DEBRA DOYlE JAMES D. MACDONALD
Tajemnica wieży
Krąg Magii
Mildred Morgan i Larry'emu Doyle za wspieranie nas i cierpliwość, kiedy tak jak Randal wyruszyliśmy na
szlak.
Rozdział I
Wędrowny parobek
r rask! Randal zmiażdżył gza, usiłującego posilić się na jego ramieniu.
- O jednego mniej - mruknął, zerkając ze złością na wiszący nad nim rój. - Jeszcze tylko jakieś cztery
tysiące i będę miał spokój.
Popołudniowe słońce oświetlało czerwonawym blaskiem podwórze Bazyliszka, małego wiejskiego
zajazdu oddalonego o kilka dni marszu od Tattinham. W stajni powietrze było gęste od smrodu obornika,
gnijącej słomy i monotonnego brzęczenia setek wielkich ociężałych gzów. Randal był niegdyś giermkiem
w należącym do jego wuja zamku Doun. Uciekł stamtąd, by zostać uczniem Szkoły Czarodziejów w
Tarnsbergu na zachodnim wybrzeżu. Teraz, gdy stękając przerzucał przez ramię kolejne porcje obornika,
zastanawiał się, dlaczego właściwie odszedł z domu.
Randal był wysokim szesnastoletnim młodzieńcem. Mocną budowę ciała zawdzięczał regularnym
ćwiczeniom szermierczym, urządzanym przez Sir Pa-
5
A
lamona w zamku Doun, oraz temu, że w dzieciństwie nigdy nie zaznał głodu. Teraz jednak jego twarz
pokrywała warstwa szarego kurzu, a od dawna nie strzyżone włosy były sklejone potem. Wkrótce po
odjeździe dwóch kupców Randal zabrał się do pracy w opustoszałej stajni. Stajenny, któremu miał
pomagać, nie pojawił się.
- Niedobrze - wymamrotał Randal. - Muszę odpocząć.
Z westchnieniem oparł widły o ścianę i wytarł ręce o połę umorusanej koszuli. W prawej garści czuł
pulsujący ból, jak zawsze, gdy zajmował się ciężką pracą fizyczną. Odwrócił dłoń i spojrzał ponuro na
przecinającą ją szpetną bliznę. Czerwona pręga ciągnęła się ukosem niemal od nadgarstka po pierwszy
staw palca wskazującego.
Randal zacisnął i rozwarł pięść, próbując rozluźnić ściągnięte wokół blizny mięśnie. Gdyby tylko nie
chwycił wtedy ostrej jak brzytwa klingi ceremonialnego miecza mistrza Laerga... Gdyby tyko nie ugodził
tym magicznym rekwizytem zbuntowanego czarodzieja, zanim jego czary zniszczyły nie tylko Randala, ale
całą Szkołę Czarodziejów... Gdyby tylko... Ale gdyby tego nie uczynił, byłby teraz martwy, a królestwo
Breslandii znalazłoby się we władaniu okrutnego czarnoksiężnika i przekupionych przezeń demonów.
„Nawet praca tutaj do końca moich dni byłaby stokroć lepsza" - myślał Randal.
Chłopiec znów ujął widły i wrócił do przerzucania nawozu. Otuchy dodawała mu myśl, że jutro, a najdalej
pojutrze znajdzie się znowu na szlaku, daleko
od Bazyliszka i smrodliwej stajni, coraz bliżej swojego ostatecznego celu: magii. Bowiem bardziej niż
czegokolwiek innego Randal pragnął stać się prawdziwym czarodziejem, władcą mocy zdolnej zmienić
rzeczywistość albo też (jakże miła myśl) uczynić drobnostką zadanie wysprzątania plugawej stajni. Randal
spędził trzy lata w Tarnsbergu, studiując sztuki magiczne, zanim złamał najstarsze prawo czarodziejskiej
profesji, prawo zabraniające czarodziejowi posługiwania się rycerskim orężem bez względu na
okoliczności.
Czyn chłopca ocalił szkołę od zniszczenia i rektorzy okazali mu wdzięczność. Pasowali Randala na
wędrownego czarodzieja, by mógł nareszcie wkroczyć w drugi etap długiej drogi, wiodącej do rangi
mistrza. Uczynili jednak coś jeszcze.
Odebrali Randalowi magię. Do chwili uzyskania pozwolenia od mistrza Balpesha, niegdyś rektora szkoły, a
teraz pustelnika, mieszkającego w górach w pobliżu Tattinham, zdobyta przez chłopca wiedza i
umiejętności miały pozostać bezużyteczne, choćby znalazł się w najgorszych opałach.
Randal trzepnął kolejną muchę. W Tarnsbergu każdy drugoroczny uczeń mógł pozbyć się tych natrętnych
stworzeń za pomocą prostego zaklęcia. On też mógł to zrobić. Nie krępowało go nic prócz własnej woli.
Zakazując Randalowi posługiwania się magią, rektorzy szkoły nie rzucili na niego uroku. Uczynili coś
znacznie prostszego i znacznie bardziej nieprzyjemnego. Poprosili go o danie słowa i Randal dał słowo.
7
„Czarodziej nie kłamie - myślał Randal, pochylając się nad kolejną porcją nawozu. - Nawet pozbawiony
magii, wciąż jestem czarodziejem. Tak powiedzieli rektorzy".
Randal zapragnął zostać czarodziejem, kiedy mag zwany Madokiem Obieżyświatem złożył wizytę w
zamku Doun. Jednak nawyk dotrzymywania obietnic wpojono mu daleko wcześniej. Lord Alyen, wuj
Randala i brat władcy Doun, nigdy nie powiedział nieprawdy, przynajmniej w obecności Randala, a Sir
Palamon, dowódca załogi zamku, odpowiedzialny za robienie z giermków rycerzy, a z ofermo-watych
chłopów dzielnych gwardzistów, miał własne sposoby radzenia sobie z łgarzami i krzywoprzy-sięzcami.
„Sir Palamon miał wysokie wymagania w każdej dziedzinie - pomyślał Randal. - Gdyby ujrzał tę stajnię,
zdarłby ze stajennego skórę i przybił do tej ściany".
Nie pierwszy raz w swojej długiej wędrówce na wschód Randal przyłapał się na tym, że żałuje ucieczki z
zamku i baronii Doun. Gdyby został, byłby już prawie rycerzem. Sir Palamon mawiał, że Randal ma przed
sobą przyszłość.•
„Ale nie! Ja chciałem być mądrzejszy! - pomyślał ze złością Randal. - Po co mi było żyć w dostatku do
końca moich dni".
Kolejna porcja nawozu przemknęła nad jego ramieniem.
„Chciałem poznać tajemnice wszechświata".
Randal otworzył usta - dusząca woń była zbyt nieprzyjemna, by można było oddychać przez nos -
8
i otarł czoło ramieniem w daremnej próbie powstrzymania strumieni potu zalewających mu czoło.
- Tajemnice wszechświata. Ha! - powiedział na głos. - No i mam! Stoję po kolana w tajemnicach
wszechświata.
Koncept rozśmieszył Randala. W dusznej stajni śmiech zmienił się w zdławione rzężenie, a potem w atak
kaszlu. Potykając się chłopiec wypadł na dwór i oparł się o wrota stajni, próbując zaczerpnąć nieco
powietrza. Kaszlał tak głośno, że nie od razu usłyszał pobrzękiwanie rycerskiego rynsztunku i głuche
uderzenia końskich kopyt. Na podwórze wjechali trzej jeźdźcy.
Randal uniósł głowę dopiero, gdy zatrzymująca się kawalkada rzuciła cień pod jego stopy. Przez
załzawione oczy dostrzegł jedynie barwne wzory na bogatych strojach przybyłych. Kiedy atak kaszlu
minął, do uszu chłopca dotarło gniewne wołanie:
- Ty tam! Jesteś głuch, parobku?! Zajmij się końmi, mówię!
Randal zwrócił głowę w kierunku mówiącego i ujrzał młodzieńca starszego najwyżej o rok lub dwa, z
twarzą wykrzywioną grymasem pogardy. Młokos nosił pas, ostrogi i rycerski łańcuch; dłoń odziana w
ciężką rękawicę spoczywała na głowicy miecza.
„A więc tak dziś wygląda kwiat naszego rycerstwa - pomyślał Randal. - Sir Palamon miał rację, gdy mówił,
że cnoty rycerskie pędzą w dół jak lawina w górach".
Młodemu rycerzowi nie spodobało się taksujące spojrzenie, jakim obrzucił go Randal.
- Spójrz na mnie w ten sposób raz jeszcze, a wykłuję ci oczy. A teraz oporządź konie, a żywo! Ich wygoda
jest więcej warta niż twoje nędzne życie.
Randal odwrócił wzrok. Ująwszy konia za uzdę, czekał, aż jeździec stanie na ziemi. Swoje myśli musiał
zachować dla siebie. Stajenny Bazyliszka, ten sam, któremu Randal miał pomagać w stajni, przybiegł nie
wiadomo skąd i jął zginać się w pokłonach, wyrzucając z siebie trwożliwe pochlebstwa.
Mimo pokazu służalczości stajennego większa część pracy przypadła Randalowi. Młody czarodziej
odprowadził konie i oporządził je. Potem stajenny zlecił mu jeszcze rozścielenie świeżej słomy i
podsy-panie siana. Kiedy praca była skończona, słońce już niemal skryło się za horyzontem i Randal
musiał pomóc zawrzeć wrota prowadzące na podwórze.
Po zamknięciu i zaryglowaniu bramy zajazd przypominał raczej niedużą fortecę niż miejsce, gdzie
wędrowiec mógłby oczekiwać gościny. Mimo to nikt z gości nie narzekał: żaden uczciwy człowiek nie
podróżował po królestwie nocą. Starsi ludzie mawiali, że w dawnych czasach, kiedy żył jeszcze Wielki
Król, dzikie bestie nigdy nie wypuszczały się poza mroczne knieje, a człowiek z sakiewką u pasa mógł
samotnie przemierzyć kraj wszerz i wzdłuż, nie obawiając się rabusiów. Jeśli jednak było to prawdą, czasy
te bezpowrotnie minęły. Na obozowanie nocą pod gołym niebem decydował się tylko ktoś, kto nie miał
innego wyjścia, rozbójnik albo szaleniec.
Po zamknięciu bramy Randal poczłapał do kuchni, mieszczącej się z tyłu gospody. Od czasu gdy wyru-
10
szył do Tattinham jako wędrowny parobek, nigdy jeszcze nie wszedł do żadnego domu frontowymi
drzwiami. Kucharz odesłał go do szorowania garnków i misek i dopiero dwie godziny później Randal
otrzymał swój wieczorny posiłek: skromny ochłap przypalonego mięsa i pajdę gąbczastego chleba.
Przycupnąwszy w kącie przy kominie Randal tłumiąc obrzydzenie w mgnieniu oka pochłonął chleb i
mięso. Jak zwykle, kolacja znikła, zanim zdążył choć w części zaspokoić głód. W takich chwilach zawsze
tęsknie rozmyślał o posiłkach, jakie jadał w refektarzu szkoły. Wówczas, jak wszyscy uczniowie, zwykł
skarżyć się na niewyszukany i monotonny jadłospis, ale przynajmniej jedzenia było dość, by napełnić
nawet największe i najbardziej wygłodniałe brzuchy.
- Gdybym wówczas wiedział to, co wiem teraz... -westchnął cicho Randal i zamilkł pod morderczym
spojrzeniem kucharza.
Po kolacji Randal powlókł się sennie przez ciemne podwórze do stajni, w której zwykle sypiał. Choć dzień
był gorący, nagły podmuch nocnego wiatru przyprawił chłopca o drżenie. Jego żołądek wydawał głuche
pomruki, protestując przeciw drażnieniu go nazbyt skromnymi posiłkami. Randal ignorował to, skoro i tak
nie było sposobu, by zapełnić pustkę w jego brzuchu. W głowie chłopca kołatały się słowa,
wypowiedziane przez mistrza Madoca, kiedy Randal był jeszcze giermkiem, a życie czarodzieja jawiło mu
się jak cudowny sielankowy sen. „Będziesz głodny częściej niż syty -powiedział czarodziej - i więcej nocy
spędzisz na lodowatej ziemi niż pod bezpiecznym dachem".
11
„Madoc trafił w sedno" - przyznał Randal. Pochłonięty własnymi myślami nie zwracał uwagi na drogę. W
chwilę później odbił się od miękkiego ciała.
- A cóż to!?
Głos był znajomy, choć nieco bełkotliwy od nadmiaru trunków. Przed Randalem stał ów młody rycerz,
którego zdążył poznać wieczorem.
- Czy zdajesz sobie sprawę, że nadepnąłeś na palec osobie szlachetnie urodzonej?
„Cudownie - pomyślał Randal - marzyłem, by tak zakończyć dzień".
Chciał ominąć rycerza i skryć się w stajni, ale szlachcic miał ochotę na dłuższą pogawędkę.
- Połknąłeś język, zuchwały kmiotku? Przydałaby ci się lekcja pokory.
- Ja... Jest mi niezmiernie przykro, panie - wymamrotał Randal.
- Nie wątpię! - grzmiał rycerz. - Będzie ci jeszcze bardziej przykro, kiedy ci dam szkołę!
Randal zaczął bełkotać jakieś przeprosiny, ale w tejże chwili zza pleców dobiegł go głos drugiego rycerza.
- Co tu się dzieje, hę?
- Nic wielkiego - odparł pierwszy. - Mamy tu nieokrzesanego wieśniaka, którego trzeba nauczyć
manier.
- Ach tak! Odwróć się, kmiotku.
Randal poczuł mocne pchnięcie między łopatkami. Odwrócił się, by spojrzeć na mężczyznę, który go
uderzył. To był poważny błąd.
- Niedobrze, chłopcze - pierwszy rycerz cmoknął z niesmakiem. - Ośmielasz się odwracać plecami
do rycerza?
12
Randalem zakręciło kolejne potężne pchnięcie.
- Żadnych manier - westchnął przybyły. - Został ostrzeżony, a mimo to znowu pokazuje nam plecy.
Dajmy mu nauczkę.
Mówiąc to, wymierzył Randalowi policzek, od którego młodemu czarodziejowi pociemniało w oczach.
Poprzez szum w uszach Randal usłyszał trzeci głos, dołączający do pozostałych.
- A co my tu mamy?
- Brudne prosię, które nie wie, jak zachować się przed lepszymi od siebie.
- Skoro tak, to pora na lekcję ogłady.
Randal poczuł kolejne uderzenie, mocniejsze od poprzedniego - na tej dłoni były pierścienie. W półmroku
rozległ się obrzydliwy rechot. Ktoś mocnym kopniakiem podciął nogi Randala. Jednak były giermek
wiedział, jak upadać. Odruchowo podparł się obiema rękami i mocnym skrętem tułowia zerwał się na
równe nogi. W tej samej chwili spróbował umknąć w mrok, ale jeden z prześladowców chwycił go mocno
za koszulę i wciągnął z powrotem między rycerzy.
- Nie pozwoliłem ci odejść, chłopcze.
Randal zatoczył się, pchnięty wprost przed młodego szlachcica. Z trudem utrzymał równowagę. W głowie
wciąż szumiało mu od ciosów.
- Nie tak wygląda ukłon, głupcze - warknął rycerz.
Randal spuścił głowę, ale jego pięści były kurczowo zaciśnięte. Gdybyż tylko mógł użyć swoich
umiejętności... „Nie musiałbym nawet wyczarowywać pioruna. Jeden błysk i grzmot, a ci tak zwani
rycerze uciekaliby niczym zające. Dałem jednak słowo".
13
Cios jednego z oprawców niemal zwalił Randala z nóg. Chłopak zacisnął pięści mocniej. Ból dłoni
odwracał uwagę od piekącej twarzy i pomagał znieść upokorzenie. Wtedy inny rycerz uderzył tak mocno,
że ogłuszonemu Randalowi łzy zakręciły się w oczach. „Mógłbym mu oddać - myślał chłopiec poprzez
szum w głowie. - Nie zakazano mi walczyć, a tylko używać stali. Jeśli jednak uderzę go, jego kompani
najpewniej zatłuką mnie na śmierć". Podkuty but spadł na jego kolano i tym razem Randal runął na
ziemię. Zwinął się w kłębek w złudnej nadziei, że w ten sposób lepiej ochroni się przed razami
rozochoconych rycerzy. Ciosy jednak nie spadły, a zamiast tego w ciemności rozległ się stanowczy okrzyk.
- Puśćcie go!
„Słyszałem już gdzieś ten głos" - pomyślał Randal. Najwyraźniej jego oprawcom także nie był on obcy.
Chłopiec poczuł, że rycerze odstępują od niego, po czym usłyszał jednego z nich - tego, który rozpoczął
haniebną zabawę - pytającego szorstkim głosem:
- Kim jesteś, że masz czelność mi rozkazywać?
- Jestem Sir Walter z Doun - odparł przybyły. -Kto pyta?
- Sir Reginald z Wysokich Pustkowi - odburknął młody rycerz, cofając się niechętnie niczym pies
odstępujący ofiary w obecności przywódcy stada. - Słyszałem o tobie, panie.
„I ja także" - pomyślał z rozpaczą Randal, wciąż leżąc na ziemi i wciskając głowę między kolana. Kuzyn
Walter był ostatnią osobą w Breslandii, jaką chciałby
14
teraz ujrzeć. Wolałby już zostać pobity do nieprzytomności przez Reginalda i jego kompanię.
- I ja słyszałem o tobie, panie.
W głosie Waltera, wygłaszającego to kurtuazyjne zdanie, pobrzmiewała twarda nieustępliwość. Nastąpiła
chwila kłopotliwego milczenia. Przerwał je głos jednego z podpitych rycerzy.
- Ten kmiot nie jest wart, bym brudził sobie o niego buty. Wracam do środka.
Odgłos oddalających się kroków powiedział Ran-dalowi, że reszta prześladowców także odeszła. Nad
głową usłyszał uspokajający głos Waltera.
- Już dobrze, chłopcze. Poszli sobie. Jesteś ranny?
Randal potrząsnął wciśniętą między kolana głową.
Pozostawał skulony na ziemi w nadziei, że kuzyn obroniwszy go pójdzie swoją drogą. Ale nie... Lord Alyen
i Sir Palamon mawiali, że prawdziwy rycerz bierze skrzywdzonych pod swoją opiekę, a Walter
niezawodnie zamierzał zasłużyć na to szlachetne miano.
- Pokaż mi twarz, chłopcze. Czy to krew?
Randal kręcił głową, unikając wzroku kuzyna.
- Nic mi nie jest, panie - wymamrotał.
Nagle pojął, że Walter nie zostawi go leżącego na zimnej ziemi. Spróbował wstać, ale gdy się
wyprostował, ugięła się pod nim noga. Cios w kolano okazał się skuteczniejszy, niż Randal przypuszczał.
Nim upadł, silne ramię objęło go i podtrzymało. Pod lnianą szatą i grubą kolczugą dały się wyczuć mocne
węzły mięśni. Przez ostatnie trzy lata Walter przemienił się z długorękiego niedorostka w dojrzałego
dwudziestoletniego mężczyznę. Randal spojrzał
16
w bok, wciąż mając nadzieję, że pozostanie nierozpoznany.
- Chodź - powiedział Walter - pomogę ci.
Ujął chłopca mocniej i razem zaczęli kuśtykać w stronę oświetlonej gospody. Randal mamrotał coś, co
miało brzmieć jak podziękowania. Kiedy opuszczał Doun, miał dwanaście lat i jego młodzieńczy głos nie
był jeszcze ostatecznie wykształcony. Może Walter nie pamięta go na tyle, by rozpoznać po akcencie.
Jednak Walter zawsze był bystry. Zatrzymał się, a uprzejmość w jego głosie ustąpiła przed czystym
zdumieniem.
- Jak masz na imię, chłopcze?
„Czarodziej mówi tylko prawdę - pomyślał z rozpaczą Randal. - Łgarstwa i zaklęcia nigdy nie wychodzą z
tych samych ust".
- Czemu milczysz? Odpowiedz mi - powiedział Walter tym razem ostrzejszym tonem. - Jak masz na
imię?
- Randal - wyszeptał Randal i zebrawszy się w sobie dodał głośniej: - Randal z Doun, kuzynie.
Rozdział II
Giermek
Randal siedział na podłodze w niewielkiej izbie, wynajętej na noc przez Waltera. Młody czarodziej
przyciskał wilgotny skrawek płótna do rozciętego policzka i spoglądał na przechadzającego się w
zamyśleniu kuzyna.
- Kiedy zdążyłeś przyjechać? - spytał Randal.
Wrzucił skrwawioną szmatkę do stojącej przed nim
drewnianej misy, ujął czysty skrawek płótna i umoczywszy go w kubku z wodą, przycisnął do policzka.
- Przybyłem po zmroku - odrzekł Walter. - Musieli otwierać dla mnie bramę. Kiedy skończyłem
oporządzać konie, doszły mnie odgłosy bójki na podwórzu.
Walter usiadł na guzowatym sienniku, służącym za jedyny w pokoju materac, i wyciągnął nogi przed
siebie. Wątły płomyk łojowej świeczki oświetlał jego twarz migotliwym blaskiem. Wcześniej, gdy tylko
zamknął drzwi za sobą i Randalem, ściągnął z siebie rycerską szatę, ozdobioną rodowym herbem - takim
samym, jaki widniał na jego tarczy. Była to zielona sosna na czerwono-złotym polu, podzielonym linią
18
biegnącą od prawego ramienia do lewego biodra. Zdjąwszy płaszcz, Walter pozbył się jeszcze kolczugi i
grubej ochronnej kurty. Teraz siedział ubrany jedynie w jasną płócienną koszulę, po długiej podróży
niemal tak przepoconą i brudną jak koszula Randala.
„Zapewne wędruje nie od wczoraj" - pomyślał Randal, a następne słowa Waltera potwierdziły to
spostrzeżenie.
- Jadę do Tattinham - rzekł Walter. - Będę walczył w turnieju.
Randal nie był zaskoczony. Jeszcze zanim opuścił Doun, by stać się czarodziejem, domyślał się, że Walter
zacznie brać udział w turniejach, kiedy tylko uzyska zezwolenie lorda Alyena. Gdyby pozostał w zamku
bez zajęcia, to przy swoim nieposkromionym temperamencie niewątpliwie stałby się niespokojny i
uciążliwy dla otoczenia. Wysłanie go na turniejową wędrówkę było decyzją ryzykowną, ale na dłuższą
metę zdecydowanie korzystniejszą dla wszystkich. Zresztą taki przebieg wydarzeń nie był niczym
wyjątkowym - Randal niechybnie zrobiłby to samo, gdyby zamiast zostać czarodziejem wybrał drogę, jaką
podążył jego kuzyn.
- Od dawna jesteś w podróży? - zapytał Randal.
Walter oparł dłonie na udach i pokiwał głową.
- Pasowano mnie w ubiegłym roku. Najpierw towarzyszył mi Sir Palamon, ale teraz jestem zdany
na siebie.
Walter urwał i wbił w Randala penetrujące spojrzenie.
- Zresztą nieważne, co ja tu robię. Pytanie, mój kuzynie, brzmi: skąd ty się tutaj wziąłeś?
19
Randal cisnął kolejną szmatkę do miski i obojętnie wzruszył ramionami.
- To długa opowieść.
- Nie spodziewałem się, że będzie krótka - odparł oschle Walter - ale chętnie jej wysłucham, skoro
i tak nie mam nic lepszego do roboty. Długo już tak żyjesz?
- Pracując na siebie? Od wiosny. Przedtem byłem w Tarnsbergu. Uczyłem się w Szkole
Czarodziejów.
- Domyślam się, że zabrał cię tam ten wędrowny magik. Jakże on się nazywał...?
- Czarodziej - poprawił Randal. - Madoc jest czarodziejem, nie magikiem. Tak, opuściłem Doun
razem z mistrzem Madokiem.
- Tak też powiedział ojciec.
Walter odchylił się do tyłu z uśmiechem.
- Sir Palamon i Sir Iohan byli rozjuszeni jak nigdy! Siedzieli już na koniach, gotowi do pościgu.
Strażnik, który cię widział i nie zatrzymał, trząsł się przed nimi jak galareta.
- I co się stało? - spytał Randal.
- Nic wielkiego - Walter wzruszył ramionami. -Ojciec wezwał ich do siebie. Po rozmowie Sir
Palamon i Sir Iohan odesłali wierzchowce do stajni i odtąd nie wspominali o tobie ani słowem.
„Madoc twierdził, że rozmawiał o mnie z lordem Alyenem - przypomniał sobie Randal. - To musiała być
ciekawa rozmowa".
Tymczasem Waltera nagle opuściła wesołość.
- Nie powinieneś był odchodzić bez pożegnania, przynajmniej ze mną. Wiesz, że nie zdradziłbym
nic nikomu.
20
Randal odwrócił głowę i wbił wzrok w kubek z wodą.
- Nie wierzyłem, że mnie zrozumiesz.
Walter milczał. Po chwili kłopotliwą ciszę przerwało głośne pukanie do drzwi.
- Nareszcie kolacja - powiedział Walter z wyraźną ulgą. - Jesteś głodny?
Randal skwapliwie pokiwał głową. Walter wstał, podszedł do drzwi i otworzył je. Za progiem leżała
drewniana taca, a na niej duży plaster smażonego mięsa i bochen chleba. Obok tacy spoczywał skórzany
bukłak pełen wody.
Walter ujął nóż, podzielił mięso na równe części i podał porcję Randalowi. Chłopiec poczuł wdzięczność
za kuchenne resztki, jakie dostał wcześniej -gdyby nie zaspokoił nimi pierwszego głodu, zapewne
narobiłby sobie wstydu przed kuzynem, rzucając się na jedzenie niczym wygłodniałe zwierzę.
- No dobrze - powiedział Walter, strzepując okruchy z koszuli, kiedy kolacja znikła już z tacy -
opowiedz mi o Tarnsbergu.
Przez dłuższą chwilę Randal milczał. Jak opisać szkołę komuś, kto nigdy nie uczył się magii? Walter nigdy
nie zdoła pojąć gorzkiej frustracji ucznia czarodzieja, kiedy najprostsze zaklęcie po raz setny gaśnie w
powietrzu bez żadnego efektu. Nie zrozumie też upajającej radości, jaką daje po raz pierwszy prawidłowo
skonstruowany skomplikowany czar.
- To miasto na zachodnim wybrzeżu - powiedział wreszcie, nie podnosząc wzroku. - Studiowałem
tam magię.
- Przez trzy lata? - spytał Walter.
21
Randal skinął głową. Czuł na sobie ciekawskie spojrzenie kuzyna i następne pytanie nie zaskoczyło go.
- Pokażesz mi coś?
- Coś z magii?
-Tak.
Randal potrząsnął głową.
- Nie mogę.
- Jak to nie możesz? Byłeś tam trzy lata i niczego się nie nauczyłeś?
- Nauczyłem się więcej, niżbym chciał - odparł smutno Randal. - Kiedyś opowiem ci o tym, ale nie
dzisiaj.
Mimo woli wzdrygnął się. Wspomnienie chwili, kiedy po raz ostatni używał magii - w komnacie Laerga
pełnej wyjących demonów, łaknących krwi czarodzieja - wystarczyło, by momentalnie zaschło mu w
ustach. Sięgnął po bukłak z wodą i poczuł na nadgarstku stalowy uścisk Waltera. Nie opierał się, gdy
kuzyn odwracał jego dłoń wewnętrzną stroną do góry.
- Całkiem spora blizna - zauważył Walter po chwili. - Skąd ją masz?
- Złapałem niewłaściwy koniec miecza.
Walter nieoczekiwanie wybuchnął gromkim śmiechem.
- A jakże! Po latach nauki u Sir Palamona! A to dobre, Randy... Złapałeś niewłaściwy ko...
Urwał nagle, a uśmiech momentalnie znikł z jego twarzy. Walter wpatrywał się uważnie w czerwoną
pręgę na dłoni Randala.
- Nie żartujesz, prawda? - powiedział cicho. - To nie jest stara rana. Chciałbyś o tym porozmawiać?
22
- Nie - uciął Randal.
- Randal... - głos Waltera stał się niemal uroczysty - cokolwiek się zdarzyło, wciąż należysz do
rodziny. Czy jest ktoś, kogo mam za to zabić?
- Nie - powtórzył Randal.
Gwałtownym szarpnięciem uwolnił swoją rękę i zacisnął pięść, by ukryć bliznę.
- On już nie żyje.
Walter posłał mu przeciągłe uważne spojrzenie.
- Rozumiem - powiedział wreszcie. - A ty? Masz jakiś cel, czy po prostu szwendasz się tu i tam?
Przynajmniej na to pytanie Randal mógł odpowiedzieć.
- Idę do Tattinham, a potem czeka mnie jeszcze dzień marszu przez góry. Mieszka tam ktoś, kogo
muszę znaleźć.
- Wspaniale! - Walter wyglądał na szczerze uradowanego. - Przez kilka dni możemy podróżować
razem.
Randal przesunął palcem po ranie na policzku i zerknął na kuzyna powątpiewająco.
- Czy zamierzasz jechać z tymi... z resztą rycerzy?
- Owszem, czemu nie. Tak będzie bezpieczniej. Czemu...? Ach, rozumiem! - Walter zmarszczył
czoło. - Powiemy im, że jesteś moim giermkiem. Nie rozpoznają w tobie parobka, którego bili w nocy.
- Zapewne nie - przyznał Randal.
„Ponadto - dodał w myśli - w głowie tego durnia Reginalda i jego towarzyszy nigdy nie powstałoby tak
skomplikowane skojarzenie".
- Nie zamierzam kłamać - powiedział głośno. - Jestem wędrownym czarodziejem, nawet jeśli nie
mogę
23
posługiwać się magią, a czarodziej może mówić tylko prawdę.
- Nie proszę cię, być kłamał - rzekł nieco urażony Walter. - Ostatecznie, mój drogi kuzynie, ja
również będę ręczył za ciebie swoim słowem. Będziesz odziany w moje barwy, będziesz jechał na moim
rezerwowym koniu, dbał o mój rynsztunek, pomagał i służył mi. Oznacza to ni mniej, ni więcej, że
będziesz moim giermkiem... Chyba że zapomniałeś...
- Nie zapomniałem - wpadł mu w słowo Randal, po czym z westchnieniem oparł się o ścianę.
- Znakomicie.
Walter wstał i zdmuchnął świeczkę. W izdebce zapanowała nieprzenikniona ciemność, jeśli nie liczyć
wątłych pasemek księżycowego światła, wdzierających się do wnętrza przez szpary w okiennicach.
- W takim razie życzę ci dobrej nocy. Obudź mnie o świcie.
Przeraźliwe pianie koguta obudziło Randala na krótko przed wschodem słońca. Chłopiec wstał i rozchylił
okiennice, wpuszczając do pokoiku szare światło poranka. Odziawszy się, okrył codzienne ubranie
zapasowym płaszczem Waltera, po czym obudził kuzyna, dokładnie w chwili, gdy słońce wyłoniło się zza
horyzontu.
- Cóż, giermku - rzekł Walter, przypasując miecz - wyruszamy na szlak. Wierz mi, dobrze jest mieć
obok siebie znajomą twarz.
Rycerz uśmiechnął się szeroko.
24
- Miejmy nadzieję, że nie okaże się zbyt znajoma -odparł Randal. - Sir Reginald nie będzie
uszczęśliwiony, jeśli mnie rozpozna.
- Zostaw go mnie - powiedział Walter. - Rób, co do ciebie należy, i schodź mu z drogi.
Wbrew obawom Randala żaden z rycerzy zebranych w izbie jadalnej - Sir Philip, Sir Louis ani Sir Reginald -
nie rozpoznał w nim zmaltretowanego parobka. W świetle dziennym cała trójka wyglądała dość
zwyczajnie. Rycerze nie przypominali rankiem podłych indywiduów, które pobiły go poprzedniego
wieczora. Sir Philip, najmłodszy z całej grupy, miał wymalowany na twarzy wyraz niepohamowanego
entuzjazmu. „Byle do przodu - osądził Randal - i żadnej własnej myśli". Sir Louis był najstarszy, miał
nalaną twarz, a jego rozłożyste ciężkie ciało wykazywało pierwsze znamiona otyłości. Sir Reginald był
najwyższy i najpotężniejszy. Randal uznał, że w uczciwej walce rycerz ten mógłby być przeciwnikiem
godnym Waltera.
Rycerze nie zwrócili najmniejszej uwagi na rozcięty policzek Randala i sińce na jego twarzy. Witając
Waltera, zdawali się nie zauważać towarzyszącego mu młodzieńca: giermek, podobnie jak każdy sługa,
był dla nich zaledwie częścią krajobrazu.
Niebawem pięciu podróżnych dosiadło swych wierzchowców i wyruszyło w drogę. W ostrych
promieniach słońca szybko znikały wilgotne plamy na ja-snożółtym kurzu gościńca oraz błyszczące w
trawie krople rosy. U podnóża wschodnich gór powietrze nigdy nie było jednak zbyt ciepłe. Ze stoków
spływała
25
chłodna bryza, wichrząc włosy jeźdźców i budząc falujący szmer w koronach drzew.
Randal siedział na końskim grzbiecie po raz pierwszy od trzech lat. Z zamku Doun odszedł piechotą i od
tamtej pory podróżował wyłącznie w ten sposób. Dobrze wiedział, że nie poradziłby sobie z wielkim,
umięśnionym bojowym rumakiem Waltera. Na szczęście zapasowy koń kuzyna był niedużym łagodnym
wierzchowcem o płynnym kroku, nie przeznaczonym do udziału w bitwach. Randal nie bez zdumienia
odkrył, że choć jego głowa zapomniała już wszystko, czego w dzieciństwie nauczył się o jeździe konnej,
ciało pamiętało zasady. Szybko przywykł do dziarskiego kroku swojego wierzchowca i całkowicie
odprężony rozkoszował się poranną przejażdżką. Szczęście nareszcie uśmiechnęło się do niego: pogoda
była piękna, towarzystwo kuzyna zapewniało poczucie bezpieczeństwa, a podróżując konno Randal mógł
mieć pewność, że spotkanie z Balpeshem - i odzyskanie daru magii - nastąpi znacznie szybciej, niż dotąd
przypuszczał.
Po pewnym czasie Walter odłączył się od grupy rycerzy i zrównał się z jadącym z tyłu Randalem.
- Jesteś dziś osobliwie milczący - powiedział po kilku minutach. - Czy coś się stało? Dzień jest taki
piękny.
- Wiem - westchnął Randal. - Ja tylko... Nie umiem ci tego wyjaśnić.
Walter popatrzył na kuzyna na wpół drwiąco.
- Ostatnio często to powtarzasz.
Randal wzruszył ramionami.
- Zycie jest bardziej skomplikowane, niż przypuszczałem.
26
- Tego też nauczyłeś się w Tarnsbergu?
Zadane żartem pytanie uderzyło mocniej, niż zamierzał Walter. Randal pomyślał o Laergu, który w oczach
każdego ucznia zdawał się ideałem mistrza i nauczyciela, a którego obłąkańcze czyny omal nie
doprowadziły do upadku szkoły. Chłopiec powoli odwrócił się do kuzyna.
- Tak - powiedział bez uśmiechu - można powiedzieć, że nauczyłem się tego w Tarnsbergu.
Walter zrezygnował z dalszych prób rozweselenia kuzyna. Tuż przed południem grupa dogoniła
samotnego rycerza, również zmierzającego w stronę Tat-tinham. Kiedy odległość zmalała na tyle, że
można już było rozpoznać herb na tarczy jeźdźca, Walter spiął konia ostrogami i popędził naprzód z
okrzykiem:
- Hej! Sir Gilliamie!
Rycerz zatrzymał i zawrócił konia.
- Co za spotkanie, Sir Walterze! - odkrzyknął, spostrzegłszy przybysza.
Po chwili obaj pogrążyli się w przyjaznej pogawędce. Gdy dołączyła do nich reszta grupy, Walter
przedstawił swojego znajomego pozostałym rycerzom.
- To jest Sir Gilliam z Hernefeld, o którego czynach zapewne niektórzy z was już słyszeli. Widziałem
go, potykającego się z innymi i sam walczyłem u jego boku. Zaiste trudno o męża dzielniejszego i bardziej
rycerskiego niż on.
Sir Gilliam okazał się młodym ciemnowłosym mężczyzną, mniej więcej w wieku Waltera. Jego twarz
zdobiły imponująco gęste jak na dwudziestolatka wą-
27
sy. Nie schodząc z siodła, Gilłiam pokłonił się Sir Re-ginaldowi i jego towarzyszom.
- Po tak długim czasie na szlaku dobrze jest wreszcie spotkać przyjaciół. Zaczynałem się obawiać,
że jestem jedynym wojownikiem udającym się na turniej w tej odludnej okolicy.
Rycerze jechali w milczeniu, z rzadka tylko wymieniając zdawkowe uwagi. Późnym popołudniem dotarli
do miejsca, skąd droga opadała w dół, aż do wijącej się w oddali linii drzew.
- Rzeka Lubac - powiedział Sir Reginald, wskazując na wodę połyskującą między drzewami.
Wśród kompanów swojej rangi młody rycerz zdawał się całkiem przyjemnym towarzyszem podróży, ale
Randal nie zapomniał jego aroganckich odzywek i ciosów spadających na głowę parobka w mroku
podwórza gospody.
- Powiedziano mi, że jest tu bród - ciągnął rycerz - i karczma jakieś dwie godziny jazdy dalej.
Rycerze popędzili swoje konie, a Randal podążył za nimi. Niebawem cała grupa dotarła do brzegu niezbyt
szerokiej rzeki, płynącej bystrym nurtem wśród wysmukłych topoli. Tam gdzie kończyła się droga, rzeka
była na tyle płytka, by po jej kamienistym dnie mogły przejeżdżać wozy i konie. Bród był szeroki, a prąd w
tym miejscu leniwy, ale spojrzawszy w dół strumienia, Randal ujrzał spienione fale, spiętrzone nad
ukrytymi pod wodą skałami.
Sir Philip popędził konia i po chwili był już na drugim brzegu. Bród okazał się płytki: woda nie sięgnęła
nawet strzemion. Rycerz zatrzymał się, zatoczył
28
sy. Nie schodząc z siodła, Giłliam pokłonił się Sir Re-ginaldowi i jego towarzyszom.
- Po tak długim czasie na szlaku dobrze jest wreszcie spotkać przyjaciół. Zaczynałem się obawiać,
że jestem jedynym wojownikiem udającym się na turniej w tej odludnej okolicy.
Rycerze jechali w milczeniu, z rzadka tylko wymieniając zdawkowe uwagi. Późnym popołudniem dotarli
do miejsca, skąd droga opadała w dół, aż do wijącej się w oddali linii drzew.
- Rzeka Lubac - powiedział Sir Reginald, wskazując na wodę połyskującą między drzewami.
Wśród kompanów swojej rangi młody rycerz zdawał się całkiem przyjemnym towarzyszem podróży, ale
Randal nie zapomniał jego aroganckich odzywek i ciosów spadających na głowę parobka w mroku
podwórza gospody.
- Powiedziano mi, że jest tu bród - ciągnął rycerz - i karczma jakieś dwie godziny jazdy dalej.
Rycerze popędzili swoje konie, a Randal podążył za nimi. Niebawem cała grupa dotarła do brzegu niezbyt
szerokiej rzeki, płynącej bystrym nurtem wśród wysmukłych topoli. Tam gdzie kończyła się droga, rzeka
była na tyle płytka, by po jej kamienistym dnie mogły przejeżdżać wozy i konie. Bród był szeroki, a prąd w
tym miejscu leniwy, ale spojrzawszy w dół strumienia, Randal ujrzał spienione fale, spiętrzone nad
ukrytymi pod wodą skałami.
Sir Philip popędził konia i po chwili był już na drugim brzegu. Bród okazał się płytki: woda nie sięgnęła
nawet strzemion. Rycerz zatrzymał się, zatoczył
28
koniem, jakby za czymś się rozglądając, po czym pochylił się nisko ku ziemi. Po chwili wyprostował się i
ponaglił gestem resztę kompanii.
Rycerze, dotąd obserwujący w zadziwieniu poczynania Sir Philipa, teraz jak na komendę spięli konie
ostrogami i ruszyli przez wodę. Walter pierwszy dotarł na drugi brzeg.
- Co tu znalazłeś, sir? - zawołał wesoło.
- Intrygującą tajemnicę - odparł rycerz - a zarazem szansę na rozrywkę.
Powiódł ręką dookoła.
- Czy mówią ci coś te ślady?
Walter omiótł okolicę przenikliwym spojrzeniem doświadczonego myśliwego. Randal pamiętał skupioną
minę kuzyna jeszcze z chłopięcych czasów, kiedy razem dla zabawy tropili dzika lub jelenia.
- Rozegrała się tu mała bitwa - rzekł Walter. - Nie dalej jak dzień temu. Trzej jeźdźcy wpadli w
zasadzkę. Zaatakowano ich z obu stron.
Rycerz wskazał na plamy wygniecionej trawy po obu stronach drogi.
- Spójrzcie, tam napastnicy czekali na swe ofiary. Tropy koni ciągną się tylko dotąd, ale tutaj -
wyciągnął palec - zbaczają z drogi i prowadzą w stronę lasu.
Randal słuchał uważnie, nie mając najmniejszych wątpliwości, że jego kuzyn nie myli się. Dobrze pamiętał
wędrownych kupców, którzy przyjechali do Bazyliszka od strony Cingestoun. Kupcy jechali konno, a
karawanę eskortował uzbrojony strażnik. W dalszą drogę ruszyli wczoraj o świcie, by zdążyć na targ
29
w Tattinham. Wyglądało na to, że nie dotarli zbyt daleko.
- Co teraz? - spytał Sir Reginald. - Jedziemy dalej?
- I zrezygnujemy z szansy na chwalebny czyn i sławę? - oburzył się Sir Philip. - Oczywiście, że nie!
Sir Gilliam myślał bardziej praktycznie.
- Ilu ich jest?
- Nie więcej niż tuzin - odparł Walter. - Wszyscy idą pieszo.
- Zatem poszukajmy ich. Byle nie za długo: wolałbym, by zmrok nie zaskoczył nas w lesie.
- Jeśli od najbliższej gospody dzielą nas dwie godziny jazdy, to mamy czas - zauważył Walter.
Gilliam szybko skinął głową.
- Ruszajmy więc.
Mały oddziałek zawrócił konie i zniknął w lesie po lewej stronie drogi. Rycerze przypięli tarcze do ramion,
a w dłoniach dzierżyli nagie miecze. Posuwali się naprzód najciszej, jak mogli, klucząc między czarnymi
potężnymi dębami. W cieniu rozpościerającej się powyżej gęstwy konarów i gałęzi było znacznie
chłodniej niż na otwartej przestrzeni. Randal, jadący tuż obok kuzyna, nie wiedział, czy szczęka zębami z
zimna, czy z powodu przejmującego go niepokoju. Wyczuwał coś groźnego w tym lesie.
- Walter... - szepnął drżącym głosem.
- Co takiego.
„Jak mu to wyjaśnić?" - zastanawiał się Randal.
- Nic - rzekł po dłuższej chwili.
Las stawał się coraz gęstszy i ciemniejszy. Wkrótce Randal usłyszał odległe hałasy: ochrypłe okrzyki
30
i śmiech, miarowy łoskot siekiery, rozłupującej drewniany kloc i trzaskanie dużego ogniska. Niebawem
rycerze stanęli na krawędzi sporego obozowiska. Jak dotąd zdawało się, że nikt nie spostrzegł intruzów.
- Wygląda na to, że ktoś się dobrze bawi - zauważył półgłosem Sir Louis. - Czyżby nie wystawili warty?
Kilka chwil później Randal pojął, czemu rycerze nie natknęli się na wartowników. Spomiędzy gęsto
rozstawionych drzew dojrzał polanę, a na niej grupę mężczyzn o nieokrzesanym wyglądzie. Większość
popijała tęgo ze sporej baryłki, ułożonej na dwóch kłodach. Niektórzy leżeli już między drzewami, tam
gdzie zmorzył ich sen. Reszta siedziała wokół ogniska, przerzucając się żartami i śpiewając sprośne
piosenki.
Na skraju polany, przywiązane do zwalonego pnia, stały trzy konie. Dwa skryły się w cieniu, ale trzeciego
oświetlała migotliwa smuga słonecznego światła, z trudem przedzierająca się przez korony drzew. Randal
rozpoznał wierzchowca jednego z kupców, którzy wyruszyli z Bazyliszka poprzedniego dnia o świcie.
Zwierzęta ryły ziemię kopytami i parskały nerwowo, najwyraźniej zaniepokojone sąsiedztwem tego, co
wisiało nieopodal na drzewie. Zrazu Randal nie mógł rozpoznać dziwnego pakunku, ale po chwili
przedmiot zako-łysał się na wietrze i z wolna obrócił dookoła.
To było ciało strażnika karawany.
Rozdział IV
Noc w gospodzie
Randal odwrócił głowę i zamknął oczy. Tuż obok rozległ się szept Sir Gilliama:
- Eskorta musiała się bronić.
Sir Reginald mruknął coś potakująco. Randal otworzył oczy. Teraz, gdy wiedział już, za kim się rozglądać,
dostrzegł także kupców. Dwaj mężczyźni leżeli spętani na ziemi. Zdarto z nich bogate szaty,
pozostawiając tylko koszule, pokryte teraz kurzem i krwią. Zarośnięty drab pochylał się nad nimi,
poszturchując nożem i śmiejąc się z ich gwałtownych podrygów.
- Zdaje się, że wzięli jeńców - ciągnął Sir Gilliam. -Jeśli ich ocalimy, może dostaniemy nagrodę?
Walter przemówił po raz pierwszy od chwili, gdy dotarli do obozowiska.
- Z nagrodą czy bez, musimy im pomóc. Reginald, Louis, okrążcie polanę i dopilnujcie, by żaden z
bandytów nie zdołał umknąć.
Urwał na moment i po krótkim namyśle podjął:
- Randal, zostań tutaj i trzymaj mego wierzchowca z dala od bitwy. To nie jest rumak bojowy i
może
32
wpaść w panikę. Philip i Gilliam, szarżujemy na mój znak.
Dla młodego czarodzieja zakaz stosowania magii był teraz podwójnie dotkliwy. Randal wyobrażał sobie
panikę, jaką zasiałby wśród rzezimieszków, wyczarowując kulę ognia i zapobiegając tym samym
przelewowi krwi. Tymczasem, skryty wśród drzew, mógł tylko czekać na wynik walki. Ciche szelesty,
trzaski i pobrzękiwanie uprzęży świadczyły o tym, że Walter i pozostali rycerze przesuwali się na
najkorzystniejsze pozycje.
Nagle dał się słyszeć donośny okrzyk Waltera:
- Do ataku!
Rycerze wypadli na polanę ze wzniesionymi mieczami, budząc popłoch wśród rabusiów. Zaskoczeni
złoczyńcy rozpierzchli się na wszystkie strony, rozglądając się za porzuconą w czasie hulanki bronią.
Większość uzbrojona była w miecze i krótkie włócznie, ale niektórzy dzierżyli tylko noże i drewniane pałki
- marny oręż przeciwko pięciu zaprawionym w bojach jeźdźcom w stalowych kolczugach.
Natarciu przewodził Sir Philip, jak zawsze żądny czynów i chwały. Jeden z rozbójników zamachnął się nań
halabardą. Trafiony w pierś rycerz grzmotnął ciężko o ziemię, natychmiast znikając w ciżbie rozjuszonych
drabów.
Wstrzymując oddech Randal przeniósł wzrok na Waltera, który w tej samej chwili zeskoczył z konia i
podbiegł tam, gdzie upadł jego towarzysz. Młodzieniec zasłonił pierś tarczą i śmiało natarł na zbójów. Po
jego lewej stronie stanął Sir Gilliam. Długie miecze
33
wojowników wznosiły się i opadały, wyrąbując drogę do rannego Sir Philipa.
Tymczasem Sir Reginald i Sir Louis zatoczyli koło wokół polany i zaatakowali z drugiej strony. Za każdym
błyśnięciem klingi jeden z bandytów padał na ziemię.
Rumak Sir Philipa zdołał wyrwać się z zamętu i pocwałował w knieję. Randal zastąpił mu drogę, a gdy
oszalałe z podniecenia zwierzę spróbowało przemknąć obok, gwałtownie wychylił się z siodła, chwytając
wodze. Po chwili koń został osadzony w miejscu i uspokojony. Randal wjechał na polanę, by wyprowadzić
stamtąd porzucone rumaki Waltera i Gilliama. Mimo grożącego niebezpieczeństwa chłopiec uśmiechał
się ironicznie. „Nie mogę walczyć - myślał - i nie mogę użyć magii, ale mogę przynajmniej dopilnować
koni".
Odprowadziwszy konie na bezpieczną odległość, zdał sobie sprawę, że zgiełk walki ucichł. Obejrzał się i
spostrzegł, że na polanie o własnych siłach stali już tylko rycerze. Obóz usiany był martwymi ciałami
zbójców. Sir Reginald podprowadził swojego rumaka do miejsca, gdzie Walter i Sir Louis klęczeli nad
rannym Sir Philipem.
- Co za głupcy - rzekł Sir Reginald, tocząc kpiącym wzrokiem po pobojowisku - powinni byli
rozproszyć siły i zaczekać na nas wśród drzew.
- To by im nie pomogło - odparł Sir Philip ze słabym uśmiechem. - Rozgromilibyśmy ich tak czy
owak.
Rycerz zakaszlał i obrócił się na bok, próbując się podnieść. Walter i Sir Louis pomogli mu stanąć na
nogach.
34
- Jesteś ranny? - spytał Sir Louis.
- Siniec lub dwa - Sir Philip wzruszył ramionami -nic poważnego.
Ciężko dysząc, rycerz nachylił się i oparł dłonie na kolanach.
- Kolczuga zatrzymała większość ciosów - dodał po chwili.
Sir Philip wyprostował się, podszedł do leżącego nieopodal ciała i obrócił je na plecy. Randal rozpoznał
bandytę, który wcześniej zabawiał się dręczeniem spętanych kupców.
- Zapłacił za swoją niegodziwość - powiedział rycerz.
Walter podszedł do leżących na ziemi jeńców, a pozostali rycerze zajęli się przeszukiwaniem obozowiska.
Randal stał na skraju polany, wciąż trzymając konie.
Wszędzie wokół walały się pokrwawione ciała. Randal westchnął i spojrzał ku niebu. Jak wszystkie
wydarzenia ostatnich kilku dni, krwawa potyczka w lesie utwierdziła go tylko w przekonaniu, że już nie
zdoła pokonać przepaści dzielącej go od życia, które niegdyś było jego życiem, a które porzucił w pogoni
za magią.
Kiedyś zapewne tak jak Sir Philip uznałby bez wahania, że bandyci dostali to, na co zasłużyli. Teraz już nic
nie wydawało się tak proste. Nawet ze swojego oddalonego miejsca widział wyraźnie, że pokonani
odziani byli w żałosne wystrzępione łachmany, a ich wychudzone ciała świadczyły o przebytym długim
okresie przymusowego postu. „Nie mieli szans przeciw rycerzom w zbrojach" - myślał Randal.
35
Młody czarodziej potrząsnął głową. „Gdybym przybył tu sam - uświadomił sobie - prawdopodobnie
byłbym już martwy. Walter nie roni łez nad watahą bandytów".
Walter tymczasem przeciął powrozy krępujące kupców i teraz podawał im wodę. Jeńcy byli posiniaczeni,
ale żyli. Być może, zbójcy uznali, że okażą się warci okupu. Spomiędzy drzew wyszli Sir Reginald i Sir Louis,
dźwigając ciężką skrzynię.
- To wszystko, co mieli rabusie - powiedział Sir Reginald. - Ruszajmy w drogę.
- Nie - sprzeciwił się Walter. Spojrzał na wiszące na drzewie ciało strażnika i dodał: - Mamy do
spełnienia jeszcze jeden obowiązek.
- Nie możemy teraz kopać mogiły - zaprotestował Sir Reginald. - Nie, jeśli mamy zdążyć do
gospody przed zmrokiem.
- To był uczciwy człowiek i należy mu się godziwy pochówek - odparł twardo Walter i Sir Reginald
zamilkł.
Jak się okazało, zadanie wykopania grobu przypadło Randalowi. Poczucie godności nie pozwalało
rycerzom na dotykanie szpadla, skoro mieli do dyspozycji sługę pośledniejszego stanu. Po pogrzebie cała
grupa, w tym dwóch uwolnionych kupców, ruszyła w kierunku gospody, o której słyszał Sir Reginald.
Kiedy jeźdźcy dotarli do drogi, słońce już do połowy skryło się za horyzontem. Sir Reginald skrzywił się.
- Czeka nas ostra jazda - rzucił Walterowi wrogie spojrzenie. - Dzięki tobie, szlachetny rycerzu. W
tych okolicach nocą bezpiecznie jest tylko za murami.
36
Na twarzy Waltera błąkał się kpiący uśmieszek.
- Ostra jazda, powiadasz... Niechże i tak będzie.
Powiedziawszy to, spiął konia ostrogami i okrzykiem popędził go do galopu. Po chwili cała grupa gnała na
złamanie karku, pozostawiając za sobą warkocz pyłu i cichnący tętent kopyt.
Mimo narzuconego przez Waltera tempa było już prawie ciemno, kiedy podróżni wjechali na podwórze
Bezgłowego Pielgrzyma - gospody, w której zamierzali przenocować. Późna pora wprawiła Sir Reginalda
w podły nastrój. Rycerz zeskoczył z konia i rzucił wodze Randalowi.
- Przydaj się do czegoś - burknął gniewnym tonem. - Oporządź konie.
„Słyszałem już gdzieś tę mowę" - pomyślał giermek, ale na głos nie powiedział nic. Posłusznie
odprowadził bojowego rumaka do stajni.
Doglądanie zwierząt zajęło Randalowi trochę czasu. „Przynajmniej będziemy wieczerzać w licznym
towarzystwie - pomyślał. - Stajnie są pełne koni". Ku swemu zdziwieniu, gdy wszedł do izby jadalnej,
zastał tam swoich towarzyszy, dwóch ocalonych kupców i poza nimi tylko jednego gościa. „Jakże to,
karczma tak blisko miasta i tylko jeden gość? Skąd się wzięły te wszystkie konie?" - zastanowił się.
Mimo wszystko gospoda była przytulna i schludna. Trzaskający w kominku ogień napełniał izbę
przyjemnym ciepłem, a wieczerza okazała się smaczna i obfita. Na stole zjawił się pasztet, pieczone
prosię, bochny chleba oraz dzbany pełne jabłecznika i cien-
37
kiego piwa. Gospodarz, tłusty jowialny człowieczek, bezustannie rozsiewający przymilne uśmiechy, pilnie
baczył, by jego dostojnym gościom usługiwano jak należy. Jednak młody czarodziej, jeszcze wczoraj
przymierający głodem, nie mógł zmusić się do jedzenia. Randal wsparł łokcie na stole i sączył gorący
jabłecznik z trzymanego oburącz kubka. Jednym uchem słuchał rozmowy Sir Philipa i Sir Louisa, którzy
toczyli spór na temat polowania z sokołem, ale jego umysł wciąż zaprzątała zagadka pełnych stajni i
pustej karczmy.
Po wieczerzy goście rozeszli się do łóżek. Pokoje w Bezgłowym Pielgrzymie były większe niż w Bazyliszku,
stały w nich łóżka zamiast rzuconych na podłogę sienników, a ściany obite były płytami z połyskującego
ciemnego drzewa. Randal, który w Tarnsbergu mieszkał w izdebce nad warsztatem cieśli, znał się na
stolarce na tyle, by domyślić się, że warstwa szlachetnego drewna ma grubość pergaminu i służy jedynie
przykryciu szkieletu z tanich desek. „Zawsze jest coś, co kryje się pod powierzchnią - pomyślał
filozoficznie. - Czy nic nie jest już tym, na co wygląda?".
Walter wyciągnął się na jednym z łóżek z westchnieniem człowieka znużonego całodzienną podróżą.
- Nareszcie porządnie się wyśpimy.
- Mam nadzieję - odparł Randal.
Sprawdził, czy drzwi są dobrze zamknięte, i odwrócił się twarzą do kuzyna.
- Walter... - rzekł cicho - to miejsce jest jakieś dziwne.
38
Walter uniósł się na łokciach i spojrzał na Randala marszcząc brwi.
- Jak to „jakieś dziwne"?
Randal próbował ubrać swe podejrzenia w słowa.
- Oglądałeś stajnię...? Jest tam pełno koni. Kiedy kończyłem oporządzać nasze zwierzęta, nie było
w niej ani jednego wolnego boksu. Gdzie wobec tego są wszyscy goście? Widzieliśmy tylko jednego.
- Może jest handlarzem koni? - zamyślił się Walter. - Tacy chętnie przyjeżdżają na targi, zwłaszcza
gdy niedaleko ma się odbyć turniej.
- Możliwe, ale jednak...
- Jeśli cię to męczy - ciągnął młody rycerz - możemy spać na zmianę. Pierwszy obejmę wartę.
Randal położył się w ubraniu, ale sen długo nie chciał nadejść. Wreszcie zasnął, choć wciąż wydawało mu
się, że jest przytomny. Z letargu wyrwało go potrząsanie za ramię.
- Już północ. Twoja kolej.
Randal podniósł się i przeciągnął.
- Zbudź mnie o zachodzie księżyca - ciągnął Walter - a potem ja będę czuwał do świtu. Dam ci mój
miecz.
- Nie - gwałtownie zaprotestował Randal. - Przysiągłem, że nie będę posługiwał się rycerskim
orężem bez względu na okoliczności.
Nawet w skąpym świetle księżyca można było dojrzeć zdumienie i niedowierzanie, wypisane na twarzy
rycerza.
- To było głupie - rzekł Walter po dłuższej chwili.
39
- Nie miałem wyboru - Randal rozłożył ramiona. - Nie można jednocześnie być czarodziejem i
walczyć za pomocą stali.
Walter potrząsnął głową.
- Jakoś nie widzę, by całe to czarodziejstwo wychodziło ci na dobre - powiedział ponuro. - Skoro
jednak przysiągłeś, nie ma o czym gadać. Tylko śmieć łamie dane słowo.
Walter położył się na łóżku, ułożywszy miecz na podłodze po swojej prawej stronie.
- Obudź mnie w razie kłopotów - zakończył, a po chwili w izdebce rozległo się zdrowe chrapanie.
Randal wbił wzrok w pasemko księżycowego światła, przesączającego się przez szczelinę w okiennicy.
Mijały minuty, a pasemko niesłychanie powoli sunęło po podłodze ku jednej ze ścian. „Kiedy zniknie -
pomyślał Randal - będę mógł znowu pójść spać".
W tej samej chwili zza drzwi dało się słyszeć ciche brzęknięcie: jakby uderzyły o siebie dwa klucze na
kółku. Randal zapewne nie zwróciłby na to uwagi, gdyby nie odniósł wrażenia, że ktoś stara się przytłumić
ów dźwięk. „Czyżby ktoś tu węszył? - zastanawiał się. -Może złodziej?". Podszedł do drzwi i odsunął
rygiel, po czym uchylił je nieznacznie. Na korytarzu nie ujrzał nic prócz ciemności. Randal zawahał się.
Chciał zbudzić Waltera, ale bał się, że podejrzenie, jakie nim owładnęło, okaże się bezpodstawne. Po
chwili namysłu wyszedł na korytarz.
Wkroczył w ciemność tak nieprzeniknioną, że niemal gęstą. Po omacku obrócił się w prawo i z ręką na
ścianie jął posuwać się naprzód.
40
- Nie miałem wyboru - Randal rozłożył ramiona. - Nie można jednocześnie być czarodziejem i
walczyć za pomocą stali.
Walter potrząsnął głową.
- Jakoś nie widzę, by całe to czarodziejstwo wychodziło ci na dobre - powiedział ponuro. - Skoro
jednak przysiągłeś, nie ma o czym gadać. Tylko śmieć łamie dane słowo.
Walter położył się na łóżku, ułożywszy miecz na podłodze po swojej prawej stronie.
- Obudź mnie w razie kłopotów - zakończył, a po chwili w izdebce rozległo się zdrowe chrapanie.
Randal wbił wzrok w pasemko księżycowego światła, przesączającego się przez szczelinę w okiennicy.
Mijały minuty, a pasemko niesłychanie powoli sunęło po podłodze ku jednej ze ścian. „Kiedy zniknie -
pomyślał Randal - będę mógł znowu pójść spać".
W tej samej chwili zza drzwi dało się słyszeć ciche brzęknięcie: jakby uderzyły o siebie dwa klucze na
kółku. Randal zapewne nie zwróciłby na to uwagi, gdyby nie odniósł wrażenia, że ktoś stara się przytłumić
ów dźwięk. „Czyżby ktoś tu węszył? - zastanawiał się. -Może złodziej?". Podszedł do drzwi i odsunął
rygiel, po czym uchylił je nieznacznie. Na korytarzu nie ujrzał nic prócz ciemności. Randal zawahał się.
Chciał zbudzić Waltera, ale bał się, że podejrzenie, jakie nim owładnęło, okaże się bezpodstawne. Po
chwili namysłu wyszedł na korytarz.
Wkroczył w ciemność tak nieprzeniknioną, że niemal gęstą. Po omacku obrócił się w prawo i z ręką na
ścianie jął posuwać się naprzód.
40
Po kilkunastu krokach jego dłoń natrafiła na framugę drzwi. Randal pamiętał, że w tym pokoju zatrzymał
się jeden z uratowanych kupców. Przesunął dłoń dalej i wzdrygnął się, czując, że drzwi ustępują z cichym
skrzypnięciem. „Nie zaryglowane? - pomyślał. - To dziwne".
Pchnął drzwi mocniej. Okiennice były otwarte, a pokój zalewała księżycowa poświata. Randal, który
zdążył przywyknąć do ciemności na korytarzu, zmrużył oczy, porażony nadmiarem srebrzystego blasku.
Po chwili rozejrzał się po pomieszczeniu. Śpiący na łóżku mężczyzna leżał nieruchomo jak kamień. Wzrok
chłopca stopniowo wyostrzał się. Gdy Randal zaczął rozróżniać szczegóły, dostrzegł drucianą pętlę,
zadzierzgniętą na szyi kupca.
Z trudem powstrzymując krzyk, Randal wypadł z powrotem na korytarz, zatoczył się i z łomotem wpadł
do pokoju Sir Louisa. Te drzwi również ustąpiły bez oporu. Izba nie była tak jasno oświetlona jak
poprzednia, ale było coś widać. Mimo hałasu śpiący nie poruszył się. Z olbrzymiej rany na czole rycerza
spływała struga czarnej krwi.
Randal zrozumiał, że nie ma ani chwili do stracenia. Wyskoczył na korytarz i pognał co tchu do pokoju,
gdzie spał Walter. Drzwi zastał otwarte, chociaż mógłby przysiąc, że zamknął je za sobą wychodząc.
Wpadł do izdebki i osłupiał, widząc właściciela gospody stojącego u wezgłowia łóżka z okutą żelazem
pałką w dłoni.
- Walter!!! - wrzasnął ile sił w płucach.
Pałka uniosła się nad głową śpiącego. W ostatniej chwili Walter stoczył się z łóżka i drąg ze świstem
41
spadł na poduszkę. Rycerz błyskawicznie zerwał się na równe nogi, w prawej dłoni dzierżąc miecz. Randal
nigdy jeszcze nie widział, by ktokolwiek dobył broni tak szybko.
Skrytobójca doskoczył do rycerza. Pałka raz jeszcze świsnęła w powietrzu, ale Walter sparował cios
mieczem i wyprowadził błyskawiczny sztych. Napastnik osunął się na kolana i padł na twarz.
Randal usłyszał za sobą hałas i odwrócił się akurat na czas, by ujrzeć kolejnego mężczyznę, szarżującego
nań z nożem. Odruchowo cofnął się o krok, chwycił za uzbrojone ramię i potężnym skrętem ciała cisnął
atakującego na środek izby, gdzie czekał już miecz Waltera.
- Mordują! - krzyknął Randal. - Bandyci!
Walter odepchnął swego giermka i wyskoczył na
korytarz. Biegł od jednej ściany do drugiej, waląc we wszystkie drzwi głowicą miecza.
- Do broni! - wołał. - Bandyci atakują!
Niestety tak właśnie było. Na schodach rozległ się
tupot nóg i po chwili korytarz zaroił się od cieni przynajmniej tuzina napastników. Niektórzy uzbrojeni
byli w noże, niektórzy w miecze, inni dzierżyli zwykłe pałki. Dwóch wznosiło nad głowami płonące
pochodnie.
W migotliwym czerwonawym blasku Randal ujrzał kuzyna stawiającego zaciekły opór napastnikom. Było
ich jednak stanowczo zbyt wielu. „Magia... - chłopcu zdało się, że słyszy nęcący szept. - Zaklęcie, albo
wszyscy zginiemy". Zaraz potem nadeszła kolejna myśl, jakby głos drugiej osoby: „Walter ma rację. Jeśli
złamię przysięgę, będę nikim".
42
Walter wykonał śmiały wypad i bandyta w pierwszym rzędzie napastników upadł, zbijając z nóg drugiego
i wytrącając mu z ręki pochodnię. Sypiąca iskrami pochodnia potoczyła się pod ścianę.
Dzielny rycerz cofał się pod naporem atakujących. W wąskim korytarzu nie mógł walczyć zamaszystymi
ruchami, jakich wymagała szeroka i długa klinga miecza, lepiej przystosowanego do cięcia niż kłucia.
Walter bił się dzielnie, ale było oczywiste, że wkrótce opadnie z sił i ulegnie przewadze zbójów.
Dokładnie w chwili, gdy Randal uświadomił sobie tę przerażającą prawdę, drzwi jednej z izb otworzyły się
z hukiem i stanął w nich Sir Reginald - w długiej koszuli nocnej, ale z mieczem w dłoni.
- Co u licha... - zaczął, ale widząc, co się dzieje, bez wahania rzucił się na pomoc Walterowi.
Dwóm rycerzom udało się chwilowo powstrzymać natarcie, ale sytuacja nadal była beznadziejna. Na
schodach pojawiali się kolejni mężczyźni i tłum bandytów napierał coraz silniej. Nagle na polu bitwy
wyrósł jak spod ziemi Sir Philip. Spóźnił się, ponieważ przed walką postanowił przywdziać kolczugę. Teraz
trzej rycerze zyskali szansę na odparcie napastników.
Tymczasem przez bitewny zgiełk począł przebijać się huk i trzask ognia. To płomienie upuszczonej
pochodni przeniosły się na dobrze przesuszone drewniane płyty, jakimi obite były ściany, a następnie na
belki powały i słomianą strzechę. W czerwonej poświacie walczący wyglądali jak straszliwe nieziemskie
zjawy. Korytarz szybko wypełniał się gryzącym dymem.
44
Nagle, pośród przeraźliwego huku płomieni, napastnicy natarli ze zdwojoną energią. Rycerze cofnęli się
pod naporem ludzkiej masy, przygważdżając Randala do ściany. Chłopiec upadł i poczuł, że do ziemi
przygniata go bezwładne ciało jednego z bandytów. Nadludzkim wysiłkiem uwolnił się od ciężaru i
prze-czołgał do najbliższych drzwi. Były otwarte.
Tuż za progiem, krztusząc się dymem, Randal rzucił się ku otwartemu oknu. Przełazi przez parapet i
zawisł na rękach nad oświetlonym łuną podwórzem. Po chwili wahania rozwarł dłonie.
Kolano, które jeszcze nie wydobrzało po bójce w Bazyliszku, nie wytrzymało impetu uderzenia. Randal
upadł na bok. Nie zważając na ból, natychmiast zerwał się na równe nogi i potoczył wzrokiem po
podwórzu. Niebo usiane było iskrami, strzelającymi z płonącej strzechy. Niektóre musiały upaść na dach
stajni, bo budynek już zajął się ogniem.
„Konie..." - pomyślał Randal. Bez namysłu pobiegł do stajni. Otworzył wrota i zatrzymał się przerażony.
Stajnię wypełniał potworny zgiełk. Płomienie, które strawiły już część dachu, rozświetlały wnętrze
upiornym blaskiem. Przerażone zwierzęta rżały i wierzgały wściekle w swoich boksach. Randal wiedział,
że końskie kopyta potrafią w mgnieniu oka rozgnieść człowieka na miazgę, ale wiedział też, że bez koni
rycerze nie dostaną się do Tattinham, nawet jeśli wyjdą cało z bitwy w gospodzie. „Lepiej dać się
stratować niż spalić żywcem lub poćwiartować" - pomyślał chłopiec i zaczął wypuszczać oszalałe bestie.
Za każdym razem gdy otwierał boks, przywierał plecami do ścia-
DEBRA DOYlE JAMES D. MACDONALD Tajemnica wieży Krąg Magii Mildred Morgan i Larry'emu Doyle za wspieranie nas i cierpliwość, kiedy tak jak Randal wyruszyliśmy na szlak. Rozdział I Wędrowny parobek r rask! Randal zmiażdżył gza, usiłującego posilić się na jego ramieniu. - O jednego mniej - mruknął, zerkając ze złością na wiszący nad nim rój. - Jeszcze tylko jakieś cztery tysiące i będę miał spokój. Popołudniowe słońce oświetlało czerwonawym blaskiem podwórze Bazyliszka, małego wiejskiego zajazdu oddalonego o kilka dni marszu od Tattinham. W stajni powietrze było gęste od smrodu obornika, gnijącej słomy i monotonnego brzęczenia setek wielkich ociężałych gzów. Randal był niegdyś giermkiem w należącym do jego wuja zamku Doun. Uciekł stamtąd, by zostać uczniem Szkoły Czarodziejów w Tarnsbergu na zachodnim wybrzeżu. Teraz, gdy stękając przerzucał przez ramię kolejne porcje obornika, zastanawiał się, dlaczego właściwie odszedł z domu. Randal był wysokim szesnastoletnim młodzieńcem. Mocną budowę ciała zawdzięczał regularnym ćwiczeniom szermierczym, urządzanym przez Sir Pa- 5 A
lamona w zamku Doun, oraz temu, że w dzieciństwie nigdy nie zaznał głodu. Teraz jednak jego twarz pokrywała warstwa szarego kurzu, a od dawna nie strzyżone włosy były sklejone potem. Wkrótce po odjeździe dwóch kupców Randal zabrał się do pracy w opustoszałej stajni. Stajenny, któremu miał pomagać, nie pojawił się. - Niedobrze - wymamrotał Randal. - Muszę odpocząć. Z westchnieniem oparł widły o ścianę i wytarł ręce o połę umorusanej koszuli. W prawej garści czuł pulsujący ból, jak zawsze, gdy zajmował się ciężką pracą fizyczną. Odwrócił dłoń i spojrzał ponuro na przecinającą ją szpetną bliznę. Czerwona pręga ciągnęła się ukosem niemal od nadgarstka po pierwszy staw palca wskazującego. Randal zacisnął i rozwarł pięść, próbując rozluźnić ściągnięte wokół blizny mięśnie. Gdyby tylko nie chwycił wtedy ostrej jak brzytwa klingi ceremonialnego miecza mistrza Laerga... Gdyby tyko nie ugodził tym magicznym rekwizytem zbuntowanego czarodzieja, zanim jego czary zniszczyły nie tylko Randala, ale całą Szkołę Czarodziejów... Gdyby tylko... Ale gdyby tego nie uczynił, byłby teraz martwy, a królestwo Breslandii znalazłoby się we władaniu okrutnego czarnoksiężnika i przekupionych przezeń demonów. „Nawet praca tutaj do końca moich dni byłaby stokroć lepsza" - myślał Randal. Chłopiec znów ujął widły i wrócił do przerzucania nawozu. Otuchy dodawała mu myśl, że jutro, a najdalej pojutrze znajdzie się znowu na szlaku, daleko od Bazyliszka i smrodliwej stajni, coraz bliżej swojego ostatecznego celu: magii. Bowiem bardziej niż czegokolwiek innego Randal pragnął stać się prawdziwym czarodziejem, władcą mocy zdolnej zmienić rzeczywistość albo też (jakże miła myśl) uczynić drobnostką zadanie wysprzątania plugawej stajni. Randal spędził trzy lata w Tarnsbergu, studiując sztuki magiczne, zanim złamał najstarsze prawo czarodziejskiej profesji, prawo zabraniające czarodziejowi posługiwania się rycerskim orężem bez względu na okoliczności. Czyn chłopca ocalił szkołę od zniszczenia i rektorzy okazali mu wdzięczność. Pasowali Randala na wędrownego czarodzieja, by mógł nareszcie wkroczyć w drugi etap długiej drogi, wiodącej do rangi mistrza. Uczynili jednak coś jeszcze. Odebrali Randalowi magię. Do chwili uzyskania pozwolenia od mistrza Balpesha, niegdyś rektora szkoły, a teraz pustelnika, mieszkającego w górach w pobliżu Tattinham, zdobyta przez chłopca wiedza i umiejętności miały pozostać bezużyteczne, choćby znalazł się w najgorszych opałach. Randal trzepnął kolejną muchę. W Tarnsbergu każdy drugoroczny uczeń mógł pozbyć się tych natrętnych stworzeń za pomocą prostego zaklęcia. On też mógł to zrobić. Nie krępowało go nic prócz własnej woli. Zakazując Randalowi posługiwania się magią, rektorzy szkoły nie rzucili na niego uroku. Uczynili coś znacznie prostszego i znacznie bardziej nieprzyjemnego. Poprosili go o danie słowa i Randal dał słowo. 7
„Czarodziej nie kłamie - myślał Randal, pochylając się nad kolejną porcją nawozu. - Nawet pozbawiony magii, wciąż jestem czarodziejem. Tak powiedzieli rektorzy". Randal zapragnął zostać czarodziejem, kiedy mag zwany Madokiem Obieżyświatem złożył wizytę w zamku Doun. Jednak nawyk dotrzymywania obietnic wpojono mu daleko wcześniej. Lord Alyen, wuj Randala i brat władcy Doun, nigdy nie powiedział nieprawdy, przynajmniej w obecności Randala, a Sir Palamon, dowódca załogi zamku, odpowiedzialny za robienie z giermków rycerzy, a z ofermo-watych chłopów dzielnych gwardzistów, miał własne sposoby radzenia sobie z łgarzami i krzywoprzy-sięzcami. „Sir Palamon miał wysokie wymagania w każdej dziedzinie - pomyślał Randal. - Gdyby ujrzał tę stajnię, zdarłby ze stajennego skórę i przybił do tej ściany". Nie pierwszy raz w swojej długiej wędrówce na wschód Randal przyłapał się na tym, że żałuje ucieczki z zamku i baronii Doun. Gdyby został, byłby już prawie rycerzem. Sir Palamon mawiał, że Randal ma przed sobą przyszłość.• „Ale nie! Ja chciałem być mądrzejszy! - pomyślał ze złością Randal. - Po co mi było żyć w dostatku do końca moich dni". Kolejna porcja nawozu przemknęła nad jego ramieniem. „Chciałem poznać tajemnice wszechświata". Randal otworzył usta - dusząca woń była zbyt nieprzyjemna, by można było oddychać przez nos - 8 i otarł czoło ramieniem w daremnej próbie powstrzymania strumieni potu zalewających mu czoło. - Tajemnice wszechświata. Ha! - powiedział na głos. - No i mam! Stoję po kolana w tajemnicach wszechświata. Koncept rozśmieszył Randala. W dusznej stajni śmiech zmienił się w zdławione rzężenie, a potem w atak kaszlu. Potykając się chłopiec wypadł na dwór i oparł się o wrota stajni, próbując zaczerpnąć nieco powietrza. Kaszlał tak głośno, że nie od razu usłyszał pobrzękiwanie rycerskiego rynsztunku i głuche uderzenia końskich kopyt. Na podwórze wjechali trzej jeźdźcy. Randal uniósł głowę dopiero, gdy zatrzymująca się kawalkada rzuciła cień pod jego stopy. Przez załzawione oczy dostrzegł jedynie barwne wzory na bogatych strojach przybyłych. Kiedy atak kaszlu minął, do uszu chłopca dotarło gniewne wołanie: - Ty tam! Jesteś głuch, parobku?! Zajmij się końmi, mówię! Randal zwrócił głowę w kierunku mówiącego i ujrzał młodzieńca starszego najwyżej o rok lub dwa, z twarzą wykrzywioną grymasem pogardy. Młokos nosił pas, ostrogi i rycerski łańcuch; dłoń odziana w ciężką rękawicę spoczywała na głowicy miecza.
„A więc tak dziś wygląda kwiat naszego rycerstwa - pomyślał Randal. - Sir Palamon miał rację, gdy mówił, że cnoty rycerskie pędzą w dół jak lawina w górach". Młodemu rycerzowi nie spodobało się taksujące spojrzenie, jakim obrzucił go Randal. - Spójrz na mnie w ten sposób raz jeszcze, a wykłuję ci oczy. A teraz oporządź konie, a żywo! Ich wygoda jest więcej warta niż twoje nędzne życie. Randal odwrócił wzrok. Ująwszy konia za uzdę, czekał, aż jeździec stanie na ziemi. Swoje myśli musiał zachować dla siebie. Stajenny Bazyliszka, ten sam, któremu Randal miał pomagać w stajni, przybiegł nie wiadomo skąd i jął zginać się w pokłonach, wyrzucając z siebie trwożliwe pochlebstwa. Mimo pokazu służalczości stajennego większa część pracy przypadła Randalowi. Młody czarodziej odprowadził konie i oporządził je. Potem stajenny zlecił mu jeszcze rozścielenie świeżej słomy i podsy-panie siana. Kiedy praca była skończona, słońce już niemal skryło się za horyzontem i Randal musiał pomóc zawrzeć wrota prowadzące na podwórze. Po zamknięciu i zaryglowaniu bramy zajazd przypominał raczej niedużą fortecę niż miejsce, gdzie wędrowiec mógłby oczekiwać gościny. Mimo to nikt z gości nie narzekał: żaden uczciwy człowiek nie podróżował po królestwie nocą. Starsi ludzie mawiali, że w dawnych czasach, kiedy żył jeszcze Wielki Król, dzikie bestie nigdy nie wypuszczały się poza mroczne knieje, a człowiek z sakiewką u pasa mógł samotnie przemierzyć kraj wszerz i wzdłuż, nie obawiając się rabusiów. Jeśli jednak było to prawdą, czasy te bezpowrotnie minęły. Na obozowanie nocą pod gołym niebem decydował się tylko ktoś, kto nie miał innego wyjścia, rozbójnik albo szaleniec. Po zamknięciu bramy Randal poczłapał do kuchni, mieszczącej się z tyłu gospody. Od czasu gdy wyru- 10 szył do Tattinham jako wędrowny parobek, nigdy jeszcze nie wszedł do żadnego domu frontowymi drzwiami. Kucharz odesłał go do szorowania garnków i misek i dopiero dwie godziny później Randal otrzymał swój wieczorny posiłek: skromny ochłap przypalonego mięsa i pajdę gąbczastego chleba. Przycupnąwszy w kącie przy kominie Randal tłumiąc obrzydzenie w mgnieniu oka pochłonął chleb i mięso. Jak zwykle, kolacja znikła, zanim zdążył choć w części zaspokoić głód. W takich chwilach zawsze tęsknie rozmyślał o posiłkach, jakie jadał w refektarzu szkoły. Wówczas, jak wszyscy uczniowie, zwykł skarżyć się na niewyszukany i monotonny jadłospis, ale przynajmniej jedzenia było dość, by napełnić nawet największe i najbardziej wygłodniałe brzuchy. - Gdybym wówczas wiedział to, co wiem teraz... -westchnął cicho Randal i zamilkł pod morderczym spojrzeniem kucharza. Po kolacji Randal powlókł się sennie przez ciemne podwórze do stajni, w której zwykle sypiał. Choć dzień był gorący, nagły podmuch nocnego wiatru przyprawił chłopca o drżenie. Jego żołądek wydawał głuche pomruki, protestując przeciw drażnieniu go nazbyt skromnymi posiłkami. Randal ignorował to, skoro i tak nie było sposobu, by zapełnić pustkę w jego brzuchu. W głowie chłopca kołatały się słowa,
wypowiedziane przez mistrza Madoca, kiedy Randal był jeszcze giermkiem, a życie czarodzieja jawiło mu się jak cudowny sielankowy sen. „Będziesz głodny częściej niż syty -powiedział czarodziej - i więcej nocy spędzisz na lodowatej ziemi niż pod bezpiecznym dachem". 11 „Madoc trafił w sedno" - przyznał Randal. Pochłonięty własnymi myślami nie zwracał uwagi na drogę. W chwilę później odbił się od miękkiego ciała. - A cóż to!? Głos był znajomy, choć nieco bełkotliwy od nadmiaru trunków. Przed Randalem stał ów młody rycerz, którego zdążył poznać wieczorem. - Czy zdajesz sobie sprawę, że nadepnąłeś na palec osobie szlachetnie urodzonej? „Cudownie - pomyślał Randal - marzyłem, by tak zakończyć dzień". Chciał ominąć rycerza i skryć się w stajni, ale szlachcic miał ochotę na dłuższą pogawędkę. - Połknąłeś język, zuchwały kmiotku? Przydałaby ci się lekcja pokory. - Ja... Jest mi niezmiernie przykro, panie - wymamrotał Randal. - Nie wątpię! - grzmiał rycerz. - Będzie ci jeszcze bardziej przykro, kiedy ci dam szkołę! Randal zaczął bełkotać jakieś przeprosiny, ale w tejże chwili zza pleców dobiegł go głos drugiego rycerza. - Co tu się dzieje, hę? - Nic wielkiego - odparł pierwszy. - Mamy tu nieokrzesanego wieśniaka, którego trzeba nauczyć manier. - Ach tak! Odwróć się, kmiotku. Randal poczuł mocne pchnięcie między łopatkami. Odwrócił się, by spojrzeć na mężczyznę, który go uderzył. To był poważny błąd. - Niedobrze, chłopcze - pierwszy rycerz cmoknął z niesmakiem. - Ośmielasz się odwracać plecami do rycerza? 12 Randalem zakręciło kolejne potężne pchnięcie. - Żadnych manier - westchnął przybyły. - Został ostrzeżony, a mimo to znowu pokazuje nam plecy. Dajmy mu nauczkę. Mówiąc to, wymierzył Randalowi policzek, od którego młodemu czarodziejowi pociemniało w oczach.
Poprzez szum w uszach Randal usłyszał trzeci głos, dołączający do pozostałych. - A co my tu mamy? - Brudne prosię, które nie wie, jak zachować się przed lepszymi od siebie. - Skoro tak, to pora na lekcję ogłady. Randal poczuł kolejne uderzenie, mocniejsze od poprzedniego - na tej dłoni były pierścienie. W półmroku rozległ się obrzydliwy rechot. Ktoś mocnym kopniakiem podciął nogi Randala. Jednak były giermek wiedział, jak upadać. Odruchowo podparł się obiema rękami i mocnym skrętem tułowia zerwał się na równe nogi. W tej samej chwili spróbował umknąć w mrok, ale jeden z prześladowców chwycił go mocno za koszulę i wciągnął z powrotem między rycerzy. - Nie pozwoliłem ci odejść, chłopcze. Randal zatoczył się, pchnięty wprost przed młodego szlachcica. Z trudem utrzymał równowagę. W głowie wciąż szumiało mu od ciosów. - Nie tak wygląda ukłon, głupcze - warknął rycerz. Randal spuścił głowę, ale jego pięści były kurczowo zaciśnięte. Gdybyż tylko mógł użyć swoich umiejętności... „Nie musiałbym nawet wyczarowywać pioruna. Jeden błysk i grzmot, a ci tak zwani rycerze uciekaliby niczym zające. Dałem jednak słowo". 13 Cios jednego z oprawców niemal zwalił Randala z nóg. Chłopak zacisnął pięści mocniej. Ból dłoni odwracał uwagę od piekącej twarzy i pomagał znieść upokorzenie. Wtedy inny rycerz uderzył tak mocno, że ogłuszonemu Randalowi łzy zakręciły się w oczach. „Mógłbym mu oddać - myślał chłopiec poprzez szum w głowie. - Nie zakazano mi walczyć, a tylko używać stali. Jeśli jednak uderzę go, jego kompani najpewniej zatłuką mnie na śmierć". Podkuty but spadł na jego kolano i tym razem Randal runął na ziemię. Zwinął się w kłębek w złudnej nadziei, że w ten sposób lepiej ochroni się przed razami rozochoconych rycerzy. Ciosy jednak nie spadły, a zamiast tego w ciemności rozległ się stanowczy okrzyk. - Puśćcie go! „Słyszałem już gdzieś ten głos" - pomyślał Randal. Najwyraźniej jego oprawcom także nie był on obcy. Chłopiec poczuł, że rycerze odstępują od niego, po czym usłyszał jednego z nich - tego, który rozpoczął haniebną zabawę - pytającego szorstkim głosem: - Kim jesteś, że masz czelność mi rozkazywać? - Jestem Sir Walter z Doun - odparł przybyły. -Kto pyta? - Sir Reginald z Wysokich Pustkowi - odburknął młody rycerz, cofając się niechętnie niczym pies odstępujący ofiary w obecności przywódcy stada. - Słyszałem o tobie, panie.
„I ja także" - pomyślał z rozpaczą Randal, wciąż leżąc na ziemi i wciskając głowę między kolana. Kuzyn Walter był ostatnią osobą w Breslandii, jaką chciałby 14 teraz ujrzeć. Wolałby już zostać pobity do nieprzytomności przez Reginalda i jego kompanię. - I ja słyszałem o tobie, panie. W głosie Waltera, wygłaszającego to kurtuazyjne zdanie, pobrzmiewała twarda nieustępliwość. Nastąpiła chwila kłopotliwego milczenia. Przerwał je głos jednego z podpitych rycerzy. - Ten kmiot nie jest wart, bym brudził sobie o niego buty. Wracam do środka. Odgłos oddalających się kroków powiedział Ran-dalowi, że reszta prześladowców także odeszła. Nad głową usłyszał uspokajający głos Waltera. - Już dobrze, chłopcze. Poszli sobie. Jesteś ranny? Randal potrząsnął wciśniętą między kolana głową. Pozostawał skulony na ziemi w nadziei, że kuzyn obroniwszy go pójdzie swoją drogą. Ale nie... Lord Alyen i Sir Palamon mawiali, że prawdziwy rycerz bierze skrzywdzonych pod swoją opiekę, a Walter niezawodnie zamierzał zasłużyć na to szlachetne miano. - Pokaż mi twarz, chłopcze. Czy to krew? Randal kręcił głową, unikając wzroku kuzyna. - Nic mi nie jest, panie - wymamrotał. Nagle pojął, że Walter nie zostawi go leżącego na zimnej ziemi. Spróbował wstać, ale gdy się wyprostował, ugięła się pod nim noga. Cios w kolano okazał się skuteczniejszy, niż Randal przypuszczał. Nim upadł, silne ramię objęło go i podtrzymało. Pod lnianą szatą i grubą kolczugą dały się wyczuć mocne węzły mięśni. Przez ostatnie trzy lata Walter przemienił się z długorękiego niedorostka w dojrzałego dwudziestoletniego mężczyznę. Randal spojrzał 16 w bok, wciąż mając nadzieję, że pozostanie nierozpoznany. - Chodź - powiedział Walter - pomogę ci. Ujął chłopca mocniej i razem zaczęli kuśtykać w stronę oświetlonej gospody. Randal mamrotał coś, co miało brzmieć jak podziękowania. Kiedy opuszczał Doun, miał dwanaście lat i jego młodzieńczy głos nie był jeszcze ostatecznie wykształcony. Może Walter nie pamięta go na tyle, by rozpoznać po akcencie.
Jednak Walter zawsze był bystry. Zatrzymał się, a uprzejmość w jego głosie ustąpiła przed czystym zdumieniem. - Jak masz na imię, chłopcze? „Czarodziej mówi tylko prawdę - pomyślał z rozpaczą Randal. - Łgarstwa i zaklęcia nigdy nie wychodzą z tych samych ust". - Czemu milczysz? Odpowiedz mi - powiedział Walter tym razem ostrzejszym tonem. - Jak masz na imię? - Randal - wyszeptał Randal i zebrawszy się w sobie dodał głośniej: - Randal z Doun, kuzynie. Rozdział II Giermek Randal siedział na podłodze w niewielkiej izbie, wynajętej na noc przez Waltera. Młody czarodziej przyciskał wilgotny skrawek płótna do rozciętego policzka i spoglądał na przechadzającego się w zamyśleniu kuzyna. - Kiedy zdążyłeś przyjechać? - spytał Randal. Wrzucił skrwawioną szmatkę do stojącej przed nim drewnianej misy, ujął czysty skrawek płótna i umoczywszy go w kubku z wodą, przycisnął do policzka. - Przybyłem po zmroku - odrzekł Walter. - Musieli otwierać dla mnie bramę. Kiedy skończyłem oporządzać konie, doszły mnie odgłosy bójki na podwórzu. Walter usiadł na guzowatym sienniku, służącym za jedyny w pokoju materac, i wyciągnął nogi przed siebie. Wątły płomyk łojowej świeczki oświetlał jego twarz migotliwym blaskiem. Wcześniej, gdy tylko zamknął drzwi za sobą i Randalem, ściągnął z siebie rycerską szatę, ozdobioną rodowym herbem - takim samym, jaki widniał na jego tarczy. Była to zielona sosna na czerwono-złotym polu, podzielonym linią 18 biegnącą od prawego ramienia do lewego biodra. Zdjąwszy płaszcz, Walter pozbył się jeszcze kolczugi i grubej ochronnej kurty. Teraz siedział ubrany jedynie w jasną płócienną koszulę, po długiej podróży niemal tak przepoconą i brudną jak koszula Randala. „Zapewne wędruje nie od wczoraj" - pomyślał Randal, a następne słowa Waltera potwierdziły to spostrzeżenie. - Jadę do Tattinham - rzekł Walter. - Będę walczył w turnieju.
Randal nie był zaskoczony. Jeszcze zanim opuścił Doun, by stać się czarodziejem, domyślał się, że Walter zacznie brać udział w turniejach, kiedy tylko uzyska zezwolenie lorda Alyena. Gdyby pozostał w zamku bez zajęcia, to przy swoim nieposkromionym temperamencie niewątpliwie stałby się niespokojny i uciążliwy dla otoczenia. Wysłanie go na turniejową wędrówkę było decyzją ryzykowną, ale na dłuższą metę zdecydowanie korzystniejszą dla wszystkich. Zresztą taki przebieg wydarzeń nie był niczym wyjątkowym - Randal niechybnie zrobiłby to samo, gdyby zamiast zostać czarodziejem wybrał drogę, jaką podążył jego kuzyn. - Od dawna jesteś w podróży? - zapytał Randal. Walter oparł dłonie na udach i pokiwał głową. - Pasowano mnie w ubiegłym roku. Najpierw towarzyszył mi Sir Palamon, ale teraz jestem zdany na siebie. Walter urwał i wbił w Randala penetrujące spojrzenie. - Zresztą nieważne, co ja tu robię. Pytanie, mój kuzynie, brzmi: skąd ty się tutaj wziąłeś? 19 Randal cisnął kolejną szmatkę do miski i obojętnie wzruszył ramionami. - To długa opowieść. - Nie spodziewałem się, że będzie krótka - odparł oschle Walter - ale chętnie jej wysłucham, skoro i tak nie mam nic lepszego do roboty. Długo już tak żyjesz? - Pracując na siebie? Od wiosny. Przedtem byłem w Tarnsbergu. Uczyłem się w Szkole Czarodziejów. - Domyślam się, że zabrał cię tam ten wędrowny magik. Jakże on się nazywał...? - Czarodziej - poprawił Randal. - Madoc jest czarodziejem, nie magikiem. Tak, opuściłem Doun razem z mistrzem Madokiem. - Tak też powiedział ojciec. Walter odchylił się do tyłu z uśmiechem. - Sir Palamon i Sir Iohan byli rozjuszeni jak nigdy! Siedzieli już na koniach, gotowi do pościgu. Strażnik, który cię widział i nie zatrzymał, trząsł się przed nimi jak galareta. - I co się stało? - spytał Randal. - Nic wielkiego - Walter wzruszył ramionami. -Ojciec wezwał ich do siebie. Po rozmowie Sir Palamon i Sir Iohan odesłali wierzchowce do stajni i odtąd nie wspominali o tobie ani słowem.
„Madoc twierdził, że rozmawiał o mnie z lordem Alyenem - przypomniał sobie Randal. - To musiała być ciekawa rozmowa". Tymczasem Waltera nagle opuściła wesołość. - Nie powinieneś był odchodzić bez pożegnania, przynajmniej ze mną. Wiesz, że nie zdradziłbym nic nikomu. 20 Randal odwrócił głowę i wbił wzrok w kubek z wodą. - Nie wierzyłem, że mnie zrozumiesz. Walter milczał. Po chwili kłopotliwą ciszę przerwało głośne pukanie do drzwi. - Nareszcie kolacja - powiedział Walter z wyraźną ulgą. - Jesteś głodny? Randal skwapliwie pokiwał głową. Walter wstał, podszedł do drzwi i otworzył je. Za progiem leżała drewniana taca, a na niej duży plaster smażonego mięsa i bochen chleba. Obok tacy spoczywał skórzany bukłak pełen wody. Walter ujął nóż, podzielił mięso na równe części i podał porcję Randalowi. Chłopiec poczuł wdzięczność za kuchenne resztki, jakie dostał wcześniej -gdyby nie zaspokoił nimi pierwszego głodu, zapewne narobiłby sobie wstydu przed kuzynem, rzucając się na jedzenie niczym wygłodniałe zwierzę. - No dobrze - powiedział Walter, strzepując okruchy z koszuli, kiedy kolacja znikła już z tacy - opowiedz mi o Tarnsbergu. Przez dłuższą chwilę Randal milczał. Jak opisać szkołę komuś, kto nigdy nie uczył się magii? Walter nigdy nie zdoła pojąć gorzkiej frustracji ucznia czarodzieja, kiedy najprostsze zaklęcie po raz setny gaśnie w powietrzu bez żadnego efektu. Nie zrozumie też upajającej radości, jaką daje po raz pierwszy prawidłowo skonstruowany skomplikowany czar. - To miasto na zachodnim wybrzeżu - powiedział wreszcie, nie podnosząc wzroku. - Studiowałem tam magię. - Przez trzy lata? - spytał Walter. 21 Randal skinął głową. Czuł na sobie ciekawskie spojrzenie kuzyna i następne pytanie nie zaskoczyło go. - Pokażesz mi coś? - Coś z magii? -Tak.
Randal potrząsnął głową. - Nie mogę. - Jak to nie możesz? Byłeś tam trzy lata i niczego się nie nauczyłeś? - Nauczyłem się więcej, niżbym chciał - odparł smutno Randal. - Kiedyś opowiem ci o tym, ale nie dzisiaj. Mimo woli wzdrygnął się. Wspomnienie chwili, kiedy po raz ostatni używał magii - w komnacie Laerga pełnej wyjących demonów, łaknących krwi czarodzieja - wystarczyło, by momentalnie zaschło mu w ustach. Sięgnął po bukłak z wodą i poczuł na nadgarstku stalowy uścisk Waltera. Nie opierał się, gdy kuzyn odwracał jego dłoń wewnętrzną stroną do góry. - Całkiem spora blizna - zauważył Walter po chwili. - Skąd ją masz? - Złapałem niewłaściwy koniec miecza. Walter nieoczekiwanie wybuchnął gromkim śmiechem. - A jakże! Po latach nauki u Sir Palamona! A to dobre, Randy... Złapałeś niewłaściwy ko... Urwał nagle, a uśmiech momentalnie znikł z jego twarzy. Walter wpatrywał się uważnie w czerwoną pręgę na dłoni Randala. - Nie żartujesz, prawda? - powiedział cicho. - To nie jest stara rana. Chciałbyś o tym porozmawiać? 22 - Nie - uciął Randal. - Randal... - głos Waltera stał się niemal uroczysty - cokolwiek się zdarzyło, wciąż należysz do rodziny. Czy jest ktoś, kogo mam za to zabić? - Nie - powtórzył Randal. Gwałtownym szarpnięciem uwolnił swoją rękę i zacisnął pięść, by ukryć bliznę. - On już nie żyje. Walter posłał mu przeciągłe uważne spojrzenie. - Rozumiem - powiedział wreszcie. - A ty? Masz jakiś cel, czy po prostu szwendasz się tu i tam? Przynajmniej na to pytanie Randal mógł odpowiedzieć. - Idę do Tattinham, a potem czeka mnie jeszcze dzień marszu przez góry. Mieszka tam ktoś, kogo muszę znaleźć.
- Wspaniale! - Walter wyglądał na szczerze uradowanego. - Przez kilka dni możemy podróżować razem. Randal przesunął palcem po ranie na policzku i zerknął na kuzyna powątpiewająco. - Czy zamierzasz jechać z tymi... z resztą rycerzy? - Owszem, czemu nie. Tak będzie bezpieczniej. Czemu...? Ach, rozumiem! - Walter zmarszczył czoło. - Powiemy im, że jesteś moim giermkiem. Nie rozpoznają w tobie parobka, którego bili w nocy. - Zapewne nie - przyznał Randal. „Ponadto - dodał w myśli - w głowie tego durnia Reginalda i jego towarzyszy nigdy nie powstałoby tak skomplikowane skojarzenie". - Nie zamierzam kłamać - powiedział głośno. - Jestem wędrownym czarodziejem, nawet jeśli nie mogę 23 posługiwać się magią, a czarodziej może mówić tylko prawdę. - Nie proszę cię, być kłamał - rzekł nieco urażony Walter. - Ostatecznie, mój drogi kuzynie, ja również będę ręczył za ciebie swoim słowem. Będziesz odziany w moje barwy, będziesz jechał na moim rezerwowym koniu, dbał o mój rynsztunek, pomagał i służył mi. Oznacza to ni mniej, ni więcej, że będziesz moim giermkiem... Chyba że zapomniałeś... - Nie zapomniałem - wpadł mu w słowo Randal, po czym z westchnieniem oparł się o ścianę. - Znakomicie. Walter wstał i zdmuchnął świeczkę. W izdebce zapanowała nieprzenikniona ciemność, jeśli nie liczyć wątłych pasemek księżycowego światła, wdzierających się do wnętrza przez szpary w okiennicach. - W takim razie życzę ci dobrej nocy. Obudź mnie o świcie. Przeraźliwe pianie koguta obudziło Randala na krótko przed wschodem słońca. Chłopiec wstał i rozchylił okiennice, wpuszczając do pokoiku szare światło poranka. Odziawszy się, okrył codzienne ubranie zapasowym płaszczem Waltera, po czym obudził kuzyna, dokładnie w chwili, gdy słońce wyłoniło się zza horyzontu. - Cóż, giermku - rzekł Walter, przypasując miecz - wyruszamy na szlak. Wierz mi, dobrze jest mieć obok siebie znajomą twarz. Rycerz uśmiechnął się szeroko. 24
- Miejmy nadzieję, że nie okaże się zbyt znajoma -odparł Randal. - Sir Reginald nie będzie uszczęśliwiony, jeśli mnie rozpozna. - Zostaw go mnie - powiedział Walter. - Rób, co do ciebie należy, i schodź mu z drogi. Wbrew obawom Randala żaden z rycerzy zebranych w izbie jadalnej - Sir Philip, Sir Louis ani Sir Reginald - nie rozpoznał w nim zmaltretowanego parobka. W świetle dziennym cała trójka wyglądała dość zwyczajnie. Rycerze nie przypominali rankiem podłych indywiduów, które pobiły go poprzedniego wieczora. Sir Philip, najmłodszy z całej grupy, miał wymalowany na twarzy wyraz niepohamowanego entuzjazmu. „Byle do przodu - osądził Randal - i żadnej własnej myśli". Sir Louis był najstarszy, miał nalaną twarz, a jego rozłożyste ciężkie ciało wykazywało pierwsze znamiona otyłości. Sir Reginald był najwyższy i najpotężniejszy. Randal uznał, że w uczciwej walce rycerz ten mógłby być przeciwnikiem godnym Waltera. Rycerze nie zwrócili najmniejszej uwagi na rozcięty policzek Randala i sińce na jego twarzy. Witając Waltera, zdawali się nie zauważać towarzyszącego mu młodzieńca: giermek, podobnie jak każdy sługa, był dla nich zaledwie częścią krajobrazu. Niebawem pięciu podróżnych dosiadło swych wierzchowców i wyruszyło w drogę. W ostrych promieniach słońca szybko znikały wilgotne plamy na ja-snożółtym kurzu gościńca oraz błyszczące w trawie krople rosy. U podnóża wschodnich gór powietrze nigdy nie było jednak zbyt ciepłe. Ze stoków spływała 25 chłodna bryza, wichrząc włosy jeźdźców i budząc falujący szmer w koronach drzew. Randal siedział na końskim grzbiecie po raz pierwszy od trzech lat. Z zamku Doun odszedł piechotą i od tamtej pory podróżował wyłącznie w ten sposób. Dobrze wiedział, że nie poradziłby sobie z wielkim, umięśnionym bojowym rumakiem Waltera. Na szczęście zapasowy koń kuzyna był niedużym łagodnym wierzchowcem o płynnym kroku, nie przeznaczonym do udziału w bitwach. Randal nie bez zdumienia odkrył, że choć jego głowa zapomniała już wszystko, czego w dzieciństwie nauczył się o jeździe konnej, ciało pamiętało zasady. Szybko przywykł do dziarskiego kroku swojego wierzchowca i całkowicie odprężony rozkoszował się poranną przejażdżką. Szczęście nareszcie uśmiechnęło się do niego: pogoda była piękna, towarzystwo kuzyna zapewniało poczucie bezpieczeństwa, a podróżując konno Randal mógł mieć pewność, że spotkanie z Balpeshem - i odzyskanie daru magii - nastąpi znacznie szybciej, niż dotąd przypuszczał. Po pewnym czasie Walter odłączył się od grupy rycerzy i zrównał się z jadącym z tyłu Randalem. - Jesteś dziś osobliwie milczący - powiedział po kilku minutach. - Czy coś się stało? Dzień jest taki piękny. - Wiem - westchnął Randal. - Ja tylko... Nie umiem ci tego wyjaśnić. Walter popatrzył na kuzyna na wpół drwiąco.
- Ostatnio często to powtarzasz. Randal wzruszył ramionami. - Zycie jest bardziej skomplikowane, niż przypuszczałem. 26 - Tego też nauczyłeś się w Tarnsbergu? Zadane żartem pytanie uderzyło mocniej, niż zamierzał Walter. Randal pomyślał o Laergu, który w oczach każdego ucznia zdawał się ideałem mistrza i nauczyciela, a którego obłąkańcze czyny omal nie doprowadziły do upadku szkoły. Chłopiec powoli odwrócił się do kuzyna. - Tak - powiedział bez uśmiechu - można powiedzieć, że nauczyłem się tego w Tarnsbergu. Walter zrezygnował z dalszych prób rozweselenia kuzyna. Tuż przed południem grupa dogoniła samotnego rycerza, również zmierzającego w stronę Tat-tinham. Kiedy odległość zmalała na tyle, że można już było rozpoznać herb na tarczy jeźdźca, Walter spiął konia ostrogami i popędził naprzód z okrzykiem: - Hej! Sir Gilliamie! Rycerz zatrzymał i zawrócił konia. - Co za spotkanie, Sir Walterze! - odkrzyknął, spostrzegłszy przybysza. Po chwili obaj pogrążyli się w przyjaznej pogawędce. Gdy dołączyła do nich reszta grupy, Walter przedstawił swojego znajomego pozostałym rycerzom. - To jest Sir Gilliam z Hernefeld, o którego czynach zapewne niektórzy z was już słyszeli. Widziałem go, potykającego się z innymi i sam walczyłem u jego boku. Zaiste trudno o męża dzielniejszego i bardziej rycerskiego niż on. Sir Gilliam okazał się młodym ciemnowłosym mężczyzną, mniej więcej w wieku Waltera. Jego twarz zdobiły imponująco gęste jak na dwudziestolatka wą- 27 sy. Nie schodząc z siodła, Gilłiam pokłonił się Sir Re-ginaldowi i jego towarzyszom. - Po tak długim czasie na szlaku dobrze jest wreszcie spotkać przyjaciół. Zaczynałem się obawiać, że jestem jedynym wojownikiem udającym się na turniej w tej odludnej okolicy. Rycerze jechali w milczeniu, z rzadka tylko wymieniając zdawkowe uwagi. Późnym popołudniem dotarli do miejsca, skąd droga opadała w dół, aż do wijącej się w oddali linii drzew. - Rzeka Lubac - powiedział Sir Reginald, wskazując na wodę połyskującą między drzewami.
Wśród kompanów swojej rangi młody rycerz zdawał się całkiem przyjemnym towarzyszem podróży, ale Randal nie zapomniał jego aroganckich odzywek i ciosów spadających na głowę parobka w mroku podwórza gospody. - Powiedziano mi, że jest tu bród - ciągnął rycerz - i karczma jakieś dwie godziny jazdy dalej. Rycerze popędzili swoje konie, a Randal podążył za nimi. Niebawem cała grupa dotarła do brzegu niezbyt szerokiej rzeki, płynącej bystrym nurtem wśród wysmukłych topoli. Tam gdzie kończyła się droga, rzeka była na tyle płytka, by po jej kamienistym dnie mogły przejeżdżać wozy i konie. Bród był szeroki, a prąd w tym miejscu leniwy, ale spojrzawszy w dół strumienia, Randal ujrzał spienione fale, spiętrzone nad ukrytymi pod wodą skałami. Sir Philip popędził konia i po chwili był już na drugim brzegu. Bród okazał się płytki: woda nie sięgnęła nawet strzemion. Rycerz zatrzymał się, zatoczył 28 sy. Nie schodząc z siodła, Giłliam pokłonił się Sir Re-ginaldowi i jego towarzyszom. - Po tak długim czasie na szlaku dobrze jest wreszcie spotkać przyjaciół. Zaczynałem się obawiać, że jestem jedynym wojownikiem udającym się na turniej w tej odludnej okolicy. Rycerze jechali w milczeniu, z rzadka tylko wymieniając zdawkowe uwagi. Późnym popołudniem dotarli do miejsca, skąd droga opadała w dół, aż do wijącej się w oddali linii drzew. - Rzeka Lubac - powiedział Sir Reginald, wskazując na wodę połyskującą między drzewami. Wśród kompanów swojej rangi młody rycerz zdawał się całkiem przyjemnym towarzyszem podróży, ale Randal nie zapomniał jego aroganckich odzywek i ciosów spadających na głowę parobka w mroku podwórza gospody. - Powiedziano mi, że jest tu bród - ciągnął rycerz - i karczma jakieś dwie godziny jazdy dalej. Rycerze popędzili swoje konie, a Randal podążył za nimi. Niebawem cała grupa dotarła do brzegu niezbyt szerokiej rzeki, płynącej bystrym nurtem wśród wysmukłych topoli. Tam gdzie kończyła się droga, rzeka była na tyle płytka, by po jej kamienistym dnie mogły przejeżdżać wozy i konie. Bród był szeroki, a prąd w tym miejscu leniwy, ale spojrzawszy w dół strumienia, Randal ujrzał spienione fale, spiętrzone nad ukrytymi pod wodą skałami. Sir Philip popędził konia i po chwili był już na drugim brzegu. Bród okazał się płytki: woda nie sięgnęła nawet strzemion. Rycerz zatrzymał się, zatoczył 28 koniem, jakby za czymś się rozglądając, po czym pochylił się nisko ku ziemi. Po chwili wyprostował się i ponaglił gestem resztę kompanii.
Rycerze, dotąd obserwujący w zadziwieniu poczynania Sir Philipa, teraz jak na komendę spięli konie ostrogami i ruszyli przez wodę. Walter pierwszy dotarł na drugi brzeg. - Co tu znalazłeś, sir? - zawołał wesoło. - Intrygującą tajemnicę - odparł rycerz - a zarazem szansę na rozrywkę. Powiódł ręką dookoła. - Czy mówią ci coś te ślady? Walter omiótł okolicę przenikliwym spojrzeniem doświadczonego myśliwego. Randal pamiętał skupioną minę kuzyna jeszcze z chłopięcych czasów, kiedy razem dla zabawy tropili dzika lub jelenia. - Rozegrała się tu mała bitwa - rzekł Walter. - Nie dalej jak dzień temu. Trzej jeźdźcy wpadli w zasadzkę. Zaatakowano ich z obu stron. Rycerz wskazał na plamy wygniecionej trawy po obu stronach drogi. - Spójrzcie, tam napastnicy czekali na swe ofiary. Tropy koni ciągną się tylko dotąd, ale tutaj - wyciągnął palec - zbaczają z drogi i prowadzą w stronę lasu. Randal słuchał uważnie, nie mając najmniejszych wątpliwości, że jego kuzyn nie myli się. Dobrze pamiętał wędrownych kupców, którzy przyjechali do Bazyliszka od strony Cingestoun. Kupcy jechali konno, a karawanę eskortował uzbrojony strażnik. W dalszą drogę ruszyli wczoraj o świcie, by zdążyć na targ 29 w Tattinham. Wyglądało na to, że nie dotarli zbyt daleko. - Co teraz? - spytał Sir Reginald. - Jedziemy dalej? - I zrezygnujemy z szansy na chwalebny czyn i sławę? - oburzył się Sir Philip. - Oczywiście, że nie! Sir Gilliam myślał bardziej praktycznie. - Ilu ich jest? - Nie więcej niż tuzin - odparł Walter. - Wszyscy idą pieszo. - Zatem poszukajmy ich. Byle nie za długo: wolałbym, by zmrok nie zaskoczył nas w lesie. - Jeśli od najbliższej gospody dzielą nas dwie godziny jazdy, to mamy czas - zauważył Walter. Gilliam szybko skinął głową. - Ruszajmy więc. Mały oddziałek zawrócił konie i zniknął w lesie po lewej stronie drogi. Rycerze przypięli tarcze do ramion,
a w dłoniach dzierżyli nagie miecze. Posuwali się naprzód najciszej, jak mogli, klucząc między czarnymi potężnymi dębami. W cieniu rozpościerającej się powyżej gęstwy konarów i gałęzi było znacznie chłodniej niż na otwartej przestrzeni. Randal, jadący tuż obok kuzyna, nie wiedział, czy szczęka zębami z zimna, czy z powodu przejmującego go niepokoju. Wyczuwał coś groźnego w tym lesie. - Walter... - szepnął drżącym głosem. - Co takiego. „Jak mu to wyjaśnić?" - zastanawiał się Randal. - Nic - rzekł po dłuższej chwili. Las stawał się coraz gęstszy i ciemniejszy. Wkrótce Randal usłyszał odległe hałasy: ochrypłe okrzyki 30 i śmiech, miarowy łoskot siekiery, rozłupującej drewniany kloc i trzaskanie dużego ogniska. Niebawem rycerze stanęli na krawędzi sporego obozowiska. Jak dotąd zdawało się, że nikt nie spostrzegł intruzów. - Wygląda na to, że ktoś się dobrze bawi - zauważył półgłosem Sir Louis. - Czyżby nie wystawili warty? Kilka chwil później Randal pojął, czemu rycerze nie natknęli się na wartowników. Spomiędzy gęsto rozstawionych drzew dojrzał polanę, a na niej grupę mężczyzn o nieokrzesanym wyglądzie. Większość popijała tęgo ze sporej baryłki, ułożonej na dwóch kłodach. Niektórzy leżeli już między drzewami, tam gdzie zmorzył ich sen. Reszta siedziała wokół ogniska, przerzucając się żartami i śpiewając sprośne piosenki. Na skraju polany, przywiązane do zwalonego pnia, stały trzy konie. Dwa skryły się w cieniu, ale trzeciego oświetlała migotliwa smuga słonecznego światła, z trudem przedzierająca się przez korony drzew. Randal rozpoznał wierzchowca jednego z kupców, którzy wyruszyli z Bazyliszka poprzedniego dnia o świcie. Zwierzęta ryły ziemię kopytami i parskały nerwowo, najwyraźniej zaniepokojone sąsiedztwem tego, co wisiało nieopodal na drzewie. Zrazu Randal nie mógł rozpoznać dziwnego pakunku, ale po chwili przedmiot zako-łysał się na wietrze i z wolna obrócił dookoła. To było ciało strażnika karawany. Rozdział IV Noc w gospodzie Randal odwrócił głowę i zamknął oczy. Tuż obok rozległ się szept Sir Gilliama: - Eskorta musiała się bronić. Sir Reginald mruknął coś potakująco. Randal otworzył oczy. Teraz, gdy wiedział już, za kim się rozglądać,
dostrzegł także kupców. Dwaj mężczyźni leżeli spętani na ziemi. Zdarto z nich bogate szaty, pozostawiając tylko koszule, pokryte teraz kurzem i krwią. Zarośnięty drab pochylał się nad nimi, poszturchując nożem i śmiejąc się z ich gwałtownych podrygów. - Zdaje się, że wzięli jeńców - ciągnął Sir Gilliam. -Jeśli ich ocalimy, może dostaniemy nagrodę? Walter przemówił po raz pierwszy od chwili, gdy dotarli do obozowiska. - Z nagrodą czy bez, musimy im pomóc. Reginald, Louis, okrążcie polanę i dopilnujcie, by żaden z bandytów nie zdołał umknąć. Urwał na moment i po krótkim namyśle podjął: - Randal, zostań tutaj i trzymaj mego wierzchowca z dala od bitwy. To nie jest rumak bojowy i może 32 wpaść w panikę. Philip i Gilliam, szarżujemy na mój znak. Dla młodego czarodzieja zakaz stosowania magii był teraz podwójnie dotkliwy. Randal wyobrażał sobie panikę, jaką zasiałby wśród rzezimieszków, wyczarowując kulę ognia i zapobiegając tym samym przelewowi krwi. Tymczasem, skryty wśród drzew, mógł tylko czekać na wynik walki. Ciche szelesty, trzaski i pobrzękiwanie uprzęży świadczyły o tym, że Walter i pozostali rycerze przesuwali się na najkorzystniejsze pozycje. Nagle dał się słyszeć donośny okrzyk Waltera: - Do ataku! Rycerze wypadli na polanę ze wzniesionymi mieczami, budząc popłoch wśród rabusiów. Zaskoczeni złoczyńcy rozpierzchli się na wszystkie strony, rozglądając się za porzuconą w czasie hulanki bronią. Większość uzbrojona była w miecze i krótkie włócznie, ale niektórzy dzierżyli tylko noże i drewniane pałki - marny oręż przeciwko pięciu zaprawionym w bojach jeźdźcom w stalowych kolczugach. Natarciu przewodził Sir Philip, jak zawsze żądny czynów i chwały. Jeden z rozbójników zamachnął się nań halabardą. Trafiony w pierś rycerz grzmotnął ciężko o ziemię, natychmiast znikając w ciżbie rozjuszonych drabów. Wstrzymując oddech Randal przeniósł wzrok na Waltera, który w tej samej chwili zeskoczył z konia i podbiegł tam, gdzie upadł jego towarzysz. Młodzieniec zasłonił pierś tarczą i śmiało natarł na zbójów. Po jego lewej stronie stanął Sir Gilliam. Długie miecze 33 wojowników wznosiły się i opadały, wyrąbując drogę do rannego Sir Philipa.
Tymczasem Sir Reginald i Sir Louis zatoczyli koło wokół polany i zaatakowali z drugiej strony. Za każdym błyśnięciem klingi jeden z bandytów padał na ziemię. Rumak Sir Philipa zdołał wyrwać się z zamętu i pocwałował w knieję. Randal zastąpił mu drogę, a gdy oszalałe z podniecenia zwierzę spróbowało przemknąć obok, gwałtownie wychylił się z siodła, chwytając wodze. Po chwili koń został osadzony w miejscu i uspokojony. Randal wjechał na polanę, by wyprowadzić stamtąd porzucone rumaki Waltera i Gilliama. Mimo grożącego niebezpieczeństwa chłopiec uśmiechał się ironicznie. „Nie mogę walczyć - myślał - i nie mogę użyć magii, ale mogę przynajmniej dopilnować koni". Odprowadziwszy konie na bezpieczną odległość, zdał sobie sprawę, że zgiełk walki ucichł. Obejrzał się i spostrzegł, że na polanie o własnych siłach stali już tylko rycerze. Obóz usiany był martwymi ciałami zbójców. Sir Reginald podprowadził swojego rumaka do miejsca, gdzie Walter i Sir Louis klęczeli nad rannym Sir Philipem. - Co za głupcy - rzekł Sir Reginald, tocząc kpiącym wzrokiem po pobojowisku - powinni byli rozproszyć siły i zaczekać na nas wśród drzew. - To by im nie pomogło - odparł Sir Philip ze słabym uśmiechem. - Rozgromilibyśmy ich tak czy owak. Rycerz zakaszlał i obrócił się na bok, próbując się podnieść. Walter i Sir Louis pomogli mu stanąć na nogach. 34 - Jesteś ranny? - spytał Sir Louis. - Siniec lub dwa - Sir Philip wzruszył ramionami -nic poważnego. Ciężko dysząc, rycerz nachylił się i oparł dłonie na kolanach. - Kolczuga zatrzymała większość ciosów - dodał po chwili. Sir Philip wyprostował się, podszedł do leżącego nieopodal ciała i obrócił je na plecy. Randal rozpoznał bandytę, który wcześniej zabawiał się dręczeniem spętanych kupców. - Zapłacił za swoją niegodziwość - powiedział rycerz. Walter podszedł do leżących na ziemi jeńców, a pozostali rycerze zajęli się przeszukiwaniem obozowiska. Randal stał na skraju polany, wciąż trzymając konie. Wszędzie wokół walały się pokrwawione ciała. Randal westchnął i spojrzał ku niebu. Jak wszystkie wydarzenia ostatnich kilku dni, krwawa potyczka w lesie utwierdziła go tylko w przekonaniu, że już nie zdoła pokonać przepaści dzielącej go od życia, które niegdyś było jego życiem, a które porzucił w pogoni za magią.
Kiedyś zapewne tak jak Sir Philip uznałby bez wahania, że bandyci dostali to, na co zasłużyli. Teraz już nic nie wydawało się tak proste. Nawet ze swojego oddalonego miejsca widział wyraźnie, że pokonani odziani byli w żałosne wystrzępione łachmany, a ich wychudzone ciała świadczyły o przebytym długim okresie przymusowego postu. „Nie mieli szans przeciw rycerzom w zbrojach" - myślał Randal. 35 Młody czarodziej potrząsnął głową. „Gdybym przybył tu sam - uświadomił sobie - prawdopodobnie byłbym już martwy. Walter nie roni łez nad watahą bandytów". Walter tymczasem przeciął powrozy krępujące kupców i teraz podawał im wodę. Jeńcy byli posiniaczeni, ale żyli. Być może, zbójcy uznali, że okażą się warci okupu. Spomiędzy drzew wyszli Sir Reginald i Sir Louis, dźwigając ciężką skrzynię. - To wszystko, co mieli rabusie - powiedział Sir Reginald. - Ruszajmy w drogę. - Nie - sprzeciwił się Walter. Spojrzał na wiszące na drzewie ciało strażnika i dodał: - Mamy do spełnienia jeszcze jeden obowiązek. - Nie możemy teraz kopać mogiły - zaprotestował Sir Reginald. - Nie, jeśli mamy zdążyć do gospody przed zmrokiem. - To był uczciwy człowiek i należy mu się godziwy pochówek - odparł twardo Walter i Sir Reginald zamilkł. Jak się okazało, zadanie wykopania grobu przypadło Randalowi. Poczucie godności nie pozwalało rycerzom na dotykanie szpadla, skoro mieli do dyspozycji sługę pośledniejszego stanu. Po pogrzebie cała grupa, w tym dwóch uwolnionych kupców, ruszyła w kierunku gospody, o której słyszał Sir Reginald. Kiedy jeźdźcy dotarli do drogi, słońce już do połowy skryło się za horyzontem. Sir Reginald skrzywił się. - Czeka nas ostra jazda - rzucił Walterowi wrogie spojrzenie. - Dzięki tobie, szlachetny rycerzu. W tych okolicach nocą bezpiecznie jest tylko za murami. 36 Na twarzy Waltera błąkał się kpiący uśmieszek. - Ostra jazda, powiadasz... Niechże i tak będzie. Powiedziawszy to, spiął konia ostrogami i okrzykiem popędził go do galopu. Po chwili cała grupa gnała na złamanie karku, pozostawiając za sobą warkocz pyłu i cichnący tętent kopyt. Mimo narzuconego przez Waltera tempa było już prawie ciemno, kiedy podróżni wjechali na podwórze Bezgłowego Pielgrzyma - gospody, w której zamierzali przenocować. Późna pora wprawiła Sir Reginalda w podły nastrój. Rycerz zeskoczył z konia i rzucił wodze Randalowi.
- Przydaj się do czegoś - burknął gniewnym tonem. - Oporządź konie. „Słyszałem już gdzieś tę mowę" - pomyślał giermek, ale na głos nie powiedział nic. Posłusznie odprowadził bojowego rumaka do stajni. Doglądanie zwierząt zajęło Randalowi trochę czasu. „Przynajmniej będziemy wieczerzać w licznym towarzystwie - pomyślał. - Stajnie są pełne koni". Ku swemu zdziwieniu, gdy wszedł do izby jadalnej, zastał tam swoich towarzyszy, dwóch ocalonych kupców i poza nimi tylko jednego gościa. „Jakże to, karczma tak blisko miasta i tylko jeden gość? Skąd się wzięły te wszystkie konie?" - zastanowił się. Mimo wszystko gospoda była przytulna i schludna. Trzaskający w kominku ogień napełniał izbę przyjemnym ciepłem, a wieczerza okazała się smaczna i obfita. Na stole zjawił się pasztet, pieczone prosię, bochny chleba oraz dzbany pełne jabłecznika i cien- 37 kiego piwa. Gospodarz, tłusty jowialny człowieczek, bezustannie rozsiewający przymilne uśmiechy, pilnie baczył, by jego dostojnym gościom usługiwano jak należy. Jednak młody czarodziej, jeszcze wczoraj przymierający głodem, nie mógł zmusić się do jedzenia. Randal wsparł łokcie na stole i sączył gorący jabłecznik z trzymanego oburącz kubka. Jednym uchem słuchał rozmowy Sir Philipa i Sir Louisa, którzy toczyli spór na temat polowania z sokołem, ale jego umysł wciąż zaprzątała zagadka pełnych stajni i pustej karczmy. Po wieczerzy goście rozeszli się do łóżek. Pokoje w Bezgłowym Pielgrzymie były większe niż w Bazyliszku, stały w nich łóżka zamiast rzuconych na podłogę sienników, a ściany obite były płytami z połyskującego ciemnego drzewa. Randal, który w Tarnsbergu mieszkał w izdebce nad warsztatem cieśli, znał się na stolarce na tyle, by domyślić się, że warstwa szlachetnego drewna ma grubość pergaminu i służy jedynie przykryciu szkieletu z tanich desek. „Zawsze jest coś, co kryje się pod powierzchnią - pomyślał filozoficznie. - Czy nic nie jest już tym, na co wygląda?". Walter wyciągnął się na jednym z łóżek z westchnieniem człowieka znużonego całodzienną podróżą. - Nareszcie porządnie się wyśpimy. - Mam nadzieję - odparł Randal. Sprawdził, czy drzwi są dobrze zamknięte, i odwrócił się twarzą do kuzyna. - Walter... - rzekł cicho - to miejsce jest jakieś dziwne. 38 Walter uniósł się na łokciach i spojrzał na Randala marszcząc brwi. - Jak to „jakieś dziwne"? Randal próbował ubrać swe podejrzenia w słowa.
- Oglądałeś stajnię...? Jest tam pełno koni. Kiedy kończyłem oporządzać nasze zwierzęta, nie było w niej ani jednego wolnego boksu. Gdzie wobec tego są wszyscy goście? Widzieliśmy tylko jednego. - Może jest handlarzem koni? - zamyślił się Walter. - Tacy chętnie przyjeżdżają na targi, zwłaszcza gdy niedaleko ma się odbyć turniej. - Możliwe, ale jednak... - Jeśli cię to męczy - ciągnął młody rycerz - możemy spać na zmianę. Pierwszy obejmę wartę. Randal położył się w ubraniu, ale sen długo nie chciał nadejść. Wreszcie zasnął, choć wciąż wydawało mu się, że jest przytomny. Z letargu wyrwało go potrząsanie za ramię. - Już północ. Twoja kolej. Randal podniósł się i przeciągnął. - Zbudź mnie o zachodzie księżyca - ciągnął Walter - a potem ja będę czuwał do świtu. Dam ci mój miecz. - Nie - gwałtownie zaprotestował Randal. - Przysiągłem, że nie będę posługiwał się rycerskim orężem bez względu na okoliczności. Nawet w skąpym świetle księżyca można było dojrzeć zdumienie i niedowierzanie, wypisane na twarzy rycerza. - To było głupie - rzekł Walter po dłuższej chwili. 39 - Nie miałem wyboru - Randal rozłożył ramiona. - Nie można jednocześnie być czarodziejem i walczyć za pomocą stali. Walter potrząsnął głową. - Jakoś nie widzę, by całe to czarodziejstwo wychodziło ci na dobre - powiedział ponuro. - Skoro jednak przysiągłeś, nie ma o czym gadać. Tylko śmieć łamie dane słowo. Walter położył się na łóżku, ułożywszy miecz na podłodze po swojej prawej stronie. - Obudź mnie w razie kłopotów - zakończył, a po chwili w izdebce rozległo się zdrowe chrapanie. Randal wbił wzrok w pasemko księżycowego światła, przesączającego się przez szczelinę w okiennicy. Mijały minuty, a pasemko niesłychanie powoli sunęło po podłodze ku jednej ze ścian. „Kiedy zniknie - pomyślał Randal - będę mógł znowu pójść spać". W tej samej chwili zza drzwi dało się słyszeć ciche brzęknięcie: jakby uderzyły o siebie dwa klucze na kółku. Randal zapewne nie zwróciłby na to uwagi, gdyby nie odniósł wrażenia, że ktoś stara się przytłumić
ów dźwięk. „Czyżby ktoś tu węszył? - zastanawiał się. -Może złodziej?". Podszedł do drzwi i odsunął rygiel, po czym uchylił je nieznacznie. Na korytarzu nie ujrzał nic prócz ciemności. Randal zawahał się. Chciał zbudzić Waltera, ale bał się, że podejrzenie, jakie nim owładnęło, okaże się bezpodstawne. Po chwili namysłu wyszedł na korytarz. Wkroczył w ciemność tak nieprzeniknioną, że niemal gęstą. Po omacku obrócił się w prawo i z ręką na ścianie jął posuwać się naprzód. 40 - Nie miałem wyboru - Randal rozłożył ramiona. - Nie można jednocześnie być czarodziejem i walczyć za pomocą stali. Walter potrząsnął głową. - Jakoś nie widzę, by całe to czarodziejstwo wychodziło ci na dobre - powiedział ponuro. - Skoro jednak przysiągłeś, nie ma o czym gadać. Tylko śmieć łamie dane słowo. Walter położył się na łóżku, ułożywszy miecz na podłodze po swojej prawej stronie. - Obudź mnie w razie kłopotów - zakończył, a po chwili w izdebce rozległo się zdrowe chrapanie. Randal wbił wzrok w pasemko księżycowego światła, przesączającego się przez szczelinę w okiennicy. Mijały minuty, a pasemko niesłychanie powoli sunęło po podłodze ku jednej ze ścian. „Kiedy zniknie - pomyślał Randal - będę mógł znowu pójść spać". W tej samej chwili zza drzwi dało się słyszeć ciche brzęknięcie: jakby uderzyły o siebie dwa klucze na kółku. Randal zapewne nie zwróciłby na to uwagi, gdyby nie odniósł wrażenia, że ktoś stara się przytłumić ów dźwięk. „Czyżby ktoś tu węszył? - zastanawiał się. -Może złodziej?". Podszedł do drzwi i odsunął rygiel, po czym uchylił je nieznacznie. Na korytarzu nie ujrzał nic prócz ciemności. Randal zawahał się. Chciał zbudzić Waltera, ale bał się, że podejrzenie, jakie nim owładnęło, okaże się bezpodstawne. Po chwili namysłu wyszedł na korytarz. Wkroczył w ciemność tak nieprzeniknioną, że niemal gęstą. Po omacku obrócił się w prawo i z ręką na ścianie jął posuwać się naprzód. 40 Po kilkunastu krokach jego dłoń natrafiła na framugę drzwi. Randal pamiętał, że w tym pokoju zatrzymał się jeden z uratowanych kupców. Przesunął dłoń dalej i wzdrygnął się, czując, że drzwi ustępują z cichym skrzypnięciem. „Nie zaryglowane? - pomyślał. - To dziwne". Pchnął drzwi mocniej. Okiennice były otwarte, a pokój zalewała księżycowa poświata. Randal, który zdążył przywyknąć do ciemności na korytarzu, zmrużył oczy, porażony nadmiarem srebrzystego blasku. Po chwili rozejrzał się po pomieszczeniu. Śpiący na łóżku mężczyzna leżał nieruchomo jak kamień. Wzrok chłopca stopniowo wyostrzał się. Gdy Randal zaczął rozróżniać szczegóły, dostrzegł drucianą pętlę,
zadzierzgniętą na szyi kupca. Z trudem powstrzymując krzyk, Randal wypadł z powrotem na korytarz, zatoczył się i z łomotem wpadł do pokoju Sir Louisa. Te drzwi również ustąpiły bez oporu. Izba nie była tak jasno oświetlona jak poprzednia, ale było coś widać. Mimo hałasu śpiący nie poruszył się. Z olbrzymiej rany na czole rycerza spływała struga czarnej krwi. Randal zrozumiał, że nie ma ani chwili do stracenia. Wyskoczył na korytarz i pognał co tchu do pokoju, gdzie spał Walter. Drzwi zastał otwarte, chociaż mógłby przysiąc, że zamknął je za sobą wychodząc. Wpadł do izdebki i osłupiał, widząc właściciela gospody stojącego u wezgłowia łóżka z okutą żelazem pałką w dłoni. - Walter!!! - wrzasnął ile sił w płucach. Pałka uniosła się nad głową śpiącego. W ostatniej chwili Walter stoczył się z łóżka i drąg ze świstem 41 spadł na poduszkę. Rycerz błyskawicznie zerwał się na równe nogi, w prawej dłoni dzierżąc miecz. Randal nigdy jeszcze nie widział, by ktokolwiek dobył broni tak szybko. Skrytobójca doskoczył do rycerza. Pałka raz jeszcze świsnęła w powietrzu, ale Walter sparował cios mieczem i wyprowadził błyskawiczny sztych. Napastnik osunął się na kolana i padł na twarz. Randal usłyszał za sobą hałas i odwrócił się akurat na czas, by ujrzeć kolejnego mężczyznę, szarżującego nań z nożem. Odruchowo cofnął się o krok, chwycił za uzbrojone ramię i potężnym skrętem ciała cisnął atakującego na środek izby, gdzie czekał już miecz Waltera. - Mordują! - krzyknął Randal. - Bandyci! Walter odepchnął swego giermka i wyskoczył na korytarz. Biegł od jednej ściany do drugiej, waląc we wszystkie drzwi głowicą miecza. - Do broni! - wołał. - Bandyci atakują! Niestety tak właśnie było. Na schodach rozległ się tupot nóg i po chwili korytarz zaroił się od cieni przynajmniej tuzina napastników. Niektórzy uzbrojeni byli w noże, niektórzy w miecze, inni dzierżyli zwykłe pałki. Dwóch wznosiło nad głowami płonące pochodnie. W migotliwym czerwonawym blasku Randal ujrzał kuzyna stawiającego zaciekły opór napastnikom. Było ich jednak stanowczo zbyt wielu. „Magia... - chłopcu zdało się, że słyszy nęcący szept. - Zaklęcie, albo wszyscy zginiemy". Zaraz potem nadeszła kolejna myśl, jakby głos drugiej osoby: „Walter ma rację. Jeśli złamię przysięgę, będę nikim".
42 Walter wykonał śmiały wypad i bandyta w pierwszym rzędzie napastników upadł, zbijając z nóg drugiego i wytrącając mu z ręki pochodnię. Sypiąca iskrami pochodnia potoczyła się pod ścianę. Dzielny rycerz cofał się pod naporem atakujących. W wąskim korytarzu nie mógł walczyć zamaszystymi ruchami, jakich wymagała szeroka i długa klinga miecza, lepiej przystosowanego do cięcia niż kłucia. Walter bił się dzielnie, ale było oczywiste, że wkrótce opadnie z sił i ulegnie przewadze zbójów. Dokładnie w chwili, gdy Randal uświadomił sobie tę przerażającą prawdę, drzwi jednej z izb otworzyły się z hukiem i stanął w nich Sir Reginald - w długiej koszuli nocnej, ale z mieczem w dłoni. - Co u licha... - zaczął, ale widząc, co się dzieje, bez wahania rzucił się na pomoc Walterowi. Dwóm rycerzom udało się chwilowo powstrzymać natarcie, ale sytuacja nadal była beznadziejna. Na schodach pojawiali się kolejni mężczyźni i tłum bandytów napierał coraz silniej. Nagle na polu bitwy wyrósł jak spod ziemi Sir Philip. Spóźnił się, ponieważ przed walką postanowił przywdziać kolczugę. Teraz trzej rycerze zyskali szansę na odparcie napastników. Tymczasem przez bitewny zgiełk począł przebijać się huk i trzask ognia. To płomienie upuszczonej pochodni przeniosły się na dobrze przesuszone drewniane płyty, jakimi obite były ściany, a następnie na belki powały i słomianą strzechę. W czerwonej poświacie walczący wyglądali jak straszliwe nieziemskie zjawy. Korytarz szybko wypełniał się gryzącym dymem. 44 Nagle, pośród przeraźliwego huku płomieni, napastnicy natarli ze zdwojoną energią. Rycerze cofnęli się pod naporem ludzkiej masy, przygważdżając Randala do ściany. Chłopiec upadł i poczuł, że do ziemi przygniata go bezwładne ciało jednego z bandytów. Nadludzkim wysiłkiem uwolnił się od ciężaru i prze-czołgał do najbliższych drzwi. Były otwarte. Tuż za progiem, krztusząc się dymem, Randal rzucił się ku otwartemu oknu. Przełazi przez parapet i zawisł na rękach nad oświetlonym łuną podwórzem. Po chwili wahania rozwarł dłonie. Kolano, które jeszcze nie wydobrzało po bójce w Bazyliszku, nie wytrzymało impetu uderzenia. Randal upadł na bok. Nie zważając na ból, natychmiast zerwał się na równe nogi i potoczył wzrokiem po podwórzu. Niebo usiane było iskrami, strzelającymi z płonącej strzechy. Niektóre musiały upaść na dach stajni, bo budynek już zajął się ogniem. „Konie..." - pomyślał Randal. Bez namysłu pobiegł do stajni. Otworzył wrota i zatrzymał się przerażony. Stajnię wypełniał potworny zgiełk. Płomienie, które strawiły już część dachu, rozświetlały wnętrze upiornym blaskiem. Przerażone zwierzęta rżały i wierzgały wściekle w swoich boksach. Randal wiedział, że końskie kopyta potrafią w mgnieniu oka rozgnieść człowieka na miazgę, ale wiedział też, że bez koni rycerze nie dostaną się do Tattinham, nawet jeśli wyjdą cało z bitwy w gospodzie. „Lepiej dać się stratować niż spalić żywcem lub poćwiartować" - pomyślał chłopiec i zaczął wypuszczać oszalałe bestie. Za każdym razem gdy otwierał boks, przywierał plecami do ścia-