IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony246 775
  • Obserwuję196
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań143 153

Doyle Debra, MacDonald James D. - Krąg Magii 04 - Spisek w pałacu

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :418.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Doyle Debra, MacDonald James D. - Krąg Magii 04 - Spisek w pałacu.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Doyle Debra,MacDonald James D
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 18 osób, 27 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 83 stron)

DEBRA DOYlE JAMES D. MACDONALD Spisek w pałacu Krąg Magii Bruce owi Coville,owi, który nie szczędził słów zachęty zdołał nam wbić do głowy nieco rozsąd, Rozdział I jarmarczny tragik - Grosik, dobrzy ludzie! Przedstawienie za grosik! Randal dreptał tam i z powrotem, wymachując przed zaintrygowanymi przechodniami pustą czapką. Beret z zielonego filcu należał do Lys, pieśniarki, przyjaciółki Randala i jego towarzyszki podróży. Czarnowłosa dziewczyna w chłopięcym ubraniu siedziała tuż obok na krawędzi olbrzymiej marmurowej fontanny - ozdoby głównego rynku Pedy. Randal jeszcze raz machnął czapką, po czym położył ją na bruku, a sam usiadł pod fontanną. Do delikatnego szelestu spadającej wody dołączyły pierwsze tony pieśni. Zgromadzony tłumek w jednej chwili ucichł. Uwaga niemal wszystkich skupiła się na śpiewającej dziewczynie. Nieliczni, którzy wciąż patrzyli na Randala, oglądali wysokiego, mocno zbudowanego chłopaka, bezustannie odgarniającego sprzed oczu długie brązowe włosy. Na sfatygowanych w wędrówkach szatach chłopiec nosił czarną togę, wyposażoną w nieprawdopodobnie szerokie rękawy. Był to oficjalny strój wędrownego czarodzieja, wychowanka Schola Sorceriae - Szkoły Czarodziejów w Tarnsbergu na brzegu Zachodniego Morza. „Czas zapracować na śniadanie" - pomyślał Ran-dał, wsłuchując się w melodię pieśni. Słów nie rozumiał; Lys śpiewała w swoim ojczystym języku, mowie Okcytanii, do której udali się po ucieczce z Widsegar-du.

Mimo to podczas trwającej wiele miesięcy wędrówki na południe zdążyli przećwiczyć ten numer tyle razy, że chłopiec dokładnie wiedział, kiedy i jak wplatać w muzykę swoje czary. Młody czarodziej skoncentrował się i bezgłośnie wyszeptał zaklęcie. W powietrzu popłynął głęboki basowy trójdźwięk, którego tony kolejno cichły i pojawiały się w innych miejscach skali tak, by akord zawsze współbrzmiał z melodią pieśni. Podkład udał się już za pierwszym razem. „Dobrze - pomyślał Randal - a teraz wyższe rejestry". Skoncentrował się jeszcze raz i przywołał łagodny trel podobny do dźwięków fletu, wznoszący się i opadający o oktawę wyżej od głosu Lys. Niewidzialny flet od razu zagrał we właściwej tonacji i podążał za melodią bez żadnych fałszów lub potknięć. Randal pozwolił sobie na uśmiech satysfakcji: muzyka udała się dziś bezbłędnie. „A teraz światła...". Spróbował wyczarować świetlisty obłok. Po chwili między Lys a fontanną wyrosła zwiewna zasłona fosforyzującej mgły. Koncentrując się jeszcze bardziej, Randal zabarwił mgłę czerwoną poświatą, pulsującą w takt najniższych akordów muzyki. W obłoku zaczęły krążyć niebieskie i zielone kule, prowadzone dźwięcznym altem Lys i upstrzone złotymi cętkami, pojawiającymi się tym gęściej, im głośniej brzmiała partia fletu. Pierwsze czary, jakie zobaczył Randal, były bardzo podobnym pokazem światła i dźwięku. Jednak Madoc Obieżyświat, czarodziej, który przed laty zaprezentował owe cuda w głównej sali zamku Doun, był mistrzem sztuk magicznych, a nie zwykłym wędrownym czarodziejem. Randal spędził kilka ostatnich miesięcy na szlifowaniu metodą prób i błędów rozmaitych czarodziejskich technik, pozwalających na przywoływanie za każdym razem właściwych dźwięków lub barw i utrzymywanie ich w ryzach woli. Bywały dni, kiedy Randal posługiwał się magią z łatwością; innym razem jego wysiłki przynosiły więcej wstydu niż oklasków. Mimo wszystko ani on, ani Lys nie mieli powodów do narzekania. Jako wędrownym artystom wiodło im się nienajgorzej: było dość pieniędzy, by się gdzieś posilić, a tu na południu, gdzie noce były suche i ciepłe, sypiali pod gołym niebem i rzadko musieli płacić za nocleg. Kiedy pieśń Lys dobiegła końca, Randal wyciszył muzykę i niedbałym gestem rozwiał świetlisty obłok. Kłaniając się publiczności, nie omieszkał szybko zerknąć na porzuconą na bruku czapkę. Była pusta. „Nie rozumiem - pomyślał, czując jednocześnie zdumienie i rozczarowanie. - To już drugi raz. Czy w tym mieście mieszkają sami skąpcy? Od kilku tygodni nie mam żadnych kłopotów z zaklęciami, a Lys nigdy nie potrzebowała magii, by pięknie śpiewać. Nie liczyłem na wiele, ale zasłużyliśmy chyba na jeden lub dwa miedziaki". Zamiast pieniędzy artyści doczekali się jedynie wątłych oklasków od gwałtownie rzedniejącego tłumu. Randal westchnął i ukląkł, sięgając po pustą czapkę. Palce ledwo dotknęły zielonego filcu, gdy w berecie wylądował nieduży mieszek z czarnego aksamitu. Rozległ się metaliczny brzęk. Randal podniósł sakiewkę i zważył ją w dłoni. Była ciężka, a jej zawartość przesypywała się z dźwięcznym grzechotem. Ostrożnie,

obawiając się, że jego nagle obudzona nadzieja rozwieje się bez śladu, pociągnął za srebrną nitkę, jaką ściągnięty był brzeg woreczka. Na dłoń chłopca wysypały ęię złote monety: więcej pieniędzy, niż kiedykolwiek widział, odkąd porzucił zamek swojego wuja, by studiować magię. Randal wsypał monety z powrotem do sakiewki. Wsuwając ją do kieszeni togi, podniósł głowę, by spojrzeć na hojnego ofiarodawcę. Wzrok chłopca prześliznął się po niezwykle wysokich cholewach skórzanych butów, krótkiej czarnej tunice ozdobionej srebrnymi haftami, by zatrzymać się na gładko wygolonej inteligentnej twarzy, okolonej gęstwą rudych włosów. - Stokrotne dzięki, mój panie - powiedział Randal, wyczerpując tym samym cały swój zasób okcytań-skich słów. Wytwornie ubrany nieznajomy skinieniem zachęcił czarodzieja do powstania z klęczek i wypowiedział kilka zdań łagodnym przyjemnym głosem. Randal posłał Lys pytające spojrzenie. Dziewczyna sfrunęła z krawędzi fontanny, zgrabnie lądując na chodniku. Jej oczy płonęły podnieceniem. - Zbieraj się, Randy - powiedziała wesoło. - Idziemy z tym jegomościem. Chce, byśmy wystąpili w pałacu. - W pałacu? - wyszeptał zdumiony Randal, gdy razem z Lys ruszyli za nieznajomym. - Wiedziałem, że jesteśmy świetni, ale nie sądziłem, że aż tak. - Tu, w Okcytanii - odrzekła pieśniarka - każde miasto jest niezależnym państwem, a władający nimi dożowie są bogaci i potężni. Bierz, co ci przynosi los, i ciesz się. Skoro mamy zagrać dla Jego Łaskawości, w najgorszym razie możemy spodziewać się porządnego obiadu, a może i kilku nowych koszul. Randal skinął głową, wciąż niepewny, czy niespodziewane zaproszenie jest uśmiechem losu, czy może zwiastunem kłopotów. Lys zdawała się nie mieć żadnych wątpliwości; śmiała się i figlarnie poszturchiwała Randala łokciem, kiedy podążali za nieznajomym przez zatłoczony rynek. Ryży mężczyzna poprowadził ich po wiodących pod górę szerokich ulicach, wśród rzędów wysokich kamiennych domów. Wspiąwszy się na szczyt wzgórza, ujrzeli olbrzymi marmurowy gmach - w istocie zbiór wielu połączonych bielonymi murami budowli, rozrzuconych wśród zielonych trawników i słodko pachnących ogrodów. Randal i Lys podążyli za swoim przewodnikiem przez labirynt korytarzy, krużganków, przykrytych szklanymi dachami ogrodów i krętych schodów. Rezydencja oszołomiła ich niebywałym przepychem. Młody czarodziej z zapartym tchem podziwiał wymyślne malowidła zdobiące sufity i ściany; przeglądał się w wypolerowanych parkietach, mozaikach z różnych gatunków drewna i nie mógł oprzeć się wrażeniu, że mijane po drodze marmurowe posągi spoglądają ze wzgardą na jego poplamioną błotem togę i zakurzone buty. „To musi być pałac. Któż jeśli nie książę mógłby otoczyć się takim luksusem?" - myślał, czując się małym, nic nie znaczącym obszarpańcem.

Przewodnik wprowadził gości do niewielkiej komnaty, gdzie czekał już inny mężczyzna. Nieznajomi zamienili kilka słów, po czym ryży młodzieniec powiedział coś do Randala. - Prosi, byś z nim poszedł. Ja mam zostać tutaj -przetłumaczyła Lys. - Czy mogę odmówić? - Nie sądzę. To posłaniec księcia. Lepiej będzie, jeśli go posłuchasz. Randal wzruszył ramionami i poszedł za przewodnikiem, który już zniknął za drzwiami komnaty. Po pokonaniu kolejnej serii korytarzy młodzieńcy dotarli do długiej i wąskiej sali. Posłaniec zatrzymał się, odwrócił do Randala i wypowiedział krótkie zdanie. Domyśliwszy się, że polecono mu poczekać w tym miejscu, czarodziej skłonił się lekko i złożył dłonie przed sobą w geście oczekiwania. Dworzanina zadowoliła taka reakcja. Gdy tylko oddalił się, wychodząc innymi drzwiami, Randal począł rozglądać się ciekawie po pomieszczeniu. Jedną z dłuższych ścian komnaty zajmował szereg wysokich okien, wychodzących na okolony murem ogród. Pozostałe ściany były zasłonięte sięgającymi sufitu regałami, których półki uginały się od ksiąg. Widok opasłych woluminów na chwilę przeniósł Ran-dala w czasy początków jego nauki w Szkole Czarodziejów. Chłopiec uśmiechnął się do siebie, przypomniawszy sobie bibliotekę w Tarnsbergu, pierwszą, jaką zobaczył. Miał wówczas trzynaście lat i spore kłopoty z czytaniem. W niespokojnej, pogrążonej w bezkrólewiu Bre-slandii znajomość liter znaczyła mniej niż umiejętność władania mieczem. Mimo to Randal porzucił przyszłość dziedzica jednej z północnych baronii, by móc zgłębiać tajniki sztuk magicznych. Wybierając karierę czarodzieja, musiał przyrzec, że nie będzie posługiwał się rycerskim orężem. Teraz oprawne w skórę tomy zdawały się wzywać go z wysokości półek biblioteki. Młody czarodziej zadowolił się przejrzeniem najbliższych tytułów. Zaciekawiony, właśnie zaczął się zastanawiać, czy sięgając po jedną z ksiąg nie popełniłby głupstwa, gdy z zadumy wyrwało go skrzypnięcie otwieranych drzwi. Zza framugi wyłoniła się ruda głowa oraz dłoń, wykonująca przyzywający gest. Randal przeszedł wzdłuż rzędów książek i w ślad za posłańcem przekroczył próg sąsiedniej komnaty. Drzwi zatrzasnęły się za nim samoczynnie. Nagle Randala ogarnęła fala dziwnego, atakującego od wewnątrz chłodu. Chłopiec poczuł obecność magicznych niematerialnych zamków i blokad, które uaktywniły się nagle, zabezpieczając wejście. „Pułapka?" -pomyślał, walcząc z odruchem paniki. Nie dostrzegając jednak żadnych bezpośrednich niebezpieczeństw, zmusił się do zachowania spokoju i tylko uważnie rozejrzał się wokół. Porozrzucane w nieładzie księgi i re- kwizyty potwierdziły jego przypuszczenia - znajdował się w pracowni mistrza sztuk magicznych. Skoro tak, to czekający za wielkim biurkiem ciemnowłosy mężczyzna o haczykowatym nosie musiał być czarodziejem, gospodarzem tego miejsca. Randal pomyślał, że ktoś ubrany w tak bogate szaty z powodzeniem mógłby być samym księciem. Długą złotą togę nieznajomego zdobiły mistyczne symbole, haftowane czarnymi i srebrnymi nićmi. Pod togą nosił sięgającą kostek tunikę, uszytą z karmazynowego

jedwabiu przedniej jakości. Czarodziej gestem odprawił posłańca i skinął na Randala. - Podejdź bliżej - rzekł. - Niech ci się przyjrzę. Chłopiec posłuchał po chwili wahania. Nieznajomy przemówił w Zapomnianej Mowie, języku znanym wszystkim czarodziejom. Teraz splótł długie palce i podłożywszy je pod brodę, zmierzył Randala przenikliwym spojrzeniem. - Czy jesteś świadom - cedził powoli - że w tym mieście wszystko, co magiczne, należy do księcia? Czy zdajesz sobie sprawę, że jedynym czarodziejem, którego Jego Łaskawość darzy na tyle wielkim zaufaniem, by pozwolić mu na praktykowanie sztuk magicznych, jestem ja? Czy wiesz, jaka kara grozi każdemu, kto sprzeciwi się woli Jego Łaskawości? Randal osłupiał. „Lys nie ostrzegła mnie, że coś takiego może się zdarzyć - pomyślał, nagle zdjęty strachem. - Już raz trafiliśmy z Nickiem do więzienia tylko za to, że wyglądałem jak czarodziej". Wspomnienie było bolesne. Nicolas Wariner także był wychowankiem Szkoły Czarodziejów i pierw- szym prawdziwym przyjacielem Randala. Zginął niedawno, w Widsegardzie, pomagając Randalowi w walce ze zbuntowanym czarodziejem. „Gdybym nie poprosił Nicka o pomoc, żyłby do dziś" - wyrzucał sobie chłopiec. Na krótką chwilę żal i poczucie winy odebrało Randalowi mowę, co zresztą zdarzało mu się dość często od czasu tych tragicznych wydarzeń. Tym razem młody czarodziej szybko odepchnął gorzkie myśli. Bolesne wspomnienia okazały się o tyle pożyteczne, że niepostrzeżenie zniwelowały strach. Nadworny mag księcia nie napawał już chłopca trwogą. - Nie, mistrzu - powiedział Randal, unosząc wzrok. - Nie znam obowiązujących tutaj praw. Przybyłem do Pedy dopiero wczoraj. Mistrz skinął głową. - Wczoraj wieczorem urządziłeś pierwszy pokaz na rynku, a dziś o świcie przyniesiono mi wieści. Czarnowłosy czarodziej rozparł się na krześle. Jego głos zabrzmiał nagle miękko i łagodnie. - Na szczęście książę Vespian Niezrównany, władca Pedy, pozostawia mi znaczną swobodę w sprawach dotyczących magii. Dlatego proszę: zabaw mnie. Brzmiało to bardziej jak rozkaz niż prośba. Randal potrząsnął głową. - Przepraszam mistrzu, ale nie rozumiem... - Zabaw mnie - powtórzył czarodziej. - Zademonstruj jakiś czar. Pokaż, co potrafisz. Randal spoglądał ponuro na ciemnowłosego mężczyznę. „Jak mam zadziwić mistrza czarodzieja?" -pytał w duchu. Nareszcie ogarnięty rezygnacją zdecy-

i 16 dował się na prostą barwną iluzję. „Lepiej wyczarować coś, co zadziała na pewno, niż rzucać skomplikowane zaklęcie, na jakim łatwo się potknąć". Wyciągnął przed siebie dłonie i bezgłośnie poruszając wargami, wywołał drżącą niczym bańka mydlana kulę światła: nie błękitny płomień, jakiego czarodzieje używali do oświetlania drogi i czytania w nocy, ale ciepłą żółtą poświatę, unoszącą się w powietrzu i sprawiającą, że blizna na prawej dłoni chłopca odcinała się ciemnym reliefem na tle białej skóry Randal pozwolił kuli płonąć przez krótką chwilę, po czym wypuścił ją spomiędzy dłoni, by krążyła swobodnie wokół komnaty. Wyszeptał jeszcze jedno zaklęcie i światło rozszczepiło się na dwie, a potem na cztery oddzielne kule o różnych barwach. Świetlne globy zaczęły na przemian przygasać i rozpalać się pełnym blaskiem, każdy w swoim własnym wewnętrznym rytmie. Pulsowały tak coraz szybciej, by po kilku sekundach eksplodować z suchym trzaskiem. Powietrze wypełniło się migocącymi kolorowymi iskierkami, które znikały, nim zdążyły opaść na podłogę. Kiedy sczezła ostatnia iskierka, Randal opuścił ręce. Czekał. Ciemnowłosy czarodziej długo mierzył go wzrokiem, nim wreszcie przemówił. - Przychodzą mi do głowy dwa pytania - powiedział, marszcząc brwi. - Po pierwsze: co człowiek z północy robi tak daleko od domu? A po drugie: dlaczego wychowanek Szkoły Czarodziejów, dysponujący tak wielką mocą, trwoni swój czas zabawiając ludzi trywialnymi pokazami świateł i dźwięków? % A Pytania ugodziły Randała prosto w serce. Chłopiec zaczerpnął powietrza i powoli wypuścił je z płuc. Potem odpowiedział. - W Breslandii mieszka mistrz czarodziej i potężny wielmoża. Obaj pragną mojej śmierci. Dlatego nie mogę wrócić do domu. Mistrz skinął głową. - To wystarczający powód - przyznał. - Wiem, że powiedziałeś prawdę, jak przystało na czarodzieja, ale nie odpowiedziałeś jeszcze na drugie pytanie. Randal spojrzał przed siebie niewidzącym wzrokiem i zacisnął pięści tak mocno, że jego prawa dłoń, przecięta blizną, zaczęła pulsować tępym bólem.

- Miewałem już do czynienia z potężną magią -powiedział powoli. - Zginęło od niej wielu ludzi, w tym mój najlepszy przyjaciel. Światła i dźwięki może są prostą zabawą, jako rzekłeś, mistrzu, ale niosą tylko radość, nie czyniąc nikomu szkody. Tym razem mistrz milczał tak długo, że Randal zaczął się zastanawiać, czy nie uraził go swoją odpowiedzią. Jednak kiedy nieznajomy czarodziej przemówił, w jego głosie nie było słychać gniewu; raczej pewną dozę sympatii. - Cóż... - westchnął mistrz - dostałem odpowiedź, choć podejrzewam, że mógłbyś opowiedzieć mi znacznie więcej. Twoja historia z pewnością byłaby bardzo zajmująca. Mężczyzna po raz pierwszy uśmiechnął się do Randala. - Powiedz mi, jak mam cię nazywać w czasie twego pobytu tutaj? - Mam na imię Randal. Mistrzu, dlaczego powiedziałeś „w czasie pobytu"? -Jego Łaskawość książę pozwala mi decydować o losie wędrownych magików zgodnie z moją wolą. Nie zawracam mu głowy szczegółami. W tym przypadku, młodzieńcze, zamierzam wykorzystać twoje zdolności do ulżenia mi w moich obowiązkach. - Jak długo będę musiał tu zostać? - Kilka tygodni... Co najmniej do nocy świętojańskiej. Randal uspokoił się nieco. Nie wyglądało na to, że jego wizyta w tym mieście skończy się pobytem w więzieniu, albo czymś jeszcze gorszym. - Co będę musiał robić? - spytał. - Masz pewne doświadczenie w urządzaniu magicznych pokazów - powiedział mistrz. - Są, jako rzekłem, prostackie, ale wymagają pewnego talentu, a ty go posiadasz. Raz jeszcze mag zmierzył chłopca uważnym spojrzeniem, rzuconym znad splecionych pod nosem dłoni. - Twoja obecność tutaj jest dla mnie uśmiechem losu - powiedział po namyśle. - Książę Vespian kocha teatr. Teatr pozwala mu odpocząć od trosk i odpowiedzialności władcy, a ja znajduję przyjemność w sprawianiu, by każde przedstawienie było czymś godnym zapamiętania. Jednak ostatnio spadły na mnie znacznie pilniejsze sprawy. - Rozumiem - powiedział Randal. - Mam zatem dołączyć do książęcej trupy, czy tego chcę czy nie? - Obawiam się, że tak - powiedział mistrz, uśmiechając się. - Zostaniesz za to hojnie wynagrodzony, obiecuję. Książę jest szczodry dla tych, którzy mu służą, a ja nauczę cię wszystkiego, co wiem o magicznych technikach maskowania i tworzenia iluzji. Jednocześnie przejmiesz moje obowiązki w

teatrze, podczas gdy ja zajmę się innymi problemami. Randal milczał przez długą chwilę. Nie bardzo wiedział, co myśleć o ofercie nieznajomego czarodzieja. „To nawet nie jest oferta - poprawił się w myśli: - nie pozostawiono mi wyboru... Z drugiej strony pobyt w pałacu będzie miłą odmianą po miesiącach spędzonych na szlaku, a poznawanie nowych zaklęć jest tym, czym powinien się zajmować wędrowny czarodziej". - Kiedy mogę zacząć? - spytał. Mistrz głośno klasnął w dłonie i drzwi komnaty otworzyły się, wpuszczając do środka rudowłosego dworzanina. Mistrz wyrzekł kilka słów po okcytań-sku i zwrócił się do Randala. - Ten człowiek zaprowadzi cię do twojego pokoju we wschodnim skrzydle. Naukę rozpoczniemy jutro zaraz po śniadaniu. I jeszcze jedno: zauważyłem, że masz pewne trudności z porozumiewaniem się w tutejszym języku. Nie przejmuj się tym. Do rana na pewno znajdę jakieś rozwiązanie. Randal zamyślił się. - Mistrzu... - zaczął z wahaniem. - Petrucio - podpowiedział czarodziej. - Mistrzu Petrucio, będę szczęśliwy ucząc się od ciebie i pomagając ci we wszystkim, w czym zechcesz, ale muszę zapytać o moją przyjaciółkę Lys. Co się z nią stanie? Petrucio uśmiechnął się jeszcze raz. - Pieśniarka? O ile wiem, nie złamała żadnego prawa. Jest wolna i może odwiedzać cię, kiedy zechce. Jeśli jednak śpiewa tak dobrze, jak mi mówiono, jestem pewien, że i dla niej znajdzie się miejsce w książęcej trupie. Teraz zostaw mnie samego. Zobaczymy się rankiem. Rozdział II ^ Teatr Takiej wygody Randal nie zaznał od czasu, kiedy porzucił dom dla kariery czarodzieja. Przydzielona mu komnata w przeznaczonym dla służby skrzydle olbrzymiego pałacu przy jego dawnym pokoju w zamku Doun wydawała się godną samego króla. Tutaj, zamiast ciasnej klitki o zimnych kamiennych murach, w jakiej mieszkał razem z kuzynem Walterem, miał do własnej dyspozycji olbrzymią sypialnię z drewnianym parkietem, wielkimi oknami i tynkowanymi na biało ścianami. Zamiast wąskiej i twardej pryczy dostał miękkie łóżko, ale największy zachwyt wzbudziła w nim wysoka szafa, ustawiona w rogu komnaty i wypełniona całkiem nowymi szatami, skrojonymi na jego miarę. Obudziło go słońce, zaglądające do sypialni przez kryształowo czyste szyby. Gdy tylko skończył się ubierać, usłyszał głośne pukanie. Otworzył drzwi i ujrzał nieznajomego młodzieńca w pałacowej liberii.

Dworzanin skłonił się i rzekł: JL 22 - Mistrz Petrucio prosi cię, panie, byś raczył dotrzymać mu towarzystwa przy śniadaniu. Zaprowadzę cię, kiedy będziesz gotów. Randałowi, który chłopięce lata spędził jako paź, a potem giermek w zamku swojego wuja, nie była obca dworska etykieta. Chłopiec nie zwlekając odwzajemnił ukłon. - Prowadź. W tejże chwili poraziła go osobliwa myśl. „W jakim języku z nim rozmawiam?". Natychmiast przypomniał sobie wczorajszą obietnicę Petrucia i zrozumiał, że posłaniec przemówił po okcytańsku, a on sam odruchowo odpowiedział w tej samej mowie. Dworzanin zaprowadził Randala przed próg pracowni Petrucia. Chłopiec otworzył drzwi i ujrzał mistrza, czekającego za stołem, nakrytym dla dwóch osób. - Witaj! - zawołał czarodziej, wskazując dłonią puste krzesło. - Mam nadzieję, że dobrze spałeś. - O tak - skwapliwie przyznał Randal, zajmując miejsce naprzeciw Petrucia. - Boję się, że zanadto polubię takie życie. Na północy nie mieszkamy w takich luksusach. Mistrz przyjrzał mu się uważnie. - Czy mimo wszystko zamierzasz tam powrócić? - Przynajmniej do Tarnsbergu - powiedział Randal. - Pewnego dnia będę musiał zjawić się tam, jeśli mam przystąpić do egzaminów mistrzowskich. „To nie nastąpi prędko - dodał w myśli - a ja nie jestem pewien, czy chcę zajmować się tym rodzajem magii, którego znajomości wymaga się od mistrza. Zbyt wiele to kosztuje". Zanim Randal zdążył powiedzieć cokolwiek jeszcze, otworzyły się drzwi i do pracowni wszedł młodzieniec, niosący tacę pod srebrną pokrywą. Sługa postawił tacę między czarodziejami, zdjął pokrywę i bezszelestnie się oddalił. - Poza tym - dokończył Randal, śledząc wzrokiem odchodzącego dworzanina - Breslandia to mój dom. - W rzeczy samej - wymamrotał Petrucio i wbił wzrok w naczynia na tacy. - Wyśmienicie! Nie ma jak jajecznica na maśle na rozpoczęcie dnia. Randal skinął głową z uśmiechem i obrzucił spojrzeniem srebrne sztućce, spoczywające przy jego talerzu. Nóż i łyżka nie były mu obce, choć nigdy dotąd nie widział tak eleganckich i finezyjnie wykonanych.

Jednak na widok niewielkiego dwuzębnego narzędzia, leżącego obok na serwetce, ściągnął brwi nieco zbity z tropu. Z drugiej strony stołu dobiegł go chichot Petrucia. - Nazywamy to widelcem. Widzę, że masz przed sobą jeszcze wiele nauki. - Widelec - powtórzył pod nosem Randal, po czym przeniósł wzrok na czarodzieja. - Mistrzu... a skoro mowa o nauce... może i mam jej wiele przed sobą, ale jedną umiejętność tajemniczym sposobem posiadłem w ciągu tej nocy. Chłopiec ostrożnie ułożył widelec na serwetce. - Jak to możliwe, mistrzu - ciągnął - że mówię tutejszym językiem, skoro nie dalej jak wczoraj znałem mniej niż tuzin słów? - Ależ chłopcze! - zawołał ubawiony Petrucio. -Sądziłem, że wędrowny czarodziej potrafi rozpoznać efekt działania czaru. - Owszem, potrafię - powiedział Randal. - Zastanawiam się tylko, dlaczego takich zaklęć nie używa się w szkole. Kiedy pomyślę, ile nocy spędziłem nad książką, próbując nauczyć się, jak powiedzieć w Zapomnianej Mowie „świeczka jest na stole" ... Petrucio sięgnął po łyżkę i nałożył sobie, a potem Randalowi porcję jajecznicy. - To nowy czar - powiedział. - Mój własny. Opracowałem go, bazując na moich badaniach nad naturą języka. Niestety rzucanie tego zaklęcia wymaga bliskiego doskonałości zrozumienia, jak działa dany język, a taką wiedzę nabywa się po dziesiątkach lat studiów. Czarodzieje zamilkli i zajęli się jedzeniem. Po śniadaniu Petrucio odchylił się do tyłu na krześle i zaklaskał w dłonie. Przy stole wyrósł sługa, który błyskawicznie uprzątnął nakrycia. Petrucio odprowadził go wzrokiem do drzwi, po czym znów spojrzał na Randala. - Nie tak dawno temu - powiedział cicho - opowiedziano mi zajmującą historię. Podobno w jednym z północnych krajów zdarzyło się, że pewien uczeń Szkoły Czarodziejów wbrew wszelkim prawom i tradycjom zabił człowieka mieczem. Czy słyszałeś może o tym wypadku? Randal zacisnął pięści i przełknął ślinę. „Prawdziwy czarodziej nie może skłamać - myślał. - Jeśli to zrobi, jego magia będzie rosła spaczona i prędzej czy później obróci się przeciwko niemu". Nadludzkim wysiłkiem woli chłopiec podniósł głowę, by spojrzeć w oczy mistrzowi. Smukła śniada twarz Petrucia była nieodgadniona. - Owszem, słyszałem - powiedział wreszcie Randal. - To ja jestem owym uczniem. Duma nie pozwoliła mu na dodanie czegokolwiek jeszcze, choć mógł spróbować usprawiedliwić swój czyn. Był to wszak akt desperacji. Randala uwięził jego nauczyciel, mistrz czarodziej, który zamierzał ofiarować krew chłopca demonom. Sięgnięcie po ceremonialny miecz było jedyną szansą na ocalenie; klinga przecięła prawą dłoń Randala do kości, pozostawiając mu pamiątkę w postaci szpetnej blizny.

„Zapłaciłem już za złamanie zakazu posługiwania się rycerskim orężem - pomyślał Randal. - Jeśli książę Ve-spian zamierza mnie wygnać... Cóż, nie znajdę się w gorszym położeniu niż wczoraj o tej samej porze". Jednak Petrucio uśmiechał się. - Wspaniale - rzekł po chwili. - Zatem mogę dotrzymać obietnicy, jaką złożyłem memu przyjacielowi. To on opowiedział mi tę historię, dodając, że pewnego dnia w moje progi może zawitać wędrowny czarodziej z blizną na prawej dłoni. Prosił, bym udzielił ci wszelkiej pomocy, na jaką będzie mnie stać. Randal odetchnął. Wraz z uspokojeniem spłynęło nań zdumienie: nie znał wielu osób, które mogłyby rozmawiać o nim z mistrzem czarodziejem. - Czy twój przyjaciel, mistrzu, nie nazywa się przypadkiem Madoc Obieżyświat? Petrucio uśmiechnął się szerzej. - Przypadkiem, tak. - Mistrz Madoc był pierwszym czarodziejem, jakiego spotkałem - powiedział Randal. - Wiele mu zawdzięczam. JL 26 A * Chłopiec zamilkł na chwilę wspominając postać maga w zakurzonych szatach wędrowca, który przed laty zawitał do zamku Doun, by oczarować jego mieszkańców fantastyczną feerią barw i dźwięków. Madoc był bystrym obserwatorem i znawcą ludzkich charakterów, a zarazem potężnym czarodziejem. Ktoś, kto nazywał go swoim przyjacielem, z pewnością był osobą godną szacunku i zaufania. - Nie widziałem go, odkąd opuściłem szkołę -podjął Randal. - Co teraz porabia? - Włóczy się, jak zwykle - Petrucio wzruszył ramionami. - Nie zagrzał tu miejsca. O tobie wyrażał się serdecznie i bardzo chwalił twoje zdolności. - Mam nadzieję, że okażę się godny jego dobrej opinii. Obawiam się, że nie należałem do najbardziej obiecujących uczniów. - Sądzę, że możemy zaufać osądowi Madoca. Wczoraj pokazałeś mi, co potrafisz, i według mnie potrzebujesz tylko odrobiny praktyki w magii barw, iluzji i maskowania, a wnet będziesz gotów do pracy z aktorami księcia. Poranek upłynął Randalowi na nauce nowych zaklęć, zwłaszcza specjalistycznych scenicznych iluzji, jakie mogły przydać mu się podczas pracy w książęcym teatrze. Około południa od strony wewnętrznych drzwi pracowni rozległo się charakterystyczne pukanie: dwa szybkie stuknięcia, przerwa, a potem jeszcze trzy.

Petrucio spojrzał na drzwi, a następnie na stojącego przed nim Randala. Młody czarodziej właśnie zakończył konstruowanie iluzji, która sprawiła, że wy- glądał na o kilkanaście lat starszego i kilkadziesiąt funtów cięższego niż w rzeczywistości. Mistrz ścią- - Randal... - powiedział roztargnionym głosem. -Bądź tak dobry i wyjdź na chwilę do biblioteki, dobrze? Możesz czytać co chcesz, ale nie wracaj, dopóki cię nie zawołam. Przy okazji zobaczymy, jak długo zdołasz podtrzymać iluzję. Randal był zaskoczony, ale bez słowa spełnił polecenie. Wciąż ukryty za twarzą i ciałem innego mężczyzny wyszedł do sąsiedniej komnaty, na chybił trafił sięgnął po książkę i opadł na jedno ze stojących pod oknem krzeseł. Siedział dość długo, pogrążony w lekturze, podczas gdy zza zamkniętych drzwi pracowni dobiegały przytłumione, przeplatające się głosy Petrucia i jego niespodziewanego gościa. Minęło już południe, kiedy drzwi pracowni uchyliły się i wyszedł zza nich Petrucio. - Wybacz, że musiałem w taki sposób przerwać twoje zajęcia - powiedział mistrz. - Czasem to się zdarza. Już czas, byś pokazał się w teatrze. Kiedy tam dotrzesz, powiedz Vincente'owi, że jesteś moim nowym pomocnikiem, i poproś, by powiedział ci, jakich efektów będzie potrzebował do przedstawienia. Nad tym, z czym nie poradzisz sobie sam, popracujemy jutro z samego rana. Randal przybrał swój naturalny wygląd i pożegnawszy Petrucia, oddalił się. Znalezienie teatru zajęło mu więcej czasu, niż się spodziewał - być może dlatego, że nigdy dotąd teatru nie widział. Nareszcie stanął przed olbrzymimi dwuskrzydłowymi drzwia- gnął brwi. mi, inkrustowanymi mahoniem i macicą perłową. „Czerń i srebro to zapewne barwy księcia" - pomyślał, po czym ostrożnie popchnął drzwi i prześliznął się przez szczelinę. Tuż za progiem zatrzymał się i potoczył wokół zdumionym wzrokiem. Teatr był olbrzymią, wysoko sklepioną salą z dużą sceną na przeciwległym do drzwi końcu. Nad proscenium wznosił się masywny marmurowy łuk, podtrzymujący ciężką czarną kurtynę, teraz podciągniętą do góry, a po opuszczeniu zapewne przesłaniającą większą część sceny. Światło wpadało do sali poprzez rzędy okien, umieszczonych tuż pod stropem. Gigantyczne kandelabry i niezliczone świeczniki na ścianach nie pozostawiały wątpliwości co do sposobu oświetlania teatru w nocy. Przy scenie stała grupa mężczyzn i kobiet. Randal dostrzegł wśród nich Lys, gorączkowo klarującą coś temu samemu mężczyźnie, który wczoraj przyprowadził wędrowców do pałacu. Aksamitną tunikę zastąpiła dziś zwyczajna biała koszula i czarne pończochy, ale płomiennie rude włosy nie pozostawiały wątpliwości. Kiedy Randal podchodził do sceny, rudowłosy dworzanin wybiegł mu naprzeciw, szczerząc zęby w radosnym uśmiechu. - Widzę, że mistrz Petrucio przydzielił nam, biednym aktorom, własnego czarodzieja. Serdecznie witam.

Ja jestem Vincente, a resztę z nas z pewnością wkrótce poznasz. Powiedz mi, czy potrafisz wyczarować ducha? Randal zamrugał oczami, nieco oszołomiony tym potokiem słów. - Ducha? - Potrzebny nam duch do ostatniego aktu tragedii - wyjaśnił Vincente. - Petrucio obiecał, że sporządzi nam jednego, ale książę obarcza go tyloma obowiązkami, że mistrz w ogóle nie ma dla nas czasu. Chodzi mi o... - Duch... - wymamrotał Randal. Zamyślił się na chwilę, po czym rzucił zaklęcie iluzji wzrokowej. Przy podwójnych drzwiach na końcu sali pojawiła się mglista postać, która bezszelestnie pożeglowała w stronę sceny. - Coś w tym rodzaju? - Nienajgorzej - Vincente zmarszczył brwi. - Będziemy musieli dać mu odpowiednią twarz i popracować nad głosem, ale skoro potrafisz wyczarować coś takiego na poczekaniu, to sądzę, że nie będzie żadnych kłopotów. - Mówiłam ci, że Randy jest dobry - wtrąciła Lys, stając obok Vincenta. Pieśniarka popatrzyła na Randala. Jej błękitne oczy promieniały radością. - Spodoba ci się praca tutaj, zobaczysz. Książę Ve-spian uwielbia sztuki, dlatego zbudował ten teatr i dlatego stworzył stałą trupę aktorską, zamiast najmować przyjezdnych artystów. Jeden z aktorów skinął głową i uśmiechnął się szyderczo. - Kiedy tylko książę zbudował teatr w swoim pałacu, każdy inny władca w Okcytanii koniecznie musiał zrobić to samo. Jednak większość dworów nadal wynajmuje wędrowne trupy, dlatego takich przedstawień - Ducha? - Potrzebny nam duch do ostatniego aktu tragedii - wyjaśnił Vincente. - Petrucio obiecał, że sporządzi nam jednego, ale książę obarcza go tyloma obowiązkami, że mistrz w ogóle nie ma dla nas czasu. Chodzi mi o... - Duch... - wymamrotał Randal. Zamyślił się na chwilę, po czym rzucił zaklęcie iluzji wzrokowej. Przy podwójnych drzwiach na końcu sali pojawiła się mglista postać, która bezszelestnie pożeglowała w stronę sceny. - Coś w tym rodzaju?

- Nienajgorzej - Vincente zmarszczył brwi. - Będziemy musieli dać mu odpowiednią twarz i popracować nad głosem, ale skoro potrafisz wyczarować coś takiego na poczekaniu, to sądzę, że nie będzie żadnych kłopotów. - Mówiłam ci, że Randy jest dobry - wtrąciła Lys, stając obok Vincenta. Pieśniarka popatrzyła na Randala. Jej błękitne oczy promieniały radością. - Spodoba ci się praca tutaj, zobaczysz. Książę Ve-spian uwielbia sztuki, dlatego zbudował ten teatr i dlatego stworzył stałą trupę aktorską, zamiast najmować przyjezdnych artystów. Jeden z aktorów skinął głową i uśmiechnął się szyderczo. - Kiedy tylko książę zbudował teatr w swoim pałacu, każdy inny władca w Okcytanii koniecznie musiał zrobić to samo. Jednak większość dworów nadal wynajmuje wędrowne trupy, dlatego takich przedstawień - Ducha? - Potrzebny nam duch do ostatniego aktu tragedii - wyjaśnił Vincente. - Petrucio obiecał, że sporządzi nam jednego, ale książę obarcza go tyloma obowiązkami, że mistrz w ogóle nie ma dla nas czasu. Chodzi mi o... - Duch... - wymamrotał Randal. Zamyślił się na chwilę, po czym rzucił zaklęcie iluzji wzrokowej. Przy podwójnych drzwiach na końcu sali pojawiła się mglista postać, która bezszelestnie pożeglowała w stronę sceny. - Coś w tym rodzaju? - Nienajgorzej - Vincente zmarszczył brwi. - Będziemy musieli dać mu odpowiednią twarz i popracować nad głosem, ale skoro potrafisz wyczarować coś takiego na poczekaniu, to sądzę, że nie będzie żadnych kłopotów. - Mówiłam ci, że Randy jest dobry - wtrąciła Lys, stając obok Vincenta. Pieśniarka popatrzyła na Randala. Jej błękitne oczy promieniały radością. - Spodoba ci się praca tutaj, zobaczysz. Książę Ve-spian uwielbia sztuki, dlatego zbudował ten teatr i dlatego stworzył stałą trupę aktorską, zamiast najmować przyjezdnych artystów. Jeden z aktorów skinął głową i uśmiechnął się szyderczo. - Kiedy tylko książę zbudował teatr w swoim pałacu, każdy inny władca w Okcytanii koniecznie musiał zrobić to samo. Jednak większość dworów nadal wynajmuje wędrowne trupy, dlatego takich przedstawień JL 30

jak nasze nie zobaczysz w żadnym innym mieście. Możesz mi wierzyć - aktor zapalał się coraz bardziej. - To próby, próby i jeszcze raz próby. Wędrowne zespoły nie mają czasu... - Skoro mowa o próbach, Montalban - Vincente znacząco spojrzał na kolegę - to chyba czas wziąć się do pracy. Randal, pierwszy akt rozgrywa się w czasie od świtu do wczesnego poranka. Potrzebujemy odpowiedniego światła. Dasz sobie radę? - Chyba tak - powiedział czarodziej. - Gdzie mam stać podczas rzucania zaklęć? Kilka minut później Randal stał za czarną aksamitną kurtyną, oświetlając czerwonawym światłem scenę, gdzie Vincente i Montalban próbowali pierwszą odsłonę sztuki. Do chwili, gdy odległy dźwięk gongu obwieścił początek przerwy obiadowej, czarodziej stworzył już więcej niż tuzin magicznych wschodów słońca. Jak się okazało, Vincente miał określone wyobrażenia dotyczące barwy nieba podczas każdej kwestii, wygłaszanej przez niego lub Montalbana. Randal szybko pojął, że w przeciwieństwie do aktorów, którzy muszą pamiętać tylko niektóre partie tekstu, on będzie musiał nauczyć się na pamięć całej sztuki. „Dobrze, że w szkole uczyłem się technik zapamiętywania - myślał. - Będę musiał tylko udawać, że sztuka jest szczególnym rodzajem zaklęcia". Kilka następnych dni upłynęło w podobny sposób. Rano Randal uczył się nowych zaklęć, by po południu dołączyć do Vincentego i innych aktorów w książęcym teatrze. Ćwicząc pod kierunkiem Petrucia, mło- dy czarodziej poprawił swoje umiejętności kontrolowania mocy do tego stopnia, że wkrótce potrafił maskować iluzją wygląd czterech aktorów jednocześnie, nie czując przy tym zmęczenia. Lys bardzo odpowiadała praca w teatrze i sceniczna rola siostry bohatera sztuki. Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu przebywała wśród ludzi mówiących jej własnym językiem i hołdujących tym samym co ona obyczajom. Ponadto przynależność do trupy teatralnej najwyraźniej sprawiała jej olbrzymią satysfakcję. Obserwując ją podczas prób, Randal zastanawiał się czasem, czy jego przyjaciółka nie znalazła sobie domu wśród aktorów księcia. Jeśli tak, to pobyt w Pedzie mógł okazać się ostatnimi chwilami, jakie spędzą razem. Chłopiec polubił życie w pałacu i pracę z mistrzem Petruciem, ale przede wszystkim był wędrownym czarodziejem. Surowe prawa Szkoły Czarodziejów nakazywały mu przemierzać świat w poszukiwaniu magicznej wiedzy. „Nie zostanę tutaj - powiedział sobie pewnego dnia, gdy stał w teatrze obok Vincentego i obserwował Lys próbującą nową scenę z Montalbanem - nie mogę, jeśli mam zostać mistrzem. Jeśli chcę kiedykolwiek przygotować się do powrotu do Tarnsbergu, nie mogę wiecznie trzymać się z dala od szlaku. Ale Lys... Oto życie, do jakiego się urodziła". - Patrz teraz - wyszeptał Vincente, chwytając Randala za łokieć. - Dotąd opuszczaliśmy Montalbana na linie ze stryszku. Dziś wypróbujemy wejście spod sceny przez zapadnię. Obserwuj, a potem powiesz mi, co o tym sądzisz. Randal kiwnął głową i skupił całą uwagę na Mon-talbanie, odgrywającym scenę pojawienia się niegodziwego wuja.

- Żaden z tych sposobów nie przypomina magicznego portalu - powiedział wreszcie. - Dziwię się, że książę nie zlecił Petruciowi sporządzenia jednego lub dwóch magicznych przejść oprócz tych wszystkich zapadni. - Myślał o tym - odparł Vincente. - Tyle, że teatr nie jest nowy. Urządzono go w przebudowanym skrzydle pałacu. - Rozumiem. Randal zamyślił się. Magiczne portale, jeśli miały być stałe, należało budować razem z budynkiem, którego miały być częścią. Stworzenie tymczasowego przejścia pochłaniało więcej energii, niż najpotężniejszy nawet mistrz chciałby poświęcić dla sprawy nie dotyczącej życia i śmierci. - Zapadnia będzie lepsza - zadecydował chłopiec. - Choć ani trochę nie wygląda na prawdziwą magię. - Nie musi - odparł Vincente. - Błysk światła i głośny huk powinien wystarczyć do zamaskowania wszelkich niezręczności. Randal skinął głową i skupił się na obserwowaniu aktorów. Po kolejnej próbie Lys podeszła do krawędzi sceny. - I jak było? - spytała. - Lepiej niż ostatnim razem - powiedział Vincente. - Obawiałem się, że będziemy musieli okroić tę scenę, ale jeszcze ją dopracujemy Czarnowłosa pieśniarka usiadła na proscenium, spuszczając nogi za rampę. - Świetnie - powiedziała, przeciągając się niczym kot. - Nie macie pojęcia, jak dobrze być znowu w teatrze. Przez ostatnie trzy lata wyłącznie śpiewałam, albo występowałam jako akrobatka, a przecież urodziłam się w rodzinie aktorów i gra jest tym, co robię najlepiej. Vincente uśmiechnął się. - Jesteś cennym nabytkiem dla naszej trupy... Myślałaś o tym, by zostać z nami po letnim przedstawieniu? Randal wstrzymał oddech i odwrócił wzrok; nie był jeszcze przygotowany na tak brutalne potwierdzenie swoich obaw. Tymczasem Lys ze smutkiem potrząsnęła głową i westchnęła. - Sama nie wiem... - powiedziała cicho. - Dobrze jest być znowu wśród swoich, a służba u księcia nie jest najgorszym zajęciem, ale... Randy i ja trzymamy się razem, od kiedy się spotkaliśmy. Zawdzięczam

mu życie. Zostanę tak długo jak on i ani dnia dłużej. Randal poczuł, że rumieni się ze szczęścia. Zawsze był wdzięczny Lys za jej przyjaźń, ale nie przypuszczał, że dziewczyna przywiązuje do niej aż tak wielką wagę. - Poza tym - mówiła Lys - coś ciągnie mnie do Breslandii. Pieśń nie została dośpiewana do ostatniej zwrotki, jeśli wiesz, co mam na myśli. Dziewczyna zawahała się, jakby szukając właściwych słów. - Moja rodzina chciała powędrować do tamtego kraju... Czuję, że powinnam na swój sposób dokończyć to, co oni zaczęli. Randal był zdumiony tym, co powiedziała Lys, a także tonem jej głosu, z którego ulotniła się zwykła hardość i pewność siebie. Nim jednak zdążył cokolwiek powiedzieć, podwójne drzwi na końcu sali teatralnej otworzyły się z hukiem. Do stojącej przy scenie grupy podbiegł dworzanin w czarno-srebrnej liberii. Zdyszany posłaniec złożył pospieszny ukłon Lys i Randalowi, po czym odciągnął Vincentego na stronę. Zaskoczony Randal obserwował rozgrywającą się scenę spod ściągniętych brwi. Vincente stał, kiwając głową, podczas gdy posłaniec pośpiesznie klarował mu coś półgłosem. Kiedy skończył, aktor podszedł do pozostałych. Na jego skupionej przed chwilą twarzy wykwitł niepewny uśmiech. - Przepraszam was - powiedział. - Wygląda na to, że jestem pilnie potrzebny gdzie indziej. Kończymy na dziś. Jutro zaczniemy od miejsca, w którym przerwaliśmy próbę. Rudowłosy aktor skłonił się i szybko oddalił. Randal odprowadzał go zaniepokojonym spojrzeniem, usiłując poukładać myśli cisnące mu się do głowy. Z jakiegoś powodu nagle odejście Vincentego skojarzyło mu się z dziwnym pukaniem do drzwi pracowni Petrucia podczas pierwszej lekcji iluzji. Wówczas mistrz wyprosił chłopca na zewnątrz, udzielając równie skąpych wyjaśnień, jak teraz Vincente. „Może to dlatego, że jestem tu obcy?" - zastanawiał się młody czarodziej. „Czasem wydaje mi się, że w pałacu dzieje się więcej, niż mogłoby się wydawać". , * * ^ Rozdział Sekretne przejścia minęło kilka tygodni, czego Randal prawie nie zauważył, dzieląc swój czas między naukę i próby. Zbliżała się noc świętojańska, a wraz z nią termin premiery. Próby stawały się coraz intensywniejsze. Vincente, zawsze uśmiechnięty i uprzejmy, okazał się mistrzem w wyciskaniu z podwładnych największego wysiłku, na jaki było ich stać. Randal nader często wracał do swojej komnaty długo po zmroku. Ostatnia próba okazała się wyjątkowo długa i wyczerpująca. Randal wyczarowywał jeden wschód słońca za drugim, a iluzoryczny duch defilował przez salę teatralną tyle razy, że chłopiec wkrótce stracił rachubę.

Nareszcie Vincente zlitował się nad aktorami i ogłosił przerwę. Za kulisami na żelaznym trójnogu stała kamienna kadź, wypełniona wodą z miodem i miętą; Randal zanurzył w niej kubek i osuszył go kilkoma potężnymi łykami. „Iluzje i zabawy światłem może i są trywialne - myślał, ponownie napełniając kubek - ale wyczaruj tego odpowiednio dużo, a okażą się równie wyczer- ł 36 A* pujące jak magiczna błyskawica albo przepowiadanie przyszłości". Wciąż dzierżąc swój kubek, Randal dołączył do Lys i Vincentego, stojących przy brzegu sceny. Aktorzy patrzyli na krzątaninę pałacowych sług, wynoszących z magazynku pod sceną długie miękko wyściełane ławy i ustawiających je w równych rzędach na widowni. Randal szybko obliczył, ile osób może oglądać letnie przedstawienie, i osłupiał. - Skąd wezmą się ci wszyscy ludzie? - zapytał. - Zewsząd - Vincente wzruszył ramionami. - Ostatecznie to będzie nie byle jakie święto, a nasz książę musi dbać o reputację. Zaproszono wszystkie znamienite rody Pedy, a inne grody wysyłają swoich ambasadorów. Zobaczysz tu ludzi przybyłych aż z Breslandii. Randal pociągnął mały łyk z trzymanego w dłoni kubka. - Myślałem, że kupcy z Pedy nie podróżują tak daleko na północ. - Kupcy z Pedy nie zapuszczają się dalej niż do Widsegardu - przyznał Vincente. - Jednak Jego Łaskawości, naszemu jedynemu władcy, zdarza się czasem pożyczyć trochę złota temu lub owemu wielmoży z północy... Oczywiście na umiarkowany procent. - A na cóż im cudze złoto? - Lys wyglądała na szczerze zdziwioną. Randal wzruszył ramionami. - Wojaczka kosztuje - powiedział ponuro. - Żywność... broń... żołd dla najemników. Chłopiec pomyślał o kufrach wypełnionych złotymi monetami, tkwiących w skarbcu zamku Doun. Jego wuj trzymał je na wypadek, gdyby niepokoje w Bre-słandii przyniosły zbyt wiele kłopotów, by mogli sobie z nimi poradzić rycerze z Doun i skromna zamkowa armia. - W Breslandii zawsze gdzieś toczy się wojna - ciągnął Randal - a na wojnie, jak to na wojnie: zwycięzca bierze wszystko. Jeśli książę wspiera właściwą stronę, odzyskuje swoje pieniądze z niemałym zyskiem. - Tak właśnie jest - zgodził się Vincente. - Co prawda te sprawy nie interesują mnie zbytnio, ale

słyszałem, że nasz książę, oby los zawsze się do niego uśmiechał, daje posłuch swojemu sumieniu i pozwala zaczerpnąć ze skarbca Pedy tylko tym, których motywy uzna za sprawiedliwe. Może o tym nie słyszałeś, ale w mieście jest już poseł z Breslandii, przybyły właśnie w takiej misji. - Wiesz, jak się nazywa? - spytał Randal, bez wielkiej nadziei na odpowiedź. „Nawet jeśli poznam jego imię - myślał - zapewne okaże się, że o nic o nim nie wiem. Minęło sporo czasu, odkąd opuściłem kraj". Vincente wzruszył ramionami. - Obawiam się, że dyplomaci i aktorzy raczej nie interesują się sobą nawzajem. Mawiają jednak, że to prawy człowiek. Lys uśmiechnęła się krzywo. - Prawy czy nie - powiedziała do Vincentego - jestem pewna, że na takich układach Peda wychodzi najlepiej. Randal nie mógł się nie zgodzić; bogactwo księcia rzucało się w oczy. Wszystko w pałacu aż ociekało zbytkiem: od niebywale obfitych posiłków w jadalni dla służby po marmurowe posągi w pięknych ogrodach. Również poza murami pałacu nie sposób było nie zauważyć efektów szczęśliwych rządów Vespiana. Nawet najubożsi mieszkańcy Pedy wyglądali na szczęśliwszych i lepiej odżywionych niż zamożni mieszczanie z grodów dalekiej północy, takich jak Tattinham czy Cingestoun. Czarodziej w milczeniu przyglądał się dworzanom, ustawiającym ostatnie ławy. Nagle jego uwagę przykuło poruszenie przy bocznych drzwiach sali. Kilku potężnie zbudowanych mężczyzn o czerwonych z wysiłku twarzach taszczyło do środka coś olbrzymiego i ciężkiego. Po chwili zza drzwi wyłonił się czarny masywny tron, wyrzeźbiony z pojedynczego bloku drewna, z poręczami w kształcie skaczących delfinów i łbem lwa wieńczącym niebywale wysokie oparcie. Randal skinął głową w stronę osiłków, walczących z osobliwym meblem. - Przypuszczam, że to miejsce dla księcia. Vincente uśmiechnął się. - Szpetny, prawda? I bardzo niewygodny... przynajmniej tak mówią. Mimo to musisz przyznać, że robi wrażenie. Vincente mówił coś jeszcze, ale jego słowa zagłuszył okrzyk przestrachu. Jeden z tragarzy potknął się o róg ławy, opadł na jedno kolano, a podstawa tronu wyślizgnęła mu się z dłoni. Pozostali mężczyźni desperacko starali się podtrzymać ładunek, ale ciężar był zbyt wielki dla zmęczonych rąk. Tron przechylał się coraz szybciej i wreszcie z trzaskiem spadł prosto na

Przeraźliwy wrzask rozniósł się echem po sali teatralnej. Vincente błyskawicznie zeskoczył ze sceny i trzema potężnymi susami dopadł przewróconego kolosa. - Lys! - zawołał przez ramię. - Sprowadź nadwornego medyka, migiem! Randal, pomóż nam to podnieść! Nawet z odległości Randal wyraźnie widział krew, tryskającą z przygniecionej nogi w miejscu, gdzie wrzynała się w nią krawędź podstawy tronu. „Zmiażdżona kość przecięła tętnicę. Biedak wykrwawi się na śmierć, nim dotrze tu medyk" - pomyślał i nie tracąc czasu wypowiedział zaklęcie lewitacji. Wielki drewniany tron majestatycznie uniósł się w powietrze. W chwili, gdy grzmotnął na parkiet kilka jardów dalej, Randal przepychał się już przez zbiegowisko, otaczające rannego mężczyznę. - Znam uzdrawiające zaklęcia, przepuśćcie mnie! Czarodziej wyciągnął dłonie nad zgruchotaną nogą. Badał uszkodzenia magicznym zmysłem, właściwym wszystkim czarodziejom, a sięgającym dalej niż wzrok i dotyk. „Zasklepić przeciętą arterię... potem poukładać odłamki kości na miejscach i zainicjować ich zrastanie... na koniec wzmocnić go i ulżyć w bólu". Zaklęcia uzdrawiające, jakich dawno temu nauczył się od mistrza Balpesha, wciąż były świeże w jego pamięci; zaklęcia, które Balpesh nazywał najwyższą formą magii, mimo iż bardzo niewielu czarodziejów decydowało się na zgłębianie tej gałęzi sztuk magicznych. Ran- nogę nieszczęśnika. 40 # dal wypowiedział odpowiednie słowa i poczuł, że ranny mężczyzna zapada w uzdrawiający sen. Vincente, Lys i zebrani wokół dworzanie patrzyli w zdumieniu, jak ustaje krwawienie, a zmiażdżona noga powoli wyprostowuje się, zrastając w swym naturalnym kształcie. Oddech mężczyzny stał się głębszy i bardziej regularny. Randal wstał i otarł pot z czoła. - Będzie spał, dopóki nie wydobrzeje. Okryjcie go kocem. Zaklęcia mogły spowodować wychłodzenie ciała. Czarodziej przecisnął się przez gwarne zbiegowisko i ciężko opadł na jedną z ław. Uzdrawianie zawsze było wyczerpujące, a ten przypadek zmęczył go bardziej niż inne, ponieważ wymagał bardzo intensywnej i szybkiej pracy. Po minucie lub dwóch obok Randala usiadł Vincente. Poważna twarz rudego aktora była niemal tak blada, jak lico rannego mężczyzny.

- To było wspaniałe - powiedział do Randala. -Lecz jeśli potrafisz robić takie rzeczy, to dlaczego u licha nie zostaniesz nadwornym czarodziejem jakiegoś magnata, zamiast bawić się w teatr? - Jestem tylko wędrownym czarodziejem - Randal skrzywił się ponuro. - Tacy nie zostają nadwornymi magami. - Ranga nie ma znaczenia - upierał się Vincente. -W Okcytanii jest więcej książęcych dworów poszukujących czarodzieja niż mistrzów, którzy mogliby zaspokoić popyt. Dokądkolwiek byś się udał, zyskałbyś znaczenie i posłuch, zyskałbyś władzę. Tu, w Pe-dzie, mistrz Petrucio jest prawą ręką Vespiana. Randal gwałtownie potrząsnął głową, z całej siły zaciskając splecione pod brodą dłonie. Blizna dała 0 sobie znać falą tępego bólu. - Nie chcę posłuchu i władzy - powiedział, zwracając ku aktorowi złowrogo błyszczące oczy. - Widziałem, czym kończą się igraszki z wyższą magią 1 próby naprawiania świata... Nie chcę przeżywać tego jeszcze raz. Tymczasem do rozmawiających podeszła Lys; stanęła za Randalem i położyła rękę na jego ramieniu. - Daj mu spokój, Vincente - powiedziała do aktora, który już otwierał usta, by zaprotestować. - Ma swoje powody. Byłam z nim i wiem, o czym mówi. Vincente wstał i uśmiechnął się. - Wobec tego ani słowa więcej. Ustawmy na miejscu krzesło Jego Łaskawości i wracajmy do próby... Idziesz, Randal? Dobiegała północ, kiedy Vincente nareszcie uznał, że przedstawienie wygląda mniej więcej tak, jak oczekiwał. Randal żegnał się z aktorami, z trudem powstrzymując ataki ziewania. Na koniec powiedział dobranoc Lys i powlókł się do swojej komnaty. Trąc dłońmi załzawione oczy, chłopiec przemierzał ciemne i ciche korytarze. Inne części pałacu zapewne rozbrzmiewały światłami i muzyką; dwór mógł bawić się do świtu, ale w skrzydle dla służby nie spali jeszcze tylko książęcy aktorzy. Takie i inne myśli przewijały się przez głowę Randala, gdy w ciszę, dotąd przerywaną jedynie monotonnym echem jego kroków, wdarł się pośpieszny tupot. Nim nowy dźwięk w pełni dotarł do świadomości czarodzieja, zza zakrętu ko- rytarza wypadł pałacowy posłaniec, który w pełnym biegu zderzył się z Randalem i upadł, pośliznąwszy się na wypolerowanym parkiecie. - Szukasz kogoś? - spytał czarodziej, czując, jak zalewa go fala niepokoju. Posłaniec o tej porze nie mógł oznaczać niczego dobrego. - Czy mistrz Petrucio chce się ze mną widzieć? Posłaniec potrząsnął przecząco głową, po czym zerwał się z podłogi i pomknął dalej. Randal odprowadzał go osłupiałym wzrokiem, dopóki czarno-srebrna liberia sługi nie rozpłynęła się w mroku korytarzy.

„Dziwne. Zazwyczaj ci ludzie są wzorem uprzejmości i dworskich manier, a ten potrącił mnie i nawet nie przeprosił - pomyślał Randal i zaraz skarcił się w duchu - a kimże u licha jestem, że chciałbym, by słudzy księcia kłaniali mi się w pas? Czarodziejem bez grosza, przyjezdnym nie należącym nawet do dworu. Lepiej będzie, jeśli będę o tym pamiętać". Jednak uczucie niepokoju nie opuszczało go, a kiedy odczynił zaklęcia, zabezpieczające drzwi jego komnaty, niepokój przerodził się w lęk. Czar ustąpił zbyt łatwo, tak jakby został przez kogoś złamany, a potem pośpiesznie założony ponownie. Randal zamarł z dłonią zaciśniętą na gałce drzwi, walcząc z pragnieniem odwrócenia się i ucieczki. „Tak zaczęły się moje kłopoty w Widsegardzie - myślał - od złamanych magicznych pieczęci i niezapowiedzianego gościa w moim pokoju". Randal wyprostował się, wziął głęboki wdech i otworzył drzwi. Komnata była pusta i wyglądała tak jak wtedy, gdy z niej wychodził. Błękitna poświata 44 magicznego światła nie wydobyła z mroku niczego podejrzanego. Czując się cokolwiek głupio, chłopiec otworzył szeroko drzwi szafy z ubraniami, ale tam również nie było nikogo. Jednak poszukiwania coraz bardziej utwierdzały go w przekonaniu, że choć wszystko było na swoim miejscu, cała komnata została skrupulatnie przeszukana. „Tu dzieje się coś dziwnego" - pomyślał Randal, przygotowując się do sporządzenia kolejnej magicznej blokady drzwi, tym razem takiej, by natychmiast poczuł każdą próbę jej przełamania, nawet we śnie. Po kilku minutach, czując się tak bezpiecznie, jak tylko mógł w takich okolicznościach, zwalił się w ubraniu na łóżko. Nim zmorzył go upragniony sen, pomyślał jeszcze, że rano będzie musiał poprosić o radę Petrucia. Następnego dnia przy śniadaniu, smarując masłem kolejną chrupiącą bułkę, Randal chrząknął i powiedział: - Wydaje mi się, że wczoraj wieczorem ktoś przeszukał mój pokój. Widelec Petrucia zawisł nad talerzem jajecznicy. - Naprawdę? - zdziwił się mistrz, podnosząc wzrok. - Czy założyłeś zwykłe blokady na drzwi komnaty? - Owszem, i kiedy wróciłem z próby, blokady wciąż były na miejscu. Wiem jednak, że ktoś przełamał czar, a potem założył go na nowo. Randal przerwał, by przywołać wspomnienia z poprzedniej nocy. - I jeszcze jedno - podjął po chwili. - Kiedy wracałem do wschodniego skrzydła, wpadł na mnie czło- wiek, biegnący w przeciwną stronę. Był w pałacowej liberii, ale sądzę, że równie dobrze mógł być tu obcy.

Petrucio zmarszczył brwi. - Czy mógłbyś mi go pokazać... stworzyć jego wizerunek, jak ducha w teatrze? - Spróbuję. Randal skoncentrował się, usiłując przypomnieć sobie twarz i sylwetkę nieznajomego. Kiedy uznał, że wyobraził go sobie wystarczająco dokładnie, wypowiedział zaklęcie iluzji wzrokowej. Obok stołu zadrgało powietrze. Anomalia stopniowo przeistoczyła się w przestrzenny wizerunek dworzanina z nocnej przygody. Petrucio wstał i obszedł drżącą postać dookoła, przyglądając się jej spod ściągniętych brwi. - Jesteś pewien? - rzucił wreszcie. - Całkowicie. Mistrz skinął głową. - Obawiałem się, że coś takiego może się wydarzyć. Zlikwiduj iluzję i chodź za mną. Petrucio podszedł do ściany i popchnął jedną z płyt boazerii. Prostokąt wypolerowanego drewna przesunął się w prawo z cichym stuknięciem, odsłaniając ciemny otwór. „Tajne przejście. Ciekawe, dokąd prowadzi" - pomyślał Randal, czując przyjemny dreszcz emocji. Petrucio stał już w przejściu, skąd wyczekująco spoglądał na Randala. Młody czarodziej roześmiał się w duchu z własnego podniecenia. „Dokądkolwiek prowadzi, zdaje się, że zaraz się tego dowiem" - pomyślał i śmiało ruszył w mrok. i 46 A wiek, biegnący w przeciwną stronę. Był w pałacowej liberii, ale sądzę, że równie dobrze mógł być tu obcy. Petrucio zmarszczył brwi. - Czy mógłbyś mi go pokazać... stworzyć jego wizerunek, jak ducha w teatrze? - Spróbuję. Randal skoncentrował się, usiłując przypomnieć sobie twarz i sylwetkę nieznajomego. Kiedy uznał, że wyobraził go sobie wystarczająco dokładnie, wypowiedział zaklęcie iluzji wzrokowej. Obok stołu zadrgało powietrze. Anomalia stopniowo przeistoczyła się w przestrzenny wizerunek dworzanina z nocnej przygody. Petrucio wstał i obszedł drżącą postać dookoła, przyglądając się jej spod ściągniętych brwi.

- Jesteś pewien? - rzucił wreszcie. - Całkowicie. Mistrz skinął głową. - Obawiałem się, że coś takiego może się wydarzyć. Zlikwiduj iluzję i chodź za mną. Petrucio podszedł do ściany i popchnął jedną z płyt boazerii. Prostokąt wypolerowanego drewna przesunął się w prawo z cichym stuknięciem, odsłaniając ciemny otwór. „Tajne przejście. Ciekawe, dokąd prowadzi" - pomyślał Randal, czując przyjemny dreszcz emocji. Petrucio stał już w przejściu, skąd wyczekująco spoglądał na Randala. Młody czarodziej roześmiał się w duchu z własnego podniecenia. „Dokądkolwiek prowadzi, zdaje się, że zaraz się tego dowiem" - pomyślał i śmiało ruszył w mrok. Gdy obaj znaleźli się za ścianą, mistrz zamknął tajne drzwi, wyczarował zimny płomień i żwawo podążył przez wąski korytarz, pociągając za sobą Randala. Tunel rozgałęział się w kilku miejscach, ale Petrucio bez wahania wybierał właściwą drogę. Nareszcie dotarli do niskich drzwi. Gdy Petrucio otworzył je, Randal ze zdumieniem skonstatował, że patrzy na wnętrze dużej komnaty... przez otwór kominka. Nim zdążył wyrazić swoje zaskoczenie, mistrz wstąpił na palenisko i pochylając się pod gzymsem, wyszedł na środek pomieszczenia. Uczyniwszy to samo, chłopiec ciekawie rozejrzał się wokół. Na jednej ze ścian komnaty, nad olbrzymimi dwuskrzydłowymi drzwiami wisiał herb, wyobrażający srebrne lwy i delfiny na czarnym polu. Po drugiej stronie mniejsze otwarte drzwi wychodziły na jeden z wielu pałacowych korytarzy. Petrucio podszedł do większych drzwi, przywołał Randala gestem i bez pukania popchnął ciężkie skrzydło; ustąpiło bezszelestnie, odsłaniając przestronną komnatę, wyposażoną jedynie w kilka krzeseł i sekre-tarzyk. Przed jednym z okien siedział śniady mężczyzna odziany w niewyszukane, niemal ubogie szaty. W ręku trzymał niewielki zwój, zapisany drobnym pismem. Mężczyzna podniósł głowę i w milczeniu przyglądał się niespodziewanym gościom. Petrucio zastygł w głębokim ukłonie. Zaskoczony Randal wahał się przez chwilę, ale odruchy nabyte w czasie, gdy służył jako giermek w zamku swojego wuja, szybko wzięły górę. On również zgiął się dwornie i zamarł, czekając, co będzie dalej. 47 i Mężczyzna na krześle przemówił cichym, przyjemnie brzmiącym głosem. - Witaj, mój przyjacielu. Jakież to pilne sprawy sprowadzają cię dziś do mnie? - Stało się to, czego się obawiałem, książę - powiedział Petrucio, prostując grzbiet. - Diuk próbuje swoich starych sztuczek. Randal wyprostował się także, unosząc głowę dokładnie w momencie, w którym mężczyzna odkładał zwój na parapet, obrzucając przybyłych uważnym spojrzeniem. Słowa i zachowanie Petrucia powiedziały

chłopcu, że stanął przed obliczem samego księcia Vespiana Niezrównanego, suwerena miasta Peda. „A więc to jest Jego Łaskawość" - pomyślał Randal, czując się nieco rozczarowany. „Raczej nie wygląda na potężnego władcę. Nie ma w nim nic imponującego... i nawet Vincente ubiera się lepiej". Spod spuszczonej uniżenie głowy chłopiec rzucił jeszcze jedno ukradkowe spojrzenie i uznał, że pierwsze wrażenie było mylące. Mimo niepozornego wyglądu książę roztaczał wokół siebie aurę dostojeństwa i budził respekt, przypominając Randalowi jego przyjaciela Madoca Obieżyświata. Mistrz Madoc wyglądał i ubierał się jak półdziki wieśniak z dalekiej północy, ale nikt, kto go poznał, nie śmiał wątpić, że jest on jednym z najpotężniejszych czarodziejów Breslandii. W ten sam sposób, co rychło odkrył Randal, ten, kto spojrzał na Vespiana dwa razy, nie miał wątpliwości, z kim ma do czynienia: z absolutnym władcą Pedy i okolicznych ziem. Książę posłał Randalowi badawcze spojrzenie, po czym znów przeniósł wzrok na Petrucia. - Rozumiem, że dowiesz się, co knuje diuk, i pokrzyżujesz jego plany - powiedział beznamiętnym głosem. - Oczywiście, książę - odrzekł czarodziej. - Zatem życzę dobrego dnia, czarodzieju. Doceniamy twoje wysiłki. Randal i Petrucio skłonili się ponownie i zaczęli wycofywać ku drzwiom, gdy zatrzymał ich głos księcia. - Jeszcze jedno, mistrzu Petrucio. - Tak, wasza miłość? - Chciałbym, żebyś choć raz zapukał, nim tu wejdziesz. Książę zachichotał, dając do zrozumienia, że żartował. Petrucio również się roześmiał. - Gdybym pukał, książę, skąd wiedziałbyś, że to ja? Wciąż uśmiechnięty Petrucio oddalił się, dyskretnie pociągając za sobą oszołomionego Randala. Po chwili obaj weszli do wnętrza kominka i tajnym korytarzem dotarli do pracowni mistrza czarodzieja. W komnacie ktoś był. Randal stanął jak wryty, widząc chudego, ubranego z miejska mężczyznę, piszącego coś przy stole Petrucia. Nieznajomy z pewnością nie był czarodziejem. U jego pasa wisiał poręczny sztylet, a z drugiej strony długa szpada o rękojeści wyświeconej od częstego używania. „Nie wiem, kto to jest -pomyślał Randal - ale wygląda na niebezpiecznego". Słysząc trzask przesuwanej płyty boazerii, nieznajomy gwałtownie odwrócił się. Petrucio nie wydawał się zaskoczony jego obecnością. - Tak szybko z powrotem? - spytał, unosząc jedną brew. 49 JL