Hurtownia
Matt Freeman przeczuwał, że robi błąd.
Siedział na niskim murku w pobliżu dworca w Ipswich, ubrany w szarą bluzę z kapturem,
wypchane spłowiałe dżinsy i adidasy z postrzępionymi sznurowadłami. Była godzina szósta
po południu i właśnie przyjechał pociąg z Londynu. Podróżni przepychali się za plecami
chłopaka, torując sobie drogę do wyjścia ze stacji. Plac dworcowy wypełniała mieszanina
samochodów, taksówek i pieszych. Wszyscy usiłowali znaleźć drogę do domu. Światła
zmieniły się na zielone, ale żaden pojazd nie ruszał z miejsca. Ktoś nacisnął klakson i
wilgotne wieczorne powietrze rozdarł ryk sygnału. Matt usłyszał go i na moment podniósł
wzrok. Ale tłum nic dla niego nie znaczył. On do niego nie pasował. Nigdy nie pasował - i
czasami myślał, że nigdy nie będzie.
Obok przeszli dwaj mężczyźni z parasolami, rzucając mu spojrzenie pełne dezaprobaty.
Widocznie podejrzewali, że coś kombinuje. Poza, w jakiej siedział - zgarbiony, pochylony do
przodu z szeroko rozstawionymi kolanami - sprawiała, że wyglądał trochę niebezpiecznie i na
więcej niż swoje czternaście lat. Miał szerokie ramiona, dobrze rozwinięte, muskularne ciało,
jasnoniebieskie inteligentne oczy i czarne krótko przystrzyżone włosy. Jeszcze z pięć lat, a
mógłby zostać piłkarzem lub modelem albo - tak jak wielu innych - jednym i drugim.
Na imię miał Matthew, ale odkąd pamiętał, nazywał siebie Matt. W miarę jak w jego życiu
zaczęły się piętrzyć kłopoty, coraz rzadziej używał nazwiska, aż przestało być częścią jego
osoby. Słowo „Freeman” figurowało jako nazwisko w szkolnym dzienniku, na liście
wagarowiczów, było też dobrze znane miejscowej opiece społecznej. Ale Matthew nigdy go
nie podawał i rzadko je wymawiał. Wystarczyło samo „Matt”. To imię mu odpowiadało. W
końcu, odkąd sięgał pamięcią, ludzie zawsze nim pomiatali.
Patrzył, jak mężczyźni z parasolami przeszli przez most i zniknęli, kierując się w stronę
centrum miasta. Matt nie urodził się w Ipswich. Sprowadzono go tutaj wbrew jego woli, więc
nienawidził w nim wszystkiego. Po pierwsze, Ipswich to nie miasto. Było za małe, ale nie
miało też ani odrobiny uroku wioski czy targowego miasteczka. Tak naprawdę stanowiło
przerośnięte centrum handlowe ze sklepami i supermarketami, jakie widuje się wszędzie.
Można było popływać w parku wodnym, pooglądać filmy w multipleksie albo, jeśli kogoś
stać, pójść na sztucznie naśnieżany stok narciarski lub na gokarty. I to wszystko. Nie mieli tu
nawet przyzwoitej drużyny futbolowej.
Matt znalazł w kieszeni tylko trzy funty zarobione na roznoszeniu gazet. W domu trzymał
jeszcze dwadzieścia ukryte w pudełku pod łóżkiem. Potrzebował pieniędzy z tego samego
powodu co każdy przeciętny nastolatek w Ipswich. Nie tylko dlatego że rozpadały mu się
adidasy, a gry na Xboksa miały już pół roku. Pieniądze oznaczały władzę. Pieniądze
oznaczały niezależność. Nie miał ani jednego, ani drugiego, więc dziś wieczorem znalazł się
tutaj, bo potrzebował obu.
Teraz jednak zaczął żałować, że przyszedł. Podjął złą i głupią decyzję. Dlaczego w ogóle
zgodził się na coś takiego?
Spojrzał na zegarek. Dziesięć po szóstej. Umówili się na za kwadrans szósta. No cóż, to było
wystarczające wytłumaczenie. Zeskoczył z murku i podążył wzdłuż dworca. Ale nie uszedł
dalej niż kilka kroków, kiedy nie wiadomo skąd zjawił się drugi, starszy chłopak, i stanął mu
na drodze.
- Zmywasz się, Matt? - zapytał.
- Myślałem, że nie przyjdziesz - odparł Matt.
- Fajnie. A to niby czemu?
„Bo się spóźniłeś o dwadzieścia pięć minut. Bo jest mi zimno. Bo jesteś tak punktualny jak
miejski autobus”. To właśnie chciał powiedzieć Matt. Ale żadne słowa nie padły. Wzruszył
tylko ramionami.
Chłopak uśmiechnął się. Miał na imię Kelvin. Był wysokim i chudym siedemnastolatkiem,
miał jasne włosy, bladą cerę i trądzik. Nosił drogie ubranie: modne dżinsy i kurtkę z miękkiej
skóry. Nawet kiedy jeszcze chodził do szkoły, Kelvin zawsze ubierał się w najlepsze ciuchy.
- Miałem obsuwę - wyjaśnił. Matt nie odezwał się.
- Chyba nie planujesz się wycofać, co?
- Nie.
- Stary, nie panikuj. Robota jest banalna. Charlie mówił mi... Charlie był starszym bratem
Kelvina. Matt nie zdążył go poznać, co nie było dziwne, bo Charlie siedział w więzieniu, w
zakładzie dla młodocianych przestępców pod Manchesterem. Kelvin nie mówił o nim zbyt
często. Ale to właśnie Charlie pierwszy dowiedział się o hurtowni.
Znajdowała się piętnaście minut drogi od dworca, w dzielnicy przemysłowej. Pełno w niej
było kompaktów, gier wideo i płyt DVD. O dziwo, nie miała żadnych zabezpieczeń ani
alarmów i pilnował jej tylko jeden strażnik, emerytowany policjant, który większość czasu
przesypiał z nogami w górze i z głową nakrytą gazetą. Charlie wiedział o tym, bo jego
kumpel naprawiał tam kiedyś instalację elektryczną. Zdaniem Charliego, można się było
włamać do środka za pomocą biurowego spinacza i wyjść ze sprzętem wartym nawet kilkaset
funtów. Towar aż się prosił, żeby go zgarnąć.
Dlatego właśnie umówili się tu na spotkanie. Matt przystał na pomysł, kiedy o nim
rozmawiali, jednak nie przypuszczał, że Kelvin mówi serio. Obaj robili razem mnóstwo
rzeczy. Pod wodzą Kelvina kradli różne produkty w supermarketach, a raz nawet odjechali
czyimś samochodem. Ale Matt wiedział, że teraz zrobią coś znacznie gorszego. Szykowała
się kradzież z włamaniem, czyli poważne przestępstwo. Prawdziwe przestępstwo.
- Jesteś pewien? - zapytał Matt. - Jasne, że jestem. Masz problem?
- A jak nas złapią...
- Nie złapią. Charlie mówi, że nie mają tam nawet kamery przemysłowej. - Kelvin oparł stopę
na murku.
Matt zauważył, że przyjaciel ma na nogach parę nowiutkich nike’ów. Często się zastanawiał,
skąd Kelvin ma pieniądze na takie ubrania. Teraz chyba już wiedział.
- To jak będzie, Matt? - spytał Kelvin. - Jeśli wymiękasz, to idę sam, ale z nami koniec. No,
co jest?
Twarz Kelvina wyrażała irytację. W tym momencie Matt zdał sobie sprawę, że będzie musiał
pójść. Jeżeli tego nie zrobi, straci jedynego kumpla. Kiedy po raz pierwszy przekroczył progi
szkoły średniej St Edmund’s Comprehensive w Ipswich, Kelvin wziął go pod swoje skrzydła.
Niektóre dzieciaki uważały, że Matt jest dziwny, inne próbowały mu dokuczać. Kelvin
pomógł mu je przepędzić. Poza tym dobrze było mieć Kelvina zaledwie kilka domów dalej
przy Eastfield Terrace, gdzie Matt mieszkał razem ze swoją ciotką i jej facetem. Kiedy
naprawdę było mu źle, miał dokąd pójść. I musiał przyznać, że schlebiało mu trzymanie z
kimś o trzy lata starszym. - Nic - odparł. - Idę.
Na tym stanęło. Klamka zapadła. Matt próbował zdusić w sobie narastające uczucie strachu.
Kelvin klepnął go po plecach. Wyruszyli razem.
Bardzo szybko zrobiło się ciemno. Kończył się marzec, ale niewiele zapowiadało nadejście
wiosny. Przez cały miesiąc padało i może dlatego noc zapadała wcześniej, niż powinna.
Kiedy dotarli do dzielnicy przemysłowej, rozbłysły uliczne latarnie, rzucając na ziemię kałuże
ohydnego pomarańczowego światła. Plac był ogrodzony. Wkoło wisiały znaki ostrzegające,
że to teren prywatny, ale ogrodzenie zardzewiało i było w nim pełno dziur. Jedyną przeszkodę
stanowiła dzika trawa i osty, które wyrastały wszędzie tam, gdzie kończył się asfalt. Nad nimi
ciągnęły się tory kolejowe na wiadukcie, wsparte na ceglanych łukach. Kiedy obaj skradali się
po cichu, przemykając w cieniu, w górze przetoczył się z łoskotem pociąg do Londynu.
Za ogrodzeniem znajdowało się kilkanaście budynków. Niektóre miały na boku wymalowane
ogłoszenia: S jak skóra, Meble Biurowe. J.B. Stryker, Mechanik Samochodowy. Super Błysk,
Czyszczenie Przemysłowe. Hurtownia Kelvina była nieoznakowana. Mieściła się w długim
prostokątnym budynku o ścianach z blachy falistej i stromym, pokrytym dachówką dachu.
Postawiono go trochę z dala od sąsiednich zabudowań, od których oddzielał go rząd
pojemników na szkło oraz sterta wyrzuconych na śmietnik kartonów i zużytych opon. Nie
było widać nikogo. Cały teren wyglądał na opuszczony i zapomniany.
Główne wejście do magazynu - wielkie przesuwane drzwi - znajdowało się od frontu. Nie
było okien, ale Kelvin podprowadził Matta do drugiego wejścia, z boku. Teraz obaj skulili
się, posuwając się ostrożnie w ciemnościach. Matt spróbował się odprężyć, rozsmakować w
tym, co robili. To ci dopiero przygoda, no nie? Za godzinę będą się zaśmiewać do rozpuku, z
kieszeniami pełnymi gotówki. Jednak był niespokojny, a kiedy Kelvin sięgnął do kieszeni
kurtki i wyjął z niej nóż, poczuł skurcz w żołądku i jego nastrój jeszcze bardziej się
pogorszył.
- Po co ci to? - szepnął.
- Nie pękaj. Musimy się jakoś dostać do środka, nie? Kelvin włożył czubek ostrza w szparę
między drzwiami a framugą i zaczął gmerać przy zasuwie. Matt obserwował go, nic nie
mówiąc i mając po cichu nadzieję, że drzwi się nie otworzą. Zamek wyglądał dość solidnie i
wydawało się raczej mało prawdopodobne, żeby siedemnastolatek mógł je otworzyć czymś
tak nieporęcznym jak nóż. Ale w tej samej chwili rozległ się trzask i gdy drzwi stanęły
otworem, buchnęło z nich światło. Kelvin zrobił krok w tył i Matt spostrzegł, że jest
zaskoczony tak samo jak on, mimo że starał się tego nie okazywać.
- Jesteśmy w domu - oznajmił.
Matt kiwnął głową. Przez chwilę zastanawiał się, czy mimo wszystko jednak Charlie nie miał
racji. Może pójdzie tak łatwo, jak mówił Kelvin?
Weszli do środka.
Wewnątrz hurtownia okazała się znacznie większa, niż Matt przypuszczał. Kiedy Kelvin
opowiadał mu o niej, wyobrażał sobie zaledwie kilka stojaków z płytami DVD w pustym
pomieszczeniu. W rzeczywistości ogromna hala zdawała się ciągnąć bez końca: setki
ponumerowanych i podzielonych na korytarze półek, tworzących złożony labirynt oświetlony
wielkimi, wiszącymi na łańcuchach lampami przemysłowymi. Oprócz gier i płyt znajdowały
się tam pudła ze sprzętem komputerowym, GameBoye, odtwarzacze MP3, a nawet telefony
komórkowe - wszystko zapakowane w plastik, przygotowane do wysyłki do sklepów.
Matt podniósł wzrok. Nie było kamer, tak jak mówił Kelvin.
- Ty idziesz tędy - wskazał Kelvin. - Wybieraj małe, drogie rzeczy. Spotkamy się tutaj.
- Może lepiej pójdziemy razem?
- Spoko, Matty. Nie zostawię cię tu!
Rozdzielili się. Matt znalazł się w wąskim przejściu z płytami DVD po obu stronach. Tom
Cruise, Johnny Depp, Brad Pitt... - znane twarze z najnowszych filmów fabularnych.
Wyciągnął rękę i zgarnął kilka, nawet nie patrząc, co bierze. Był pewien, że w magazynie
znajdują się znacznie cenniejsze towary, ale nie dbał o to. Chciał się stąd tylko jak najprędzej
wydostać.
Naraz wszystko przestało się układać.
Zaczęło się od zapachu, który nagle wypełnił mu nozdrza. Otaczał go, chociaż chłopak nie
miał pojęcia, skąd się wziął.
Swąd przypalonego tosta.
I głos: „No chodź, Matthew. Spóźnimy się”.
Błysk koloru. Jasnożółta ściana. Sosnowe szafki. Imbryk w kształcie misia.
Zmysł węchu podpowiedział mu, że coś jest nie w porządku. Tak samo dzieje się wówczas,
gdy szczeka pies, zanim pojawi się realne niebezpieczeństwo. Matt wiedział, że to dziwne, ale
nigdy wcześniej tak naprawdę nie lekceważył tego odczucia. To był dar... pewnego rodzaju
instynkt. Ostrzeżenie. Ale tym razem nadeszło za późno. Zanim zdał sobie sprawę z tego, co
się dzieje, ciężka ręka pochwyciła go za ramię i obróciła, a męski głos zawołał:
- Co ty tu, u diabła, wyprawiasz?
Matt poczuł, jak drętwieją mu ręce, a płyty jedna po drugiej spadają na podłogę, lądując przed
jego stopami. Stanął twarzą w twarz ze strażnikiem i natychmiast zorientował się, że to nie
żaden stary dziadek opisany przez Kelvina. Był wysokim, poważnym mężczyzną w czarno-
srebrnym mundurze, z nadajnikiem radiowym przyczepionym do czegoś w rodzaju kabury na
piersi. Mężczyzna miał około pięćdziesiątki, ale wyglądał krzepko i miał posturę rugbisty.
- Policja już tu jedzie - oznajmił. - Kiedy otworzyłeś drzwi, włączył się alarm. Nie próbuj
żadnych sztuczek.
Matt stał w miejscu, jakby nogi wrosły mu w ziemię. Za bardzo wystraszył się obecnością
strażnika. Serce waliło mu w piersi niczym młot, utrudniając oddychanie. Nagle znów poczuł
się bardzo mały.
- Jak masz na imię? - zapytał strażnik.
Matt nie odezwał się.
- Jesteś sam? - Tym razem jego głos brzmiał nieco bardziej uprzejmie. Musiał nabrać
przekonania, że Matt nie stanowi dla niego żadnego zagrożenia. - Ilu was tu jest?
Matt wziął oddech.
- Ja...
I wtedy, zupełnie jakby ktoś przekręcił wyłącznik i puścił w ruch cały świat: rozpoczął się
prawdziwy horror.
Strażnik wyprostował się nagle, otworzył szeroko oczy i rozwarł usta. Puścił Matta i osunął
się na bok. Matt ujrzał stojącego za nim Kelvina z tępym uśmiechem na twarzy.
Z początku nie rozumiał, co się stało. Potem zauważył rękojeść noża wystającą z boku
ochroniarza, tuż powyżej pasa. Strażnik nie wyglądał na zranionego. Wyglądał jedynie na
zaskoczonego. Osunął się powoli, zatrzymał się na kolanach, a następnie poleciał do przodu
na podłogę i zastygł bez ruchu.
Zdawało się, że minęła cała wieczność. Matt stał osłupiały. Czuł, że wsysa go jakaś czarna
dziura. Potem szarpnął go Kelvin.
- Zmywamy się! - rzucił.
- Kelvin?... - Matt próbował odzyskać równowagę. - Coś ty zrobił? - wyszeptał. - Po co?
- A co miałem robić? - rzucił Kelvin. - Widział cię. - Wiem że mnie widział. Ale nie musiałeś
go zadźgać!
Wiesz, co zrobiłeś? Wiesz, kim ty jesteś?
Mattowi zabrakło słów, stał przerażony i zanim się zorientował, co robi, rzucił się na Kelvina,
ciskając nim o jedną z półek. Kelvin szybko przyszedł do siebie. Był wyższy i silniejszy od
Matta. Skulił się, a następnie uderzył pięścią, trafiając Matta w skroń. Siła uderzenia odrzuciła
chłopaka w tył i oszołomiła.
- Co z tobą, Matt? - warknął Kelvin. - Coś ci się nie podoba?
- Ty mi się nie podobasz! Wcale nie musiałeś tego robić! Ty chyba kompletnie zwariowałeś! -
Mattowi kręciło się w głowie. Nie wiedział, co powiedzieć.
- Myślałem o tobie, stary - Kelvin szturchnął go palcem. - Zrobiłem to tylko dla ciebie.
Strażnik jęknął. Matt zmusił się, żeby spojrzeć w dół. Mężczyzna nadal żył, ale leżał w kałuży
krwi, która zdawała się powiększać z każdą sekundą.
- Spadamy! - syknął Kelvin.
- Nie. Nie możemy go tak zostawić.
- Co?
- Gdzie masz komórkę? Musimy zadzwonić po pomoc.
- Do diabła z tym! - Kelvin oblizał językiem wargi. - Zostań, jak chcesz. Ja się zmywam.
- Nie możesz!
- No to popatrz!
I uciekł, znikając na końcu korytarza. Matt nie zwrócił na niego uwagi. Strażnik ponownie
zajęczał i usiłował coś powiedzieć. Czując wzbierające mdłości, Matt przykucnął i położył
mu rękę na ramieniu.
- Proszę się nie ruszać - rzekł. - Sprowadzę pomoc.
Ale pomoc już nadeszła. Matt usłyszał wycie syren na sekundę przed tym, jak pisk opon
oznajmił przybycie policji. Musieli nadjechać w chwili, gdy Kelvin sforsował drzwi.
Zostawiając strażnika, Matt wyszedł na zewnątrz. Część ściany przy wjeździe nagle się
rozsunęła. Matt widział wszystko przez całą długość magazynu i dalej w głąb rozbłyskującej
na niebiesko nocy. Przed wejściem stały zaparkowane trzy samochody. Zabłysły reflektory,
oślepiający snop światła przeszył ciemność i uderzył Matta po oczach. W tym samym
momencie kilka postaci, rozpoznał zarys ich sylwetek, ruszyło w jego kierunku. Widział, że
wszyscy mieli na sobie ubrania ochronne. Niektórzy z nich trzymali broń.
Kelvina już złapali. Dwaj uzbrojeni mężczyźni o wiele więksi od niego prowadzili
piszczącego i płaczącego winowajcę. Wtedy zauważył Matta. Natychmiast obrócił się i
wskazał na niego.
- To nie ja! - zaskomlał piskliwym głosem. - To on! On mnie do tego wszystkiego zmusił! I
on zabił strażnika!
- Nie ruszaj się! - ktoś zawołał, a dwóch innych ludzi podbiegło do Matta.
Matt stał bez ruchu. Powoli uniósł ręce. Jego dłonie oświetliło światło padające z
samochodów i teraz zauważył, że lśnią na czerwono, pokryte krwią.
- To on! To on! To on! - wrzeszczał Kelvin.
Dwóch oficerów policji obezwładniło Matta. Wykręcili mu do tyłu ręce i zakuli w kajdanki.
Usłyszał szczęk metalu i wiedział, że nic nie może zrobić. Następnie poderwano go na nogi i
wywleczono, milczącego i niestawiającego oporu, na zewnątrz, w ciemność nocy.
Stłuczone szkło
Przywieźli Matta do budynku, który nie był więzieniem ani szpitalem, ale czymś pomiędzy.
Samochód wjechał na asfaltowy prostokątny plac otoczony wysokim murem. Kiedy się
zatrzymali, stalowe drzwi zasunęły się, blokując wyjazd. Brama zamknęła się z głośnym
elektrycznym buczeniem. Szczęk zatrzaskiwanych zamków rozbrzmiewał Mattowi echem w
głowie. Zastanawiał się, czy jeszcze kiedyś ujrzy świat po drugiej stronie.
- Wysiadaj! - głos zdawał się nie mieć właściciela. Oznajmił mu, co ma zrobić, a on go
posłuchał.
Siąpił deszcz. Przez chwilę Matt poczuł na twarzy zimne krople i prawie ucieszył się z tego,
bo bardzo chciał zmyć z siebie krew. Nadal czuł ją, wyschniętą i lepką, na splecionych za
plecami dłoniach.
Przez podwójne drzwi weszli do jaskrawo oświetlonego, wyłożonego płytkami korytarza, w
którym unosił się odór moczu i środka odkażającego. Mijali go ludzie w mundurach. Dwóch
policjantów, potem pielęgniarka. Matt miał nadal skute ręce. Oglądał w telewizji
aresztowania ludzi, ale nigdy nie zastanawiał się, jak to naprawdę jest, kiedy w ten sposób
traci się wolność. Czuł chłód kajdanków na nadgarstkach. Był zupełnie bezbronny.
Policjanci stanęli przy biurku, przy którym trzeci mężczyzna ubrany w niebieski sweter
zanotował coś w dużej księdze. Zadał kilka pytań, ale Matt nie rozumiał jego słów. Widział,
jak poruszają się jego usta, słyszał słowa, ale zdawały się dobiegać z oddali i nie mieć
żadnego sensu.
Znów ruszyli. Doprowadzono go do uruchamianej kluczem windy. Policjanci zawieźli go na
drugie piętro i poprowadzili kolejnym korytarzem. Matt pochylił głowę, a oczy utkwił w
podłodze. Nie chciał się rozglądać. Nie chciał wiedzieć, gdzie się znajduje.
Zatrzymali się ponownie w pozbawionym ścianek działowych holu, gdzie zbiegało się kilka
pomalowanych na zielono korytarzy i gdzie na ścianach wisiały policyjne plakaty
informacyjne. Mieściło się tam biuro z zakratowanym oknem, przed którym stał stół z
komputerem i dwa krzesła. Weszli do środka. Kajdanki zdjęto i Matt z uczuciem ulgi
przełożył ręce do przodu. Bolały go ramiona.
- Usiądź - powiedział jeden z policjantów. Matt zrobił, co mu kazano.
Minęło jakieś pięć minut. Drzwi otworzyły się i do środka wszedł mężczyzna w garniturze i
rozpiętej pod szyją kolorowej koszuli. Był czarnoskóry, miał szczupłą sylwetkę i miłe,
inteligentne oczy. Wyglądał na odrobinę przyjaźniej usposobionego od innych. Był też od
nich młodszy. Matt przypuszczał, że pewnie nie skończył jeszcze trzydziestu lat.
- Jestem komisarz Mallory - przedstawił się. Miał miły, wyrobiony głos, jak dziennikarz
czytający wiadomości w telewizji. - Dobrze się czujesz?
- Nic mi nie jest - Matta zaskoczyło pytanie.
Mallory usiadł za stołem naprzeciwko niego. Nacisnął kilka klawiszy komputera.
- Jak się nazywasz? - zapytał.
- Matt.
Palce Mallory’ego zastygły nad klawiaturą.
- Musisz mi podać pełne imię i nazwisko. Potrzebuję tego do raportu.
Matt zawahał się. Ale wiedział, że musi wykonywać polecenia.
- Matthew Freeman - odparł.
Detektyw wpisał litery i nacisnął ENTER, a potem patrzył, jak dziesiątki linijek z
informacjami ukazały się na ekranie.
- No, no, zdążyłeś już sobie zdobyć niezłą reputację. Mieszkasz przy Eastfield Terrace 27?
- Tak - potwierdził Matt.
- Z opiekunką, panią Davis?
- To moja ciotka.
- Masz czternaście lat.
- Zgadza się.
Mallory podniósł wzrok znad ekranu komputera.
- Narobiłeś sobie sporo kłopotów - odezwał się. Matt nabrał powietrza.
- Wiem - niemal bał się zapytać, ale i tak musiał to wiedzieć. - Czy on nie żyje?
- Strażnik, którego pchnąłeś nożem, nazywa się Mark Adams. Jest żonaty i ma dwójkę dzieci
- Mallory nie potrafił ukryć złości. - Teraz jest w szpitalu. Spędzi tam trochę czasu. Ale
będzie żył.
- Ja go nie dźgnąłem - powiedział Matt. - Nie wiedziałem, że ktoś może zostać ranny. Plan
był inny.
- Twój kumpel Kelvin zeznał nam co innego. Powiedział, że to twój nóż i twój plan i że to ty
spanikowałeś, kiedy was złapaliśmy.
- On kłamie. Mallory westchnął.
- Wiem. Rozmawiałem już ze strażnikiem i opowiedział mi, co się stało. Słyszał, jak się obaj
kłócicie, i wie, że ty nie chciałeś uciekać. Ale, Matthew, i tak ponosisz odpowiedzialność za
to, co się stało. Muszę cię poinformować, że zostaniesz oskarżony o współudział. Czy wiesz,
co to oznacza?
- Poślecie mnie do więzienia?
- Masz czternaście lat. Jesteś za młody na więzienie. Ale całkiem możliwe, że czeka cię kara
ograniczenia wolności.
Mallory przerwał. Przez jego biuro przewijały się dziesiątki dzieciaków. Wiele z nich było
przestępcami, poczynając od zupełnie bezczelnych, na płaczliwych i żałosnych kończąc. Ale
zaskoczył go spokojny chłopak o miłej aparycji, który siedział teraz naprzeciw niego. Matt
był w pewnym sensie inny i Mallory złapał się na tym, że zastanawia się, co go tu dziś
sprowadziło.
- Wiesz, trochę za późno, żeby o tym rozmawiać - rzekł. - Nie jesteś głodny?
Matt potrząsnął głową.
- Potrzebujesz czegoś?
- Nie.
- Postaraj wziąć się w garść. Dziś wieczorem zajmiemy się tobą, a jutro rano spróbujemy się
nad tym wszystkim zastanowić. Teraz pójdziesz do przebieralni. Obawiam się, że ktoś będzie
musiał ci towarzyszyć podczas rozbierania. Twoje ubranie stanowi materiał dowodowy.
Możesz wziąć prysznic, a potem lekarz rzuci na ciebie okiem.
- Nie jestem chory. Nie potrzebuję lekarza.
- To rutynowe badanie. Szybko cię przebada i może da ci coś na sen. - Mallory rzucił okiem
na jednego z policjantów. - W porządku.
Matt podniósł się.
- Proszę mu powiedzieć, że jest mi przykro - powiedział. - Temu strażnikowi, Markowi
Adamsowi. Wiem, że to bez znaczenia, a pan pewnie i tak mi nie wierzy. Ale przykro mi.
Mallory pokiwał głową. Policjant ujął Matta za ramię i poprowadził z powrotem korytarzem.
Zaprowadzono go do przebieralni - drewniane ławki i białe płytki. Ubranie wrzucono do
plastikowej torby, którą spięto zszywaczami i oznakowano. Potem Matt wziął prysznic.
Pozbawiono go prywatności, tak jak go uprzedzono. Przez cały czas w pomieszczeniu
znajdował się policjant, ale Matt i tak rozkoszował się prysznicem. Gorący, ostry strumień
wody spadał mu na głowę i ramiona, zmywając krew i koszmar ostatnich godzin. Kąpiel
trochę za szybko dobiegła końca. Wytarł się, a potem włożył szary T-shirt i bokserki, które po
wypraniu i wyprasowaniu były płaskie niczym gazeta. Na koniec zabrano go do
pomieszczenia przypominającego szpitalną salę, w którym stały cztery metalowe łóżka,
cztery identyczne stoliki i nic więcej. Pokój sprawiał wrażenie, jakby wysprzątano go z
pięćdziesiąt razy. Wyglądało na to, że Matt będzie jego jedynym lokatorem.
Wskoczył do łóżka i zasnął, zanim zdążył się zjawić jakikolwiek lekarz. Po prostu wyciągnął
się wygodnie na łóżku, a sen pojawił się tak szybko jak pociąg w tunelu.
*
W tym samym czasie w pokoju na dole komisarz Stephen Mallory siedział naprzeciw
pomarszczonej, ponuro wyglądającej kobiety, której udawało się jednocześnie gniewnie na
niego spoglądać i ziewać. Była to Gwenda Davis, ciotka Matta i jego prawna opiekunka. Była
niska i nijaka, miała mysie włosy i ściągniętą, niezapadającą w pamięć twarz. Nie zrobiła
makijażu, a pod jej oczami rysowały się ciężkie worki. Miała na sobie stary bezkształtny
płaszcz. Niegdyś pewnie dużo kosztował, ale teraz strzępił się na brzegach. „Tak jak kobieta,
która go nosi” - pomyślał Mallory. Przypuszczał, że ma jakieś czterdzieści pięć lat.
Wyglądała na zdenerwowaną, jak gdyby to ona, a nie jej siostrzeniec, została o coś oskarżona.
- No więc gdzie on jest? - spytała Gwenda. Miała cienki, jękliwy głos, który sprawiał, że
każde pytanie brzmiało jak skarga.
- Na górze - odparł Mallory. - Zasnął, zanim doktor zdążył go zbadać, ale i tak daliśmy mu
coś na uspokojenie. Możliwe, że jest w szoku.
- On jest w szoku? - Gwenda zaśmiała się krótko. - To ja jestem w szoku, mówię panu. Taki
telefon w środku nocy! Jazda tutaj. Jestem szanowaną osobą. To całe zamieszanie z nożami i
włamaniem. W życiu o czymś takim nie słyszałam.
- Rozumiem, że mieszka pani razem z konkubentem?
- Z Brianem - Gwenda spostrzegła, że Mallory wyjął pióro. - Z Brianem Conranem - ciągnęła
i przyglądała się, jak detektyw zapisuje nazwisko. - Śpi. Nie jest krewnym chłopaka. Po co
miałby się zwlekać z łóżka po nocy? Musi wstać skoro świt.
- Czym się zajmuje?
- A co panu do tego? - wzruszyła ramionami. - Jest mleczarzem.
Mallory wyjął z segregatora kartkę papieru.
- Z akt chłopaka wynika, że jego rodzice nie żyją - mówił dalej Mallory.
- Wypadek samochodowy - Gwenda przełknęła ślinę. - Miał osiem lat. Mieszkali wtedy w
Londynie. Matka i ojciec chłopca zginęli. Ale on został.
- Jedynak?
- Żadnego rodzeństwa. Ani żadnych krewnych. Nikt nie miał pojęcia, co z nim zrobić.
- Była pani spokrewniona z jego matką?
- Byłam jej przyrodnią siostrą. Spotkałam się z nimi ledwo parę razy. - Gwenda wyprostowała
się, splatając dłonie z przodu. - Jeśli chce pan znać prawdę, to nigdy nie byli dla mnie zbyt
mili. Było im z tym dobrze, a jakże. Ładny dom, porządna dzielnica. Dobry samochód.
Wszystko ładne. Nie mieli dla mnie czasu. A kiedy zginęli w tym głupim wypadku... No, nie
wiem, co by się stało z Matthew, gdyby nie ja i Brian. Przygarnęliśmy go. Sami musieliśmy
go wychować. I co za to mamy? Nic, tylko same kłopoty!
Mallory ponownie rzucił okiem na raport.
- Ale chłopak nigdy wcześniej nie sprawiał kłopotów wychowawczych - powiedział. - Zaczął
opuszczać się w szkole dopiero rok po przyjeździe do Ipswich. Można powiedzieć, że od tej
chwili było coraz gorzej.
- Pan mnie oskarża? - Na policzkach Gwendy pojawiły się dwa czerwone punkciki. - To nie
miało żadnego związku ze mną! To przez tego chłopaka, Kelvina Johnsona... Mieszka
kawałek dalej. To jego wina!
Była jedenasta w nocy. Dzień był długi, a Mallory usłyszał już wystarczająco dużo. Zamknął
teczkę z aktami i wstał.
- Dziękuję, że zechciała pani przyjść, pani Davis - rzekł. - Czy miałaby pani ochotę zobaczyć
się z Matthew?
- Przecież nie ma po co, skoro chłopak śpi, no nie?
- Może w takim razie zechciałaby pani przyjść rano? Będzie tu ktoś z opieki społecznej. Matt
będzie także potrzebował jakiegoś prawnika. Ale jeżeli przyjdzie tu pani o dziewiątej...
- O dziewiątej nie mogę. Muszę zrobić Brianowi śniadanie, kiedy wróci z obchodu. Przyjdę
później.
- W porządku.
Gwenda Davis wstała i wyszła z pokoju. Mallory powiódł za nią wzrokiem. Nie wzbudzała w
nim żadnych uczuć. Ale nie potrafił pozbyć się uczucia wielkiego smutku z powodu chłopaka,
który spał na górze.
*
Matt obudził się.
Sala z czterema metalowymi łóżkami była pusta. Z budynku nie dobiegał żaden dźwięk. Matt
pomacał dłonią poduszkę, która otulała mu głowę, i zastanawiał się, jak długo tu jest. Nie
było śladu zegara, na zewnątrz panowały nieprzeniknione ciemności, a przez zakratowane
okno widział nocne niebo. Pokój był łagodnie oświetlony. Pewnie nigdy nie gasili wszystkich
świateł.
Próbował jeszcze zasnąć, ale rozbudził się na dobre. Nagle stanęły mu przed oczami
wszystkie wydarzenia poprzedniego wieczora. Obrazki migały jak karty na wietrze. Kelvin
pod dworcem. Potem hurtownia, płyty DVD. strażnik, nóż i znów Kelvin z tym głupawym
uśmieszkiem, policyjne wozy i jego własne ręce poplamione krwią. Matt zacisnął mocno
oczy, usiłując wyrzucić te wspomnienia z pamięci.
W pomieszczeniu zrobiło się bardzo ciepło. Okno było zamknięte, a kaloryfery włączone.
Dookoła czuł powiew gorącego powietrza. Nagle zachciało mu się pić i rozejrzał się,
zastanawiając, czy może kogoś zawołać. Nie znalazł jednak żadnego dzwonka, a w pobliżu
nie było nikogo.
Wtedy na stoliku po drugiej stronie pokoju zauważył dzbanek z wodą i szklankę. Wystarczyło
wstać z łóżka i obsłużyć się. Uniósł rękę, żeby odrzucić kołdrę, ale okazała się za ciężka. Nie.
To niemożliwe. Napiął mięśnie i spróbował się podnieść. Ledwie mógł się ruszać. Wtedy
zorientował się, że kiedy spał, musiał go zbadać lekarz. Pewnie dał mu jakiś zastrzyk, coś na
uspokojenie, dlatego nie mógł się ruszać.
Chciało mu się krzyczeć. Czuł, jak dusi go atak paniki. Co oni chcą z nim zrobić? Dlaczego
poszedł do tej cholernej hurtowni? Jak mógł dopuścić do czegoś takiego? Opadł z powrotem
na poduszkę, walcząc ze wzbierającą falą rozpaczy. Nie mógł uwierzyć, że z powodu kilku
płyt DVD prawie zginął człowiek. Jak mógł być tak głupi, żeby uważać Kelvina za
przyjaciela? „To on! To o n!” Kelvin był żałosny. Zawsze był.
Wody...
Matt miał wrażenie, że w pokoju robi się coraz bardziej gorąco, jakby policja podkręciła
kaloryfery tylko po to, żeby go podręczyć. Matt uświadomił sobie, że całą uwagę koncentruje
na dzbanku. Widział doskonałe okrąg zrobiony przez wodę w miejscu, gdzie dotykała brzegu
szkła. Siłą woli zmusił się do wstania, a kiedy to mu się nie udało, usiłował zmusić naczynie,
żeby przyszło do niego. Oblizał językiem wargi. Miał wyschnięte usta. Przez moment
wydawało mu się, że czuje swąd spalenizny. Dzbanek był tak blisko, zaledwie kilka metrów
dalej. Sięgnął w jego stronę, myślami ściągając go ku sobie.
Nagle dzbanek pękł.
Wydawało się, że wyleciał w powietrze, jakby w zwolnionym tempie. Przez ułamek sekundy
woda zawisła w górze, a jej macki rozpełzły się na boki, potem z pluskiem opadła na stolik,
na kawałki szkła.
Matt był oszołomiony. Nie miał pojęcia, co się stało. Nie rozbił dzbanka. Naczynie samo się
stłukło. Zupełnie jak trafione kulą. Matt gapił się we fragmenty szkła rozrzucone na stoliku i
rozlaną wokół wodę, skapującą na podłogę. Czy spowodował to upał panujący w pokoju? Czy
to jego wina?
A może to jego pragnienie w jakiś niewytłumaczalny sposób roztrzaskało dzbanek?
W końcu zmęczenie po raz drugi wzięło nad nim górę i zapadł w głęboki, duszny sen. Kiedy
zbudził się następnego ranka, stłuczone szkło zniknęło razem z rozlaną wodą. Dzbanek i
szklanka stały na stoliku, dokładnie tam, gdzie znajdowały się poprzedniej nocy, i Matt uznał,
że całe zajście było tylko dziwnym snem.
Projekt NIWA
Matt, już we własnym ubraniu, siedział na krześle, zwrócony twarzą w stronę czterech osób,
które przyglądały mu się z przeciwnego krańca długiego drewnianego stołu. Znajdowali się w
sali, jednej z tych, w których ludzie się pobierali... a może rozwodzili. Praktyczna, lecz
równocześnie oszczędna w stylu i oficjalna, z drewnianą boazerią na ścianach i portretami
urzędników - zapewne wszyscy już poumierali - w złotych ramach. Znalazł się w Londynie,
chociaż nie był dokładnie pewien, w której części miasta. Za bardzo padało, by mógł
cokolwiek dojrzeć przez okna samochodu, a poza tym podwieziono go prosto pod drzwi i
wprowadzono po schodach do nowoczesnego, nieatrakcyjnego budynku. Nie miał czasu na
zwiedzanie.
Od aresztowania Matta minął tydzień. W tym czasie przepytywano go, sprawdzano, oceniano
i na wiele godzin pozostawiano samemu sobie. Wypełniał papiery, które przypominały
egzaminy, tyle że zdawały się nie mieć sensu. „2, 8, 14. 20... Jaka jest kolejna liczba w tym
ciągu?” Oraz: „Ile błenduf ortograficznych znajdóje się w tym zdaniu?”. Rozmaici mężczyźni
i kobiety - lekarze, psychologowie - prosili go, żeby opowiedział o sobie. Pokazywano mu
plamy na papierze. „Co widzisz, Matthew? Co ci przypomina ten kształt?” I dawano mu gry -
skojarzenia słowne i inne podobne rzeczy.
W końcu oznajmili mu, że wyjeżdża. Pojawiła się waliza pełna ubrań, które najwidoczniej
przysłała z domu Gwenda. Po trzygodzinnej jeździe zwyczajnym samochodem - nawet nie
policyjnym - znalazł się tutaj. Deszcz nadal chłostał po szybach, zamazując widok. Słyszał,
jak woda wali o szkło, jakby żądając, aby ją wpuszczono do środka. Można było mieć
wrażenie, że cały świat zewnętrzny się rozpuścił i jedyną jego pozostałość stanowiło pięć
osób zebranych w tym pokoju.
Na skraju po lewej stronie siedziała jego ciotka, Gwenda Davis. Przykładała sobie do oczu
papierową chusteczkę, rozmazując po twarzy tusz do rzęs. Z jednej strony wzdłuż całego
policzka ciągnęła się brudna brązowa smuga. Komisarz Stephen Mallory siedział obok niej i
patrzył w przeciwną stronę. Trzecią osobą była kobieta, sędzia pokoju. Matt zobaczył ją
dzisiaj po raz pierwszy. Była elegancko ubrana i wyglądała dość srogo. Miała około
sześćdziesięciu lat, okulary w pozłacanej oprawie i spojrzenie pełne dezaprobaty, które z
biegiem czasu stało się jej drugą naturą. Czwartą - opiekunka społeczna Matta, niechlujna,
siwa kobieta jakieś dziesięć lat młodsza od sędziny. Nazywała się Jill Hughes. Przydzielono
jej chłopca, kiedy miał jedenaście lat. Od tamtej pory pracowała z nim i prywatnie uważała go
za swoją największą porażkę.
Głos zabrała sędzina.
- Matthew, musisz zrozumieć, że było to bardzo nikczemne przestępstwo i do tego z użyciem
przemocy - rzekła. Sędzina wyrażała się precyzyjnie, urywanymi zdaniami, jak gdyby każde
jej słowo miało najwyższą wartość. - Twój wspólnik, Kelvin Johnson, zostanie odesłany do
Sądu Koronnego i prawie na pewno zostanie skazany na pobyt w zakładzie dla nieletnich
przestępców. Ma siedemnaście lat. Ty, rzecz jasna, jesteś młodszy. Jednak mimo to
wkroczyłeś już w wiek, w którym należy brać odpowiedzialność za swoje czyny. Gdybyś
stanął przed sądem, to podejrzewam, że odpowiadałbyś z paragrafu 91. To z kolei oznacza, że
trafiłbyś na jakieś trzy lata albo do ośrodka o zaostrzonym rygorze, albo do domu
poprawczego.
Przerwała i otworzyła teczkę leżącą przed nią na stole. W zapadłej nagle ciszy szelest
przewracanych kartek wydawał się bardzo głośny.
- Jesteś inteligentnym chłopcem - ciągnęła. - Mam tu wyniki testów, którym zostałeś poddany
w zeszłym tygodniu. Chociaż twoje wyniki szkolne nie stanowią powodu do dumy,
wnioskuję, że dobrze przyswoiłeś sobie podstawowe umiejętności z matematyki oraz czytanie
i pisanie. Raport opracowany na podstawie badania psychologicznego sugeruje, że masz
bardzo pozytywny i twórczy umysł. Tym bardziej dziwię się, że wybrałeś drogę wiodącą ku
wagarom i drobnym przestępstwom.
No, ale musimy też wziąć pod uwagę twoje położenie. Straciłeś rodziców nagle i w bardzo
młodym wieku, a to musiało wywołać ogromny wstrząs. Sądzę, że jest dla nas wszystkich
raczej oczywiste, że twoje problemy w tak młodym wieku mogły zostać spowodowane tym
tragicznym wydarzeniem. Jednak mimo to, Matthew, musisz znaleźć siły, aby je
przezwyciężyć. Jeżeli dalej pójdziesz drogą, którą podążasz, istnieje bardzo duże
prawdopodobieństwo, że skończysz w więzieniu.
Matt właściwie nie słuchał. Starał się, ale słowa wydawały się odległe i nieistotne... jak tekst
spikera na dworcu, na którym nie zamierzał wsiadać do pociągu. Nie mógł uwierzyć, że
kobieta mówi do niego. Wsłuchiwał się w deszcz bijący w okienne szyby. Odnosił wrażenie,
że krople mówią mu znacznie więcej.
- Istnieje nowy program rządowy, który opracowano specjalnie dla osób takich jak ty -
kontynuowała sędzina. - Prawda jest taka, Matthew, że nikt nie lubi wysyłać młodych ludzi
do ośrodków opiekuńczych. To kosztowne, a poza tym nie dysponujemy wystarczającą liczbą
miejsc. Dlatego też w ostatnim czasie rząd powołał do życia projekt NIWA. Nauka i Wolność
w rodzinach zastępczych. Jeśli chcesz, możesz to potraktować jako rozpoczęcie nowego
rozdziału w życiu.
- Byłem już raz w rodzinie zastępczej - Matt spojrzał na Gwendę, która wzdrygnęła się na
swoim krześle - i nie skończyło się to najlepiej.
- Z pewnością masz rację - zgodziła się sędzia. - Obawiam się też, że pani Davis nie czuje się
na siłach, by troszczyć się dalej o ciebie. Ma już dość.
- Naprawdę? - spytał drwiąco Matt.
- Robiłam, co mogłam! - krzyknęła Gwenda. Przycisnęła chusteczkę do oka. - Nigdy nie
okazałeś ani krzty wdzięczności, nigdy nie byłeś miły. Nawet nie próbowałeś.
Sędzina chrząknęła i Gwenda na moment podniosła wzrok, po czym umilkła.
- Przykro mi, ale panna Hughes z opieki społecznej ma identyczne odczucia - ciągnęła. -
Muszę ci powiedzieć, że nie zostawiłeś nam żadnego wyboru. NIWA jest twoją ostatnią
szansą, żeby się zrehabilitować.
- Co to takiego ta NIWA? - spytał Matt. Nagle zapragnął wydostać się z tego pokoju. Nie
obchodziło go, dokąd go wyślą.
- NIWA to program wychowania w rodzinach zastępczych - Jill Hughes przejęta pałeczkę.
Była drobną kobietą, w połowie zasłoniętą przez stół, za którym siedziała. Jej wzrost zupełnie
nie pasował do zawodu. Spędziła całe życie, zajmując się agresywnymi przestępcami, w
większości o wiele od niej wyższymi. - Mamy sporo ochotników mieszkających w odległych
rejonach wiejskich...
- Tam jest mniej pokus - wtrąciła sędzina.
- Wszyscy mieszkają z dala od miast - potwierdziła Jill Hughes. - Przyjmują młodych ludzi,
takich jak ty, i oferują im starą dobrą rodzinną atmosferę. Zapewniają jedzenie, ubranie,
towarzystwo i, co najważniejsze, dyscyplinę. W nazwie „NIWA” litera „W” oznacza
wolność, ale trzeba na nią zapracować.
- Twoi nowi rodzice zastępczy mogą cię prosić o pomoc przy lekkich pracach fizycznych -
dodała sędzina.
- Chce pani powiedzieć, że... będę musiał pracować? - zapytał Matt z odrazą.
- Nie ma w tym nic złego! - obruszyła się sędzina. - Praca na wsi jest dobra dla zdrowia i
wiele dzieci byłoby zachwyconych, mogąc przebywać na farmie ze zwierzętami, wśród pól
uprawnych. Matthew, nikt nie może cię zmusić do uczestnictwa w tym projekcie. Musisz się
sam zgłosić. Ale muszę powiedzieć, że to dla ciebie prawdziwa okazja. I jestem pewna, że
przekonasz się, iż takie wyjście jest lepsze niż alternatywa.
„Na trzy lata pod klucz”. Tak powiedziała. - Jak długo będę tam musiał zostać? - zapytał.
- Przynajmniej przez rok. Potem znów ocenimy sytuację.
- Może ci się tam spodoba - odezwał się Stephen Mallory. Starał się, aby zabrzmiało to
optymistycznie. - Matt, to nowy start. Szansa na zawarcie nowych przyjaźni.
Ale Matt miał wątpliwości.
- A co będzie, jeżeli mi się nie spodoba? - zapytał.
- Będziemy w stałym kontakcie z rodziną zastępczą - wyjaśniła sędzina. - Rodzice muszą
sporządzać cotygodniowy raport dla policji, a twoja ciotka zacznie cię odwiedzać, gdy tylko
będziesz gotów. Okres adaptacyjny potrwa trzy miesiące, ale potem będzie cię odwiedzała co
miesiąc.
- Będzie łącznikiem pomiędzy rodziną zastępczą a opieką społeczną - rzekła Jill Hughes.
- Nie wiem, jak mnie na to będzie stać - wymamrotała Gwenda. - To znaczy, jeżeli podróż
będzie droga. A kto zaopiekuje się Brianem, kiedy mnie nie będzie? Przecież mam
obowiązki...
Jej głos stopniowo zamilkł. Nagle w pokoju zapadła cisza, nie licząc odgłosów ulicy i deszczu
dzwoniącego po szybach.
- W porządku - Matt wzruszył ramionami. - Możecie mnie posłać, gdzie chcecie. Mało mnie
to obchodzi. Wszystko będzie lepsze od mieszkania z nią i z Brianem.
Gwenda oblała się rumieńcem. Mallory wtrącił się, zanim odzyskała mowę.
- Nie zostawimy cię. Matt - obiecał. - Będziemy pilnować, żebyś otrzymał właściwą opiekę.
Ale sędzina zdenerwowała się.
- W żadnym wypadku nie masz powodów do narzekań - rzuciła. Popatrzyła na Matta znad
okularów. - Szczerze mówiąc, powinieneś być wdzięczny, że otrzymujesz taką szansę. I
powinnam cię ostrzec. Jeśli zastępcza matka nie będzie zadowolona z twoich postępów, jeżeli
w jakikolwiek sposób nadużyjesz okazanej ci uprzejmości, zostaniesz odesłany do nas. A
wtedy trafisz do ośrodka. Nie dostaniesz drugiej szansy. Rozumiesz?
- Tak. Rozumiem - Matt rzucił okiem na okna. Światło stało się prawie niewidoczne spoza
szarej, ruchomej kurtyny deszczu. - Kiedy więc mam się spotkać z moją przybraną matką?
- Nazywa się Jayne Deverill - odparła pracownica opieki społecznej. - I powinna się tu zjawić
lada chwila.
*
Na stacji metra w Holborn naprawiano ruchome schody i kiedy kobieta znalazła się na
poziomie ulicy, za jej plecami z acetylenowo-tlenowych palników posypały się iskry. Ale
Jayne Deverill ich nie zauważyła. Stała zupełnie nieruchomo, ściskając pod pachą skórzaną
torebkę, wpatrując się w punkt znajdujący się kilka metrów przed nią, ponieważ otoczenie
budziło w niej odrazę.
Włożyła bilet w otwór przy bramce i popatrzyła, jak ta szybko się otwiera. Ktoś ją potrącił i
na moment w jej oczach pojawił się ciemny błysk. Ale zmusiła się do zachowania spokoju.
Nosiła brzydkie, staromodne skórzane buty i dziwnie chodziła, jakby miała jakieś kłopoty z
nogami.
Pani Deverill była niską kobietą, przynajmniej pięćdziesięcioletnią i miała siwe krótko
przycięte włosy. Jej skóra jeszcze nie zwiędła, ale była dziwnie bez życia. Miała twarde,
lodowate oczy i wystające kości policzkowe, które zbiegały się ukośnie. Trudno było sobie
wyobrazić uśmiech na jej bladych ustach. Ubrała się elegancko - w popielatą spódnicę i
dopasowany żakiet oraz zapinaną pod szyję bluzkę. Nosiła srebrny naszyjnik, a na klapie
żakietu srebrną broszkę w kształcie jaszczurki.
Odkąd wyszła ze stacji, ktoś nie spuszczał jej z oka.
Pani Deverill nie wiedziała, że ją śledzono. Szła wzdłuż Kingsway ku biurom za Lincoln’s
Inn. Mężczyzna w kurtce z kapturem trzymał się ciągle dziesięć kroków za nią. Miał
dwadzieścia lat, tłuste blond włosy i szczupłą, niezdrowo wyglądającą twarz. W chwili gdy
zauważył, jak kobieta przechodzi przez bramkę biletową, stwierdził, że przyjechała z
prowincji. Nie wiedział, kim jest, ani specjalnie go to nie obchodziło. Interesowały go w niej
tylko dwie rzeczy: torebka i biżuteria.
Nie miał pojęcia, dokąd kobieta idzie, ale miał nadzieję, że zejdzie z głównej drogi, na której
panował spory ruch pieszych, sporadycznie trafiali się też policjanci, i wybierze którąś ze
spokojniejszych bocznych uliczek. Tak czy owak, warto było poświęcić parę minut, żeby się
przekonać. Ciągle trzymał się w pobliżu, kiedy zatrzymała się na rogu i skręciła w lewo obok
pubu. Uśmiechnął się. Wszystko układało się po jego myśli. Teraz byli tylko we dwoje. Szli
alejką prowadzącą na skróty do biur prawnych - kancelarii adwokackich i budynków
samorządowych - które egzystowały w swoim zupełnie osobnym świecie. Rozejrzał się
szybko dookoła, sprawdzając, czy nie ma nikogo w zasięgu wzroku, a następnie sięgnął do
kieszeni brudnej kurtki, którą miał na sobie. Wyjął wyszczerbiony nóż i obracał go w dłoni,
napawając się poczuciem siły, jaką dawało mu to narzędzie, a potem pobiegł naprzód.
- Hej, ty! - zawołał.
Kobieta zatrzymała się, nadal zwrócona do niego plecami.
- Wyskakuj z torby, ty suko! No już! Naszyjnik też... Zaległa chwila milczenia.
Potem Jayne Deverill odwróciła się.
*
Dziesięć minut później siedziała nieco zdyszana, trzymając filiżankę herbaty, którą ją
poczęstowano. Znajdowała się w biurze sądu rodzinnego, w którym trzymano Matta.
- Bardzo przepraszam za spóźnienie - mówiła. Miała głęboki, raczej gardłowy głos, jak ktoś,
kto wypalił za dużo papierosów. - To bardzo nieuprzejme z mojej strony, a niegrzeczności po
prostu nie znoszę... Punktualność jest pierwszą oznaką dobrego wychowania. Zawsze to
powtarzam.
- Miała pani problemy z dotarciem tutaj? - zapytał Mallory.
- Autobus się spóźnił. Zadzwoniłabym do państwa z dworca, ale niestety nie mam komórki.
W Yorkshire, na wsi, nie jesteśmy na bieżąco z nowinkami, jak wy tutaj, w Londynie. Tam
gdzie mieszkam, nie ma zasięgu, więc telefon komórkowy do niczego by mi się nie przydał. -
Zwróciła się do Matta. - Mój drogi, bardzo się cieszę, że cię poznałam. Wiele o tobie
słyszałam.
Matt zmierzył wzrokiem kobietę, która zgłosiła się na ochotnika, żeby zostać jego zastępczą
matką w projekcie NIWA. To, co zobaczył, nie spodobało mu się.
Jayne Deverill mogła pochodzić z innego stulecia, z czasów, kiedy nauczycielom wolno było
bić dzieci, a przed śniadaniem i podwieczorkiem czytywano Biblię. Nigdy nie spotkał nikogo
o tak srogim wyglądzie. Jill Hughes powitała kobietę jak starą przyjaciółkę, mimo że, jak się
okazało, obie nigdy się nie spotkały - rozmawiały ze sobą jedynie przez telefon. Stephen
Mallory wyglądał bardziej nieswojo. On również widział panią Deverill po raz pierwszy.
Chociaż uścisnął jej dłoń, przestał się odzywać i sprawiał wrażenie zamyślonego. Sędzina
bardziej interesowała się papierkową robotą niż czymkolwiek innym, pragnąc jak najprędzej
mieć z głowy całą tę sprawę. Matt ponownie przyjrzał się pani Deverill. Sączyła herbatę, ale
nie spuszczała go z oczu. Pożerała go wzrokiem.
- Byłeś kiedyś w Yorkshire? - zapytała.
Matt potrzebował chwili, aby zorientować się, że mówi do niego.
- Nie - odparł. - Nigdy.
- Nasza wioska nazywa się Lesser Mailing. Leży trochę na uboczu. Najbliższe miasteczko to
Greater Mailing, ale i tak nikt o nim nie słyszał. A niby czemu by mieli o nim słyszeć? Nic
tam nie ma. My w Yorkshire stąpamy twardo po ziemi. Dbamy o ziemię, a ziemia dba o nas.
Jestem przekonana, że po wyjeździe z ruchliwego miasta nasza wioska wyda ci się bardzo
spokojna. Ale z czasem do niej przywykniesz. - Zerknęła na sędzinę. - Naprawdę mogę go
dzisiaj zabrać?
Sędzina pokiwała głową Pani Deverill uśmiechnęła się.
- Kiedy przyjedziecie z pierwszą wizytą?
- Od dziś za sześć tygodni. Chcemy dać Matthew czas, żeby się zaaklimatyzował.
- No cóż, mogę państwa zapewnić, że po sześciu tygodniach spędzonych ze mną na pewno go
nie poznacie. - Zwróciła się do Gwendy Davis: - Nie musi się pani o niego martwić, pani
Davis. Może pani oczywiście do niego dzwonić, kiedy pani zechce, oboje będziemy czekać
na waszą wizytę.
- No, sama nie wiem - Gwenda była w dalszym ciągu zmartwiona. - To daleka droga i nie
jestem pewna, czy mój partner... - umilkła.
- Pani Deverill, mamy tu do wypełnienia jeszcze kilka formularzy - rzekła sędzia. - Ale potem
oboje możecie się już zbierać. Pani Davis przyniosła walizkę z częścią ubrań i rzeczy
Matthew. - Zwróciła się do Matta: - Spodziewam się, że chciałbyś zostać na chwilę sam, żeby
pożegnać się z ciotką.
- Nie. Nie mam jej nic do powiedzenia.
- To nie była moja wina - powiedziała Gwenda i nagle się zdenerwowała. - Nigdy nie miałam
nic wspólnego z twoją rodziną. Nigdy nie miałam nic wspólnego z tobą. Nie chciałam cię
nawet brać po tym, co się stało z twoimi rodzicami. Ale zrobiłam to, a ty sprawiałeś same
kłopoty. Możesz winić tylko siebie.
- Nie ma takiej potrzeby - odparł Mallory. - Powodzenia, Matt, i naprawdę mam nadzieję, że
ci się uda. - Wyciągnął rękę. Matt zawahał się, następnie ją uścisnął. To nie była wina
Mallory’ego. Był o tym przekonany.
- Czas się zbierać! - zawołała pani Deverill. - Nie chcemy się spóźnić na autobus!
Matt wstał. Kiedy wychodził. Mallory rzucił w jego stronę baczne, zaniepokojone spojrzenie.
*
Dwie godziny później Matt znalazł się na dworcu autobusowym Victoria, niosąc walizkę
spakowaną przez Gwendę. Patrzył na pojawiające się i odjeżdżające w pośpiechu autobusy,
na tłumy podróżnych oraz na przeszklone kioski z przekąskami i gazetami. Miejsce było
nieprzyjemne: zimne i wilgotne, a w powietrzu unosił się odór spalin z silników Diesla.
Ledwo mógł uwierzyć, że się tu znalazł. Był wolny... Nareszcie z dala od policyjnej niewoli.
Nie. Nie był wolny, napomniał samego siebie. Przekazano go tej kobiecie, która nazywała
siebie jego zastępczą matką.
- To nasz autobus. - Pani Deverill wskazała na autokar z widniejącym na przodzie napisem
YORK.
Matt podał kierowcy walizkę. Ten wepchnął ją do luku bagażowego, a następnie wsiadł do
środka. Zarezerwowali siedzenia z samego tyłu. Pani Deverill pozwoliła Mattowi prześliznąć
się na miejsce przy oknie, a potem usiadła koło niego. Wkrótce autobus się wypełnił.
Punktualnie o godzinie trzynastej drzwi zamknęły się z sykiem, silnik zapalił i ruszyli. Matt
siedział z czołem przyciśniętym do szyby i patrzył, jak opuszczają dworzec i wjeżdżają na
ulicę. Ciągle padało. Tuż przed nim tańczyły krople deszczu. Obok niego siedziała pani
Deverill z na wpół przymkniętymi oczami, ciężko oddychając.
Próbował się skoncentrować, próbował dojść do tego, co czuje. Ale wówczas uświadomił
sobie, że nie czuje nic. Został wessany przez system. Oceniony. Włączony do projektu
NIWA. I wysłany w drogę. Przynajmniej nie wraca do Ipswich. Za co czuł pewien rodzaj
wdzięczności. Koniec sześcioletniego użerania się z Gwendą i Brianem. Cokolwiek czekało
go w przyszłości, nie mogło być gorsze.
W tym samym czasie oddaloną o jakieś pięć mil alejkę w Holborn zastawiły dwa wozy
policyjne i ambulans. Znaleziono tam martwe ciało młodego mężczyzny w kurtce z kapturem.
Właśnie pojawił się lekarz sądowy, ale fotografowie i policyjni eksperci wiedzieli już, że
natknęli się na coś osobliwego. Dobrze znali tego człowieka. Nazywał się Will Scott i był
ćpunem zamieszanym w liczne napady w centrum Londynu. Dłoń miał zaciśniętą na
kuchennym nożu, od którego ciosu zginął. Ale nikt go nie zaatakował. Nie było odcisków
palców. Żadnego śladu po innej osobie.
Usta zmarłego wykrzywiał ohydny uśmiech, a w jego oczach malowało się prawdziwe
przerażenie. Trzymał nóż bardzo mocno. Centymetr po centymetrze wepchnął go we własne
serce. Nie wiedziano, jak i dlaczego to zrobił, ale lekarz sądowy nie miał wątpliwości.
Z jakiegoś powodu Will Scott zabił sam siebie.
Lesser Mailing
Londyn dzieliło od Yorku dwieście mil monotonnej jazdy autostradą i podróż zajęła im ponad
cztery godziny. Autobus zatrzymywał się dwa razy na stacjach obsługi, ale ani Matt, ani pani
Deverill nie opuszczali swoich miejsc. Kobieta miała ze sobą kanapki. Trzymała je w torebce,
zawinięte w brązowy papier. Wyjęła je i poczęstowała Matta. - Jesteś głodny, Matthew?
- Nie, dziękuję.
- W Yorkshire będziesz jadł to, co ugotuję. W moim domu nie marnujemy jedzenia.
Rozwinęła jedno z zawiniątek i Matt zobaczył dwie pajdy białego pieczywa z wątróbką na
zimno. Był zadowolony, że nie przyjął poczęstunku.
- Pewnie się zastanawiasz, jaka jestem - rzekła pani Deverill, zabierając się do swojego
lunchu. Odgryzała małe kęsy i starannie je przeżuwała. Kiedy połykała jedzenie, coś ściskało
ją boleśnie w gardle, jakby miała problemy z przełykaniem. - Teraz stałam się twoim
prawnym opiekunem - ciągnęła. - Jesteś złodziejem i przestępcą, dlatego powierzono mi
opiekę nad tobą. Ale jestem skłonna zapomnieć o twojej przeszłości. Matthew. Mogę cię
zapewnić, że znacznie bardziej obchodzi mnie twoja przyszłość. Jeżeli będziesz robić, co ci
się każe, to się dogadamy. Jeśli nie będziesz mnie słuchał, jeśli spróbujesz mi się sprzeciwić,
to zapewniam cię, będziesz znacznie bardziej nieszczęśliwy, niż jesteś to sobie w stanie
wyobrazić. Rozumiesz?
- Tak - odparł Matt.
Zadrżał, gdy na niego spojrzała.
- Musisz pamiętać, że nikomu na tobie nie zależy. Nie masz rodziców. Nie masz rodziny.
Masz kiepskie wykształcenie i żadnych perspektyw. Mój drogi, nie chcę być dla ciebie
okrutna, ale tak naprawdę masz tylko mnie.
Odwróciła się od niego i wróciła do jedzenia kanapek. Potem wzięła pismo dla rolników i
zaczęła czytać. Zachowywała się tak, jakby całkiem zapomniała o chłopaku.
Autostrada ciągnęła się bez końca. Za oknem nie było na co patrzeć i Matt poczuł, że
hipnotyzują go białe linie i niekończące się barierki bezpieczeństwa przesuwające się wzdłuż
drogi. Prawie bezwiednie myśli Matta zaczęły dryfować, pogrążając się ni to we śnie, ni to na
jawie, ale gdzieś pośrodku.
Znalazł się z powrotem w szeregówce w Dulwich, na pełnym zieleni, przyjaznym
przedmieściu Londynu. To tutaj mieszkał razem z matką i ojcem. Upłynęło sześć lat, odkąd
widział ich po raz ostatni, ale spoglądając przez okno, miał ich teraz przed oczami.
Patrzył na matkę krzątającą się po kuchni, w której zawsze panował bałagan, nawet wówczas
gdy była dopiero co wysprzątana. Matka była ubrana tak jak tamtego dnia: w różową
sukienkę i biały lniany żakiet. Kiedy ją sobie przypominał, to właśnie taką. Sukienka była
zupełnie nowa, kupiona specjalnie na wesele. Patrzył też na ojca - wyglądał, jakby było mu
niewygodnie w garniturze, pod krawatem. Mark Freeman był lekarzem i zazwyczaj chodził
do pracy w czymkolwiek, co się nawinęło: w dżinsach, swetrze... Nie lubił się stroić. Ale
jeden z kolegów z jego przychodni żenił się i zapowiadało się eleganckie wesele. Najpierw
nabożeństwo, potem przyjęcie w drogim hotelu. Ojciec siedział przy stole, jedząc śniadanie.
Obrócił się, odrzucając ciemne włosy tak, jak to zawsze robił, i zapytał: „Gdzie jest
Matthew?”.
Wtedy chłopiec wszedł do kuchni. Oczywiście, wówczas ciągle jeszcze nosił imię Matthew.
Teraz, sześć lat później, siedząc w autobusie zmierzającym do miejsca, o którym nigdy nie
słyszał, zobaczył siebie takim, jakim wtedy był: małym, nieco pulchnym ciemnowłosym
chłopcem, wchodzącym do wesołej, żółtej kuchni. Ojciec siedzący przy stole. Matka
trzymająca imbryk w kształcie misia. I znowu wszystko usłyszał.
„Pospiesz się, Matthew, bo się spóźnimy”.
„Nie chcę nigdzie jechać”.
„Co? Co ty wygadujesz?”
„Matthew...?”
„Źle się czuję. Nie chcę jechać”.
Teraz, w autobusie, Matt zasłonił oczy dłonią. Nie chciał sobie niczego przypominać.
Wspomnienia za każdym razem sprawiały mu tylko ból...
„Co to znaczy, że nie chcesz jechać?”
„Proszę, tato. Proszę, nie każ mi...”
Sprzeczali się, ale nie za bardzo. Jego rodzice mieli tylko jedno dziecko i rozpieszczali je.
Sądzili, że spodoba mu się na weselu, bo powiedziano im, że na przyjęciu będą inne dzieci i
specjalny namiot z magikiem i balonami. A teraz to! Ojciec wykonał szybki telefon. Żaden
kłopot. Rosemary Green, ich miła, zawsze chętna do pomocy sąsiadka, zgodziła się zająć
chłopcem przez resztę dnia. Rodzice pojechali bez niego.
To właśnie dlatego nie było go w samochodzie, kiedy mieli wypadek. Dlatego zginęli, a on
żył.
Matt opuścił dłoń i znów wyjrzał na zewnątrz. Autobus zwolnił. Chłopak źle się poczuł. Było
mu na przemian gorąco i zimno, a w głowie czuł tępe pulsowanie.
- Jesteśmy na miejscu - oznajmiła pani Deverill.
Wjechali na kolejny dworzec autobusowy, nowocześniejszy i mniejszy od Victorii. Autobus
zatrzymał się, a oni zaczęli się przepychać do przodu razem z innymi pasażerami. Na
zewnątrz było chłodniej niż w Londynie, ale przynajmniej przestało padać. Matt zabrał swoją
walizkę, potem ruszył za panią Deverill przez halę dworca.
Obok poobijanego land rovera czekał na nich mężczyzna. Samochód sprawiał wrażenie, jakby
nie rozpadał się tylko dzięki pokrywającej go warstwie błota. Mężczyzna był niski i gruby,
miał tłuste włosy koloru blond, wodniste oczy i twarz, która wyglądała, jak gdyby powoli
zsuwała mu się z głowy. Był ubrany w brudne dżinsy i za małą koszulę. Matt zauważył, że
guziki ledwo wytrzymują. Miał około czterdziestu lat. Zwiotczałe usta rozchyliły się w
mokrym, nieprzyjemnym uśmiechu.
- Dzień dobry, pani Deverill - przywitał się.
Pani Deverill nie zwróciła na niego uwagi. Zwróciła się do Matta:
- To jest Noah.
Matt nic nie powiedział. Noah przyglądał mu się w sposób, który sprawiał, że chłopak poczuł
się niepewnie.
- Witaj w Yorkshire - rzekł Noah. - Bardzo mi miło cię poznać.
Wyciągnął rękę. Miał grube i krótkie palce z żałobą za paznokciami. Matt nie odwzajemnił
gestu.
- Noah pracuje u mnie na farmie - wyjaśniła pani Deverill. - Nie potrafi się wysławiać, więc
na twoim miejscu nie zawracałabym sobie głowy zagadywaniem go.
Parobek nadal mu się przyglądał. Usta miał otwarte, a po brodzie ciekła mu ślina. Matt
odwrócił się.
- Wsiadaj do samochodu - poleciła pani Deverill. - Czas, żebyś zobaczył swój nowy dom.
*
Jechali przez kolejną godzinę, najpierw drogą szybkiego ruchu, potem lokalną, a następnie
krętym wiejskim gościńcem. Im dalej się posuwali, tym bardziej ponury stawał się krajobraz.
Wyglądało na to, że Lesser Mailing kryje się gdzieś na skraju wrzosowisk Yorkshire, ale Matt
nie zauważył ani jednego drogowskazu. Czuł się jeszcze gorzej niż wcześniej i zastanawiał
się, czy to za sprawą jazdy Noaha, czy też jakiegoś wirusa.
Dotarli do skrzyżowania - miejsca, w którym zbiegało się pięć dróg. Wszystkie wyglądały
identycznie. Z każdej strony rosły drzewa. Matt nie zauważył, kiedy wjechali do lasu, ale
teraz drzewa otoczyły ich ze wszystkich stron. Las z całą pewnością posadzono niedawno.
Wszystkie drzewa były takie same - jakiś gatunek sosny. Miały tę samą wysokość, ten sam
kolor i posadzono je w absolutnie prostych rzędach z zachowaniem jednakowych odległości
między sadzonkami. Bez względu na to, w którym kierunku Matt patrzył, widok był
dokładnie taki sam. Przypomniał sobie, co powiedziała w Londynie jego opiekunka. Projekt
NIWA miał go utrzymać z dala od miast, z dala od pokus. W żadnym razie nie mogli wybrać
bardziej odległego miejsca niż to.
Przy skrzyżowaniu stał samotny znak, ale jego górna część była odłamana. Pozostał jedynie
słup.
- Lesser Mailing leży o dziesięć minut drogi stąd - wyjaśniła pani Deverill, wskazując na
lewo. - Pokażę ci je, kiedy się trochę rozgościsz. My mieszkamy po drugiej stronie.
Noah przekręcił kierownicę i skręcili w lewo w jedną z dróg. Przebyli jakieś pięćdziesiąt
metrów, aż dotarli do bramy wjazdowej. Matt ledwie zdążył dostrzec nazwę wypisaną
spłowiała brązową farbą: Hive Hall. Potem przejechali żwirowym podjazdem, ciągnącym się
między dwoma ogrodzeniami z drutu kolczastego, które otaczały podwórko, stajnię i
zabudowania gospodarcze. Samochód zatrzymał się. Dotarli do celu.
Matt wysiadł.
Miejsce wyglądało ponuro. Brzydka pogoda miała w tym zapewne swój udział, ale nawet w
słoneczny dzień niewiele dobrego dałoby się powiedzieć o Hive Hall. Główny budynek farmy
wykonano z wielkich kamiennych płyt. Miał łupkowy dach, wygięty pod ciężarem
masywnego komina. Stodoły zbudowano z drewnianych desek tak starych i zawilgoconych,
że butwiały, stojąc, a ciemnozielony mech porastał je jak egzema. Samo podwórze było
nieregularnym, kwadratowym dziedzińcem składającym się w takim samym stopniu z wody
jak i ziemi oraz żwiru. Rachityczne kurczaki kuśtykały tam i z powrotem. Prawie nie ruszyły
się z miejsca, żeby uniknąć kół land rovera. W błocie stało sześć trzęsących się świń.
- A oto i dom - oznajmiła pani Deverill, wysiadając z auta i rozprostowując nogi. - Może nie
wygląda zbyt imponująco, ale jest mój i zupełnie mi wystarcza. Oczywiście nie ma tu
żadnych gier komputerowych. Nie ma telewizji. Ale kiedy zaczniesz pracować, przekonasz
się, że jesteś na to zbyt zmęczony. Na wsi wcześnie kładziemy się spać. Z czasem
przywykniesz do naszego trybu życia.
Weszli do domu. Drzwi frontowe wiodły do długiej kuchni z podłogą wyłożoną kamiennymi
płytami. Na końcu znajdowała się starodawna kuchnia na węgiel, u sufitu wisiały naczynia, a
na drewnianych półkach stały dziesiątki słojów i butelek. Pani Deverill poprowadziła Matta
do salonu ze starymi i zniszczonymi meblami, półkami pełnymi książek i z wiszącym nad
ogromnym kominkiem obrazem. Wyglądał jak portret pani Deverill, choć z pewnością
namalowano go kilkaset lat temu. Podobizna miała takie same okrutne oczy, takie same
zapadłe policzki. Tylko włosy były inne, spływały swobodnie, jakby powiewając na wietrze.
- Moja przód ki ni - wyjaśniła pani Deverill.
Matt przyjrzał się postaci na płótnie. Kobieta stała na tle wioski. Dostrzegł za nią kilka
zrujnowanych budynków. Ponownie spojrzał na twarz i zadrżał. Nic się nie poruszyło, ale
mógłby przysiąc, że wcześniej patrzyła w lewo. Teraz jej oczy spoczywały na nim. Przełknął
z trudem ślinę. Wyobraźnia płatała mu figle. Odwracając się, zauważył, że pani Deverill także
się w niego wpatruje. Znalazł się w pułapce między nimi dwiema.
Pani Deverill uśmiechnęła się lekko.
- Podobna do mnie, prawda? Też pochodziła z rodziny Deverillow. Tę część Yorkshire
Deverillowie zamieszkują od trzystu lat. Miała na imię Jayne, tak jak ja. Spłonęła żywcem.
Mówią, że kiedy wiatr wieje w odpowiednią stronę, to nadal słychać jej krzyki. Teraz pokażę
ci górę...
Matt wspiął się za panią Deverill po krętych schodach wiodących na pierwsze piętro i wszedł
do pokoju na końcu korytarza. Tu miała się znajdować jego sypialnia... i był to jedyny pokój,
który chciał zobaczyć. Ból głowy stawał się coraz bardziej dokuczliwy. Matt zastanawiał się,
czy nie jest chory.
Pokój miał niski sufit, wystające belki i gołą drewnianą podłogę z małym dywanikiem
pośrodku. Wychodził na tyły farmy, skąd rozpościerał się widok na pole i las. Okna były
małe, osadzone w murach grubych przynajmniej na metr. W pokoju stało zapadnięte łóżko,
zasłane nie kołdrą, ale kocami i prześcieradłami. Naprzeciw niego znajdowała się umywalka i
komoda, a na niej wazon z suszonymi kwiatami. Malowane akwarelą obrazy na ścianach
przedstawiały widoki z Lesser Mailing.
- Kazali mi udekorować pokój na twój przyjazd - powiedziała kwaśno pani Deverill.
Komisja kontrolna projektu musiała skontrolować farmę. Musieli się upewnić, czy pokój jest
czysty i wygodny.
- Kwiaty sama ususzyłam. Wilcza jagoda, oleander i jemioła. Moje ulubione. Wszystkie
trujące... ale mają takie piękne kolory.
Matt położył walizkę na łóżku. W tej samej chwili zauważył, że między poduszkami coś
siedzi.
- A to Asmodeusz - wyjaśniła pani Deverill. - Mój kot. Było to ogromne czarne kocisko o
żółtych oczach. Miało pękaty brzuch, jakby niedawno jadło. Matt zauważył szarą plamę,
gdzie część futerka nieco wyliniała. Kot mruczał leniwie. Matt wyciągnął rękę, chcąc go
pogłaskać. Kot zamruczał głośniej. Powoli obrócił głowę i popatrzył Mattowi w oczy. Nagle
niespodziewanie zatopił zęby w jego dłoni.
Matt cofnął rękę z okrzykiem bólu. Jasnoczerwona krew trysnęła z rany na kciuku. Kropla
upadła na posadzkę. Pani Deverill zrobiła krok do tyłu. Matt spostrzegł, że jej oczy
rozszerzyły się i teraz, po raz pierwszy, uśmiechała się. Całą uwagę skupiła na plamie na
podłodze.
To było dla niego za wiele.
Pokój obrócił się wokół własnej osi. Matt zachwiał się na nogach. Usiłował coś powiedzieć,
ale nie potrafił. Ściany zawirowały. Usłyszał trzask otwieranych drzwi. Spojrzał w ich
kierunku i zobaczył - albo tak mu się wydawało - krąg wielkich granitowych głazów. Ktoś
trzymał nóż. Matt patrzył na narzędzie uniesione nad swoją głową, na zakrzywione szpiczaste
ostrze wymierzone w jego oko. Podłoga zatrzęsła się i drewniane deski jedna po drugiej
popękały, zarzucając pokój gradem drzazg. Z wnętrza wytrysnął snop oślepiającego światła i
Matt miał wrażenie, że dostrzega w nim coś na kształt gigantycznej, nieludzkiej ręki.
W uszach zadźwięczał mu głos.
- Jeden z Pięciorga. - Rozległ się szept.
Otoczyło go światło. Poczuł, jak przenika przez jego ciało i wypala wnętrze czaszki.
Przycisnął dłonie do oczu, usiłując je powstrzymać. Potem zachwiał się i upadł, ale stracił
przytomność na długo przedtem, zanim uderzył o podłogę.
Ostrzeżenie
- Co mu jest?
- Ma zapalenie płuc.
- Co takiego?
- Może umrzeć.
- Nie może!
- Niech go pani wyleczy, pani Deverill. To pani obowiązek. Niech pani się postara, żeby
przeżył!
Matt słyszał głosy, ale nie wiedział, do kogo należą. Leżał w łóżku. Wyczuwał poduszkę pod
głową. Ale co do reszty, nie miał pewności, czy to jawa, czy sen. Dźwignął się i spróbował
otworzyć oczy. Pot spływał mu po twarzy. Jeden ruch wyczerpał wszystkie jego siły.
Drzwi dopiero co się zamknęły. Ktoś - ostatnia osoba, która mówiła - wyszedł. Był to
mężczyzna, ale Matt nie dostrzegł jego twarzy. W pokoju razem z Mattem znajdowała się
pani Deverill. Stała obok innej kobiety, również siwej, ale z czymś przypominającym
jasnoczerwoną bliznę na policzku. Noah majaczył w tyle, zacierając ręce.
Pokój zawirował Mattowi przed oczami. Nagle zaciągnięto zasłony, a tuż przy łóżku
wystrzeliły w górę płomienie. Czyżbyw budynku wybuchł pożar? Nie. Kobiety ustawiły
trójnóg z koksownikiem wypełnionym węglem. Rozmawiały w niezrozumiałym dla chłopaka
języku. Szeptały do siebie, dokładając do ognia czarno-zielone kryształki. Matt zobaczył, że
kryształki topią się i bulgocą, i pokój natychmiast wypełnił się żółtym dymem. W nozdrza
uderzył go zapach siarki. Matt zakaszlał i do oczu napłynęły mu łzy. Spróbował oblizać
wargi, ale w ustach miał sucho.
Do łóżka zbliżył się Noah z naczyniem. Druga kobieta, ta, której Matt nie znał, trzymała w
ręce węża. Skąd się tu wziął? Był brązowy, szkaradny, długi na pół metra i wił się
rozpaczliwie. Żmija? Wyjęła skalpel, którego mógłby używać chirurg. Matt patrzył, jak
chwyta gada za głowę, a następnie rozcina go. Ze środka wypłynął ciemnoczerwony płyn i
skapywał do metalowego kubka. Wąż zesztywniał, a potem znieruchomiał.
Pani Deverill odsunęła kołdrę. Matt miał na sobie jedynie slipy i skulił się, kiedy pochyliła się
nad nim. Zamoczyła palec we krwi węża, a potem nakreśliła nim linię od klatki piersiowej do
brzucha. Czuł przez skórę, że płyn jest ciepły i lepki. Chciał się poruszyć, lecz ciało
odmówiło mu posłuszeństwa. Mógł tylko patrzyć, jak pani Deverill wyciąga dłoń i robi mu na
czole jakiś znak.
- Otwórz usta - poleciła.
- Nie... - Matt wyszeptał jedno słowo. Usiłował się powstrzymać, ale nagle jego usta otwarły
się same z siebie i pani Deverill zaczęła go poić z kubka. Wiedział, że pije krew. Miała gorzki
smak, bardziej obrzydliwy niż cokolwiek innego. Zrobiło mu się niedobrze. Chciał się jej
pozbyć z organizmu, ale zamiast tego ciecz wśliznęła mu się do żołądka niczym wąż, z
którego pochodziła. W tej samej chwili coś zaczęło go wsysać w materac, w podłogę, jakby
grzebało go żywcem, aż...
Otworzył oczy.
Pani Deverill siedziała w pokoju i czytała książkę. Oprócz niej nie było nikogo. Przez otwarte
okno wpadał do środka powiew wiatru. Matt przełknął ślinę. Kręciło mu się w głowie, ale
poza tym czuł się dobrze.
- W końcu się obudziłeś - wymamrotała pani Deverill, zamykając książkę.
- Co się stało? - zapytał Matt.
- Byłeś chory. Nic poważnego. Zapalenie płuc. W zasadzie śladowe zapalenie opłucnej. Ale
już wracasz do siebie.
- Dała mi pani coś do picia... - Matt próbował to sobie przypomnieć, mimo że nie chciał.
Samo wspomnienie tego, co zaszło, było dla niego obrzydliwe. - Widziałem węża.
- Węża? O czym ty mówisz? Miałeś koszmary, Matthew. Powiedziałabym, że to z powodu
zbyt częstego oglądania telewizji.
- Jestem głodny - powiedział Matt.
- Spodziewam się. Przez trzy dni nic nie jadłeś.
- Trzy dni!
- Tak długo byłeś nieprzytomny. - Wstała i, szurając nogami, podeszła do drzwi. - Przyniosę
ci herbatę - rzekła. - Jutro jeszcze możesz wypoczywać, ale potem chcę cię widzieć na
nogach. Świeże powietrze dobrze ci zrobi. Poza tym już czas, żebyś zabrał się do pracy.
Po raz ostatni obrzuciła go spojrzeniem, kiwnęła do siebie głową i zamknęła drzwi.
*
Dwa dni później Matt sprzątał w chlewie. Cuchnące błoto i nieczystości sięgały mu prawie do
kolan. Pani Deverill mówiła o świeżym powietrzu, ale w tym miejscu panował odór tak
wstrętny, że chłopak ledwo mógł oddychać. Noah dał mu gumiaki i rękawice, ale Matt nie
miał żadnego innego ubrania ochronnego. Dżinsy i koszula wkrótce ociekały czarną mazią.
Środek dezynfekujący, który dostał, palił go w gardle i sprawiał, że łzawiły mu oczy.
Podniósł łopatę i napełnił kolejne wiadro nieczystościami. Zbliżała się pora lunchu i nie mógł
się go już doczekać. Mimo wszystko pani Deverill była dobrą kucharką. Kiedy Matt mieszkał
z Gwendą Davis, jadł tylko mrożonki odgrzewane w kuchence mikrofalowej. Wolał tutejsze
jedzenie: domowy chleb, syte potrawki i ciasta z owocami grubo posypane kruszonką.
Zmienił się. Wiedział, że podczas choroby coś się z nim stało, chociaż nie miał pojęcia co
takiego. Czuł się tak, jakby ktoś przestawił mu w środku jakiś przełącznik. Nie umiał tego
wytłumaczyć, ale stał się silniejszy i bardziej pewny siebie niż kiedykolwiek wcześniej.
Było mu z tym dobrze, bo podjął już decyzję. Zamierzał uciec. Nadal uważał, że to
niebywałe, by w ramach projektu wysłano go w to zapadłe miejsce i uczyniono z niego
niewolnika tej posępnej, groźnej kobiety. Matt nie lubił pani Deverill, ale to Noah, parobek,
przyprawiał go o prawdziwe dreszcze. Noah pracował zwykle w polu. Obrabiał je
starodawnym traktorem, wypluwającym z siebie czarne spaliny. Ale kiedy znalazł się w
pobliżu, nie potrafił oderwać wzroku od Matta. Zawsze łypał na niego okiem, jakby wiedział
coś, o czym chłopak nie miał pojęcia. Matt zastanawiał się, czy Noah nie jest upośledzony.
Sprawiał wrażenie, jakby nie do końca był człowiekiem.
Matt nie dbał o to, co się z nim stanie, ale wiedział, że nie może zostać w Hive Hall. Nawet
przez tydzień, a co dopiero przez cały rok. Nie miał pieniędzy, ale czuł, że je znajdzie, jeśli
tylko wystarczająco starannie poszuka. Potem pojedzie autostopem albo złapie pociąg do
Londynu. Zgubi się w stolicy i chociaż słyszał mnóstwo przerażających opowieści, był
przekonany, że jakoś przetrwa. Już za dwa lata skończy szesnaście lat i stanie się niezależny.
Żaden dorosły nie będzie mu wtedy mówił, co ma robić.
Pani Deverill stanęła w drzwiach domu i zawołała chłopaka na obiad. Matt nie miał przy
sobie zegarka, ale domyślał się, że musi być pierwsza. Jego opiekunka zawsze była
punktualna. Rzucił łopatę i wydostał się z chlewu. W oddali pojawił się Noah, niosąc dwa
wiadra karmy dla zwierząt. Nigdy nie jadał w domu. Miał pokój na górnym piętrze stodoły i
to tam gotował, spał i zapewne się mył, choć niezbyt często, ponieważ cuchnęło od niego
gorzej niż od świń.
Matt zdjął buty przed frontowymi drzwiami, potem wszedł do kuchni i umył ręce w zlewie.
Pani Deverill podała zupę jarzynową. Na stole leżał chleb, masło i ser. Asmodeusz siedział na
kredensie i Matt zadrżał. Nie lubił kota jeszcze bardziej niż Noaha - i to nie tylko z powodu
blizny na dłoni. Podobnie jak Noah, kot zawsze się w niego wpatrywał. Miał zwyczaj
pojawiać się znikąd. Chłopak odwracał głowę, a on tam był... w gałęziach drzewa, na
parapecie albo na krześle. I zawsze wbijał w chłopaka te niesamowite żółte ślepia. Zwykle nie
zwracał na niego uwagi, ale kiedy Matt podchodził zbyt blisko, kot wyginał grzbiet i syczał.
- Asmodeusz, proszę wyjść z kuchni - powiedziała pani Deyerill.
Kot doskonale ją zrozumiał. Wyskoczył przez okno i poszedł sobie.
Matt usiadł i zaczął jeść.
- Matthew, chcę, żebyś po południu coś dla mnie zrobił - odezwała się pani Deverill.
- Przecież sprzątam w chlewie.
-Wiem, co robisz. Pewnego dnia przekonasz się, że niegrzeczne zachowanie wobec starszych
i mądrzejszych ludzi nie popłaca. Właściwie mam dla ciebie zadanie, które może ci się
spodobać. Chciałabym, żebyś coś dla mnie odebrał z apteki w Lesser Mailing.
- Co mam zabrać?
- Paczkę adresowaną na moje nazwisko. Możesz tam pójść po lunchu. - Podniosła łyżkę zupy
do ust. Przed jej pozbawioną uśmiechu twarzą uniosła się para. - W stodole jest stary rower.
Możesz go wziąć. Należał do mojego męża.
- Miała pani męża? - to była dla Matta nowina. Nie mógł sobie wyobrazić, że ktoś dzielił
życie z tą kobietą.
- Dość krótko.
- Co się z nim stało?
- Młodzi ludzie nie powinni zadawać tylu pytań. To im nie służy. Chociaż... - westchnęła i
opuściła łyżkę. - Henry zniknął. Tak miał na imię. Henry Lutterworth. Byliśmy małżeństwem
zaledwie parę miesięcy, kiedy wyszedł na spacer do lasu i nigdy nie wrócił. Możliwe, że po
prostu zabłądził i umarł z głodu. Niech to będzie dla ciebie przestrogą, Matthew. Pobliskie
lasy są bardzo gęste i łatwo się w nich zgubić. Całkiem możliwe, że wpadł do bagna. Tak mi
się wydaje. Bardzo nieprzyjemna śmierć. Pewnie próbował się wydostać, ale oczywiście im
bardziej się starał, tym szybciej szedł na dno. Woda i błoto doszły mu do nosa i pewnie tak
skończył.
Matt zastanawiał się, czy kobieta mówi prawdę. A może tylko starała się go przestraszyć?
- Skoro nazywał się Lutterworth, to czemu pani nazywa się Deverill? - zapytał.
- Wolę własne nazwisko. Nazwisko moich przodków. W Lesser Mailing zawsze mieszkali
Deverillowie. Kobiety naszego rodu, zamężne czy niezamężne, zachowują to nazwisko -
pociągnęła nosem. - Henry zostawił mi Hive Hall w testamencie - wyjaśniła. - Mieliśmy
dawniej pszczoły, ale odleciały. Często tak robią, kiedy ich właściciel umiera. Dostałam po
nim w spadku wszystkie pieniądze. Ale w całej tej sprawie chodzi o to, mój drogi, że na
twoim miejscu trzymałabym się z dala od lasu. - Tak zrobię - odparł Matt.
- Zapamiętaj sobie. Apteka. Wystarczy powiedzieć, że przyszedłeś po przesyłkę dla mnie.
*
Po lunchu Matt poszedł prosto do stodoły. Za starym pługiem znalazł rower. Oczywiście od
wielu lat nikt go nie używał. Wyciągnął go, naoliwił łańcuch, napompował opony i kilka
minut później mógł już opuścić farmę. Fajnie było minąć rdzewiejącą bramę. Chociaż tym
razem też spełniał polecenie pani Deverill, ale wszystko było lepsze od świń.
Kiedy pedałował, zajęty swoimi myślami, z przeciwnej strony dość szybko nadjechał
samochód, czarny jaguar z przyciemnianymi szybami. Przez moment wyglądało na to, że się
zderzą. Wszystko wydarzyło się tak szybko, że Matt nawet nie zauważył, kto prowadzi. Ostro
skręcił, zawadził rowerem o kępę pokrzyw, a potem znów wrócił na drogę. Chłopak
zatrzymał się i obejrzał za siebie. Jaguar pojechał na farmę. Zauważył błysk czerwonych
świateł stopu, ale wkrótce pojazd zniknął za budynkiem. Matta kusiło, żeby zawrócić. Był to
jedyny nowoczesny samochód, jaki widział od przyjazdu do Hive Hall, i zastanawiał się, czy
zjawił się tu z jego powodu. Może to ktoś z Londynu, z opieki społecznej? Zawahał się,
potem jednak pojechał w swoją stronę. Po raz pierwszy opuszczał farmę i czuł pierwszy smak
wolności. Na razie nie miał zamiaru wracać.
Wioska była oddalona o milę. Matt szybko dotarł do złamanego drogowskazu, przy którym
zbiegały się szosy. Dookoła rozciągał się las i Matt cieszył się, że pani Deverill pokazała mu,
gdzie powinien skręcić, bo wszystkie drogi wyglądały tak samo. Nie minęło go żadne auto.
Nic się nie poruszyło. Chłopak jeszcze nigdy nie czuł się bardziej samotny niż teraz, kiedy tak
jechał przed siebie. Ostatni etap drogi wiódł pod górę i Matt musiał bardzo się wysilać, żeby
wjechać na nią rowerem. Łańcuch głośno skrzypiał, mimo że Matt nie żałował oliwy. Ale
przed sobą widział już najdalsze zabudowania Lesser Mailing i wkrótce zatrzymał się na
wiejskim rynku.
Pani Deverill zdążyła go ostrzec, że w Lesser Mailing nie ma nic specjalnego i z całą
pewnością się nie myliła. Wioska była mała i samowystarczalna, miała nijaki, na poły
rozpadający się kościół, pub „Pod Kozą” oraz dwa rzędy sklepów i domów zwróconych do
siebie frontami, stojących po obu stronach pustego, brukowanego placu. Pośrodku stał
pomnik ku czci poległych w czasie wojny: kawał szarego kamienia zapisany dwudziestoma
czy trzydziestoma nazwiskami. Wszystkie sklepy wyglądały tak, jakby nie zmieniły się ani
trochę od pięćdziesięciu lat. W jednym sprzedawano słodycze, w drugim produkty
spożywcze, jeszcze w innym antyki. Ostatnim był sklep mięsny. Matt zauważył powieszone
za łapy kurczaki z ukręconymi szyjami. Płaty mięsa, szare i zapocone, leżały rozłożone na
ladzie. Wysoki, korpulentny mężczyzna z brodą i w poplamionym krwią fartuchu rozłupywał
tasakiem mięso. Matt usłyszał chrzęst kości przecinanej przez metal.
Wokoło kręciło się trochę ludzi, a kiedy Matt oparł rower o pomnik, ze wszystkich stron
placu nadciągnęło ich jeszcze więcej. Wyczuł, że zwabił ich swoją obecnością. Twarze
mieszkańców wyrażały bardziej ciekawość niż serdeczne powitanie. Zobaczył, jak zatrzymują
się w pewnej odległości od niego i poszeptują między sobą. Drażniło go, że w tej
zapomnianej społeczności znalazł się w centrum zainteresowania. Nie miał wątpliwości, że
wszyscy dokładnie wiedzieli, kim jest i dlaczego się tu znalazł.
Zbliżyła się do niego znajomo wyglądająca kobieta. Miała długie siwe włosy, małą głowę i
czarne oczy, które mogły należeć do lalki. Kiedy podeszła bliżej spostrzegł, że szpeci ją
znamię - brzydka, fioletoworóżowa wybroczyna na twarzy. Wrócił myślami do swojej
choroby. Czy to właśnie ona była w jego pokoju w Hive Hall?
Podeszła prosto do niego.
- Miło znów cię widzieć na nogach, Matthew - odezwała się. Miała piskliwy, skrzypiący głos
i mówiła tak, jakby słowa więzły jej w głębi gardła. - Nazywam się Claire Deverill.
Mieszkasz u mojej siostry.
A więc nie mylił się. Widział ją wcześniej. - Jestem dyrektorką szkoły podstawowej w Lesser
Mailing - ciągnęła. - Pewnie wkrótce do nas dołączysz.
- Jestem za duży na szkołę podstawową - odparł Matt.
- Ale niestety za głupi na szkołę średnią. Widziałam twoje świadectwa. Obijałeś się. Bardzo
mało umiesz. To niezbyt dobry przykład dla reszty dzieci.
Podeszła do nich kolejna kobieta, wysoka i szczupła. Pchała przed sobą starodawny,
skrzypiący wózek.
- Czy to ten chłopiec? - spytała.
- Tak jest, panno Creevy - uśmiechnęła się Claire Deverill.
Matt zajrzał do wózka. W środku nie było dziecka. Panna Creevy wiozła dużą porcelanową
lalkę, która patrzyła na Matta szeroko otwartymi, pustymi oczami i ze sztucznym uśmiechem.
- Szukam apteki - wyjaśnił Matt. Nagle zapragnął znaleźć się daleko stąd. Zaczynał żałować,
że tu przyjechał.
- To tam - wskazała Claire Deverill. - Obok sklepu ze słodyczami.
Na skraju wioski, przed kościołem pojawiły się dwie inne kobiety. Wyglądały jak obszarpane
strachy na wróble. Poły ich czarnych płaszczy powiewały na wietrze. Bliźniaczki. W tym
samym momencie z pubu wyszedł niski, gruby mężczyzna z niebiesko-zielonymi tatuażami
na ramionach, twarzy i głowie. Palił glinianą fajkę. Zobaczył Matta i wybuchnął śmiechem.
Matt odszedł, zanim tamten zdążył zanadto się zbliżyć.
Tak naprawdę nie zdziwiło go, że wszyscy w Lesser Mailing wydawali się trochę stuknięci.
Trzeba być niespełna rozumu, żeby mieszkać w tak ponurym miejscu, pomyślał Matt. W
pobliżu kościoła znajdował się staw, na którego brzegu Matt dostrzegł grupkę dzieci
karmiących kaczki. Podszedł do nich, ale kiedy tylko się zbliżył, pojął, że i tu nie znajdzie
przyjaciół. Był tam dziesięcioletni chłopiec o dziwnych zielonkawych włosach i grubych
nogach wystających z krótkich spodenek. Dwie dziewczynki, siostry, stały razem w takich
samych staromodnych sukienkach, z włosami zaczesanymi w końskie ogony. Drugi chłopiec
miał około siedmiu lat i był kaleką. Jedną nogę podtrzymywała metalowa uprząż aparatu
ortopedycznego. Matt byłby mu współczuł, ale kiedy podszedł, chłopiec wyciągnął wiatrówkę
i z uśmiechem zaczął celować w kaczki. Matt szybko machnął nogą, posyłając do wody grad
kamyków. Kaczki odfrunęły. Chłopiec wystrzelił w ich kierunku i nie trafił.
- Dlaczego to zrobiłeś? - rzuciła jedna z dziewcząt z nadąsaną miną.
- A co wy robicie? - spytał Matt.
- Karmimy kaczki, a potem Freddy je zabija - wyjaśniła druga dziewczynka. - To jest zabawa!
- Zabawa?
- W łatwy cel! - zawołały chórem dziewczynki.
Freddy ponownie naładował broń. Matt potrząsnął głową z obrzydzeniem. Zostawił dzieci i
skierował się do apteki.
Wnętrze apteki nie przypominało niczego, co dotąd widział. Ciemna, śmierdząca nora z
rzędami drewnianych regałów. Stało na nich kilka pudełek z tabletkami od bólu głowy i kilka
kostek mydła, ale większość miejsca zajmowały stare słoje. Niektóre z nich zawierały jakieś
proszki, inne - suszone zioła. W jeszcze innych mieściły się dziwne grudkowate przedmioty,
pływające w mętnej wodzie. Matt odczytał niektóre z ręcznie pisanych etykiet: Nux Vomica.
Tojad. Piołun. Nazwy nic mu nie mówiły. Odwrócił słój z żółtym płynem i prawie krzyknął,
kiedy na powierzchnię wypłynęło wydłubane krowie lub owcze oko. Za nim ciągnęła się
smuga tkanek. Mattowi zrobiło się niedobrze.
- Czym mogę służyć? - zagadnął go aptekarz, niski mężczyzna o rudych włosach, ubrany w
wyświechtany biały kitel. Szyję miał prawie całą zarośniętą włosami, ale jeszcze gęstsza
szczecina rosła na wierzchu jego dłoni. Nosił ciężkie okulary w czarnych oprawkach, które
wbijały mu się w nos w taki sposób, że Matt zastanawiał się, czy je w ogóle zdejmuje.
- Co to takiego? - zapytał stanowczo. - Oko.
- Po co ktoś je tu wsadził?
Aptekarz obrócił słój i obejrzał okaz. Jego własne oczy powiększały soczewki okularów.
- Weterynarz prosił - odparł. W jego głosie dało się słyszeć irytację. - Robił jakieś badania.
- Przyszedłem po paczkę dla pani Deverill.
- Ach, tak. W takim razie to ty musisz być Matthew. Nie mogłem się doczekać, kiedy cię
poznam. Wszyscy bardzo czekaliśmy na tę chwilę.
Aptekarz wyjął niewielką paczkę zawiniętą w brązowy papier i przewiązaną sznurkiem.
- Nazywam się Baker. Mam nadzieję, że będę cię teraz częściej widywał. Wiosce takiej jak
nasza zawsze przyda się zastrzyk świeżej krwi. - Podał mu pakunek. - Koniecznie jeszcze
kiedyś wpadnij.
Matt wyszedł ze sklepu i zauważył, że na placu zebrało się jeszcze więcej mieszkańców
wioski. Teraz było ich przynajmniej kilkunastu. Z ożywieniem o czymś ze sobą dyskutowali.
Pospiesznie podszedł do roweru. Za siodełkiem znajdowała się torba, do której wrzucił
paczkę. Jak najprędzej chciał znaleźć się z powrotem na drodze, z dala od wioski. Ale los
zrządził inaczej. Kiedy chłopak odwracał rower, nagle pojawiła się ręka i złapała za
kierownicę. Matt podążył wzrokiem wzdłuż należącego do dłoni ramienia i spojrzał w oczy
mniej więcej trzydziestoletniemu mężczyźnie o włosach koloru słomy i okrągłej, rumianej
twarzy. Miał na sobie wyciągnięty sweter i dżinsy. Był silny. Chłopak przekonał się o tym,
widząc, jak łatwo mężczyzna zatrzymał rower.
- Niech mnie pan puści!
Matt próbował wyrwać kierownicę, ale uścisk mężczyzny był silniejszy.
- Niezbyt grzecznie się zachowujesz - powiedział. - Jak ci na imię?
- A co to pana obchodzi? - Jesteś Matthew Freeman, prawda?
Chłopak nie odezwał się. Obaj nadal trzymali kierownicę, która rozdzielała ich teraz jak
bariera.
- Przysłali cię tu z projektu, prawda?
- Zgadza się. Tak. Wszyscy o tym wiecie, więc po co pytać?
- Posłuchaj mnie, Matthew - odezwał się nagle. - Nie kręć się po wiosce. Nie kręć się tutaj.
Rozumiesz mnie? Nie powinienem ci tego mówić, ale jeżeli wiesz, co dla ciebie dobre, to
uciekaj. Idź jak najdalej stąd i nie wracaj. Słyszysz? Musisz...
Urwał. Aptekarz wyszedł ze sklepu i stanął w drzwiach, przyglądając się im. Mężczyzna
puścił kierownicę i oddalił się w pośpiechu. Nie obejrzał się za siebie.
Matt wsiadł na rower i wyjechał z wioski. Przed nim zamajaczyła czarna i złowieszcza
gęstwina sosen. Zaczynało się ściemniać.
Szepty
Matt stał na szczycie lśniącej skaty. Byt środek nocy, ale chłopiec jakimś cudem widział w
ciemnościach. Daleko pod nim, jakby w zwolnionym tempie, przetaczały się gęste, oleiste fale.
Wychylały się z nich skały, każda ostra jak brzytwa. Fale unosiły się w powietrze, a potem
rzucały naprzód i rozdzierały się na strzępy. Wył wiatr. Szalała burza. Postrzępione włócznie
błyskawic trafiały z hukiem w ziemię - tylko że błyskawice były czarne, a nie białe - i teraz
uświadomił sobie, że cały świat został wywrócony na lewą stronę, niczym negatyw fotografii.
W oddali dostrzegł cztery osoby na szarej, opuszczonej plaży. Trzej chłopcy i dziewczynka,
wszyscy mniej więcej w jego wieku. Znajdowali się zbyt daleko, żeby mógł dojrzeć ich twarze,
ale jakimś sposobem poznał, kim są, i wiedział, że czekają na niego. Musiał do nich dotrzeć,
ale nie potrafił. Był uwięziony w kamiennej wieży. Burza przybierała na sile. Na powierzchni
morza pojawiło się coś ciemnego i straszliwego. Gigantyczne skrzydło, które zaczęło go
obejmować. Dziewczynka zawołała go po imieniu.
- Matthew! Matthew!
Wiatr chwycił słowa i porwał je. Dziewczynka błagała, ale i dla niej czas dobiegał końca.
Plaża pękła, z wolna się rozstępując. Pojawiły się ciemne szczeliny, a do środka zaczął się
sypać piasek, za którym ruszyły fale. Cała czwórka znalazła się w potrzasku, niezdolna się
ruszyć.
- Idę! - zawołał Matt.
Zrobił krok w ich kierunku i potknął się, obrócił do przodu i upadł. Krzyknął. Ale nic nie
mogło go powstrzymać. Wszystko zawirowało, kiedy runął w dół w morze na tle nocnego
Hurtownia Matt Freeman przeczuwał, że robi błąd. Siedział na niskim murku w pobliżu dworca w Ipswich, ubrany w szarą bluzę z kapturem, wypchane spłowiałe dżinsy i adidasy z postrzępionymi sznurowadłami. Była godzina szósta po południu i właśnie przyjechał pociąg z Londynu. Podróżni przepychali się za plecami chłopaka, torując sobie drogę do wyjścia ze stacji. Plac dworcowy wypełniała mieszanina samochodów, taksówek i pieszych. Wszyscy usiłowali znaleźć drogę do domu. Światła zmieniły się na zielone, ale żaden pojazd nie ruszał z miejsca. Ktoś nacisnął klakson i wilgotne wieczorne powietrze rozdarł ryk sygnału. Matt usłyszał go i na moment podniósł wzrok. Ale tłum nic dla niego nie znaczył. On do niego nie pasował. Nigdy nie pasował - i czasami myślał, że nigdy nie będzie. Obok przeszli dwaj mężczyźni z parasolami, rzucając mu spojrzenie pełne dezaprobaty.
Widocznie podejrzewali, że coś kombinuje. Poza, w jakiej siedział - zgarbiony, pochylony do przodu z szeroko rozstawionymi kolanami - sprawiała, że wyglądał trochę niebezpiecznie i na więcej niż swoje czternaście lat. Miał szerokie ramiona, dobrze rozwinięte, muskularne ciało, jasnoniebieskie inteligentne oczy i czarne krótko przystrzyżone włosy. Jeszcze z pięć lat, a mógłby zostać piłkarzem lub modelem albo - tak jak wielu innych - jednym i drugim. Na imię miał Matthew, ale odkąd pamiętał, nazywał siebie Matt. W miarę jak w jego życiu zaczęły się piętrzyć kłopoty, coraz rzadziej używał nazwiska, aż przestało być częścią jego osoby. Słowo „Freeman” figurowało jako nazwisko w szkolnym dzienniku, na liście wagarowiczów, było też dobrze znane miejscowej opiece społecznej. Ale Matthew nigdy go nie podawał i rzadko je wymawiał. Wystarczyło samo „Matt”. To imię mu odpowiadało. W końcu, odkąd sięgał pamięcią, ludzie zawsze nim pomiatali. Patrzył, jak mężczyźni z parasolami przeszli przez most i zniknęli, kierując się w stronę centrum miasta. Matt nie urodził się w Ipswich. Sprowadzono go tutaj wbrew jego woli, więc nienawidził w nim wszystkiego. Po pierwsze, Ipswich to nie miasto. Było za małe, ale nie miało też ani odrobiny uroku wioski czy targowego miasteczka. Tak naprawdę stanowiło przerośnięte centrum handlowe ze sklepami i supermarketami, jakie widuje się wszędzie. Można było popływać w parku wodnym, pooglądać filmy w multipleksie albo, jeśli kogoś stać, pójść na sztucznie naśnieżany stok narciarski lub na gokarty. I to wszystko. Nie mieli tu nawet przyzwoitej drużyny futbolowej. Matt znalazł w kieszeni tylko trzy funty zarobione na roznoszeniu gazet. W domu trzymał jeszcze dwadzieścia ukryte w pudełku pod łóżkiem. Potrzebował pieniędzy z tego samego powodu co każdy przeciętny nastolatek w Ipswich. Nie tylko dlatego że rozpadały mu się adidasy, a gry na Xboksa miały już pół roku. Pieniądze oznaczały władzę. Pieniądze oznaczały niezależność. Nie miał ani jednego, ani drugiego, więc dziś wieczorem znalazł się tutaj, bo potrzebował obu. Teraz jednak zaczął żałować, że przyszedł. Podjął złą i głupią decyzję. Dlaczego w ogóle zgodził się na coś takiego? Spojrzał na zegarek. Dziesięć po szóstej. Umówili się na za kwadrans szósta. No cóż, to było wystarczające wytłumaczenie. Zeskoczył z murku i podążył wzdłuż dworca. Ale nie uszedł dalej niż kilka kroków, kiedy nie wiadomo skąd zjawił się drugi, starszy chłopak, i stanął mu na drodze. - Zmywasz się, Matt? - zapytał. - Myślałem, że nie przyjdziesz - odparł Matt. - Fajnie. A to niby czemu? „Bo się spóźniłeś o dwadzieścia pięć minut. Bo jest mi zimno. Bo jesteś tak punktualny jak miejski autobus”. To właśnie chciał powiedzieć Matt. Ale żadne słowa nie padły. Wzruszył tylko ramionami. Chłopak uśmiechnął się. Miał na imię Kelvin. Był wysokim i chudym siedemnastolatkiem, miał jasne włosy, bladą cerę i trądzik. Nosił drogie ubranie: modne dżinsy i kurtkę z miękkiej skóry. Nawet kiedy jeszcze chodził do szkoły, Kelvin zawsze ubierał się w najlepsze ciuchy. - Miałem obsuwę - wyjaśnił. Matt nie odezwał się. - Chyba nie planujesz się wycofać, co? - Nie. - Stary, nie panikuj. Robota jest banalna. Charlie mówił mi... Charlie był starszym bratem Kelvina. Matt nie zdążył go poznać, co nie było dziwne, bo Charlie siedział w więzieniu, w zakładzie dla młodocianych przestępców pod Manchesterem. Kelvin nie mówił o nim zbyt często. Ale to właśnie Charlie pierwszy dowiedział się o hurtowni. Znajdowała się piętnaście minut drogi od dworca, w dzielnicy przemysłowej. Pełno w niej było kompaktów, gier wideo i płyt DVD. O dziwo, nie miała żadnych zabezpieczeń ani alarmów i pilnował jej tylko jeden strażnik, emerytowany policjant, który większość czasu
przesypiał z nogami w górze i z głową nakrytą gazetą. Charlie wiedział o tym, bo jego kumpel naprawiał tam kiedyś instalację elektryczną. Zdaniem Charliego, można się było włamać do środka za pomocą biurowego spinacza i wyjść ze sprzętem wartym nawet kilkaset funtów. Towar aż się prosił, żeby go zgarnąć. Dlatego właśnie umówili się tu na spotkanie. Matt przystał na pomysł, kiedy o nim rozmawiali, jednak nie przypuszczał, że Kelvin mówi serio. Obaj robili razem mnóstwo rzeczy. Pod wodzą Kelvina kradli różne produkty w supermarketach, a raz nawet odjechali czyimś samochodem. Ale Matt wiedział, że teraz zrobią coś znacznie gorszego. Szykowała się kradzież z włamaniem, czyli poważne przestępstwo. Prawdziwe przestępstwo. - Jesteś pewien? - zapytał Matt. - Jasne, że jestem. Masz problem? - A jak nas złapią... - Nie złapią. Charlie mówi, że nie mają tam nawet kamery przemysłowej. - Kelvin oparł stopę na murku. Matt zauważył, że przyjaciel ma na nogach parę nowiutkich nike’ów. Często się zastanawiał, skąd Kelvin ma pieniądze na takie ubrania. Teraz chyba już wiedział. - To jak będzie, Matt? - spytał Kelvin. - Jeśli wymiękasz, to idę sam, ale z nami koniec. No, co jest? Twarz Kelvina wyrażała irytację. W tym momencie Matt zdał sobie sprawę, że będzie musiał pójść. Jeżeli tego nie zrobi, straci jedynego kumpla. Kiedy po raz pierwszy przekroczył progi szkoły średniej St Edmund’s Comprehensive w Ipswich, Kelvin wziął go pod swoje skrzydła. Niektóre dzieciaki uważały, że Matt jest dziwny, inne próbowały mu dokuczać. Kelvin pomógł mu je przepędzić. Poza tym dobrze było mieć Kelvina zaledwie kilka domów dalej przy Eastfield Terrace, gdzie Matt mieszkał razem ze swoją ciotką i jej facetem. Kiedy naprawdę było mu źle, miał dokąd pójść. I musiał przyznać, że schlebiało mu trzymanie z kimś o trzy lata starszym. - Nic - odparł. - Idę. Na tym stanęło. Klamka zapadła. Matt próbował zdusić w sobie narastające uczucie strachu. Kelvin klepnął go po plecach. Wyruszyli razem. Bardzo szybko zrobiło się ciemno. Kończył się marzec, ale niewiele zapowiadało nadejście wiosny. Przez cały miesiąc padało i może dlatego noc zapadała wcześniej, niż powinna. Kiedy dotarli do dzielnicy przemysłowej, rozbłysły uliczne latarnie, rzucając na ziemię kałuże ohydnego pomarańczowego światła. Plac był ogrodzony. Wkoło wisiały znaki ostrzegające, że to teren prywatny, ale ogrodzenie zardzewiało i było w nim pełno dziur. Jedyną przeszkodę stanowiła dzika trawa i osty, które wyrastały wszędzie tam, gdzie kończył się asfalt. Nad nimi ciągnęły się tory kolejowe na wiadukcie, wsparte na ceglanych łukach. Kiedy obaj skradali się po cichu, przemykając w cieniu, w górze przetoczył się z łoskotem pociąg do Londynu. Za ogrodzeniem znajdowało się kilkanaście budynków. Niektóre miały na boku wymalowane ogłoszenia: S jak skóra, Meble Biurowe. J.B. Stryker, Mechanik Samochodowy. Super Błysk, Czyszczenie Przemysłowe. Hurtownia Kelvina była nieoznakowana. Mieściła się w długim prostokątnym budynku o ścianach z blachy falistej i stromym, pokrytym dachówką dachu. Postawiono go trochę z dala od sąsiednich zabudowań, od których oddzielał go rząd pojemników na szkło oraz sterta wyrzuconych na śmietnik kartonów i zużytych opon. Nie było widać nikogo. Cały teren wyglądał na opuszczony i zapomniany. Główne wejście do magazynu - wielkie przesuwane drzwi - znajdowało się od frontu. Nie było okien, ale Kelvin podprowadził Matta do drugiego wejścia, z boku. Teraz obaj skulili się, posuwając się ostrożnie w ciemnościach. Matt spróbował się odprężyć, rozsmakować w tym, co robili. To ci dopiero przygoda, no nie? Za godzinę będą się zaśmiewać do rozpuku, z kieszeniami pełnymi gotówki. Jednak był niespokojny, a kiedy Kelvin sięgnął do kieszeni kurtki i wyjął z niej nóż, poczuł skurcz w żołądku i jego nastrój jeszcze bardziej się pogorszył. - Po co ci to? - szepnął.
- Nie pękaj. Musimy się jakoś dostać do środka, nie? Kelvin włożył czubek ostrza w szparę między drzwiami a framugą i zaczął gmerać przy zasuwie. Matt obserwował go, nic nie mówiąc i mając po cichu nadzieję, że drzwi się nie otworzą. Zamek wyglądał dość solidnie i wydawało się raczej mało prawdopodobne, żeby siedemnastolatek mógł je otworzyć czymś tak nieporęcznym jak nóż. Ale w tej samej chwili rozległ się trzask i gdy drzwi stanęły otworem, buchnęło z nich światło. Kelvin zrobił krok w tył i Matt spostrzegł, że jest zaskoczony tak samo jak on, mimo że starał się tego nie okazywać. - Jesteśmy w domu - oznajmił. Matt kiwnął głową. Przez chwilę zastanawiał się, czy mimo wszystko jednak Charlie nie miał racji. Może pójdzie tak łatwo, jak mówił Kelvin? Weszli do środka. Wewnątrz hurtownia okazała się znacznie większa, niż Matt przypuszczał. Kiedy Kelvin opowiadał mu o niej, wyobrażał sobie zaledwie kilka stojaków z płytami DVD w pustym pomieszczeniu. W rzeczywistości ogromna hala zdawała się ciągnąć bez końca: setki ponumerowanych i podzielonych na korytarze półek, tworzących złożony labirynt oświetlony wielkimi, wiszącymi na łańcuchach lampami przemysłowymi. Oprócz gier i płyt znajdowały się tam pudła ze sprzętem komputerowym, GameBoye, odtwarzacze MP3, a nawet telefony komórkowe - wszystko zapakowane w plastik, przygotowane do wysyłki do sklepów. Matt podniósł wzrok. Nie było kamer, tak jak mówił Kelvin. - Ty idziesz tędy - wskazał Kelvin. - Wybieraj małe, drogie rzeczy. Spotkamy się tutaj. - Może lepiej pójdziemy razem? - Spoko, Matty. Nie zostawię cię tu! Rozdzielili się. Matt znalazł się w wąskim przejściu z płytami DVD po obu stronach. Tom Cruise, Johnny Depp, Brad Pitt... - znane twarze z najnowszych filmów fabularnych. Wyciągnął rękę i zgarnął kilka, nawet nie patrząc, co bierze. Był pewien, że w magazynie znajdują się znacznie cenniejsze towary, ale nie dbał o to. Chciał się stąd tylko jak najprędzej wydostać. Naraz wszystko przestało się układać. Zaczęło się od zapachu, który nagle wypełnił mu nozdrza. Otaczał go, chociaż chłopak nie miał pojęcia, skąd się wziął. Swąd przypalonego tosta. I głos: „No chodź, Matthew. Spóźnimy się”. Błysk koloru. Jasnożółta ściana. Sosnowe szafki. Imbryk w kształcie misia. Zmysł węchu podpowiedział mu, że coś jest nie w porządku. Tak samo dzieje się wówczas, gdy szczeka pies, zanim pojawi się realne niebezpieczeństwo. Matt wiedział, że to dziwne, ale nigdy wcześniej tak naprawdę nie lekceważył tego odczucia. To był dar... pewnego rodzaju instynkt. Ostrzeżenie. Ale tym razem nadeszło za późno. Zanim zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje, ciężka ręka pochwyciła go za ramię i obróciła, a męski głos zawołał: - Co ty tu, u diabła, wyprawiasz? Matt poczuł, jak drętwieją mu ręce, a płyty jedna po drugiej spadają na podłogę, lądując przed jego stopami. Stanął twarzą w twarz ze strażnikiem i natychmiast zorientował się, że to nie żaden stary dziadek opisany przez Kelvina. Był wysokim, poważnym mężczyzną w czarno- srebrnym mundurze, z nadajnikiem radiowym przyczepionym do czegoś w rodzaju kabury na piersi. Mężczyzna miał około pięćdziesiątki, ale wyglądał krzepko i miał posturę rugbisty. - Policja już tu jedzie - oznajmił. - Kiedy otworzyłeś drzwi, włączył się alarm. Nie próbuj żadnych sztuczek. Matt stał w miejscu, jakby nogi wrosły mu w ziemię. Za bardzo wystraszył się obecnością strażnika. Serce waliło mu w piersi niczym młot, utrudniając oddychanie. Nagle znów poczuł się bardzo mały. - Jak masz na imię? - zapytał strażnik.
Matt nie odezwał się. - Jesteś sam? - Tym razem jego głos brzmiał nieco bardziej uprzejmie. Musiał nabrać przekonania, że Matt nie stanowi dla niego żadnego zagrożenia. - Ilu was tu jest? Matt wziął oddech. - Ja... I wtedy, zupełnie jakby ktoś przekręcił wyłącznik i puścił w ruch cały świat: rozpoczął się prawdziwy horror. Strażnik wyprostował się nagle, otworzył szeroko oczy i rozwarł usta. Puścił Matta i osunął się na bok. Matt ujrzał stojącego za nim Kelvina z tępym uśmiechem na twarzy. Z początku nie rozumiał, co się stało. Potem zauważył rękojeść noża wystającą z boku ochroniarza, tuż powyżej pasa. Strażnik nie wyglądał na zranionego. Wyglądał jedynie na zaskoczonego. Osunął się powoli, zatrzymał się na kolanach, a następnie poleciał do przodu na podłogę i zastygł bez ruchu. Zdawało się, że minęła cała wieczność. Matt stał osłupiały. Czuł, że wsysa go jakaś czarna dziura. Potem szarpnął go Kelvin. - Zmywamy się! - rzucił. - Kelvin?... - Matt próbował odzyskać równowagę. - Coś ty zrobił? - wyszeptał. - Po co? - A co miałem robić? - rzucił Kelvin. - Widział cię. - Wiem że mnie widział. Ale nie musiałeś go zadźgać! Wiesz, co zrobiłeś? Wiesz, kim ty jesteś? Mattowi zabrakło słów, stał przerażony i zanim się zorientował, co robi, rzucił się na Kelvina, ciskając nim o jedną z półek. Kelvin szybko przyszedł do siebie. Był wyższy i silniejszy od Matta. Skulił się, a następnie uderzył pięścią, trafiając Matta w skroń. Siła uderzenia odrzuciła chłopaka w tył i oszołomiła. - Co z tobą, Matt? - warknął Kelvin. - Coś ci się nie podoba? - Ty mi się nie podobasz! Wcale nie musiałeś tego robić! Ty chyba kompletnie zwariowałeś! - Mattowi kręciło się w głowie. Nie wiedział, co powiedzieć. - Myślałem o tobie, stary - Kelvin szturchnął go palcem. - Zrobiłem to tylko dla ciebie. Strażnik jęknął. Matt zmusił się, żeby spojrzeć w dół. Mężczyzna nadal żył, ale leżał w kałuży krwi, która zdawała się powiększać z każdą sekundą. - Spadamy! - syknął Kelvin. - Nie. Nie możemy go tak zostawić. - Co? - Gdzie masz komórkę? Musimy zadzwonić po pomoc. - Do diabła z tym! - Kelvin oblizał językiem wargi. - Zostań, jak chcesz. Ja się zmywam. - Nie możesz! - No to popatrz! I uciekł, znikając na końcu korytarza. Matt nie zwrócił na niego uwagi. Strażnik ponownie zajęczał i usiłował coś powiedzieć. Czując wzbierające mdłości, Matt przykucnął i położył mu rękę na ramieniu. - Proszę się nie ruszać - rzekł. - Sprowadzę pomoc. Ale pomoc już nadeszła. Matt usłyszał wycie syren na sekundę przed tym, jak pisk opon oznajmił przybycie policji. Musieli nadjechać w chwili, gdy Kelvin sforsował drzwi. Zostawiając strażnika, Matt wyszedł na zewnątrz. Część ściany przy wjeździe nagle się rozsunęła. Matt widział wszystko przez całą długość magazynu i dalej w głąb rozbłyskującej na niebiesko nocy. Przed wejściem stały zaparkowane trzy samochody. Zabłysły reflektory, oślepiający snop światła przeszył ciemność i uderzył Matta po oczach. W tym samym momencie kilka postaci, rozpoznał zarys ich sylwetek, ruszyło w jego kierunku. Widział, że wszyscy mieli na sobie ubrania ochronne. Niektórzy z nich trzymali broń. Kelvina już złapali. Dwaj uzbrojeni mężczyźni o wiele więksi od niego prowadzili
piszczącego i płaczącego winowajcę. Wtedy zauważył Matta. Natychmiast obrócił się i wskazał na niego. - To nie ja! - zaskomlał piskliwym głosem. - To on! On mnie do tego wszystkiego zmusił! I on zabił strażnika! - Nie ruszaj się! - ktoś zawołał, a dwóch innych ludzi podbiegło do Matta. Matt stał bez ruchu. Powoli uniósł ręce. Jego dłonie oświetliło światło padające z samochodów i teraz zauważył, że lśnią na czerwono, pokryte krwią. - To on! To on! To on! - wrzeszczał Kelvin. Dwóch oficerów policji obezwładniło Matta. Wykręcili mu do tyłu ręce i zakuli w kajdanki. Usłyszał szczęk metalu i wiedział, że nic nie może zrobić. Następnie poderwano go na nogi i wywleczono, milczącego i niestawiającego oporu, na zewnątrz, w ciemność nocy. Stłuczone szkło Przywieźli Matta do budynku, który nie był więzieniem ani szpitalem, ale czymś pomiędzy. Samochód wjechał na asfaltowy prostokątny plac otoczony wysokim murem. Kiedy się zatrzymali, stalowe drzwi zasunęły się, blokując wyjazd. Brama zamknęła się z głośnym elektrycznym buczeniem. Szczęk zatrzaskiwanych zamków rozbrzmiewał Mattowi echem w głowie. Zastanawiał się, czy jeszcze kiedyś ujrzy świat po drugiej stronie. - Wysiadaj! - głos zdawał się nie mieć właściciela. Oznajmił mu, co ma zrobić, a on go posłuchał. Siąpił deszcz. Przez chwilę Matt poczuł na twarzy zimne krople i prawie ucieszył się z tego, bo bardzo chciał zmyć z siebie krew. Nadal czuł ją, wyschniętą i lepką, na splecionych za plecami dłoniach. Przez podwójne drzwi weszli do jaskrawo oświetlonego, wyłożonego płytkami korytarza, w którym unosił się odór moczu i środka odkażającego. Mijali go ludzie w mundurach. Dwóch policjantów, potem pielęgniarka. Matt miał nadal skute ręce. Oglądał w telewizji aresztowania ludzi, ale nigdy nie zastanawiał się, jak to naprawdę jest, kiedy w ten sposób traci się wolność. Czuł chłód kajdanków na nadgarstkach. Był zupełnie bezbronny. Policjanci stanęli przy biurku, przy którym trzeci mężczyzna ubrany w niebieski sweter zanotował coś w dużej księdze. Zadał kilka pytań, ale Matt nie rozumiał jego słów. Widział, jak poruszają się jego usta, słyszał słowa, ale zdawały się dobiegać z oddali i nie mieć żadnego sensu. Znów ruszyli. Doprowadzono go do uruchamianej kluczem windy. Policjanci zawieźli go na drugie piętro i poprowadzili kolejnym korytarzem. Matt pochylił głowę, a oczy utkwił w podłodze. Nie chciał się rozglądać. Nie chciał wiedzieć, gdzie się znajduje. Zatrzymali się ponownie w pozbawionym ścianek działowych holu, gdzie zbiegało się kilka pomalowanych na zielono korytarzy i gdzie na ścianach wisiały policyjne plakaty informacyjne. Mieściło się tam biuro z zakratowanym oknem, przed którym stał stół z komputerem i dwa krzesła. Weszli do środka. Kajdanki zdjęto i Matt z uczuciem ulgi przełożył ręce do przodu. Bolały go ramiona. - Usiądź - powiedział jeden z policjantów. Matt zrobił, co mu kazano. Minęło jakieś pięć minut. Drzwi otworzyły się i do środka wszedł mężczyzna w garniturze i rozpiętej pod szyją kolorowej koszuli. Był czarnoskóry, miał szczupłą sylwetkę i miłe, inteligentne oczy. Wyglądał na odrobinę przyjaźniej usposobionego od innych. Był też od nich młodszy. Matt przypuszczał, że pewnie nie skończył jeszcze trzydziestu lat. - Jestem komisarz Mallory - przedstawił się. Miał miły, wyrobiony głos, jak dziennikarz czytający wiadomości w telewizji. - Dobrze się czujesz? - Nic mi nie jest - Matta zaskoczyło pytanie.
Mallory usiadł za stołem naprzeciwko niego. Nacisnął kilka klawiszy komputera. - Jak się nazywasz? - zapytał. - Matt. Palce Mallory’ego zastygły nad klawiaturą. - Musisz mi podać pełne imię i nazwisko. Potrzebuję tego do raportu. Matt zawahał się. Ale wiedział, że musi wykonywać polecenia. - Matthew Freeman - odparł. Detektyw wpisał litery i nacisnął ENTER, a potem patrzył, jak dziesiątki linijek z informacjami ukazały się na ekranie. - No, no, zdążyłeś już sobie zdobyć niezłą reputację. Mieszkasz przy Eastfield Terrace 27? - Tak - potwierdził Matt. - Z opiekunką, panią Davis? - To moja ciotka. - Masz czternaście lat. - Zgadza się. Mallory podniósł wzrok znad ekranu komputera. - Narobiłeś sobie sporo kłopotów - odezwał się. Matt nabrał powietrza. - Wiem - niemal bał się zapytać, ale i tak musiał to wiedzieć. - Czy on nie żyje? - Strażnik, którego pchnąłeś nożem, nazywa się Mark Adams. Jest żonaty i ma dwójkę dzieci - Mallory nie potrafił ukryć złości. - Teraz jest w szpitalu. Spędzi tam trochę czasu. Ale będzie żył. - Ja go nie dźgnąłem - powiedział Matt. - Nie wiedziałem, że ktoś może zostać ranny. Plan był inny. - Twój kumpel Kelvin zeznał nam co innego. Powiedział, że to twój nóż i twój plan i że to ty spanikowałeś, kiedy was złapaliśmy. - On kłamie. Mallory westchnął. - Wiem. Rozmawiałem już ze strażnikiem i opowiedział mi, co się stało. Słyszał, jak się obaj kłócicie, i wie, że ty nie chciałeś uciekać. Ale, Matthew, i tak ponosisz odpowiedzialność za to, co się stało. Muszę cię poinformować, że zostaniesz oskarżony o współudział. Czy wiesz, co to oznacza? - Poślecie mnie do więzienia? - Masz czternaście lat. Jesteś za młody na więzienie. Ale całkiem możliwe, że czeka cię kara ograniczenia wolności. Mallory przerwał. Przez jego biuro przewijały się dziesiątki dzieciaków. Wiele z nich było przestępcami, poczynając od zupełnie bezczelnych, na płaczliwych i żałosnych kończąc. Ale zaskoczył go spokojny chłopak o miłej aparycji, który siedział teraz naprzeciw niego. Matt był w pewnym sensie inny i Mallory złapał się na tym, że zastanawia się, co go tu dziś sprowadziło. - Wiesz, trochę za późno, żeby o tym rozmawiać - rzekł. - Nie jesteś głodny? Matt potrząsnął głową. - Potrzebujesz czegoś? - Nie. - Postaraj wziąć się w garść. Dziś wieczorem zajmiemy się tobą, a jutro rano spróbujemy się nad tym wszystkim zastanowić. Teraz pójdziesz do przebieralni. Obawiam się, że ktoś będzie musiał ci towarzyszyć podczas rozbierania. Twoje ubranie stanowi materiał dowodowy. Możesz wziąć prysznic, a potem lekarz rzuci na ciebie okiem. - Nie jestem chory. Nie potrzebuję lekarza. - To rutynowe badanie. Szybko cię przebada i może da ci coś na sen. - Mallory rzucił okiem na jednego z policjantów. - W porządku. Matt podniósł się.
- Proszę mu powiedzieć, że jest mi przykro - powiedział. - Temu strażnikowi, Markowi Adamsowi. Wiem, że to bez znaczenia, a pan pewnie i tak mi nie wierzy. Ale przykro mi. Mallory pokiwał głową. Policjant ujął Matta za ramię i poprowadził z powrotem korytarzem. Zaprowadzono go do przebieralni - drewniane ławki i białe płytki. Ubranie wrzucono do plastikowej torby, którą spięto zszywaczami i oznakowano. Potem Matt wziął prysznic. Pozbawiono go prywatności, tak jak go uprzedzono. Przez cały czas w pomieszczeniu znajdował się policjant, ale Matt i tak rozkoszował się prysznicem. Gorący, ostry strumień wody spadał mu na głowę i ramiona, zmywając krew i koszmar ostatnich godzin. Kąpiel trochę za szybko dobiegła końca. Wytarł się, a potem włożył szary T-shirt i bokserki, które po wypraniu i wyprasowaniu były płaskie niczym gazeta. Na koniec zabrano go do pomieszczenia przypominającego szpitalną salę, w którym stały cztery metalowe łóżka, cztery identyczne stoliki i nic więcej. Pokój sprawiał wrażenie, jakby wysprzątano go z pięćdziesiąt razy. Wyglądało na to, że Matt będzie jego jedynym lokatorem. Wskoczył do łóżka i zasnął, zanim zdążył się zjawić jakikolwiek lekarz. Po prostu wyciągnął się wygodnie na łóżku, a sen pojawił się tak szybko jak pociąg w tunelu. * W tym samym czasie w pokoju na dole komisarz Stephen Mallory siedział naprzeciw pomarszczonej, ponuro wyglądającej kobiety, której udawało się jednocześnie gniewnie na niego spoglądać i ziewać. Była to Gwenda Davis, ciotka Matta i jego prawna opiekunka. Była niska i nijaka, miała mysie włosy i ściągniętą, niezapadającą w pamięć twarz. Nie zrobiła makijażu, a pod jej oczami rysowały się ciężkie worki. Miała na sobie stary bezkształtny płaszcz. Niegdyś pewnie dużo kosztował, ale teraz strzępił się na brzegach. „Tak jak kobieta, która go nosi” - pomyślał Mallory. Przypuszczał, że ma jakieś czterdzieści pięć lat. Wyglądała na zdenerwowaną, jak gdyby to ona, a nie jej siostrzeniec, została o coś oskarżona. - No więc gdzie on jest? - spytała Gwenda. Miała cienki, jękliwy głos, który sprawiał, że każde pytanie brzmiało jak skarga. - Na górze - odparł Mallory. - Zasnął, zanim doktor zdążył go zbadać, ale i tak daliśmy mu coś na uspokojenie. Możliwe, że jest w szoku. - On jest w szoku? - Gwenda zaśmiała się krótko. - To ja jestem w szoku, mówię panu. Taki telefon w środku nocy! Jazda tutaj. Jestem szanowaną osobą. To całe zamieszanie z nożami i włamaniem. W życiu o czymś takim nie słyszałam. - Rozumiem, że mieszka pani razem z konkubentem? - Z Brianem - Gwenda spostrzegła, że Mallory wyjął pióro. - Z Brianem Conranem - ciągnęła i przyglądała się, jak detektyw zapisuje nazwisko. - Śpi. Nie jest krewnym chłopaka. Po co miałby się zwlekać z łóżka po nocy? Musi wstać skoro świt. - Czym się zajmuje? - A co panu do tego? - wzruszyła ramionami. - Jest mleczarzem. Mallory wyjął z segregatora kartkę papieru. - Z akt chłopaka wynika, że jego rodzice nie żyją - mówił dalej Mallory. - Wypadek samochodowy - Gwenda przełknęła ślinę. - Miał osiem lat. Mieszkali wtedy w Londynie. Matka i ojciec chłopca zginęli. Ale on został. - Jedynak? - Żadnego rodzeństwa. Ani żadnych krewnych. Nikt nie miał pojęcia, co z nim zrobić. - Była pani spokrewniona z jego matką? - Byłam jej przyrodnią siostrą. Spotkałam się z nimi ledwo parę razy. - Gwenda wyprostowała się, splatając dłonie z przodu. - Jeśli chce pan znać prawdę, to nigdy nie byli dla mnie zbyt mili. Było im z tym dobrze, a jakże. Ładny dom, porządna dzielnica. Dobry samochód. Wszystko ładne. Nie mieli dla mnie czasu. A kiedy zginęli w tym głupim wypadku... No, nie wiem, co by się stało z Matthew, gdyby nie ja i Brian. Przygarnęliśmy go. Sami musieliśmy go wychować. I co za to mamy? Nic, tylko same kłopoty!
Mallory ponownie rzucił okiem na raport. - Ale chłopak nigdy wcześniej nie sprawiał kłopotów wychowawczych - powiedział. - Zaczął opuszczać się w szkole dopiero rok po przyjeździe do Ipswich. Można powiedzieć, że od tej chwili było coraz gorzej. - Pan mnie oskarża? - Na policzkach Gwendy pojawiły się dwa czerwone punkciki. - To nie miało żadnego związku ze mną! To przez tego chłopaka, Kelvina Johnsona... Mieszka kawałek dalej. To jego wina! Była jedenasta w nocy. Dzień był długi, a Mallory usłyszał już wystarczająco dużo. Zamknął teczkę z aktami i wstał. - Dziękuję, że zechciała pani przyjść, pani Davis - rzekł. - Czy miałaby pani ochotę zobaczyć się z Matthew? - Przecież nie ma po co, skoro chłopak śpi, no nie? - Może w takim razie zechciałaby pani przyjść rano? Będzie tu ktoś z opieki społecznej. Matt będzie także potrzebował jakiegoś prawnika. Ale jeżeli przyjdzie tu pani o dziewiątej... - O dziewiątej nie mogę. Muszę zrobić Brianowi śniadanie, kiedy wróci z obchodu. Przyjdę później. - W porządku. Gwenda Davis wstała i wyszła z pokoju. Mallory powiódł za nią wzrokiem. Nie wzbudzała w nim żadnych uczuć. Ale nie potrafił pozbyć się uczucia wielkiego smutku z powodu chłopaka, który spał na górze. * Matt obudził się. Sala z czterema metalowymi łóżkami była pusta. Z budynku nie dobiegał żaden dźwięk. Matt pomacał dłonią poduszkę, która otulała mu głowę, i zastanawiał się, jak długo tu jest. Nie było śladu zegara, na zewnątrz panowały nieprzeniknione ciemności, a przez zakratowane okno widział nocne niebo. Pokój był łagodnie oświetlony. Pewnie nigdy nie gasili wszystkich świateł. Próbował jeszcze zasnąć, ale rozbudził się na dobre. Nagle stanęły mu przed oczami wszystkie wydarzenia poprzedniego wieczora. Obrazki migały jak karty na wietrze. Kelvin pod dworcem. Potem hurtownia, płyty DVD. strażnik, nóż i znów Kelvin z tym głupawym uśmieszkiem, policyjne wozy i jego własne ręce poplamione krwią. Matt zacisnął mocno oczy, usiłując wyrzucić te wspomnienia z pamięci. W pomieszczeniu zrobiło się bardzo ciepło. Okno było zamknięte, a kaloryfery włączone. Dookoła czuł powiew gorącego powietrza. Nagle zachciało mu się pić i rozejrzał się, zastanawiając, czy może kogoś zawołać. Nie znalazł jednak żadnego dzwonka, a w pobliżu nie było nikogo. Wtedy na stoliku po drugiej stronie pokoju zauważył dzbanek z wodą i szklankę. Wystarczyło wstać z łóżka i obsłużyć się. Uniósł rękę, żeby odrzucić kołdrę, ale okazała się za ciężka. Nie. To niemożliwe. Napiął mięśnie i spróbował się podnieść. Ledwie mógł się ruszać. Wtedy zorientował się, że kiedy spał, musiał go zbadać lekarz. Pewnie dał mu jakiś zastrzyk, coś na uspokojenie, dlatego nie mógł się ruszać. Chciało mu się krzyczeć. Czuł, jak dusi go atak paniki. Co oni chcą z nim zrobić? Dlaczego poszedł do tej cholernej hurtowni? Jak mógł dopuścić do czegoś takiego? Opadł z powrotem na poduszkę, walcząc ze wzbierającą falą rozpaczy. Nie mógł uwierzyć, że z powodu kilku płyt DVD prawie zginął człowiek. Jak mógł być tak głupi, żeby uważać Kelvina za przyjaciela? „To on! To o n!” Kelvin był żałosny. Zawsze był. Wody... Matt miał wrażenie, że w pokoju robi się coraz bardziej gorąco, jakby policja podkręciła kaloryfery tylko po to, żeby go podręczyć. Matt uświadomił sobie, że całą uwagę koncentruje na dzbanku. Widział doskonałe okrąg zrobiony przez wodę w miejscu, gdzie dotykała brzegu
szkła. Siłą woli zmusił się do wstania, a kiedy to mu się nie udało, usiłował zmusić naczynie, żeby przyszło do niego. Oblizał językiem wargi. Miał wyschnięte usta. Przez moment wydawało mu się, że czuje swąd spalenizny. Dzbanek był tak blisko, zaledwie kilka metrów dalej. Sięgnął w jego stronę, myślami ściągając go ku sobie. Nagle dzbanek pękł. Wydawało się, że wyleciał w powietrze, jakby w zwolnionym tempie. Przez ułamek sekundy woda zawisła w górze, a jej macki rozpełzły się na boki, potem z pluskiem opadła na stolik, na kawałki szkła. Matt był oszołomiony. Nie miał pojęcia, co się stało. Nie rozbił dzbanka. Naczynie samo się stłukło. Zupełnie jak trafione kulą. Matt gapił się we fragmenty szkła rozrzucone na stoliku i rozlaną wokół wodę, skapującą na podłogę. Czy spowodował to upał panujący w pokoju? Czy to jego wina? A może to jego pragnienie w jakiś niewytłumaczalny sposób roztrzaskało dzbanek? W końcu zmęczenie po raz drugi wzięło nad nim górę i zapadł w głęboki, duszny sen. Kiedy zbudził się następnego ranka, stłuczone szkło zniknęło razem z rozlaną wodą. Dzbanek i szklanka stały na stoliku, dokładnie tam, gdzie znajdowały się poprzedniej nocy, i Matt uznał, że całe zajście było tylko dziwnym snem. Projekt NIWA Matt, już we własnym ubraniu, siedział na krześle, zwrócony twarzą w stronę czterech osób, które przyglądały mu się z przeciwnego krańca długiego drewnianego stołu. Znajdowali się w sali, jednej z tych, w których ludzie się pobierali... a może rozwodzili. Praktyczna, lecz równocześnie oszczędna w stylu i oficjalna, z drewnianą boazerią na ścianach i portretami urzędników - zapewne wszyscy już poumierali - w złotych ramach. Znalazł się w Londynie, chociaż nie był dokładnie pewien, w której części miasta. Za bardzo padało, by mógł cokolwiek dojrzeć przez okna samochodu, a poza tym podwieziono go prosto pod drzwi i wprowadzono po schodach do nowoczesnego, nieatrakcyjnego budynku. Nie miał czasu na zwiedzanie. Od aresztowania Matta minął tydzień. W tym czasie przepytywano go, sprawdzano, oceniano i na wiele godzin pozostawiano samemu sobie. Wypełniał papiery, które przypominały egzaminy, tyle że zdawały się nie mieć sensu. „2, 8, 14. 20... Jaka jest kolejna liczba w tym ciągu?” Oraz: „Ile błenduf ortograficznych znajdóje się w tym zdaniu?”. Rozmaici mężczyźni i kobiety - lekarze, psychologowie - prosili go, żeby opowiedział o sobie. Pokazywano mu plamy na papierze. „Co widzisz, Matthew? Co ci przypomina ten kształt?” I dawano mu gry - skojarzenia słowne i inne podobne rzeczy. W końcu oznajmili mu, że wyjeżdża. Pojawiła się waliza pełna ubrań, które najwidoczniej przysłała z domu Gwenda. Po trzygodzinnej jeździe zwyczajnym samochodem - nawet nie policyjnym - znalazł się tutaj. Deszcz nadal chłostał po szybach, zamazując widok. Słyszał, jak woda wali o szkło, jakby żądając, aby ją wpuszczono do środka. Można było mieć wrażenie, że cały świat zewnętrzny się rozpuścił i jedyną jego pozostałość stanowiło pięć osób zebranych w tym pokoju. Na skraju po lewej stronie siedziała jego ciotka, Gwenda Davis. Przykładała sobie do oczu papierową chusteczkę, rozmazując po twarzy tusz do rzęs. Z jednej strony wzdłuż całego policzka ciągnęła się brudna brązowa smuga. Komisarz Stephen Mallory siedział obok niej i patrzył w przeciwną stronę. Trzecią osobą była kobieta, sędzia pokoju. Matt zobaczył ją dzisiaj po raz pierwszy. Była elegancko ubrana i wyglądała dość srogo. Miała około sześćdziesięciu lat, okulary w pozłacanej oprawie i spojrzenie pełne dezaprobaty, które z biegiem czasu stało się jej drugą naturą. Czwartą - opiekunka społeczna Matta, niechlujna,
siwa kobieta jakieś dziesięć lat młodsza od sędziny. Nazywała się Jill Hughes. Przydzielono jej chłopca, kiedy miał jedenaście lat. Od tamtej pory pracowała z nim i prywatnie uważała go za swoją największą porażkę. Głos zabrała sędzina. - Matthew, musisz zrozumieć, że było to bardzo nikczemne przestępstwo i do tego z użyciem przemocy - rzekła. Sędzina wyrażała się precyzyjnie, urywanymi zdaniami, jak gdyby każde jej słowo miało najwyższą wartość. - Twój wspólnik, Kelvin Johnson, zostanie odesłany do Sądu Koronnego i prawie na pewno zostanie skazany na pobyt w zakładzie dla nieletnich przestępców. Ma siedemnaście lat. Ty, rzecz jasna, jesteś młodszy. Jednak mimo to wkroczyłeś już w wiek, w którym należy brać odpowiedzialność za swoje czyny. Gdybyś stanął przed sądem, to podejrzewam, że odpowiadałbyś z paragrafu 91. To z kolei oznacza, że trafiłbyś na jakieś trzy lata albo do ośrodka o zaostrzonym rygorze, albo do domu poprawczego. Przerwała i otworzyła teczkę leżącą przed nią na stole. W zapadłej nagle ciszy szelest przewracanych kartek wydawał się bardzo głośny. - Jesteś inteligentnym chłopcem - ciągnęła. - Mam tu wyniki testów, którym zostałeś poddany w zeszłym tygodniu. Chociaż twoje wyniki szkolne nie stanowią powodu do dumy, wnioskuję, że dobrze przyswoiłeś sobie podstawowe umiejętności z matematyki oraz czytanie i pisanie. Raport opracowany na podstawie badania psychologicznego sugeruje, że masz bardzo pozytywny i twórczy umysł. Tym bardziej dziwię się, że wybrałeś drogę wiodącą ku wagarom i drobnym przestępstwom. No, ale musimy też wziąć pod uwagę twoje położenie. Straciłeś rodziców nagle i w bardzo młodym wieku, a to musiało wywołać ogromny wstrząs. Sądzę, że jest dla nas wszystkich raczej oczywiste, że twoje problemy w tak młodym wieku mogły zostać spowodowane tym tragicznym wydarzeniem. Jednak mimo to, Matthew, musisz znaleźć siły, aby je przezwyciężyć. Jeżeli dalej pójdziesz drogą, którą podążasz, istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że skończysz w więzieniu. Matt właściwie nie słuchał. Starał się, ale słowa wydawały się odległe i nieistotne... jak tekst spikera na dworcu, na którym nie zamierzał wsiadać do pociągu. Nie mógł uwierzyć, że kobieta mówi do niego. Wsłuchiwał się w deszcz bijący w okienne szyby. Odnosił wrażenie, że krople mówią mu znacznie więcej. - Istnieje nowy program rządowy, który opracowano specjalnie dla osób takich jak ty - kontynuowała sędzina. - Prawda jest taka, Matthew, że nikt nie lubi wysyłać młodych ludzi do ośrodków opiekuńczych. To kosztowne, a poza tym nie dysponujemy wystarczającą liczbą miejsc. Dlatego też w ostatnim czasie rząd powołał do życia projekt NIWA. Nauka i Wolność w rodzinach zastępczych. Jeśli chcesz, możesz to potraktować jako rozpoczęcie nowego rozdziału w życiu. - Byłem już raz w rodzinie zastępczej - Matt spojrzał na Gwendę, która wzdrygnęła się na swoim krześle - i nie skończyło się to najlepiej. - Z pewnością masz rację - zgodziła się sędzia. - Obawiam się też, że pani Davis nie czuje się na siłach, by troszczyć się dalej o ciebie. Ma już dość. - Naprawdę? - spytał drwiąco Matt. - Robiłam, co mogłam! - krzyknęła Gwenda. Przycisnęła chusteczkę do oka. - Nigdy nie okazałeś ani krzty wdzięczności, nigdy nie byłeś miły. Nawet nie próbowałeś. Sędzina chrząknęła i Gwenda na moment podniosła wzrok, po czym umilkła. - Przykro mi, ale panna Hughes z opieki społecznej ma identyczne odczucia - ciągnęła. - Muszę ci powiedzieć, że nie zostawiłeś nam żadnego wyboru. NIWA jest twoją ostatnią szansą, żeby się zrehabilitować. - Co to takiego ta NIWA? - spytał Matt. Nagle zapragnął wydostać się z tego pokoju. Nie obchodziło go, dokąd go wyślą.
- NIWA to program wychowania w rodzinach zastępczych - Jill Hughes przejęta pałeczkę. Była drobną kobietą, w połowie zasłoniętą przez stół, za którym siedziała. Jej wzrost zupełnie nie pasował do zawodu. Spędziła całe życie, zajmując się agresywnymi przestępcami, w większości o wiele od niej wyższymi. - Mamy sporo ochotników mieszkających w odległych rejonach wiejskich... - Tam jest mniej pokus - wtrąciła sędzina. - Wszyscy mieszkają z dala od miast - potwierdziła Jill Hughes. - Przyjmują młodych ludzi, takich jak ty, i oferują im starą dobrą rodzinną atmosferę. Zapewniają jedzenie, ubranie, towarzystwo i, co najważniejsze, dyscyplinę. W nazwie „NIWA” litera „W” oznacza wolność, ale trzeba na nią zapracować. - Twoi nowi rodzice zastępczy mogą cię prosić o pomoc przy lekkich pracach fizycznych - dodała sędzina. - Chce pani powiedzieć, że... będę musiał pracować? - zapytał Matt z odrazą. - Nie ma w tym nic złego! - obruszyła się sędzina. - Praca na wsi jest dobra dla zdrowia i wiele dzieci byłoby zachwyconych, mogąc przebywać na farmie ze zwierzętami, wśród pól uprawnych. Matthew, nikt nie może cię zmusić do uczestnictwa w tym projekcie. Musisz się sam zgłosić. Ale muszę powiedzieć, że to dla ciebie prawdziwa okazja. I jestem pewna, że przekonasz się, iż takie wyjście jest lepsze niż alternatywa. „Na trzy lata pod klucz”. Tak powiedziała. - Jak długo będę tam musiał zostać? - zapytał. - Przynajmniej przez rok. Potem znów ocenimy sytuację. - Może ci się tam spodoba - odezwał się Stephen Mallory. Starał się, aby zabrzmiało to optymistycznie. - Matt, to nowy start. Szansa na zawarcie nowych przyjaźni. Ale Matt miał wątpliwości. - A co będzie, jeżeli mi się nie spodoba? - zapytał. - Będziemy w stałym kontakcie z rodziną zastępczą - wyjaśniła sędzina. - Rodzice muszą sporządzać cotygodniowy raport dla policji, a twoja ciotka zacznie cię odwiedzać, gdy tylko będziesz gotów. Okres adaptacyjny potrwa trzy miesiące, ale potem będzie cię odwiedzała co miesiąc. - Będzie łącznikiem pomiędzy rodziną zastępczą a opieką społeczną - rzekła Jill Hughes. - Nie wiem, jak mnie na to będzie stać - wymamrotała Gwenda. - To znaczy, jeżeli podróż będzie droga. A kto zaopiekuje się Brianem, kiedy mnie nie będzie? Przecież mam obowiązki... Jej głos stopniowo zamilkł. Nagle w pokoju zapadła cisza, nie licząc odgłosów ulicy i deszczu dzwoniącego po szybach. - W porządku - Matt wzruszył ramionami. - Możecie mnie posłać, gdzie chcecie. Mało mnie to obchodzi. Wszystko będzie lepsze od mieszkania z nią i z Brianem. Gwenda oblała się rumieńcem. Mallory wtrącił się, zanim odzyskała mowę. - Nie zostawimy cię. Matt - obiecał. - Będziemy pilnować, żebyś otrzymał właściwą opiekę. Ale sędzina zdenerwowała się. - W żadnym wypadku nie masz powodów do narzekań - rzuciła. Popatrzyła na Matta znad okularów. - Szczerze mówiąc, powinieneś być wdzięczny, że otrzymujesz taką szansę. I powinnam cię ostrzec. Jeśli zastępcza matka nie będzie zadowolona z twoich postępów, jeżeli w jakikolwiek sposób nadużyjesz okazanej ci uprzejmości, zostaniesz odesłany do nas. A wtedy trafisz do ośrodka. Nie dostaniesz drugiej szansy. Rozumiesz? - Tak. Rozumiem - Matt rzucił okiem na okna. Światło stało się prawie niewidoczne spoza szarej, ruchomej kurtyny deszczu. - Kiedy więc mam się spotkać z moją przybraną matką? - Nazywa się Jayne Deverill - odparła pracownica opieki społecznej. - I powinna się tu zjawić lada chwila. * Na stacji metra w Holborn naprawiano ruchome schody i kiedy kobieta znalazła się na
poziomie ulicy, za jej plecami z acetylenowo-tlenowych palników posypały się iskry. Ale Jayne Deverill ich nie zauważyła. Stała zupełnie nieruchomo, ściskając pod pachą skórzaną torebkę, wpatrując się w punkt znajdujący się kilka metrów przed nią, ponieważ otoczenie budziło w niej odrazę. Włożyła bilet w otwór przy bramce i popatrzyła, jak ta szybko się otwiera. Ktoś ją potrącił i na moment w jej oczach pojawił się ciemny błysk. Ale zmusiła się do zachowania spokoju. Nosiła brzydkie, staromodne skórzane buty i dziwnie chodziła, jakby miała jakieś kłopoty z nogami. Pani Deverill była niską kobietą, przynajmniej pięćdziesięcioletnią i miała siwe krótko przycięte włosy. Jej skóra jeszcze nie zwiędła, ale była dziwnie bez życia. Miała twarde, lodowate oczy i wystające kości policzkowe, które zbiegały się ukośnie. Trudno było sobie wyobrazić uśmiech na jej bladych ustach. Ubrała się elegancko - w popielatą spódnicę i dopasowany żakiet oraz zapinaną pod szyję bluzkę. Nosiła srebrny naszyjnik, a na klapie żakietu srebrną broszkę w kształcie jaszczurki. Odkąd wyszła ze stacji, ktoś nie spuszczał jej z oka. Pani Deverill nie wiedziała, że ją śledzono. Szła wzdłuż Kingsway ku biurom za Lincoln’s Inn. Mężczyzna w kurtce z kapturem trzymał się ciągle dziesięć kroków za nią. Miał dwadzieścia lat, tłuste blond włosy i szczupłą, niezdrowo wyglądającą twarz. W chwili gdy zauważył, jak kobieta przechodzi przez bramkę biletową, stwierdził, że przyjechała z prowincji. Nie wiedział, kim jest, ani specjalnie go to nie obchodziło. Interesowały go w niej tylko dwie rzeczy: torebka i biżuteria. Nie miał pojęcia, dokąd kobieta idzie, ale miał nadzieję, że zejdzie z głównej drogi, na której panował spory ruch pieszych, sporadycznie trafiali się też policjanci, i wybierze którąś ze spokojniejszych bocznych uliczek. Tak czy owak, warto było poświęcić parę minut, żeby się przekonać. Ciągle trzymał się w pobliżu, kiedy zatrzymała się na rogu i skręciła w lewo obok pubu. Uśmiechnął się. Wszystko układało się po jego myśli. Teraz byli tylko we dwoje. Szli alejką prowadzącą na skróty do biur prawnych - kancelarii adwokackich i budynków samorządowych - które egzystowały w swoim zupełnie osobnym świecie. Rozejrzał się szybko dookoła, sprawdzając, czy nie ma nikogo w zasięgu wzroku, a następnie sięgnął do kieszeni brudnej kurtki, którą miał na sobie. Wyjął wyszczerbiony nóż i obracał go w dłoni, napawając się poczuciem siły, jaką dawało mu to narzędzie, a potem pobiegł naprzód. - Hej, ty! - zawołał. Kobieta zatrzymała się, nadal zwrócona do niego plecami. - Wyskakuj z torby, ty suko! No już! Naszyjnik też... Zaległa chwila milczenia. Potem Jayne Deverill odwróciła się. * Dziesięć minut później siedziała nieco zdyszana, trzymając filiżankę herbaty, którą ją poczęstowano. Znajdowała się w biurze sądu rodzinnego, w którym trzymano Matta. - Bardzo przepraszam za spóźnienie - mówiła. Miała głęboki, raczej gardłowy głos, jak ktoś, kto wypalił za dużo papierosów. - To bardzo nieuprzejme z mojej strony, a niegrzeczności po prostu nie znoszę... Punktualność jest pierwszą oznaką dobrego wychowania. Zawsze to powtarzam. - Miała pani problemy z dotarciem tutaj? - zapytał Mallory. - Autobus się spóźnił. Zadzwoniłabym do państwa z dworca, ale niestety nie mam komórki. W Yorkshire, na wsi, nie jesteśmy na bieżąco z nowinkami, jak wy tutaj, w Londynie. Tam gdzie mieszkam, nie ma zasięgu, więc telefon komórkowy do niczego by mi się nie przydał. - Zwróciła się do Matta. - Mój drogi, bardzo się cieszę, że cię poznałam. Wiele o tobie słyszałam. Matt zmierzył wzrokiem kobietę, która zgłosiła się na ochotnika, żeby zostać jego zastępczą matką w projekcie NIWA. To, co zobaczył, nie spodobało mu się.
Jayne Deverill mogła pochodzić z innego stulecia, z czasów, kiedy nauczycielom wolno było bić dzieci, a przed śniadaniem i podwieczorkiem czytywano Biblię. Nigdy nie spotkał nikogo o tak srogim wyglądzie. Jill Hughes powitała kobietę jak starą przyjaciółkę, mimo że, jak się okazało, obie nigdy się nie spotkały - rozmawiały ze sobą jedynie przez telefon. Stephen Mallory wyglądał bardziej nieswojo. On również widział panią Deverill po raz pierwszy. Chociaż uścisnął jej dłoń, przestał się odzywać i sprawiał wrażenie zamyślonego. Sędzina bardziej interesowała się papierkową robotą niż czymkolwiek innym, pragnąc jak najprędzej mieć z głowy całą tę sprawę. Matt ponownie przyjrzał się pani Deverill. Sączyła herbatę, ale nie spuszczała go z oczu. Pożerała go wzrokiem. - Byłeś kiedyś w Yorkshire? - zapytała. Matt potrzebował chwili, aby zorientować się, że mówi do niego. - Nie - odparł. - Nigdy. - Nasza wioska nazywa się Lesser Mailing. Leży trochę na uboczu. Najbliższe miasteczko to Greater Mailing, ale i tak nikt o nim nie słyszał. A niby czemu by mieli o nim słyszeć? Nic tam nie ma. My w Yorkshire stąpamy twardo po ziemi. Dbamy o ziemię, a ziemia dba o nas. Jestem przekonana, że po wyjeździe z ruchliwego miasta nasza wioska wyda ci się bardzo spokojna. Ale z czasem do niej przywykniesz. - Zerknęła na sędzinę. - Naprawdę mogę go dzisiaj zabrać? Sędzina pokiwała głową Pani Deverill uśmiechnęła się. - Kiedy przyjedziecie z pierwszą wizytą? - Od dziś za sześć tygodni. Chcemy dać Matthew czas, żeby się zaaklimatyzował. - No cóż, mogę państwa zapewnić, że po sześciu tygodniach spędzonych ze mną na pewno go nie poznacie. - Zwróciła się do Gwendy Davis: - Nie musi się pani o niego martwić, pani Davis. Może pani oczywiście do niego dzwonić, kiedy pani zechce, oboje będziemy czekać na waszą wizytę. - No, sama nie wiem - Gwenda była w dalszym ciągu zmartwiona. - To daleka droga i nie jestem pewna, czy mój partner... - umilkła. - Pani Deverill, mamy tu do wypełnienia jeszcze kilka formularzy - rzekła sędzia. - Ale potem oboje możecie się już zbierać. Pani Davis przyniosła walizkę z częścią ubrań i rzeczy Matthew. - Zwróciła się do Matta: - Spodziewam się, że chciałbyś zostać na chwilę sam, żeby pożegnać się z ciotką. - Nie. Nie mam jej nic do powiedzenia. - To nie była moja wina - powiedziała Gwenda i nagle się zdenerwowała. - Nigdy nie miałam nic wspólnego z twoją rodziną. Nigdy nie miałam nic wspólnego z tobą. Nie chciałam cię nawet brać po tym, co się stało z twoimi rodzicami. Ale zrobiłam to, a ty sprawiałeś same kłopoty. Możesz winić tylko siebie. - Nie ma takiej potrzeby - odparł Mallory. - Powodzenia, Matt, i naprawdę mam nadzieję, że ci się uda. - Wyciągnął rękę. Matt zawahał się, następnie ją uścisnął. To nie była wina Mallory’ego. Był o tym przekonany. - Czas się zbierać! - zawołała pani Deverill. - Nie chcemy się spóźnić na autobus! Matt wstał. Kiedy wychodził. Mallory rzucił w jego stronę baczne, zaniepokojone spojrzenie. * Dwie godziny później Matt znalazł się na dworcu autobusowym Victoria, niosąc walizkę spakowaną przez Gwendę. Patrzył na pojawiające się i odjeżdżające w pośpiechu autobusy, na tłumy podróżnych oraz na przeszklone kioski z przekąskami i gazetami. Miejsce było nieprzyjemne: zimne i wilgotne, a w powietrzu unosił się odór spalin z silników Diesla. Ledwo mógł uwierzyć, że się tu znalazł. Był wolny... Nareszcie z dala od policyjnej niewoli. Nie. Nie był wolny, napomniał samego siebie. Przekazano go tej kobiecie, która nazywała siebie jego zastępczą matką. - To nasz autobus. - Pani Deverill wskazała na autokar z widniejącym na przodzie napisem
YORK. Matt podał kierowcy walizkę. Ten wepchnął ją do luku bagażowego, a następnie wsiadł do środka. Zarezerwowali siedzenia z samego tyłu. Pani Deverill pozwoliła Mattowi prześliznąć się na miejsce przy oknie, a potem usiadła koło niego. Wkrótce autobus się wypełnił. Punktualnie o godzinie trzynastej drzwi zamknęły się z sykiem, silnik zapalił i ruszyli. Matt siedział z czołem przyciśniętym do szyby i patrzył, jak opuszczają dworzec i wjeżdżają na ulicę. Ciągle padało. Tuż przed nim tańczyły krople deszczu. Obok niego siedziała pani Deverill z na wpół przymkniętymi oczami, ciężko oddychając. Próbował się skoncentrować, próbował dojść do tego, co czuje. Ale wówczas uświadomił sobie, że nie czuje nic. Został wessany przez system. Oceniony. Włączony do projektu NIWA. I wysłany w drogę. Przynajmniej nie wraca do Ipswich. Za co czuł pewien rodzaj wdzięczności. Koniec sześcioletniego użerania się z Gwendą i Brianem. Cokolwiek czekało go w przyszłości, nie mogło być gorsze. W tym samym czasie oddaloną o jakieś pięć mil alejkę w Holborn zastawiły dwa wozy policyjne i ambulans. Znaleziono tam martwe ciało młodego mężczyzny w kurtce z kapturem. Właśnie pojawił się lekarz sądowy, ale fotografowie i policyjni eksperci wiedzieli już, że natknęli się na coś osobliwego. Dobrze znali tego człowieka. Nazywał się Will Scott i był ćpunem zamieszanym w liczne napady w centrum Londynu. Dłoń miał zaciśniętą na kuchennym nożu, od którego ciosu zginął. Ale nikt go nie zaatakował. Nie było odcisków palców. Żadnego śladu po innej osobie. Usta zmarłego wykrzywiał ohydny uśmiech, a w jego oczach malowało się prawdziwe przerażenie. Trzymał nóż bardzo mocno. Centymetr po centymetrze wepchnął go we własne serce. Nie wiedziano, jak i dlaczego to zrobił, ale lekarz sądowy nie miał wątpliwości. Z jakiegoś powodu Will Scott zabił sam siebie. Lesser Mailing Londyn dzieliło od Yorku dwieście mil monotonnej jazdy autostradą i podróż zajęła im ponad cztery godziny. Autobus zatrzymywał się dwa razy na stacjach obsługi, ale ani Matt, ani pani Deverill nie opuszczali swoich miejsc. Kobieta miała ze sobą kanapki. Trzymała je w torebce, zawinięte w brązowy papier. Wyjęła je i poczęstowała Matta. - Jesteś głodny, Matthew? - Nie, dziękuję. - W Yorkshire będziesz jadł to, co ugotuję. W moim domu nie marnujemy jedzenia. Rozwinęła jedno z zawiniątek i Matt zobaczył dwie pajdy białego pieczywa z wątróbką na zimno. Był zadowolony, że nie przyjął poczęstunku. - Pewnie się zastanawiasz, jaka jestem - rzekła pani Deverill, zabierając się do swojego lunchu. Odgryzała małe kęsy i starannie je przeżuwała. Kiedy połykała jedzenie, coś ściskało ją boleśnie w gardle, jakby miała problemy z przełykaniem. - Teraz stałam się twoim prawnym opiekunem - ciągnęła. - Jesteś złodziejem i przestępcą, dlatego powierzono mi opiekę nad tobą. Ale jestem skłonna zapomnieć o twojej przeszłości. Matthew. Mogę cię zapewnić, że znacznie bardziej obchodzi mnie twoja przyszłość. Jeżeli będziesz robić, co ci się każe, to się dogadamy. Jeśli nie będziesz mnie słuchał, jeśli spróbujesz mi się sprzeciwić, to zapewniam cię, będziesz znacznie bardziej nieszczęśliwy, niż jesteś to sobie w stanie wyobrazić. Rozumiesz? - Tak - odparł Matt. Zadrżał, gdy na niego spojrzała. - Musisz pamiętać, że nikomu na tobie nie zależy. Nie masz rodziców. Nie masz rodziny. Masz kiepskie wykształcenie i żadnych perspektyw. Mój drogi, nie chcę być dla ciebie okrutna, ale tak naprawdę masz tylko mnie.
Odwróciła się od niego i wróciła do jedzenia kanapek. Potem wzięła pismo dla rolników i zaczęła czytać. Zachowywała się tak, jakby całkiem zapomniała o chłopaku. Autostrada ciągnęła się bez końca. Za oknem nie było na co patrzeć i Matt poczuł, że hipnotyzują go białe linie i niekończące się barierki bezpieczeństwa przesuwające się wzdłuż drogi. Prawie bezwiednie myśli Matta zaczęły dryfować, pogrążając się ni to we śnie, ni to na jawie, ale gdzieś pośrodku. Znalazł się z powrotem w szeregówce w Dulwich, na pełnym zieleni, przyjaznym przedmieściu Londynu. To tutaj mieszkał razem z matką i ojcem. Upłynęło sześć lat, odkąd widział ich po raz ostatni, ale spoglądając przez okno, miał ich teraz przed oczami. Patrzył na matkę krzątającą się po kuchni, w której zawsze panował bałagan, nawet wówczas gdy była dopiero co wysprzątana. Matka była ubrana tak jak tamtego dnia: w różową sukienkę i biały lniany żakiet. Kiedy ją sobie przypominał, to właśnie taką. Sukienka była zupełnie nowa, kupiona specjalnie na wesele. Patrzył też na ojca - wyglądał, jakby było mu niewygodnie w garniturze, pod krawatem. Mark Freeman był lekarzem i zazwyczaj chodził do pracy w czymkolwiek, co się nawinęło: w dżinsach, swetrze... Nie lubił się stroić. Ale jeden z kolegów z jego przychodni żenił się i zapowiadało się eleganckie wesele. Najpierw nabożeństwo, potem przyjęcie w drogim hotelu. Ojciec siedział przy stole, jedząc śniadanie. Obrócił się, odrzucając ciemne włosy tak, jak to zawsze robił, i zapytał: „Gdzie jest Matthew?”. Wtedy chłopiec wszedł do kuchni. Oczywiście, wówczas ciągle jeszcze nosił imię Matthew. Teraz, sześć lat później, siedząc w autobusie zmierzającym do miejsca, o którym nigdy nie słyszał, zobaczył siebie takim, jakim wtedy był: małym, nieco pulchnym ciemnowłosym chłopcem, wchodzącym do wesołej, żółtej kuchni. Ojciec siedzący przy stole. Matka trzymająca imbryk w kształcie misia. I znowu wszystko usłyszał. „Pospiesz się, Matthew, bo się spóźnimy”. „Nie chcę nigdzie jechać”. „Co? Co ty wygadujesz?” „Matthew...?” „Źle się czuję. Nie chcę jechać”. Teraz, w autobusie, Matt zasłonił oczy dłonią. Nie chciał sobie niczego przypominać. Wspomnienia za każdym razem sprawiały mu tylko ból... „Co to znaczy, że nie chcesz jechać?” „Proszę, tato. Proszę, nie każ mi...” Sprzeczali się, ale nie za bardzo. Jego rodzice mieli tylko jedno dziecko i rozpieszczali je. Sądzili, że spodoba mu się na weselu, bo powiedziano im, że na przyjęciu będą inne dzieci i specjalny namiot z magikiem i balonami. A teraz to! Ojciec wykonał szybki telefon. Żaden kłopot. Rosemary Green, ich miła, zawsze chętna do pomocy sąsiadka, zgodziła się zająć chłopcem przez resztę dnia. Rodzice pojechali bez niego. To właśnie dlatego nie było go w samochodzie, kiedy mieli wypadek. Dlatego zginęli, a on żył. Matt opuścił dłoń i znów wyjrzał na zewnątrz. Autobus zwolnił. Chłopak źle się poczuł. Było mu na przemian gorąco i zimno, a w głowie czuł tępe pulsowanie. - Jesteśmy na miejscu - oznajmiła pani Deverill. Wjechali na kolejny dworzec autobusowy, nowocześniejszy i mniejszy od Victorii. Autobus zatrzymał się, a oni zaczęli się przepychać do przodu razem z innymi pasażerami. Na zewnątrz było chłodniej niż w Londynie, ale przynajmniej przestało padać. Matt zabrał swoją walizkę, potem ruszył za panią Deverill przez halę dworca. Obok poobijanego land rovera czekał na nich mężczyzna. Samochód sprawiał wrażenie, jakby nie rozpadał się tylko dzięki pokrywającej go warstwie błota. Mężczyzna był niski i gruby, miał tłuste włosy koloru blond, wodniste oczy i twarz, która wyglądała, jak gdyby powoli
zsuwała mu się z głowy. Był ubrany w brudne dżinsy i za małą koszulę. Matt zauważył, że guziki ledwo wytrzymują. Miał około czterdziestu lat. Zwiotczałe usta rozchyliły się w mokrym, nieprzyjemnym uśmiechu. - Dzień dobry, pani Deverill - przywitał się. Pani Deverill nie zwróciła na niego uwagi. Zwróciła się do Matta: - To jest Noah. Matt nic nie powiedział. Noah przyglądał mu się w sposób, który sprawiał, że chłopak poczuł się niepewnie. - Witaj w Yorkshire - rzekł Noah. - Bardzo mi miło cię poznać. Wyciągnął rękę. Miał grube i krótkie palce z żałobą za paznokciami. Matt nie odwzajemnił gestu. - Noah pracuje u mnie na farmie - wyjaśniła pani Deverill. - Nie potrafi się wysławiać, więc na twoim miejscu nie zawracałabym sobie głowy zagadywaniem go. Parobek nadal mu się przyglądał. Usta miał otwarte, a po brodzie ciekła mu ślina. Matt odwrócił się. - Wsiadaj do samochodu - poleciła pani Deverill. - Czas, żebyś zobaczył swój nowy dom. * Jechali przez kolejną godzinę, najpierw drogą szybkiego ruchu, potem lokalną, a następnie krętym wiejskim gościńcem. Im dalej się posuwali, tym bardziej ponury stawał się krajobraz. Wyglądało na to, że Lesser Mailing kryje się gdzieś na skraju wrzosowisk Yorkshire, ale Matt nie zauważył ani jednego drogowskazu. Czuł się jeszcze gorzej niż wcześniej i zastanawiał się, czy to za sprawą jazdy Noaha, czy też jakiegoś wirusa. Dotarli do skrzyżowania - miejsca, w którym zbiegało się pięć dróg. Wszystkie wyglądały identycznie. Z każdej strony rosły drzewa. Matt nie zauważył, kiedy wjechali do lasu, ale teraz drzewa otoczyły ich ze wszystkich stron. Las z całą pewnością posadzono niedawno. Wszystkie drzewa były takie same - jakiś gatunek sosny. Miały tę samą wysokość, ten sam kolor i posadzono je w absolutnie prostych rzędach z zachowaniem jednakowych odległości między sadzonkami. Bez względu na to, w którym kierunku Matt patrzył, widok był dokładnie taki sam. Przypomniał sobie, co powiedziała w Londynie jego opiekunka. Projekt NIWA miał go utrzymać z dala od miast, z dala od pokus. W żadnym razie nie mogli wybrać bardziej odległego miejsca niż to. Przy skrzyżowaniu stał samotny znak, ale jego górna część była odłamana. Pozostał jedynie słup. - Lesser Mailing leży o dziesięć minut drogi stąd - wyjaśniła pani Deverill, wskazując na lewo. - Pokażę ci je, kiedy się trochę rozgościsz. My mieszkamy po drugiej stronie. Noah przekręcił kierownicę i skręcili w lewo w jedną z dróg. Przebyli jakieś pięćdziesiąt metrów, aż dotarli do bramy wjazdowej. Matt ledwie zdążył dostrzec nazwę wypisaną spłowiała brązową farbą: Hive Hall. Potem przejechali żwirowym podjazdem, ciągnącym się między dwoma ogrodzeniami z drutu kolczastego, które otaczały podwórko, stajnię i zabudowania gospodarcze. Samochód zatrzymał się. Dotarli do celu. Matt wysiadł. Miejsce wyglądało ponuro. Brzydka pogoda miała w tym zapewne swój udział, ale nawet w słoneczny dzień niewiele dobrego dałoby się powiedzieć o Hive Hall. Główny budynek farmy wykonano z wielkich kamiennych płyt. Miał łupkowy dach, wygięty pod ciężarem masywnego komina. Stodoły zbudowano z drewnianych desek tak starych i zawilgoconych, że butwiały, stojąc, a ciemnozielony mech porastał je jak egzema. Samo podwórze było nieregularnym, kwadratowym dziedzińcem składającym się w takim samym stopniu z wody jak i ziemi oraz żwiru. Rachityczne kurczaki kuśtykały tam i z powrotem. Prawie nie ruszyły się z miejsca, żeby uniknąć kół land rovera. W błocie stało sześć trzęsących się świń. - A oto i dom - oznajmiła pani Deverill, wysiadając z auta i rozprostowując nogi. - Może nie
wygląda zbyt imponująco, ale jest mój i zupełnie mi wystarcza. Oczywiście nie ma tu żadnych gier komputerowych. Nie ma telewizji. Ale kiedy zaczniesz pracować, przekonasz się, że jesteś na to zbyt zmęczony. Na wsi wcześnie kładziemy się spać. Z czasem przywykniesz do naszego trybu życia. Weszli do domu. Drzwi frontowe wiodły do długiej kuchni z podłogą wyłożoną kamiennymi płytami. Na końcu znajdowała się starodawna kuchnia na węgiel, u sufitu wisiały naczynia, a na drewnianych półkach stały dziesiątki słojów i butelek. Pani Deverill poprowadziła Matta do salonu ze starymi i zniszczonymi meblami, półkami pełnymi książek i z wiszącym nad ogromnym kominkiem obrazem. Wyglądał jak portret pani Deverill, choć z pewnością namalowano go kilkaset lat temu. Podobizna miała takie same okrutne oczy, takie same zapadłe policzki. Tylko włosy były inne, spływały swobodnie, jakby powiewając na wietrze. - Moja przód ki ni - wyjaśniła pani Deverill. Matt przyjrzał się postaci na płótnie. Kobieta stała na tle wioski. Dostrzegł za nią kilka zrujnowanych budynków. Ponownie spojrzał na twarz i zadrżał. Nic się nie poruszyło, ale mógłby przysiąc, że wcześniej patrzyła w lewo. Teraz jej oczy spoczywały na nim. Przełknął z trudem ślinę. Wyobraźnia płatała mu figle. Odwracając się, zauważył, że pani Deverill także się w niego wpatruje. Znalazł się w pułapce między nimi dwiema. Pani Deverill uśmiechnęła się lekko. - Podobna do mnie, prawda? Też pochodziła z rodziny Deverillow. Tę część Yorkshire Deverillowie zamieszkują od trzystu lat. Miała na imię Jayne, tak jak ja. Spłonęła żywcem. Mówią, że kiedy wiatr wieje w odpowiednią stronę, to nadal słychać jej krzyki. Teraz pokażę ci górę... Matt wspiął się za panią Deverill po krętych schodach wiodących na pierwsze piętro i wszedł do pokoju na końcu korytarza. Tu miała się znajdować jego sypialnia... i był to jedyny pokój, który chciał zobaczyć. Ból głowy stawał się coraz bardziej dokuczliwy. Matt zastanawiał się, czy nie jest chory. Pokój miał niski sufit, wystające belki i gołą drewnianą podłogę z małym dywanikiem pośrodku. Wychodził na tyły farmy, skąd rozpościerał się widok na pole i las. Okna były małe, osadzone w murach grubych przynajmniej na metr. W pokoju stało zapadnięte łóżko, zasłane nie kołdrą, ale kocami i prześcieradłami. Naprzeciw niego znajdowała się umywalka i komoda, a na niej wazon z suszonymi kwiatami. Malowane akwarelą obrazy na ścianach przedstawiały widoki z Lesser Mailing. - Kazali mi udekorować pokój na twój przyjazd - powiedziała kwaśno pani Deverill. Komisja kontrolna projektu musiała skontrolować farmę. Musieli się upewnić, czy pokój jest czysty i wygodny. - Kwiaty sama ususzyłam. Wilcza jagoda, oleander i jemioła. Moje ulubione. Wszystkie trujące... ale mają takie piękne kolory. Matt położył walizkę na łóżku. W tej samej chwili zauważył, że między poduszkami coś siedzi. - A to Asmodeusz - wyjaśniła pani Deverill. - Mój kot. Było to ogromne czarne kocisko o żółtych oczach. Miało pękaty brzuch, jakby niedawno jadło. Matt zauważył szarą plamę, gdzie część futerka nieco wyliniała. Kot mruczał leniwie. Matt wyciągnął rękę, chcąc go pogłaskać. Kot zamruczał głośniej. Powoli obrócił głowę i popatrzył Mattowi w oczy. Nagle niespodziewanie zatopił zęby w jego dłoni. Matt cofnął rękę z okrzykiem bólu. Jasnoczerwona krew trysnęła z rany na kciuku. Kropla upadła na posadzkę. Pani Deverill zrobiła krok do tyłu. Matt spostrzegł, że jej oczy rozszerzyły się i teraz, po raz pierwszy, uśmiechała się. Całą uwagę skupiła na plamie na podłodze. To było dla niego za wiele. Pokój obrócił się wokół własnej osi. Matt zachwiał się na nogach. Usiłował coś powiedzieć,
ale nie potrafił. Ściany zawirowały. Usłyszał trzask otwieranych drzwi. Spojrzał w ich kierunku i zobaczył - albo tak mu się wydawało - krąg wielkich granitowych głazów. Ktoś trzymał nóż. Matt patrzył na narzędzie uniesione nad swoją głową, na zakrzywione szpiczaste ostrze wymierzone w jego oko. Podłoga zatrzęsła się i drewniane deski jedna po drugiej popękały, zarzucając pokój gradem drzazg. Z wnętrza wytrysnął snop oślepiającego światła i Matt miał wrażenie, że dostrzega w nim coś na kształt gigantycznej, nieludzkiej ręki. W uszach zadźwięczał mu głos. - Jeden z Pięciorga. - Rozległ się szept. Otoczyło go światło. Poczuł, jak przenika przez jego ciało i wypala wnętrze czaszki. Przycisnął dłonie do oczu, usiłując je powstrzymać. Potem zachwiał się i upadł, ale stracił przytomność na długo przedtem, zanim uderzył o podłogę. Ostrzeżenie - Co mu jest? - Ma zapalenie płuc. - Co takiego? - Może umrzeć. - Nie może! - Niech go pani wyleczy, pani Deverill. To pani obowiązek. Niech pani się postara, żeby przeżył! Matt słyszał głosy, ale nie wiedział, do kogo należą. Leżał w łóżku. Wyczuwał poduszkę pod głową. Ale co do reszty, nie miał pewności, czy to jawa, czy sen. Dźwignął się i spróbował otworzyć oczy. Pot spływał mu po twarzy. Jeden ruch wyczerpał wszystkie jego siły. Drzwi dopiero co się zamknęły. Ktoś - ostatnia osoba, która mówiła - wyszedł. Był to mężczyzna, ale Matt nie dostrzegł jego twarzy. W pokoju razem z Mattem znajdowała się pani Deverill. Stała obok innej kobiety, również siwej, ale z czymś przypominającym jasnoczerwoną bliznę na policzku. Noah majaczył w tyle, zacierając ręce. Pokój zawirował Mattowi przed oczami. Nagle zaciągnięto zasłony, a tuż przy łóżku wystrzeliły w górę płomienie. Czyżbyw budynku wybuchł pożar? Nie. Kobiety ustawiły trójnóg z koksownikiem wypełnionym węglem. Rozmawiały w niezrozumiałym dla chłopaka języku. Szeptały do siebie, dokładając do ognia czarno-zielone kryształki. Matt zobaczył, że kryształki topią się i bulgocą, i pokój natychmiast wypełnił się żółtym dymem. W nozdrza uderzył go zapach siarki. Matt zakaszlał i do oczu napłynęły mu łzy. Spróbował oblizać wargi, ale w ustach miał sucho. Do łóżka zbliżył się Noah z naczyniem. Druga kobieta, ta, której Matt nie znał, trzymała w ręce węża. Skąd się tu wziął? Był brązowy, szkaradny, długi na pół metra i wił się rozpaczliwie. Żmija? Wyjęła skalpel, którego mógłby używać chirurg. Matt patrzył, jak chwyta gada za głowę, a następnie rozcina go. Ze środka wypłynął ciemnoczerwony płyn i skapywał do metalowego kubka. Wąż zesztywniał, a potem znieruchomiał. Pani Deverill odsunęła kołdrę. Matt miał na sobie jedynie slipy i skulił się, kiedy pochyliła się nad nim. Zamoczyła palec we krwi węża, a potem nakreśliła nim linię od klatki piersiowej do brzucha. Czuł przez skórę, że płyn jest ciepły i lepki. Chciał się poruszyć, lecz ciało odmówiło mu posłuszeństwa. Mógł tylko patrzyć, jak pani Deverill wyciąga dłoń i robi mu na czole jakiś znak. - Otwórz usta - poleciła. - Nie... - Matt wyszeptał jedno słowo. Usiłował się powstrzymać, ale nagle jego usta otwarły się same z siebie i pani Deverill zaczęła go poić z kubka. Wiedział, że pije krew. Miała gorzki smak, bardziej obrzydliwy niż cokolwiek innego. Zrobiło mu się niedobrze. Chciał się jej pozbyć z organizmu, ale zamiast tego ciecz wśliznęła mu się do żołądka niczym wąż, z
którego pochodziła. W tej samej chwili coś zaczęło go wsysać w materac, w podłogę, jakby grzebało go żywcem, aż... Otworzył oczy. Pani Deverill siedziała w pokoju i czytała książkę. Oprócz niej nie było nikogo. Przez otwarte okno wpadał do środka powiew wiatru. Matt przełknął ślinę. Kręciło mu się w głowie, ale poza tym czuł się dobrze. - W końcu się obudziłeś - wymamrotała pani Deverill, zamykając książkę. - Co się stało? - zapytał Matt. - Byłeś chory. Nic poważnego. Zapalenie płuc. W zasadzie śladowe zapalenie opłucnej. Ale już wracasz do siebie. - Dała mi pani coś do picia... - Matt próbował to sobie przypomnieć, mimo że nie chciał. Samo wspomnienie tego, co zaszło, było dla niego obrzydliwe. - Widziałem węża. - Węża? O czym ty mówisz? Miałeś koszmary, Matthew. Powiedziałabym, że to z powodu zbyt częstego oglądania telewizji. - Jestem głodny - powiedział Matt. - Spodziewam się. Przez trzy dni nic nie jadłeś. - Trzy dni! - Tak długo byłeś nieprzytomny. - Wstała i, szurając nogami, podeszła do drzwi. - Przyniosę ci herbatę - rzekła. - Jutro jeszcze możesz wypoczywać, ale potem chcę cię widzieć na nogach. Świeże powietrze dobrze ci zrobi. Poza tym już czas, żebyś zabrał się do pracy. Po raz ostatni obrzuciła go spojrzeniem, kiwnęła do siebie głową i zamknęła drzwi. * Dwa dni później Matt sprzątał w chlewie. Cuchnące błoto i nieczystości sięgały mu prawie do kolan. Pani Deverill mówiła o świeżym powietrzu, ale w tym miejscu panował odór tak wstrętny, że chłopak ledwo mógł oddychać. Noah dał mu gumiaki i rękawice, ale Matt nie miał żadnego innego ubrania ochronnego. Dżinsy i koszula wkrótce ociekały czarną mazią. Środek dezynfekujący, który dostał, palił go w gardle i sprawiał, że łzawiły mu oczy. Podniósł łopatę i napełnił kolejne wiadro nieczystościami. Zbliżała się pora lunchu i nie mógł się go już doczekać. Mimo wszystko pani Deverill była dobrą kucharką. Kiedy Matt mieszkał z Gwendą Davis, jadł tylko mrożonki odgrzewane w kuchence mikrofalowej. Wolał tutejsze jedzenie: domowy chleb, syte potrawki i ciasta z owocami grubo posypane kruszonką. Zmienił się. Wiedział, że podczas choroby coś się z nim stało, chociaż nie miał pojęcia co takiego. Czuł się tak, jakby ktoś przestawił mu w środku jakiś przełącznik. Nie umiał tego wytłumaczyć, ale stał się silniejszy i bardziej pewny siebie niż kiedykolwiek wcześniej. Było mu z tym dobrze, bo podjął już decyzję. Zamierzał uciec. Nadal uważał, że to niebywałe, by w ramach projektu wysłano go w to zapadłe miejsce i uczyniono z niego niewolnika tej posępnej, groźnej kobiety. Matt nie lubił pani Deverill, ale to Noah, parobek, przyprawiał go o prawdziwe dreszcze. Noah pracował zwykle w polu. Obrabiał je starodawnym traktorem, wypluwającym z siebie czarne spaliny. Ale kiedy znalazł się w pobliżu, nie potrafił oderwać wzroku od Matta. Zawsze łypał na niego okiem, jakby wiedział coś, o czym chłopak nie miał pojęcia. Matt zastanawiał się, czy Noah nie jest upośledzony. Sprawiał wrażenie, jakby nie do końca był człowiekiem. Matt nie dbał o to, co się z nim stanie, ale wiedział, że nie może zostać w Hive Hall. Nawet przez tydzień, a co dopiero przez cały rok. Nie miał pieniędzy, ale czuł, że je znajdzie, jeśli tylko wystarczająco starannie poszuka. Potem pojedzie autostopem albo złapie pociąg do Londynu. Zgubi się w stolicy i chociaż słyszał mnóstwo przerażających opowieści, był przekonany, że jakoś przetrwa. Już za dwa lata skończy szesnaście lat i stanie się niezależny. Żaden dorosły nie będzie mu wtedy mówił, co ma robić. Pani Deverill stanęła w drzwiach domu i zawołała chłopaka na obiad. Matt nie miał przy sobie zegarka, ale domyślał się, że musi być pierwsza. Jego opiekunka zawsze była
punktualna. Rzucił łopatę i wydostał się z chlewu. W oddali pojawił się Noah, niosąc dwa wiadra karmy dla zwierząt. Nigdy nie jadał w domu. Miał pokój na górnym piętrze stodoły i to tam gotował, spał i zapewne się mył, choć niezbyt często, ponieważ cuchnęło od niego gorzej niż od świń. Matt zdjął buty przed frontowymi drzwiami, potem wszedł do kuchni i umył ręce w zlewie. Pani Deverill podała zupę jarzynową. Na stole leżał chleb, masło i ser. Asmodeusz siedział na kredensie i Matt zadrżał. Nie lubił kota jeszcze bardziej niż Noaha - i to nie tylko z powodu blizny na dłoni. Podobnie jak Noah, kot zawsze się w niego wpatrywał. Miał zwyczaj pojawiać się znikąd. Chłopak odwracał głowę, a on tam był... w gałęziach drzewa, na parapecie albo na krześle. I zawsze wbijał w chłopaka te niesamowite żółte ślepia. Zwykle nie zwracał na niego uwagi, ale kiedy Matt podchodził zbyt blisko, kot wyginał grzbiet i syczał. - Asmodeusz, proszę wyjść z kuchni - powiedziała pani Deyerill. Kot doskonale ją zrozumiał. Wyskoczył przez okno i poszedł sobie. Matt usiadł i zaczął jeść. - Matthew, chcę, żebyś po południu coś dla mnie zrobił - odezwała się pani Deverill. - Przecież sprzątam w chlewie. -Wiem, co robisz. Pewnego dnia przekonasz się, że niegrzeczne zachowanie wobec starszych i mądrzejszych ludzi nie popłaca. Właściwie mam dla ciebie zadanie, które może ci się spodobać. Chciałabym, żebyś coś dla mnie odebrał z apteki w Lesser Mailing. - Co mam zabrać? - Paczkę adresowaną na moje nazwisko. Możesz tam pójść po lunchu. - Podniosła łyżkę zupy do ust. Przed jej pozbawioną uśmiechu twarzą uniosła się para. - W stodole jest stary rower. Możesz go wziąć. Należał do mojego męża. - Miała pani męża? - to była dla Matta nowina. Nie mógł sobie wyobrazić, że ktoś dzielił życie z tą kobietą. - Dość krótko. - Co się z nim stało? - Młodzi ludzie nie powinni zadawać tylu pytań. To im nie służy. Chociaż... - westchnęła i opuściła łyżkę. - Henry zniknął. Tak miał na imię. Henry Lutterworth. Byliśmy małżeństwem zaledwie parę miesięcy, kiedy wyszedł na spacer do lasu i nigdy nie wrócił. Możliwe, że po prostu zabłądził i umarł z głodu. Niech to będzie dla ciebie przestrogą, Matthew. Pobliskie lasy są bardzo gęste i łatwo się w nich zgubić. Całkiem możliwe, że wpadł do bagna. Tak mi się wydaje. Bardzo nieprzyjemna śmierć. Pewnie próbował się wydostać, ale oczywiście im bardziej się starał, tym szybciej szedł na dno. Woda i błoto doszły mu do nosa i pewnie tak skończył. Matt zastanawiał się, czy kobieta mówi prawdę. A może tylko starała się go przestraszyć? - Skoro nazywał się Lutterworth, to czemu pani nazywa się Deverill? - zapytał. - Wolę własne nazwisko. Nazwisko moich przodków. W Lesser Mailing zawsze mieszkali Deverillowie. Kobiety naszego rodu, zamężne czy niezamężne, zachowują to nazwisko - pociągnęła nosem. - Henry zostawił mi Hive Hall w testamencie - wyjaśniła. - Mieliśmy dawniej pszczoły, ale odleciały. Często tak robią, kiedy ich właściciel umiera. Dostałam po nim w spadku wszystkie pieniądze. Ale w całej tej sprawie chodzi o to, mój drogi, że na twoim miejscu trzymałabym się z dala od lasu. - Tak zrobię - odparł Matt. - Zapamiętaj sobie. Apteka. Wystarczy powiedzieć, że przyszedłeś po przesyłkę dla mnie. * Po lunchu Matt poszedł prosto do stodoły. Za starym pługiem znalazł rower. Oczywiście od wielu lat nikt go nie używał. Wyciągnął go, naoliwił łańcuch, napompował opony i kilka minut później mógł już opuścić farmę. Fajnie było minąć rdzewiejącą bramę. Chociaż tym razem też spełniał polecenie pani Deverill, ale wszystko było lepsze od świń. Kiedy pedałował, zajęty swoimi myślami, z przeciwnej strony dość szybko nadjechał
samochód, czarny jaguar z przyciemnianymi szybami. Przez moment wyglądało na to, że się zderzą. Wszystko wydarzyło się tak szybko, że Matt nawet nie zauważył, kto prowadzi. Ostro skręcił, zawadził rowerem o kępę pokrzyw, a potem znów wrócił na drogę. Chłopak zatrzymał się i obejrzał za siebie. Jaguar pojechał na farmę. Zauważył błysk czerwonych świateł stopu, ale wkrótce pojazd zniknął za budynkiem. Matta kusiło, żeby zawrócić. Był to jedyny nowoczesny samochód, jaki widział od przyjazdu do Hive Hall, i zastanawiał się, czy zjawił się tu z jego powodu. Może to ktoś z Londynu, z opieki społecznej? Zawahał się, potem jednak pojechał w swoją stronę. Po raz pierwszy opuszczał farmę i czuł pierwszy smak wolności. Na razie nie miał zamiaru wracać. Wioska była oddalona o milę. Matt szybko dotarł do złamanego drogowskazu, przy którym zbiegały się szosy. Dookoła rozciągał się las i Matt cieszył się, że pani Deverill pokazała mu, gdzie powinien skręcić, bo wszystkie drogi wyglądały tak samo. Nie minęło go żadne auto. Nic się nie poruszyło. Chłopak jeszcze nigdy nie czuł się bardziej samotny niż teraz, kiedy tak jechał przed siebie. Ostatni etap drogi wiódł pod górę i Matt musiał bardzo się wysilać, żeby wjechać na nią rowerem. Łańcuch głośno skrzypiał, mimo że Matt nie żałował oliwy. Ale przed sobą widział już najdalsze zabudowania Lesser Mailing i wkrótce zatrzymał się na wiejskim rynku. Pani Deverill zdążyła go ostrzec, że w Lesser Mailing nie ma nic specjalnego i z całą pewnością się nie myliła. Wioska była mała i samowystarczalna, miała nijaki, na poły rozpadający się kościół, pub „Pod Kozą” oraz dwa rzędy sklepów i domów zwróconych do siebie frontami, stojących po obu stronach pustego, brukowanego placu. Pośrodku stał pomnik ku czci poległych w czasie wojny: kawał szarego kamienia zapisany dwudziestoma czy trzydziestoma nazwiskami. Wszystkie sklepy wyglądały tak, jakby nie zmieniły się ani trochę od pięćdziesięciu lat. W jednym sprzedawano słodycze, w drugim produkty spożywcze, jeszcze w innym antyki. Ostatnim był sklep mięsny. Matt zauważył powieszone za łapy kurczaki z ukręconymi szyjami. Płaty mięsa, szare i zapocone, leżały rozłożone na ladzie. Wysoki, korpulentny mężczyzna z brodą i w poplamionym krwią fartuchu rozłupywał tasakiem mięso. Matt usłyszał chrzęst kości przecinanej przez metal. Wokoło kręciło się trochę ludzi, a kiedy Matt oparł rower o pomnik, ze wszystkich stron placu nadciągnęło ich jeszcze więcej. Wyczuł, że zwabił ich swoją obecnością. Twarze mieszkańców wyrażały bardziej ciekawość niż serdeczne powitanie. Zobaczył, jak zatrzymują się w pewnej odległości od niego i poszeptują między sobą. Drażniło go, że w tej zapomnianej społeczności znalazł się w centrum zainteresowania. Nie miał wątpliwości, że wszyscy dokładnie wiedzieli, kim jest i dlaczego się tu znalazł. Zbliżyła się do niego znajomo wyglądająca kobieta. Miała długie siwe włosy, małą głowę i czarne oczy, które mogły należeć do lalki. Kiedy podeszła bliżej spostrzegł, że szpeci ją znamię - brzydka, fioletoworóżowa wybroczyna na twarzy. Wrócił myślami do swojej choroby. Czy to właśnie ona była w jego pokoju w Hive Hall? Podeszła prosto do niego. - Miło znów cię widzieć na nogach, Matthew - odezwała się. Miała piskliwy, skrzypiący głos i mówiła tak, jakby słowa więzły jej w głębi gardła. - Nazywam się Claire Deverill. Mieszkasz u mojej siostry. A więc nie mylił się. Widział ją wcześniej. - Jestem dyrektorką szkoły podstawowej w Lesser Mailing - ciągnęła. - Pewnie wkrótce do nas dołączysz. - Jestem za duży na szkołę podstawową - odparł Matt. - Ale niestety za głupi na szkołę średnią. Widziałam twoje świadectwa. Obijałeś się. Bardzo mało umiesz. To niezbyt dobry przykład dla reszty dzieci. Podeszła do nich kolejna kobieta, wysoka i szczupła. Pchała przed sobą starodawny, skrzypiący wózek. - Czy to ten chłopiec? - spytała.
- Tak jest, panno Creevy - uśmiechnęła się Claire Deverill. Matt zajrzał do wózka. W środku nie było dziecka. Panna Creevy wiozła dużą porcelanową lalkę, która patrzyła na Matta szeroko otwartymi, pustymi oczami i ze sztucznym uśmiechem. - Szukam apteki - wyjaśnił Matt. Nagle zapragnął znaleźć się daleko stąd. Zaczynał żałować, że tu przyjechał. - To tam - wskazała Claire Deverill. - Obok sklepu ze słodyczami. Na skraju wioski, przed kościołem pojawiły się dwie inne kobiety. Wyglądały jak obszarpane strachy na wróble. Poły ich czarnych płaszczy powiewały na wietrze. Bliźniaczki. W tym samym momencie z pubu wyszedł niski, gruby mężczyzna z niebiesko-zielonymi tatuażami na ramionach, twarzy i głowie. Palił glinianą fajkę. Zobaczył Matta i wybuchnął śmiechem. Matt odszedł, zanim tamten zdążył zanadto się zbliżyć. Tak naprawdę nie zdziwiło go, że wszyscy w Lesser Mailing wydawali się trochę stuknięci. Trzeba być niespełna rozumu, żeby mieszkać w tak ponurym miejscu, pomyślał Matt. W pobliżu kościoła znajdował się staw, na którego brzegu Matt dostrzegł grupkę dzieci karmiących kaczki. Podszedł do nich, ale kiedy tylko się zbliżył, pojął, że i tu nie znajdzie przyjaciół. Był tam dziesięcioletni chłopiec o dziwnych zielonkawych włosach i grubych nogach wystających z krótkich spodenek. Dwie dziewczynki, siostry, stały razem w takich samych staromodnych sukienkach, z włosami zaczesanymi w końskie ogony. Drugi chłopiec miał około siedmiu lat i był kaleką. Jedną nogę podtrzymywała metalowa uprząż aparatu ortopedycznego. Matt byłby mu współczuł, ale kiedy podszedł, chłopiec wyciągnął wiatrówkę i z uśmiechem zaczął celować w kaczki. Matt szybko machnął nogą, posyłając do wody grad kamyków. Kaczki odfrunęły. Chłopiec wystrzelił w ich kierunku i nie trafił. - Dlaczego to zrobiłeś? - rzuciła jedna z dziewcząt z nadąsaną miną. - A co wy robicie? - spytał Matt. - Karmimy kaczki, a potem Freddy je zabija - wyjaśniła druga dziewczynka. - To jest zabawa! - Zabawa? - W łatwy cel! - zawołały chórem dziewczynki. Freddy ponownie naładował broń. Matt potrząsnął głową z obrzydzeniem. Zostawił dzieci i skierował się do apteki. Wnętrze apteki nie przypominało niczego, co dotąd widział. Ciemna, śmierdząca nora z rzędami drewnianych regałów. Stało na nich kilka pudełek z tabletkami od bólu głowy i kilka kostek mydła, ale większość miejsca zajmowały stare słoje. Niektóre z nich zawierały jakieś proszki, inne - suszone zioła. W jeszcze innych mieściły się dziwne grudkowate przedmioty, pływające w mętnej wodzie. Matt odczytał niektóre z ręcznie pisanych etykiet: Nux Vomica. Tojad. Piołun. Nazwy nic mu nie mówiły. Odwrócił słój z żółtym płynem i prawie krzyknął, kiedy na powierzchnię wypłynęło wydłubane krowie lub owcze oko. Za nim ciągnęła się smuga tkanek. Mattowi zrobiło się niedobrze. - Czym mogę służyć? - zagadnął go aptekarz, niski mężczyzna o rudych włosach, ubrany w wyświechtany biały kitel. Szyję miał prawie całą zarośniętą włosami, ale jeszcze gęstsza szczecina rosła na wierzchu jego dłoni. Nosił ciężkie okulary w czarnych oprawkach, które wbijały mu się w nos w taki sposób, że Matt zastanawiał się, czy je w ogóle zdejmuje. - Co to takiego? - zapytał stanowczo. - Oko. - Po co ktoś je tu wsadził? Aptekarz obrócił słój i obejrzał okaz. Jego własne oczy powiększały soczewki okularów. - Weterynarz prosił - odparł. W jego głosie dało się słyszeć irytację. - Robił jakieś badania. - Przyszedłem po paczkę dla pani Deverill. - Ach, tak. W takim razie to ty musisz być Matthew. Nie mogłem się doczekać, kiedy cię poznam. Wszyscy bardzo czekaliśmy na tę chwilę. Aptekarz wyjął niewielką paczkę zawiniętą w brązowy papier i przewiązaną sznurkiem. - Nazywam się Baker. Mam nadzieję, że będę cię teraz częściej widywał. Wiosce takiej jak
nasza zawsze przyda się zastrzyk świeżej krwi. - Podał mu pakunek. - Koniecznie jeszcze kiedyś wpadnij. Matt wyszedł ze sklepu i zauważył, że na placu zebrało się jeszcze więcej mieszkańców wioski. Teraz było ich przynajmniej kilkunastu. Z ożywieniem o czymś ze sobą dyskutowali. Pospiesznie podszedł do roweru. Za siodełkiem znajdowała się torba, do której wrzucił paczkę. Jak najprędzej chciał znaleźć się z powrotem na drodze, z dala od wioski. Ale los zrządził inaczej. Kiedy chłopak odwracał rower, nagle pojawiła się ręka i złapała za kierownicę. Matt podążył wzrokiem wzdłuż należącego do dłoni ramienia i spojrzał w oczy mniej więcej trzydziestoletniemu mężczyźnie o włosach koloru słomy i okrągłej, rumianej twarzy. Miał na sobie wyciągnięty sweter i dżinsy. Był silny. Chłopak przekonał się o tym, widząc, jak łatwo mężczyzna zatrzymał rower. - Niech mnie pan puści! Matt próbował wyrwać kierownicę, ale uścisk mężczyzny był silniejszy. - Niezbyt grzecznie się zachowujesz - powiedział. - Jak ci na imię? - A co to pana obchodzi? - Jesteś Matthew Freeman, prawda? Chłopak nie odezwał się. Obaj nadal trzymali kierownicę, która rozdzielała ich teraz jak bariera. - Przysłali cię tu z projektu, prawda? - Zgadza się. Tak. Wszyscy o tym wiecie, więc po co pytać? - Posłuchaj mnie, Matthew - odezwał się nagle. - Nie kręć się po wiosce. Nie kręć się tutaj. Rozumiesz mnie? Nie powinienem ci tego mówić, ale jeżeli wiesz, co dla ciebie dobre, to uciekaj. Idź jak najdalej stąd i nie wracaj. Słyszysz? Musisz... Urwał. Aptekarz wyszedł ze sklepu i stanął w drzwiach, przyglądając się im. Mężczyzna puścił kierownicę i oddalił się w pośpiechu. Nie obejrzał się za siebie. Matt wsiadł na rower i wyjechał z wioski. Przed nim zamajaczyła czarna i złowieszcza gęstwina sosen. Zaczynało się ściemniać. Szepty Matt stał na szczycie lśniącej skaty. Byt środek nocy, ale chłopiec jakimś cudem widział w ciemnościach. Daleko pod nim, jakby w zwolnionym tempie, przetaczały się gęste, oleiste fale. Wychylały się z nich skały, każda ostra jak brzytwa. Fale unosiły się w powietrze, a potem rzucały naprzód i rozdzierały się na strzępy. Wył wiatr. Szalała burza. Postrzępione włócznie błyskawic trafiały z hukiem w ziemię - tylko że błyskawice były czarne, a nie białe - i teraz uświadomił sobie, że cały świat został wywrócony na lewą stronę, niczym negatyw fotografii. W oddali dostrzegł cztery osoby na szarej, opuszczonej plaży. Trzej chłopcy i dziewczynka, wszyscy mniej więcej w jego wieku. Znajdowali się zbyt daleko, żeby mógł dojrzeć ich twarze, ale jakimś sposobem poznał, kim są, i wiedział, że czekają na niego. Musiał do nich dotrzeć, ale nie potrafił. Był uwięziony w kamiennej wieży. Burza przybierała na sile. Na powierzchni morza pojawiło się coś ciemnego i straszliwego. Gigantyczne skrzydło, które zaczęło go obejmować. Dziewczynka zawołała go po imieniu. - Matthew! Matthew! Wiatr chwycił słowa i porwał je. Dziewczynka błagała, ale i dla niej czas dobiegał końca. Plaża pękła, z wolna się rozstępując. Pojawiły się ciemne szczeliny, a do środka zaczął się sypać piasek, za którym ruszyły fale. Cała czwórka znalazła się w potrzasku, niezdolna się ruszyć. - Idę! - zawołał Matt. Zrobił krok w ich kierunku i potknął się, obrócił do przodu i upadł. Krzyknął. Ale nic nie mogło go powstrzymać. Wszystko zawirowało, kiedy runął w dół w morze na tle nocnego