agh_sko

  • Dokumenty97
  • Odsłony16 059
  • Obserwuję9
  • Rozmiar dokumentów156.1 MB
  • Ilość pobrań6 095

Tamela Quijas - Angels Fire, Demons Blood - Rozdział 1

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :150.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Tamela Quijas - Angels Fire, Demons Blood - Rozdział 1.pdf

agh_sko EBooki Tamela Quijas
Użytkownik agh_sko wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 21 z dostępnych 21 stron)

Tłumaczenie dla: Translations_Club Tłumacz: Isiorek Korekta: sylwikr

Rozdział 1 Jesień Dwadzieścia lat temu W twarzy każdego demona czai się anioł, zabiega o ocalenie demona. Chodź ze mną, drogi czytelniku, albowiem uraczę cię opowieścią o jednym takim nieszczęśniku. Ilekroć Lucien podróżował prze ruchliwe drogi jakiegokolwiek kraju, ludzie unikali go, często drżąc w niewytłumaczalnym strachu. Uczucie różniło się w pewnym stopniu, ale skutki były takie same. Naruszenie jego przestrzeni osobistej było odpowiednikiem jałowienia tundry najodleglejszych rejonów świata. Jednakże mroźnemu klimatowi brakowało podobieństwa do nagłego i niezrozumiałego chłodu nękającego każdą osobę zbliżającą się do niego. Niezgłębiony przepływ cichej energii promieniował od ciała mężczyzny. Żywe płynne źródło było porównywalne do ukrytego wzburzenia, które słabło, a następnie powiększało się, by wylać z jego szczupłej długości. Wrażenie to było silne, sprawiało, że wielkie fale drżały, niewidoczne, przypominające przypływ elektryczny. Wybuch zwiększył się dziesięciokrotnie, zanim się na dobre zaczął -i obecnie rozbrzmiewał echem w powietrzu. Jednakże ten bieg energii nie był jedyną rzeczą w mężczyźnie. Było coś niewypowiedzianego i ciemnego w nim, może świadomość, że miał jakiś mroczniejszy zmysł. Nie musiał odsuwać się na bok, by przejść, ponieważ wydawało mu się, że niewidzialne ręce odpychają ludzi z jego

drogi. Było to dla niego bez sensu, ostrzeganie tłumu nawet w płonącym blasku dziewiczej strefy w promieniu jakichś dwóch stóp do niego. Może to i lepiej, że ludzkość unika go, jakby był uosobieniem zła, myślał. Nie mógł zaprzeczyć oskarżeniom ani ukrywać tego, czym naprawdę był, wytworem zła. Czy to była podłość czająca się w jego puli genowej, chłód wylewający się z niego, czy może poczucie nieuchronnie zbliżającej się śmierci, pozostał na świecie sam, pękając w przysłowiowych szwach. Jednakże wciąż brak kontaktu z ludźmi mu dokuczał. Ludzkość przemijała rok po roku, wiek po wieku. Został zmuszony do znoszenia egzystencji, której nie chciał, był skazany na wieczne życie w samotności i żalu. Dawno już zapomniał o prostym, ludzkim dotyku. Tak jak teraz, ludzkie dusze go unikały i było to dużo lepsze niż poznanie słabości ludzkich serc i dusz. Zatrzymał się pośrodku zatłoczonego chodnika. Celowo stanowczo stał w miejscu, w którym się zatrzymał. Niezadowolone postacie popychały go niegrzecznie, sięgając, ale nigdy nie dotykając. Intensywność śmiertelnej urazy płonęła w blasku ich oczu, jednak unikał ich. Zamiast tego poruszał ramionami, zmuszając się do wycofania na paluszkach. Cichy, zgrzytliwy dźwięk jego własnych kręgów odbił się echem w jego wyczulonych uszach. Wyprostował się. Znów poruszył ramionami, ignorując dźwięki protestu wydawane przez jego ciało, przesunął językiem po krawędzi zębów. Wyczuł aromatyczny, odległy zapach obumierających liści ponad wyperfumowanymi ludzkimi ciałami czy gnijącymi niedaleko śmieciami w pojemnikach. W sekrecie starał się wyczuć wilgoć w prawie jesiennym powietrzu. Deszcz nadejdzie wytaczająco szybko.

Podniósł swoją bladą twarz, szybko zbliżając się w ciemności, odrzucając do tyłu głowę. Jego nozdrza rozszerzyły się, a jego stalowo- szare oczy przeskanowały różnokolorowe chmury ponad jego głową. Jego oczy zwęziły się do szparek ozdobionych frędzlami jasnych rzęs, a on wciągnął do nosa powietrze. Jego zmysły drżały, oddychał głęboko, wypełniając płuca. Jego usta drgnęły i zadrżał z ledwie kontrolowanego radosnego podniecenia, wszechobecnego zapachu zniknięcia ludzkości. Uśmiechnął się z wyższością, gdy jedna kropla deszczu uderzyła w jego uniesiony policzek, jeden duży koralik uderzający jak długo powstrzymywana łza. Drobny deszcz, niemal niewidoczny w jasności, wolno spływał z kącika jego ust, po czym wpłynął na szczękę. Tam kropla zadrżała delikatnie, zanim wpłynęła pod kołnierzyk jego ciemnego płaszcza. Jego spięte ciało zrelaksowało się. Krople deszczu były miękkie, płynąc po jego zamkniętych powiekach i zatrzymując opalizujące perły na jego rzęsach. Kolejna duża kropla uderzyła w jego skórę, a uśmiech Luciena rozszerzył się. Obfitość ciepła reprezentowana w jednym działaniu spowodowała, że wielu pieszych się zawahało, zachwycając się jego uderzającym wyglądem. Kolejne długie westchnienie uszło z jego ust i wciąż był nieświadomy dziwnego obrazu, jaki sobą reprezentował. Rozłożył ramiona, jakby chciał zdobyć każdą cenną kroplę i zgromadzić ją w swojej ponuro odzianej formie. Niezwykła obcość niezmiernie uradowanego, zdławionego chichotu zagroziła, że wybuchnie z jego klatki piersiowej. Minęło wiele czasu, odkąd poddał się niepohamowanej radości, gardło go bolało. Długa i smukła kolumna mięśni jego szyi marszczyła powierzchnię, a zgrzytający dźwięk wypłynął na zewnątrz. Niski ton zdławionego chichotu uniósł się, gdy spadały lekkie krople, zanim ociepliły się niczym nieograniczonym śmiechem.

Jego ramiona jeszcze bardziej się rozłożyły, a moment zachwytu zabłysnął na jego twarzy, jednak wciąż był nieświadomy dziwnego obrazu, jaki sobą reprezentował. Niewiele osób z tłumu zatrzymywało się, wpatrując się w niego ze zdumieniem. Był szczupły i wysoki, jego wzrost bardziej pasował do ludzi tego wieku niż poprzedniego. Miał charakterystyczny wyniosły wygląd, określony przez wysokie kości policzkowe i orli nos. Jego szczęka była mocna, granicząca z uporem, a jego wargi były wąskim paskiem koloru na jego bladej twarzy. Wiedział, że jego pojawienie się jest niezwykłe, ale ukrył wiedzę za ścianą wstydu. Jego ramiona bezwładnie opadły do boków, ale jego twarz wciąż unosiła się ku niebu. Krótki dotyk bólu wypełnił na chwilę jego twarz i ciche westchnienie przesączyło się przez więzy jego nieruchomego serca. Na ślepo, unosząc ręce, poruszył swoim długimi palcami. W kilka sekund jego dłonie były całe mokre, wilgoć kreśliła grube szlaki po dłoniach. Skrzywił się, opuszczając głowę. Otrząsnął się z wilgoci i przebiegł palcami po długich włosach, zaskoczony, gdy znalazł biały włos. Jego palce porozsuwały włosy, tworząc grube i wyraźnie bruzdy. Pozostał dziwnie oderwany od tłumu, podczas gdy przeczesywał jasne sploty. Jego ręce opadły luzem i podniósł je w stronę opuchniętego nieba. Sennie wdychał głęboko świeże, przepełnione wilgocią nocne powietrze. Pod zapachem deszczu i mgły wykrył niewątpliwy zapach nocy, zniewalająco słodki, uwodzicielsko go kusząc. Zgodnie z oczekiwaniami, deszcz zaczął padać, mocząc gruby materiał jego płaszcza. Jego ręce opadły i zwisały bezwiednie przy bokach, otworzył oczy, skupiając się na ciemnym zarysie budynków. Nadeszła jdwabista obietnica nocy, była różnica w powietrzu, ciężar przekroczył przez błogo nieświadomą większość.

Noc przyniosła mu pełne rozmiary jego przekleństwa, a cienie dręczyły go. Był potępiony, znał drugą stronę ludzkości. Tylko on wiedział o królestwie znajdującym się ponad normalnością i go rozumiał. Inny świat czy nieziemski, nieważne jak go nazwać, on wiedział, że każda definicja byłaby nieodpowiednia, nie było ważne, czy ktoś wybrał nazwę objętego ciemnością dolnego świata, wskazując go palcem. Przyjął po prostu fakt, że był widzem czegoś, czego nie chciał widzieć. Tracąc wzrok przez deszcz kłujący jego oczy, zamrugał. Wolno, prawie niechętnie, zakręcił się na pięcie. Przemoczony, wciągnął kolejny głęboki wdech, starł deszcz z twarzy, kropelki spadały z jego kości policzkowych i brody. Człowiek o słabszej konstrukcji zmartwiłby się o zdrowie, gdy stał w potokach deszczu, zdecydował się dołączyć do tłumu i poszukać schronienia. Nie bojąc się choroby, pozostał tam, gdzie stał, wilgotne kosmyki włosów przyklejały się do jego skóry. Zapomniał, jak to jest być nieodpornym na chorobę, wątłość była zarezerwowana jedynie dla ludzi, nie takich jak on. Poniewczasie wziął kolejny oddech, nieprzydatny oddech, ścierając wodę z twarzy ciężkim szerokim ruchem ręki. Ciężko jest pozbyć się starych zwyczajów, a niektóre po prostu nie chcą umrzeć, tak jak jego życie. Stłumił chęć wypowiedzenia tych gorzkich słów na głos. Uciszając pragnienie wypowiedzenia ich, zatopił zęby w dolnej wardze, przypominając sobie zbyt wiele ludzkich błędów, przez które cierpiał. Oddychanie, mówienie, choroba, bicie serca i potrzeba ludzkiego towarzystwa nie towarzyszyły mu od wieków. Dłoń jego lewej ręki bolała przez bieg jego myśli. Żądlenie nie było uczuciem dawno zapomnianej blizny. Zamiast tego odczuwał ból, niekończący się ból palącego się ciała, brutalnie

oznaczonego przez jego ojca. Znamię, boleśnie wymierzone przez noc, obejmowało delikatnie ciało od podstawy palców do nadgarstków. Ukłucia bólu były jedynym objawem, jaki zachował, wszystko inne zostało zredukowane do mglistych wspomnień. Przywitał ból, który przypomniał mu, że wciąż jest częścią świata, aczkolwiek nie poprzez życie czy oddychanie. Zwykle trzymał ręce schowane w rękawiczkach. Działanie to było koniecznością, ale i wynikało z próżności. Znamię było tak okropne, że nie życzył sobie żadnych jego świadków; wrażliwa skóra ściągnięta w makabrycznym, owalnym kształcie lubieżnie splecionych demonów i aniołów. Wiedział, że tylko niewielu może oglądać to znamię bez poczucia odrazy, czuł to samo. Nagle grubiańskie słowa jego ojca rozebrzmiały mu w umyśle… Poznasz moich wrogów i przyjaciół. Jesteś nikim, jesteś obrzydliwy dla tych, którzy mieszkają w moim domu! Okręcił palce wokół bolącego ciała, jego paznokcie wbiły się głęboko Wiedział, że działanie to nie spowoduje, że spadnie drogocenna krew, ponieważ płyn ten nie pulsował w jego żyłach już od bardzo dawna. Blizn nie da się urzeczywistnić ostrymi paznokciami, a on nosił jedynie znamiona zadane sobie podczas jego ludzkiej egzystencji. Wiedział, jak inni nie mogli, że jego cierpienia i potępienie były karą za jego niechciany dar widzenia. Pełne znaczenie jego wzroku nie było sprawą wyjaśnioną, co próbował osiągnąć od młodu. Spowiedź, błędna próba zdobycia przychylności ojca, spowodowała całkowitą porażkę. Jego własna naiwna głupota i późniejsza zdrada sprawiły, że znów skrzywił się, gdy ból w dłoni się zwiększył. Znamię było nagrodą za widzenie świata, który widzieli tylko przeklęci.

Rozluźnił palce na swojej storturowanej dłoni i pozwolił zimnemu deszczowi schłodzić piekące ciało. Z żalem przyznał, że znamię było karą, jaką ledwo mógł znieść. W młodości ojciec przyznałby słabemu człowiekowi męczarnie w ogniu, razy batem albo groźbę, że poćwiartuje go. Było wystarczające, że jego ojciec zażądał znamienia, by odróżnić swoich bliźniaczych synów. Być może, gdyby Niszczyciel D'Angel był w stanie w pełni rozumieć całość przekleństwa czarownicy, przyznałby jednemu z synów łaskawszy los… śmierć. Jego myśli przygasły, Lucien skupił się na ludziach otaczających go. W ciągu kilku sekund jego zmieniająca się wizja straciła wszelką twardość. Każda z postaci zachwiała się i zamazała, upodabniając się do akwareli cierpiącej z powodu deszczu. Wkrótce istota ludzkości nie będzie miała wielkiego znaczenia, znacznie zwiewniejsze obrazy zastąpią szybko malejące ludzkie masy. Gołym, niezdyscyplinowanym ludzkim okiem formy w kolorze sepii były ledwo widoczne. Umiejętność rozpoznania ich istnienia zależała całkowicie od mocy obserwatora, ale niewielu śmiertelników postrzegło obrazy wśród życia. W cieniu ponurego i zalanego atramentem wieczoru jego sprytne oczy wykryły duchy nieumarłych. Byli duchami potępieńców, biednych nieszczęśników i wiecznie zagubionych i skazanych na tułaczkę po ziemi. Obecność tych nieszczęśliwych dusz była powszechna wśród oddechów, ich postacie dorównywały odpowiednikom. Gdyby wszyscy postanowili z nimi porozmawiać, Lucien mógłby powiedzieć, że czają się wszędzie. Związane z niekończącym się czyśćcem, dusze te wiecznie błąkały się po świecie, który nie uznawał ich istnienia. Ludzie podejrzewali je, a następnie odrzucali od rzeczywistości, pomimo dowodów. Pozostawiając ich za sobą, cierpieli, niewidoczni,

nierozpoznawani przez ludzkie odpowiedniki. Śmiertelnicy nie mogli usłyszeć ich szeptów nocą, błagając, czasami wołając o pomoc. Wspomnienie serca zabolało Luciena w klatce piersiowej. Natarczywe pieczenie w dłoni podkreślało sens, podczas gdy współczuł trudnej sytuacji niewidocznych hord. Wiedział o ich cierpieniach, że cierpieli tak samo jak on, złapani w wieczną pułapkę, złapani w sidła wiecznie niewidzącego wszechświata. Jego życie, tak jak ich, było nieopisanym Piekłem. Koszmarne obrazy stały się niemal nie do odróżnienia w nadciągającym zmierzchu, przemykające kolory zjaw stały się bardziej przejrzyste przez padający deszcz. Zadymiona forma każdej duszy mocno wykręcona i skręcona przez niepogodę, ich puste oczodoły świecące ciemnym blaskiem, poczuciem wściekłości, która zaraz w nich wybuchnie. Krew demona. Surowe, oskarżające słowa, ledwo słyszalne dla ludzkiego ucha, były podobne do szumu wiatru. Lucien wyraźnie rozpoznał każdą sylabę, jakby był częścią nawiedzonych mas. Wepchnął ręce wewnątrz kieszeni płaszcza i odwrócił się, jego gorycz i żal były pozorne. Nie mógł walczyć z tym, czego dawał świadectwo, ale nie mógł też zaprzeczyć dowodom. Krew demona. Cicha groźba w ledwo słyszalnych słowach była wyraźna, słowa zamienione w syk. Nie mógł im odmówić, zidentyfikowały go trafnie. Został stworzony przez demona, który kiedyś rządził St. Lorraine, Lucien D'Angel był z krwi demona. Potępiona dusza Luciena wiecznie szukała czegoś, czego nigdy nie znajdzie, odpowiedzi na prorocze przekleństwo wyszeptane w czasach

jego młodości, odkupienia w wiecznym, błogosławionym anielskim ogniu. Kim lub czym był anielski ogień, tego Lucien nie był pewny. Rozpaczliwie, przeżywając więcej lat, niż potrafił zliczyć, Lucien poszukiwał światła dla jego obiecanego zbawienia. Światło ratowało w baśniach dusze, on tęsknił za coraz bardziej nieuchwytnym blaskiem anioła. Ponuro otarł lśniące krople deszczu z twarzy. Tak szybko, jak to zrobił, ogarnęło go absolutne poczucie nieprzeniknionej czerni. Po chwili uległ mu głębiej, znacznie bardziej zmiennym zmysłem. Jego wizja dostroiła się, upodabniając się do ściganego zwierzęcia, wiecznie uciekającego przed polującymi psami. Rozejrzał się, obawy były widoczne w jego postawie, zatrzymał się. Starł drżącą dłonią oślepiającą go wilgoć, starał się oczyścić swoje niewyraźne pole widzenia. Mrugnął ogłuszony i powtórzył czynność. Jego nozdrza rozszerzyły się i potrząsnął głową, zdziwiony. Długie kosmyki przemoczonych włosów zachwiały się na jego ramionach, wiec spróbował oczyścić swoje zmącone myśli. Jego ogłuszony wzrok, zazwyczaj ostry, zamazał się na ukazującym się przed nim dziwnej postaci. W ciemnym przebłysku jego wysublimowanej wizji, wśród zagubionych, wymęczonych duchów, oślepiło go ogromne, rażące światło. Jasność była niezwykła i wyjątkowo zapierająca dech, przypominając mu o świetle gwiazd. Zabrało mu chwilę zauważenie drobnej postaci pośrodku oślepiającej jaskrawości. Uświadomił sobie mały i delikatnie zaokrąglony kształt dziewczynki. Usiadła na wolnym miejscu na ławeczce na przystanku autobusowym, sprawiając, że kontury jej ciała były ledwie widoczne w strugach deszczu. Celowo spowolnił swoje kroki, nie chcą jej przerazić, Lucien szedł do przodu. Zatrzymał się przed nią, jego

nieprzydatny oddech drżał w dziwnie przyduszonych płucach. Obcy, a zarazem gromki głos zalał jego uszy. - Nie bój się, dziecko - jego wyszeptane słowa drżały. Ostatnia rzecz, jakiej chciał, to spłoszenie dziecka i odebranie mu tego tajemniczego blasku. - Nie boję się ciebie. Głęboki spokój przepłynął ku niemu, emanując od siedzącego dziecka i zalewając go nieznanym blaskiem. Lucien czuł się jak nowonarodzony, jakby w obecności tego ducha jego wrodzona umiejętność okradła go zarówno z myśli, jak i z własnego, przeklętego źródła życia. Szczególna cecha, jeśli rozważyć, jak maleńka była ta jednostka. Dziewczynka była maleńka; jej dziecięce krągłości były wygodnie ulokowane w ciężkim płaszczu, który był o rozmiar za mały. Spojrzała na niego bez słowa, jej brązowe oczy były duże i szerokie. Brak strachu był oczywisty w jej czekoladowym spojrzeniu, kolor, który mocno przemawiał na jej bladej skórze i przy czerwonych powiekach. - Nie boisz się mnie? - Poczuł istotę swojego przeklętego istnienia przyciągniętą do jej dziecięcych oczu. Dzieci często unikały go, odpychane przez milczącą i ciemną aurę. To dziecko było inne, nie wzdrygała się ani nie kuliła w strachu. Wpatrywała się w niego, jej oczy szerokie i ufne, i wypełnione niewypowiedzianą krzywdą. Wargi dziecka rozciągnęły się nieznacznie. Wydawało się, że ostrożnie dobiera słowa, ciepło jej smutnego spojrzenia omiotło jego ponuro ubraną formę. Cicho badała go, jej zadumane myśli przysłoniły jej spojrzenie. - Nie.

- Dlaczego? – Niedosłyszane, pytanie uleciało z niego, ton jego głosu był zaskoczony. Jej szczerość wystraszyła go. Płakała – wielkie, gorące łzy przypominały mu o jego własnym dzieciństwie. Oczy dziewczyny opadły, przyciągnęła kolana do klatki piersiowej, zaciskając mocno ramiona na nogach. Zauważył, że unika mokrego kawałka jeansów i mokrych skarpet. - Nie jesteś złym człowiekiem. Wbrew pozorom, pomimo łez wiszących w powietrzu, posłała mu słodki, niewinny uśmiech, jej oczy zmarszczyły się, nim położyła okrągły podbródek na kolanach. Nie był złym człowiekiem… - Skąd wiesz, że nie złym człowiekiem? - Jego słowa drżały, a jego głos był zachrypnięty od nieużywania. Otoczył go chłód i padł na kolana, jego mroczny wzrok malał. Pozostała dziwnie milcząca, wpatrując się głęboko w szybko rozjaśniający się kolor jego spojrzenia, wydawała się szukać osoby głęboko w nim ukrytej. - Nie sądzę, abyś był złym człowiekiem - potwierdziła najsmutniejszym z uśmiechów. Nie miała jednego zęba z przodu, przyznając się do młodości, której jej zazdrościł. Blask promieniujący od niej urósł dziesięciokrotnie, gdy dalej się w niego wpatrywała. - Skąd wiesz? - odważył się zapytać ponownie, tłumiąc słaby uśmiech, gdy wzruszyła ramionami. - Myślę, że jest ktoś inny wyglądający tak jak ty. Reese tak mówi - prychnęła, walcząc, by przypomnieć sobie nieznane słowa. - Jest jeszcze inny człowiek noszący płaszcz diabła.

Lucien opadł ciężko na kolana, był wniebowzięty, jednak nie opuszczał jej. Niekomfortowe uczucie ciepła zakłuło go w oczy, więc przetarł je wierzchem dłoni. - Skąd możesz być tego taka pewna? – Coś gęstego zaatakowało jego gardło, sprawiając, że mówienie było prawie niemożliwe. - Widzę rzeczy - szepnęła, bała się. - Widzisz rzeczy? - Lucien poczuł się zakłopotany, tępo powtarzając. - Reese mówi, że mogę zajrzeć w głąb ciebie. - Ach, moja biedna, mała księżniczka - Wypełnił go niewypowiedziany ból. Nigdy nie pojęłaby, co w nim istniało, ani nigdy nie zda sobie sprawy ze stopnia jego potępienia. Powolny ból napełnił jego klatkę piersiową, a Lucien skrzywił się, wystraszony, zamykając oczy, gdy ból się zwiększył. Czubek jednego maleńkiego palca opuścił splot na jej kolanach i - bez chociażby chwili wahania - dziecko sięgnęło do jego twarzy. Pochyliła się do przodu, nieświadomie czyniąc się dostępniejszą. Powoli, prawie nieśmiało, otarła słony smak nieznanej łzy z trupiego chłodu jego skóry. Sapnął, drżąc, jej zmysły rezonowały dźwiękiem, jakiego od wieków nie zaznał - dźwiękiem bijącego serca. Jego serce biło boleśnie nierówno, zanim zaczęło pulsować, piekące ciepło rozgrzewało wyschnięte koryta krwi. Przydusił go kaszel, a szczególna rysa długich, zapomnianych uczuć zalała go. - Myślę, że wiem, czym jesteś. - Księżniczko, nie chcesz tego wiedzieć - warknął, pulsowanie krwi było bolesne. Lucien znalazł bijący w piersi organ, bolący dla dziecka. – Nie wiesz, co przetrwałem.

- Nie chcesz mnie. Nie ma nikogo, kto by mnie chciał - jej słowa były mroczne. Z roztargnieniem odciągnęła całkowicie przemoczony kosmyk włosów z bladej twarzy. - Dlaczego tak mówisz, księżniczko? Sapnęła, jej oddech był niczym mgła w nocy. – Widzę rzeczy, których moja mamunia i tatuś nie chcą, bym widziała. Jej słowa były torturą. Ciepło pozbawionych wstydu łez skapywało z jego bolących oczu, płynąc w dół twarzy. Delikatny nacisk jej palców przerwał lśniące krople, ścierając wilgoć, jej twarz była poważna. Jej blask powiększył się, jakby wchłaniała jego ból, kapiąca łza cudownie znikała w na jej palcach. - Dlaczego tu jesteś? - szepnął Lucien, chcąc wiedzieć, co sprawiło, że dziecko było same nocą, bez lęku. - Uciekam - oświadczyła z szczerością, jej ręka cofnęła się do nóg. Lucien poczuł bicie jej serca i jej ciepłą płynącą krew. Chciał wykrzyknąć słowa oburzenia, tęsknotę za jej dotykiem i zapomnianym poczuciem życia, które mu dała. - Dlaczego? - Słuchał, uświadamiając sobie smutek, który przyćmiewał jej błyskotliwość. - Zobaczyłam dziś kogoś. Gdy powiedziałam swojej mamuni, to doprowadziło ją do łez. Mój tatuś powiedział, że jestem niedobra i że mnie już nie lubi - wyszeptane słowa zadrżały od łez. - Twój ojciec cię kocha, księżniczko - uspokoił ją, chcąc złagodzić jej ból. - Rozumiesz, większość rodziców kocha swoje dzieci.

- Nie mój tatuś - kontynuowała, łzy płynęły w dół jej bladych policzków. - Mój tatuś - przerwała, jej oddech drżał, jęk uszedł z jej klatki piersiowej. - Mój tatuś powiedział, że jestem dziwna i że mnie nie lubi, ponieważ jestem dziwna. - Jak możesz być dziwna, skoro ja jestem taki jak ty? – próbował wprowadzić lekkość w swoje słowa. - Twój tatuś też cię nie lubi? - zapytała swoim drżącym głosem. Jej ciemne oczy przeszukiwały jego twarz, a pozostałość łez pozostała w jej głosie. - Przerażałem mojego ojca bardziej, niż jesteś sobie w stanie to wyobrazić - przyznał, niechętnie kiwając głową. Wiedział, że jest jedyną osobą w historii, która może uderzyć w nieznany akord jego ojca. - Myślę, że ja również przestraszyłam mojego tatusia. Myślę, że moja mamunia również się mnie boi - odetchnęła łamiącym serce westchnieniem, jej niewielkie ramiona gwałtownie zatrzęsły się, gdy ocierała łzy. Blask promieniujący z jej maleńkiego ciała przygasnął i Lucien chciał krzyknąć na znak protestu. – Oni nie chcą wiedzieć, co mówię. - Co chciałabyś im powiedzieć, mała księżniczko? Cudownie rozpogodziła się, zaszczycając Luciena szerokim uśmiechem. – Wiesz, mam najlepszego brata pod słońcem. - Masz brata? Ach, bracia, którzy są twoimi najlepszymi przyjaciółmi. muszą być wspaniali. - Lucien nie potrafił odpowiedzieć, temat był mu nieznany. – Opowiedz mi o swoim bracie. - To tajemnica - jej melodyjny głos zamienił się w konspiracyjny szept.

- Jestem bardzo dobry w dotrzymywaniu tajemnic - zapewnił ją z absolutną szczerością. Podniosła czerwone powieki i anielskie spojrzenie powędrowało do jej boku, w jej prawym policzku pojawił się dołeczek. Poczucie spokoju wróciło do niej, spokojnie emanując z jej maleńkiego ciałka i pulsując z zadziwiającą intensywnością. - Mój brat ma na imię Reese. Lucien poczuł się zimny, a ciemność wróciła do swojego normalnego szaro-niebieskiego koloru. Skupił uwagę na ciemnym, materializującym się kształcie u jej boku, połyskującego w wahaniu, nim urosło. Jej przejrzyste i ufne oczy wpatrywały się z miłością w mglisty kształt, który zachwiał się, zalśnił, a następnie pojawił się u jej boku. Wypuścił wstrzymywany oddech. Niewiarygodnie zdał sobie sprawę, że jaskrawość dziecka nie pochodzi wyłącznie od niej. Większa część opalizującej chmury błyszczącego światła gwiazd pochodziła od młodzieńca koło niej, jakby był częścią jej istoty. Ciemne spojrzenie Luciena zmniejszyło się i wyczuł bogactwo myśli tkwiących w głębi młodzieńczych i bezczelnych oczu. Uwaga ducha szybko powróciła do jednego z ciemnych budynków. Czuł się bardziej szalony niż zwykle. Nigdy w trakcie jego czterystuletniego życia, nie był tak dokładnie zbadany przez ducha z innego świata. Upiorny kształt był ledwie nastolatkiem, jego rysy zdradzały tę samą młodzieńczą miękkość, co u dziewczynki. Duch obrócił głowę, opuszczając ją, a rondo jego wojskowego kapelusza przysłoniło oczy. Lucien powoli przyjrzał się mundurowi1 wiszącemu na mizernym, 1 Założę się, że chodzi o mundur, jaki nosili żołnierze amerykańscy podczas wojny w zatoce perskiej, biorąc pod uwagę fakt, że mówimy o czasach oddalonych od nas (plus-minus) o dwadzieścia lat, to to by się zgadzało, ale mogę tylko gdybać.

młodym ciele. Lekko rozmyty, Lucien wiedział, że strój jest z jakiejś niedawnej epoki. Zrozumiał, bez wątpienia, że młody mężczyzna niedawno opuścił świat żywych. - Czy widzisz mojego Reese? - szepnęła i odwróciła się, by przyjrzeć się dobrze twarzy Luciena. Uśmiech pozostał na jej wargach, ale jej oczy zamigotały niewypowiedzianym smutkiem. - Widzę, moja mała księżniczko - odpowiedział szczerze, wystraszony poruszeniem oczu śmiałego widma. - Myślę, że mój brat cię lubi - odetchnęła z ulgą, jakby aprobata ducha była najważniejsza dla jej młodego umysłu. - On mnie toleruje - wymamrotał Lucien pod nosem. - Gdzie jest Reese, moja księżniczko? - Musiał odejść do jakiegoś miejsca, to była jego praca - stwierdziła prosto, pojęcie słów nie znaczyło wiele dla młodego ducha. - Reese powiedział, że wróci do domu dla mnie, że nie pozwoli mi być samej. Widział, że jest moim ukochanym starszym bratem, i kocha mnie. Obiecał wrócić do domu. - Kiedy Reese wrócił do domu? - zapytał łagodnie Lucien, zdając sobie sprawę z wędrówki dziecka. - Dziś rano, tuż po tym, jak wyszli mężczyźni w wymyślnych garniturach i dali mamusi jakieś papiery. Papiery i ci ludzie doprowadzili mamusię do łez, a tatuś stał się zły - powiedziała nerwowo. Lucien oddychał ciężko, pojmując w całości to, co mu powiedziała. Wymyślne garnitury i papiery, chodziło o umundurowanych urzędników i urzędową dokumentację – tych, którzy kontaktowali się z krewnymi. - Reese mówi, że jestem wyjątkowa i że jestem jego aniołeczkiem - kontynuowała z podnieceniem, jej uwaga powędrowała do Luciena.

Zachichotała na ducha, a Luciena spojrzał z niedowierzaniem, gdy obraz wahał się i wahał. Zadziwiająco, przed oczami Luciena, zaszła gwałtowna zmiana w duchu. Surowe nieposłuszeństwo i niewypowiedziana potrzeba do walki odeszły. Głowa ducha pochyliła się do dziecka, a zmysł absolutnej adoracji wypełnił jego oczy. Lucien posłał dziecku łagodny uśmiech. - Twój brat cię bardzo kocha, mała księżniczko. Coś gęstego wypełniło jego gardło. Zapomniał przez te wszystkie lata, czym była miłość. Upływające stulecia doświadczyły go, zamykając wspomnienia w najmroczniejszych zakamarkach umysłu. - Och, wiem to. – Jej buźka wykrzywiła się w komicznym wyrazie uwielbienia. - Reese mówi mi to za każdym razem, gdy go widzę. Lucien potrząsnął głową, jego obolałe spojrzenie powędrowało do młodego żołnierza, upływ czasu usunie z niej widmowy obraz Reese. Ostatecznie, chłopiec zostanie tylko kolejną zagubioną duszą, podążając za ostatnią osobą, która posiadała jego serce. - Musisz wrócić do domu, księżniczko – szepnął, gdy duch odwrócił się, by znów spiorunować go wzrokiem. Tym razem z miękką wypowiedzią Lucien doznał kolejnej niesamowitej zmiany w duchu, nie było łagodnego i cichego szumu wiatru, wydającego się mówić. Po raz pierwszy Lucien zgubił się, niezdolny do zinterpretowania któregokolwiek ze słów padających z ust widma. - Reese mówi, że jesteś strasznie bystry - szepnęła w respekcie, z powrotem spoglądając na jego klęczącą postać. - Mówi, nie możesz już uciekać. Mówi, że musisz to zrobić, by za-wła-dnąć swą mocą. - Przerwała

spokojnie, marszcząc czoło. - Za-wła-dnąć. Ciekawe słowo. Wiesz co, Reese uwielbia pokazywać mi nowe słowa. Wiesz, co ono znaczy? Zawładnij mocą. - Twój brat każe mi zaakceptować dany mi dar – powiedział łagodnie Lucien, ogłuszony słowami widma. Trzymał je blisko serca, czując, jak ocalenie dokuczało jego potępieniu. Nagle wyszeptał słowa wypełniające jego myśli. - Reese pozwoli mi zwrócić cię twoim rodzicom? - Tatuś… - Proponuję, księżniczko nie mówić im o twoim bracie - poradził Lucien, podnosząc smutne oczy na dziecko. - Ale on jest moim bratem… - zaprotestowała. - Jestem dużo starszy od ciebie i zdaję sobie sprawę z tego, że nie jestem jedyną osobą, która może zobaczyć to, co ty widzisz. Byłoby najlepiej, gdybyś zatrzymała swego brata ukrytego głęboko w sercu. Czas, który razem spędzacie, musi być tajemnicą. - Ale… - Dziewczynka zwiesiła głowę, jej ramiona gwałtownie opadły. Cień Luciena pieszczący jej ramię, ten kontakt spowodował, że jej blask się nasilił. – Trzymaj Reese w tajemnicy, moja mała księżniczko - mówił kojąco Lucien. – Proszę, pozwól mi oddać cię rodzicom. Skierowała swoją uwagę na młodzieńca u jej boku. Przyjrzała się delikatnie zarysowanej, kiwającej się głowie, uparcie zaciskając szczękę. - Dobrze, pójdę do domu - szepnęła. - Zrobię, co Reese i ty każecie. Lucien powoli podniósł się na nogi. Poprawił swój przemoczony płaszcz i wyciągnął do niej rękę. Cierpliwie czekał, aż go dosięgnie, wsuwając małą dłoń w jego. Posłała mu niepewny, ale ufny uśmiech, nieśmiałość płynęła od niej.

Poczuł, jak ze świstem umyka mu oddech. Serce Luciena skoczyło do życia i zagrzmiało ciężko w piersi. Zaskakujący blask, który emanował od niej, popłynął ku niemu. W tej samej chwili poczuł się wchłonięty i wypełniony bezpiecznym ciepłem i łagodną, wygodną duszą. Jego przeklęty wzrok zmalał, a liczne duchowe formy osunęły się w cień. - Zgubiłam się, a Reese mówi, że nigdy nie dowiem się, gdzie jestem. On mówi, że mamusia jest tylko ładna, ale niezbyt bystra - zachichotała i uśmiechnęła się do niego, gdy łagodny wiatr zmierzwił jej włosy. Dla przypadkowego obserwatora działanie spowodowane przez wiatr mogłoby być naturalne, ale Lucien wiedział, że jest inaczej. - Reese mówi, że byłoby miło, gdybyś zabrał mnie do domu. Niezdolny do odpowiedzenia, Lucien spuścił głowę, jego zmysły zawirowały. Był dziwnie zdenerwowany przez dotyk tego dziwnego dziecka. - Dziękuję - odpowiedziała uprzejmie i uścisnęła jego rękę, nie rozumiejąc, dlaczego każdy centymetr jego ciała był tak zimny. Jego myśli kręciły się nieprzytomnie, czuł się ogłuszony, jakby był pijany. Szorstki głos niejasno przyciągnął świadomość do jego umysłu, wyszarpując zmysły, które szlifował przez lata. Rozpoznał dźwięk polecenia, mimo że nie mógł rozszyfrować słów. - Och, racja - odpowiedziała, jej oczy paliły się z oznaką śmiechu i nutką wyraźnej, absolutnej litości. - Reese mówi, że trzeba mu pomóc mnie pilnować. Mówi - przerwała, wyraz jej twarzy był skupiony. – Mówi, że ci teraz ufa. - Zostałem wyznaczony na opiekunkę? - Lucien próbował brzmieć na oburzonego, ale poniósł całkowitą porażkę. Dziewczynka zachichotała, świadomie ujawniając wolne miejsce między zębami.

- Tak - uśmiechnęła się, jej oczy zamigotały, zanim stały się ponure. – Mój brat mówi, że odkąd nie jesteś zły, możesz mnie pilnować. - Czy twój brat mówi coś jeszcze, mała księżniczko? - zapytał Lucien, sprowadzając dziecko z wiaty i przywołując taksówkę skutecznym uniesieniem okaleczonej dłoni. - Mówi, że musisz przestać nazywać mnie księżniczką. - Księżniczko, ja… - słowa były trudne. Kroczyli przez rzęsisty deszcz, chłód okrywał go, gdy blask dziecka wzrastał. Poczuł, że zanurza się w falach oceanu i uderza o klify. Był topielcem; tracąc siebie w mnóstwie nieznanych i otępiających uczuć zalewających go. - Nie mam na imię Księżniczka - upierało się dziecko. Wysunęła delikatną dłoń z jego ręki i wślizgnęła się, uderzając w czekającą taksówkę, uniosła ramiona i podbródek w majestatycznym geście. Stracony duch Luciena brutalnie powrócił do zimnego i bezlitosnego świata życia. Wyczuł, że jest coś specjalnego w tym kilkuletnim dziecku, istota, której nie mógł dokładnie określić. Usiadł bez słowa obok niej, jego myśli błąkały się, gdy zamykał drzwi. - Niestety, moja droga księżniczko, jeśli nie mogę cię nazywać tak, jak cie widzę, będziesz musiała wyznać mi swoje imię – powiedział szorstko, jego ton był nieświadomie bardziej królewski niż zamierzał. - Mam na imię Evangeline Keegan - powiedziała, chichocząc. Gdzieś w głębiach jego ogłuszonego umysłu każda sylaba została dokładnie zarejestrowana. Wypłynęło od niego niskie warknięcie tryumfu. Obdarzył zaskoczonego taksówkarza triumfującym uśmiechem. Evangeline... Posłaniec aniołów. Keegan… Ogień. Po prawie czterech setkach lat niewysłowionego bólu i samotności wreszcie zlokalizował źródło Anielskiego Ognia i swego odkupienia.