a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 937
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 406

Alexandra Fuller - Dziś wieczorem nie schodzimy na psy

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :5.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Alexandra Fuller - Dziś wieczorem nie schodzimy na psy.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 69 osób, 95 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 296 stron)

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż jednorazowe pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej. Tytuł oryginału angielskiego DON’T LET’S GO TO THE DOGS TONIGHT: AN AFRICAN CHILDHOOD Projekt okładki AGNIESZKA PASIERSKA / PRACOWNIA PAPIERÓWKA Fotografia na okładce © by FRANS LEMMENS / CORBIS / FOTOCHANNELS.COM Autorka dziękuje Ianowi Murphy’emu za zgodę na publikację fotografii ze stron 333 i 336; Rossowi Hilderbrandowi za zgodę na publikację fotografii ze stron 65, 74, 220; Sarze Guy Young za zgodę na publikację fotografii ze strony 321. Pozostałe zdjęcia pochodzą z archiwum rodzinnego Autorki. Copyright © 2001 by ALEXANDRA FULLER Copyright © for the Polish edition by WYDAWNICTWO CZARNE, 2013 Copyright © for the Polish translation by DOBROMIŁA JANKOWSKA, 2013 Copyright © for the maps by JEFFREY L. WARD, 2001 Redakcja ZUZANNA SZATANIK Korekty SANDRA TRELA / D2D.PL, MAŁGORZATA POŹDZIK / D2D.PL Projekt typograficzny i skład ZUZANNA SZATANIK / D2D.PL Redakcja techniczna ROBERT OLEŚ / D2D.PL ISBN 978-83-7536-617-4

Mamie, Tacie i Vanessie. Pamięci Adriana, Olivii i Richarda. Z miłością

Dziś wieczorem nie schodźmy na psy, Gdyż będzie tam matka. A. P. Herbert

Rodezja 1976 Mama mówi: – Nie zakradajcie się w nocy do naszego pokoju. Na chodnikach przy łóżku rodziców leżą naładowane strzelby. Mama mówi: – Nie budźcie nas znienacka, kiedy śpimy. – Dlaczego? – Bo możemy was postrzelić. – Aha. – Przez pomyłkę. – No dobrze. – Równie prawdopodobne jest, że postrzelą nas specjalnie. – Dobrze, nie będę tak robić. Dlatego, jeśli budzę się w nocy i potrzebuję rodziców, wołam Vanessę, bo ona nie jest uzbrojona. – Van! Hej, Van! – szepczę przez cały pokój, póki się nie obudzi. A potem musi zapalić świecę i odprowadzić mnie do łazienki, gdzie półprzytomnie siusiam przy migającym żółtym świetle, podczas gdy Van trzyma płomień wysoko, szukając węży, skorpionów i wielkich pająków. Bobo ładuje strzelbę Mama nie zabija węży, bo, jak twierdzi, pomagają tępić szczury, choć

sama uratowała kiedyś gniazdo małych myszek – wyniosła je ze stodoły i pozwoliła im rosnąć w mojej szafie, gdzie wygryzły dziury w naszych zimowych kurtkach. Mama nie zabija również skorpionów, tylko łapie je i wypuszcza do basenu, który później ja i Vanessa musimy czyścić, zanim wejdziemy popływać. Wyrzucamy wtedy skorpiony tak daleko, jak potrafimy, na brązowy, przywiędły trawnik, przeganiamy kaczki i gęsi, a potem zanurzamy się szybko w wodzie, mimo że ściany są zielone i miękkie od długich glonów. Mama nie zabija także pająków, bo podobno to przynosi pecha. Powtarzam jej: – Wydaje mi się, że większego pecha już i tak nie możemy mieć. – Pomyśl w takim razie, o ile byłoby gorzej, gdybyśmy zaczęli zabijać pająki. Kiedy siusiam, nie stawiam stóp na podłodze. – No pospiesz się, człowieku. – Dobrze już, dobrze. – Sikasz jak fontanna. – Naprawdę mi się chciało. Bardzo, bardzo długo powstrzymywałam się przed siusianiem i wyglądałam przez okno, próbując zgadnąć, ile czasu zostało do świtu. Może zdołałabym wytrzymać do rana. Ale zauważam, że niebo ma kolor głębokiej czerni i jest bardzo cicho, co oznacza, że jesteśmy dokładnie w połowie między zachodem i wschodem słońca, w porze, kiedy milczą nawet nocne zwierzęta, które podobnie jak te dzienne robią sobie w środku pracy przerwę na odpoczynek. Nie słyszę oddechu Vanessy – ona także już mocno śpi. Tata nie chrapie ani nie krzyczy przez sen. Mała wciąż leży w kołysce, czuję jej ciepły zapach zwierzątka z mokrą pieluchą. Do rana jeszcze bardzo daleko. Vanessa podaje mi świecę. – Teraz ty je przeganiaj – mówi i siada na desce. – Widzisz, też ci się chciało. – Przez ciebie. Przez okno wpada gorący wiatr; dzienny żar walczy z zimnym nocnym powietrzem. Ten wiatr uwięził aromaty południa: mocny zapach szamba, zielonego mydła wylewającego się z misek na ubitą czerwoną ziemię, dymu drzewnego z ognisk podgrzewających wodę i psiej karmy, czyli gotowanego mięsa.

Omawiamy kwestię spuszczania wody. – Nie powinnyśmy jej marnować. – Nawet gdy nie ma suszy, wody nie wolno marnować, na wypadek gdyby susza nadeszła. Tata zawsze mówi: „Hamujcie się z papierem, dzieciaki. I nie spuszczajcie ciągle tego cholernego kibla. Szambo nie wytrzyma”. – Ale tam są dwa siuśki. – I co z tego? To tylko siuśki. – Agh, sis1 , człowieku, ale jutro będzie śmierdziało. A ty sikałaś i sikałaś. – To nie moja wina. – Możesz spuścić. – Ty jesteś wyższa. – Ja przytrzymam świecę. Van wysoko podnosi świecę. Opuszczam deskę klozetową, staję na niej, unoszę kawał drewna przykrywający zbiornik i sięgam po łańcuszek. Mama przykleiła do polana zdjęcie z magazynu dla panów: blondwłosa kobieta w skąpym ubraniu z biustem jak krowie wymiona wygina się w bardzo dziwnej pozycji, jakby bolały ją plecy. Zresztą pewnie ją bolą od ciężaru tych piersi. Zdjęcie wycięto z magazynu „Scope”. Nie wolno nam czytać „Scope”. – Ale dlaczego? – Ponieważ nie jesteśmy t a k i m i ludźmi – odpowiada mama. – Ale przecież mamy zdjęcie ze „Scope” w toalecie. – To taki żart. – Aha. – I po chwili: – Ale jaki żart? – Przestań wypytywać. Cisza. – W takim razie j a k i m i my jesteśmy ludźmi? – Mamy pochodzenie – odpowiada zdecydowanie mama. – Aha. – Tak jak mleczne krowy i nasze wyjątkowe, drogie byki o imionach Humani, Jack i Bulawayo. – A to ważniejsze niż pieniądze – dodaje. Spoglądam na nią z powątpiewaniem i w zamyśleniu. – Wolę mieć pieniądze niż pochodzenie – oznajmiam. – Każdy może mieć pieniądze – mówi mama, jakby pieniądze leżały sobie w toaletach, na przykład w sklepie spożywczym w Umtali.

– Ja2 , ale my nie mamy. Mama wzdycha. – Bobo, próbuję czytać. – A możesz poczytać mnie? Mama znów wzdycha. – No dobrze – zgadza się. – Ale tylko jeden rozdział. Kiedy jednak odrywamy się od Księcia i żebraka, jest już pora podwieczorku. Zbiornik gulgocze i pryska, a potem na dół spływa istny wodospad, lekko przelewając się przez muszlę. – Sis, człowieku – mówi Vanessa. Nigdy nie wiesz, co cię spotka, kiedy spuszczasz wodę. Czasem zbiornik całkiem odmawia posłuszeństwa, kiedy indziej zachowuje się agresywnie i woda ochlapuje ci stopy. Wracam za Vanessą do sypialni. Światło świecy pada tak, że idziemy w całkowitą ciemność oślepione blaskiem, nie dostrzegając własnych stóp. Dlatego jednocześnie dostajemy gęsiej skórki i w tym samym momencie czujemy, jak włosy na karku stają nam dęba. Pozwalamy, żeby strach przed wyimaginowanym terrorystą nas pokonał. Świeca gaśnie. Biegniemy do pokoju, rzucamy się do łóżek i podwijamy pod siebie stopy. Obie sapiemy nerwowo, czując się jak idiotki, i próbujemy uspokoić oddech, jakbyśmy wcale się nie bały. Vanessa mówi: – Pod twoim łóżkiem jest terrorysta, widzę go. – Wcale nie, jak możesz go widzieć, skoro świeca zgasła? – Struze fact3 . Zaczynam płakać. – Rany, przecież żartuję. Płaczę coraz głośniej. – Ciszej, człowieku. Obudzisz Olivię. Obudzisz rodziców. To właśnie próbuję zrobić, ale tak, by mnie nie postrzelili. Chcę, by wszyscy się obudzili, zaczęli hałasować i przegonili terrorystę spod mojego łóżka. – Masz – mówi Van. – Jeśli przestaniesz płakać, możesz spać z Fredem. Przestaję płakać, Vanessa przechodzi po gołej betonowej podłodze i przynosi mi śpiącego kota zwiniętego w kłębek. Kładzie go na poduszce,

a ja wyciągam rękę w stronę drżącego, mruczącego ciała. Fred odnajduje płatek mojego ucha i zaczyna go ssać. Robi to zawsze wszystkim w rodzinie. I zmienia włosy w okolicy uszu w cienkie, śliskie, splątane pasemka. Mama mówi: – Nic dziwnego, że ciągle macie robaki. Nie śpię, tylko leżę, przytulając kota, i czekam. Do pokoju wkrada się afrykański świt, przynosząc hałasy zwierząt, służących, taty, który wstał i budzi do życia kaszlący traktor w warsztacie. Kury bantamki zaczynają gdakać i wyciągają szyje, wygrzebując się z żerdzi schowanych w drzewach za łazienką, a potem zerkają na swoje odbicia w szybie. Do pokoju wchodzi mama, pachnąca maścią Vick VapoRub, herbatą i ciepłym łóżkiem, i bierze śpiącą małą na ręce. Słyszę, jak na werandzie July szykuje herbatę, i czuję dym pierwszego porannego papierosa taty. Biorę Freda na ramię i wychodzę napić się mocnej herbaty bez cukru, z odrobiną mleka, takiej, jaką lubi mama. Fred dostaje miseczkę mleka. – Cześć, kurczaczki – mówi tata, nie patrząc na mnie i wciąż paląc. Spogląda na odległe wzgórza, gdzie granica między Rodezją i Mozambikiem stapia się w niebieskoszarą linię, widoczną nawet w mglistym świetle wczesnego poranka. – Cześć, tato. – Dobrze spałaś? – Jak zabita – odpowiadam. – A ty? Tata coś mruczy, przydeptuje niedopałek, dopija herbatę i wkładając kapelusz, wychodzi na podwórko, by wykorzystać resztki chłodnego nocnego powietrza, które wkrótce zostanie pokonane przez upał dnia.

W drodze: Zambia 1987 Na początku, przed odzyskaniem niepodległości, chodzę do szkoły wyłącznie z białymi dziećmi. To tak zwana szkoła „A” – najwyższej kategorii, z najlepszymi nauczycielami i budynkami. Czarne dzieci chodzą do szkół „C”. Dzieci nijakie, które nie są ani czarne, ani białe (hinduskie albo mieszane), chodzą do szkół „B”. Hindusi i kolorowi – czyli ani całkiem tacy, ani tacy – oraz czarni zostają dopuszczeni do mojej szkoły w roku moich jedenastych urodzin, po zakończeniu wojny. Czarne dzieci śmieją się, widząc mnie nagą po pływaniu albo tenisie, bo moje ramiona i ręce są czerwone, spieczone od słońca. – Fuj! Śmierdzi pieczoną świnią! – wołają. – Ktoś tu smaży bekon? – Spieczone prosię! Mój Boże, naprawdę jestem niewłaściwego koloru, spalona słońcem, poparzona piaskiem, czerwona od żaru. Na mojej skórze wyskakują miniaturowe górki niczym znak protestu przeciw obecności much tse-tse, komarów i kleszczy. Odcinam się od zgniłozielonego buszu jak wielka biała pianka, jak żółtek ze strzelbą wystawiony na cel. Biała. Afrykanka. Biała Afrykanka. – Kim ty jesteś? – Bezustannie ktoś zadaje mi to pytanie. – Ale skąd jesteś n a p r a w d ę?

Konie na farmie Zaczęłam się od zejścia na ląd z dusznego, suchego statku. Od nerwowego mrugania w trzęsącym się pociągu. Przyjechałam do Rodezji w Afryce. Z Derbyshire w Anglii. Miałam dwa lata, byłam zdziwiona i ledwie mówiłam pierwszym, dziecinnym angielskim. Moje płuca zaskoczyło gęste, gorące, wilgotne powietrze. Zmysły przytłoczyła niesamowita liczba bodźców. Odpowiadam: – Jestem Afrykanką. – Tyle że nie czarną. Mówię też niepotrzebnie: – Urodziłam się w Anglii. Albo: – Mieszkałam w Rodezji (obecnym Zimbabwe) i w Malawi (kiedyś Niasa) oraz w Zambii (czyli dawnej Rodezji Północnej). Dodaję również: – A teraz mieszkam w Ameryce. Po ślubie. I (pełne wyznanie): – Ale moi rodzice urodzili się z angielskich i szkockich rodziców.

Czyli kim jestem? Bo i Kenneth Mama także nie wie, kim jest. Kiedyś przez całą noc nie spała, tylko słuchała szkockiej muzyki i płakała. – Ta muzyka – drży jej czubek nosa – jest taka piękna. Budzi we mnie tęsknotę za domem. Mama całe życie, z wyjątkiem trzech lat, spędziła w Afryce. – Przecież tu jest twój dom. – Ale moje serce – próbuje uderzyć się w pierś – jest szkockie. Na miłość boską. – Nienawidziłaś Anglii – zauważam. Kiwa głową, która kołysze się jak u kurczaka ze skręconą szyją. – Masz rację – mówi. – Ale kocham Szkocję. – Co takiego – pytam odważnie – kochasz w Szkocji? – Kocham… Kocham… – Marszczy czoło i patrzy na mnie, sprawdzając, czy z niej nie kpię. – Muzykę – dopowiada w końcu i znów zaczyna szlochać. Mama nienawidzi Szkocji. Nie znosi zimna i prawa zabraniającego prowadzić po kielichu. Od zimna chce jej się płakać, a potem

zapada na malarię. * Oczy mamy są spuszczone do połowy masztu. Tak mówimy z siostrą, kiedy mama jest pijana i opadają jej powieki. Półmasztowe oczy. Jak flaga na budynku poczty, którą opuszcza się, gdy umrze ktoś ważny, co w Zambii, przy tym wszystkim, zdarza się właściwie co tydzień. Mama gapi się na przydomowe pastwisko, na które bydło wraca wieczorem, by napić się wody z koryta niedaleko stajni. Pełna, ciężka słoneczna tarcza wisi nad wzgórzami znaczącymi granicę między Zambią i Zairem. – Napij się ze mną, Bobo – mówi mama. Próbuje poklepać stojące obok krzesło, ale nie trafia i niepewnie uderza w powietrze ręką wyglądającą jak złamane skrzydło. Potrząsam głową. Zazwyczaj nie mam nic przeciwko temu, by się lekko wstawić, siedząc obok powoli osuwającej się na krześle mamy, ale następnego dnia muszę wracać do szkoły z internatem: dziewięć godzin w pick-upie przez granicę do Zimbabwe. – Muszę się spakować, mamo. Tamtego popołudnia mama spędziła wiele godzin, owijając dziewięć metrów miedzianego drutu wokół drzew w ogrodzie tylko po to, by móc posłuchać wiadomości BBC. Znajomy sygnał zatrzeszczał w ciepłym, żółtym świetle koło szesnastej, w chwili gdy słońce zawisło nad czubkami drzew msasa. – Lillibullero – powiedziała mama. – Irlandzki marsz. – Nie jesteś Irlandką – zauważyłam. – Nigdy nie mówiłam, że jestem – odparła i dodała, kontynuując myśl: – Gdzie whisky? Słyszeliśmy marsz Lillibullero tysiące razy. Może nawet miliony. Przed i po każdych wiadomościach. Na rozpoczęcie każdej godziny. W domu, skrzeczący od zakłóceń w ogrodzie; niepasujący do otoczenia, bo rozlegający się spomiędzy gałęzi akacji w naszych obozowiskach w buszu; dobiegający wieczorami z łazienki. Nigdy nie wiadomo, co sprowokuje mamę. Może było to Lillibullero zbiegające się z końcem popołudnia, słodką, pełną, melancholijną i dobrą porą dnia. – Twój tata był Anglikiem – mówię, choć nie podoba mi się kierunek, w jakim zmierza ta rozmowa.

– To się nie liczy – odparła. – Szkocka krew bije angielską. Kiedy mama kończy pierwszą ćwiartkę whisky, tracimy przekaz z Bush House w Londynie i schowane pod gałęzią bugenwilli radio syczy już tylko do siebie. Mama wyjęła swoje stare szkockie nagrania. Trzy płyty. Trzy płyty mężczyzn w kiltach grających na dudach. Na fotografiach mężczyźni ci maszerują na oślep – bo chyba nic nie widzą spod tych czap z futra zabitych niedźwiedzi – wzdłuż zamglonych, brukowanych szkockich ulic, a twarze całkiem zasłaniają im wielkie instrumenty. Mama podkręca głośność do maksimum, wynosi whisky na werandę i siada po turecku na krzesełku, nucąc i wpatrując się w pogrążoną w ciemności farmę. Siadanie po turecku to w pewnym sensie kac po krótkim okresie w życiu mamy, gdy postanowiła uczyć się z książek jogi. Był to i tak lepszy okres od tego, kiedy rozważała zostanie świadkiem Jehowy. I lepszy niż ten, gdy na garażowej wyprzedaży kupiła książkę o tańcu brzucha i doskonaliła technikę w każdym barze na północ od Limpopo i na południe od równika. Konie niespokojnie wiercą się w boksach. Z czubków drzew msasa, spomiędzy srebrzystych liści, dobiegają wrzaski nocnych małp. Psy zaczynają chóralnie szczekać i nie przestaną, póki nie zamkniemy ich w środku – wszystkich z wyjątkiem wiernego spaniela mamy, bo on nie opuści jej boku, nawet gdy mama wpadnie w to, co tata nazywa trzęsawką. To zresztą jest dokładnie to: trzęsawka. Radio syczy, od czasu do czasu wypuszczając z siebie pijackie urywki hiszpańskich lub portugalskich piosenek albo rozmowy po niemiecku, w afrikaans, czy też z przesadzonym amerykańskim akcentem. „Tu Głos Ameryki”. A potem: „Biiii-eeeeee!”. Tata i ja idziemy spać z połową psów. Druga połowa sfory układa się na krzesłach w bawialni. Tata jest częściowo głuchy po tym, jak osiem lat wcześniej, w trakcie wojny w Rodezji – obecnym Zimbabwe – pękły mu bębenki. Naciągam poduszkę na głowę. Słyszę głos mamy – wysoki i drżący, zawodzący przy wysokich nutach. „Pędź, moja łódko / Jak ptak na wietrze / Przez morze na wyspę Skye”, a potem zapomina słowa i zaczyna śpiewać głośno, by nadrobić zgubiony tekst: „La, la, lalalaaaaa!”. W drugim pokoju na końcu korytarza chrapie tata. Rano mama wciąż jest na werandzie. Płyty zamilkły. Służąca zamiata podłogę. Radio na drzewie wytrzeźwiało, a na srebrnej pokrywie lśnią krople rosy. Perfekcyjnym angielskim oznajmia spokojnie: „Tu mówi Londyn” – słowa te dobiegają z głośników akurat wtedy, gdy krowy wyprowadzane są

na dojenie, nocne małpy układają się do snu, a turkawki zaczynają nawoływać: „Pra-cuj cię-żej, pra-cuj cię-żej”. Choć wrzeszczą tak cały dzień, ja wiążę je z porankiem i ochotą na filiżankę herbaty. Gdzieś z oddali, z szarego, mokrego Londynu dobiega mnie także bicie Big Bena – tam wkrótce przechodnie wyleją się ze stacji metra i czerwonych piętrusów. Jest piąta rano czasu uniwersalnego Greenwich. Kiedy byłam mała, sądziłam, że ten czas nazywa się „uniwersalnym”, bo to czas angielski. Wierzyłam, że czas afrykański jest „wyjątkowy”. Zmęczone psy leżą rozwalone na meblach w bawialni, zakrywając łapami uszy. Podnoszą wzrok, kiedy ja i tata wchodzimy, by wypić naszą wczesnoporanną filiżankę herbaty. Zwykle pijemy ją na werandzie, ale dziś kucharz przygotował wszystko w pokoju, bo mama wciąż półleży z czołem opartym o stół piknikowy, na którym zwykle stawia się tacę. Wciąż po turecku. Wciąż nuci. Założę się, że żaden jogin tego nie potrafi. Pakujemy mamę na tył pick-upa razem z moją walizką, torbą, książkami i zapasowymi oponami, obok niedziałającego generatora prądu, który zabieramy do Lusaki do naprawy. Mama nuci Kwiat Szkocji. Potem ja i tata wsiadamy na przednie siedzenia i ruszamy wiejską drogą. Zaraz zacznę płakać. Widzę konie – dwa białe pyski i jeden czarny wyglądają ponad drzwiami stajni, czekając, aż Banda przyniesie im śniadanie. Są też psy – biegną za samochodem, z nadzieją klapiąc uszami, prosząc, żebyśmy się zatrzymali i pozwolili im wsiąść na tył. I jest nasz stary kucharz, przygarbiony, potężny, o kościstych ramionach wystających spod znoszonego munduru khaki. Ma prawie siedemdziesiąt lat i niedawno spłodził kolejne dziecko; wydaje się bardzo zmęczony. Siedzi w drzwiach kuchni, z ust zwisa mu joint wielkości kiełbasy, a powyżej unosi się pachnąca chmurka niebieskiego dymu z marihuany. Marihuana bujnie rośnie tuż za stajniami, użyźniana końskim i krowim łajnem oraz nawozami potrzebnymi tacie do uprawy soi. Adamson podnosi jedną rękę w geście pozdrowienia. Ogrodnik zaś staje, opierając się na miotle, którą zmiata liście z przykurzonego podjazdu. „Panna Bobo” – mówi bezgłośnie i podnosi pięść w geście „czarnej siły”. Mama ostrożnie wychyla się przez pakę, by posłać psom buziaka. Przelotnie macha też – po królewsku – służbie, po czym z powrotem opada na płachtę brezentu. Tata proponuje mi papierosa.

– Lepiej wypal, póki jeszcze możesz – mówi. – Dzięki. – Przez chwilę palimy wspólnie. – Ciężko jest, kiedy nie można palić – dodaje. Kiwam głową. – Nie pal w szkole. – Nie będę. – To im się nie spodoba. – Wiem. Kiedy opuszczamy farmę, jest chwilę po siódmej. Muszę być w szkole o wpół do szóstej wieczorem, by zdążyć na zapisy i kolację. To daje nam pół godziny na załatwienie spraw i obiad w Lusace oraz godzinę na przejechanie granicy między Zimbabwe i Zambią. Mówię więc: – Lepiej bądź dzisiaj miły dla kolesi na granicy. Nie możemy marnować czasu dla tych idiotów. – Cholerne pawiany. W Lusace tata i ja zostawiamy generator w hinduskim warsztacie na Ben Bella Road. – Witam, panie Fuller – mówi Hindus, kiwając rytmicznie głową jak koń w stajni. – Proszę wejść, proszę, na herbatę? Kawę? Mam coś dla pana do obejrzenia. – Nie dzisiaj – odpowiada tata, machając lekceważąco ręką. – Spieszę się z córką, rozumie pan – cedzi przez zaciśnięte zęby. Wsiada do pick-upa. Zapala papierosa. – Cholerni Hindusi – mruczy, cofając samochód. – Zawsze coś kombinują. W sklepie przy Cha Cha Cha Road, niedaleko ronda prowadzącego do Kafue, klubu Gymkhana albo do domu (w zależności od tego, który zjazd wybierzesz), kupujemy jajka na twardo i kromki białego kukurydzianego chleba. Machamy jedzeniem do mamy, ale ona się nie rusza. Twarz ma brudną od oleju napędowego, bo generator krwawi czarną, gęstą mazią. Oprócz tego jest cała biała, w lekkim odcieniu zieleni. Zatrzymujemy się przed Chirundu, niewielkim, gorącym, anonimowym miastem nad rzeką Zambezi, które znaczy granicę z Zimbabwe. Chcemy się upewnić, że mama jeszcze żyje. Tata mówi: – Jeśli spróbujemy przewieźć trupa przez granicę, będziemy mieli

kłopoty. Mama odwinęła kawał brezentu chroniący moje szkolne ubrania przed kurzem i zawinęła się w niego. Śpi, lekko się uśmiechając. Tata podkłada jej palec pod nos, próbując wyczuć oddech. – Żyje – oznajmia – choć nie przypomina teraz siebie ze zdjęcia paszportowego. Wysiadając na niemiłosiernie gorący, lśniący od rozgrzanego asfaltu parking przed urzędem celnym (powybijane okna błyszczą się jak cienki lód w białym słońcu), słyszymy, jak mama powoli wraca do życia. Podnosi się i z trudem siada, a jej ramiona wciąż okrywa wielka brezentowa płachta przypominająca lekarski gumowy fartuch, choć upał jest niewyobrażalny. Teraz śpiewa Olé, I Am a Bandit. – Jezu Chryste – mruczy tata. Mama śpiewała już tę piosenkę w każdym barze w południowej części Afryki, do którego kiedykolwiek weszła. – Ucisz swoją matkę, dobrze? – prosi tata, wysiadając z pick-upa z dokumentami i paszportami w garści. – Słyszysz? Idę na tył auta. – Cicho, mamo! Hej, mamo, jesteśmy na granicy. Bądź cicho! Półprzytomnie wygrzebuje się spod zwojów brezentu. – „Ja najszybciej nacisnę na spust!” – śpiewa głośno. – Cudownie. – Wsiadam z powrotem do pick-upa i zapalam papierosa. Już kiedyś strzelano do mnie przez mamę i jej śpiewanie. Zmusiła mnie pewnego razu, żebym o drugiej w nocy zawiozła ją do sąsiada, by mu zaśpiewała Olé, I Am a Bandit, a facet wyciągnął strzelbę i strzelił. Pochodził z Jugosławii. Celnik przychodzi obejrzeć nasz samochód. Uśmiecham się do niego głupkowato. Obchodzi wóz, idąc sztywno jak pies zastanawiający się, którą oponę obsikać. Macha swoim kałaszem jak rakietą tenisową. – Wysiadać – mówi. Wysiadam. Tata się niepokoi. – Tylko spokojnie z tą pukawką, dobra? – mówi. – Co? Tata wzrusza ramionami i zapala papierosa.

– Nie umiesz trzymać spokojnie karabinu? Celnik pozwala, by lufa znalazła się na wysokości serca taty. Spod zwojów brezentu wyłania się mama i jej półmasztowe oczy. – Muli bwanje? – pyta elokwentnie. Jak się pan miewa? Celnik patrzy na nią z zaskoczeniem, ale opuszcza broń na biodro. Lekko się uśmiecha. – Żona? – pyta tatę. Tata kiwa głową, paląc papierosa. Ja przydeptuję swojego. Oboje mamy nadzieję, że z powodu mamy nie zostaniemy zaraz zastrzeleni. Ona jednak uśmiecha się szeroko, odsłaniając zęby. Kiwa głową, zwracając się do mnie i taty: – Kodi ndipite ndi taxi? – Czy powinnam wziąć taksówkę? Celnik opiera się na karabinie, ręką łapiąc za czubek lufy, i śmieje się, odrzucając głowę do tyłu. Mama także się śmieje. Jak mała hiena. – Hiii-hiii – wyje ochryple od kurzu, który wdychała cały dzień. Od kurzu ma wąsy, brudne kręgi wokół oczu i na linii włosów. – Słuchaj pan – mówi tata do celnika. – Możemy już jechać? Muszę dzisiaj dowieźć córkę do szkoły. Celnik odwraca się i znów poważnieje. – Cóż – mówi, wyraźnie dając znać, że będzie przedłużać tę rozmowę, jeśli zechce. – A gdzie mój prezent? – rzuca w moją stronę. – Siostro? Co masz dzisiaj dla mnie? Mama się wtrąca: – Możesz ją wziąć, jeśli chcesz. – Po czym znika pod brezentem. – Hiii- hiii. – Papierosy? – proponuję. Tata mruczy pod nosem: – Cholerne… – i przełyka ostatnie słowo. Wsiada do pick-upa, zapala papierosa i patrzy przed siebie zafiksowany. Celnik w końcu otwiera bramę, gdy dostaje w prezencie pudełko papierosów Peter Stuyvesant (moich, do szkoły), kostkę mydła Palmolive (mojego, do szkoły), trzysta zambijskich kwach i butelkę coli. Kiedy pick-up podskakuje na moście przez Zambezi, wychylamy się z tatą przez okna, wypatrując hipopotamów. Mama znów wyłania się spod brezentu, by zaśpiewać Happy, happy

Africa. Gdyby nie to, że właśnie wracam do szkoły, byłabym w siódmym niebie.

Chimurenga4 I: Zambia 1999 – Niech pan posłucha – mówi mama, opierając się o stół i pokazując coś palcem – starym, stępiałym od pracy, od lat spędzonych na uprawianiu ogrodu, pracy z końmi, bydłem, tytoniem, rąbaniu drzewa. – Walczyliśmy o to, by choć j e d e n afrykański kraj był rządzony przez białych… – Przestaje dźgać palcem naszego zdziwionego gościa, by upić kolejny łyk wina. – Tylko jeden kraj. – Opiera się zrezygnowana na krześle. – I dwa razy przegraliśmy. Nasz gość jest uprzejmy, to miły Anglik. Przyjechał do Zambii, by pokazać Afrykanom, jak prowadzić państwowe przedsiębiorstwa tak, aby stały się atrakcyjne dla zagranicznych inwestorów teraz, gdy już nie jesteśmy komunokracją, tylko demokracją. Ha, ha. Powiedzmy. Mama mówi: – Gdyby udało nam się sprawić, by jeden kraj rządzony był przez białych, stałby się oazą, schronieniem. A tymczasem proszę spojrzeć, jaki burdel. Wszędzie dokoła jeden wielki burdel. Anglik nic nie mówi, tylko uśmiecha się z rozbawieniem. Wiem, że myśli: „O mój Boże, w domu nie uwierzą, jak im to opowiem”. Odkłada sobie tę rozmowę na później. Wytrwa dwa lata. Tacy ludzie wytrzymują maksymalnie dwa sezony malarii. Potem wracają do Anglii i już do końca życia opowiadają: „Kiedy byłem w Zambii…”. – Smaczna kolacja, Tub – wtrąca tata. To nie mama przygotowała kolację, tylko Kelvin. Ale mama nim „zarządzała”. Tata jak zawsze po kolacji sięga po fajkę i pali w milczeniu. Opiera się na krześle tak, by na kolanach, między jego szczupłym brzuchem a stołem, zostało miejsce dla psa. Patrzy na ogród. Słońce zaszło już niczym czerwona kula, spadając za milczące, długie czarne korony drzew msasa nad Oribi Ridge, dokąd rodzice przeprowadzili się po moim ślubie. Jadalnia ma tylko trzy ściany: otwarto ją na busz, na dźwięki nocnych insektów, piski małych, ściganych zwierząt, nietoperze wpadające do środka, by zjadać komary latające nad naszymi głowami. Do szorstkich, bielonych betonowych ścian przyczepiają się najróżniejsze ćmy, jaszczurki i gekony, które od czasu do czasu odpadają z piskliwym, głośnym śmiechem: „He-he-he”. Mama dolewa sobie wina, kończąc butelkę, a potem ostro zwraca się do

naszego gościa: – Trzynaście tysięcy Kenijczyków i stu białych osadników zginęło, walcząc o niepodległość Kenii. Widzę, że Anglik nie jest przekonany, czy powinien przybrać minę zainteresowaną, czy oburzoną. Wybiera lekkie zaskoczenie. – Nie miałem pojęcia – mówi. – Oczywiście, że nie macie pojęcia, głupcy – denerwuje się mama. – Stu… naszych. – Wyluzuj, Tub – wtrąca się tata, głaszcząc psa i paląc fajkę. Kelvin – 1947–1963 – ciągnie mama. – Prawie dwadzieścia cholernych lat próbowaliśmy wytrzymać. – Zaciska dłoń w pięść. Na szyi uwidaczniają się żyły, kiedy odsłania zęby jak pies. – I po co? Patrzcie, jaki zrobili burdel. Widzicie? Cholerny burdel.

Po uzyskaniu niepodległości Kenią rządził Mzee, Wielki Starzec, Jomo Kenyatta. Urodził się w 1894 roku, rok przed tym, jak Wielka Brytania ogłosiła Kenię jedną ze swoich kolonii. Doszedł do władzy w 1963 roku – starzec, któremu w końcu udało się osiągnąć cel swojego życia: doprowadzić do tego, że Afryką samodzielnie rządzili Afrykanie. Tata delikatnie pyta: – Mam poprosić Kelvina, żeby posprzątał? Mama nie przestaje: – I jeszcze Rodezja. Tysiąc zabitych żołnierzy rządowych. – Urywa na moment. – Czternaście tysięcy terrorystów. Jeśli tak na to spojrzeć, powinniśmy byli wygrać, tyle że ich było więcej. – Upija łyk, oblizuje górną wargę. – Oczywiście po Mau-Mau nie mogliśmy zostać w Kenii. – Potrząsa głową. Pojawia się Kelvin, by posprzątać ze stołu. Pracując jako gosposia moich rodziców, próbuje zaoszczędzić pieniądze, by otworzyć sklep z artykułami elektrycznymi. Mama mówi: – Dziękuję, Kelvin. Kelvin dzisiaj o mało nie zginął. Zirytowany do granic przez latające w kuchni muchy zamknął oboje drzwi i jedyne w pomieszczeniu małe okno, a potem wylał tam całą puszkę płynu na insekty. Mama znalazła go tuż przed podwieczorkiem, jak zwijał się w konwulsjach na podłodze. – Cholerny idiota. – Wyciągnęła go na trawnik, gdzie jeszcze przez kilka chwil skręcał się i trząsł, póki mama nie wylała mu na głowę wiadra zimnej wody. – Idiota! – wrzasnęła. – Mogłeś się zabić. Teraz Kelvin wygląda równie spokojnie i radośnie co zawsze. Oznajmił mi, że Jezus go wybawił. A swojemu synkowi dał na imię Elvis – po drugim Królu. – Przynieś jeszcze piwo, Kelvin – mówi tata. – Tak, bwana. Przenosimy się na składane krzesła ustawione wokół paleniska na werandzie. Kelvin podaje butelki z piwem i sprząta resztę talerzy. Zapalam papierosa i opieram stopy na zimnym końcu palącego się polana. – Myślałem, że rzuciłaś – odzywa się tata. – Bo rzuciłam. – Odchylam głowę do tyłu i patrzę, jak wydmuchiwany przeze mnie jasnoszary dym unosi się prosto w czarne niebo, a czerwona

kropka na końcu papierosa odcina się od głębokiego mroku. Gwiazdy wyglądają jak srebrne smugi światła niemające końca, sięgające w nieskończoność lat zwykłych i świetlnych. Wiatr szumi niespokojnie. Może za jakiś tydzień będzie padać. Dym z ogniska owija się wokół moich ramion na dość długo, by przesiąkły nim włosy i skóra, a potem skręca w stronę taty. Oboje milczymy, słuchając mamy i jej ulubionej płyty – Nasze życiowe tragedie. Cierpliwy, miły Anglik nie wie jednak tego, co my wiemy: że mama zaczęła dopiero rozdział pierwszy. Mama, tata i Van w Kenii Rozdział 1: Wojna Rozdział 2: Zmarłe dzieci Rozdział 3: Szaleństwo Rozdział 4: Nicola Fuller z Afryki Środkowej Rozdział czwarty jest właściwie podrozdziałem wszystkich pozostałych. W rozdziale czwartym mama siedzi cicho, bo wypiła już tyle, że każda