Łowczyni nagród Stephanie Plum:
1.Jak upolować faceta. Po pierwsze dla pieniędzy
2.Po drugie dla kasy
3.Po trzecie dla zasady
4.Zaliczyć czwórkę
5.Przybić piątkę
6.Po szóste nie odpuszczaj
7.Szczęśliwa siódemka
8.Ósemka wygrywa
9.Wystrzałowa dziewiątka
10.Dziesięć kawałków
11.Najlepsza jedenastka
12.Parszywa dwunastka
13.Złośliwa trzynastka
14.Odlotowa czternastka
15.Finger Lickin’ Fifteen
16.Sizzling Sixteen
RAZ
Ostatnio jakoś dużo czasu spędzałam, tarzając się po
podłodze z facetami, dla których wzwód jest synonimem
rozwoju osobistego.
Przy czym tarzanie się nie ma nic wspólnego z seksem.
Tarzanie się następuje, gdy plan zatrzymania danego
osobnika bierze w łeb i ostatnim wysiłkiem rzucam się,
żeby powalić i spętać wielkiego, durnego złoczyńcę,
który urodził się już z defektem płata czołowego.
Nazywam się Stephanie Plum i robię w zatrzymaniach...
dokładniej mówiąc, w firmie poręczycielskiej, której
właścicielemjest mój kuzyn, Vincent Plum. Nie byłaby to taka
zła praca, gdyby nie drobny szczegół, bezpośrednią
konsekwencją naruszenia umowy o poręczenie za kaucją jest
aresztowanie, a na to żaden zbieg nie chce przystać
dobrowolnie. Kto by pomyślał. Aby zachęcić takiego zbiega do
współpracy, gdy odprowadzam go z powrotem na dołek,
zazwyczaj przekonuję delikwenta do założenia kajdanek na
nadgarstki i kostki. W większości przypadków ta metoda
sprawdza się doskonale, a poprawnie zastosowana pozwala
ograniczyć praktycznie do zera całe to tarzanie się po podłodze.
Niestety, nie tym razem. Martin Paulson, ważący jakieś sto
trzydzieści pięć kilo przy wzroście metr siedemdziesiąt sześć,
został aresztowany za oszustwa z użyciem karty kredytowej i za
BYCIE osobnikiem ogólnie odrażającym. W zeszłym tygodniu nie
stawił się w sądzie, a to natychmiast umieściło go na mojej li-
ście Najbardziej Poszukiwanych. Martin nie grzeszył
bystrością, więc nietrudno było go znaleźć. Prawdę
powiedziawszy, siedział cały czas w domu, pogrążony w tym, co
umiał robić najlepiej... kradzieży towarów z sieci. Udało mi się
skuć Martina i wsadzić go do samochodu. Udało mi się nawet
zawieźć go na posterunek na North Clinton Avenue. Niestety,
kiedy spróbowałam wyciągnąć go z wozu, potknął się i teraz
tarzał się na brzuchu, związany jak gęś świąteczna, nie mogąc
się odwrócić ani wstać.
Byliśmy na parkingu na tyłach budynku. Zaledwie piętnaście
metrów od tylnego wejścia i oficera dyżurnego. Mogłam
wezwać kogoś na pomoc, ale na całe tygodnie stałabym się
tematem policyjnych żartów. Mogłam rozkuć Paulsona, ale za
grosz mu nie ufałam. Był już naprawdę solidnie wkurwiony,
czerwony jak burak, przeklinał paskudnie, rzucał niecenzuralne
groźby i wydawał jakieś straszliwe, zwierzęce odgłosy.
Stałam tam i patrzyłam, jak Paulson się miota, myśląc, co, do
cholery, mam zrobić, żeby zgarnąć go z tego chodnika. I wtedy
podjechał Joe Juniak. Juniak był szefem policji, a potem został
burmistrzem Trenton. Jest starszy ode mnie ładnych kilka lat i
jakieś trzydzieści centymetrów wyższy. Jego kuzyn w drugiej
linii, Ziggy, jest żonaty z kuzynką mojego eksmęża Glorią Jean.
Jesteśmy więc poniekąd skoligaceni... w pewnym sensie.
Szyba po stronie kierowcy zjechała w dół i Juniak wychylił się
z uśmiechem od ucha do ucha.
- To twój? - spytał, patrząc na Paulsona.
-No.
- Jest zaparkowany niezgodnie z przepisami. Dupsko wystaje
mu za białą linię.
Trąciłam Paulsona czubkiem buta, co sprawiło, że
natychmiast znowu zaczął się wściekle kołysać.
- Utknął mi.
Juniak wysiadł z wozu i dźwignął Paulsona na nogi, ująwszy
grubasa pod pachy.
- Nie masz nic przeciwko temu, że nieco ubarwię tę historię,
jak ją będę opowiadał na mieście, co?
- Żebyś wiedział, że mam! Pamiętaj, głosowałam na ciebie -
obruszyłam się. - I jesteśmy prawie krewniakami.
- Nic ci to nie pomoże, ślicznotko. Gliniarze żyją dla takich
momentów.
- Już nie jesteś gliniarzem.
- Jak ktoś raz byl gliną, to nigdy nie przestaje nim być.
Razem z Paulsonem patrzyliśmy, jak Juniak wsiada do
samochodu i odjeżdża.
- Nie mogę chodzić z tym czymś na nogach - poskarżył się
Paulson. - Znowu się wywalę. Mam problem z poczuciem
równowagi.
- Słyszałeś kiedyś to hasło łowców nagród: doprowadzić
żywego lub martwego?
- Jasne.
- Nie kuś mnie.
Tak naprawdę doprowadzanie zbiegów martwych jest
wyjątkowo źle widziane, ale groźba, nawet jeśli czcza,
wydawała mi się bardzo na miejscu. Było późne popołudnie.
Była wiosna. A ja miałam swoje życie. Spędzenie kolejnej
godziny na namawianiu Paulsona, żeby ruszył przez parking,
nie plasowało się specjalnie wysoko na liście Rzeczy, Które
Akurat Chciałabym Robić.
Chciałam być gdzieś na plaży, gdzie słońce grzałoby mi skórę,
aż zesmażyłabym się na skwarkę. No dobra, o tej porze roku to
musiałoby być w Cancun, a wyjazd do Cancun nie mieścił się w
moim budżecie. Co nie zmieniało faktu, że nie chciałam być
tutaj, na tym durnym parkingu, z Paulsonem.
- Pewnie nawet nie masz broni - stwierdził Paulson.
- Hej, odpuść mi, dobra? Nie mogę tu spędzić całego dnia.
Mam inne rzeczy do roboty.
- Niby jakie?
- Nie twoja sprawa.
- Nie masz nic lepszego do roboty.
Miałam na sobie jeansy, koszulkę i czarne caterpilla- ry i
naprawdę ogromną, ogromną ochotę kopnąć Paulsona pod
kolano twardym glanem numer trzydzieści osiem.
- No powiedz - nalegał Paulson.
- Obiecałam rodzicom, że będę na obiedzie o szóstej.
Paulson ryknął śmiechem.
- To żałosne. Kurewsko żałosne. - Zakrztusił się śmiechem i
rozkaszlał. Pochylił się, zakołysał i stracił równowagę.
Spróbowałam go złapać, ale nie zdążyłam. I znów leżał na
brzuchu, niczym parodia wyrzuconego na brzeg wieloryba.
Moi rodzice mieszkają w wąskim bliźniaku, w części Trenton
powszechnie nazywanej Grajdołem. Gdyby Grajdoł był
jedzeniem, niewątpliwie byłby makaronem - penne rigate,
fettuccine, spaghetti czy kolankami, pływającym w sosie
marinara, serze czy majonezie. Dobrym, niezawodnym
jedzeniem na każdą okazję, które powoduje uśmiech na twarzy
i odkładanie się tłuszczu na tyłku. Grajdoł to solidne
sąsiedztwo, gdzie ludzie kupują domy i mieszkają w nich, póki
ich śmierć nie wykopie. Podwórek używa się tu, by wywieszać
pranie, przechowywać pojemniki na śmieci i zapewnić psu
miejsce do robienia kupy. Żadnych fikuśnych tarasów ani
wymyślnych pergoli. Mieszkańcy Grajdoła siadają na swych
niewielkich ganeczkach i betonowych schodkach. Stamtąd
najlepiej widać otaczający świat.
Podjechałam pod dom akurat, gdy moja mama wyciągała
kurczaka z piekarnika. Ojciec już siedział na swoim miejscu u
szczytu stołu. Patrzył przed siebie pustym, szklanym wzrokiem,
kompletnie nieobecny, ściskając w dłoniach nóż i widelec. Moja
siostra Valerie, która ostatnimi czasy wróciła do domu
rodziców, po tym jak rozstała się z mężem, ubijała w kuchni
ziemniaki. Kiedyś, przed laty, Valerie była dzieckiem idealnym.
To ja byłam tą córką, której zdarzało się wdepnąć w kupę,
usiąść na gumie i regularnie spadać z garażu, bo próbowałam
latać. Usiłując ratować swoje małżeństwo, Valerie zdradziła
swoje włosko-węgierskie korzenie i zmieniła się w Meg Ryan.
Małżeństwo nie przetrwało, w przeciwieństwie do blond Meg-
fryzury.
Dzieciaki Valerie czekały przy stole razem z moim ojcem.
Dziewięcioletnia Angie siedziała prościutko, ze złożonymi
rączkami, zdecydowana jakoś dotrwać do końca posiłku.
Niemal idealny klon Valerie w tym wieku. Siedmioletnia Mary
Alice, dziecko z piekła rodem, miała we włosach dwa sterczące
patyki.
- O co chodzi z tymi patykami? - spytałam.
- To nie są żadne patyki. To poroże. Jestem reniferem.
To była nowość, Mary Alice zazwyczaj jest koniem.
- Jak ci minął dzień? - spytała babcia Mazurowa, stawiając na
stole miskę z fasolką szparagową. - Zastrzeliłaś kogoś? Złapałaś
jakiegoś złoczyńcę?
Babcia Mazurowa wprowadziła się do moich rodziców po
tym, jak dziadek Mazur zabrał swoje zatkane tłuszczem arterie
do bufetu jedz-co-tylko-chcesz w niebiesiech. Babcia
przekroczyła już siedemdziesiątkę, ale nie wyglądała na więcej
niż dziewięćdziesiąt. Jej ciało się starzało, ale umysł wydawał
się podążać w przeciwnym kierunku. Miała na sobie białe
tenisówki i poliestrowy dres w kolorze lawendowym. Siwe wło-
sy były krótko przycięte i zaondulowane na całej dwu-
centymetrowej długości, a paznokcie pomalowane na
lawendowo, pod kolor dresu.
- Nikogo dzisiaj nie zastrzeliłam - odpowiedziałam - ale
aresztowałam faceta oskarżonego o oszustwa z kartami
kredytowymi.
Ktoś zapukał do drzwi i chwilę później Mabel Markowitz
zajrzała do środka.
- Juuhuu - zawołała.
Moi rodzice są właścicielami południowej części bliźniaka,
Mabel Markowitz posiada część północną, obie części dzieli
ściana i lata niezgody w kwestii koloru elewacji. Okoliczności
sprawiły, że Mabel podniosła oszczędność do statusu religii,
żyjąc z zasiłku emerytalnego i rządowych nadwyżek masła
orzechowego. Jej mąż Izzy był dobrym człowiekiem, póki
przedwcześnie nie zapił się na śmierć. Jedyna córka Mabel
zmarła przed rokiem na raka macicy. Zięć zginął miesiąc
później w wypadku samochodowym.
Wszelkie czynności wokół stołu natychmiast ustały, wszyscy
w bezruchu zapatrzyliśmy się w drzwi frontowe, zza których
widać było głowę Mabel, bo przez te wszystkie lata Mabel
nigdy, ale to nigdy nie ZAJUUHO- WAŁA, kiedy zasiadaliśmy do
obiadu.
- Wybaczcie, że wam przerywam posiłek - powiedziała. -
Chciałam tylko spytać Stephanie, czy miałaby potem minutkę,
żeby do mnie wpaść. Mam pytanie o te całe poręczenia. Chodzi
o przyjaciela.
- Jasne - odparłam. - Wpadnę po obiedzie.
Pomyślałam sobie, że to nie będzie długa rozmowa, bo
wszystko, co wiedziałam o poręczeniach, dałoby się zmieścić w
dwóch zdaniach.
Gdy za Mabel zamknęły się drzwi, babcia pochyliła się w
moją stronę, kładąc łokcie na stole.
- Założę się, że z tym przyjacielem to tylko takie gadanie, dla
zmyłki. Pewnie to Mabel na czymś przyłapali.
Wszyscy jak na komendę wywróciliśmy oczami.
- No dobrze - wycofała się babcia. - Może szuka pracy. Może
chce być łowcą nagród. Wiecie, jak ona zawsze cienko przędzie.
Ojciec tylko zgarniał jedzenie z talerza, siedząc z pochyloną
głową. Sięgnął po miskę z ziemniakami i nałożył sobie
dokładkę.
- Chryste - mruknął.
- Jeśli ktokolwiek w tej rodzinie mógłby potrzebować kaucji,
to tylko były mąż wnuczki Mabel - stwierdziła moja matka. -
Ostatnimi czasy zadał się z niewłaściwym towarzystwem.
Evelyn miała rację, że się z nim rozwiodła.
- Właśnie, a ten rozwód był wyjątkowo paskudny - dodała
babcia. - Prawie tak paskudny jak twój - zwróciła się do mnie.
- Wysoko ustawiłam poprzeczkę.
- Byłaś niesamowita - pochwaliła mnie babcia.
Moja matka po raz kolejny wywróciła oczami.
- To był potworny wstyd.
Mabel Markowitz żyła w muzeum. Wyszła za mąż w 1943
roku i wciąż miała swoją pierwszą lampę stołową, pierwszy
czajnik, pierwszy blat kuchenny z chromu i laminatu. W 1957
salon dorobił się nowych tapet. Przez lata kwiaty wyblakły, ale
klej przetrwał. Dywan był ciemny, w stylu orientalnym.
Tapicerowane meble nieco zapadły się pośrodku, były to
odciski tyłków, które przeniosły się gdzie indziej... albo do
Boga, albo do okręgu Hamilton.
Definitywnie tyłek Mabel nie mógł wygnieść żadnego mebla.
Była chodzącym szkieletem, z naciskiem na chodzącym, bo
prawie nigdy nie siadała. Piekła, sprzątała, dreptała w kółko,
rozmawiając przez telefon. Oczy miała jasne i lśniące, śmiała
się często, klepiąc się po udach czy wycierając dłonie w fartuch.
Siwe włosy były krótko ścięte i starannie zaondulowane. Mabel
każdego ranka pudrowała przywiędłe policzki kredowo jasnym
pudrem i co godzinę nakładała na usta różową szminkę, która
wypełniała też siateczkę głębokich zmarszczek wokół jej ust.
- Stephanie - przywitała mnie - miło cię widzieć. Wejdź. Mam
ciasto do kawy.
Pani Markowitz ZAWSZE ma ciasto do kawy. To jedna z
niezmiennych cech Grajdoła. Okna są tu czyste, samochody
duże i zawsze do kawy jest ciasto.
Usiadłam przy kuchennym stole.
- Prawdę mówiąc, nie wiem za wiele o poręczeniach. Mój
kuzyn Vinnie jest ekspertem w tej kwestii.
- To właściwie nie chodzi o kaucję - uściśliła Mabel - bardziej
o znalezienie kogoś. No i skłamałam, że chodzi o przyjaciela.
Taka jestem zażenowana. Nawet nie wiem, jak ci to wszystko
powiedzieć.
W oczach Mabel błysnęły łzy. Ukroiła sobie kawałek ciasta i
wepchnęła do ust. Zła. Nie należała do kobiet, które dobrze by
się czuły, manifestując w ten sposób emocje. Popiła ciasto
łykiem kawy tak mocnej, że mogłaby rozpuścić łyżeczkę. NIGDY
nie pij kawy przyrządzanej przez panią Markowitz.
- Pewnie już wiesz, że małżeństwo Evelyn nie zdało
egzaminu. Jakiś czas temu ona i Steven się rozwiedli i to było
naprawdę gorzkie rozstanie - powiedziała w końcu Mabel.
Evelyn to wnuczka Mabel. Znałam Evelyn od zawsze, ale
nigdy nie byłyśmy blisko ze sobą. Mieszkała kilka przecznic
dalej i chodziła do katolickiej szkoły. Nasze ścieżki krzyżowały
się tylko w niedzielę, kiedy Evelyn przychodziła na obiad do
babci. Nazywałyśmy ją z Valerie chichotką, bo ciągle
chichotała. Przychodziła czasem do nas grać w różne gry
planszowe, ubrana w niedzielne ciuchy, i chichotała, gdy
rzucała kostkami, chichotała, przesuwając pionek, chichotała,
gdy przegrywała. Tyle chichotała, że aż miała dołeczki w
policzkach. A kiedy podrosła, stała się jedną z tych dziewcząt,
które chłopcy kochali. Same krągłości, dołeczki i mnóstwo
energii.
Później rzadko widywałam Evelyn, ale jak już ją spotykałam,
niewiele w niej było energii.
Mabel zacisnęła wargi.
- Tyle było kłótni, tyle pretensji w trakcie rozwodu, że sędzia
zasądził to nowoczesne poręczenie za dziecko. Pewnie obawiał
się, że Evelyn nie pozwoli Stevenowi widywać się z Annie.
Tylko że Evelyn nie miała żadnych pieniędzy, żeby wpłacić
kaucję. Steven zabrał jej wszystko, co dostała po mojej córce,
nigdy niczego jej nie dał. W tamtym domu na Key Evelyn była
jak więzień. Jestem właściwie jedyną bliską krewną, jaka
została jej i Annie, więc oddałam dom pod zastaw kaucji.
Gdybym tego nie zrobiła, Evelyn nie dostałaby opieki nad
Annie.
To była dla mnie nowość. Nigdy nie słyszałam dotąd o kaucji
na poczet opieki nad dzieckiem. Ludzie, których ścigałam,
wpłacali kaucję, żeby wyjść z więzienia.
Mabel zebrała okruszki ze stołu, starła blat, a okruchy
wrzuciła do zlewu. Nie była najlepsza w siedzeniu.
- Wszystko było dobrze, aż w zeszłym tygodniu dostałam
liścik od Evelyn z informacją, że wyjeżdżają na trochę z Annie.
Specjalnie się tym nie przejęłam, ale nagle wszyscy zaczęli
szukać Annie. Kilka dni temu do mojego domu przyszedł
Steven, krzyczał, mówił straszne rzeczy o Evelyn. Mówił, że nie
miała prawa tak zabierać Annie, zabierać jej od niego i ze
szkoły. I powiedział, że będzie się domagał wypłaty kaucji. A
dzisiaj rano zadzwoniła firma poręczycielska, powiedzieli mi,
że zabiorą mi dom, jeśli nie pomogę im odnaleźć Annie. -
Mabel rozejrzała się bezradnie po kuchni. - Nie wiem, co
pocznę bez domu. Naprawdę mogą mi go odebrać?
- Nie wiem - odpowiedziałam. - Nigdy nie miałam do
czynienia z podobną sprawą.
- No i teraz zaczęłam się strasznie martwić. Skąd będę
wiedziała, że Evelyn i Annie nic nie jest? Nie mam jak się z
nimi skontaktować. No i to był tylko liścik. Nawet nie
rozmawiałam z Evelyn.
Oczy Mabel znów błysnęły łzami. Miałam nadzieję, że nie
wybuchnie płaczem, bo nie radziłam sobie najlepiej z
przypływami uczuć. Matka i ja wyrażałyśmy miłość poprzez
zawoalowane komplementy na temat sosu.
- Czuję się strasznie - powiedziała Mabel. - Nie wiem, co
począć. Pomyślałam sobie, że może ty mogłabyś znaleźć Evelyn
i z nią porozmawiać... upewnić się, że u niej i Annie wszystko w
porządku. Jakoś zniosę utratę domu, ale nie mogę utracić
Evelyn i Annie. Mam odłożonych kilka groszy. Nie wiem, ile
bierzesz za takie usługi.
- Nic nie biorę. Nie jestem prywatnym detektywem. Nie biorę
takich prywatnych zleceń. - Do diabła, nawet łowcą nagród
jestem nie najlepszym!
Mabel zmięła fartuch w dłoniach. Po policzkach po- płynęły
jej łzy.
- Nie wiem, kogo innego prosić o pomoc.
O rany, nie wierzę, Mabel Markowitz we łzach! Ten widok
przyprawił mnie o taki poziom dyskomfortu, jaki osiągnęłabym
pewnie przy badaniu ginekologicznym na Main Street w samo
południe.
- Dobrze - jęknęłam. - Zobaczę, co da się zrobić... jako
sąsiadka.
Mabel kiwnęła głową i otarła oczy.
- Jestem ci bardzo wdzięczna. - Wzięła kopertę z kredensu. -
Mam tu zdjęcie dla ciebie. To Annie i Evelyn. Zrobiono je w
zeszłym roku, gdy Annie skończyła siedem lat. I zapisałam ci
ich ostatni adres. I numer tablic rejestracyjnych.
- Ma pani klucz do ich domu?
- Nie. Nigdy mi nie dała.
- A ma pani jakiś pomysł, dokąd Evelyn mogła pojechać?
Jakikolwiek?
Mabel potrząsnęła głową.
- Nie mam pojęcia. Wychowała się tutaj, w Grajdo- le. Nigdy
nie mieszkała nigdzie indziej. Nie poszła na studia. Wszyscy
nasi krewni tu mieszkają.
- To Vinnie wpłacił kaucję?
- Nie. Jakaś inna firma. Zapisałam sobie. - Sięgnęła do
kieszeni fartucha i wyciągnęła złożony kawałek papieru. -
Kaucje z Zasadami, właściciel nazywa się Les Sebring.
Mój kuzyn Vinnie jest właścicielem Firmy Poręczy- cielskiej
Vincenta Pluma i prowadzi interesy w niewielkim biurze przy
Hamilton Avenue. Jakiś czas temu, gdy desperacko
potrzebowałam pracy, zaszantażowałam Vinniego, by mnie
zatrudnił. Od tamtego czasu sytuacja ekonomiczna w Trenton
zmieniła się na lepsze i właściwie nie wiem, dlaczego wciąż
pracuję dla Vinniego. Może dlatego, że naprzeciwko biura jest
piekarnia.
Sebring ma biuro w centrum i prowadzi interesy na takim
poziomie, że zarobki Vinniego to w porównaniu śmieszne
drobniaki. Nie spotkałam nigdy Sebringa, ale trochę o nim
słyszałam. Ponoć był niesamowicie profesjonalny. I plotka
głosiła, że lepsze nogi od niego ma tylko Tina Turner.
Przytuliłam Mabel niezręcznie, obiecałam przyjrzeć się tej
sprawie i wyszłam.
Matka i babcia oczywiście na mnie czekały. Zaraz za
drzwiami wejściowymi do ich części domu. Uchylonymi na cal.
- Pssst - odezwała się konspiracyjnie babcia. - No chodź tu
szybko. Umieramy z ciekawości.
- Nie mogę wam nic powiedzieć. - Ostudziłam ich zapędy.
Aż się zachłysnęły powietrzem. Obie. To było zupełnie wbrew
niepisanemu kodeksowi Grajdoła, gdzie krew ZAWSZE była
gęstsza od wody, a koszula bliższa ciału. Etyka zawodowa nie
miała większego znaczenia, gdy przychodziło do dzielenia się
wyjątkowo smakowitymi plotkami z członkami rodziny.
- Okay - stwierdziłam i dałam nura do mieszkania rodziców. -
W sumie i tak się dowiecie, więc równie dobrze mogę wam
powiedzieć teraz. - W Grajdole często też racjonalizujemy. -
Kiedy Evelyn się rozwiodła, musiała zgodzić się na kaucję
rodzicielską. Mabel oddała dom pod zastaw kaucji. Teraz
Evelyn i Annie gdzieś zniknęły, a firma poręczycielska naciska
na Mabel.
- O mój Boże, nie miałam pojęcia - przejęła się moja matka.
- Mabel martwi się o Evelyn i Annie. Evelyn zostawiła notkę,
że wyjeżdża z małą na trochę, i od tamtej pory Mabel nie miała
z nią żadnego kontaktu.
- Na miejscu Mabel martwiłabym się raczej o dom -
stwierdziła babcia. - Coś mi się wydaje, że może skończyć w
kartonie pod mostem.
- Powiedziałam, że jej pomogę, ale nie jestem prywatnym
detektywem, nie zajmuję się takimi sprawami.
- Może powinnaś poprosić o pomoc tego twojego przyjaciela
Komandosa - zasugerowała babcia. - Tak czy inaczej, od razu
by się sytuacja poprawiła, bo Komandos jest towar. Nie
miałabym nic przeciwko, żeby się pokręcił w okolicy.
Komandos jest właściwie bardziej współpracownikiem niż
przyjacielem, choć nasze relacje niewątpliwie zawierają też i
jakąś dozę przyjaźni. No i przerażający pociąg seksualny. Kilka
miesięcy temu zawarliśmy układ, który był moją prawdziwą
zmorą. Coś na kształt skakania z dachu garażu, tylko że tym
razem chodziło o moje łóżko. Komandos to Amerykanin
pochodzenia kubańskiego, jego skóra jest koloru mocha latte, z
akcentem na mocha, a ciało najlepiej opisuje słowo „mniam”.
Komandos ma spory portfel inwestycyjny, niekończące się
zapasy czarnych, drogich wozów z nieznanego źródła i takie
umiejętności, że Rambo wygląda przy nim jak amator. Jestem
prawie pewna, że zabija tylko tych złych, i podejrzewam, że
potrafi też latać jak Superman, aczkolwiek kwestia latania
nigdy nie została potwierdzona. Komandos również pracuje
jako łowca nagród, między innymi. I nikt przed nim nie uciekł.
Moja czarna honda CR-V stała zaparkowana przy krawężniku.
Babcia odprowadziła mnie do samochodu.
- Powiedz mi, jeśli będę mogła ci jakoś pomóc - powiedziała. -
Zawsze uważałam, że byłabym dobrym detektywem, bo jestem
wścibska.
- Może mogłabyś popytać w okolicy?
- Jasne. A jutro pójdę do Stivy. Będzie czuwanie przy
Charliem Shlecknerze. Słyszałam, że Stiva odwalił przy nim
kawał dobrej roboty.
Nowy Jork ma swoje Centrum Lincolna. Floryda ma Disney
World. A Grajdoł ma Dom Pogrzebowy Stivy.
I jest to nie tylko główne miejsce rozrywki dla mieszkańców
Grajdoła, ale też i centrum informacyjne. Jeśli nie znajdziesz
na kogoś brudów u Stivy, znaczy, że nie ma żadnych brudów,
które można by wywlec.
Kiedy wyszłam od Mabel, było jeszcze wcześnie, pojechałam
więc na Key, tam gdzie mieszkała Evelyn. Był to bliźniak,
niemal identyczny z tym, w którym mieszkali moi rodzice.
Maleńkie podwórko od frontu, maleńki ganeczek, niewielki
piętrowy budynek. W połowie Evelyn ani śladu życia. Przed
domem ani śladu samochodu. Ani błysku światła za
zasuniętymi zasłonami. Według tego, co mówiła babcia
Mazurowa, Evelyn wprowadziła się, kiedy wyszła za mąż za
Stevena So- dera, i została tam z Annie, kiedy Soder już się
wyprowadził. Właścicielem nieruchomości był Eddie Abruz- zi,
który miał kilka innych domów w Grajdole i kilka biurowców w
centrum Trenton. Nie znałam go osobiście, ale słyszałam, że
nie był to najmilszy człowiek na świecie.
Zaparkowałam i podeszłam do drzwi domu Evelyn.
Zapukałam. Nikt mi nie otworzył. Spróbowałam zajrzeć przez
okno, ale zasłony były szczelnie zasunięte. Stojąc na palcach,
zajrzałam w okna na bocznej ścianie. Tam też nie miałam
szczęścia, ale udało mi się z oknami kuchennymi. W tych
ostatnich nie było zasłon. Na blacie przy zlewie stały dwie
miseczki i dwie szklanki.
Poza tym wszędzie panował porządek. Ani śladu Evelyn i
Annie. Wróciłam przed dom i zapukałam do sąsiadów.
Drzwi się otworzyły i stanęła w nich Carol Nadich.
- Stephanie! - wykrzyknęła. - Jak się masz, do cholery?
Chodziłam z Carol do szkoły. Zaraz po maturze dostała pracę
w fabryce guzików, a dwa miesiące później wyszła za Lenny’ego
Nadicha. Od czasu do czasu wpadałam na nią w delikatesach
mięsnych Giovichinniego, ale to wszystko.
- Nie wiedziałam, że tu mieszkasz - odpowiedziałam. -
Szukam Evelyn.
Carol wywróciła oczami.
- Każdy szuka Evelyn. Ale, prawdę mówiąc, mam nadzieję, że
nikt jej nie znajdzie. No oczywiście poza tobą. Tamtym
palantom powodzenia raczej nie życzę.
- Jakim palantom?
- Jej eksmężusiowi i jego kumplom. No i Abruzzie- mu i jego
oprychom.
- Byłyście blisko z Evelyn?
- Na tyle, na ile z nią można było być blisko. Wprowadziliśmy
się tutaj dwa lata temu, zanim jeszcze się rozwiodła. Całymi
dniami tylko łykała prochy, a wieczorami upijała się, aż jej było
wszystko jedno.
- Jakie prochy?
- Na receptę. Na depresję, jak sądzę. Co w sumie jest
zrozumiałe, jeśli wziąć pod uwagę, że była żoną Sodera. Znasz
go?
- Niezbyt dobrze. - Pierwszy raz zobaczyłam Sode- ra na
ślubie Evelyn, dziewięć lat temu, i od razu wzbudził moją
antypatię. Przelotne spotkania z mężem Evelyn, które nastąpiły
w kolejnych latach, nie wpłynęły jakoś na zmianę mojego
stosunku do niego.
- Wyjątkowo pokrętny drań. Manipulant. I do tego okrutny.
Znęcał się nad nią.
-Bił ją?
- No tego akurat nie wiem. Ale znęcał się psychicznie. Cały
czas słyszałam, jak na nią wrzeszczy. Mówił jej ciągle, że jest
głupia. Wiesz, była trochę okrągła, to cały czas nazywał ją
krową. Wreszcie pewnego dnia zabrał się i wprowadził do
innej. Joanne Jakiejśtam. Szczęśliwy dzień dla Evelyn.
- Myślisz, że Evelyn i Annie są bezpieczne?
- Boże, no mam nadzieję! Zasłużyły na odmianę losu.
Popatrzyłam na drzwi do połówki Evelyn.
- Pewnie nie masz klucza?
Carol potrząsnęła głową.
- Evelyn nikomu nie ufała. Miała regularną paranoję.
Podejrzewam, że nawet jej babcia nie ma klucza. I nie
powiedziała mi, dokąd się wybiera, jeśli chcesz o to zapytać. Po
prostu pewnego dnia załadowała kilka toreb do samochodu i
odjechała.
Zostawiłam Carol wizytówkę i ruszyłam do domu. Mieszkam
w dwupiętrowym budynku jakieś dziesięć minut od Grajdoła...
pięć, jeśli jestem spóźniona na obiad i podpasują mi światła.
Budynek wzniesiono w czasach, gdy energia była tania, a
architektura inspirowała się ekonomią. Moja łazienka jest
brązowo-po- marańczowa, lodówka zielona jak awokado, a
okna powstały w czasach, gdy nikt nie zaprzątał sobie głowy
wymianą ciepła. Jak dla mnie może być. Czynsz jest rozsądny,
a pozostali lokatorzy w porządku. W budynku mieszkają
głównie starsi ludzie z niewielkimi dochodami. Emeryci są
zasadniczo bardzo mili... o ile nie siądą za kierownicą
samochodu.
Zaparkowałam i weszłam do budynku przez oszklone drzwi,
prowadzące do niewielkiego holu. W żołądku czułam kurczaka i
ziemniaki z sosem, i ciasto w polewie czekoladowej, i ciasto do
kawy podane przez Mabel, więc minęłam windę i poszłam
schodami w ramach pokuty. No dobra, mieszkam na
pierwszym piętrze, ale schody to schody, prawda?
W domu czekał na mnie mój chomik Rex. Rex mieszka w
puszce po zupie, w szklanym akwarium ustawionym w kuchni.
Kiedy zapaliłam światło, przestał biegać w swoim kółku i
zamrugał koralikowymi oczkami, a wąsiki całe mu
podrygiwały. Lubię wyobrażać sobie, że znaczy to: „witaj w
domu”, ale najprawdopodobniej należy tłumaczyć to jako: „kto,
do cholery, zapalił to światło?”. Dałam mu rodzynkę i
kawałeczek sera. Wepchnął sobie jedzenie pod policzek i
zniknął w swojej puszce. I tyle, jeśli chodzi o interakcje ze
współlokatorem.
W przeszłości status współlokatora Rex dzielił z gliną z
Trenton, Joe Morellim. Morellijest starszy ode mnie o dwa lata,
jakieś piętnaście centymetrów wyższy i jego pistolet jest
większy niż mój. Zaczął zaglądać mi pod spódniczkę, gdy
miałam sześć lat, i jakoś nigdy nie wyrósł z tego zwyczaju.
Ostatnio mieliśmy niejakie różnice w poglądach i szczoteczka
do zębów Morelle- go nie stoi już w mojej łazience. Niestety,
dużo trudniej wyeksmitować Morellego z mojego serca i z myśli
niż z łazienki. Niemniej bardzo się staram.
Wzięłam sobie piwo z lodówki i zasiadłam przed telewizorem.
Przerzucałam kanały, ale jakoś nie mogłam znaleźć niczego
interesującego. Przede mną, na stoliku, leżała fotografia Evelyn
i Annie. Stały razem i wyglądały na szczęśliwe. Annie miała
kręcone rude loki i jasną karnację rudzielca. Brązowe włosy
Evelyn ściągnięte były do tyłu. Na twarzy stonowany makijaż.
Uśmiechała się, ale nie na tyle, by widać było dołeczki. Mama i
dzieciak... a ja miałam je odnaleźć.
W biurze firmy Vinniego Connie Rosolli przywitała mnie
rano z pączkiem w jednej, a kawą w drugiej ręce. Łokciem
przesunęła pudełko z pączkami w moją stronę, obsypując sobie
przy tym cycki cukrem pudrem z własnego ciastka.
- Zjedz sobie - zaproponowała. - Wyglądasz, jakbyś
potrzebowała pączka.
Connie zarządza biurem i tymi drobnymi z kasy, z których
korzysta, kupując pączki i raz na jakiś czas refundując sobie
wycieczkę do Atlantic City w celach hazardowych. Minęła
zaledwie ósma, a Connie już była w pełnym rynsztunku do
pracy, oczy pociągnięte li- niówką, rzęsy maskarą, usta
jaskrawoczerwoną szminką, do tego włosy skręcone i
nastroszone mocno wokół twarzy. Ja pozwoliłam, żeby kolejny
dzień docierał do mnie powoli, włosy miałam byle jak zebrane
w koński ogon, a na sobie rozciągniętą koszulkę, jeansy i glany.
Operowanie szczoteczką tuszu do rzęs w bezpośredniej okolicy
oka wydało mi się dziś rano manewrem dość niebezpiecznym.
Zrezygnowałam więc z makijażu.
Poczęstowałam się pączkiem i rozejrzałam.
- A Lula gdzie?
- Spóźnia się. Cały tydzień się spóźnia. Nie żeby to miało
jakieś znaczenie.
Lula została zatrudniona, żeby prowadzić archiwum, ale
generalnie robiła to, na co miała ochotę.
- Hej, słyszałam to - zawołała od progu. - Nie obgadujcie
mnie. Spóźniam się dlatego, że zaczęłam chodzić do szkoły.
- Chodzisz do szkoły raz w tygodniu - wytknęła jej Connie.
- Ta, ale muszę się jeszcze uczyć. I łatwo, kurna, nie jest. A to,
że pracowałam na ulicy, też nie pomaga, bo końcowy egzamin
nie będzie z marszczenia freda.
Lula jest niższa ode mnie kilka centymetrów i sporo
kilogramów cięższa. A jednak kupuje ubrania w niewielkich
rozmiarach i potem jakoś się w nie wciska.
Przeciętnej osobie by się to nie udało, ale w przypadku Luli
sprawdza się doskonale. Lula tak wciska się w ŻYCIE.
- No dobra, co jest? - powiedziała Lula. - Coś przegapiłam?
Oddałam Connie potwierdzenie za Paulsona.
- Wiecie coś o wyznaczaniu kaucji z tytułu opieki nad
dzieckiem?
- To dość nowa sprawa - odpowiedziała Connie. - Vinnie
jeszcze w to nie wszedł. To są kaucje wysokiego ryzyka. W
okolicy tylko Sebring się nimi zajmuje.
- Sebring? - powtórzyła Lula. - To ten ze świetnymi nogami?
Słyszałam, że on ma nogi jak Tina Turner. - Spojrzała w dół na
swoje nogi. - Moje mają odpowiedni kolor, ale mam ich trochę
za dużo.
- Sebring ma białe nogi - powiedziała Connie. - I słyszałam,
że robi z nich dobry użytek, ujeżdżając blondynki.
Przełknęłam ostatni kęs pączka i wytarłam ręce o jeansy.
- Muszę z nim pogadać.
- No dziś to będziesz bezpieczna - zapewniła mnie Lula
krytycznie. - Nie tylko nie jesteś blondynką, ale w ogóle coś
słabo wyglądasz. Miałaś ciężką noc?
- Nie jestem rannym ptaszkiem.
- To przez twoje życie seksualne - stwierdziła Lula. - Nie masz
żadnego. Nie masz powodu, żeby się uśmiechać. Odpuszczasz
sobie, dokładnie tak.
- Mogłabym mieć, gdybym tylko chciała.
- No to na co czekasz?
- To skomplikowane.
Connie wręczyła mi czek za Paulsona.
- Chyba nie zamierzasz teraz pracować dla Sebrin- ga, co?
Opowiedziałam im o Evelyn i Annie.
- Może powinnam iść z tobą pogadać z Sebrin- giem -
powiedziała Lula. - Może byśmy go namówiły, żeby nam
pokazał nogi.
- Nie ma takiej potrzeby - zaprotestowałam. - Dam sobie radę
sama. - I jakoś nie byłam zainteresowana nogami Sebringa.
- Zobacz. Nawet torby nie zdążyłam odłożyć - przekonywała
mnie Lula. - Jestem gotowa do wyjścia.
Lula i ja mierzyłyśmy się wzrokiem. Przegrywałam ten
pojedynek. Już widziałam porażkę. Lula postanowiła, że
pojedzie ze mną i już. Pewnie nie chciała porządkować teczek w
kartotece.
- No dobra - zgodziłam się. - Ale żadnego strzelania,
popychania, żadnych próśb o podwinięcie nogawek spodni.
- Strasznie dużo zasad - skrzywiła się Lula.
Pojechałyśmy moją hondą i zaparkowałyśmy pod budynkiem
Sebringa. Biuro zajmujące się poręczeniami było na parterze,
wyżej znajdowały się gabinety należące do Sebringa.
- Zupełnie jak u Vinniego - rzuciła Lula, łypiąc na podłogę
pokrytą wykładziną i świeżo wymalowane ściany. - Tylko że
wygląda jak miejsce pracy dla ludzi.
I zobacz na te krzesła dla ludzi, nawet plam nie mają. I jego
sekretarka nie ma wąsika.
Sebring zaprosił nas do swojego gabinetu.
- Stephanie Plum, słyszałem o pani - powiedział.
- Pożar domu pogrzebowego to nie była moja wina -
odpowiedziałam od razu. - I prawie nigdy nie strzelam do ludzi.
- My też o panu słyszałyśmy - wtrąciła Lula. - Słyszałyśmy, że
ponoć ma pan świetne nogi.
Sebring miał na sobie srebrzystosżary garnitur, białą koszulę
i czerwono-biało-niebieski krawat. Od czubków lśniących
czarnych butów do koniuszków idealnie przystrzyżonych
białych włosów emanował zacnością i szacownością. Byłam
pewna, że za tym nieskończenie uprzejmym uśmiechem
polityka kryje się człowiek, który nie pozwoli sobie w kaszę
dmuchać. Po słowach Luli na chwilę zapadła cisza, Sebring
najwyraźniej je rozważał. A potem nagle podciągnął nogawki
spodni.
- No to proszę się dobrze przyjrzeć - powiedział.
- Pewnie sporo pan ćwiczy - w głosie Luli słychać było
uznanie. - Świetne nogi.
- Chciałam porozmawiać o Mabel Markowitz - przeszłam do
sedna. - Wezwał ją pan do zapłaty kaucji za opiekę nad
dzieckiem.
Kiwnął głową.
- Pamiętam. Zdaje się, że nawet dzisiaj zleciłem komuś, żeby
ją odwiedził. Jak dotąd nie była specjalnie pomocna.
- Mieszka obok moich rodziców, nie sądzę, żeby wiedziała,
gdzie jest jej wnuczka razem z prawnuczką.
- A to niedobrze - skwitował Sebring. - Wie pani coś o
kaucjach ustalanych w przypadku wyznaczania opiekuna
prawnego dziecka?
- Niewiele.
- PBUS, która, jak pani wie z pewnością, jest stowa-
rzyszeniem zrzeszającym profesjonalnych poręczycieli,
współpracowała z Centrum Zaginionych i Wykorzystywanych
Dzieci, żeby doprowadzić do ustanowienia praw, które
powstrzymają rodziców przed porywaniem własnych dzieci.
Założenie jest bardzo proste, jeśli istnieje podejrzenie, że jedno
z rodziców może wywieźć dziecko w jakieś nieznane miejsce,
sąd może wyznaczyć kaucję.
- Więc to tak jak w przypadku kryminalistów, z tym że tu
zagrożone jest dziecko.
- Z jedną ogromną różnicą - poprawił mnie Sebring. - Kiedy
ustalona jest kaucja za przestępcę, a ten później nie stawia się
na rozprawie, poręczyciel traci kaucję, która przepada na rzecz
sądu. Poręczyciel może ścigać oskarżonego, doprowadzić go
przed oblicze wymiaru sprawiedliwości i wtedy sąd naj-
prawdopodobniej zwróci mu kaucję. W przypadku, gdy
poręczenie dotyczy opieki nad dzieckiem, kaucję otrzymuje
RODZIC, któremu nieprawnie odebrano dziecko. Pieniądze
powinny być wykorzystane na odszukanie tego dziecka.
- Czyli jeśli kaucja nie jest wystarczająca, by zapobiec
porwaniu, wtedy przynajmniej są środki na zatrudnienie
profesjonalistów, żeby odnaleźli dziecko.
- Właśnie. Problem w tym, że o ile w przypadku spraw
kryminalnych poręczyciel może ścigać zbiega, to w przypadku
spraw dotyczących opieki poręczyciel nie ma żadnych podstaw
prawnych pozwalających mu na ściganie dziecka. Czyli
jedynym sposobem rekompensowania strat jest wtedy
przepadek mienia, które jest wymienione jako zastaw w
umowie o poręczenie. W tej konkretnej sprawie Evelyn nie
miała gotówki na kaucję. Przyszła więc do nas, a jako
zabezpieczenie kaucji wykorzystany został dom jej babci.
Jedyne, co można zrobić w tej sytuacji, to wezwać babkę i
nakazać się jej pakować w nadziei, że to skłoni ją do wyjawienia
miejsca pobytu dziecka.
- Wypłacił pan już pieniądze Stevenowi Soderowi?
- Pieniądze zostają przekazane po trzech tygodniach.
A więc miałam trzy tygodnie na znalezienie Annie.
DWA
Ten Les Sebring sprawia wrażenie miłego gościa - podsumo-
wała Lula, wsiadając do hondy. - Założę się, że nawet nie robi
tego ze zwierzętami hodowlanymi.
Lula nawiązywała do plotki, jakoby mój kuzyn Vinnie
zakochał się w kaczce. Plotka ta nigdy nie została oficjalnie
potwierdzona. Ani zdementowana.
- Co teraz? - spytała Lula. - Jaki mamy następny punkt
programu?
Było kilka minut po dziesiątej. Knajpa Sodera Okop powinna
właśnie rozpoczynać działalność, bo zbliżała się pora lunchu.
- Odwiedzimy Stevena Sodera - zdecydowałam. - To pewnie
strata czasu, ale i tak powinnyśmy to zrobić.
- Zajrzeć w każdą dziurę.
Bar Sodera był niedaleko biura Sebringa, wciśnięty między
Przecenione Artykuły Gospodarstwa Domowego Carmine a
salon tatuażu. Drzwi Okopu były otwarte. O tej porze wnętrze
było ciemne i niezachęcające. A jednak jakichś dwóch
osobników znalazło drogę do środka i siedziało teraz przy
wypolerowanym na wysoki połysk bar ze.
- Już tu kiedyś byłam - powiedziała mi Lula. - Knajpa jest w
porządku. Mają niezłe burgery. A jak przyjdziesz wcześniej,
zanim tłuszcz im się przypali, to krążki cebulowe też są niczego
sobie.
Weszłyśmy do środka i zatrzymałyśmy się, czekając, aż oczy
przyzwyczają się do półmroku. Soder stał za barem. Kiedy
weszłyśmy, podniósł głowę, a potem skinął nam w geście
powitania.
Miał gdzieś tak z metr osiemdziesiąt, masywną budowę ciała,
blond włosy o czerwonawym odcieniu, błękitne oczy i rumianą
cerę. Wyglądał na kogoś, kto pije sporo własnego piwa.
Podeszłyśmy do baru, a Soder stanął naprzeciwko nas.
- Stephanie Plum - przywitał mnie. - Dawno cię nie
widziałem. Co pijesz?
- Mabel martwi się o Annie. Obiecałam jej popytać tu i
ówdzie.
- Raczej martwi się, że straci tę swoją ruderę.
- Nie straci domu. Ma pieniądze, żeby zapłacić kaucję. -
Czasem kłamię tak dla wprawy. To tak naprawdę jedyna
umiejętność łowcy nagród, którą mam opanowaną.
- Szkoda - skwitował Soder. - Z przyjemnością zobaczyłbym
ją na ulicy. Cała ta rodzina to banda popa- prańców.
- Myślisz, że Evelyn i Annie tak sobie wyjechały?
- Wiem, że tak. Zostawiła mi pierdolony liścik. Pojechałem po
dzieciaka i znalazłem jedynie liścik na kuchennym blacie.
- I co w nim było?
- Ze wyjeżdża i że prędzej zobaczę ucho od śledzia niż
dziecko.
- Coś mi się wydaje, że nie przepada za tobą - wtrąciła Lula.
- To wariatka - prychnął Soder. - Pijaczka i świ- ruska. Wstaje
rano i nie wie, jak zapiąć guziki bluzki. Mam nadzieję, że
szybko znajdziesz dzieciaka, bo Evelyn nie jest w stanie się nim
zająć.
- A masz jakiś pomysł, gdzie mogły pojechać?
Mruknął tylko, krzywiąc się drwiąco.
- Żadnego. Nie ma żadnych przyjaciół i do tego jest głupia jak
pudełko gwoździ. I o ile wiem, nie ma ani grosza. Pewnie
mieszkają w samochodzie, gdzieś w Pine Barrens, i żywią się po
śmietnikach.
Niezbyt ładny obrazek.
Zostawiłam Soderowi wizytówkę.
- Na wypadek gdybyś sobie o czymś przypomniał.
Wziął kartonik i mrugnął do mnie.
- Hej - zareagowała natychmiast Lula. - Nie podoba mi się to
mruganie. Mrugnij tak na nią jeszcze raz, a wyłupię ci to oko.
- O co chodzi tej grubej lasce? - zwrócił się do mnie Soder. -
Jesteście parą czy jak?
- Jest moim ochroniarzem - odpowiedziałam.
- I nie jestem GRUBĄ LASKĄ - poprawiła go Lula. - Jestem
Łowczyni nagród Stephanie Plum: 1.Jak upolować faceta. Po pierwsze dla pieniędzy 2.Po drugie dla kasy 3.Po trzecie dla zasady 4.Zaliczyć czwórkę 5.Przybić piątkę 6.Po szóste nie odpuszczaj 7.Szczęśliwa siódemka 8.Ósemka wygrywa 9.Wystrzałowa dziewiątka 10.Dziesięć kawałków 11.Najlepsza jedenastka 12.Parszywa dwunastka 13.Złośliwa trzynastka 14.Odlotowa czternastka 15.Finger Lickin’ Fifteen 16.Sizzling Sixteen
RAZ Ostatnio jakoś dużo czasu spędzałam, tarzając się po podłodze z facetami, dla których wzwód jest synonimem rozwoju osobistego. Przy czym tarzanie się nie ma nic wspólnego z seksem. Tarzanie się następuje, gdy plan zatrzymania danego osobnika bierze w łeb i ostatnim wysiłkiem rzucam się, żeby powalić i spętać wielkiego, durnego złoczyńcę, który urodził się już z defektem płata czołowego. Nazywam się Stephanie Plum i robię w zatrzymaniach... dokładniej mówiąc, w firmie poręczycielskiej, której właścicielemjest mój kuzyn, Vincent Plum. Nie byłaby to taka zła praca, gdyby nie drobny szczegół, bezpośrednią konsekwencją naruszenia umowy o poręczenie za kaucją jest aresztowanie, a na to żaden zbieg nie chce przystać dobrowolnie. Kto by pomyślał. Aby zachęcić takiego zbiega do współpracy, gdy odprowadzam go z powrotem na dołek, zazwyczaj przekonuję delikwenta do założenia kajdanek na nadgarstki i kostki. W większości przypadków ta metoda sprawdza się doskonale, a poprawnie zastosowana pozwala ograniczyć praktycznie do zera całe to tarzanie się po podłodze. Niestety, nie tym razem. Martin Paulson, ważący jakieś sto trzydzieści pięć kilo przy wzroście metr siedemdziesiąt sześć, został aresztowany za oszustwa z użyciem karty kredytowej i za BYCIE osobnikiem ogólnie odrażającym. W zeszłym tygodniu nie stawił się w sądzie, a to natychmiast umieściło go na mojej li- ście Najbardziej Poszukiwanych. Martin nie grzeszył bystrością, więc nietrudno było go znaleźć. Prawdę powiedziawszy, siedział cały czas w domu, pogrążony w tym, co umiał robić najlepiej... kradzieży towarów z sieci. Udało mi się skuć Martina i wsadzić go do samochodu. Udało mi się nawet zawieźć go na posterunek na North Clinton Avenue. Niestety,
kiedy spróbowałam wyciągnąć go z wozu, potknął się i teraz tarzał się na brzuchu, związany jak gęś świąteczna, nie mogąc się odwrócić ani wstać. Byliśmy na parkingu na tyłach budynku. Zaledwie piętnaście metrów od tylnego wejścia i oficera dyżurnego. Mogłam wezwać kogoś na pomoc, ale na całe tygodnie stałabym się tematem policyjnych żartów. Mogłam rozkuć Paulsona, ale za grosz mu nie ufałam. Był już naprawdę solidnie wkurwiony, czerwony jak burak, przeklinał paskudnie, rzucał niecenzuralne groźby i wydawał jakieś straszliwe, zwierzęce odgłosy. Stałam tam i patrzyłam, jak Paulson się miota, myśląc, co, do cholery, mam zrobić, żeby zgarnąć go z tego chodnika. I wtedy podjechał Joe Juniak. Juniak był szefem policji, a potem został burmistrzem Trenton. Jest starszy ode mnie ładnych kilka lat i jakieś trzydzieści centymetrów wyższy. Jego kuzyn w drugiej linii, Ziggy, jest żonaty z kuzynką mojego eksmęża Glorią Jean. Jesteśmy więc poniekąd skoligaceni... w pewnym sensie. Szyba po stronie kierowcy zjechała w dół i Juniak wychylił się z uśmiechem od ucha do ucha. - To twój? - spytał, patrząc na Paulsona. -No. - Jest zaparkowany niezgodnie z przepisami. Dupsko wystaje mu za białą linię. Trąciłam Paulsona czubkiem buta, co sprawiło, że natychmiast znowu zaczął się wściekle kołysać. - Utknął mi. Juniak wysiadł z wozu i dźwignął Paulsona na nogi, ująwszy grubasa pod pachy. - Nie masz nic przeciwko temu, że nieco ubarwię tę historię, jak ją będę opowiadał na mieście, co? - Żebyś wiedział, że mam! Pamiętaj, głosowałam na ciebie - obruszyłam się. - I jesteśmy prawie krewniakami. - Nic ci to nie pomoże, ślicznotko. Gliniarze żyją dla takich momentów. - Już nie jesteś gliniarzem. - Jak ktoś raz byl gliną, to nigdy nie przestaje nim być. Razem z Paulsonem patrzyliśmy, jak Juniak wsiada do
samochodu i odjeżdża. - Nie mogę chodzić z tym czymś na nogach - poskarżył się Paulson. - Znowu się wywalę. Mam problem z poczuciem równowagi. - Słyszałeś kiedyś to hasło łowców nagród: doprowadzić żywego lub martwego? - Jasne. - Nie kuś mnie. Tak naprawdę doprowadzanie zbiegów martwych jest wyjątkowo źle widziane, ale groźba, nawet jeśli czcza, wydawała mi się bardzo na miejscu. Było późne popołudnie. Była wiosna. A ja miałam swoje życie. Spędzenie kolejnej godziny na namawianiu Paulsona, żeby ruszył przez parking, nie plasowało się specjalnie wysoko na liście Rzeczy, Które Akurat Chciałabym Robić. Chciałam być gdzieś na plaży, gdzie słońce grzałoby mi skórę, aż zesmażyłabym się na skwarkę. No dobra, o tej porze roku to musiałoby być w Cancun, a wyjazd do Cancun nie mieścił się w moim budżecie. Co nie zmieniało faktu, że nie chciałam być tutaj, na tym durnym parkingu, z Paulsonem. - Pewnie nawet nie masz broni - stwierdził Paulson. - Hej, odpuść mi, dobra? Nie mogę tu spędzić całego dnia. Mam inne rzeczy do roboty. - Niby jakie? - Nie twoja sprawa. - Nie masz nic lepszego do roboty. Miałam na sobie jeansy, koszulkę i czarne caterpilla- ry i naprawdę ogromną, ogromną ochotę kopnąć Paulsona pod kolano twardym glanem numer trzydzieści osiem. - No powiedz - nalegał Paulson. - Obiecałam rodzicom, że będę na obiedzie o szóstej. Paulson ryknął śmiechem. - To żałosne. Kurewsko żałosne. - Zakrztusił się śmiechem i rozkaszlał. Pochylił się, zakołysał i stracił równowagę. Spróbowałam go złapać, ale nie zdążyłam. I znów leżał na brzuchu, niczym parodia wyrzuconego na brzeg wieloryba.
Moi rodzice mieszkają w wąskim bliźniaku, w części Trenton powszechnie nazywanej Grajdołem. Gdyby Grajdoł był jedzeniem, niewątpliwie byłby makaronem - penne rigate, fettuccine, spaghetti czy kolankami, pływającym w sosie marinara, serze czy majonezie. Dobrym, niezawodnym jedzeniem na każdą okazję, które powoduje uśmiech na twarzy i odkładanie się tłuszczu na tyłku. Grajdoł to solidne sąsiedztwo, gdzie ludzie kupują domy i mieszkają w nich, póki ich śmierć nie wykopie. Podwórek używa się tu, by wywieszać pranie, przechowywać pojemniki na śmieci i zapewnić psu miejsce do robienia kupy. Żadnych fikuśnych tarasów ani wymyślnych pergoli. Mieszkańcy Grajdoła siadają na swych niewielkich ganeczkach i betonowych schodkach. Stamtąd najlepiej widać otaczający świat. Podjechałam pod dom akurat, gdy moja mama wyciągała kurczaka z piekarnika. Ojciec już siedział na swoim miejscu u szczytu stołu. Patrzył przed siebie pustym, szklanym wzrokiem, kompletnie nieobecny, ściskając w dłoniach nóż i widelec. Moja siostra Valerie, która ostatnimi czasy wróciła do domu rodziców, po tym jak rozstała się z mężem, ubijała w kuchni ziemniaki. Kiedyś, przed laty, Valerie była dzieckiem idealnym. To ja byłam tą córką, której zdarzało się wdepnąć w kupę, usiąść na gumie i regularnie spadać z garażu, bo próbowałam latać. Usiłując ratować swoje małżeństwo, Valerie zdradziła swoje włosko-węgierskie korzenie i zmieniła się w Meg Ryan. Małżeństwo nie przetrwało, w przeciwieństwie do blond Meg- fryzury. Dzieciaki Valerie czekały przy stole razem z moim ojcem. Dziewięcioletnia Angie siedziała prościutko, ze złożonymi rączkami, zdecydowana jakoś dotrwać do końca posiłku. Niemal idealny klon Valerie w tym wieku. Siedmioletnia Mary Alice, dziecko z piekła rodem, miała we włosach dwa sterczące patyki. - O co chodzi z tymi patykami? - spytałam. - To nie są żadne patyki. To poroże. Jestem reniferem. To była nowość, Mary Alice zazwyczaj jest koniem.
- Jak ci minął dzień? - spytała babcia Mazurowa, stawiając na stole miskę z fasolką szparagową. - Zastrzeliłaś kogoś? Złapałaś jakiegoś złoczyńcę? Babcia Mazurowa wprowadziła się do moich rodziców po tym, jak dziadek Mazur zabrał swoje zatkane tłuszczem arterie do bufetu jedz-co-tylko-chcesz w niebiesiech. Babcia przekroczyła już siedemdziesiątkę, ale nie wyglądała na więcej niż dziewięćdziesiąt. Jej ciało się starzało, ale umysł wydawał się podążać w przeciwnym kierunku. Miała na sobie białe tenisówki i poliestrowy dres w kolorze lawendowym. Siwe wło- sy były krótko przycięte i zaondulowane na całej dwu- centymetrowej długości, a paznokcie pomalowane na lawendowo, pod kolor dresu. - Nikogo dzisiaj nie zastrzeliłam - odpowiedziałam - ale aresztowałam faceta oskarżonego o oszustwa z kartami kredytowymi. Ktoś zapukał do drzwi i chwilę później Mabel Markowitz zajrzała do środka. - Juuhuu - zawołała. Moi rodzice są właścicielami południowej części bliźniaka, Mabel Markowitz posiada część północną, obie części dzieli ściana i lata niezgody w kwestii koloru elewacji. Okoliczności sprawiły, że Mabel podniosła oszczędność do statusu religii, żyjąc z zasiłku emerytalnego i rządowych nadwyżek masła orzechowego. Jej mąż Izzy był dobrym człowiekiem, póki przedwcześnie nie zapił się na śmierć. Jedyna córka Mabel zmarła przed rokiem na raka macicy. Zięć zginął miesiąc później w wypadku samochodowym. Wszelkie czynności wokół stołu natychmiast ustały, wszyscy w bezruchu zapatrzyliśmy się w drzwi frontowe, zza których widać było głowę Mabel, bo przez te wszystkie lata Mabel nigdy, ale to nigdy nie ZAJUUHO- WAŁA, kiedy zasiadaliśmy do obiadu. - Wybaczcie, że wam przerywam posiłek - powiedziała. - Chciałam tylko spytać Stephanie, czy miałaby potem minutkę, żeby do mnie wpaść. Mam pytanie o te całe poręczenia. Chodzi o przyjaciela.
- Jasne - odparłam. - Wpadnę po obiedzie. Pomyślałam sobie, że to nie będzie długa rozmowa, bo wszystko, co wiedziałam o poręczeniach, dałoby się zmieścić w dwóch zdaniach. Gdy za Mabel zamknęły się drzwi, babcia pochyliła się w moją stronę, kładąc łokcie na stole. - Założę się, że z tym przyjacielem to tylko takie gadanie, dla zmyłki. Pewnie to Mabel na czymś przyłapali. Wszyscy jak na komendę wywróciliśmy oczami. - No dobrze - wycofała się babcia. - Może szuka pracy. Może chce być łowcą nagród. Wiecie, jak ona zawsze cienko przędzie. Ojciec tylko zgarniał jedzenie z talerza, siedząc z pochyloną głową. Sięgnął po miskę z ziemniakami i nałożył sobie dokładkę. - Chryste - mruknął. - Jeśli ktokolwiek w tej rodzinie mógłby potrzebować kaucji, to tylko były mąż wnuczki Mabel - stwierdziła moja matka. - Ostatnimi czasy zadał się z niewłaściwym towarzystwem. Evelyn miała rację, że się z nim rozwiodła. - Właśnie, a ten rozwód był wyjątkowo paskudny - dodała babcia. - Prawie tak paskudny jak twój - zwróciła się do mnie. - Wysoko ustawiłam poprzeczkę. - Byłaś niesamowita - pochwaliła mnie babcia. Moja matka po raz kolejny wywróciła oczami. - To był potworny wstyd. Mabel Markowitz żyła w muzeum. Wyszła za mąż w 1943 roku i wciąż miała swoją pierwszą lampę stołową, pierwszy czajnik, pierwszy blat kuchenny z chromu i laminatu. W 1957 salon dorobił się nowych tapet. Przez lata kwiaty wyblakły, ale klej przetrwał. Dywan był ciemny, w stylu orientalnym. Tapicerowane meble nieco zapadły się pośrodku, były to odciski tyłków, które przeniosły się gdzie indziej... albo do Boga, albo do okręgu Hamilton. Definitywnie tyłek Mabel nie mógł wygnieść żadnego mebla. Była chodzącym szkieletem, z naciskiem na chodzącym, bo
prawie nigdy nie siadała. Piekła, sprzątała, dreptała w kółko, rozmawiając przez telefon. Oczy miała jasne i lśniące, śmiała się często, klepiąc się po udach czy wycierając dłonie w fartuch. Siwe włosy były krótko ścięte i starannie zaondulowane. Mabel każdego ranka pudrowała przywiędłe policzki kredowo jasnym pudrem i co godzinę nakładała na usta różową szminkę, która wypełniała też siateczkę głębokich zmarszczek wokół jej ust. - Stephanie - przywitała mnie - miło cię widzieć. Wejdź. Mam ciasto do kawy. Pani Markowitz ZAWSZE ma ciasto do kawy. To jedna z niezmiennych cech Grajdoła. Okna są tu czyste, samochody duże i zawsze do kawy jest ciasto. Usiadłam przy kuchennym stole. - Prawdę mówiąc, nie wiem za wiele o poręczeniach. Mój kuzyn Vinnie jest ekspertem w tej kwestii. - To właściwie nie chodzi o kaucję - uściśliła Mabel - bardziej o znalezienie kogoś. No i skłamałam, że chodzi o przyjaciela. Taka jestem zażenowana. Nawet nie wiem, jak ci to wszystko powiedzieć. W oczach Mabel błysnęły łzy. Ukroiła sobie kawałek ciasta i wepchnęła do ust. Zła. Nie należała do kobiet, które dobrze by się czuły, manifestując w ten sposób emocje. Popiła ciasto łykiem kawy tak mocnej, że mogłaby rozpuścić łyżeczkę. NIGDY nie pij kawy przyrządzanej przez panią Markowitz. - Pewnie już wiesz, że małżeństwo Evelyn nie zdało egzaminu. Jakiś czas temu ona i Steven się rozwiedli i to było naprawdę gorzkie rozstanie - powiedziała w końcu Mabel. Evelyn to wnuczka Mabel. Znałam Evelyn od zawsze, ale nigdy nie byłyśmy blisko ze sobą. Mieszkała kilka przecznic dalej i chodziła do katolickiej szkoły. Nasze ścieżki krzyżowały się tylko w niedzielę, kiedy Evelyn przychodziła na obiad do babci. Nazywałyśmy ją z Valerie chichotką, bo ciągle chichotała. Przychodziła czasem do nas grać w różne gry planszowe, ubrana w niedzielne ciuchy, i chichotała, gdy rzucała kostkami, chichotała, przesuwając pionek, chichotała, gdy przegrywała. Tyle chichotała, że aż miała dołeczki w policzkach. A kiedy podrosła, stała się jedną z tych dziewcząt,
które chłopcy kochali. Same krągłości, dołeczki i mnóstwo energii. Później rzadko widywałam Evelyn, ale jak już ją spotykałam, niewiele w niej było energii. Mabel zacisnęła wargi. - Tyle było kłótni, tyle pretensji w trakcie rozwodu, że sędzia zasądził to nowoczesne poręczenie za dziecko. Pewnie obawiał się, że Evelyn nie pozwoli Stevenowi widywać się z Annie. Tylko że Evelyn nie miała żadnych pieniędzy, żeby wpłacić kaucję. Steven zabrał jej wszystko, co dostała po mojej córce, nigdy niczego jej nie dał. W tamtym domu na Key Evelyn była jak więzień. Jestem właściwie jedyną bliską krewną, jaka została jej i Annie, więc oddałam dom pod zastaw kaucji. Gdybym tego nie zrobiła, Evelyn nie dostałaby opieki nad Annie. To była dla mnie nowość. Nigdy nie słyszałam dotąd o kaucji na poczet opieki nad dzieckiem. Ludzie, których ścigałam, wpłacali kaucję, żeby wyjść z więzienia. Mabel zebrała okruszki ze stołu, starła blat, a okruchy wrzuciła do zlewu. Nie była najlepsza w siedzeniu. - Wszystko było dobrze, aż w zeszłym tygodniu dostałam liścik od Evelyn z informacją, że wyjeżdżają na trochę z Annie. Specjalnie się tym nie przejęłam, ale nagle wszyscy zaczęli szukać Annie. Kilka dni temu do mojego domu przyszedł Steven, krzyczał, mówił straszne rzeczy o Evelyn. Mówił, że nie miała prawa tak zabierać Annie, zabierać jej od niego i ze szkoły. I powiedział, że będzie się domagał wypłaty kaucji. A dzisiaj rano zadzwoniła firma poręczycielska, powiedzieli mi, że zabiorą mi dom, jeśli nie pomogę im odnaleźć Annie. - Mabel rozejrzała się bezradnie po kuchni. - Nie wiem, co pocznę bez domu. Naprawdę mogą mi go odebrać? - Nie wiem - odpowiedziałam. - Nigdy nie miałam do czynienia z podobną sprawą. - No i teraz zaczęłam się strasznie martwić. Skąd będę wiedziała, że Evelyn i Annie nic nie jest? Nie mam jak się z nimi skontaktować. No i to był tylko liścik. Nawet nie rozmawiałam z Evelyn.
Oczy Mabel znów błysnęły łzami. Miałam nadzieję, że nie wybuchnie płaczem, bo nie radziłam sobie najlepiej z przypływami uczuć. Matka i ja wyrażałyśmy miłość poprzez zawoalowane komplementy na temat sosu. - Czuję się strasznie - powiedziała Mabel. - Nie wiem, co począć. Pomyślałam sobie, że może ty mogłabyś znaleźć Evelyn i z nią porozmawiać... upewnić się, że u niej i Annie wszystko w porządku. Jakoś zniosę utratę domu, ale nie mogę utracić Evelyn i Annie. Mam odłożonych kilka groszy. Nie wiem, ile bierzesz za takie usługi. - Nic nie biorę. Nie jestem prywatnym detektywem. Nie biorę takich prywatnych zleceń. - Do diabła, nawet łowcą nagród jestem nie najlepszym! Mabel zmięła fartuch w dłoniach. Po policzkach po- płynęły jej łzy. - Nie wiem, kogo innego prosić o pomoc. O rany, nie wierzę, Mabel Markowitz we łzach! Ten widok przyprawił mnie o taki poziom dyskomfortu, jaki osiągnęłabym pewnie przy badaniu ginekologicznym na Main Street w samo południe. - Dobrze - jęknęłam. - Zobaczę, co da się zrobić... jako sąsiadka. Mabel kiwnęła głową i otarła oczy. - Jestem ci bardzo wdzięczna. - Wzięła kopertę z kredensu. - Mam tu zdjęcie dla ciebie. To Annie i Evelyn. Zrobiono je w zeszłym roku, gdy Annie skończyła siedem lat. I zapisałam ci ich ostatni adres. I numer tablic rejestracyjnych. - Ma pani klucz do ich domu? - Nie. Nigdy mi nie dała. - A ma pani jakiś pomysł, dokąd Evelyn mogła pojechać? Jakikolwiek? Mabel potrząsnęła głową. - Nie mam pojęcia. Wychowała się tutaj, w Grajdo- le. Nigdy nie mieszkała nigdzie indziej. Nie poszła na studia. Wszyscy nasi krewni tu mieszkają. - To Vinnie wpłacił kaucję? - Nie. Jakaś inna firma. Zapisałam sobie. - Sięgnęła do
kieszeni fartucha i wyciągnęła złożony kawałek papieru. - Kaucje z Zasadami, właściciel nazywa się Les Sebring. Mój kuzyn Vinnie jest właścicielem Firmy Poręczy- cielskiej Vincenta Pluma i prowadzi interesy w niewielkim biurze przy Hamilton Avenue. Jakiś czas temu, gdy desperacko potrzebowałam pracy, zaszantażowałam Vinniego, by mnie zatrudnił. Od tamtego czasu sytuacja ekonomiczna w Trenton zmieniła się na lepsze i właściwie nie wiem, dlaczego wciąż pracuję dla Vinniego. Może dlatego, że naprzeciwko biura jest piekarnia. Sebring ma biuro w centrum i prowadzi interesy na takim poziomie, że zarobki Vinniego to w porównaniu śmieszne drobniaki. Nie spotkałam nigdy Sebringa, ale trochę o nim słyszałam. Ponoć był niesamowicie profesjonalny. I plotka głosiła, że lepsze nogi od niego ma tylko Tina Turner. Przytuliłam Mabel niezręcznie, obiecałam przyjrzeć się tej sprawie i wyszłam. Matka i babcia oczywiście na mnie czekały. Zaraz za drzwiami wejściowymi do ich części domu. Uchylonymi na cal. - Pssst - odezwała się konspiracyjnie babcia. - No chodź tu szybko. Umieramy z ciekawości. - Nie mogę wam nic powiedzieć. - Ostudziłam ich zapędy. Aż się zachłysnęły powietrzem. Obie. To było zupełnie wbrew niepisanemu kodeksowi Grajdoła, gdzie krew ZAWSZE była gęstsza od wody, a koszula bliższa ciału. Etyka zawodowa nie miała większego znaczenia, gdy przychodziło do dzielenia się wyjątkowo smakowitymi plotkami z członkami rodziny. - Okay - stwierdziłam i dałam nura do mieszkania rodziców. - W sumie i tak się dowiecie, więc równie dobrze mogę wam powiedzieć teraz. - W Grajdole często też racjonalizujemy. - Kiedy Evelyn się rozwiodła, musiała zgodzić się na kaucję rodzicielską. Mabel oddała dom pod zastaw kaucji. Teraz Evelyn i Annie gdzieś zniknęły, a firma poręczycielska naciska na Mabel. - O mój Boże, nie miałam pojęcia - przejęła się moja matka. - Mabel martwi się o Evelyn i Annie. Evelyn zostawiła notkę, że wyjeżdża z małą na trochę, i od tamtej pory Mabel nie miała
z nią żadnego kontaktu. - Na miejscu Mabel martwiłabym się raczej o dom - stwierdziła babcia. - Coś mi się wydaje, że może skończyć w kartonie pod mostem. - Powiedziałam, że jej pomogę, ale nie jestem prywatnym detektywem, nie zajmuję się takimi sprawami. - Może powinnaś poprosić o pomoc tego twojego przyjaciela Komandosa - zasugerowała babcia. - Tak czy inaczej, od razu by się sytuacja poprawiła, bo Komandos jest towar. Nie miałabym nic przeciwko, żeby się pokręcił w okolicy. Komandos jest właściwie bardziej współpracownikiem niż przyjacielem, choć nasze relacje niewątpliwie zawierają też i jakąś dozę przyjaźni. No i przerażający pociąg seksualny. Kilka miesięcy temu zawarliśmy układ, który był moją prawdziwą zmorą. Coś na kształt skakania z dachu garażu, tylko że tym razem chodziło o moje łóżko. Komandos to Amerykanin pochodzenia kubańskiego, jego skóra jest koloru mocha latte, z akcentem na mocha, a ciało najlepiej opisuje słowo „mniam”. Komandos ma spory portfel inwestycyjny, niekończące się zapasy czarnych, drogich wozów z nieznanego źródła i takie umiejętności, że Rambo wygląda przy nim jak amator. Jestem prawie pewna, że zabija tylko tych złych, i podejrzewam, że potrafi też latać jak Superman, aczkolwiek kwestia latania nigdy nie została potwierdzona. Komandos również pracuje jako łowca nagród, między innymi. I nikt przed nim nie uciekł. Moja czarna honda CR-V stała zaparkowana przy krawężniku. Babcia odprowadziła mnie do samochodu. - Powiedz mi, jeśli będę mogła ci jakoś pomóc - powiedziała. - Zawsze uważałam, że byłabym dobrym detektywem, bo jestem wścibska. - Może mogłabyś popytać w okolicy? - Jasne. A jutro pójdę do Stivy. Będzie czuwanie przy Charliem Shlecknerze. Słyszałam, że Stiva odwalił przy nim kawał dobrej roboty. Nowy Jork ma swoje Centrum Lincolna. Floryda ma Disney World. A Grajdoł ma Dom Pogrzebowy Stivy. I jest to nie tylko główne miejsce rozrywki dla mieszkańców
Grajdoła, ale też i centrum informacyjne. Jeśli nie znajdziesz na kogoś brudów u Stivy, znaczy, że nie ma żadnych brudów, które można by wywlec. Kiedy wyszłam od Mabel, było jeszcze wcześnie, pojechałam więc na Key, tam gdzie mieszkała Evelyn. Był to bliźniak, niemal identyczny z tym, w którym mieszkali moi rodzice. Maleńkie podwórko od frontu, maleńki ganeczek, niewielki piętrowy budynek. W połowie Evelyn ani śladu życia. Przed domem ani śladu samochodu. Ani błysku światła za zasuniętymi zasłonami. Według tego, co mówiła babcia Mazurowa, Evelyn wprowadziła się, kiedy wyszła za mąż za Stevena So- dera, i została tam z Annie, kiedy Soder już się wyprowadził. Właścicielem nieruchomości był Eddie Abruz- zi, który miał kilka innych domów w Grajdole i kilka biurowców w centrum Trenton. Nie znałam go osobiście, ale słyszałam, że nie był to najmilszy człowiek na świecie. Zaparkowałam i podeszłam do drzwi domu Evelyn. Zapukałam. Nikt mi nie otworzył. Spróbowałam zajrzeć przez okno, ale zasłony były szczelnie zasunięte. Stojąc na palcach, zajrzałam w okna na bocznej ścianie. Tam też nie miałam szczęścia, ale udało mi się z oknami kuchennymi. W tych ostatnich nie było zasłon. Na blacie przy zlewie stały dwie miseczki i dwie szklanki. Poza tym wszędzie panował porządek. Ani śladu Evelyn i Annie. Wróciłam przed dom i zapukałam do sąsiadów. Drzwi się otworzyły i stanęła w nich Carol Nadich. - Stephanie! - wykrzyknęła. - Jak się masz, do cholery? Chodziłam z Carol do szkoły. Zaraz po maturze dostała pracę w fabryce guzików, a dwa miesiące później wyszła za Lenny’ego Nadicha. Od czasu do czasu wpadałam na nią w delikatesach mięsnych Giovichinniego, ale to wszystko. - Nie wiedziałam, że tu mieszkasz - odpowiedziałam. - Szukam Evelyn. Carol wywróciła oczami. - Każdy szuka Evelyn. Ale, prawdę mówiąc, mam nadzieję, że
nikt jej nie znajdzie. No oczywiście poza tobą. Tamtym palantom powodzenia raczej nie życzę. - Jakim palantom? - Jej eksmężusiowi i jego kumplom. No i Abruzzie- mu i jego oprychom. - Byłyście blisko z Evelyn? - Na tyle, na ile z nią można było być blisko. Wprowadziliśmy się tutaj dwa lata temu, zanim jeszcze się rozwiodła. Całymi dniami tylko łykała prochy, a wieczorami upijała się, aż jej było wszystko jedno. - Jakie prochy? - Na receptę. Na depresję, jak sądzę. Co w sumie jest zrozumiałe, jeśli wziąć pod uwagę, że była żoną Sodera. Znasz go? - Niezbyt dobrze. - Pierwszy raz zobaczyłam Sode- ra na ślubie Evelyn, dziewięć lat temu, i od razu wzbudził moją antypatię. Przelotne spotkania z mężem Evelyn, które nastąpiły w kolejnych latach, nie wpłynęły jakoś na zmianę mojego stosunku do niego. - Wyjątkowo pokrętny drań. Manipulant. I do tego okrutny. Znęcał się nad nią. -Bił ją? - No tego akurat nie wiem. Ale znęcał się psychicznie. Cały czas słyszałam, jak na nią wrzeszczy. Mówił jej ciągle, że jest głupia. Wiesz, była trochę okrągła, to cały czas nazywał ją krową. Wreszcie pewnego dnia zabrał się i wprowadził do innej. Joanne Jakiejśtam. Szczęśliwy dzień dla Evelyn. - Myślisz, że Evelyn i Annie są bezpieczne? - Boże, no mam nadzieję! Zasłużyły na odmianę losu. Popatrzyłam na drzwi do połówki Evelyn. - Pewnie nie masz klucza? Carol potrząsnęła głową. - Evelyn nikomu nie ufała. Miała regularną paranoję. Podejrzewam, że nawet jej babcia nie ma klucza. I nie powiedziała mi, dokąd się wybiera, jeśli chcesz o to zapytać. Po prostu pewnego dnia załadowała kilka toreb do samochodu i odjechała.
Zostawiłam Carol wizytówkę i ruszyłam do domu. Mieszkam w dwupiętrowym budynku jakieś dziesięć minut od Grajdoła... pięć, jeśli jestem spóźniona na obiad i podpasują mi światła. Budynek wzniesiono w czasach, gdy energia była tania, a architektura inspirowała się ekonomią. Moja łazienka jest brązowo-po- marańczowa, lodówka zielona jak awokado, a okna powstały w czasach, gdy nikt nie zaprzątał sobie głowy wymianą ciepła. Jak dla mnie może być. Czynsz jest rozsądny, a pozostali lokatorzy w porządku. W budynku mieszkają głównie starsi ludzie z niewielkimi dochodami. Emeryci są zasadniczo bardzo mili... o ile nie siądą za kierownicą samochodu. Zaparkowałam i weszłam do budynku przez oszklone drzwi, prowadzące do niewielkiego holu. W żołądku czułam kurczaka i ziemniaki z sosem, i ciasto w polewie czekoladowej, i ciasto do kawy podane przez Mabel, więc minęłam windę i poszłam schodami w ramach pokuty. No dobra, mieszkam na pierwszym piętrze, ale schody to schody, prawda? W domu czekał na mnie mój chomik Rex. Rex mieszka w puszce po zupie, w szklanym akwarium ustawionym w kuchni. Kiedy zapaliłam światło, przestał biegać w swoim kółku i zamrugał koralikowymi oczkami, a wąsiki całe mu podrygiwały. Lubię wyobrażać sobie, że znaczy to: „witaj w domu”, ale najprawdopodobniej należy tłumaczyć to jako: „kto, do cholery, zapalił to światło?”. Dałam mu rodzynkę i kawałeczek sera. Wepchnął sobie jedzenie pod policzek i zniknął w swojej puszce. I tyle, jeśli chodzi o interakcje ze współlokatorem. W przeszłości status współlokatora Rex dzielił z gliną z Trenton, Joe Morellim. Morellijest starszy ode mnie o dwa lata, jakieś piętnaście centymetrów wyższy i jego pistolet jest większy niż mój. Zaczął zaglądać mi pod spódniczkę, gdy miałam sześć lat, i jakoś nigdy nie wyrósł z tego zwyczaju. Ostatnio mieliśmy niejakie różnice w poglądach i szczoteczka do zębów Morelle- go nie stoi już w mojej łazience. Niestety, dużo trudniej wyeksmitować Morellego z mojego serca i z myśli niż z łazienki. Niemniej bardzo się staram.
Wzięłam sobie piwo z lodówki i zasiadłam przed telewizorem. Przerzucałam kanały, ale jakoś nie mogłam znaleźć niczego interesującego. Przede mną, na stoliku, leżała fotografia Evelyn i Annie. Stały razem i wyglądały na szczęśliwe. Annie miała kręcone rude loki i jasną karnację rudzielca. Brązowe włosy Evelyn ściągnięte były do tyłu. Na twarzy stonowany makijaż. Uśmiechała się, ale nie na tyle, by widać było dołeczki. Mama i dzieciak... a ja miałam je odnaleźć. W biurze firmy Vinniego Connie Rosolli przywitała mnie rano z pączkiem w jednej, a kawą w drugiej ręce. Łokciem przesunęła pudełko z pączkami w moją stronę, obsypując sobie przy tym cycki cukrem pudrem z własnego ciastka. - Zjedz sobie - zaproponowała. - Wyglądasz, jakbyś potrzebowała pączka. Connie zarządza biurem i tymi drobnymi z kasy, z których korzysta, kupując pączki i raz na jakiś czas refundując sobie wycieczkę do Atlantic City w celach hazardowych. Minęła zaledwie ósma, a Connie już była w pełnym rynsztunku do pracy, oczy pociągnięte li- niówką, rzęsy maskarą, usta jaskrawoczerwoną szminką, do tego włosy skręcone i nastroszone mocno wokół twarzy. Ja pozwoliłam, żeby kolejny dzień docierał do mnie powoli, włosy miałam byle jak zebrane w koński ogon, a na sobie rozciągniętą koszulkę, jeansy i glany. Operowanie szczoteczką tuszu do rzęs w bezpośredniej okolicy oka wydało mi się dziś rano manewrem dość niebezpiecznym. Zrezygnowałam więc z makijażu. Poczęstowałam się pączkiem i rozejrzałam. - A Lula gdzie? - Spóźnia się. Cały tydzień się spóźnia. Nie żeby to miało jakieś znaczenie. Lula została zatrudniona, żeby prowadzić archiwum, ale generalnie robiła to, na co miała ochotę. - Hej, słyszałam to - zawołała od progu. - Nie obgadujcie mnie. Spóźniam się dlatego, że zaczęłam chodzić do szkoły. - Chodzisz do szkoły raz w tygodniu - wytknęła jej Connie.
- Ta, ale muszę się jeszcze uczyć. I łatwo, kurna, nie jest. A to, że pracowałam na ulicy, też nie pomaga, bo końcowy egzamin nie będzie z marszczenia freda. Lula jest niższa ode mnie kilka centymetrów i sporo kilogramów cięższa. A jednak kupuje ubrania w niewielkich rozmiarach i potem jakoś się w nie wciska. Przeciętnej osobie by się to nie udało, ale w przypadku Luli sprawdza się doskonale. Lula tak wciska się w ŻYCIE. - No dobra, co jest? - powiedziała Lula. - Coś przegapiłam? Oddałam Connie potwierdzenie za Paulsona. - Wiecie coś o wyznaczaniu kaucji z tytułu opieki nad dzieckiem? - To dość nowa sprawa - odpowiedziała Connie. - Vinnie jeszcze w to nie wszedł. To są kaucje wysokiego ryzyka. W okolicy tylko Sebring się nimi zajmuje. - Sebring? - powtórzyła Lula. - To ten ze świetnymi nogami? Słyszałam, że on ma nogi jak Tina Turner. - Spojrzała w dół na swoje nogi. - Moje mają odpowiedni kolor, ale mam ich trochę za dużo. - Sebring ma białe nogi - powiedziała Connie. - I słyszałam, że robi z nich dobry użytek, ujeżdżając blondynki. Przełknęłam ostatni kęs pączka i wytarłam ręce o jeansy. - Muszę z nim pogadać. - No dziś to będziesz bezpieczna - zapewniła mnie Lula krytycznie. - Nie tylko nie jesteś blondynką, ale w ogóle coś słabo wyglądasz. Miałaś ciężką noc? - Nie jestem rannym ptaszkiem. - To przez twoje życie seksualne - stwierdziła Lula. - Nie masz żadnego. Nie masz powodu, żeby się uśmiechać. Odpuszczasz sobie, dokładnie tak. - Mogłabym mieć, gdybym tylko chciała. - No to na co czekasz? - To skomplikowane. Connie wręczyła mi czek za Paulsona. - Chyba nie zamierzasz teraz pracować dla Sebrin- ga, co? Opowiedziałam im o Evelyn i Annie. - Może powinnam iść z tobą pogadać z Sebrin- giem -
powiedziała Lula. - Może byśmy go namówiły, żeby nam pokazał nogi. - Nie ma takiej potrzeby - zaprotestowałam. - Dam sobie radę sama. - I jakoś nie byłam zainteresowana nogami Sebringa. - Zobacz. Nawet torby nie zdążyłam odłożyć - przekonywała mnie Lula. - Jestem gotowa do wyjścia. Lula i ja mierzyłyśmy się wzrokiem. Przegrywałam ten pojedynek. Już widziałam porażkę. Lula postanowiła, że pojedzie ze mną i już. Pewnie nie chciała porządkować teczek w kartotece. - No dobra - zgodziłam się. - Ale żadnego strzelania, popychania, żadnych próśb o podwinięcie nogawek spodni. - Strasznie dużo zasad - skrzywiła się Lula. Pojechałyśmy moją hondą i zaparkowałyśmy pod budynkiem Sebringa. Biuro zajmujące się poręczeniami było na parterze, wyżej znajdowały się gabinety należące do Sebringa. - Zupełnie jak u Vinniego - rzuciła Lula, łypiąc na podłogę pokrytą wykładziną i świeżo wymalowane ściany. - Tylko że wygląda jak miejsce pracy dla ludzi. I zobacz na te krzesła dla ludzi, nawet plam nie mają. I jego sekretarka nie ma wąsika. Sebring zaprosił nas do swojego gabinetu. - Stephanie Plum, słyszałem o pani - powiedział. - Pożar domu pogrzebowego to nie była moja wina - odpowiedziałam od razu. - I prawie nigdy nie strzelam do ludzi. - My też o panu słyszałyśmy - wtrąciła Lula. - Słyszałyśmy, że ponoć ma pan świetne nogi. Sebring miał na sobie srebrzystosżary garnitur, białą koszulę i czerwono-biało-niebieski krawat. Od czubków lśniących czarnych butów do koniuszków idealnie przystrzyżonych białych włosów emanował zacnością i szacownością. Byłam pewna, że za tym nieskończenie uprzejmym uśmiechem polityka kryje się człowiek, który nie pozwoli sobie w kaszę dmuchać. Po słowach Luli na chwilę zapadła cisza, Sebring najwyraźniej je rozważał. A potem nagle podciągnął nogawki spodni. - No to proszę się dobrze przyjrzeć - powiedział.
- Pewnie sporo pan ćwiczy - w głosie Luli słychać było uznanie. - Świetne nogi. - Chciałam porozmawiać o Mabel Markowitz - przeszłam do sedna. - Wezwał ją pan do zapłaty kaucji za opiekę nad dzieckiem. Kiwnął głową. - Pamiętam. Zdaje się, że nawet dzisiaj zleciłem komuś, żeby ją odwiedził. Jak dotąd nie była specjalnie pomocna. - Mieszka obok moich rodziców, nie sądzę, żeby wiedziała, gdzie jest jej wnuczka razem z prawnuczką. - A to niedobrze - skwitował Sebring. - Wie pani coś o kaucjach ustalanych w przypadku wyznaczania opiekuna prawnego dziecka? - Niewiele. - PBUS, która, jak pani wie z pewnością, jest stowa- rzyszeniem zrzeszającym profesjonalnych poręczycieli, współpracowała z Centrum Zaginionych i Wykorzystywanych Dzieci, żeby doprowadzić do ustanowienia praw, które powstrzymają rodziców przed porywaniem własnych dzieci. Założenie jest bardzo proste, jeśli istnieje podejrzenie, że jedno z rodziców może wywieźć dziecko w jakieś nieznane miejsce, sąd może wyznaczyć kaucję. - Więc to tak jak w przypadku kryminalistów, z tym że tu zagrożone jest dziecko. - Z jedną ogromną różnicą - poprawił mnie Sebring. - Kiedy ustalona jest kaucja za przestępcę, a ten później nie stawia się na rozprawie, poręczyciel traci kaucję, która przepada na rzecz sądu. Poręczyciel może ścigać oskarżonego, doprowadzić go przed oblicze wymiaru sprawiedliwości i wtedy sąd naj- prawdopodobniej zwróci mu kaucję. W przypadku, gdy poręczenie dotyczy opieki nad dzieckiem, kaucję otrzymuje RODZIC, któremu nieprawnie odebrano dziecko. Pieniądze powinny być wykorzystane na odszukanie tego dziecka. - Czyli jeśli kaucja nie jest wystarczająca, by zapobiec porwaniu, wtedy przynajmniej są środki na zatrudnienie profesjonalistów, żeby odnaleźli dziecko. - Właśnie. Problem w tym, że o ile w przypadku spraw
kryminalnych poręczyciel może ścigać zbiega, to w przypadku spraw dotyczących opieki poręczyciel nie ma żadnych podstaw prawnych pozwalających mu na ściganie dziecka. Czyli jedynym sposobem rekompensowania strat jest wtedy przepadek mienia, które jest wymienione jako zastaw w umowie o poręczenie. W tej konkretnej sprawie Evelyn nie miała gotówki na kaucję. Przyszła więc do nas, a jako zabezpieczenie kaucji wykorzystany został dom jej babci. Jedyne, co można zrobić w tej sytuacji, to wezwać babkę i nakazać się jej pakować w nadziei, że to skłoni ją do wyjawienia miejsca pobytu dziecka. - Wypłacił pan już pieniądze Stevenowi Soderowi? - Pieniądze zostają przekazane po trzech tygodniach. A więc miałam trzy tygodnie na znalezienie Annie.
DWA Ten Les Sebring sprawia wrażenie miłego gościa - podsumo- wała Lula, wsiadając do hondy. - Założę się, że nawet nie robi tego ze zwierzętami hodowlanymi. Lula nawiązywała do plotki, jakoby mój kuzyn Vinnie zakochał się w kaczce. Plotka ta nigdy nie została oficjalnie potwierdzona. Ani zdementowana. - Co teraz? - spytała Lula. - Jaki mamy następny punkt programu? Było kilka minut po dziesiątej. Knajpa Sodera Okop powinna właśnie rozpoczynać działalność, bo zbliżała się pora lunchu. - Odwiedzimy Stevena Sodera - zdecydowałam. - To pewnie strata czasu, ale i tak powinnyśmy to zrobić. - Zajrzeć w każdą dziurę. Bar Sodera był niedaleko biura Sebringa, wciśnięty między Przecenione Artykuły Gospodarstwa Domowego Carmine a salon tatuażu. Drzwi Okopu były otwarte. O tej porze wnętrze było ciemne i niezachęcające. A jednak jakichś dwóch osobników znalazło drogę do środka i siedziało teraz przy wypolerowanym na wysoki połysk bar ze. - Już tu kiedyś byłam - powiedziała mi Lula. - Knajpa jest w porządku. Mają niezłe burgery. A jak przyjdziesz wcześniej, zanim tłuszcz im się przypali, to krążki cebulowe też są niczego sobie. Weszłyśmy do środka i zatrzymałyśmy się, czekając, aż oczy przyzwyczają się do półmroku. Soder stał za barem. Kiedy weszłyśmy, podniósł głowę, a potem skinął nam w geście powitania. Miał gdzieś tak z metr osiemdziesiąt, masywną budowę ciała, blond włosy o czerwonawym odcieniu, błękitne oczy i rumianą cerę. Wyglądał na kogoś, kto pije sporo własnego piwa. Podeszłyśmy do baru, a Soder stanął naprzeciwko nas.
- Stephanie Plum - przywitał mnie. - Dawno cię nie widziałem. Co pijesz? - Mabel martwi się o Annie. Obiecałam jej popytać tu i ówdzie. - Raczej martwi się, że straci tę swoją ruderę. - Nie straci domu. Ma pieniądze, żeby zapłacić kaucję. - Czasem kłamię tak dla wprawy. To tak naprawdę jedyna umiejętność łowcy nagród, którą mam opanowaną. - Szkoda - skwitował Soder. - Z przyjemnością zobaczyłbym ją na ulicy. Cała ta rodzina to banda popa- prańców. - Myślisz, że Evelyn i Annie tak sobie wyjechały? - Wiem, że tak. Zostawiła mi pierdolony liścik. Pojechałem po dzieciaka i znalazłem jedynie liścik na kuchennym blacie. - I co w nim było? - Ze wyjeżdża i że prędzej zobaczę ucho od śledzia niż dziecko. - Coś mi się wydaje, że nie przepada za tobą - wtrąciła Lula. - To wariatka - prychnął Soder. - Pijaczka i świ- ruska. Wstaje rano i nie wie, jak zapiąć guziki bluzki. Mam nadzieję, że szybko znajdziesz dzieciaka, bo Evelyn nie jest w stanie się nim zająć. - A masz jakiś pomysł, gdzie mogły pojechać? Mruknął tylko, krzywiąc się drwiąco. - Żadnego. Nie ma żadnych przyjaciół i do tego jest głupia jak pudełko gwoździ. I o ile wiem, nie ma ani grosza. Pewnie mieszkają w samochodzie, gdzieś w Pine Barrens, i żywią się po śmietnikach. Niezbyt ładny obrazek. Zostawiłam Soderowi wizytówkę. - Na wypadek gdybyś sobie o czymś przypomniał. Wziął kartonik i mrugnął do mnie. - Hej - zareagowała natychmiast Lula. - Nie podoba mi się to mruganie. Mrugnij tak na nią jeszcze raz, a wyłupię ci to oko. - O co chodzi tej grubej lasce? - zwrócił się do mnie Soder. - Jesteście parą czy jak? - Jest moim ochroniarzem - odpowiedziałam. - I nie jestem GRUBĄ LASKĄ - poprawiła go Lula. - Jestem