetach są uważane za delika- tes -wyjaśnił Falmal. -Niektórzy uczestnicy naszych polowań upie- rają się, by zabierać własny prowiant. Kuka beztrosko upuszczo- nych ziaren i... - zatoczył ręką. - Możemy tylko mieć nadzieję, że dżungla sama sobie poradzi z intruzami. Chodźmy, musimy ruszać. Nie napotkali więcej pozostałości śluzu morodinów po dro- dze do miejsca wybranego przez Falmala na obozowisko. A przy- najmniej Karrde żadnego nie zauważył. Nie dostrzegł również więcej okazów aleudrupiny. Być może po tym pierwszym przy- padku nieuważni turyści zostali upomniani. - A więc... - powiedział Tapper, przynosząc dwa kubki pa- rującego napoju pomiędzy namioty, gdzie zmęczony Karrde oparł się o drzewo. - Co myślisz o naszych towarzyszach? Karrde powiódł wzrokiem po pozostałych myśliwych, któ- rzy przy pomocy ochroniarzy zmagali się z budową szałasów. - Biorąc pod uwagę ich narzekania w ciągu ostatniej godzi- ny, powiedziałbym, że są dokładnie tymi, na kogo wyglądają -znudzonymi bogaczami, szukającymi podniecającej rozrywki i cokolwiek zniecierpliwionymi, że muszą na nią zapracować. - Czyli innymi słowy, raczej nie wyglądająna typowych prze- mytników. Karrde wzruszył ramionami. - Może to biznesmeni, z którymi Gamgalon chce wejść w ja- kieś półlegalne interesy. - W galaktyce są miliony miejsc, gdzie mógłby się z nimi umó- wić na dyskretne spotkanie, nie zadając sobie przy tym tyle tru- du - zauważył Tapper pomiędzy jednym a drugim łykiem napoju z kubka. - Fakt. Zauważyłeś może ten kawałek metalu wetknięty w ziemię za pędami aleudrupiny, na naszym pierwszym postoju? - Tak. - Tapper skinął głową. - Wyglądało mi to na znacznik transponderowy. Pewnie zostawiają je, żeby oznaczyć ścieżkę, albo może śledzą szlaki migracyjne morodinów. - Być może - odparł Karrde. - Nie mogę jednak przestać myśleć, że reakcja Falmala, gdy skierowałem się w tę stronę, była dość gwałtowna. - Myślisz, że to coś mniej nieszkodliwego? - Całkiem możliwe - powiedział Karrde. - Prawdopodobnie to część tablicy czujników do... Przerwał nagle. Spomiędzy drzew doszedł ich głęboki, dud- niący ryk. Falmal, stojący po drugiej stronie obozowiska, wy- prostował się gwałtownie, a Buzzy i Rodianin wyszarpnęli z ka- bur karabiny blasterowe. - To mogą być one - szepnął Karrde. Chwycił własną broń i podniósł się. - Falmal? - Tss... - syknął Krish. - Bo je spłoszysz. Podzielimy się na takie same grupy, jak podczas drogi w śmigaczach. Pospieszył w stronę Karrde'a i Tappera. Inni również zebrali się w grupy i wszyscy ruszyli w głąb dżungli. - Chodźcie. Szybko i cicho. Szli ze sztucerami gotowymi do strzału. 35

- Jak morodiny przeciskają się między tymi drzewami? -zapytał Tapper. - Myślałem, że są duże. - Morodiny są długie, ale smukłe - wyjaśnił Falmal, rozglą- dając się uważnie pomiędzy drzewami. - Bez trudu poruszają się po dżungli. Ach! Patrzcie! Karrde obrócił lufę sztucera. Falmal jednak pokazywał tylko na ziemię. - Świeży ślad śluzu - powiedział Krish. - Widzisz? - Tak - odparł Karrde, podążając wzrokiem za szeroką sre- brzystą linią wgniecionej ściółki, znikającą pomiędzy drzewami. Była zdumiewająco prosta, skręcała gwałtownie tylko dla omi- nięcia pojedynczych drzew. - Duży okaz - zauważył Falmal. - Chodźmy. Pójdziemy za tropem. - To chyba niezbyt sportowe - burknął Tapper i ruszył mię- dzy drzewa za Falmalem. - Ślad niedługo zniknie - rzucił Falmal przez ramię. - Poja- wia się i znika. Karrde tymczasem zmarszczył brwi, przyglądając się czemuś po prawej stronie szlaku. Przez zarośla niewiele było widać, ale... - Czy to nie drugi ślad śluzu, o tam? - zapytał Falmala. -Jakieś trzy metry od nas, równolegle do naszego? - Tak, morodiny zazwyczaj chodzą parami - odparł Krish. -Ale teraz cisza. Widzicie, ślad skręca. Przed nimi trop zakręcał ostro w lewo. Karrde wyciągnął gło- wę - drugi ślad skręcał równolegle do tego, którym podążali. - Bardzo ostry zakręt - mruknął Tapper. - Myślisz, że coś je wystraszyło? - Cicho! - powtórzył Falmal. Podążali za tropem w milczeniu. Zmienił kierunek jeszcze dwukrotnie w ciągu następnych kilku minut, skrętami równie ostrymi i precyzyjnymi jak poprzedni. A potem, ku zdumieniu Karrde'a, ślad się rozdzielił. - Jak to możliwe? - zapytał. - Dołączył do nich trzeci morodin - odparł Falmal. - Bądź- cie cicho. Mogą być tuż, tuż. - A może trzeci, czwarty i piąty - dodał Tapper, wskazując głową w prawo. Równoległy ślad śluzu rozdzielał się tam na trzy tropy, z któ- rych dwa rozchodziły się pod ostrym kątem trzy metry przed nimi. Karrde przełknął ślinę, uniósł wyżej swój blasterowy sztu-cer i postawił jeszcze jeden krok... I nagle go zobaczyli: długi na piętnaście metrów stwór wzniósł nad ziemię pierwsze trzy metry obłego, żółtawego, plamistego ciel- ska, prezentując łyżkowaty ryj, krótkie, grube nogi i szerokie zęby. Morodin. - Strzelaj! - krzyknął Falmal. - Szybko! Karrde już celował w stojące przed nimi ogromne zwierzę. Morodin podniósł się jeszcze o metr, wydając ten sam głęboki ryk, który słyszeli w obozie. Karrde patrzył spod przymrużo- nych powiek przez szczerbinkę sztucera... - Chwileczkę - powiedział do Tappera. - Nie strzelaj! Prze cież on po prostu sobie stoi. -To morodin-warknąłFalmal.-Strzelaj,zanimbędziezapóźno. Alei tak było już za późno. Z prawej strony bluznęła salwa ognia, trafiając morodina w bok. Tamish i Cob-caree, a za nimi Rodianin, nadeszli wzdłuż jednej z linii równoległego szlaku. Morodin ryknął jeszcze raz, po czym runął na ziemię z głuchym łoskotem. - Świetny strzał! - Falmal aż zapiał z zachwytu. - Wezwie- my śmigacze, a piloci oporządzą pańską zdobycz. Wracajmy te- raz do obozu, hałas zapewne odstraszył pozostałe morodiny. -Spojrzał z zastanowieniem na Karrde'a. - Może jutro będzie pan lepiej usposobiony do zabijania, panie pełnomocniku. - Może - odparł Karrde, patrząc na powalonego morodina. Więc to tak. Wielkie, niebezpieczne polowanie na morodiny... a okazało Się równie ambitne jak strzelanie do złapanych w sieci bruallków. - Nie mogę się doczekać. Piloci przyjechali po godzinie, a przez dwie kolejne w obo- zowisku panowało zamieszanie: rozbieranie mięsa ze zdobyczy i nie kończące się spory z Tamishem i Cob-caree'em na temat tego, jaka część głowy zwierzęcia ma przypaść każdemu z nich oraz jak chcieliby oprawić i wyeksponować swoje trofeum. Kar- rde przyglądał się temu z boku. Wycofał się na swoje siedzisko pod drzewem z przenośną melodyką, zostawiając Tapperowi ich

■ część roboty. Podsłuchał jedną czy dwie skierowane w jego stroną dość zjadliwe uwagi na temat braku sportowego ducha, ale zi- gnorował je. Oparł się o drzewo, przymknął oczy i pozwolił, by otoczyła go muzyka. Ukradkiem zaś majstrował palcami przy pokrętłach transmitera ukrytego w instrumencie. Kiedy piloci skończyli pracę i śmigacze wyruszyły z powro- tem do bazy, słońce opadło już nisko nad lasem. - Mam nadzieję, że dobrze się pan bawił - zagaił Tapper, sia- dając obok Karrde'a. Obtarł twarz rękawem kombinezonu, który zdążył stracić na świeżości. - Niektórzy myślą, że się obraziłeś. - Nie mam wpływu na to, co myślą inni - stwierdził Kar-rde. - Nie rozsiadaj się; idziemy na spacer. - Cudownie! - jęknął Tapper, dźwigając się z powrotem na nogi. - Co ćwiczymy? - Bawiłem się trochę transmiterem - wyjaśnił Karrde. Wstał i przewiesił pasek od melodyki przez ramię. - Jeśli Falmal i spół- ka posadzili gdzieś w okolicy znaczniki transponderowe, powin- niśmy móc je znaleźć za jego pomocą. Miło i przyjemnie, nie zwracajmy na siebie uwagi. Wymknęli się z obozu i ruszyli w głąb dżungli. Przeczucie Karrde'a okazało się słuszne - prawie natychmiast zamaskowa- ny transmiter złapał sygnał, dochodzący z kierunku miejsca po- gromu morodina. Podążając ponownie za śladem śluzu, szybko dotarli do resztek ścierwa, przy którym aż roiło się od padlino-żernych stworzeń. - To tam - powiedział Tapper, wskazując grupę krzewów kilka metrów dalej. - Znacznik transponderowy jak się patrzy. I znowu jest tuż obok tropu morodina. - Tak - potwierdził Karrde, przyklękając, żeby lepiej się przyj- rzeć. Zauważył, że ziemia wzdłuż krawędzi śladu była świeżo wzruszona. Zupełnie jakby ktoś właśnie w niej coś zasadził... Nagle spojrzał w górę, łapiąc wzrok Tappera. Ten skinął gło- wą- też usłyszał ciche skrzypnięcie. - To od strony obozu - szepnął. Odgłos powtórzył się. - Wrócimy naokoło - odparł Karrde, również szeptem, wska zując palcem na trop, którym wcześniej przyszli Tamish i Cob- -caree. Wyjaśnianie Falmalowi albo jego bandzie, dlaczego zabrał melodykę na spacer po dżungli, mogłoby wypaść niezręcznie. Zwłaszcza gdyby tamci odkryli, że w instrumencie ukryty jest trans- miter. Zanim odeszli, usłyszeli jeszcze jeden trzask, potem jednak odgłosy zdawały się słabnąć. Nie dalej niż piętnaście metrów w głąb dżungli ślad urywał się; a kiedy zauważyli jego dalszą część jakieś trzy metry dalej, nagle pojawiły się trzy jego odnogi. - Uuu... - mruknął Tapper. - Którędy teraz? - Nie jestem pewien - powiedział Karrde, oglądając się za siebie. Myśl o całym stadzie morodinów grasującym wokoło nie była zbyt przyjemna. - Spróbujmy tędy - zdecydował, wskazu- jąc trop najbardziej na prawo. - Zostawmy jakiś znak na tych drzewach, żebyśmy w razie czego mogli się comąć po śladach. - Wejdźmy najpierw trochę głębiej w dżunglę - zapropono- wał Tapper. - Zawsze możemy wrócić. Karrde zmarszczył brwi. - Zauważyłeś coś? - Mam przeczucie - odparł Tapper. - Przeczucie, nic więcej. Karrde zacisnął wargi. - Jak głęboko w las chcesz wejść? - Jakieś trzysta metrów - odpowiedział Tapper. - Pamiętam, że na mapie jest tam grzbiet wzgórza, okalający coś w rodzaju szerokiej niecki. Karrde skrzywił się. Trzysta metrów w nieznanej dżungli na- leżało potraktować poważnie. Z drugiej jednak strony, rzadkie prze- czucia Tappera prawie zawsze okazywały się warte zbadania. - W porządku - powiedział. - Ale nie dalej niż na skraj urwi- ska. I wracamy, jeśli ślad urwie się wcześniej. - Zgoda. Idziemy! Trop rozdzielił się ponownie kilka metrów dalej. Pr|lrywał się jeszcze dwukrotnie, by po trzech metrach pojawić się znowu z kolejnymi odnogami, skręcającymi w różnych kierunkach. Karrde próbował liczyć ślady, mając nadzieję, że zdoła się zo- rientować, ile zwierząt mają przed sobą. Szybko jednak zrezy- gnował. Gdyby morodiny zrobiły się niegrzeczne, różnica mię- dzy sześcioma a sześćdziesięcioma byłaby czysto akademicka. - Doszliśmy do grani - powiedział Tapper, wskazując pal cem na ostatnią linię drzew, przez którą przeświecało niebieskie niebo. - Przyjrzyjmy się temu.

Podeszli bliżej, do krawędzi urwiska. Jakieś sto metrów pod nimi rozciągała się szeroka dolina, którą opisał Tapper. Po jednymz jej skrajówstało około pięćdziesięciu morodinów. - Nie ma co, znaleźliśmy stado - odezwał się niespokojnym głosem Tapper. Zbocze poniżej grani było raczej strome, ale wątpił, by dla stworzenia o rozmiarach i umięśnieniu morodina stanowiło to ja- kąkolwiek przeszkodę. Właściwie był pewien, że nie stanowiło: trop, który ich tu przyprowadził, okrążał grań, by zejść poniżej zboczem w dół doliny. - Nie patrz na morodiny - powiedział Tapper. - Spójrz na ich ślady. - Co ci się nie podoba w ich śladach? - spytał Karrde. - Przyjrzyj imsię -nalegał Tapper. -Powiedz, że teżto widzisz. Karrde zmarszczył czoło, zastanawiając się, o co może cho- dzić Tapperowi. Dolinę przecinały ślady śluzu. Widział je wyraźnie pomiędzy drzewami i na zdeptanym poszyciu. Linia za linią, takie same nagłe zwroty i rozgałęzienia j ak te, które oglądali po drodze... Aż nagle - zauważył. - Nie mogę w to uwierzyć... - wydusił z trudem. - Sam nie wierzyłem - powiedział Tapper. - Patrz, jeden .z nich tam idzie. Jeden z morodinów odłączył się od stada i ruszył w kierun- ku trzymetrowej szerokości tunelu między dwiema liniami śla- dów. Człapiąc szybko na krótkich łapach, wszedł w pierwsze rozgałęzienie i skręcił w lewo. Do pierwszej części pracowicie skonstruowanego labiryntu. - Wracajmy -powiedział Karrde, potrząsając z niedowierzaniem głową, -Chyba nie chcemy, żeby ludzie Gamgalona nas tu znaleźli. - Za późno - powiedział ktoś miękko, Karrde obejrzał się ostrożnie przez ramię. Dwa metry za nim stałFalmalijegodwaj pobratymcy.NiecodalejstanąłczwartyKrish. - Rzeczywiście - przyznał Karrde, zniżając wylot lufy swo- jego karabinu i obracając się twarzą do nich. - No cóż, przynaj- mniej nie będziemy mieli problemów z trafieniem do obozu. - To, czy wrócimy od razu do obozu, nie jest jeszcze pew- ne - rzekł czwarty Krish tym samym łagodnym tonem. - Odłóż- cie, proszę, broń. I powiedzcie mi, co tu robicie. - Szukamy morodinów - odparł Karrde, kładąc sztucer na ziemi. - I teraz już wiemy, że nie są to zwyczajne zwierzęta. - Uniósł brwi. - To w pełni świadome istoty, prawda, Gamgalon? Krish uśmiechnął się. - Trafiłeś w dziesiątkę- stwierdził. - W obu przypadkach. Wiesz, jak się nazywam. A kim ty jesteś? Wziąwszy pod uwagę okoliczności, nie było sensu ciągnąć maskarady. - Talon Karrde - przedstawił się. - A to mój wspólnik, Que- lev Tapper. Falmal zasyczał. - Czy nie jest tak, jak mówiłem, mój panie? - warknął. -Przemytnicy. I szpiedzy. - Na to wygląda - zgodził się Gamgalon. - Co cię tu spro- wadza, Karrde? - Ciekawość - odparł Karrde. - Słyszałem o tych twoich safari. Chciałem się dowiedzieć, co się za nimi kryje. -1 dowiedziałeś się? - Polujecie na świadome istoty - odpowiedział Karrde. - Łamiąc imperialne przepisy. Wyobrażam sobie, że nawet teraz urzędnicy tego, co jeszcze zostało z Imperium, potraktowaliby was surowo, gdyby o tym wiedzieli. Gamgalon znów się uśmiechnął. - To źle sobie wyobrażasz. Tak się składa, że gubernator Varonat doskonale wie, co się tutaj dzipe. Jego udział w docho dach jest wystarczający, żeby zagwarantować,nam, iż polowa nia nie wzbudzą niczyich wątpliwości. Karrde zmarszczył brwi. - Chyba nie przekupujesz imperialnego gubernatora ochła- pami ścierwa morodinów? - W rzeczy samej, nie o to chodzi - powiedział Gamgalon. -Ale ponieważ polowania sąidealnąprzykrywkądla sadzenia i zbio- ru plonów, ich kontynuowanie leży w jego najlepszym interesie. - Nie przekupisz go przecież jagodami aleudrupiny - wtrącił się Tapper. - Można je kupić na wolnym rynku po trzydzieści czy czterdzieści za paczkę. - Ach! Ale nie tej aleudrupiny! - odparł zadowolony z siebie Gamgalon. - Ta odmiana wzrasta w ziemi przesączonej śluzem

morodinów... a podczas wzrostu w jagodach zachodzą bardzo interesujące reakcje chemiczne. -To znaczy...? Falmal znów syknął. -Mój panie...? - Nie przejmuj się - uspokoił go Gamgalon. - Przypuśćmy, Talonie Kamie, że masz statek handlowy i dostarczasz na poli tycznie niestabilną planetę potrójny ładunek: retan-K, triaxli i ja gody aleudrupiny. Całkowicie nieszkodliwe, całkowicie legalne, żaden z towarów niewart jest podniesienia głosu ani przez impe rialnych celników, ani przez urzędników Nowej Republiki. Sta tek ląduje bez problemów na powierzchni planety, entuzjastycz nie oczekiwany przez odbiorców towaru... którzy niecałą godzinę później przypuszczają atak na swoich wrogów politycznych czy militarnych. Używająprzy tym broni generującej ogień blastero- wy równej mocy, co uzyskany tradycyjnie ze strzeżonego jak oko w głowie gazu Tibanna. Karrde czuł, jak żołądek zamienia mu się w bryłę lodu. - A jagody są katalizatorem? - spytał. - Brawo! - potwierdził Gamgalon. - Falmal miał rację. Rze- czywiście jesteś wystarczająco inteligentny, by stanowić dla nas zagrożenie. Dokładniej rzecz biorąc, to pestki jagód katalizują re- akcję powstawania gazu z retanu i triaxli. Sam owoc jest zupełnie zwyczajny i przeszedłby bezpiecznie przez każdy test chemiczny. - Safari pozwala zamaskować zarówno sadzenie, jak i zbio- ry. - Karrde pokiwał głową. - A znaczniki transponderowe po- zwalają odnaleźć posadzone wcześniej krzewy. Zyski jak z prze- mytu broni, a ryzyko - żadne. - Świetnie to pojąłeś - rozpromienił się Gamgalon. - Więc zrozumiesz również, że nie możemy sobie pozwolić na żaden przeciek, żadne pogłoski na ten temat. Machnął ręką, na co jeden z pilotów wystąpił naprzód, po- chylając się niezgrabnie, by podnieść sztucery, które upuścili Karrde i Tapper. - Oczywiście, że rozumiem - odpowiedział Karrde. - Może zastanowimy się, jak dojść do porozumienia. Moja organizacja... - Nie będzie żadnych rozmów - przerwał Gamgalon. - Ani żadnych porozumień. Proszę tędy. Nagle Tapper rzucił się w stronę pilota, wyrywał mu sztucer i dźgnął go lufą w pierś. Zanurkował za osłonę najbliższego drze- wa, obrócił błyskawicznie lufę w kierunku Gamgalona i Falma-la... i runął na ziemię w półobrocie, trafiony dwoma pociskami z Mastera, wystrzelonymi zza grani po jego prawej stronie. Jego ciało wzdrygnęło się spazmatycznie, po czym znieruchomiało. - Mam nadzieję, Talonie Karrde - powiedział Gamgalon - że nie okażesz się na tyle głupi, by stawiać opór w podobny sposób. Karrde podniósł wzrok, wpatrzony wcześniej w skurczone ciało Tappera, i zobaczył trzeciego Krisha wychodzącego zza grani z karabinem wycelowanym w jego pierś. - A dlaczego by nie? - zapytał. - Przecież i tak mnie zabijecie. - Chcesz umrzeć już tutaj? - odparował Gamgalon. - Tędy proszę. Karrde wziął głęboki oddech. Tapper nie żył. On zaś został sam i był nieuzbrojony. Morodiny w dolinie zniknęły, spłoszone zapewne odgłosami ognia blasterów. Mimo wszystko nie chciał tu umierać. Nie, dopóki istniał choć cień szansy, że mógłby żyć dość długo, by pomścić śmierć Tappera. - W porządku - westchnął. Dwaj piloci podeszli, wzięli go pod ramiona i wszyscy ru- szyli naprzód. Karrde nie przypuszczał, by zamierzali zabrać go z powro- tem do obozowiska - słusznie, jak się okazało. Falmal prowadził ich w stronę jednej z polan, prtifc które przejeżdżali po drodze do miejsca, gdzie rozbili obóz. Niewątpliwie właśnie tam czekał śmigacz Gamgalona. - Jak zapewniasz sobie dystrybucję? - zapytał Karrde. - Radzę sobie bez twojej pomocy - odparł Gamgalon, oglą- dając się przez ramię. - Jak już powiedziałem. - Moja organizacja mogłaby ci się jednak przydać - zauwa- żył Karrde. - Mamy kontakty wszędzie, gdzie... - Bądź łaskaw zamilknąć - przerwał mu Gamgalon. - Słuchaj, Gamgalon... Nagle za plecami usłyszeli głęboki, dudniący ryk. Echo po- wtórzyło go po chwili z obu stron. Grupa zatrzymała się gwałtownie.

- Falmal? - rzucił ze złością Gamgalon. - Co to jest? Co tu robią morodiny? - Nie wiem - odpowiedział Falmal głosem, w którym za- brzmiała niepewność. - To zupełnie do nich niepodobne. Kolejny przeciągły ryk doszedł do nich mniej więcej z tego samego kierunku, co poprzedni. - Może znudziła im się w końcu rola zdobyczy - zasugero- wał Karrde, rozglądając się wokół. - Może tym razem one po- stanowiły zorganizować sobie safari. - Nonsens - odburknął Falmal. Sam jednak nie przestawał rozglądać się na boki. Zaczynał się też trząść. - Mój panie, pro- ponuję, żebyśmy ruszali. I to szybko. Znów zabrzmiał ryk morodina. - Falmal, bierz więźnia - rozkazał Gamgalon ponurym gło sem i wyciągnął blaster spod tuniki. - Wy trzej - na boki i do tyłu. Strzelać do wszystkiego, co się rusza. Trzej piloci nieufnie weszli w głąb dżungli, kurczowo trzy- mając uniesione karabiny. Falmal zbliżył się do Karrde'a i zamknął jego ramię w mocnym uścisku. - Szybko - syknął. Gamgalon podszedł do Karrde'a z drugiej strony i cała trójka pospieszyła naprzód. Przed nimi, między drzewami, Karrde wi- dział już lśniące odbłyski słońca na kadłubie śmigacza. Usłyszeli jeszcze jeden chór morodinów, tym razem dokładnie zza pleców. Dotarli do ostatniej linii drzew i już mieli wyjść na polanę... ... gdy nagle Falmal, z trudem łapiąc rzężący oddech, puścił ramię Karrde'a, potknął się i runął jak długi na ziemię. Z jego boku sterczała rękojeść noża. Gamgalon zawarczał i obrócił się szybko, szukając celu dla wyciągniętego w dłoni blastera. Nigdy go jednak nie znalazł. Karrde uchylił się odruchowo, a tunikę Krisha rozerwał na strzępy gwałtowny rozbłysk płomie- nia od cichego strzału blastera, który ugodził go zgrabnie w sa- mą pierś. Gamgalon upadł na plecy i więcej się nie poruszył. Karrde odwrócił się. Sądził, że za osłoną drzewa, które mi- nęli, ujrzy jednego z pozostałych myśliwych. Jego domysły oka- zały się jednak niesłuszne. - No i co tak stoisz? - warknęła Celina Marniss, opuszcza jąc lufę miniaturowego blastera, który trzymała w ręku. Minęła Karrde'a i skierowała siew stronę śmigacza. - Mój śmigacz jest za daleko. Musimy wziąć ten. Chyba że chcesz poczekać, aż wróci reszta Kriszów. - Zgrabnie to załatwiłaś - zauważył Karrde, gdy „Uwaniań- ski Kupiec" przecinał wyższe warstwy stratosfery Varonatu w dro dze ku otwartej przestrzeni. - Naprawdę wyjątkowo zgrabnie. Chociaż muszę przyznać, że jestem trochę rozczarowany. Wo lałbym, żeby to faktycznie były morodiny, które postanowiły pomścić swoje krzywdy. Siedząca obok niego Celina prychnęła. - Biorąc pod uwagę, że morodiny najprawdopodobniej nie odróżniłyby człowieka od Krisha, nie mówiąc już o różnicach między poszczególnymi osobnikami, powinieneś uważać się za szczęściarza, że ich tam nie było. Wdeptałyby cię w ziemię tak samo jak Gamgalona i jego bandę. -Najprawdopodobniej tak -zgodził się Karrde. -Skądwzięłaś nagrania głosów morodina? - Gamgalon zabrał mnie kiedyś na safari - wyjaśniła Celi- na. - Wtedy jeszcze miał nadzieję, że uda mu się skaptować mnie do tej jego organizacji. - A więc jednak nie pracowałaś dla niego. Zastanawialiśmy się nad tym. - Nie lubię Krishów - powiedziała bezbarwnym głosem. -Nawet tym uczciwpn nie można zbytnio ufać, a Gamgalona trudno uznać za uczciwego. Poza tym, oczekiwał ode mnie tylko szpiegowania w porcie. Niezbyt rozwojowe zajęcie. - Tym bardziej teraz - przyznał Karrde. - Więc kiedy już byłaś w dżungli, nagrałaś ryki morodinów? Wzruszyła ramionami. - Pomyślałam, że warto mieć coś takiego pod ręką. I jak się okazało - miałam rację. Spojrzała na niego. - Nawiasem mówiąc, jesteś mi winien za te trzy odtwarza- cze. Nie są tanie. - Jestem ci winien znacznie więcej - przypomniał jej trzeź- wo Karrde. - Ale dlaczego w ogóle poszłaś za nimi w dżunglę?

- Och, daj spokój! - zaśmiała się. - Sertze i Dusha? Nie wspominając o statku zwanym „Uwaniański Kupiec'7 Trochę to było wszystko za dowcipne. A pamiętam, że słyszałam o or ganizacji przemytniczej, której szef ma upodobanie do dowcip nych gierek słownych. Zaryzykowałam więc. -1 opłaciło się - podsumował Karrde. - Zasłużyłaś na sporą nagrodę. Wymień ją tylko. Odwróciła się w jego stronę, by mu się przyjrzeć tymi swo- imi zielonymi oczami. - Daj mi pracę - powiedziała. Karrde zmarszczył brwi ze zdziwienia. Nie takiej odpowiedzi się spodziewał. - Jaką pracę? - Jakąkolwiek. Mogę być pilotem, żołnierzem, ochronia- rzem... - Mechanikiem od hipernapędu? - Tym też - zgodziła się Celina. - Czegokolwiek potrzebujesz, mogę się tego nauczyć. - Wzięła głęboki oddech i powoli wypu- ściła powietrze. - Po prostu chcę znaleźć przyzwoite zajęcie. Karrde uniósł brwi. - Masz doprawdy dziwne poglądy na przemyt, jeśli uważasz to za przyzwoite zajęcie. - Uwierz mi - powiedziała ponuro. - To jest przyzwoite za- jęcie, w porównaniu z tym, co robiłam do tej pory. - Nie wątpię - odparł Karrde, studiując jej twarz. Uderzająca twarz, niezwykłe ciało. Piękna i kompetentna -jego ulubione po- łączenie. - Zgoda - odparł po chwili. - Dobiliśmy targu. Witaj na po- kładzie. - Dziękuję - odpowiedziała. - Nie będziesz żałował, że mnie zatrudniłeś. - Na pewno nie - uśmiechnął się lekko. - A skoro już ofi- cjalnie mamy ze sobą pracować - wyciągnął do niej dłoń - nazy- wam się Talon Karrde. Uśmiechnęła się powściągliwie, ujmując jego rękę. - Miło mi, Talonie Karrde -powiedziała. - Nazywamsię Mara Jadę. PRÓBA OGNIA Kathy Tyers Tinian Fatt, wnuczka i dziedziczka założycieli Zakładów Zbrojeniowych Fatt, zmarszczyła nos, starając się nie wciągać powietrza zbyt głęboko. Fabryczna sala pokazów śmierdziała zwęglonym mięsem i chemikaliami. Po zapachu rozpoznała pięć... nie, siedem substancji chemicznych, składających się na poten- cjalnie zabójczy koktajl. Czasami testowane materiały wybucho- we detonowały mocniej, szybciej lub wcześniej niż ktokolwiek oczekiwał, a nawet poczwórna warstwa transparistali nie zapew- niała całkowitej ochrony. Daye Azur-Jamin, stojący obok jej dziadka Strephana, oparł rękę na sięgającej do pasa osłonie antyblasterowej. Szara tunika firmowa, którą miał na sobie, potęgowała aurę autorytetu, jaką enranował mężczyzna. Podobnie jak przypięty do paska kierow- niczy komunikator. Przedwcześnie posiwiały kosmyk wyznaczał środek brwi Daye'a. - W zbroi szturmowca nie ma ewidentnych błędów kon- strukcyjnych, ekscelencjo - powiedział, a Tinian nie mogła nie podziwiać jego samokontroli. Wiedziała, jak Daye zapatruje się na imperialne koneksje dziadka. - Ale dobry snajper albo idiota z blasterem wysokiej mocy mogą trafić w słabsze punkty. Na- sze pole sprawi, że zbroja stanie się całkowicie odporna. Imperialny Moff Eisen Kerioth postukiwał o dłoń lśniącą czar- ną laską, którą trzymał w drugiej ręce. Wysoki i chudy Moff Kerioth trzymał głowę mocno wysuniętą do przodu nad piersią,