Świetlna kolumna przemieniła się w słup blasku, mierzący dwa łokcie szerokości i około sześciu
wysokości. Z wnętrza wyskoczył mężczyzna w kolczudze i stalowym hełmie, a potem jeszcze kilku
żołnierzy, którzy zabrali się do wynoszenia kufrów ze złotem prosto do magicznego portalu. Kiedy
ostatnia skrzynia znikała już w świetlistej mgle, jeden z mężczyzn spojrzał w górę i... zobaczył Randala.
Randal drgnął, poczuwszy przenikającą go falę magicznej energii, nagle uwolnionej z wnętrza świetlistego
słupa. Kolumna gwałtownie rozjarzyła się oślepiającym blaskiem. Randal osłonił oczy rękawem, chroniąc
je przed bolesną ulewą światła... i wtedy zapadła ciemność.
- To była niezła sztuczka, Randy. A teraz może powiesz mi, gdzie jesteśmy?
- Naprawdę nie wiecie? - w ciemności rozległ się obcy głos. - Jesteście w lochach Grzmiącego
Zamku.
DEBRA DOYlE , JAMES D. MACDONALD
Zamek czarodzieja
Krąg Magii
Miłej Jane, źródłu naszej inspiracji, oraz Amy, patronce naszego dzieła.
Zamek
-możesz mi wierzyć, Randy, chciałbym mieć już za sobą tę wyprawę.
Randal z Doun, krzepki ciemnowłosy młodzieniec w czarnej todze wędrownego czarodzieja, obrócił się w
siodle i popatrzył na kuzyna Waltera, zastanawiając się nad odpowiedzią.
Walter, który dopiero skończył dwadzieścia lat, był zaledwie o cztery lata starszy od Randala, ale
pasowano go na rycerza już dawno temu, a miecz u jego boku nie był dziecięcą zabawką. W ciągu dnia
kuzyni rzadko odzywali się do siebie; całą uwagę skupiali na wypatrywaniu niebezpieczeństw. Strzeżona
przez nich karawana sunęła z wolna krętą ścieżką między wzgórzami.
- Nic złego nie powinno nas już spotkać - powiedział Randal, odpowiadając na pytanie ukryte w wyznaniu
Waltera. - Wczoraj patrzyłem w przyszłość i nie ujrzałem niczego niepokojącego.
Randal nie miał za złe kuzynowi jego niepokoju. Sześć kufrów złota, pożyczonego przez okcytańskie-go
księcia pewnemu wielmoży z Breslandii, nawet na
J*
I
ziemiach nie ogarniętych wojenną pożogą byłoby ładunkiem przysparzającym eskorcie wielu trosk.
Czarodziej popatrzył w zadumie na drogę przed sobą, po czym wzruszył ramionami i dodał:
- Oczywiście nie powinniśmy być niczego całkowicie pewni. Niebezpieczeństwo może rodzić się
dopiero w tej chwili, a wrogowie mogli się zabezpieczyć przed wytropieniem za pomocą magii. Może się
też zdarzyć...
- Jeśli starasz się nas uspokoić, to nie wychodzi ci to najlepiej.
Przyjemny miękki głos dobiegł zza pleców Randa-la. Należał do drobnej dziewczyny odzianej w chłopięce
szaty i jadącej tuż obok skarbnika księcia Ve-spiana. Jej krótkie czarne loki przykrywał jadowicie zielony
beret, a o plecy obijała się lutnia w czarnym skórzanym pokrowcu. Obok dziewczyny garbił się w siodle
skarbnik; im bardziej złoto księcia oddalało się od południowych krajów, tym posępniejszą przybierał
minę. Ostatni raz uśmiechnął się kilka dni temu, a teraz przestał nawet mówić.
Walter obejrzał się i uśmiechnął do muzykantki.
- Wolę już uczciwą niepewność od fałszywego poczucia bezpieczeństwa, panno Lys. Nie chciałbym
stracić wszystkiego w ostatniej chwili. Baron Ektor polecił mi dostarczyć złoto do Grzmiącego Zamku, a
nie dokonywać heroicznych czynów w jego obronie.
- Właściwie dlaczego nazywają ten zamek grzmiącym? - spytała zaintrygowana Lys.
- Wkrótce sama usłyszysz - obiecał Walter. - Oto i obóz barona.
7\S
Kiedy to mówił, karawana pokonała grzbiet kolejnego wzgórza. Randal ujrzał dolinę, a na niej w oddali
pstrokate zbiorowisko namiotów, sztandarów i ognisk. Na ich widok twarz ściągnęła mu się w grymasie
niechęci: nawet z tej odległości widział, że obozowisko rozbito na terenie dawnej wsi i pól uprawnych.
Wieś owszem była tam, ale nigdzie nie było widać mieszkańców - ludzi żywiących Grzmiący Zamek, a w
zamian zapewne otaczanych przez suwe-rena opieką. Zapewne na czas oblężenia wszyscy przenieśli się
za mury, tak jak chłopi z Doun, którzy w niespokojnych czasach prosili ojca Waltera o schronienie.
Czarodziej spojrzał wyżej, gdzie za nisko położoną równiną wznosił się następny rząd wzgórz. Wśród nich
można było dostrzec zamek wzniesiony na nagiej granitowej skarpie. Z bloków takiej samej szarej skały
wzniesiono zewnętrzny mur i dwie baszty, jedną wyższą od drugiej, górujące nad wewnętrzną warownią.
- Spójrz, Randy - ciągnął Walter - to właśnie Grzmiący Zamek. Co o nim sądzisz?
- Nigdy nie widziałem równie potężnej fortecy -szczerze wyznał Randal. - Czy ten twój baron Ektor
naprawdę zamierza go zdobyć?
Rycerz obrzucił obozowisko spojrzeniem doświadczonego wojownika.
- Tysiąc pieszych żołnierzy - mruczał pod nosem -jakieś pięć setek jazdy, a do tego najemnicy i
złoto na ich żołd. Tak - dokończył głośniej - moim zdaniem, baron Ektor traktuje tę sprawę jak najbardziej
serio.
- Kim właściwie jest Ektor? - spytał Randal.
- Baron Ektor z Wirrel to wojownik, z którym należy się liczyć. Pewnego dnia powaśnił się z innym
wielmożą, panem tych ziem i Grzmiącego Zamku. Co jest w tym zamku - nie mam pojęcia. Nie jest to ani
największy, ani najważniejszy bastion lorda Fessa. Wiem jednak, że Ektor postanowił za wszelką cenę
zdobyć zamek i ukrytą w nim nagrodę.
Na dźwięk nazwiska lorda Fessa Randal poczuł, jak przez grzbiet przebiega mu lodowaty dreszcz. Gdy
pewnego razu mimo woli stał się posiadaczem magicznego posążka, wykradzionego ze skarbca wielmoży,
żołnierze Fessa ścigali Randala i Lys od Cingesto-un aż do Widsegardu.
Czarodziej lękliwie zerknął na przyjaciółkę; Lys odwzajemniła spojrzenie i wzruszyła ramionami.
- Miejmy nadzieję, że wygra baron - powiedziała z westchnieniem.
Ledwie skończyła mówić, przez równinę przetoczył się gromowy odgłos; mroczne wibrujące uderzenie
dzwonu przejęło Randala dreszczem, od jakiego wstawały włosy na głowie. Przeczucie obecności
potężnej magii wkrótce osłabło, ale nie znikło, nawet gdy echo gromu rozpłynęło się już w powietrzu.
- Grzmiący Zamek - wymamrotał czarodziej. -Teraz rozumiem.
Walter pokiwał głową.
- Załoga zamku bije w dzwon równo co godzinę. Mawiają, że żadna armia nie zdoła zdobyć
Grzmiącego Zamku, dopóki w jego najwyższej baszcie wisi zaklęty dzwon.
C'
r
L
„Zaklęty dzwon... - pomyślał Randal. - Działa tu potężna magia, czuję to. Kiedy dotrzemy na miejsce, będę
musiał sprawdzić, jakimi jeszcze czarami pan tego zamku chroni swoją własność".
Karawana zakręciła i sunęła teraz w stronę widocznego w oddali obozowiska. Tymczasem spomiędzy
namiotów wyłoniła się grupa rycerzy na koniach. Wzbijając tumany kurzu, popędzili w stronę
przybyszów. Po kilku minutach, gdy jeźdźcy zbliżyli się na tyle, że można było rozpoznać szczegóły ich
rynsztunku, Randal usłyszał zdumiony okrzyk Lys:
- Spójrz, Randy! To przecież Sir Gilliam!
Rzeczywiście. Randal uważniej przyjrzał się nadjeżdżającym i spostrzegł, że jeździec na czele oddziału
trzyma tarczę, ozdobioną trzema splecionymi pierścieniami, herbem Sir Gilliama z Hernefeld. Młody
czarodziej po raz ostatni widział ów herb w Tattinham podczas wielkiego turnieju: w dniu, w którym
Walter omal nie zginął, zdradziecko uderzony maczugą w plecy już po zakończeniu walki.
Sir Gilliam spiął konia ostrogami i wysforował się naprzód.
- Sir Walter! - zawołał, zbliżywszy się do czoła karawany. - Jak dobrze widzieć cię całego i
zdrowego! Nie słyszałem o tobie od czasu tego niefortunnego turnieju. Obawiałem się, że rana okazała
się śmiertelna.
Walter potrząsnął głową i uśmiechnął się.
- Nie, nie umarłem, choć w mojej późniejszej wędrówce aż nadto często ocierałem się o śmierć. To
jednak przeszłość, dziś jestem wasalem barona Ektora. Ale co cię tu sprowadza, Sir Gilliamie?
- To samo, co ciebie - odparł rycerz. - Dołączyłem do barona w jego wojnie z lordem Fessem.
Teraz, skoro ty jesteś z nami, nie możemy przegrać.
Zakłopotany Walter wymamrotał coś pod nosem, ale Gilliam nie słuchał go, zajęty wydawaniem
rozkazów i rozstawianiem swoich ludzi wokół karawany. Niebawem konwój, strzeżony teraz zarówno
przez ludzi barona, jak i oddział Waltera, dotarł do obozowiska i zatrzymał się przed olbrzymim
namiotem udekorowanym niezliczonymi sztandarami. Przed wejściem przechadzał się nerwowo tęgi
mężczyzna, mniej więcej pięćdziesięcioletni, o kwadratowej, rumianej i mocno czymś zafrasowanej
twarzy. Na widok Waltera i reszty rozchmurzył się nieco.
- Dobrze, że już jesteście - powiedział, podchodząc do rycerza. - Kapitan Dreikart i jego najemnicy
zagrozili, że odejdą, jeśli wkrótce nie otrzymają żołdu.
- To, co przywieźliśmy, powinno uszczęśliwić ich na dłuższy czas, baronie - powiedział Walter,
ruchem głowy wskazując kufry ze złotem. - Książę Vespian był więcej niż hojny.
- Rozumiem.
Baron przeniósł wzrok na Randala i zmarszczył brwi na widok jego czarnej togi.
- Tak hojny, że postanowił dodać nam swego nadwornego czarodzieja?
- Mój kuzyn Randal nie jest nadwornym czarodziejem księcia - odparł Walter z uśmiechem. -
Wychowywał się wraz ze mną w Doun.
- Co syn Breslandii porabiał w Pedzie? - spytał baron, tym razem zwracając się wprost do
czarodzieja.
Randal wytrzymał przenikliwe spojrzenie, jakim Ektor wwiercał się w jego oczy.
- Jestem wędrownym czarodziejem, panie. Do naszych zwyczajów należy przemierzanie świata w
poszukiwaniu magicznej wiedzy. Uczyłem się od nadwornego maga księcia Vespiana, a kiedy nadszedł
czas, odszedłem z pałacu i dołączyłem do Sir Waltera, by pomóc mu strzec złota.
- Zatem nie jesteś niczyim poddanym. Jak na mój gust, miesza się w to zbyt wielu włóczykijów... -
baron wydał z siebie niezadowolone chrząknięcie, po czym wzruszył ramionami. - Przypuszczam jednak,
że nic na to nie można poradzić. Sir Walterze, czy jesteś gotów ręczyć za twego kuzyna?
- Całym sercem i duszą, baronie. Randy jest tak godzien zaufania jak słońce, co od początku świata
wstaje na wschodzie.
- A tamta dziewczyna... ta muzykantka, kimże jest dla was? Wygląda mi na cudzoziemkę.
- Panna Lys pochodzi z Okcytanii - powiedział Walter. - Lepszego przyjaciela próżno ze świecą
szukać.
- Cóż, skoro tak... Zakwateruję ich razem z tobą i twoim oddziałem - zdecydował baron. - Ponieważ
wzorowo wykonałeś swoje zadanie, przywożąc nam złoto z Pedy, tobie powierzam je teraz. Strzeż tych
kufrów dobrze, a jeśli upierasz się, by mieć tych dwoje przy sobie, nie będę się sprzeciwiał.
Nieco później, gdy złoto spoczęło w namiocie na środku obozu, a skarbnik Vespiana usnął smacznie obok
swych drogocennych skrzyń, niewielki oddział
Waltera także zaczął sposobić się do snu. Lys usiadła prey ognisku, wyjęła lutnię z pokrowca i zajęła się
regulowaniem naciągu jej licznych strun, rozstrojonych po całodziennej podróży. Walter i Randal siedzieli
nieopodal, obejmując rękami kolana, zasłuchani w osobliwy klangor delikatnych brzęknięć. Nareszcie
Walter oderwał wzrok od płonących żagwi i przekręcił głowę tak, by popatrzeć na swego kuzyna.
- Powiedz mi, Randal, skoro już przewieźliśmy złoto do Breslandii, co zamierzasz teraz robić?
Czarodziej wzruszył ramionami.
- Wędrować, jak sądzę... Poznawać magię, gdzie tylko będzie można. Być może, pewnego dnia
wrócę do Tarnsbergu i znów będę się uczył pod kierunkiem jednego z mistrzów.
- Tak sobie myślę, czy nie powinieneś robić czegoś więcej poza włóczeniem się tu i tam?
Ostatecznie paziowie zostają giermkami, a ci z kolei są pasowani na rycerzy. Czy wędrowni czarodzieje
nie zostają z czasem mistrzami?
- Nie zawsze - odrzekł Randal. - To nie takie proste.
Czarodziej popatrzył na swoje dłonie i potrząsnął
głową.
- Nie jestem jeszcze pewien, czy chcę ubiegać się o tytuł mistrza. Czasami nawet wędrowny
czarodziej ma zbyt wielką moc.
- Sam nie wiem... - zadumał się Walter. - Żaden giermek nie może być nim wiecznie. Pewnie
powiesz, że u czarodziejów jest inaczej, ale...
- U czarodziejów wszystko jest inaczej - burknął Randal, ucinając rozmowę.
Waltera także zaczął sposobić się do snu. Lys usiadła prey ognisku, wyjęła lutnię z pokrowca i zajęła się
regulowaniem naciągu jej licznych strun, rozstrojonych po całodziennej podróży. Walter i Randal siedzieli
nieopodal, obejmując rękami kolana, zasłuchani w osobliwy klangor delikatnych brzęknięć. Nareszcie
Walter oderwał wzrok od płonących żagwi i przekręcił głowę tak, by popatrzeć na swego kuzyna.
- Powiedz mi, Randal, skoro już przewieźliśmy złoto do Breslandii, co zamierzasz teraz robić?
Czarodziej wzruszył ramionami.
- Wędrować, jak sądzę... Poznawać magię, gdzie tylko będzie można. Być może, pewnego dnia
wrócę do Tarnsbergu i znów będę się uczył pod kierunkiem jednego z mistrzów.
- Tak sobie myślę, czy nie powinieneś robić czegoś więcej poza włóczeniem się tu i tam?
Ostatecznie paziowie zostają giermkami, a ci z kolei są pasowani na rycerzy. Czy wędrowni czarodzieje
nie zostają z czasem mistrzami?
- Nie zawsze - odrzekł Randal. - To nie takie proste.
Czarodziej popatrzył na swoje dłonie i potrząsnął
głową.
- Nie jestem jeszcze pewien, czy chcę ubiegać się o tytuł mistrza. Czasami nawet wędrowny
czarodziej ma zbyt wielką moc.
- Sam nie wiem... - zadumał się Walter. - Żaden giermek nie może być nim wiecznie. Pewnie
powiesz, że u czarodziejów jest inaczej, ale...
- U czarodziejów wszystko jest inaczej - burknął Randal, ucinając rozmowę.
Słowa kuzyna wprawiły go w zakłopotanie. Młody czarodziej wbił wzrok w płomienie i pogrążył się w
rozmyślaniach. W ciszę popłynęły słowa ballady, śpiewanej przez Lys przy akompaniamencie lutni.
Zielone wzgórze, wzgórze elfów,
Ptaki dziś krążą wysoko.
Wejdę na wzgórze, wzgórze elfów,
Po miłość zaniesie mnie sokół.
Wkrótce cały obóz wewnątrz kręgu wart pogrążył się we śnie. W namiocie Waltera Randal leżał na
wznak, szczelnie owinięty w swoją togę, i liczył uderzenia zaklętego dzwonu, odmierzającego kolejne,
dłużące się w nieskończoność godziny.
Nareszcie zmorzył go sen, który przyniósł ze sobą wizje. Randal stał na rozległej równinie, bezludnej i
nagiej aż po horyzont. Twardą wysuszoną ziemię pokrywała siatka głębokich pęknięć. Nad pustynią hulał
gorący wiatr; toga czarodzieja szaleńczo łopotała, a rozwichrzone włosy smagały mu policzki i czoło.
Randal obejrzał się za siebie i spostrzegł, że równina nie jest jednak całkowicie pusta. Oto stał przed
stosem skruszonych skał, stertą szarych kamieni, przypominających fragment zburzonego muru. Po
kamieniach piął się krzew róży; kolczaste pędy mocno przywarły do starożytnych ruin.
Róża nie była jedyną rośliną, jaka porastała kamienny mur. Tuż przy jego podstawie w suchej ziemi
zakorzenił się głóg, wplatający swe pnącza między liście i kwiaty krzewu. Róże pokrywały zburzoną ścianę
15 JL
* A
¿w.
i
dwuBarwnym kobiercem płatków: białe kwiaty kwitły niżej, w pobliżu korzeni, a czerwone wyżej, tam
gdzie głóg współzawodniczył z różą w wyścigu ku słońcu.
Randal obszedł mur dookoła, by zobaczyć, co kryje się po drugiej stronie. Znalazł tam nieduże rachityczne
drzewko owocowe, rosnące w cieniu stosu skał. Na jednej z gałązek wisiała złota korona, tak jakby
właściciel uznał, że nie jest mu już potrzebna, i pozostawił ją tam dla kogoś, komu mogłaby się przydać.
Na tej samej gałęzi siedziały dwa białe ptaki. Na widok Randala poderwały się w powietrze i z głośnym
trzepotem skrzydeł odleciały razem na południe. Korona zachybotała się na rozkołysanym drzewku, ale
zaraz znów zastygła w zapraszającym bezruchu.
- Do kogo należysz? - wyszeptał Randal. - Nie mogę cię zostawić tutaj, skąd każdy może cię zabrać.
Wyciągnął rękę i zdjął koronę z drzewa. Była bardzo ciężka. Po chwili namysłu odwiesił ją tam, gdzie ją
znalazł. Kiedy to uczynił, gałąź zgięła się pod ciężarem złota i korona spadłaby na ziemię, gdyby czarodziej
w porę jej nie złapał. Tym razem wydała mu się jeszcze cięższa niż poprzednio.
Randal wyciągnął koronę przed siebie i przyjrzał się jej uważnie. Nagle zrozumiał. „Nie mogę jej zostawić.
Dotknąwszy jej po raz pierwszy, wziąłem na siebie odpowiedzialność za jej los. Kiedy wreszcie pojmę, że
nie powinienem dotykać tego, czego nie chcę lub nie rozumiem?".
Korona rzeczywiście stawała się coraz cięższa. Randal musiał opuścić ręce, by po chwili opaść na kolana,
ciągnięty ku ziemi z coraz większą siłą. „Skoro
L 16
A *
nie mogę jej puścić, nigdy nie zdołam powstać obarczony takim ciężarem - myślał czarodziej. - Korona nie
może zostać tam, gdzie ją znalazłem. Co mam teraz robić?". Nagle odpowiedź przyszła do niego, nie w
błysku nagłego olśnienia, ale tak, jakby przypomniał sobie coś, co wiedział od dawna. „Muszę włożyć
koronę na głowę prawowitego władcy... wtedy jałowe ziemie znów zapełnią się zielenią i życiem, a
skruszone mury odzyskają dawną postać".
W tej samej chwili Randal otworzył oczy, zbudzony potężnym dźwiękiem dzwonu, przetaczającym się nad
doliną. Czarodziej leżał bez ruchu, czując dziwny niepokój. Obrazy ze snu wciąż świeże tkwiły w jego
pamięci, napełniając go przeczuciem czekających nań ważnych zadań. „Ale cóż ja mam wspólnego z
koronami i królestwami? - pytał sam siebie. - We śnie odpowiedzi zawsze są takie oczywiste, ale kiedy się
przebudzę...".
Po kilku minutach Randal wstał i na nogach zdrętwiałych od długiego leżenia pokuśtykał do wejścia
namiotu. Chciał popatrzeć w noc, zmęczony natrętną gonitwą myśli.
Gwiazdy przemierzyły sporą połać nieba. W obozie panowała cisza i całkowita ciemność: księżyc już
dawno skrył się za wzgórzami. Nagle gdzieś nieopodal zarżał koń, a potem następny. „Zobaczę, co się tam
dzieje" - pomyślał Randal; wyszedł z namiotu i opuściwszy płachtę zakrywającą jego wejście, wyczarował
zimny płomień, jakiego czarodzieje używają zamiast świec i latarni. To, co zobaczył, sprawiło, że
natychmiast zgasił światło, z trudem zdławiwszy
okrzyk przestrachu. W samym środku obozu zbierali się cichcem uzbrojeni mężczyźni. Wszyscy nieśli
obnażone miecze i wszyscy mieli kolczugi okryte żółtymi kurtami oddziałów lorda Fessa.
Nim znów zapadły ciemności, jeden z żołnierzy odwrócił się w stronę Randala i natychmiast wzniósł
miecz do ciosu.
Randal był niegdyś giermkiem. Nim opuścił rodzinny zamek, by studiować sztuki magiczne, pilnie uczył się
fechtunku i poznawał tajniki rycerskiego rzemiosła. Teraz wpojone za młodu odruchy ocaliły mu życie.
Czarodziej błyskawicznie padł na ziemię i przetoczył się na bok, jednocześnie wyczarowując oślepiający
błysk i grzmot wystarczająco głośny, by obudzić Waltera i pół obozu na dodatek. Zaraz potem zerwał się
na równe nogi, na wszelki wypadek gromadząc moc do zadania magicznego ciosu.
Człowiek, który zamierzał go zabić, nurkował już u wejścia do namiotu Waltera. Randal uwolnił magiczny
cios. Strumień energii uderzył w żołnierza niczym stalowa pięść, odrzucając go na kilkanaście kroków od
namiotu i pozbawiając przytomności.
- Walter! - wrzasnął czarodziej. - Lys! Obudźcie się!
W tejże chwili z namiotu wypadł Walter ze swoim niebywale długim mieczem w jednej i tarczą w drugiej
ręce.
- Co się dzieje, Randy?! - zawołał. - Światło! Wyczaruj światło, żebyśmy cokolwiek widzieli!
Randal jeszcze raz przywołał zimny płomień. Tym razem prosty skądinąd czar naszpikował taką ilością
energii, że nad środkiem obozu zawisła gigantyczna kula białych płomieni, rozświetlająca teren jaskrawą
poświatą. Cała dolina stała się mieszaniną oślepiająco białych plam i czarnych jak noc cieni.
Walter szybko rozstawił swoich ludzi wokół namiotu, w którym skarbnik Vespiana strzegł książęcego
złota. Nagle w oddali rozległo się rozpaczliwe wołanie:
- Sir Walterze, tutaj! Szybko, na pomoc!
Rycerz spojrzał na Randala z wahaniem.
- W porządku - powiedział czarodziej, odgadując myśli kuzyna. - Dam sobie radę sam.
Walter rozepchnął żołnierzy i przedarłszy się przez krąg włóczni, puścił się biegiem w stronę, z której dał
się słyszeć coraz głośniejszy bitewny zgiełk. Randal przez chwilę odprowadzał kuzyna wzrokiem, po czym
westchnął i skoncentrował się na podtrzymywaniu czaru zimnego ognia.
Stał tak przez dłuższy czas, wsłuchany w szczęk oręża, krzyki i nawoływania, dobiegające z coraz to innych
części obozowiska. Wkrótce na wschodzie niebo poszarzało i zgiełk walki nieco przycichł, by po kilku
minutach przerodzić się w dobiegające z oddali pojedyncze zmęczone stęknięcia i metaliczne uderzenia
mieczy. Niebawem i te ucichły.
Zaklęty dzwon obwieścił nadejście kolejnej godziny straszliwym spiżowym głosem. Randal wypuścił czar
spod kontroli, rozpraszając magiczną energię. Świetlna kula na chwilę stała się krwistoczerwona, po czym
rozpłynęła się w setki błękitnawych pasemek, powoli gasnących w powietrzu.
W szarym blasku jutrzenki czarodziej ujrzał sylwetkę rycerza, chwiejnym krokiem zmierzającego w stronę
obronnego kręgu. Po chwili żołnierze rozstąpili się i przed Randalem stanął zdyszany Walter, cały we
krwi, pocie i kurzu. W posępnej twarzy rycerza błyszczały gorejące ogniem walki oczy.
- Cóż, kuzynie... - wystękał Walter, bezskutecznie usiłując wsunąć miecz do pochwy. - Witamy na wojnie.
Polowanie
* *
* * * *
Randal nie odpowiedział; był zbyt znużony podtrzymywaniem światła przez tak długi czas. Po chwili
nadeszła Lys, zgaszona i ponura. W porannej mgle wyglądała jak nieziemska zjawa. W jednej dłoni
trzymała swój nóż, a w drugiej lutnię w pokrowcu. Kiedy zaczął się atak, zabrała tylko te dwie rzeczy.
- Co to było? - spytała.
- Wycieczka - powiedział Walter.
Pieśniarka zmarszczyła brwi.
- Co takiego?
- Załoga zamku przeprowadziła nocny atak - odrzekł Randal zmęczonym głosem. - Zapewne wyszli
przez boczną bramę, najmniejszą i najlepiej ukrytą. Chcieli sprawdzić siłę naszych wojsk i trochę nas
przestraszyć. Teraz, po mojej iluminacji, wiedzą, że w obozie jest czarodziej.
Walter nie mógł zaprzeczyć.
- Nic już na to nie poradzimy - westchnął. - Gdybyś nas nie ostrzegł, mogło być o wiele gorzej, a i
teraz nie mamy się z czego cieszyć. Znaleźliśmy ciała
wartowników i zwiadowców. Wszystkim poderżnięto gardła. Patrz... - Walter rzucił Randalowi mały,
metalicznie połyskujący przedmiot. - Jeden z napastników miał to na szyi. Nie wiesz przypadkiem, co to
może być?
Randal złapał przedmiot i wyciągnął go przed siebie na otwartej dłoni. Był to krążek z brązu, przyczepiony
do czerwonego rzemyka: nic specjalnie pięknego, ale czarodziej poczuł, że skóra na dłoni cierpnie od
magicznej energii, jaką naładowany był kawałek metalu. Podsunął przedmiot pod oczy i spostrzegł, że w
brązie wyryty jest przedziwny znak.
- Nie jestem pewien... - Randal przeniósł wzrok na kuzyna - znak różni się nieco od tych, jakie
znam... ale sądzę, że to runiczny znak snu. To wyjaśniałoby, jak żołnierze Fessa przedostali się do samego
środka obozu. Łatwo poderżnąć gardło drzemiącemu wartownikowi.
Randal zacisnął dłoń na medalionie tak mocno, że blizna przecinająca jej wewnętrzną stronę zaczęła
boleć.
- Uczyłem się kreślić takie znaki, by zsyłać cierpiącym krzepiący sen i uśmierzać ich ból, ale
ktokolwiek sporządził ten amulet, z pewnością nie miał dobrych zamiarów.
- Zatem w zamku jest czarodziej - powiedział Walter.
Randal skinął głową.
- Jestem prawie pewien.
- Wobec tego, czy tego chcesz czy nie, stałeś się częścią tego oblężenia. Baron z pewnością wezwie
cię na naradę.
Przewidywania Waltera okazały się słuszne. Jeszcze tego samego poranka Randal zasiadł wraz ze swoim
kuzynem w namiocie barona Ektora, największym w obozie, wystarczająco przestronnym, by zmieścić
stół i kilka naprędce zbitych stołków. Poza Randalem i Walterem obecni byli wszyscy wierni baronowi
rycerze, łącznie z Sir Gilliamem. Był tam również dowódca najemników: nieduży krępy mężczyzna o
płowych, miejscami nieco poszarzałych włosach.
- Nie można zaprzeczyć, że nasze zadanie jest trudne - powiedział baron Ektor, kiedy wszyscy zajęli
już swoje miejsca. - Garnizon Grzmiącego Zamku jest mały, liczy nie więcej niż dwudziestu wojów, a lord
Fess nie włada nim osobiście. Kasztelanem jest jeden z wasalów lorda. Jednak mury zamku są wysokie, a
załoga zgromadziła olbrzymie zapasy broni i żywności. Sam lord Fess jest najpotężniejszym władcą w
całej środkowej Breslandii. Jeśli ze swą armią ruszy zamkowi na odsiecz, znajdziemy się między młotem a
kowadłem. v
Baron zerknął na Randala, po czym zwrócił się do Waltera.
- Czy twój kuzyn mógłby w jakiś sposób ochronić nas przed szpiegami?
Randala zaczął irytować zwyczaj zwracania się do niego za pośrednictwem kuzyna. „Zupełnie jakbym
mówił innym językiem niż wszyscy" - pomyślał czarodziej, ale starannie ukrył swoje oburzenie. W istocie
nie pasował do tego miejsca i tych ludzi. Był znacznie młodszy od najmłodszego z pozostałych, a zarazem
jako jedyny nie nosił miecza. Wyróżniał się i nie chciał
zaczynać znajomości z baronem od zatargów w obronie własnej godności.
Walter spojrzał na czarodzieja unosząc brew.
- Randal...?
- Potrafię to zrobić.
Walter odwrócił się do barona. Randal nie słuchał, jak kuzyn przekazuje jego odpowiedź. Na pozór
całkowicie pochłonięty przyglądaniem się sękatym deskom stołu, już teraz zastanawiał się nad tym, jaki
czar najlepiej spełniłby takie zadanie. Mógł ukryć cały namiot w magicznym kręgu, ale wyczerpany
długotrwałym oświetlaniem pola bitwy nie chciał zużyć resztek swoich rezerw energii. Ponadto nie było
potrzeby urządzania widowiskowego pokazu, skoro dyskretna odmiana prostej iluzji mogła okazać się
równie skuteczna. Kilka słów, kilka szybkich gestów i czar uzyskał moc, zacierając gwar rozmów
magicznym poszumem. Ktoś, kto stałby w pobliżu, słyszałby dokładnie takie słowa, jakie spodziewałby się
usłyszeć. Randal odchylił się na swoim stołku i jął w milczeniu przysłuchiwać się dyskusji.
- Breslandia potrzebuje króla - mówił baron - nikt z tu obecnych nie może się z tym nie zgodzić.
Lord Fess ma podopieczną, lady Blanche, dziedziczkę pokaźnej części królestwa. To córka kuzyna
Wielkiego Króla, ostatnia członkini rodziny królewskiej i tylko jej roszczenia do tronu nie są bezzasadne.
Rękę lady jeszcze w kołysce przeznaczono mnie. Było to przed śmiercią Wielkiego Króla i przed
zaginięciem jego córki. Teraz jednak lord Fess złamał małżeńską obietnicę. Postanowił oddać rękę lady
księciu Thibaultowi. Taki
związek znacznie powiększyłby strefę jego wpływów i dał mu olbrzymią władzę. Z tego właśnie powodu,
szlachetni panowie, jestem zdecydowany zdobyć Grzmiący Zamek i odbić więzioną tam lady Blanche.
Walter poruszył się niespokojnie na stołku.
- Czy to oznacza, że ogłosisz się królem, panie?
Baron zwrócił ku rycerzowi marsowe oblicze.
- Lepiej, bym zrobił to ja niż nikt w ogóle - odrzekł, powoli cedząc słowa. - Lepszy będę niż jakaś
malowana kukiełka i lord Fess pociągający za sznurki.
Po tych słowach zapadła kłopotliwa cisza. Wreszcie pewien starszy szpakowaty rycerz odchrząknął i
potrząsnął głową.
- Grzmiący Zamek to potężna twierdza - powiedział z niepokojem w głosie. - Nigdy nie weźmiemy
go szturmem.
- Nie będziemy musieli - odparł baron. - Królestwo nawiedziły trzy klęski nieurodzaju z rzędu.
Nawet w Grzmiącym Zamku musi wkrótce zabraknąć żywności. Jeśli zdołamy podtrzymać oblężenie przez
całe nadchodzące żniwa... cóż, głód powalił silniejsze twierdze niż ta.
Szpakowatego rycerza nie uspokoiła ta argumentacja.
- Jak powiedziałeś, panie, zbiory były marne. Jeśli my również zaniedbamy żniwa, tej zimy wszyscy
pomrzemy z głodu. Na cóż nam wtedy nowy król?
- Na nic - przyznał baron. - Dlatego właśnie zatrudniłem kapitana Dreikarta. Najemnicy będą
oblegali zamek, a moi ludzie wyruszą do swoich włości, by dopilnować żniw.
JL 26
A *
związek znacznie powiększyłby strefę jego wpływów i dał mu olbrzymią władzę. Z tego właśnie powodu,
szlachetni panowie, jestem zdecydowany zdobyć Grzmiący Zamek i odbić więzioną tam lady Blanche.
Walter poruszył się niespokojnie na stołku.
- Czy to oznacza, że ogłosisz się królem, panie?
Baron zwrócił ku rycerzowi marsowe oblicze.
- Lepiej, bym zrobił to ja niż nikt w ogóle - odrzekł, powoli cedząc słowa. - Lepszy będę niż jakaś
malowana kukiełka i lord Fess pociągający za sznurki.
Po tych słowach zapadła kłopotliwa cisza. Wreszcie pewien starszy szpakowaty rycerz odchrząknął i
potrząsnął głową.
- Grzmiący Zamek to potężna twierdza - powiedział z niepokojem w głosie. - Nigdy nie weźmiemy
go szturmem.
- Nie będziemy musieli - odparł baron. - Królestwo nawiedziły trzy klęski nieurodzaju z rzędu.
Nawet w Grzmiącym Zamku musi wkrótce zabraknąć żywności. Jeśli zdołamy podtrzymać oblężenie przez
całe nadchodzące żniwa... cóż, głód powalił silniejsze twierdze niż ta.
Szpakowatego rycerza nie uspokoiła ta argumentacja.
- Jak powiedziałeś, panie, zbiory były marne. Jeśli my również zaniedbamy żniwa, tej zimy wszyscy
pomrzemy z głodu. Na cóż nam wtedy nowy król?
- Na nic - przyznał baron. - Dlatego właśnie zatrudniłem kapitana Dreikarta. Najemnicy będą
oblegali zamek, a moi ludzie wyruszą do swoich włości, by dopilnować żniw.
Leciwy rycerz posłał kondotierowi podejrzliwe spojrzenie i zwrócił się do barona.
- Panie, nie zamierzasz chyba powierzyć tak ważnej sprawy bandzie cudzoziemskich włóczęgów?
Baron potrząsnął głową.
- Nie zdradzą nas. Wszystko, co muszą robić, to siedzieć przy ogniskach i pobierać żołd, dopóki nie
wrócą moi rycerze.
#£ktor zamilkł, jakby coś przyszło mu do głowy, po czym spojrzał na Waltera.
- Ponadto - podjął - Sir Walter przywiódł do nas czarodzieja. Jeśli wrogom pomaga magia, nasz
nowy sojusznik poradzi sobie z nią.
Oczy wszystkich zebranych zwróciły się w stronę mocno zakłopotanego Randala. Miny rycerzy wyrażały
powątpiewanie, jeśli nie jawną wrogość. Czarodziej wiedział, że w tym gronie nie znajdzie wielu
przyjaciół. „Tylko Walter - myślał - no i Sir Gilliam. Reszta jest zapatrzona w barona, a magów raczej nie
darzy szacunkiem. Oczywiście nie znaczy to, że nie będą spodziewać się cudów... Chyba nie warto mówić
im, że jestem tylko wędrownym czarodziejem".
Milczenie przedłużało się. Randal zdał sobie sprawę, że baron oczekuje od niego odpowiedzi.
- Uczynię co w mojej mocy, panie - powiedział wreszcie. - Przede wszystkim musimy dowiedzieć
się, jakiego to czarodzieja kasztelan lorda Fessa ma na swoich usługach: mistrza czy wędrowca,
kształconego w Szkole Czarodziejów czy samouka, silnego czy słabego...
- Potrafisz to sprawdzić? - przerwał baron.
27
Leciwy rycerz posłał kondotierowi podejrzliwe spojrzenie i zwrócił się do barona.
- Panie, nie zamierzasz chyba powierzyć tak ważnej sprawy bandzie cudzoziemskich włóczęgów?
Baron potrząsnął głową;
- Nie zdradzą nas. Wszystko, co muszą robić, to siedzieć przy ogniskach i pobierać żołd, dopóki nie
wrócą moi rycerze.
kEktor zamilkł, jakby coś przyszło mu do głowy, po czym spojrzał na Waltera.
- Ponadto - podjął - Sir Walter przywiódł do nas czarodzieja. Jeśli wrogom pomaga magia, nasz
nowy sojusznik poradzi sobie z nią.
Oczy wszystkich zebranych zwróciły się w stronę mocno zakłopotanego Randala. Miny rycerzy wyrażały
powątpiewanie, jeśli nie jawną wrogość. Czarodziej wiedział, że w tym gronie nie znajdzie wielu
przyjaciół. „Tylko Walter - myślał - no i Sir Gilliam. Reszta jest zapatrzona w barona, a magów raczej nie
darzy szacunkiem. Oczywiście nie znaczy to, że nie będą spodziewać się cudów... Chyba nie warto mówić
im, że jestem tylko wędrownym czarodziejem".
Milczenie przedłużało się. Randal zdał sobie sprawę, że baron oczekuje od niego odpowiedzi.
- Uczynię co w mojej mocy, panie - powiedział wreszcie. - Przede wszystkim musimy dowiedzieć
się, jakiego to czarodzieja kasztelan lorda Fessa ma na swoich usługach: mistrza czy wędrowca,
kształconego w Szkole Czarodziejów czy samouka, silnego czy słabego...
- Potrafisz to sprawdzić? - przerwał baron.
„Przynajmniej zwraca się do mnie bezpośrednio, a nie przez Waltera" - pomyślał Randal, a głośno
powiedział:
- Istnieją stosowne zaklęcia.
- Kiedy będziesz mógł dać nam odpowiedź?
- Dziś w nocy, gdy w obozie zapanuje spokój -obiecał Randal. - Uruchomię właściwe czary i
zobaczę, ile jest wart nasz przeciwnik.
Narada trwała nadal, ale nie powiedziano już-nic odkrywczego. Baron miał rację: tylko długotrwałe
oblężenie mogło zmusić załogę zamku do kapitulacji. Szturm oznaczałby konieczność wciągania drabin i
taranów po stromym skalistym stoku, gdzie każdy krok kosztowałby życie wielu ludzi. Tak czy owak
oblężenie było przykrym zadaniem. „Armia barona Ektora stoi za murami zamku, a ludzie Fessa wewnątrz
- myślał Randal - wszystko zależy od tego, czy żywność w twierdzy skończy się, zanim lord Fess przybędzie
jej na odsiecz, a tego akurat nie wie nikt". Jeśli żywność skończyłaby się wcześnie, należało mieć nadzieję,
że kasztelan podda zamek zamiast bronić go do ostatniej kropli krwi. Zgodnie z tradycją twierdza wzięta
szturmem zostawała bezlitośnie splądrowana i złupiona przez zdobywców, a po okropnościach walki na
murach ludzie barona z pewnością będą chcieli czegoś więcej niż złoto i srebro: będą łaknęli zemsty, krwi
za przelaną krew.
Jałowa narada wygasała. Nie uradzono niczego, co miałoby jakiekolwiek znaczenie strategiczne. Wreszcie
zapadła cisza, którą przerwał baron, zwracając się, o dziwo, wprost do Randala.
I 28
„Przynajmniej zwraca się do mnie bezpośrednio, a nie przez Waltera" - pomyślał Randal, a głośno
powiedział:
- Istnieją stosowne zaklęcia.
- Kiedy będziesz mógł dać nam odpowiedź?
- Dziś w nocy, gdy w obozie zapanuje spokój -obiecał Randal. - Uruchomię właściwe czary i
zobaczę, ile jest wart nasz przeciwnik.
Narada trwała nadal, ale nie powiedziano już'nic odkrywczego. Baron miał rację: tylko długotrwałe
oblężenie mogło zmusić załogę zamku do kapitulacji. Szturm oznaczałby konieczność wciągania drabin i
taranów po stromym skalistym stoku, gdzie każdy krok kosztowałby życie wielu ludzi. Tak czy owak
oblężenie było przykrym zadaniem. „Armia barona Ektora stoi za murami zamku, a ludzie Fessa wewnątrz
- myślał Randal - wszystko zależy od tego, czy żywność w twierdzy skończy się, zanim lord Fess przybędzie
jej na odsiecz, a tego akurat nie wie nikt". Jeśli żywność skończyłaby się wcześnie, należało mieć nadzieję,
że kasztelan podda zamek zamiast bronić go do ostatniej kropli krwi. Zgodnie z tradycją twierdza wzięta
szturmem zostawała bezlitośnie splądrowana i złupiona przez zdobywców, a po okropnościach walki na
murach ludzie barona z pewnością będą chcieli czegoś więcej niż złoto i srebro: będą łaknęli zemsty, krwi
za przelaną krew.
Jałowa narada wygasała. Nie uradzono niczego, co miałoby jakiekolwiek znaczenie strategiczne. Wreszcie
zapadła cisza, którą przerwał baron, zwracając się, o dziwo, wprost do Randala.
J_ 28
- Możesz zdjąć z nas swoje czary, magiku. Kończymy na dziś.
Przez resztę dnia w obozie panował zgiełk i krzątanina. Większość rycerzy Ektora wyruszała do swoich
posiadłości, a ludzie Dreikarta zajmowali ich stanowiska. Ostatni, którzy mieli opuścić obóz, odjechali już
nocą, tuż po wschodzie księżyca. Zaklęty dzwon znów napełnił dolinę pojedynczym wibrującym
dźwiękiem, tak jak co godzina odkąd Randal usłyszał go po raz pierwszy. Poczucie obecności magii, jaką
niósł ze sobą głos dzwonu, przypomniało czarodziejowi o obietnicy złożonej baronowi. „Czas wziąć się do
pracy" - pomyślał niechętnie i ruszył na tyły obozu w poszukiwaniu jakiegoś spokojnego zakątka.
Znalazłszy dobre miejsce, jął starannie sporządzać czar magicznego rezonansu: czar, jaki miał sprowadzić
do niego echo każdego znajdującego się w pobliżu źródła magicznej mocy, dając w ten sposób znać o jej
obecności, rodzaju i sile.
Gotowe. Randal posłał falę magii w stronę zamku i niemal w tym samym momencie powróciły echa. Nie
zdziwił się, czując, że nocne powietrze jest aż gęste od czarodziejskiej mocy. Znak snu, spoczywający
teraz w kieszeni togi, odbił wyczuwalny strumień energii, podobnie jak zaklęty dzwon. Okazało się, że w
zamku istotnie jest czarodziej i to najpewniej wychowanek Szkoły Czarodziejów w Tarnsbergu. „Jest coś
znajomego w jego aurze - pomyślał Randal - coś nieprzyjemnego, zupełnie jakbym przypominał sobie coś,
o czym nie chcę pamiętać". Jednak nie to było największą niespodzianką. Najsilniejsze echo pocho-
dziło od innego czarodzieja, przebywającego poza murami Grzmiącego Zamku.
„Moc. Olbrzymia moc... ale nieokrzesana i surowa, nie ujęta w ryzy żadnymi wyuczonymi metodami. Ten
czarodziej na pewno nie kształcił się w Tarnsber-gu. Ciekawe, czy to on sporządził znak snu" - pomyślał
Randal i jeszcze raz rzucił czar rezonansu. Po chwili pokręcił głową z niedowierzaniem. „To niebywałe. Co
za potęga. Tak czy owak to nie on: istota tej mocy nie pasuje do medalionu. Ale czy on nam sprzyja? Nie
dowiem się, dopóki z nim nie porozmawiam".
Randal rozproszył czar rezonansu i owinął się szczelniej togą. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie
powinien powiedzieć kuzynowi, dokąd się wybiera i co zamierza zrobić. „Nie - postanowił - Walter
nalegałby, żeby zabrać go ze sobą, podobnie jak Lys. Sam dam sobie z tym radę". Zrobił krok, ale zaraz
zatrzymał się i potrząsnął głową. „Czarodziej nie powinien okłamywać nawet samego siebie - skarcił się w
duchu - przecież tak naprawdę nie wiem, co mnie czeka... To drugie echo było zbyt silne jak na znachora
czy wiejską uzdrowicielkę. Przecież nie chcę, by moi przyjaciele cierpieli tylko dlatego, że postanowiłem
poszukać kłopotów na własną rękę".
Randal ruszył w stronę namiotu, gdzie Walter i jego żołnierze strzegli złota. Teraz, gdy większość rycerzy i
ich oddziałów wyruszyła do domów, pozostawiając na miejscu tylko barona i armię najemników, obóz
zmienił się. Wszędzie było cicho; żadnego bałaganu, zgiełku i zamieszania. W nocnym powietrzu niosły
się delikatne brzęknięcia lutni Lys. Randal po-
dziło od innego czarodzieja, przebywającego poza murami Grzmiącego Zamku.
„Moc. Olbrzymia moc... ale nieokrzesana i surowa, nie ujęta w ryzy żadnymi wyuczonymi metodami. Ten
czarodziej na pewno nie kształcił się w Tarnsber-gu. Ciekawe, czy to on sporządził znak snu" - pomyślał
Randal i jeszcze raz rzucił czar rezonansu. Po chwili pokręcił głową z niedowierzaniem. „To niebywałe. Co
za potęga. Tak czy owak to nie on: istota tej mocy nie pasuje do medalionu. Ale czy on nam sprzyja? Nie
dowiem się, dopóki z nim nie porozmawiam".
Randal rozproszył czar rezonansu i owinął się szczelniej togą. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie
powinien powiedzieć kuzynowi, dokąd się wybiera i co zamierza zrobić. „Nie - postanowił - Walter
nalegałby, żeby zabrać go ze sobą, podobnie jak Lys. Sam dam sobie z tym radę". Zrobił krok, ale zaraz
zatrzymał się i potrząsnął głową. „Czarodziej nie powinien okłamywać nawet samego siebie - skarcił się w
duchu - przecież tak naprawdę nie wiem, co mnie czeka... To drugie echo było zbyt silne jak na znachora
czy wiejską uzdrowicielkę. Przecież nie chcę, by moi przyjaciele cierpieli tylko dlatego, że postanowiłem
poszukać kłopotów na własną rękę".
Randal ruszył w stronę namiotu, gdzie Walter i jego żołnierze strzegli złota. Teraz, gdy większość rycerzy i
ich oddziałów wyruszyła do domów, pozostawiając na miejscu tylko barona i armię najemników, obóz
zmienił się. Wszędzie było cicho; żadnego bałaganu, zgiełku i zamieszania. W nocnym powietrzu niosły
się delikatne brzęknięcia lutni Lys. Randal po-
szedł za tym głosem, by wkrótce znaleźć przyjaciółkę, siedzącą przy ognisku wraz z grupą żołnierzy Lys
zaczęła śpiewać.
Na szczycie góry zamczysko tkwi, Mury z żelaza i skały.
Lecz murów tych nie strzeże nikt,
Prócz pięknej samotnej damy.
Lys zerknęła w górę na Randala, który właśnie wkraczał w migotliwy krąg światła ogniska. Czarodziej
usiadł obok niej na skrzyżowanych nogach i podparłszy brodę na pięściach czekał. Po wyśpiewaniu
ostatniej zwrotki Lys uśmiechnęła się przepraszająco do żołnierzy domagających się następnych
piosenek, gestem dając znać, że skończyła swój występ.
- Witaj, Randy - powiedziała, odkładając lutnię. -Gdzie byłeś tak długo?
- Szukałem czarodziejów - odrzekł Randal. - Ostatecznie ten medalion nie zrobił się sam. To nie jest
stara rzecz. Znak snu wyryto niedawno. Widać, że to nie jest amulet, który od wieków przechodzi z rąk do
rąk.
- I co, znalazłeś kogoś?
Randal skinął głową.
- Owszem. W zamku jest czarodziej wykształcony w Tarnsbergu. Sądzę, że amulet jest jego
dziełem, bo w tej aurze wyczuwam pokrewną nutę. Poza nim jest jeszcze ktoś... Za murami zamku.
- Też z Tarnsbergu?
- Nie. Dlatego właśnie przychodzę do ciebie. Chciałem ci powiedzieć, że przez pewien czas nie bę-
dzie mnie w obozie. Muszę sprawdzić, kto to jest. Jakiż to czarodziej ma potencjał godny tarnsberskiego
mistrza sztuk magicznych, nie będąc nim zarazem.
Pieśniarka posłała Randalowi trwożne spojrzenie.
- Czy to bezpieczne?
- Na tyle, na ile może być bezpieczne zaczepianie nieznajomego czarodzieja.
- Czyli nie bardzo.
Lys zafrasowała się. Ręką bezwiednie sięgnęła do lutni i szarpnęła strunę, wydając brzękliwy dźwięk.
- Spodziewam się, że nie życzysz sobie towarzystwa?
- Nie tym razem. Czarodzieje potrafią być nieprzewidywalni.
Kąciki ust Lys zadrgały.
- Nie zauważyłam...
Randal zignorował kpinę.
- Tak, nieprzewidywalni, a w dodatku większość nie przepada za obcymi. Dwie osoby mogą znaleźć
się w większym niebezpieczeństwie niż jedna. Jeśli nie wrócę, nim uderzą w dzwon dwa... może trzy razy,
powiedz Walterowi, dokąd poszedłem, i sami zdecydujcie, co robić dalej.
Czarodziej wstał i oddalił się szybkim krokiem, nim jego przyjaciółka zdążyła wyrazić kolejne wątpliwości.
Kiedy przekraczał granicę obozu, żaden z wartowników nie próbował go zatrzymać. Czarna toga
wędrownego czarodzieja miała barwę nocy i prosty czar iluzji wzrokowej aż nadto wystarczał, by w
krytycznych momentach skierować uwagę patrzących w zupełnie inną stronę. Mając za sobą namioty i
ogni-
32
ska, Randal zanurkował w las, kierując się w stronę, z jakiej doszło go echo osobliwej magii. Po kilkunastu
minutach dotarł do wąskiej ścieżynki; wiodła tam, dokąd zamierzał iść, więc skorzystał z niej. Wkrótce
usłyszał szum płynącej wody. Obszedł dookoła gigantyczny głaz, wyszedł na sporą polanę i zatrzymał się.
Drogę zagradzał mu teraz potok, w świetle księżyca przypominający strugę płynnego srebra. Wartko
płynąca woda burzyła się wokół sterczących z nurtu ciemnych kamieni bladymi koronkami piany. Nieco
dalej potok przetaczał się przez niewysoki próg, tworząc mały wodospad, i znikał w szarym kłębie mgły.
Tuż pod wodospadem ktoś przerzucił nad potokiem drewnianą kładkę, zbudowaną z kilku z grubsza
ociosanych kłód. Na drugim brzegu majaczył w ciemnościach cień kamiennej chatki krytej słomianą
strzechą: budowli, jaką zamożny włościanin lub choćby wolny chłop z powodzeniem mógłby nazwać
domem. „Tyle że w pobliżu nie ma żadnych pól, łąk ani innych chat - pomyślał Randal - tylko lasy... i ta
moc". Czarodziej czuł ją w powietrzu, ciężkim od aromatu szałwii i cząbru. Nawet bez czaru rezonansu
wiedział, że znalazł źródło tajemniczej magii.
Rozdział 111
Chatka w Icfó
Randal zatrzymał się nad brzegiem potoku. Po tej stronie nie groziło mu większe niebezpieczeństwo niż
komukolwiek, kto znalazłby się sam w środku kraju ogarniętego wojną. Jednak potok wyznaczał granice
terytorium obcego czarodzieja tak samo wymownie, jak krawędź magicznego kręgu lub zamknięte na
klucz drzwi pracowni. Po drugiej stronie strugi Randal znalazłby się w zasięgu nieznanych czarów i
wydostanie się stamtąd mogłoby okazać się znacznie trudniejsze niż przejście przez kładkę.
Zebrawszy swą odwagę niczym poły płaszcza, Randal wstąpił na kładkę i wolnym krokiem przeszedł na
drugą stronę potoku. Gdy podszedł do chatki, spostrzegł, że jej okiennice są rozchylone, a drzwi stoją
otworem. Mroczne wnętrze wydawało się puste. Czarodziej ostrożnie okrążył budynek, ale nie znalazł nic
prócz ziołowego ogródka i kilku grządek z warzywami. Jeszcze nim skończył obchodzić chatkę dookoła,
miał pewność, że jest obserwowany. Jednocześnie był całkowicie przekonany, że jest jedyną ludzką istotą
na
polanie. Wnet uświadomił sobie, że domostwa czarodzieja mogą strzec wartownicy o niekoniecznie
ludzkiej postaci.
Randal jeszcze raz podszedł do otwartych drzwi i mocno zastukał we framugę. Tak jak się spodziewał, nie
uzyskał żadnej odpowiedzi. Na wszelki wypadek przygotował magiczną osłonę i zajrzał przez próg.
Wnętrze rozjaśniała jedynie mdła księżycowa poświata, sącząca się przez dwa wąskie okienka. Mimo
skąpego oświetlenia Randal spostrzegł, że w chatce jest tylko jedna izba z paleniskiem po jednej stronie i
posłaniem po drugiej. Mebli nie zauważył, jeśli nie liczyć prostego stołu i jednego krzesła. Ktokolwiek tu
mieszkał, nie miewał zbyt wielu gości.
Randal wciąż czuł na sobie wzrok niewidzialnego obserwatora. Młody czarodziej wycofał się do granicy
polany i usiadłszy na kamieniu, czekał.
Nie miał pojęcia, jak długo tam siedział. Ciężkie, przesiąknięte wonią ziół powietrze przyprawiało go o
senność i zaburzało poczucie upływu czasu. Ożywił się nieco, gdy dostrzegł sowę, która kołując
bezszelestnie opuszczała się nad chatę. Po chwili ptak usiadł na parapecie okna i wpił swe wielkie oczy w
Randala.
Czarodziej chciał się poruszyć, by rozprostować kości, ale nagle poczuł się tak, jakby w ogóle ich nie miał.
Jego ręce i nogi stały się ciężkie i bezwładne niczym worki z piaskiem. „Magia!" - coś w jego duszy zawyło
ze strachu. Spróbował wyrwać się spod obcego wpływu, ale nie zdołał. Dziwaczny nieznany czar umykał
mu i stawał się coraz silniejszy za każdym ra-
zem, gdy starał się przejąć nad nim kontrolę. Po kilku chwilach odrętwienie ogarnęło całe jego ciało.
Randal zsunął się na ziemię i pozostał tam, oparty o kamień, nie mogąc poruszyć choćby palcem.
Sowa, duża i ciemnopióra, patrzyła mu prosto w oczy. Nagle odwróciła głowę i sfrunęła z parapetu.
Randal gwałtownie odzyskał czucie w członkach. Sowa okrążyła chatę i wleciała przez drzwi do środka. Po
chwili w izbie rozbłysło wątłe rozmigotane światełko, jakby ktoś zapalił tam świeczkę.
W otwartych drzwiach domu stanęła kobieta. Miała długie rudobrązowe włosy („kolor piór sowy" -
pomyślał Randal), a odziana była w długą suknię z brązowej wełny, włożoną na prostą lnianą koszulę. Na
pierwszy rzut oka wyglądała na bardzo młodą, w każdym razie nie starszą niż kuzyn Walter. Potem, w
jaśniejszym rozbłysku światła, Randal ujrzał nieco po-brużdżoną i naznaczoną upływem czasu, a mimo to
bynajmniej nie starczą twarz.
Kobieta przyglądała się intruzowi przez długą chwilę.
- Nie wejdziesz do środka? - spytała łagodnie.
Randal wstał powoli i ostrożnie. Wciąż czuł w kościach ślady niedawnego odrętwienia, a ponadto bał się,
że jeśli spróbuje uciekać lub choćby poruszyć się gwałtowniej, kobiecie wystarczy rzucić mu swoje
przenikliwe wielkookie spojrzenie, a znów padnie na ziemię bezsilny jak przed chwilą.
- Kim jesteś? - wykrztusił.
- Kimś, kto nie ma złych zamiarów - odparła kobieta. - Zuchwalec z ciebie, skoro przychodzisz do
36
mojego domu i żądasz mego imienia, nie wymieniwszy przedtem swojego.
- Nazywam się Randal z Doun - powiedział Randal, zakłopotany nieoczekiwaną reprymendą. -
Opuściłem Szkołę Czarodziejów prawie dwa łata temu -dodał w Zapomnianej Mowie, mowie magii i
czarodziejów.
Kobieta zrobiła zdziwioną minę, jakby jej gość przemówił w zupełnie obcym języku. „Nic nie zrozumiała -
pomyślał Randal - kimkolwiek jest, z pewnością nie ukończyła Szkoły Czarodziejów".
- Nazywam się Danna - powiedziała kobieta po chwili milczenia. - Skoro dotarłeś już tak daleko,
pozwól, że cię ugoszczę.
Randal wszedł za nią do chaty. Wnętrze skąpane było w żółtawym blasku, ale czarodziej nie dostrzegł
źródła światła. W izbie nie było świec, a palenisko nadal było wygaszone. Na stole leżał drewniany talerz,
a na nim dopiero co upieczony bochen chleba. Choć jeszcze przed chwilą stół był pusty, a piec zimny, w
powietrzu rozeszła się woń świeżego pieczywa.
Danna gestem zaprosiła Randala na krzesło.
- Siadaj i jedz - powiedziała i roześmiała się, widząc jego niezdecydowaną minę. - To nie Kraina
Elfów, młodzieńcze. Możesz zajadać bez obaw.
Randal westchnął i opadł na podsunięte mu krzesło. Po chwili wahania sięgnął po chleb i odłamał słuszny
kęs gorącego jeszcze bochenka. Chleb smakował wyśmienicie; był słodkawy, miękki i zupełnie nie
przypominał zatęchłych racji wojskowych, jakimi Randal żywił się, odkąd opuścił Pedę. Danna usiadła
po drugiej stronie stołu na krześle, którego wcześniej nie zauważył... Ależ nie... Przyjrzał się uważniej i
spostrzegł, że żadnego krzesła nie było. Danna unosiła się w powietrzu.
Randal poczuł, że włosy stają mu na głowie. „Jeśli korzysta ze zwykłego czaru lewitacji, powinienem był
to wyczuć. To rzeczywiście potężna magia, ale przerażająco obca" - pomyślał, drżącą ręką odkładając
skórkę od chleba na stół.
Jeśli Danna dostrzegła jego reakcję, to niczego nie dała po sobie poznać. Przez dłuższy czas wpatrywała
się w czarodzieja z obojętną miną, po czym niespodziewanie zapytała:
- Czy to ty wyczarowałeś wczoraj jasne światło?
- Tak, to ja - przyznał Randal.
Nie było sensu zaprzeczać. Czarodziejowi o mocy Danny jego własna magia, użyta w jakimkolwiek z
czarów, musiała wydać się wątła i nieporadna. Randal postanowił być szczery.
- Zaatakowano nas znienacka. Napastnicy mieli medalion ze znakiem snu. Czy to twoje dzieło?
- Wiesz przecież, że nie - odparła Danna. - Masz ten medalion przy sobie?
Randal skinął głową i wydobył z kieszeni togi brązowy krążek na czerwonym rzemyku.
- Proszę.
Danna wzięła amulet i przez chwilę ważyła go w dłoni.
- To należy do czarodzieja z zamku - powiedziała wreszcie. - Cokolwiek, co stworzono, by czynić
zło, powinno jak najszybciej zostać zniszczone.
Randal patrzył, jak dłoń Danny zaciska się na amulecie. Ciepły powiew wpadł przez otwarte drzwi do
wnętrza chatki i zmierzwił włosy czarodzieja. Czerwony rzemyk, zwisający pod pięścią kobiety, nagle
zniknął. Kiedy jej palce rozchyliły się znowu, medalionu nie było.
- No i już! - powiedziała Danna, z miną gospodyni, która właśnie wymiotła spod sufitu wyjątkowo
wielką i szpetną pajęczynę.
Czarodziejka zatarła dłonie i spojrzała wprost na Randala.
- Powiedz mi coś, młodzieńcze. Jesteś przecież czarodziejem i przysięgałeś, że nie będziesz
posługiwał się bronią ze stali, co zatem robisz wśród tych, którzy sieją zniszczenie na tej ziemi?
Randal spojrzał na swoje dłonie: jedną zdrową i drugą naznaczoną brzydką blizną. Kiedy ostatnio ujął
miecz, by się nim obronić, klinga raniła go do kości.
- Nie chcę nikogo krzywdzić - powiedział powoli, nie patrząc wiedźmie w oczy. - Wojna toczyła się
tu na długo przed moim przybyciem. Jestem tu, by pomóc moim przyjaciołom i by dotrzymać obietnicy,
jaką złożyłem księciu w innym kraju.
- Wiem, że nie ty wszcząłeś tę wojnę - czarodziejka wstała z wyimaginowanego krzesła i obeszła
stół, by stanąć tuż obok swojego gościa. - Ty jednak możesz ją zakończyć. Masz moc, młody Randalu,
musisz tylko chcieć.
Czarodziej potrząsnął głową.
- Uczyłem się sztuk magicznych z miłości do nich, a nie po to, by igrając z nimi unieszczęśliwiać lu-
' 40
A *
dzi. Pierwszy czarodziej, jakiego spotkałem, uczył mnie, że prawdziwy czarodziej nie powinien łaknąć
ziemskiej potęgi i władzy. Wszystko, co dotąd przeżyłem, świadczyło o tym, że miał rację.
- Naprawdę tak sądzisz? - zdziwiła się Danna. -Zatem chodź ze mną.
Odwróciła się na pięcie i wyszła, nie czekając na Randala. Minęła dłuższa chwila, nim zaskoczony
czarodziej zerwał się na równe nogi i wybiegł na polanę. Kiedy przekroczył próg, czarodziejka
przechodziła już przez kładkę nad potokiem; dogonił ją dopiero na drugim brzegu. Danna poprowadziła
go ścieżką w głąb lasu.
Szlak kluczył między wzgórzami, wiodąc Dannę i Randala coraz dalej od kamiennej chatki. Czarodziej
znowu zatracił poczucie upływu czasu; nie miał pojęcia, czy wędrują od kilku godzin, czy może upłynęło
zaledwie kilka minut. Ścieżka skończyła się nagle polaną, okoloną prowizorycznymi szałasami z gałęzi i
powalonych drzew. Wokół niedużych ognisk tłoczyli się mężczyźni, kobiety i dzieci, wszyscy obdarci,
brudni i przeraźliwie zabiedzeni.
- Popatrz - powiedziała Danna, zatrzymując się na krawędzi polany i szerokim gestem wskazując
osadę nędzarzy. - To ludzie z wioski leżącej pod murami Grzmiącego Zamku. Uprawiali pola tam, gdzie
dziś obozuje wasza armia. Nie mają dachu nad głową ani ziarna. Gdy nadejdzie zima, to oni będą umierać
od mrozu i głodu.
- Dlaczego nie są w zamku? - spytał zdumiony Randal. - Tam mieliby schronienie i żywność...
przynajmniej przez pewien czas.
41 I
* A
- Lord Fess wystarczająco często powtarzał im, że nie będzie karmił dodatkowych gąb w czasach wojny
lub głodu. Czy twoim zdaniem powinni zapytać kasztelana, czy ich pan mówił prawdę?
Randal potrząsnął głową i jął w zamyśleniu przyglądać się osadzie. Wiedział z doświadczenia, jak okrutne
potrafi być życie na dolnych szczeblach bre-slandzkiej drabiny społecznej. Będąc wędrownym
czarodziejem, nie miał stałego miejsca na świecie i tylko własną mocą bronił się przed chłodem i głodem.
Był i taki czas, że nie miał nawet tej ochrony: kiedy rektorzy Szkoły Czarodziejów zakazali mu
posługiwania się magią i musiał samotnie wyruszyć na poszukiwanie mistrza pustelnika, który miał prawo
znieść ów zakaz. „W ciągu wszystkich tych miesięcy nie było ani jednego dnia, kiedy nie byłbym głodny -
przypomniał sobie Randal - pracowałem za resztki ze stołu i byłem wdzięczny nawet za to".
Ale głód wcale nie był najgorszy. Randal wciąż pamiętał, jak to jest stać się ofiarą, kiedy szlachetnie
urodzeni panowie mają fantazję wyładować swój zły humor na kimś, kto nie odważy się bronić. Pamiętał
gniewne głosy na podwórzu zajazdu („ośmielasz się odwracać plecami do rycerza, kmiotku?"), cios
wymierzony upierścienioną dłonią, krew płynącą z rany na policzku i ciężkie buty, jakimi kopano go, gdy
upadł.
Wspomnienia cisnęły mu się do głowy bolesną falą. Randal zatrząsł się. „Gdyby Walter nie zjawił się w
porę i nie wybawił mnie z opresji, zapewne zatłukliby mnie na śmierć".
Walter nie rozpoznał wówczas swego kuzyna. Wyszedł na podwórze, by ocalić nieznanego parobka. „Tym
ludziom także by pomógł, gdyby tylko mógł" -pomyślał Randal.
- Powiedziałaś, że mam moc. Jak miałbym jej użyć?
Danna odpowiedziała natychmiast:
- Zakończ oblężenie.
- Jesteś silniejsza ode mnie - zauważył Randal. -Dlaczego po prostu nie zmieciesz armii Ektora z
pól?
- Być może będę musiała to zrobić, ale wtedy zwyciężyłby Fess... a Fess nie jest przyjacielem ani
moim, ani ludu, którym się opiekuję.
- Dlaczego więc nie doprowadzisz do jego klęski?
- Ponieważ jestem jego wrogiem - w głosie czarownicy pojawiła się nutka irytacji. - Dzwon to wie.
Zaklęcia wyryte w spiżu nie pozwolą mi na przekroczenie murów zamku.
- Zatem i ja ich nie przekroczę. Lórd Fess z pewnością nie jest też moim przyjacielem.
- Twoja moc być może zdoła przedostać się tam, gdzie moja nie ma wstępu. Jeśli zechcesz pomóc
mnie i mojemu ludowi, ja w zamian pomogę tobie. Jeśli nie, zostań ze swoim snem o magii dla samej
magii... a ja uczynię to, co będę musiała uczynić, by zakończyć oblężenie. Bez względu na konsekwencje.
Kiedy Danna skończyła mówić, dzwon na zamkowej wieży głębokim uderzeniem oznajmił kolejną
godzinę. Randal mrugnął, a gdy otworzył oczy, znów stał na krawędzi lasu i patrzył na obóz armii Ektora.
Danny nie było nigdzie w zasięgu wzroku.
Pogrążony w głębokiej zadumie, Randal ruszył przez pole w stronę linii wartowników. Kiedy podszedł
bliżej, zauważył, że w obozie wrze niezwykła krzątanina: w ciemnościach rozlegały się gniewne
ponaglające okrzyki, a między namiotami krążyły grupki żołnierzy z pochodniami. „Coś musiało się stać
pod moją nieobecność" - ledwie w głowie Randala zrodziła się ta myśl, dwaj rycerze na koniach
przemknęli obok wartowników i pognali w jego stronę.
- Hej, magiku! Gdzie się szwendałeś?! - zawołał jeden z nich, osadzając konia tuż przed Randalem.
Czarodziej poczuł się urażony opryskliwym tonem jeźdźca.
- To moja sprawa - rzucił, wymijając go.
- A jakaż to ważna sprawa kazała ci opuścić obóz?
- spytał drugi rycerz. - Pójdziesz z nami!
Randal usłyszał metaliczny szczęk dobywanego miecza i zatrzymał się, posyłając pyskaczom uważne
spojrzenie. „Mógłbym im uciec bez trudu - pomyślał
- nic nie chroni ich przed magią. Jasny błysk spłoszyłby konie, a ja zniknąłbym w lesie, gdzie nigdy
by mnie nie znaleźli". Jednak ucieczka oznaczałaby kłopoty -kto wie jak wielkie - dla Waltera i Lys, a
ponadto na pewno nie rozwiązałaby problemu Danny i jej ludu.
„Kto wie, dokąd naprawdę sięga moc Danny - zastanawiał się Randal. - Jest kimś więcej niż tylko leśną
czarownicą. Jestem tego pewien. W Tarnsbergu rektorzy wspominali czasem o potężnych istotach
związanych z ziemią, na jakiej się zrodziły, strzegących jej i opiekujących się mieszkającymi tam ludźmi.
Jeśli Danna jest jedną z nich, to decydując się na przerwa-
44
nie oblężenia mogłaby uwolnić tyle magicznej energii, że szturm na zamek wyglądałby przy tym jak
dziecinna igraszka. W promieniu dziesięciu mil nikt nie byłby bezpieczny". Czarodziej westchnął. „Muszę
zostać... Poza tym, jeśli ucieknę, nigdy nie dowiem się, co się tu naprawdę dzieje".
- Jestem do waszej dyspozycji - powiedział do rycerzy.
Bez zbędnych słów jeźdźcy zawrócili konie i ustawili się po obu stronach młodego czarodzieja. W ten
sposób, otoczony przez uzbrojonych strażników, Randal dotarł do namiotu barona. Przed wejściem
rycerze zsiedli z koni i wprowadzili go do wnętrza. Następnie skłonili się i wyszli, pozostawiając Randala
samego przed marsowym obliczem Ektora.
W przeciwieństwie do chatki Danny, rozjaśnionej magiczną żółtą poświatą, wnętrze namiotu było
mroczne i zadymione. Na środkowym słupie wisiała latarnia ze świeczką, kołysząca się w przeciągu i
rozrzucająca wokół pląsające plamy cieni o dziwacznych kształtach. Baron siedział na tym samym stołku,
co podczas porannej narady. Po jego jednej stronie stali Walter i Lys, po drugiej kapitan Dreikart.
Randal spojrzał na Waltera. To, co zobaczył, nie ucieszyło go: rycerz był blady, a jego ściągnięte usta
wyglądały tak, jakby za chwilę miał się z nich wylać potok gniewnych słów. Tuż obok stała Lys, na
przemian zaciskając i rozwierając pięści. W jej błękitnych oczach czaiła się furia.
A kapitan Dreikart...? Randal powoli przeniósł spojrzenie na kondotiera. Dreikart nie stracił nic ze
swego opanowania. Jego twarz była nieprzenikniona, ale nie było na niej uśmiechu.
Czarodziej zgiął się w ukłonie przed baronem.
- Czym mogę ci służyć, panie?
Ektor wykrzywił usta w gniewnym grymasie.
- Co zrobiłeś ze złotem? - wycedził przez zęby.
Randal zamrugał. Dotąd nie wiedział, czego się
spodziewać - być może, żądania jakiegoś czaru - ale to pytanie zaskoczyło go całkowicie.
- Ze złotem? Nic, panie - wykrztusił, wytrzeszczając oczy.
Odpowiedź rozsierdziła barona.
- Gdzie się podziewałeś przez ostatnie dwie godziny?! - zawołał, unosząc się nieco na stołku.
„Rozmawiałem z potężną czarodziejką... albo czarownicą, która zupełnie poważnie myśli o posłużeniu się
swoją mocą do oczyszczenia tych pól z wojska" -pomyślał Randal, ale na głos powiedział coś innego.
- Nie rozumiem, panie. Co się stało ze złotem?
Walter postąpił krok do przodu. Zaczął mówić urywanymi, jakby odcinanymi nożem zdaniami.
- Ktoś wkradł się do namiotu, w którym przechowywaliśmy skrzynie. Zakłuł skarbnika sztyletem.
Ukradł złoto.
Rozdział .
Krew i złoto
Randal poczuł, że grunt usuwa mu się spod stóp. „Czy Walter naprawdę wierzy, że to ja zrobiłem?". Nagle
zdał sobie sprawę, że gniew kuzyna skierowany jest nie przeciw niemu, a przeciw bezpodstawnym
oskarżeniom. Rozkołysany świat znów znieruchomiał. Czarodziej zwrócił się do barona.
- Czy oskarżasz mnie o kradzież, panie?
- Jesteś jedyną osobą, jakiej po fakcie nie znaleźliśmy w obozie - powiedział baron. - Pytam raz
jeszcze: gdzie byłeś i co robiłeś?
- Byłem w lesie - odrzekł Randal po chwili namysłu. - Próbowałem dowiedzieć się czegoś o
czarodzieju z zamku, tak jak obiecałem.
- I czego się dowiedziałeś? Ta kradzież... - baron zawiesił głos - to była robota czarodzieja. Nikt inny
nie mógł wynieść skrzyń nie zauważony. Jak dotąd jesteś jedynym czarodziejem, jakiego mamy.
Randal zaczerpnął wielki haust powietrza. „Nie mogę skłamać, ale nie pomogę Dannie i jej ludziom, jeśli
opowiem o niej Ektorowi. Muszę wyjawić naj-
mniejszą część prawdy, jaką się da, ale na tyle dużą, by baron mi uwierzył".
Świetlna kolumna przemieniła się w słup blasku, mierzący dwa łokcie szerokości i około sześciu wysokości. Z wnętrza wyskoczył mężczyzna w kolczudze i stalowym hełmie, a potem jeszcze kilku żołnierzy, którzy zabrali się do wynoszenia kufrów ze złotem prosto do magicznego portalu. Kiedy ostatnia skrzynia znikała już w świetlistej mgle, jeden z mężczyzn spojrzał w górę i... zobaczył Randala. Randal drgnął, poczuwszy przenikającą go falę magicznej energii, nagle uwolnionej z wnętrza świetlistego słupa. Kolumna gwałtownie rozjarzyła się oślepiającym blaskiem. Randal osłonił oczy rękawem, chroniąc je przed bolesną ulewą światła... i wtedy zapadła ciemność. - To była niezła sztuczka, Randy. A teraz może powiesz mi, gdzie jesteśmy? - Naprawdę nie wiecie? - w ciemności rozległ się obcy głos. - Jesteście w lochach Grzmiącego Zamku. DEBRA DOYlE , JAMES D. MACDONALD Zamek czarodzieja Krąg Magii Miłej Jane, źródłu naszej inspiracji, oraz Amy, patronce naszego dzieła. Zamek -możesz mi wierzyć, Randy, chciałbym mieć już za sobą tę wyprawę. Randal z Doun, krzepki ciemnowłosy młodzieniec w czarnej todze wędrownego czarodzieja, obrócił się w siodle i popatrzył na kuzyna Waltera, zastanawiając się nad odpowiedzią. Walter, który dopiero skończył dwadzieścia lat, był zaledwie o cztery lata starszy od Randala, ale pasowano go na rycerza już dawno temu, a miecz u jego boku nie był dziecięcą zabawką. W ciągu dnia kuzyni rzadko odzywali się do siebie; całą uwagę skupiali na wypatrywaniu niebezpieczeństw. Strzeżona
przez nich karawana sunęła z wolna krętą ścieżką między wzgórzami. - Nic złego nie powinno nas już spotkać - powiedział Randal, odpowiadając na pytanie ukryte w wyznaniu Waltera. - Wczoraj patrzyłem w przyszłość i nie ujrzałem niczego niepokojącego. Randal nie miał za złe kuzynowi jego niepokoju. Sześć kufrów złota, pożyczonego przez okcytańskie-go księcia pewnemu wielmoży z Breslandii, nawet na J* I ziemiach nie ogarniętych wojenną pożogą byłoby ładunkiem przysparzającym eskorcie wielu trosk. Czarodziej popatrzył w zadumie na drogę przed sobą, po czym wzruszył ramionami i dodał: - Oczywiście nie powinniśmy być niczego całkowicie pewni. Niebezpieczeństwo może rodzić się dopiero w tej chwili, a wrogowie mogli się zabezpieczyć przed wytropieniem za pomocą magii. Może się też zdarzyć... - Jeśli starasz się nas uspokoić, to nie wychodzi ci to najlepiej. Przyjemny miękki głos dobiegł zza pleców Randa-la. Należał do drobnej dziewczyny odzianej w chłopięce szaty i jadącej tuż obok skarbnika księcia Ve-spiana. Jej krótkie czarne loki przykrywał jadowicie zielony beret, a o plecy obijała się lutnia w czarnym skórzanym pokrowcu. Obok dziewczyny garbił się w siodle skarbnik; im bardziej złoto księcia oddalało się od południowych krajów, tym posępniejszą przybierał minę. Ostatni raz uśmiechnął się kilka dni temu, a teraz przestał nawet mówić. Walter obejrzał się i uśmiechnął do muzykantki. - Wolę już uczciwą niepewność od fałszywego poczucia bezpieczeństwa, panno Lys. Nie chciałbym stracić wszystkiego w ostatniej chwili. Baron Ektor polecił mi dostarczyć złoto do Grzmiącego Zamku, a nie dokonywać heroicznych czynów w jego obronie. - Właściwie dlaczego nazywają ten zamek grzmiącym? - spytała zaintrygowana Lys. - Wkrótce sama usłyszysz - obiecał Walter. - Oto i obóz barona. 7\S Kiedy to mówił, karawana pokonała grzbiet kolejnego wzgórza. Randal ujrzał dolinę, a na niej w oddali pstrokate zbiorowisko namiotów, sztandarów i ognisk. Na ich widok twarz ściągnęła mu się w grymasie niechęci: nawet z tej odległości widział, że obozowisko rozbito na terenie dawnej wsi i pól uprawnych. Wieś owszem była tam, ale nigdzie nie było widać mieszkańców - ludzi żywiących Grzmiący Zamek, a w zamian zapewne otaczanych przez suwe-rena opieką. Zapewne na czas oblężenia wszyscy przenieśli się za mury, tak jak chłopi z Doun, którzy w niespokojnych czasach prosili ojca Waltera o schronienie.
Czarodziej spojrzał wyżej, gdzie za nisko położoną równiną wznosił się następny rząd wzgórz. Wśród nich można było dostrzec zamek wzniesiony na nagiej granitowej skarpie. Z bloków takiej samej szarej skały wzniesiono zewnętrzny mur i dwie baszty, jedną wyższą od drugiej, górujące nad wewnętrzną warownią. - Spójrz, Randy - ciągnął Walter - to właśnie Grzmiący Zamek. Co o nim sądzisz? - Nigdy nie widziałem równie potężnej fortecy -szczerze wyznał Randal. - Czy ten twój baron Ektor naprawdę zamierza go zdobyć? Rycerz obrzucił obozowisko spojrzeniem doświadczonego wojownika. - Tysiąc pieszych żołnierzy - mruczał pod nosem -jakieś pięć setek jazdy, a do tego najemnicy i złoto na ich żołd. Tak - dokończył głośniej - moim zdaniem, baron Ektor traktuje tę sprawę jak najbardziej serio. - Kim właściwie jest Ektor? - spytał Randal. - Baron Ektor z Wirrel to wojownik, z którym należy się liczyć. Pewnego dnia powaśnił się z innym wielmożą, panem tych ziem i Grzmiącego Zamku. Co jest w tym zamku - nie mam pojęcia. Nie jest to ani największy, ani najważniejszy bastion lorda Fessa. Wiem jednak, że Ektor postanowił za wszelką cenę zdobyć zamek i ukrytą w nim nagrodę. Na dźwięk nazwiska lorda Fessa Randal poczuł, jak przez grzbiet przebiega mu lodowaty dreszcz. Gdy pewnego razu mimo woli stał się posiadaczem magicznego posążka, wykradzionego ze skarbca wielmoży, żołnierze Fessa ścigali Randala i Lys od Cingesto-un aż do Widsegardu. Czarodziej lękliwie zerknął na przyjaciółkę; Lys odwzajemniła spojrzenie i wzruszyła ramionami. - Miejmy nadzieję, że wygra baron - powiedziała z westchnieniem. Ledwie skończyła mówić, przez równinę przetoczył się gromowy odgłos; mroczne wibrujące uderzenie dzwonu przejęło Randala dreszczem, od jakiego wstawały włosy na głowie. Przeczucie obecności potężnej magii wkrótce osłabło, ale nie znikło, nawet gdy echo gromu rozpłynęło się już w powietrzu. - Grzmiący Zamek - wymamrotał czarodziej. -Teraz rozumiem. Walter pokiwał głową. - Załoga zamku bije w dzwon równo co godzinę. Mawiają, że żadna armia nie zdoła zdobyć Grzmiącego Zamku, dopóki w jego najwyższej baszcie wisi zaklęty dzwon. C' r L „Zaklęty dzwon... - pomyślał Randal. - Działa tu potężna magia, czuję to. Kiedy dotrzemy na miejsce, będę
musiał sprawdzić, jakimi jeszcze czarami pan tego zamku chroni swoją własność". Karawana zakręciła i sunęła teraz w stronę widocznego w oddali obozowiska. Tymczasem spomiędzy namiotów wyłoniła się grupa rycerzy na koniach. Wzbijając tumany kurzu, popędzili w stronę przybyszów. Po kilku minutach, gdy jeźdźcy zbliżyli się na tyle, że można było rozpoznać szczegóły ich rynsztunku, Randal usłyszał zdumiony okrzyk Lys: - Spójrz, Randy! To przecież Sir Gilliam! Rzeczywiście. Randal uważniej przyjrzał się nadjeżdżającym i spostrzegł, że jeździec na czele oddziału trzyma tarczę, ozdobioną trzema splecionymi pierścieniami, herbem Sir Gilliama z Hernefeld. Młody czarodziej po raz ostatni widział ów herb w Tattinham podczas wielkiego turnieju: w dniu, w którym Walter omal nie zginął, zdradziecko uderzony maczugą w plecy już po zakończeniu walki. Sir Gilliam spiął konia ostrogami i wysforował się naprzód. - Sir Walter! - zawołał, zbliżywszy się do czoła karawany. - Jak dobrze widzieć cię całego i zdrowego! Nie słyszałem o tobie od czasu tego niefortunnego turnieju. Obawiałem się, że rana okazała się śmiertelna. Walter potrząsnął głową i uśmiechnął się. - Nie, nie umarłem, choć w mojej późniejszej wędrówce aż nadto często ocierałem się o śmierć. To jednak przeszłość, dziś jestem wasalem barona Ektora. Ale co cię tu sprowadza, Sir Gilliamie? - To samo, co ciebie - odparł rycerz. - Dołączyłem do barona w jego wojnie z lordem Fessem. Teraz, skoro ty jesteś z nami, nie możemy przegrać. Zakłopotany Walter wymamrotał coś pod nosem, ale Gilliam nie słuchał go, zajęty wydawaniem rozkazów i rozstawianiem swoich ludzi wokół karawany. Niebawem konwój, strzeżony teraz zarówno przez ludzi barona, jak i oddział Waltera, dotarł do obozowiska i zatrzymał się przed olbrzymim namiotem udekorowanym niezliczonymi sztandarami. Przed wejściem przechadzał się nerwowo tęgi mężczyzna, mniej więcej pięćdziesięcioletni, o kwadratowej, rumianej i mocno czymś zafrasowanej twarzy. Na widok Waltera i reszty rozchmurzył się nieco. - Dobrze, że już jesteście - powiedział, podchodząc do rycerza. - Kapitan Dreikart i jego najemnicy zagrozili, że odejdą, jeśli wkrótce nie otrzymają żołdu. - To, co przywieźliśmy, powinno uszczęśliwić ich na dłuższy czas, baronie - powiedział Walter, ruchem głowy wskazując kufry ze złotem. - Książę Vespian był więcej niż hojny. - Rozumiem. Baron przeniósł wzrok na Randala i zmarszczył brwi na widok jego czarnej togi. - Tak hojny, że postanowił dodać nam swego nadwornego czarodzieja?
- Mój kuzyn Randal nie jest nadwornym czarodziejem księcia - odparł Walter z uśmiechem. - Wychowywał się wraz ze mną w Doun. - Co syn Breslandii porabiał w Pedzie? - spytał baron, tym razem zwracając się wprost do czarodzieja. Randal wytrzymał przenikliwe spojrzenie, jakim Ektor wwiercał się w jego oczy. - Jestem wędrownym czarodziejem, panie. Do naszych zwyczajów należy przemierzanie świata w poszukiwaniu magicznej wiedzy. Uczyłem się od nadwornego maga księcia Vespiana, a kiedy nadszedł czas, odszedłem z pałacu i dołączyłem do Sir Waltera, by pomóc mu strzec złota. - Zatem nie jesteś niczyim poddanym. Jak na mój gust, miesza się w to zbyt wielu włóczykijów... - baron wydał z siebie niezadowolone chrząknięcie, po czym wzruszył ramionami. - Przypuszczam jednak, że nic na to nie można poradzić. Sir Walterze, czy jesteś gotów ręczyć za twego kuzyna? - Całym sercem i duszą, baronie. Randy jest tak godzien zaufania jak słońce, co od początku świata wstaje na wschodzie. - A tamta dziewczyna... ta muzykantka, kimże jest dla was? Wygląda mi na cudzoziemkę. - Panna Lys pochodzi z Okcytanii - powiedział Walter. - Lepszego przyjaciela próżno ze świecą szukać. - Cóż, skoro tak... Zakwateruję ich razem z tobą i twoim oddziałem - zdecydował baron. - Ponieważ wzorowo wykonałeś swoje zadanie, przywożąc nam złoto z Pedy, tobie powierzam je teraz. Strzeż tych kufrów dobrze, a jeśli upierasz się, by mieć tych dwoje przy sobie, nie będę się sprzeciwiał. Nieco później, gdy złoto spoczęło w namiocie na środku obozu, a skarbnik Vespiana usnął smacznie obok swych drogocennych skrzyń, niewielki oddział Waltera także zaczął sposobić się do snu. Lys usiadła prey ognisku, wyjęła lutnię z pokrowca i zajęła się regulowaniem naciągu jej licznych strun, rozstrojonych po całodziennej podróży. Walter i Randal siedzieli nieopodal, obejmując rękami kolana, zasłuchani w osobliwy klangor delikatnych brzęknięć. Nareszcie Walter oderwał wzrok od płonących żagwi i przekręcił głowę tak, by popatrzeć na swego kuzyna. - Powiedz mi, Randal, skoro już przewieźliśmy złoto do Breslandii, co zamierzasz teraz robić? Czarodziej wzruszył ramionami. - Wędrować, jak sądzę... Poznawać magię, gdzie tylko będzie można. Być może, pewnego dnia wrócę do Tarnsbergu i znów będę się uczył pod kierunkiem jednego z mistrzów. - Tak sobie myślę, czy nie powinieneś robić czegoś więcej poza włóczeniem się tu i tam? Ostatecznie paziowie zostają giermkami, a ci z kolei są pasowani na rycerzy. Czy wędrowni czarodzieje nie zostają z czasem mistrzami?
- Nie zawsze - odrzekł Randal. - To nie takie proste. Czarodziej popatrzył na swoje dłonie i potrząsnął głową. - Nie jestem jeszcze pewien, czy chcę ubiegać się o tytuł mistrza. Czasami nawet wędrowny czarodziej ma zbyt wielką moc. - Sam nie wiem... - zadumał się Walter. - Żaden giermek nie może być nim wiecznie. Pewnie powiesz, że u czarodziejów jest inaczej, ale... - U czarodziejów wszystko jest inaczej - burknął Randal, ucinając rozmowę. Waltera także zaczął sposobić się do snu. Lys usiadła prey ognisku, wyjęła lutnię z pokrowca i zajęła się regulowaniem naciągu jej licznych strun, rozstrojonych po całodziennej podróży. Walter i Randal siedzieli nieopodal, obejmując rękami kolana, zasłuchani w osobliwy klangor delikatnych brzęknięć. Nareszcie Walter oderwał wzrok od płonących żagwi i przekręcił głowę tak, by popatrzeć na swego kuzyna. - Powiedz mi, Randal, skoro już przewieźliśmy złoto do Breslandii, co zamierzasz teraz robić? Czarodziej wzruszył ramionami. - Wędrować, jak sądzę... Poznawać magię, gdzie tylko będzie można. Być może, pewnego dnia wrócę do Tarnsbergu i znów będę się uczył pod kierunkiem jednego z mistrzów. - Tak sobie myślę, czy nie powinieneś robić czegoś więcej poza włóczeniem się tu i tam? Ostatecznie paziowie zostają giermkami, a ci z kolei są pasowani na rycerzy. Czy wędrowni czarodzieje nie zostają z czasem mistrzami? - Nie zawsze - odrzekł Randal. - To nie takie proste. Czarodziej popatrzył na swoje dłonie i potrząsnął głową. - Nie jestem jeszcze pewien, czy chcę ubiegać się o tytuł mistrza. Czasami nawet wędrowny czarodziej ma zbyt wielką moc. - Sam nie wiem... - zadumał się Walter. - Żaden giermek nie może być nim wiecznie. Pewnie powiesz, że u czarodziejów jest inaczej, ale... - U czarodziejów wszystko jest inaczej - burknął Randal, ucinając rozmowę. Słowa kuzyna wprawiły go w zakłopotanie. Młody czarodziej wbił wzrok w płomienie i pogrążył się w rozmyślaniach. W ciszę popłynęły słowa ballady, śpiewanej przez Lys przy akompaniamencie lutni. Zielone wzgórze, wzgórze elfów,
Ptaki dziś krążą wysoko. Wejdę na wzgórze, wzgórze elfów, Po miłość zaniesie mnie sokół. Wkrótce cały obóz wewnątrz kręgu wart pogrążył się we śnie. W namiocie Waltera Randal leżał na wznak, szczelnie owinięty w swoją togę, i liczył uderzenia zaklętego dzwonu, odmierzającego kolejne, dłużące się w nieskończoność godziny. Nareszcie zmorzył go sen, który przyniósł ze sobą wizje. Randal stał na rozległej równinie, bezludnej i nagiej aż po horyzont. Twardą wysuszoną ziemię pokrywała siatka głębokich pęknięć. Nad pustynią hulał gorący wiatr; toga czarodzieja szaleńczo łopotała, a rozwichrzone włosy smagały mu policzki i czoło. Randal obejrzał się za siebie i spostrzegł, że równina nie jest jednak całkowicie pusta. Oto stał przed stosem skruszonych skał, stertą szarych kamieni, przypominających fragment zburzonego muru. Po kamieniach piął się krzew róży; kolczaste pędy mocno przywarły do starożytnych ruin. Róża nie była jedyną rośliną, jaka porastała kamienny mur. Tuż przy jego podstawie w suchej ziemi zakorzenił się głóg, wplatający swe pnącza między liście i kwiaty krzewu. Róże pokrywały zburzoną ścianę 15 JL * A ¿w. i dwuBarwnym kobiercem płatków: białe kwiaty kwitły niżej, w pobliżu korzeni, a czerwone wyżej, tam gdzie głóg współzawodniczył z różą w wyścigu ku słońcu. Randal obszedł mur dookoła, by zobaczyć, co kryje się po drugiej stronie. Znalazł tam nieduże rachityczne drzewko owocowe, rosnące w cieniu stosu skał. Na jednej z gałązek wisiała złota korona, tak jakby właściciel uznał, że nie jest mu już potrzebna, i pozostawił ją tam dla kogoś, komu mogłaby się przydać. Na tej samej gałęzi siedziały dwa białe ptaki. Na widok Randala poderwały się w powietrze i z głośnym trzepotem skrzydeł odleciały razem na południe. Korona zachybotała się na rozkołysanym drzewku, ale zaraz znów zastygła w zapraszającym bezruchu. - Do kogo należysz? - wyszeptał Randal. - Nie mogę cię zostawić tutaj, skąd każdy może cię zabrać. Wyciągnął rękę i zdjął koronę z drzewa. Była bardzo ciężka. Po chwili namysłu odwiesił ją tam, gdzie ją znalazł. Kiedy to uczynił, gałąź zgięła się pod ciężarem złota i korona spadłaby na ziemię, gdyby czarodziej w porę jej nie złapał. Tym razem wydała mu się jeszcze cięższa niż poprzednio.
Randal wyciągnął koronę przed siebie i przyjrzał się jej uważnie. Nagle zrozumiał. „Nie mogę jej zostawić. Dotknąwszy jej po raz pierwszy, wziąłem na siebie odpowiedzialność za jej los. Kiedy wreszcie pojmę, że nie powinienem dotykać tego, czego nie chcę lub nie rozumiem?". Korona rzeczywiście stawała się coraz cięższa. Randal musiał opuścić ręce, by po chwili opaść na kolana, ciągnięty ku ziemi z coraz większą siłą. „Skoro L 16 A * nie mogę jej puścić, nigdy nie zdołam powstać obarczony takim ciężarem - myślał czarodziej. - Korona nie może zostać tam, gdzie ją znalazłem. Co mam teraz robić?". Nagle odpowiedź przyszła do niego, nie w błysku nagłego olśnienia, ale tak, jakby przypomniał sobie coś, co wiedział od dawna. „Muszę włożyć koronę na głowę prawowitego władcy... wtedy jałowe ziemie znów zapełnią się zielenią i życiem, a skruszone mury odzyskają dawną postać". W tej samej chwili Randal otworzył oczy, zbudzony potężnym dźwiękiem dzwonu, przetaczającym się nad doliną. Czarodziej leżał bez ruchu, czując dziwny niepokój. Obrazy ze snu wciąż świeże tkwiły w jego pamięci, napełniając go przeczuciem czekających nań ważnych zadań. „Ale cóż ja mam wspólnego z koronami i królestwami? - pytał sam siebie. - We śnie odpowiedzi zawsze są takie oczywiste, ale kiedy się przebudzę...". Po kilku minutach Randal wstał i na nogach zdrętwiałych od długiego leżenia pokuśtykał do wejścia namiotu. Chciał popatrzeć w noc, zmęczony natrętną gonitwą myśli. Gwiazdy przemierzyły sporą połać nieba. W obozie panowała cisza i całkowita ciemność: księżyc już dawno skrył się za wzgórzami. Nagle gdzieś nieopodal zarżał koń, a potem następny. „Zobaczę, co się tam dzieje" - pomyślał Randal; wyszedł z namiotu i opuściwszy płachtę zakrywającą jego wejście, wyczarował zimny płomień, jakiego czarodzieje używają zamiast świec i latarni. To, co zobaczył, sprawiło, że natychmiast zgasił światło, z trudem zdławiwszy okrzyk przestrachu. W samym środku obozu zbierali się cichcem uzbrojeni mężczyźni. Wszyscy nieśli obnażone miecze i wszyscy mieli kolczugi okryte żółtymi kurtami oddziałów lorda Fessa. Nim znów zapadły ciemności, jeden z żołnierzy odwrócił się w stronę Randala i natychmiast wzniósł miecz do ciosu. Randal był niegdyś giermkiem. Nim opuścił rodzinny zamek, by studiować sztuki magiczne, pilnie uczył się fechtunku i poznawał tajniki rycerskiego rzemiosła. Teraz wpojone za młodu odruchy ocaliły mu życie. Czarodziej błyskawicznie padł na ziemię i przetoczył się na bok, jednocześnie wyczarowując oślepiający błysk i grzmot wystarczająco głośny, by obudzić Waltera i pół obozu na dodatek. Zaraz potem zerwał się na równe nogi, na wszelki wypadek gromadząc moc do zadania magicznego ciosu. Człowiek, który zamierzał go zabić, nurkował już u wejścia do namiotu Waltera. Randal uwolnił magiczny cios. Strumień energii uderzył w żołnierza niczym stalowa pięść, odrzucając go na kilkanaście kroków od
namiotu i pozbawiając przytomności. - Walter! - wrzasnął czarodziej. - Lys! Obudźcie się! W tejże chwili z namiotu wypadł Walter ze swoim niebywale długim mieczem w jednej i tarczą w drugiej ręce. - Co się dzieje, Randy?! - zawołał. - Światło! Wyczaruj światło, żebyśmy cokolwiek widzieli! Randal jeszcze raz przywołał zimny płomień. Tym razem prosty skądinąd czar naszpikował taką ilością energii, że nad środkiem obozu zawisła gigantyczna kula białych płomieni, rozświetlająca teren jaskrawą poświatą. Cała dolina stała się mieszaniną oślepiająco białych plam i czarnych jak noc cieni. Walter szybko rozstawił swoich ludzi wokół namiotu, w którym skarbnik Vespiana strzegł książęcego złota. Nagle w oddali rozległo się rozpaczliwe wołanie: - Sir Walterze, tutaj! Szybko, na pomoc! Rycerz spojrzał na Randala z wahaniem. - W porządku - powiedział czarodziej, odgadując myśli kuzyna. - Dam sobie radę sam. Walter rozepchnął żołnierzy i przedarłszy się przez krąg włóczni, puścił się biegiem w stronę, z której dał się słyszeć coraz głośniejszy bitewny zgiełk. Randal przez chwilę odprowadzał kuzyna wzrokiem, po czym westchnął i skoncentrował się na podtrzymywaniu czaru zimnego ognia. Stał tak przez dłuższy czas, wsłuchany w szczęk oręża, krzyki i nawoływania, dobiegające z coraz to innych części obozowiska. Wkrótce na wschodzie niebo poszarzało i zgiełk walki nieco przycichł, by po kilku minutach przerodzić się w dobiegające z oddali pojedyncze zmęczone stęknięcia i metaliczne uderzenia mieczy. Niebawem i te ucichły. Zaklęty dzwon obwieścił nadejście kolejnej godziny straszliwym spiżowym głosem. Randal wypuścił czar spod kontroli, rozpraszając magiczną energię. Świetlna kula na chwilę stała się krwistoczerwona, po czym rozpłynęła się w setki błękitnawych pasemek, powoli gasnących w powietrzu. W szarym blasku jutrzenki czarodziej ujrzał sylwetkę rycerza, chwiejnym krokiem zmierzającego w stronę obronnego kręgu. Po chwili żołnierze rozstąpili się i przed Randalem stanął zdyszany Walter, cały we krwi, pocie i kurzu. W posępnej twarzy rycerza błyszczały gorejące ogniem walki oczy. - Cóż, kuzynie... - wystękał Walter, bezskutecznie usiłując wsunąć miecz do pochwy. - Witamy na wojnie. Polowanie * * * * * *
Randal nie odpowiedział; był zbyt znużony podtrzymywaniem światła przez tak długi czas. Po chwili nadeszła Lys, zgaszona i ponura. W porannej mgle wyglądała jak nieziemska zjawa. W jednej dłoni trzymała swój nóż, a w drugiej lutnię w pokrowcu. Kiedy zaczął się atak, zabrała tylko te dwie rzeczy. - Co to było? - spytała. - Wycieczka - powiedział Walter. Pieśniarka zmarszczyła brwi. - Co takiego? - Załoga zamku przeprowadziła nocny atak - odrzekł Randal zmęczonym głosem. - Zapewne wyszli przez boczną bramę, najmniejszą i najlepiej ukrytą. Chcieli sprawdzić siłę naszych wojsk i trochę nas przestraszyć. Teraz, po mojej iluminacji, wiedzą, że w obozie jest czarodziej. Walter nie mógł zaprzeczyć. - Nic już na to nie poradzimy - westchnął. - Gdybyś nas nie ostrzegł, mogło być o wiele gorzej, a i teraz nie mamy się z czego cieszyć. Znaleźliśmy ciała wartowników i zwiadowców. Wszystkim poderżnięto gardła. Patrz... - Walter rzucił Randalowi mały, metalicznie połyskujący przedmiot. - Jeden z napastników miał to na szyi. Nie wiesz przypadkiem, co to może być? Randal złapał przedmiot i wyciągnął go przed siebie na otwartej dłoni. Był to krążek z brązu, przyczepiony do czerwonego rzemyka: nic specjalnie pięknego, ale czarodziej poczuł, że skóra na dłoni cierpnie od magicznej energii, jaką naładowany był kawałek metalu. Podsunął przedmiot pod oczy i spostrzegł, że w brązie wyryty jest przedziwny znak. - Nie jestem pewien... - Randal przeniósł wzrok na kuzyna - znak różni się nieco od tych, jakie znam... ale sądzę, że to runiczny znak snu. To wyjaśniałoby, jak żołnierze Fessa przedostali się do samego środka obozu. Łatwo poderżnąć gardło drzemiącemu wartownikowi. Randal zacisnął dłoń na medalionie tak mocno, że blizna przecinająca jej wewnętrzną stronę zaczęła boleć. - Uczyłem się kreślić takie znaki, by zsyłać cierpiącym krzepiący sen i uśmierzać ich ból, ale ktokolwiek sporządził ten amulet, z pewnością nie miał dobrych zamiarów. - Zatem w zamku jest czarodziej - powiedział Walter. Randal skinął głową. - Jestem prawie pewien. - Wobec tego, czy tego chcesz czy nie, stałeś się częścią tego oblężenia. Baron z pewnością wezwie
cię na naradę. Przewidywania Waltera okazały się słuszne. Jeszcze tego samego poranka Randal zasiadł wraz ze swoim kuzynem w namiocie barona Ektora, największym w obozie, wystarczająco przestronnym, by zmieścić stół i kilka naprędce zbitych stołków. Poza Randalem i Walterem obecni byli wszyscy wierni baronowi rycerze, łącznie z Sir Gilliamem. Był tam również dowódca najemników: nieduży krępy mężczyzna o płowych, miejscami nieco poszarzałych włosach. - Nie można zaprzeczyć, że nasze zadanie jest trudne - powiedział baron Ektor, kiedy wszyscy zajęli już swoje miejsca. - Garnizon Grzmiącego Zamku jest mały, liczy nie więcej niż dwudziestu wojów, a lord Fess nie włada nim osobiście. Kasztelanem jest jeden z wasalów lorda. Jednak mury zamku są wysokie, a załoga zgromadziła olbrzymie zapasy broni i żywności. Sam lord Fess jest najpotężniejszym władcą w całej środkowej Breslandii. Jeśli ze swą armią ruszy zamkowi na odsiecz, znajdziemy się między młotem a kowadłem. v Baron zerknął na Randala, po czym zwrócił się do Waltera. - Czy twój kuzyn mógłby w jakiś sposób ochronić nas przed szpiegami? Randala zaczął irytować zwyczaj zwracania się do niego za pośrednictwem kuzyna. „Zupełnie jakbym mówił innym językiem niż wszyscy" - pomyślał czarodziej, ale starannie ukrył swoje oburzenie. W istocie nie pasował do tego miejsca i tych ludzi. Był znacznie młodszy od najmłodszego z pozostałych, a zarazem jako jedyny nie nosił miecza. Wyróżniał się i nie chciał zaczynać znajomości z baronem od zatargów w obronie własnej godności. Walter spojrzał na czarodzieja unosząc brew. - Randal...? - Potrafię to zrobić. Walter odwrócił się do barona. Randal nie słuchał, jak kuzyn przekazuje jego odpowiedź. Na pozór całkowicie pochłonięty przyglądaniem się sękatym deskom stołu, już teraz zastanawiał się nad tym, jaki czar najlepiej spełniłby takie zadanie. Mógł ukryć cały namiot w magicznym kręgu, ale wyczerpany długotrwałym oświetlaniem pola bitwy nie chciał zużyć resztek swoich rezerw energii. Ponadto nie było potrzeby urządzania widowiskowego pokazu, skoro dyskretna odmiana prostej iluzji mogła okazać się równie skuteczna. Kilka słów, kilka szybkich gestów i czar uzyskał moc, zacierając gwar rozmów magicznym poszumem. Ktoś, kto stałby w pobliżu, słyszałby dokładnie takie słowa, jakie spodziewałby się usłyszeć. Randal odchylił się na swoim stołku i jął w milczeniu przysłuchiwać się dyskusji. - Breslandia potrzebuje króla - mówił baron - nikt z tu obecnych nie może się z tym nie zgodzić. Lord Fess ma podopieczną, lady Blanche, dziedziczkę pokaźnej części królestwa. To córka kuzyna Wielkiego Króla, ostatnia członkini rodziny królewskiej i tylko jej roszczenia do tronu nie są bezzasadne. Rękę lady jeszcze w kołysce przeznaczono mnie. Było to przed śmiercią Wielkiego Króla i przed zaginięciem jego córki. Teraz jednak lord Fess złamał małżeńską obietnicę. Postanowił oddać rękę lady
księciu Thibaultowi. Taki związek znacznie powiększyłby strefę jego wpływów i dał mu olbrzymią władzę. Z tego właśnie powodu, szlachetni panowie, jestem zdecydowany zdobyć Grzmiący Zamek i odbić więzioną tam lady Blanche. Walter poruszył się niespokojnie na stołku. - Czy to oznacza, że ogłosisz się królem, panie? Baron zwrócił ku rycerzowi marsowe oblicze. - Lepiej, bym zrobił to ja niż nikt w ogóle - odrzekł, powoli cedząc słowa. - Lepszy będę niż jakaś malowana kukiełka i lord Fess pociągający za sznurki. Po tych słowach zapadła kłopotliwa cisza. Wreszcie pewien starszy szpakowaty rycerz odchrząknął i potrząsnął głową. - Grzmiący Zamek to potężna twierdza - powiedział z niepokojem w głosie. - Nigdy nie weźmiemy go szturmem. - Nie będziemy musieli - odparł baron. - Królestwo nawiedziły trzy klęski nieurodzaju z rzędu. Nawet w Grzmiącym Zamku musi wkrótce zabraknąć żywności. Jeśli zdołamy podtrzymać oblężenie przez całe nadchodzące żniwa... cóż, głód powalił silniejsze twierdze niż ta. Szpakowatego rycerza nie uspokoiła ta argumentacja. - Jak powiedziałeś, panie, zbiory były marne. Jeśli my również zaniedbamy żniwa, tej zimy wszyscy pomrzemy z głodu. Na cóż nam wtedy nowy król? - Na nic - przyznał baron. - Dlatego właśnie zatrudniłem kapitana Dreikarta. Najemnicy będą oblegali zamek, a moi ludzie wyruszą do swoich włości, by dopilnować żniw. JL 26 A * związek znacznie powiększyłby strefę jego wpływów i dał mu olbrzymią władzę. Z tego właśnie powodu, szlachetni panowie, jestem zdecydowany zdobyć Grzmiący Zamek i odbić więzioną tam lady Blanche. Walter poruszył się niespokojnie na stołku. - Czy to oznacza, że ogłosisz się królem, panie? Baron zwrócił ku rycerzowi marsowe oblicze. - Lepiej, bym zrobił to ja niż nikt w ogóle - odrzekł, powoli cedząc słowa. - Lepszy będę niż jakaś malowana kukiełka i lord Fess pociągający za sznurki.
Po tych słowach zapadła kłopotliwa cisza. Wreszcie pewien starszy szpakowaty rycerz odchrząknął i potrząsnął głową. - Grzmiący Zamek to potężna twierdza - powiedział z niepokojem w głosie. - Nigdy nie weźmiemy go szturmem. - Nie będziemy musieli - odparł baron. - Królestwo nawiedziły trzy klęski nieurodzaju z rzędu. Nawet w Grzmiącym Zamku musi wkrótce zabraknąć żywności. Jeśli zdołamy podtrzymać oblężenie przez całe nadchodzące żniwa... cóż, głód powalił silniejsze twierdze niż ta. Szpakowatego rycerza nie uspokoiła ta argumentacja. - Jak powiedziałeś, panie, zbiory były marne. Jeśli my również zaniedbamy żniwa, tej zimy wszyscy pomrzemy z głodu. Na cóż nam wtedy nowy król? - Na nic - przyznał baron. - Dlatego właśnie zatrudniłem kapitana Dreikarta. Najemnicy będą oblegali zamek, a moi ludzie wyruszą do swoich włości, by dopilnować żniw. Leciwy rycerz posłał kondotierowi podejrzliwe spojrzenie i zwrócił się do barona. - Panie, nie zamierzasz chyba powierzyć tak ważnej sprawy bandzie cudzoziemskich włóczęgów? Baron potrząsnął głową. - Nie zdradzą nas. Wszystko, co muszą robić, to siedzieć przy ogniskach i pobierać żołd, dopóki nie wrócą moi rycerze. #£ktor zamilkł, jakby coś przyszło mu do głowy, po czym spojrzał na Waltera. - Ponadto - podjął - Sir Walter przywiódł do nas czarodzieja. Jeśli wrogom pomaga magia, nasz nowy sojusznik poradzi sobie z nią. Oczy wszystkich zebranych zwróciły się w stronę mocno zakłopotanego Randala. Miny rycerzy wyrażały powątpiewanie, jeśli nie jawną wrogość. Czarodziej wiedział, że w tym gronie nie znajdzie wielu przyjaciół. „Tylko Walter - myślał - no i Sir Gilliam. Reszta jest zapatrzona w barona, a magów raczej nie darzy szacunkiem. Oczywiście nie znaczy to, że nie będą spodziewać się cudów... Chyba nie warto mówić im, że jestem tylko wędrownym czarodziejem". Milczenie przedłużało się. Randal zdał sobie sprawę, że baron oczekuje od niego odpowiedzi. - Uczynię co w mojej mocy, panie - powiedział wreszcie. - Przede wszystkim musimy dowiedzieć się, jakiego to czarodzieja kasztelan lorda Fessa ma na swoich usługach: mistrza czy wędrowca, kształconego w Szkole Czarodziejów czy samouka, silnego czy słabego... - Potrafisz to sprawdzić? - przerwał baron. 27
Leciwy rycerz posłał kondotierowi podejrzliwe spojrzenie i zwrócił się do barona. - Panie, nie zamierzasz chyba powierzyć tak ważnej sprawy bandzie cudzoziemskich włóczęgów? Baron potrząsnął głową; - Nie zdradzą nas. Wszystko, co muszą robić, to siedzieć przy ogniskach i pobierać żołd, dopóki nie wrócą moi rycerze. kEktor zamilkł, jakby coś przyszło mu do głowy, po czym spojrzał na Waltera. - Ponadto - podjął - Sir Walter przywiódł do nas czarodzieja. Jeśli wrogom pomaga magia, nasz nowy sojusznik poradzi sobie z nią. Oczy wszystkich zebranych zwróciły się w stronę mocno zakłopotanego Randala. Miny rycerzy wyrażały powątpiewanie, jeśli nie jawną wrogość. Czarodziej wiedział, że w tym gronie nie znajdzie wielu przyjaciół. „Tylko Walter - myślał - no i Sir Gilliam. Reszta jest zapatrzona w barona, a magów raczej nie darzy szacunkiem. Oczywiście nie znaczy to, że nie będą spodziewać się cudów... Chyba nie warto mówić im, że jestem tylko wędrownym czarodziejem". Milczenie przedłużało się. Randal zdał sobie sprawę, że baron oczekuje od niego odpowiedzi. - Uczynię co w mojej mocy, panie - powiedział wreszcie. - Przede wszystkim musimy dowiedzieć się, jakiego to czarodzieja kasztelan lorda Fessa ma na swoich usługach: mistrza czy wędrowca, kształconego w Szkole Czarodziejów czy samouka, silnego czy słabego... - Potrafisz to sprawdzić? - przerwał baron. „Przynajmniej zwraca się do mnie bezpośrednio, a nie przez Waltera" - pomyślał Randal, a głośno powiedział: - Istnieją stosowne zaklęcia. - Kiedy będziesz mógł dać nam odpowiedź? - Dziś w nocy, gdy w obozie zapanuje spokój -obiecał Randal. - Uruchomię właściwe czary i zobaczę, ile jest wart nasz przeciwnik. Narada trwała nadal, ale nie powiedziano już-nic odkrywczego. Baron miał rację: tylko długotrwałe oblężenie mogło zmusić załogę zamku do kapitulacji. Szturm oznaczałby konieczność wciągania drabin i taranów po stromym skalistym stoku, gdzie każdy krok kosztowałby życie wielu ludzi. Tak czy owak oblężenie było przykrym zadaniem. „Armia barona Ektora stoi za murami zamku, a ludzie Fessa wewnątrz - myślał Randal - wszystko zależy od tego, czy żywność w twierdzy skończy się, zanim lord Fess przybędzie jej na odsiecz, a tego akurat nie wie nikt". Jeśli żywność skończyłaby się wcześnie, należało mieć nadzieję, że kasztelan podda zamek zamiast bronić go do ostatniej kropli krwi. Zgodnie z tradycją twierdza wzięta szturmem zostawała bezlitośnie splądrowana i złupiona przez zdobywców, a po okropnościach walki na murach ludzie barona z pewnością będą chcieli czegoś więcej niż złoto i srebro: będą łaknęli zemsty, krwi
za przelaną krew. Jałowa narada wygasała. Nie uradzono niczego, co miałoby jakiekolwiek znaczenie strategiczne. Wreszcie zapadła cisza, którą przerwał baron, zwracając się, o dziwo, wprost do Randala. I 28 „Przynajmniej zwraca się do mnie bezpośrednio, a nie przez Waltera" - pomyślał Randal, a głośno powiedział: - Istnieją stosowne zaklęcia. - Kiedy będziesz mógł dać nam odpowiedź? - Dziś w nocy, gdy w obozie zapanuje spokój -obiecał Randal. - Uruchomię właściwe czary i zobaczę, ile jest wart nasz przeciwnik. Narada trwała nadal, ale nie powiedziano już'nic odkrywczego. Baron miał rację: tylko długotrwałe oblężenie mogło zmusić załogę zamku do kapitulacji. Szturm oznaczałby konieczność wciągania drabin i taranów po stromym skalistym stoku, gdzie każdy krok kosztowałby życie wielu ludzi. Tak czy owak oblężenie było przykrym zadaniem. „Armia barona Ektora stoi za murami zamku, a ludzie Fessa wewnątrz - myślał Randal - wszystko zależy od tego, czy żywność w twierdzy skończy się, zanim lord Fess przybędzie jej na odsiecz, a tego akurat nie wie nikt". Jeśli żywność skończyłaby się wcześnie, należało mieć nadzieję, że kasztelan podda zamek zamiast bronić go do ostatniej kropli krwi. Zgodnie z tradycją twierdza wzięta szturmem zostawała bezlitośnie splądrowana i złupiona przez zdobywców, a po okropnościach walki na murach ludzie barona z pewnością będą chcieli czegoś więcej niż złoto i srebro: będą łaknęli zemsty, krwi za przelaną krew. Jałowa narada wygasała. Nie uradzono niczego, co miałoby jakiekolwiek znaczenie strategiczne. Wreszcie zapadła cisza, którą przerwał baron, zwracając się, o dziwo, wprost do Randala. J_ 28 - Możesz zdjąć z nas swoje czary, magiku. Kończymy na dziś. Przez resztę dnia w obozie panował zgiełk i krzątanina. Większość rycerzy Ektora wyruszała do swoich posiadłości, a ludzie Dreikarta zajmowali ich stanowiska. Ostatni, którzy mieli opuścić obóz, odjechali już nocą, tuż po wschodzie księżyca. Zaklęty dzwon znów napełnił dolinę pojedynczym wibrującym dźwiękiem, tak jak co godzina odkąd Randal usłyszał go po raz pierwszy. Poczucie obecności magii, jaką niósł ze sobą głos dzwonu, przypomniało czarodziejowi o obietnicy złożonej baronowi. „Czas wziąć się do pracy" - pomyślał niechętnie i ruszył na tyły obozu w poszukiwaniu jakiegoś spokojnego zakątka. Znalazłszy dobre miejsce, jął starannie sporządzać czar magicznego rezonansu: czar, jaki miał sprowadzić do niego echo każdego znajdującego się w pobliżu źródła magicznej mocy, dając w ten sposób znać o jej obecności, rodzaju i sile. Gotowe. Randal posłał falę magii w stronę zamku i niemal w tym samym momencie powróciły echa. Nie
zdziwił się, czując, że nocne powietrze jest aż gęste od czarodziejskiej mocy. Znak snu, spoczywający teraz w kieszeni togi, odbił wyczuwalny strumień energii, podobnie jak zaklęty dzwon. Okazało się, że w zamku istotnie jest czarodziej i to najpewniej wychowanek Szkoły Czarodziejów w Tarnsbergu. „Jest coś znajomego w jego aurze - pomyślał Randal - coś nieprzyjemnego, zupełnie jakbym przypominał sobie coś, o czym nie chcę pamiętać". Jednak nie to było największą niespodzianką. Najsilniejsze echo pocho- dziło od innego czarodzieja, przebywającego poza murami Grzmiącego Zamku. „Moc. Olbrzymia moc... ale nieokrzesana i surowa, nie ujęta w ryzy żadnymi wyuczonymi metodami. Ten czarodziej na pewno nie kształcił się w Tarnsber-gu. Ciekawe, czy to on sporządził znak snu" - pomyślał Randal i jeszcze raz rzucił czar rezonansu. Po chwili pokręcił głową z niedowierzaniem. „To niebywałe. Co za potęga. Tak czy owak to nie on: istota tej mocy nie pasuje do medalionu. Ale czy on nam sprzyja? Nie dowiem się, dopóki z nim nie porozmawiam". Randal rozproszył czar rezonansu i owinął się szczelniej togą. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie powinien powiedzieć kuzynowi, dokąd się wybiera i co zamierza zrobić. „Nie - postanowił - Walter nalegałby, żeby zabrać go ze sobą, podobnie jak Lys. Sam dam sobie z tym radę". Zrobił krok, ale zaraz zatrzymał się i potrząsnął głową. „Czarodziej nie powinien okłamywać nawet samego siebie - skarcił się w duchu - przecież tak naprawdę nie wiem, co mnie czeka... To drugie echo było zbyt silne jak na znachora czy wiejską uzdrowicielkę. Przecież nie chcę, by moi przyjaciele cierpieli tylko dlatego, że postanowiłem poszukać kłopotów na własną rękę". Randal ruszył w stronę namiotu, gdzie Walter i jego żołnierze strzegli złota. Teraz, gdy większość rycerzy i ich oddziałów wyruszyła do domów, pozostawiając na miejscu tylko barona i armię najemników, obóz zmienił się. Wszędzie było cicho; żadnego bałaganu, zgiełku i zamieszania. W nocnym powietrzu niosły się delikatne brzęknięcia lutni Lys. Randal po- dziło od innego czarodzieja, przebywającego poza murami Grzmiącego Zamku. „Moc. Olbrzymia moc... ale nieokrzesana i surowa, nie ujęta w ryzy żadnymi wyuczonymi metodami. Ten czarodziej na pewno nie kształcił się w Tarnsber-gu. Ciekawe, czy to on sporządził znak snu" - pomyślał Randal i jeszcze raz rzucił czar rezonansu. Po chwili pokręcił głową z niedowierzaniem. „To niebywałe. Co za potęga. Tak czy owak to nie on: istota tej mocy nie pasuje do medalionu. Ale czy on nam sprzyja? Nie dowiem się, dopóki z nim nie porozmawiam". Randal rozproszył czar rezonansu i owinął się szczelniej togą. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie powinien powiedzieć kuzynowi, dokąd się wybiera i co zamierza zrobić. „Nie - postanowił - Walter nalegałby, żeby zabrać go ze sobą, podobnie jak Lys. Sam dam sobie z tym radę". Zrobił krok, ale zaraz zatrzymał się i potrząsnął głową. „Czarodziej nie powinien okłamywać nawet samego siebie - skarcił się w duchu - przecież tak naprawdę nie wiem, co mnie czeka... To drugie echo było zbyt silne jak na znachora czy wiejską uzdrowicielkę. Przecież nie chcę, by moi przyjaciele cierpieli tylko dlatego, że postanowiłem poszukać kłopotów na własną rękę". Randal ruszył w stronę namiotu, gdzie Walter i jego żołnierze strzegli złota. Teraz, gdy większość rycerzy i ich oddziałów wyruszyła do domów, pozostawiając na miejscu tylko barona i armię najemników, obóz
zmienił się. Wszędzie było cicho; żadnego bałaganu, zgiełku i zamieszania. W nocnym powietrzu niosły się delikatne brzęknięcia lutni Lys. Randal po- szedł za tym głosem, by wkrótce znaleźć przyjaciółkę, siedzącą przy ognisku wraz z grupą żołnierzy Lys zaczęła śpiewać. Na szczycie góry zamczysko tkwi, Mury z żelaza i skały. Lecz murów tych nie strzeże nikt, Prócz pięknej samotnej damy. Lys zerknęła w górę na Randala, który właśnie wkraczał w migotliwy krąg światła ogniska. Czarodziej usiadł obok niej na skrzyżowanych nogach i podparłszy brodę na pięściach czekał. Po wyśpiewaniu ostatniej zwrotki Lys uśmiechnęła się przepraszająco do żołnierzy domagających się następnych piosenek, gestem dając znać, że skończyła swój występ. - Witaj, Randy - powiedziała, odkładając lutnię. -Gdzie byłeś tak długo? - Szukałem czarodziejów - odrzekł Randal. - Ostatecznie ten medalion nie zrobił się sam. To nie jest stara rzecz. Znak snu wyryto niedawno. Widać, że to nie jest amulet, który od wieków przechodzi z rąk do rąk. - I co, znalazłeś kogoś? Randal skinął głową. - Owszem. W zamku jest czarodziej wykształcony w Tarnsbergu. Sądzę, że amulet jest jego dziełem, bo w tej aurze wyczuwam pokrewną nutę. Poza nim jest jeszcze ktoś... Za murami zamku. - Też z Tarnsbergu? - Nie. Dlatego właśnie przychodzę do ciebie. Chciałem ci powiedzieć, że przez pewien czas nie bę- dzie mnie w obozie. Muszę sprawdzić, kto to jest. Jakiż to czarodziej ma potencjał godny tarnsberskiego mistrza sztuk magicznych, nie będąc nim zarazem. Pieśniarka posłała Randalowi trwożne spojrzenie. - Czy to bezpieczne? - Na tyle, na ile może być bezpieczne zaczepianie nieznajomego czarodzieja. - Czyli nie bardzo. Lys zafrasowała się. Ręką bezwiednie sięgnęła do lutni i szarpnęła strunę, wydając brzękliwy dźwięk. - Spodziewam się, że nie życzysz sobie towarzystwa?
- Nie tym razem. Czarodzieje potrafią być nieprzewidywalni. Kąciki ust Lys zadrgały. - Nie zauważyłam... Randal zignorował kpinę. - Tak, nieprzewidywalni, a w dodatku większość nie przepada za obcymi. Dwie osoby mogą znaleźć się w większym niebezpieczeństwie niż jedna. Jeśli nie wrócę, nim uderzą w dzwon dwa... może trzy razy, powiedz Walterowi, dokąd poszedłem, i sami zdecydujcie, co robić dalej. Czarodziej wstał i oddalił się szybkim krokiem, nim jego przyjaciółka zdążyła wyrazić kolejne wątpliwości. Kiedy przekraczał granicę obozu, żaden z wartowników nie próbował go zatrzymać. Czarna toga wędrownego czarodzieja miała barwę nocy i prosty czar iluzji wzrokowej aż nadto wystarczał, by w krytycznych momentach skierować uwagę patrzących w zupełnie inną stronę. Mając za sobą namioty i ogni- 32 ska, Randal zanurkował w las, kierując się w stronę, z jakiej doszło go echo osobliwej magii. Po kilkunastu minutach dotarł do wąskiej ścieżynki; wiodła tam, dokąd zamierzał iść, więc skorzystał z niej. Wkrótce usłyszał szum płynącej wody. Obszedł dookoła gigantyczny głaz, wyszedł na sporą polanę i zatrzymał się. Drogę zagradzał mu teraz potok, w świetle księżyca przypominający strugę płynnego srebra. Wartko płynąca woda burzyła się wokół sterczących z nurtu ciemnych kamieni bladymi koronkami piany. Nieco dalej potok przetaczał się przez niewysoki próg, tworząc mały wodospad, i znikał w szarym kłębie mgły. Tuż pod wodospadem ktoś przerzucił nad potokiem drewnianą kładkę, zbudowaną z kilku z grubsza ociosanych kłód. Na drugim brzegu majaczył w ciemnościach cień kamiennej chatki krytej słomianą strzechą: budowli, jaką zamożny włościanin lub choćby wolny chłop z powodzeniem mógłby nazwać domem. „Tyle że w pobliżu nie ma żadnych pól, łąk ani innych chat - pomyślał Randal - tylko lasy... i ta moc". Czarodziej czuł ją w powietrzu, ciężkim od aromatu szałwii i cząbru. Nawet bez czaru rezonansu wiedział, że znalazł źródło tajemniczej magii. Rozdział 111 Chatka w Icfó Randal zatrzymał się nad brzegiem potoku. Po tej stronie nie groziło mu większe niebezpieczeństwo niż komukolwiek, kto znalazłby się sam w środku kraju ogarniętego wojną. Jednak potok wyznaczał granice terytorium obcego czarodzieja tak samo wymownie, jak krawędź magicznego kręgu lub zamknięte na klucz drzwi pracowni. Po drugiej stronie strugi Randal znalazłby się w zasięgu nieznanych czarów i wydostanie się stamtąd mogłoby okazać się znacznie trudniejsze niż przejście przez kładkę.
Zebrawszy swą odwagę niczym poły płaszcza, Randal wstąpił na kładkę i wolnym krokiem przeszedł na drugą stronę potoku. Gdy podszedł do chatki, spostrzegł, że jej okiennice są rozchylone, a drzwi stoją otworem. Mroczne wnętrze wydawało się puste. Czarodziej ostrożnie okrążył budynek, ale nie znalazł nic prócz ziołowego ogródka i kilku grządek z warzywami. Jeszcze nim skończył obchodzić chatkę dookoła, miał pewność, że jest obserwowany. Jednocześnie był całkowicie przekonany, że jest jedyną ludzką istotą na polanie. Wnet uświadomił sobie, że domostwa czarodzieja mogą strzec wartownicy o niekoniecznie ludzkiej postaci. Randal jeszcze raz podszedł do otwartych drzwi i mocno zastukał we framugę. Tak jak się spodziewał, nie uzyskał żadnej odpowiedzi. Na wszelki wypadek przygotował magiczną osłonę i zajrzał przez próg. Wnętrze rozjaśniała jedynie mdła księżycowa poświata, sącząca się przez dwa wąskie okienka. Mimo skąpego oświetlenia Randal spostrzegł, że w chatce jest tylko jedna izba z paleniskiem po jednej stronie i posłaniem po drugiej. Mebli nie zauważył, jeśli nie liczyć prostego stołu i jednego krzesła. Ktokolwiek tu mieszkał, nie miewał zbyt wielu gości. Randal wciąż czuł na sobie wzrok niewidzialnego obserwatora. Młody czarodziej wycofał się do granicy polany i usiadłszy na kamieniu, czekał. Nie miał pojęcia, jak długo tam siedział. Ciężkie, przesiąknięte wonią ziół powietrze przyprawiało go o senność i zaburzało poczucie upływu czasu. Ożywił się nieco, gdy dostrzegł sowę, która kołując bezszelestnie opuszczała się nad chatę. Po chwili ptak usiadł na parapecie okna i wpił swe wielkie oczy w Randala. Czarodziej chciał się poruszyć, by rozprostować kości, ale nagle poczuł się tak, jakby w ogóle ich nie miał. Jego ręce i nogi stały się ciężkie i bezwładne niczym worki z piaskiem. „Magia!" - coś w jego duszy zawyło ze strachu. Spróbował wyrwać się spod obcego wpływu, ale nie zdołał. Dziwaczny nieznany czar umykał mu i stawał się coraz silniejszy za każdym ra- zem, gdy starał się przejąć nad nim kontrolę. Po kilku chwilach odrętwienie ogarnęło całe jego ciało. Randal zsunął się na ziemię i pozostał tam, oparty o kamień, nie mogąc poruszyć choćby palcem. Sowa, duża i ciemnopióra, patrzyła mu prosto w oczy. Nagle odwróciła głowę i sfrunęła z parapetu. Randal gwałtownie odzyskał czucie w członkach. Sowa okrążyła chatę i wleciała przez drzwi do środka. Po chwili w izbie rozbłysło wątłe rozmigotane światełko, jakby ktoś zapalił tam świeczkę. W otwartych drzwiach domu stanęła kobieta. Miała długie rudobrązowe włosy („kolor piór sowy" - pomyślał Randal), a odziana była w długą suknię z brązowej wełny, włożoną na prostą lnianą koszulę. Na pierwszy rzut oka wyglądała na bardzo młodą, w każdym razie nie starszą niż kuzyn Walter. Potem, w jaśniejszym rozbłysku światła, Randal ujrzał nieco po-brużdżoną i naznaczoną upływem czasu, a mimo to bynajmniej nie starczą twarz. Kobieta przyglądała się intruzowi przez długą chwilę.
- Nie wejdziesz do środka? - spytała łagodnie. Randal wstał powoli i ostrożnie. Wciąż czuł w kościach ślady niedawnego odrętwienia, a ponadto bał się, że jeśli spróbuje uciekać lub choćby poruszyć się gwałtowniej, kobiecie wystarczy rzucić mu swoje przenikliwe wielkookie spojrzenie, a znów padnie na ziemię bezsilny jak przed chwilą. - Kim jesteś? - wykrztusił. - Kimś, kto nie ma złych zamiarów - odparła kobieta. - Zuchwalec z ciebie, skoro przychodzisz do 36 mojego domu i żądasz mego imienia, nie wymieniwszy przedtem swojego. - Nazywam się Randal z Doun - powiedział Randal, zakłopotany nieoczekiwaną reprymendą. - Opuściłem Szkołę Czarodziejów prawie dwa łata temu -dodał w Zapomnianej Mowie, mowie magii i czarodziejów. Kobieta zrobiła zdziwioną minę, jakby jej gość przemówił w zupełnie obcym języku. „Nic nie zrozumiała - pomyślał Randal - kimkolwiek jest, z pewnością nie ukończyła Szkoły Czarodziejów". - Nazywam się Danna - powiedziała kobieta po chwili milczenia. - Skoro dotarłeś już tak daleko, pozwól, że cię ugoszczę. Randal wszedł za nią do chaty. Wnętrze skąpane było w żółtawym blasku, ale czarodziej nie dostrzegł źródła światła. W izbie nie było świec, a palenisko nadal było wygaszone. Na stole leżał drewniany talerz, a na nim dopiero co upieczony bochen chleba. Choć jeszcze przed chwilą stół był pusty, a piec zimny, w powietrzu rozeszła się woń świeżego pieczywa. Danna gestem zaprosiła Randala na krzesło. - Siadaj i jedz - powiedziała i roześmiała się, widząc jego niezdecydowaną minę. - To nie Kraina Elfów, młodzieńcze. Możesz zajadać bez obaw. Randal westchnął i opadł na podsunięte mu krzesło. Po chwili wahania sięgnął po chleb i odłamał słuszny kęs gorącego jeszcze bochenka. Chleb smakował wyśmienicie; był słodkawy, miękki i zupełnie nie przypominał zatęchłych racji wojskowych, jakimi Randal żywił się, odkąd opuścił Pedę. Danna usiadła po drugiej stronie stołu na krześle, którego wcześniej nie zauważył... Ależ nie... Przyjrzał się uważniej i spostrzegł, że żadnego krzesła nie było. Danna unosiła się w powietrzu. Randal poczuł, że włosy stają mu na głowie. „Jeśli korzysta ze zwykłego czaru lewitacji, powinienem był to wyczuć. To rzeczywiście potężna magia, ale przerażająco obca" - pomyślał, drżącą ręką odkładając skórkę od chleba na stół.
Jeśli Danna dostrzegła jego reakcję, to niczego nie dała po sobie poznać. Przez dłuższy czas wpatrywała się w czarodzieja z obojętną miną, po czym niespodziewanie zapytała: - Czy to ty wyczarowałeś wczoraj jasne światło? - Tak, to ja - przyznał Randal. Nie było sensu zaprzeczać. Czarodziejowi o mocy Danny jego własna magia, użyta w jakimkolwiek z czarów, musiała wydać się wątła i nieporadna. Randal postanowił być szczery. - Zaatakowano nas znienacka. Napastnicy mieli medalion ze znakiem snu. Czy to twoje dzieło? - Wiesz przecież, że nie - odparła Danna. - Masz ten medalion przy sobie? Randal skinął głową i wydobył z kieszeni togi brązowy krążek na czerwonym rzemyku. - Proszę. Danna wzięła amulet i przez chwilę ważyła go w dłoni. - To należy do czarodzieja z zamku - powiedziała wreszcie. - Cokolwiek, co stworzono, by czynić zło, powinno jak najszybciej zostać zniszczone. Randal patrzył, jak dłoń Danny zaciska się na amulecie. Ciepły powiew wpadł przez otwarte drzwi do wnętrza chatki i zmierzwił włosy czarodzieja. Czerwony rzemyk, zwisający pod pięścią kobiety, nagle zniknął. Kiedy jej palce rozchyliły się znowu, medalionu nie było. - No i już! - powiedziała Danna, z miną gospodyni, która właśnie wymiotła spod sufitu wyjątkowo wielką i szpetną pajęczynę. Czarodziejka zatarła dłonie i spojrzała wprost na Randala. - Powiedz mi coś, młodzieńcze. Jesteś przecież czarodziejem i przysięgałeś, że nie będziesz posługiwał się bronią ze stali, co zatem robisz wśród tych, którzy sieją zniszczenie na tej ziemi? Randal spojrzał na swoje dłonie: jedną zdrową i drugą naznaczoną brzydką blizną. Kiedy ostatnio ujął miecz, by się nim obronić, klinga raniła go do kości. - Nie chcę nikogo krzywdzić - powiedział powoli, nie patrząc wiedźmie w oczy. - Wojna toczyła się tu na długo przed moim przybyciem. Jestem tu, by pomóc moim przyjaciołom i by dotrzymać obietnicy, jaką złożyłem księciu w innym kraju. - Wiem, że nie ty wszcząłeś tę wojnę - czarodziejka wstała z wyimaginowanego krzesła i obeszła stół, by stanąć tuż obok swojego gościa. - Ty jednak możesz ją zakończyć. Masz moc, młody Randalu, musisz tylko chcieć. Czarodziej potrząsnął głową.
- Uczyłem się sztuk magicznych z miłości do nich, a nie po to, by igrając z nimi unieszczęśliwiać lu- ' 40 A * dzi. Pierwszy czarodziej, jakiego spotkałem, uczył mnie, że prawdziwy czarodziej nie powinien łaknąć ziemskiej potęgi i władzy. Wszystko, co dotąd przeżyłem, świadczyło o tym, że miał rację. - Naprawdę tak sądzisz? - zdziwiła się Danna. -Zatem chodź ze mną. Odwróciła się na pięcie i wyszła, nie czekając na Randala. Minęła dłuższa chwila, nim zaskoczony czarodziej zerwał się na równe nogi i wybiegł na polanę. Kiedy przekroczył próg, czarodziejka przechodziła już przez kładkę nad potokiem; dogonił ją dopiero na drugim brzegu. Danna poprowadziła go ścieżką w głąb lasu. Szlak kluczył między wzgórzami, wiodąc Dannę i Randala coraz dalej od kamiennej chatki. Czarodziej znowu zatracił poczucie upływu czasu; nie miał pojęcia, czy wędrują od kilku godzin, czy może upłynęło zaledwie kilka minut. Ścieżka skończyła się nagle polaną, okoloną prowizorycznymi szałasami z gałęzi i powalonych drzew. Wokół niedużych ognisk tłoczyli się mężczyźni, kobiety i dzieci, wszyscy obdarci, brudni i przeraźliwie zabiedzeni. - Popatrz - powiedziała Danna, zatrzymując się na krawędzi polany i szerokim gestem wskazując osadę nędzarzy. - To ludzie z wioski leżącej pod murami Grzmiącego Zamku. Uprawiali pola tam, gdzie dziś obozuje wasza armia. Nie mają dachu nad głową ani ziarna. Gdy nadejdzie zima, to oni będą umierać od mrozu i głodu. - Dlaczego nie są w zamku? - spytał zdumiony Randal. - Tam mieliby schronienie i żywność... przynajmniej przez pewien czas. 41 I * A - Lord Fess wystarczająco często powtarzał im, że nie będzie karmił dodatkowych gąb w czasach wojny lub głodu. Czy twoim zdaniem powinni zapytać kasztelana, czy ich pan mówił prawdę? Randal potrząsnął głową i jął w zamyśleniu przyglądać się osadzie. Wiedział z doświadczenia, jak okrutne potrafi być życie na dolnych szczeblach bre-slandzkiej drabiny społecznej. Będąc wędrownym czarodziejem, nie miał stałego miejsca na świecie i tylko własną mocą bronił się przed chłodem i głodem. Był i taki czas, że nie miał nawet tej ochrony: kiedy rektorzy Szkoły Czarodziejów zakazali mu posługiwania się magią i musiał samotnie wyruszyć na poszukiwanie mistrza pustelnika, który miał prawo znieść ów zakaz. „W ciągu wszystkich tych miesięcy nie było ani jednego dnia, kiedy nie byłbym głodny - przypomniał sobie Randal - pracowałem za resztki ze stołu i byłem wdzięczny nawet za to". Ale głód wcale nie był najgorszy. Randal wciąż pamiętał, jak to jest stać się ofiarą, kiedy szlachetnie
urodzeni panowie mają fantazję wyładować swój zły humor na kimś, kto nie odważy się bronić. Pamiętał gniewne głosy na podwórzu zajazdu („ośmielasz się odwracać plecami do rycerza, kmiotku?"), cios wymierzony upierścienioną dłonią, krew płynącą z rany na policzku i ciężkie buty, jakimi kopano go, gdy upadł. Wspomnienia cisnęły mu się do głowy bolesną falą. Randal zatrząsł się. „Gdyby Walter nie zjawił się w porę i nie wybawił mnie z opresji, zapewne zatłukliby mnie na śmierć". Walter nie rozpoznał wówczas swego kuzyna. Wyszedł na podwórze, by ocalić nieznanego parobka. „Tym ludziom także by pomógł, gdyby tylko mógł" -pomyślał Randal. - Powiedziałaś, że mam moc. Jak miałbym jej użyć? Danna odpowiedziała natychmiast: - Zakończ oblężenie. - Jesteś silniejsza ode mnie - zauważył Randal. -Dlaczego po prostu nie zmieciesz armii Ektora z pól? - Być może będę musiała to zrobić, ale wtedy zwyciężyłby Fess... a Fess nie jest przyjacielem ani moim, ani ludu, którym się opiekuję. - Dlaczego więc nie doprowadzisz do jego klęski? - Ponieważ jestem jego wrogiem - w głosie czarownicy pojawiła się nutka irytacji. - Dzwon to wie. Zaklęcia wyryte w spiżu nie pozwolą mi na przekroczenie murów zamku. - Zatem i ja ich nie przekroczę. Lórd Fess z pewnością nie jest też moim przyjacielem. - Twoja moc być może zdoła przedostać się tam, gdzie moja nie ma wstępu. Jeśli zechcesz pomóc mnie i mojemu ludowi, ja w zamian pomogę tobie. Jeśli nie, zostań ze swoim snem o magii dla samej magii... a ja uczynię to, co będę musiała uczynić, by zakończyć oblężenie. Bez względu na konsekwencje. Kiedy Danna skończyła mówić, dzwon na zamkowej wieży głębokim uderzeniem oznajmił kolejną godzinę. Randal mrugnął, a gdy otworzył oczy, znów stał na krawędzi lasu i patrzył na obóz armii Ektora. Danny nie było nigdzie w zasięgu wzroku. Pogrążony w głębokiej zadumie, Randal ruszył przez pole w stronę linii wartowników. Kiedy podszedł bliżej, zauważył, że w obozie wrze niezwykła krzątanina: w ciemnościach rozlegały się gniewne ponaglające okrzyki, a między namiotami krążyły grupki żołnierzy z pochodniami. „Coś musiało się stać pod moją nieobecność" - ledwie w głowie Randala zrodziła się ta myśl, dwaj rycerze na koniach przemknęli obok wartowników i pognali w jego stronę. - Hej, magiku! Gdzie się szwendałeś?! - zawołał jeden z nich, osadzając konia tuż przed Randalem. Czarodziej poczuł się urażony opryskliwym tonem jeźdźca.
- To moja sprawa - rzucił, wymijając go. - A jakaż to ważna sprawa kazała ci opuścić obóz? - spytał drugi rycerz. - Pójdziesz z nami! Randal usłyszał metaliczny szczęk dobywanego miecza i zatrzymał się, posyłając pyskaczom uważne spojrzenie. „Mógłbym im uciec bez trudu - pomyślał - nic nie chroni ich przed magią. Jasny błysk spłoszyłby konie, a ja zniknąłbym w lesie, gdzie nigdy by mnie nie znaleźli". Jednak ucieczka oznaczałaby kłopoty -kto wie jak wielkie - dla Waltera i Lys, a ponadto na pewno nie rozwiązałaby problemu Danny i jej ludu. „Kto wie, dokąd naprawdę sięga moc Danny - zastanawiał się Randal. - Jest kimś więcej niż tylko leśną czarownicą. Jestem tego pewien. W Tarnsbergu rektorzy wspominali czasem o potężnych istotach związanych z ziemią, na jakiej się zrodziły, strzegących jej i opiekujących się mieszkającymi tam ludźmi. Jeśli Danna jest jedną z nich, to decydując się na przerwa- 44 nie oblężenia mogłaby uwolnić tyle magicznej energii, że szturm na zamek wyglądałby przy tym jak dziecinna igraszka. W promieniu dziesięciu mil nikt nie byłby bezpieczny". Czarodziej westchnął. „Muszę zostać... Poza tym, jeśli ucieknę, nigdy nie dowiem się, co się tu naprawdę dzieje". - Jestem do waszej dyspozycji - powiedział do rycerzy. Bez zbędnych słów jeźdźcy zawrócili konie i ustawili się po obu stronach młodego czarodzieja. W ten sposób, otoczony przez uzbrojonych strażników, Randal dotarł do namiotu barona. Przed wejściem rycerze zsiedli z koni i wprowadzili go do wnętrza. Następnie skłonili się i wyszli, pozostawiając Randala samego przed marsowym obliczem Ektora. W przeciwieństwie do chatki Danny, rozjaśnionej magiczną żółtą poświatą, wnętrze namiotu było mroczne i zadymione. Na środkowym słupie wisiała latarnia ze świeczką, kołysząca się w przeciągu i rozrzucająca wokół pląsające plamy cieni o dziwacznych kształtach. Baron siedział na tym samym stołku, co podczas porannej narady. Po jego jednej stronie stali Walter i Lys, po drugiej kapitan Dreikart. Randal spojrzał na Waltera. To, co zobaczył, nie ucieszyło go: rycerz był blady, a jego ściągnięte usta wyglądały tak, jakby za chwilę miał się z nich wylać potok gniewnych słów. Tuż obok stała Lys, na przemian zaciskając i rozwierając pięści. W jej błękitnych oczach czaiła się furia. A kapitan Dreikart...? Randal powoli przeniósł spojrzenie na kondotiera. Dreikart nie stracił nic ze swego opanowania. Jego twarz była nieprzenikniona, ale nie było na niej uśmiechu. Czarodziej zgiął się w ukłonie przed baronem. - Czym mogę ci służyć, panie?
Ektor wykrzywił usta w gniewnym grymasie. - Co zrobiłeś ze złotem? - wycedził przez zęby. Randal zamrugał. Dotąd nie wiedział, czego się spodziewać - być może, żądania jakiegoś czaru - ale to pytanie zaskoczyło go całkowicie. - Ze złotem? Nic, panie - wykrztusił, wytrzeszczając oczy. Odpowiedź rozsierdziła barona. - Gdzie się podziewałeś przez ostatnie dwie godziny?! - zawołał, unosząc się nieco na stołku. „Rozmawiałem z potężną czarodziejką... albo czarownicą, która zupełnie poważnie myśli o posłużeniu się swoją mocą do oczyszczenia tych pól z wojska" -pomyślał Randal, ale na głos powiedział coś innego. - Nie rozumiem, panie. Co się stało ze złotem? Walter postąpił krok do przodu. Zaczął mówić urywanymi, jakby odcinanymi nożem zdaniami. - Ktoś wkradł się do namiotu, w którym przechowywaliśmy skrzynie. Zakłuł skarbnika sztyletem. Ukradł złoto. Rozdział . Krew i złoto Randal poczuł, że grunt usuwa mu się spod stóp. „Czy Walter naprawdę wierzy, że to ja zrobiłem?". Nagle zdał sobie sprawę, że gniew kuzyna skierowany jest nie przeciw niemu, a przeciw bezpodstawnym oskarżeniom. Rozkołysany świat znów znieruchomiał. Czarodziej zwrócił się do barona. - Czy oskarżasz mnie o kradzież, panie? - Jesteś jedyną osobą, jakiej po fakcie nie znaleźliśmy w obozie - powiedział baron. - Pytam raz jeszcze: gdzie byłeś i co robiłeś? - Byłem w lesie - odrzekł Randal po chwili namysłu. - Próbowałem dowiedzieć się czegoś o czarodzieju z zamku, tak jak obiecałem. - I czego się dowiedziałeś? Ta kradzież... - baron zawiesił głos - to była robota czarodzieja. Nikt inny nie mógł wynieść skrzyń nie zauważony. Jak dotąd jesteś jedynym czarodziejem, jakiego mamy. Randal zaczerpnął wielki haust powietrza. „Nie mogę skłamać, ale nie pomogę Dannie i jej ludziom, jeśli opowiem o niej Ektorowi. Muszę wyjawić naj- mniejszą część prawdy, jaką się da, ale na tyle dużą, by baron mi uwierzył".