Rozdział 4
Są tam ci, którzy nigdy nie powinni dążyć światła, bogactwo ich zła
uczyniło ich duszę niezdolną do odratowania.
Obskurny hotel znajdował się z dala od wyjścia od głównej
autostrady lub w dalekich terenach zalewowych na południu Stanów
Zjednoczonych. Późnej nocy niewyjaśniony niepokój emanował z
centrum podupadłej budowli. Złe przeczucie niemocy sprawiało, że wielu
znużonych podróżników miało wątpliwości co do postoju i wieczornego
odpoczynku. Wystarczająco często pojazdy mogły zwyczajnie
przyspieszyć obok rozpadającego się rzędu budynków, desperacko
pragnąc opuścić te popadające w ruinę miejsce.
Mimo oczywistego braku światła i dużej ilości śmieci oraz
chwastów pochłaniających cały parking, można było zauważyć sylwetkę
starszego mężczyzny spacerującego spokojnym krokiem przez popękany
beton.
Jego chód był radosny i przypominał skrzywioną i nieco
oszałamiającą parodię dziecięcych podskoków. W jednej ręce machał
kluczem. W drugiej zaś ściskał do połowy pustą butelkę taniej whiskey.
Obrócił się i zatrzymał przed wdzięcznym podskokiem do nieba.
Wybuchnął dzikim rechotem obłąkanego śmiechu, gdy dotarł do
wyznaczonego pokoju. Jego ręce były dziwnie spokojne, gdy otwierał
drzwi.
Pokój hotelowy cuchnął stęchłym dymem papierosowym i
moczem. Na zewnątrz odgłos szybkiego ruchu na autostradzie rósł do
ogłuszającego crescendo, mimo zamkniętych okien. Ani hałas, ani odór
nie niepokoiły mieszkańca pokoju, ani też oczywisty brak czystości. W
swoim życiu spał w dużo gorszych kwaterach i ten boks nie był tak
nieprzyjemny, jakim się wydawał.
Przygarbiona i przekrzywiona postać pewnie kopnęła zamknięte
drzwi. To działanie miało obserwatora - o wiele młodszego mężczyznę.
Jednakże ta opinia była niewiarygodna. Mężczyzna był starszy, niemal
wiekowy. Czas nie był dla niego miły. Tak naprawdę, był starszy niż się
wydawał oraz o wiele starszy od człowieka.
Jego twarzy była potwornie naznaczona bliznami. Ich ślady były
głębokie i przecięte jedynie dużymi zmarszczkami. Białe pożółkłe włosy
opadały na jego ramiona w kruchych i słabych pasmach. Każdy prosty
kosmyk wydzielał smród dymu, alkoholu i jeszcze jakiegoś gorszego
odoru.
Menager hotelu przypuszczał, że ta odpychająca woń pochodziła z
brudnych ubrań zasłaniających szczupłe i niemyte ciało starszego
mężczyzny. Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo się mylił w swojej ocenie.
Ręka, która przeniosła butelkę whiskey do swoich popękanych i
suchych ust, była sękata i powykręcana.
Pomimo jego widocznie zaawansowanego wieku, jego ręce ani nie
trzęsły się, ani nie drżały. Jego uchwyt był silny, stanowczy i nieco
niepokojący.
Łyk był długi i duży. Mały ślad cieczy ciągnął się z kącików jego
ust. Przełknął głośno, obniżając butelkę i wycierając wilgoć mankietem
podartego płaszcza.
Wykazując zręczność młodzieńca, rzucił swoje mało ważące ciało
na wypłowiały i mocno ubrudzony koc, okrywający samotne hotelowe
łóżko.
Zachichotał, gdy materac zaprotestował, ale nie poluźnił chwytu
na butelce.
Ciecz ani razu się nie rozlała, gdy mężczyzna umieszczał swoje
ciało na zniekształconych poduszkach, ignorując tupoty karaluchów
uciekających od jego osoby. Przejechał końcówką języka po
wyszczerbionych i żółtych zębach, aby zapobiec uczuciu suchości w
ustach. Był zawsze spragniony, głodował dla jakiejkolwiek kropli wilgoci
zaledwie poza jego zasięgiem.
Wyczuł powrót małych kreatur do kołdry. Do jego dobrze
nastrojonych uszu doszedł tupot ich małych nóżek przytłumiony
zniszczonym materiałem. Pozostał nieruchomy, gdy brązowe formy
podchodziły bliżej, zanim uderzył nieskrępowaną ręką. Prędkość była
niewiarygodna, bardziej zbliżona do ataku węża, gdy złapał rzucające się
ciało karaczana.
Zwęził oczy i skupił wzrok na szybko poruszających się nóżkach
kreatury, którą trzymał pomiędzy zbyt długimi, popękanymi
paznokciami. Był spokojny, cierpliwy i zamyślony, gdy insekt walczył pod
wyraźnym naciskiem. Patrzył, jak antenki kreatury skręcają się i zawijają
desperacko, szukając ucieczki. Starszy mężczyzna zachichotał bez
humoru, zwiększając nacisk, dopóki wąskie ciało insekta nie zaczęło
wydzielać śluzowo podobnej cieczy. Nogi szkodnika drżały jeszcze przez
krótki moment, a potem znieruchomiały. Mężczyzna otworzył szeroko
usta, położył karalucha na koniuszku języka i rozkoszował się zaistniałą
przekąską, gdy zamknął usta.
Jakby przez niewidzialne ręce, mały telewizor stojący w nogach
łóżka, przełączył się na określony z góry kanał. Zmrużył swoje wyblakłe,
zimne oczy na urządzenie i przykleił je do obrazów wyświetlanych w
migającym ekranie. Jego wzrok stał się trochę ostrzejszy i wziął kolejny
nieśpieszny łyk z brudnej butelki. Na ekranie pojawił się zmysłowy obraz
prowadzącej o intensywnym spojrzeniu i kuszącymi, delikatnie
zaokrąglonymi rysami. Usypiający odgłos wypełnił jego uszy, powieki
ciążyły, a skupienie zanikało, gdy cienkie powieki zamykały się na prawie
bezbarwnych tęczówkach.
Czy to mózg uśmierzał efekty napoju alkoholowego, czy to
zmęczenie bolących kości sprawiał, że był senny – tego nie wiedział.
Wolał spać, a objęcia Morfeusza drażniły jego odrętwiały umysł. Sen mógł
załagodzić głód i potrzebę odnalezienia tego, czego jego cholerna dusza
pragnęła.
Jej głos jest taki kojący i uwodzicielski, pomyślał niewyraźnie,
słuchając łagodnej barwy głosu.
Gdyby był innym mężczyzną, skorzystałby z okazji, aby posłuchać i
rozkoszować się niewypowiedzianym opanowaniem sączącym się z każdej
sylaby. Czuł się tak, jakby dryfował na skraju świadomości, słabe
zakłócenia jej słów wpadały do głębi jego snów.
Jest osobliwa, pomyślał, inteligentna i pociągająca.
Niewyraźnie i bezceremonialnie przyznał, że była seksowna.
Szczyciła się sylwetką kobiety z jego przeszłości, nie jak te pół głodujące
przybłędy, hasające wokół sceny i ekranu w tej epoce. Miała zmysłowość,
która błagała mężczyznę do ubiegania się o jedwabistość jej ud i obfity
biust. Zapadł w lekką drzemkę, a jej głos wirował w jego umyśle, kiedy
przytłumiony odgłos jej zaskoczenia nagle go obudził.
Lucien
To imię całkowicie go rozbudziło. Nie został w zabrudzonej
narzucie, jakby zrobiło większość ludzi, zastanawiając się, czy imię, które
usłyszał, było jego wymysłem, głos zaledwie skutkiem jego uśpionego,
oszołomionego umysłu. Potrząsnął sobą, pamiętając, że nie cierpiał na
ludzkie słabości.
Wystrzelił w górę, w pełni rozbudzony i czujny. Potarł knykciami
piaszczysto suche oczy, do połowy pusta butelkę spadła na koc, na który
zaczęła wyciekać zlekceważona ciesz. Wytarł już suchą ślinę z rogów ust i
zamrugał, wtłaczając wilgoć do oczu. Jego uwaga utkwiła w migocących
obrazach lecących na ekranie. Powolny i zwycięski uśmiech zakrzywił
jego spękane wargi, podczas gdy mierzył wzrokiem tego, którego twarz
raptownie się pojawiła.
Ach, minęło tak wiele czasu!
Zapomniał już, ile to było lat. Minęła wieczność, od kiedy ostatni
raz widział poważną twarz mężczyzny, która teraz pojawiła się na ekranie.
Nie zestarzał się tak bardzo, jak tego po nim oczekiwał. Zamiast tego, gdy
wpatrywał się w jego blade rysy, Lucien wydawał się niewiele postarzeć
od ich ostatniego spotkania.
Słuchał wywiadu w skupieniu, zmysłowy wygląd i chrapliwy głos
prezenterki nie brzmiał już kusząco. Ten drugi przyciągał jego uwagę,
jego ostrożna postawa i staroświecka wymowa wypływały bezpośrednio z
niego.
Zalały go wspomnienia, podżegane przez słowa wylewające się z
bladych ust mężczyzny. Brutalnie zepchnął swoje myśli na bok i skupił
gniew na programie telewizyjnym.
Zachichotał, gdy powstałe obrazy przemykały i tańczyły, odbierał
je natychmiastowo zniekształcone, gdy mechanizm emitował tajemniczą,
cienką smugę czarnego dymu.
Życie podało mu krzywdzącą rękę, którą był przeznaczony
sprostować. Nowy York nie jest tak daleko, pomyślał kalkulując, ile
godzin zajęłoby mu dotarcie do wschodniego wybrzeża. Pośpiech był
konieczny, a on mógłby od razu przystąpić do działania. Nie ominie
kolejnej okazji, gdy Lucien D'Angel grzeje się w blasku sławy.
- Nasz czas w końcu nadszedł, najdroższy bracie – Julian
uśmiechnął się szyderczo i opadł ociężale na łóżko.
Tłumaczenie dla: Translations_Club Tłumacz: Fardome Korekta: wanileczka
Rozdział 4 Są tam ci, którzy nigdy nie powinni dążyć światła, bogactwo ich zła uczyniło ich duszę niezdolną do odratowania. Obskurny hotel znajdował się z dala od wyjścia od głównej autostrady lub w dalekich terenach zalewowych na południu Stanów Zjednoczonych. Późnej nocy niewyjaśniony niepokój emanował z centrum podupadłej budowli. Złe przeczucie niemocy sprawiało, że wielu znużonych podróżników miało wątpliwości co do postoju i wieczornego odpoczynku. Wystarczająco często pojazdy mogły zwyczajnie przyspieszyć obok rozpadającego się rzędu budynków, desperacko pragnąc opuścić te popadające w ruinę miejsce. Mimo oczywistego braku światła i dużej ilości śmieci oraz chwastów pochłaniających cały parking, można było zauważyć sylwetkę starszego mężczyzny spacerującego spokojnym krokiem przez popękany beton. Jego chód był radosny i przypominał skrzywioną i nieco oszałamiającą parodię dziecięcych podskoków. W jednej ręce machał kluczem. W drugiej zaś ściskał do połowy pustą butelkę taniej whiskey. Obrócił się i zatrzymał przed wdzięcznym podskokiem do nieba. Wybuchnął dzikim rechotem obłąkanego śmiechu, gdy dotarł do wyznaczonego pokoju. Jego ręce były dziwnie spokojne, gdy otwierał drzwi. Pokój hotelowy cuchnął stęchłym dymem papierosowym i moczem. Na zewnątrz odgłos szybkiego ruchu na autostradzie rósł do ogłuszającego crescendo, mimo zamkniętych okien. Ani hałas, ani odór nie niepokoiły mieszkańca pokoju, ani też oczywisty brak czystości. W
swoim życiu spał w dużo gorszych kwaterach i ten boks nie był tak nieprzyjemny, jakim się wydawał. Przygarbiona i przekrzywiona postać pewnie kopnęła zamknięte drzwi. To działanie miało obserwatora - o wiele młodszego mężczyznę. Jednakże ta opinia była niewiarygodna. Mężczyzna był starszy, niemal wiekowy. Czas nie był dla niego miły. Tak naprawdę, był starszy niż się wydawał oraz o wiele starszy od człowieka. Jego twarzy była potwornie naznaczona bliznami. Ich ślady były głębokie i przecięte jedynie dużymi zmarszczkami. Białe pożółkłe włosy opadały na jego ramiona w kruchych i słabych pasmach. Każdy prosty kosmyk wydzielał smród dymu, alkoholu i jeszcze jakiegoś gorszego odoru. Menager hotelu przypuszczał, że ta odpychająca woń pochodziła z brudnych ubrań zasłaniających szczupłe i niemyte ciało starszego mężczyzny. Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo się mylił w swojej ocenie. Ręka, która przeniosła butelkę whiskey do swoich popękanych i suchych ust, była sękata i powykręcana. Pomimo jego widocznie zaawansowanego wieku, jego ręce ani nie trzęsły się, ani nie drżały. Jego uchwyt był silny, stanowczy i nieco niepokojący. Łyk był długi i duży. Mały ślad cieczy ciągnął się z kącików jego ust. Przełknął głośno, obniżając butelkę i wycierając wilgoć mankietem podartego płaszcza. Wykazując zręczność młodzieńca, rzucił swoje mało ważące ciało na wypłowiały i mocno ubrudzony koc, okrywający samotne hotelowe łóżko.
Zachichotał, gdy materac zaprotestował, ale nie poluźnił chwytu na butelce. Ciecz ani razu się nie rozlała, gdy mężczyzna umieszczał swoje ciało na zniekształconych poduszkach, ignorując tupoty karaluchów uciekających od jego osoby. Przejechał końcówką języka po wyszczerbionych i żółtych zębach, aby zapobiec uczuciu suchości w ustach. Był zawsze spragniony, głodował dla jakiejkolwiek kropli wilgoci zaledwie poza jego zasięgiem. Wyczuł powrót małych kreatur do kołdry. Do jego dobrze nastrojonych uszu doszedł tupot ich małych nóżek przytłumiony zniszczonym materiałem. Pozostał nieruchomy, gdy brązowe formy podchodziły bliżej, zanim uderzył nieskrępowaną ręką. Prędkość była niewiarygodna, bardziej zbliżona do ataku węża, gdy złapał rzucające się ciało karaczana. Zwęził oczy i skupił wzrok na szybko poruszających się nóżkach kreatury, którą trzymał pomiędzy zbyt długimi, popękanymi paznokciami. Był spokojny, cierpliwy i zamyślony, gdy insekt walczył pod wyraźnym naciskiem. Patrzył, jak antenki kreatury skręcają się i zawijają desperacko, szukając ucieczki. Starszy mężczyzna zachichotał bez humoru, zwiększając nacisk, dopóki wąskie ciało insekta nie zaczęło wydzielać śluzowo podobnej cieczy. Nogi szkodnika drżały jeszcze przez krótki moment, a potem znieruchomiały. Mężczyzna otworzył szeroko usta, położył karalucha na koniuszku języka i rozkoszował się zaistniałą przekąską, gdy zamknął usta. Jakby przez niewidzialne ręce, mały telewizor stojący w nogach łóżka, przełączył się na określony z góry kanał. Zmrużył swoje wyblakłe, zimne oczy na urządzenie i przykleił je do obrazów wyświetlanych w migającym ekranie. Jego wzrok stał się trochę ostrzejszy i wziął kolejny
nieśpieszny łyk z brudnej butelki. Na ekranie pojawił się zmysłowy obraz prowadzącej o intensywnym spojrzeniu i kuszącymi, delikatnie zaokrąglonymi rysami. Usypiający odgłos wypełnił jego uszy, powieki ciążyły, a skupienie zanikało, gdy cienkie powieki zamykały się na prawie bezbarwnych tęczówkach. Czy to mózg uśmierzał efekty napoju alkoholowego, czy to zmęczenie bolących kości sprawiał, że był senny – tego nie wiedział. Wolał spać, a objęcia Morfeusza drażniły jego odrętwiały umysł. Sen mógł załagodzić głód i potrzebę odnalezienia tego, czego jego cholerna dusza pragnęła. Jej głos jest taki kojący i uwodzicielski, pomyślał niewyraźnie, słuchając łagodnej barwy głosu. Gdyby był innym mężczyzną, skorzystałby z okazji, aby posłuchać i rozkoszować się niewypowiedzianym opanowaniem sączącym się z każdej sylaby. Czuł się tak, jakby dryfował na skraju świadomości, słabe zakłócenia jej słów wpadały do głębi jego snów. Jest osobliwa, pomyślał, inteligentna i pociągająca. Niewyraźnie i bezceremonialnie przyznał, że była seksowna. Szczyciła się sylwetką kobiety z jego przeszłości, nie jak te pół głodujące przybłędy, hasające wokół sceny i ekranu w tej epoce. Miała zmysłowość, która błagała mężczyznę do ubiegania się o jedwabistość jej ud i obfity biust. Zapadł w lekką drzemkę, a jej głos wirował w jego umyśle, kiedy przytłumiony odgłos jej zaskoczenia nagle go obudził. Lucien To imię całkowicie go rozbudziło. Nie został w zabrudzonej narzucie, jakby zrobiło większość ludzi, zastanawiając się, czy imię, które usłyszał, było jego wymysłem, głos zaledwie skutkiem jego uśpionego,
oszołomionego umysłu. Potrząsnął sobą, pamiętając, że nie cierpiał na ludzkie słabości. Wystrzelił w górę, w pełni rozbudzony i czujny. Potarł knykciami piaszczysto suche oczy, do połowy pusta butelkę spadła na koc, na który zaczęła wyciekać zlekceważona ciesz. Wytarł już suchą ślinę z rogów ust i zamrugał, wtłaczając wilgoć do oczu. Jego uwaga utkwiła w migocących obrazach lecących na ekranie. Powolny i zwycięski uśmiech zakrzywił jego spękane wargi, podczas gdy mierzył wzrokiem tego, którego twarz raptownie się pojawiła. Ach, minęło tak wiele czasu! Zapomniał już, ile to było lat. Minęła wieczność, od kiedy ostatni raz widział poważną twarz mężczyzny, która teraz pojawiła się na ekranie. Nie zestarzał się tak bardzo, jak tego po nim oczekiwał. Zamiast tego, gdy wpatrywał się w jego blade rysy, Lucien wydawał się niewiele postarzeć od ich ostatniego spotkania. Słuchał wywiadu w skupieniu, zmysłowy wygląd i chrapliwy głos prezenterki nie brzmiał już kusząco. Ten drugi przyciągał jego uwagę, jego ostrożna postawa i staroświecka wymowa wypływały bezpośrednio z niego. Zalały go wspomnienia, podżegane przez słowa wylewające się z bladych ust mężczyzny. Brutalnie zepchnął swoje myśli na bok i skupił gniew na programie telewizyjnym. Zachichotał, gdy powstałe obrazy przemykały i tańczyły, odbierał je natychmiastowo zniekształcone, gdy mechanizm emitował tajemniczą, cienką smugę czarnego dymu. Życie podało mu krzywdzącą rękę, którą był przeznaczony sprostować. Nowy York nie jest tak daleko, pomyślał kalkulując, ile
godzin zajęłoby mu dotarcie do wschodniego wybrzeża. Pośpiech był konieczny, a on mógłby od razu przystąpić do działania. Nie ominie kolejnej okazji, gdy Lucien D'Angel grzeje się w blasku sławy. - Nasz czas w końcu nadszedł, najdroższy bracie – Julian uśmiechnął się szyderczo i opadł ociężale na łóżko.