ISBN 83-7169-292-7
WYDAWMICTWO AMBER Sp. z o.o.
00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620
40 13,620 81 62
Warszawa 1997. Wydanie I
Druk: Zakłady Graficzne w Gdańsku
Ponowna oprawa: Zakład Poligraficzno-
Wydawniczy Pozkal w Inowrocławiu
Książkę dedykuję żonie, Danielle, razem
z całą moją miłością na wieczność.
Akc.
Nie wystawiony na światło dzienne,
odkąd, przed dwustu milionami lat,
uzyskał swą obecną formę, wydawał się
uwięzionym promieniem słonecznym.
Zrodziło go ciepło tak wielkie jak żar
słonecznej tarczy, powstał w czeluściach
Ziemi, w tryskającej z samego jej jądra
płynnej magmie.
Piekielne temperatury wypaliły w nim
wszelkie zanieczyszczenia,
pozostawiając jedynie atomy czystego
węgla stłoczone pod ciśnieniem, które
mogłoby rozsadzić góry.
Zagęszczony jak żadna inna substancja
na Ziemi, mały pęcherzyk ciekłego
węgla unosił się w powolnym nurcie
podziemnego strumienia lawy, który
przeciskał się poprzez drobne pęknięcie
w skorupie ziemskiej, aż osłabł nagle i
zatrzymał pod samą jej powierzchnią.
Lawa zastygła wówczas na następne
tysiąclecie; zmieniwszy stan skupienia
stała się cętkowaną niebieskawą skałą
złożoną z luźno związanych żwirowatych
elementów. Nie połączyła się jednak z
otaczającą ją rodzimą skałą, lecz
wypełniła głęboki okrągły otwór,
którego wylot miał kształt leja o
średnicy prawie półtora kilometra, a dno
znajdowało się znacznie niżej, gdzieś w
niedosiężnych głębiach Ziemi.
Podczas gdy lawa powoli stygła,
oczyszczony pęcherzyk węgla
przechodził jeszcze bardziej niezwykłą
transformację. Zaczaj się on zestalać w
ośmiofasetowy kryształ o doskonałej
symetrii, tak duży jak świeży owoc figi i
tak dokładnie oczyszczony w diabelskim
palenisku jądra Ziemi, że stał się
przezroczysty niczym promień słońca.
Dzięki temu, że poddany był działaniu
potężnych ciśnień,
nie pękał, zachowując idealną strukturę,
a jednocześnie równo- l miernie stygł.
Był doskonały. Płomyk chłodnego ognia,
tak białego, że w odpowiednim świetle
sprawiałby wrażenie błękitu indygo,
ognia jak dotąd nie zbudzonego, gdyż
przez tysiąclecia więziony był w
absolutnej ciemności, nie rozświetlonej
nigdy promieniem słońca. Jednak przez
miliony lat światło nie znajdowało się
wcale daleko, odległość wynosić mogła
najwyżej sześćdziesiąt metrów, co było
niczym w porównaniu z głębią, gdzie
rozpoczęła się wędrówka.
Teraz jednak warstwa tak przemienionej
lawy była nieustannie rozdzierana i
obciosywana, a spustoszenia
dokonywała kolonia stworzeń
zorganizowanych na podobieństwo
mrówek. Ich przodków nie było jeszcze
na Ziemi, gdy czysty kryształ osiągnął
swą doskonałą strukturę.
Z każdym dniem powierzchniowa
warstwa stawała się coraz cieńsza —
nąjmerw sześćdziesiąt metrów, później
trzydzieści, piętnaście, wreszlie pięć.
Wkrótce już tylko centymetry odzielały
kryształ od świecącego słońca, które
miało wkrótce rozniecić jego uśpione
płomienie.
Major Morris Zouga Ballantyne stał na
krawędzi wiszącego mostu wysoko nad
głęboką przepaścią. W dole rozciągał
się ponury, płaski krajobraz z jednym
zaledwie pagórkiem.
Nawet w czasie najgorszego upału nosił
na szyi jedwabną chustę, a jej koniec
wsuwał pod kołnierz flanelowej koszuli,
która, choć świeżo uprana i
wyprasowana, zdążyła już nabrać
niemożliwego do wywabienia
czerwonawego koloru ochry, barwy
afrykańskiej ziemi, która w miejscach,
gdzie rozcinały ją okute żelazem koła
wozów albo łopaty poszukiwaczy, była
niemal tak czerwona jak surowe mięso;
poruszona ciepłym, suchym wiatrem,
zamieniała się w chmury gęstego
czerwonego kurzu, pod strugami deszczu
zaś w kleisty czerwony muł.
Czerwień była także kolorem kopalni.
Rdzawym pyłem osiadała na sierści
psów i zwierząt pociągowych, na
ubraniach ludzi, ich brodach i
ramionach, brezentowych namiotach, na
zbudowanych z blachy falistej barakach.
Przepaść ziejąca pod stopami Zougi była
natomiast ciemnożółta. Miała średnicę
ponad półtora kilometra, krawędź
niemal doskonale okrągłą, głębokość zaś
ponad sześć kilometrów. Ludzie
pracujący
8
na dole niczym pająki utkali przepastną
sieć, która połyskiwała jak srebrzysta
chmura ponad wykopami.
Zouga zatrzymał się na chwilę i uniósł
spiczasty kapelusz z szerokim rondem,
pobrudzony u góry czerwonym pyłem.
Delikatnie wytarł kropelki potu z bladej,
gładkiej skóry poniżej linii włosów, a
kiedy dotknął wilgotnej czerwonej
plamy na jedwabnej wstążce, skrzywił
się z niesmakiem.
Kapelusz chronił jego gęste kręcone
włosy przed nieznośnym afrykańskim
słońcem i dzięki temu zachowały one
jeszcze swój ciemnomiodowy kolor.
Broda jednak zmieniła barwę na
jasnożółtą, a wiek przydał jej
dodatkowo srebrzystych pasm.
Na ciemnej, wypieczonej jak skórka
świeżego chleba twarzy białą smugą
odcinała się blizna. Przed wielu laty, w
czasie polowania na słonie, strzelba
wybuchła mu w ręku, raniąc go
dotkliwie.
Pod oczami drobną siecią rysowały się
zmarszczki — często przecież mrużył
oczy od słońca, badając odległy
horyzont — policzki zaś, począwszy od
brzegu nosa aż do brody, przecinały
głębokie bruzdy. Kiedy Zouga spojrzał
w dół, w przepaść, jego zielone oczy
przesłonił smutek. Przypomniał sobie,
co go tu sprowadziło, swoje wielkie
nadzieje i oczekiwania. Minęło dziesięć
lat, a wydawało się, że to cała
wieczność.
Wzgórze Colesberg — tę nazwę usłyszał
po raz pierwszy, wysiadając ze statku
dowożącego prowiant w zatoce u
podnóża wielkiego kwadratowego
monolitu Góry Stołowej, i na sam jej
dźwięk włosy zjeżyły mu się na karku, a
po skórze przeszło mrowienie: „Na
Wzgórzu Colesberg znaleźć można
diamenty wielkie jak kartacze i tak
grube, że zedrą ci podeszwy, gdy
będziesz po nich chodzić!"
Wtedy doznał proroczej wizji i pojął, że
tam właśnie, do Wzgórza Colesberg,
zaprowadzi go przeznaczenie. Zdał
sobie sprawę, że ostatnie dwa lata, które
spędził w Anglii, były jedynie
wyczekiwaniem na tę właśnie chwilę.
Droga na północ rozpoczynała się w
diamentowych pokładach Wzgórza
Colesberg. Był tego pewien, gdy tylko
usłyszał tę nazwę.
Został mu zaledwie jeden wóz i
wyczerpany jazdą zaprzęg pociągowych
wołów. Czterdzieści osiem godzin
brnęli w głębokim piasku, który
pokrywał szlak ciągnący się prawie
tysiąc kilometrów przez niziny', aż do
wzgórza, poniżej rzeki Yaal.
W wozie znajdował się cały jego
dobytek, w tym zaledwie kilka
naprawdę cennych przedmiotów. Niemal
cały majątek strawiły przygotowania do
realizacji wielkiego marzenia trwające
dwanaście lat. Wysokie honorarium za
książkę napisaną po powrocie z
wyprawy na dziewicze tereny w dole
Zambezi, złoto i kość słoniowa, które
przywiózł wtedy ze sobą, jak również
kość słoniowa z czterech kolejnych
wypraw łowieckich — wszystko to
przepadło. Tysiące funtów, dwanaście
lat udręki i ciągłych zawodów — by w
końcu wielkie marzenie przysłoniły
zniechęcenie i gorycz. Jedyne, co
pozostało, to wystrzępiony kawałek
pergaminu — „Koncesja Ballantyne'a"
— na którym atrament zaczął już
żółknąć, a miejsca zagięć przetarły się
prawie na wylot, tak że trzeba go było
podkleić.
Koncesja była wystawiona na tysiąc lat i
upoważniała do korzystania ze
wszystkich bogactw mineralnych na
olbrzymim obszarze afrykańskiej głuszy,
obszarzf wielkości Francji, który
Ballantyne wyłudził od dzikiego
czarnego władcy. Tam właśnie Zouga
odkrył złoto.
Była to bogata kraina i wszystko tu
należało teraz do niego, potrzebował
jednak kapitału, olbrzymich zasobów
finansowych, aby mógł wziąć ją w
posiadanie i zdobyć skarby leżące pod
powierzchnią.
Połowę swego dorosłego życia spędził
walcząc o zdobycie tych zasobów —
walcząc bezowocnie, nie udało mu się
bowiem jak dotąd znaleźć choćby
jednego człowieka, z którym mógłby
urzeczywistnić swą wizję i marzenia.
Zdesperowany zdecydował się w końcu
zaapelować do brytyjskiego
społeczeństwa. Raz jeszcze wyjechał do
Londynu, aby zainteresować inwestorów
ideą założenia Górniczego Towarzystwa
Krajów Środkowoafrykańskich, które
eksploatowałoby tereny objęte jego
koncesją.
Zaprojektował i wydał efektowną
broszurę wychwalającą bogactwa kraju,
który nazwał Zambezją. Ozdobił ją
własnoręcznymi rysunkami bujnych
lasów i równin pokrytych trawą, pełnych
słoni i rozmaitej zwierzyny łownej.
Dołączył też kopię oryginału koncesji z
wielką pieczęcią Mzilikazi, króla kraju
Matabele. Broszura ta rozesłana została
do najdalszych nawet zakątków Wysp
Brytyjskich.
Ballantyne tymczasem podróżował od
Edynburga do Bristolu, organizując
wykłady i publiczne wystąpienia, a
kampanii tej towarzyszyły
całostronicowe ogłoszenia w „Timesie"
i innych poważnych gazetach.
10
Te same gazety, które przyjęły pieniądze
za ogłoszenia, ośmieszały jednak jego
projekt, uwaga zaś potencjalnych
inwestorów skupiona była na
powstających właśnie
południowoamerykańskich
towarzystwach kolejowych, których
promocja zbiegła się nieszczęśliwie z
kampanią Zougi. Kiedy zapłacił za druk
i dystrybucję broszury, uregulował
rachunki za ogłoszenia i pokrył koszty
podróży, z całego bogactwa pozostało
mu zaledwie kilkaset suwe-renów... i
zobowiązania.
Zouga obejrzał się do tyłu i popatrzył na
żonę.
Aletta siedziała na wozie. Jej włosy
wydawały się jasnożółte i jedwabiste w
blasku słońca, spojrzenie było jednak
surowe, usta zaś straciły dawną słodycz
i miękkość, tak jakby nastawiła się już
na trudy i niewygody, które miały ją
jeszcze spotkać.
Patrząc na nią, nie chciało się wierzyć,
że była kiedyś ładną, beztroską,
delikatną jak motyl dziewczyną,
rozpieszczoną ulubienicą bogatego ojca,
nie myślącą o niczym innym tylko o
nowych strojach, które właśnie nadeszły
z Londynu, i przygotowaniach do
kolejnego balu w kręgu snobistycznej
południowoafrykańskiej socjety.
Zafascynowała ją otaczająca młodego
majora Zougę Ballantyne^ aura
tajemniczości i niezwykłości — był
podróżnikiem i poszukiwaczem przygód
w najodleglejszych miejscach Afryki —
legenda wspaniałego łowcy słoni i
splendor książki, którą właśnie
opublikował w Londynie. Śmietanka
towarzyska Kapsztadu oczekiwała go z
niecierpliwością i zazdrościła Aletcie,
że nią wjaśnie się zainteresował.
Było to jednak dawno temu i legenda
zdążyła się już rozwiać. Wychowanie,
jakie odebrała Aletta, i dostatnie,
pozbawione trosk życie, które
prowadziła w rodzinnym domu, nie
przygotowały jej do trudnej egzystencji
w dzikim afrykańskim interiorze. Szybko
uległa tropikalnej gorączce i epidemiom,
które osłabiły ją do tego stopnia, że
kolejne ciąże kończyły się poronieniami.
Przez całe dotychczasowe życie
małżeńskie leżała albo w połogu, bądź
nieprzytomna w malarycznej gorączce,
wciąż wyczekując ubóstwianego
mężczyzny powracającego zza oceanu
lub z kolejnej wyprawy w głąb czarnego
lądu, w której nie mogła mu już
towarzyszyć.
11
Także teraz rozpoczynając swoją
wyprawę do diamentowych złóż, Zouga
był pewien, że Aletta zostanie w
Kapsztadzie w domu ojca, aby
podreperować zdrowie i opiekować się
dwoma synami, jedynymi dziećmi, które
WILBUR SMITH TWARDZI LUDZIE
Przekład PIOTR SZAROTA JAROSŁAW BIELAS AMBER
Tytuł oryginału MEN OF MEN Ilustracja na okładce STEVE CRISP
Redakcja merytoryczna ELŻBIETA MICHALSKA-NOVAK ANDRZEJ CIĄŻELA Redakcja techniczna LIWIA DE Po raz pierwszy wydana w 1981 roku pod tytułem „Men of Men" przez William Heineman House, 81 Fulham Road, London SW3 6RB Copyright © 1981 by Wilbur Smith Ali rights reserved For the Polish edition Copyright © 1995 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7169-292-7 WYDAWMICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13,620 81 62 Warszawa 1997. Wydanie I Druk: Zakłady Graficzne w Gdańsku Ponowna oprawa: Zakład Poligraficzno- Wydawniczy Pozkal w Inowrocławiu
Książkę dedykuję żonie, Danielle, razem z całą moją miłością na wieczność. Akc.
Nie wystawiony na światło dzienne, odkąd, przed dwustu milionami lat, uzyskał swą obecną formę, wydawał się uwięzionym promieniem słonecznym. Zrodziło go ciepło tak wielkie jak żar słonecznej tarczy, powstał w czeluściach Ziemi, w tryskającej z samego jej jądra płynnej magmie. Piekielne temperatury wypaliły w nim wszelkie zanieczyszczenia, pozostawiając jedynie atomy czystego węgla stłoczone pod ciśnieniem, które mogłoby rozsadzić góry. Zagęszczony jak żadna inna substancja
na Ziemi, mały pęcherzyk ciekłego węgla unosił się w powolnym nurcie podziemnego strumienia lawy, który przeciskał się poprzez drobne pęknięcie w skorupie ziemskiej, aż osłabł nagle i zatrzymał pod samą jej powierzchnią. Lawa zastygła wówczas na następne tysiąclecie; zmieniwszy stan skupienia stała się cętkowaną niebieskawą skałą złożoną z luźno związanych żwirowatych elementów. Nie połączyła się jednak z otaczającą ją rodzimą skałą, lecz wypełniła głęboki okrągły otwór, którego wylot miał kształt leja o średnicy prawie półtora kilometra, a dno znajdowało się znacznie niżej, gdzieś w niedosiężnych głębiach Ziemi.
Podczas gdy lawa powoli stygła, oczyszczony pęcherzyk węgla przechodził jeszcze bardziej niezwykłą transformację. Zaczaj się on zestalać w ośmiofasetowy kryształ o doskonałej symetrii, tak duży jak świeży owoc figi i tak dokładnie oczyszczony w diabelskim palenisku jądra Ziemi, że stał się przezroczysty niczym promień słońca. Dzięki temu, że poddany był działaniu potężnych ciśnień, nie pękał, zachowując idealną strukturę, a jednocześnie równo- l miernie stygł. Był doskonały. Płomyk chłodnego ognia, tak białego, że w odpowiednim świetle sprawiałby wrażenie błękitu indygo, ognia jak dotąd nie zbudzonego, gdyż
przez tysiąclecia więziony był w absolutnej ciemności, nie rozświetlonej nigdy promieniem słońca. Jednak przez miliony lat światło nie znajdowało się wcale daleko, odległość wynosić mogła najwyżej sześćdziesiąt metrów, co było niczym w porównaniu z głębią, gdzie rozpoczęła się wędrówka. Teraz jednak warstwa tak przemienionej lawy była nieustannie rozdzierana i obciosywana, a spustoszenia dokonywała kolonia stworzeń zorganizowanych na podobieństwo mrówek. Ich przodków nie było jeszcze na Ziemi, gdy czysty kryształ osiągnął swą doskonałą strukturę.
Z każdym dniem powierzchniowa warstwa stawała się coraz cieńsza — nąjmerw sześćdziesiąt metrów, później trzydzieści, piętnaście, wreszlie pięć. Wkrótce już tylko centymetry odzielały kryształ od świecącego słońca, które miało wkrótce rozniecić jego uśpione płomienie. Major Morris Zouga Ballantyne stał na krawędzi wiszącego mostu wysoko nad głęboką przepaścią. W dole rozciągał się ponury, płaski krajobraz z jednym zaledwie pagórkiem. Nawet w czasie najgorszego upału nosił na szyi jedwabną chustę, a jej koniec wsuwał pod kołnierz flanelowej koszuli,
która, choć świeżo uprana i wyprasowana, zdążyła już nabrać niemożliwego do wywabienia czerwonawego koloru ochry, barwy afrykańskiej ziemi, która w miejscach, gdzie rozcinały ją okute żelazem koła wozów albo łopaty poszukiwaczy, była niemal tak czerwona jak surowe mięso; poruszona ciepłym, suchym wiatrem, zamieniała się w chmury gęstego czerwonego kurzu, pod strugami deszczu zaś w kleisty czerwony muł. Czerwień była także kolorem kopalni. Rdzawym pyłem osiadała na sierści psów i zwierząt pociągowych, na ubraniach ludzi, ich brodach i ramionach, brezentowych namiotach, na
zbudowanych z blachy falistej barakach. Przepaść ziejąca pod stopami Zougi była natomiast ciemnożółta. Miała średnicę ponad półtora kilometra, krawędź niemal doskonale okrągłą, głębokość zaś ponad sześć kilometrów. Ludzie pracujący 8 na dole niczym pająki utkali przepastną sieć, która połyskiwała jak srebrzysta chmura ponad wykopami. Zouga zatrzymał się na chwilę i uniósł spiczasty kapelusz z szerokim rondem, pobrudzony u góry czerwonym pyłem. Delikatnie wytarł kropelki potu z bladej,
gładkiej skóry poniżej linii włosów, a kiedy dotknął wilgotnej czerwonej plamy na jedwabnej wstążce, skrzywił się z niesmakiem. Kapelusz chronił jego gęste kręcone włosy przed nieznośnym afrykańskim słońcem i dzięki temu zachowały one jeszcze swój ciemnomiodowy kolor. Broda jednak zmieniła barwę na jasnożółtą, a wiek przydał jej dodatkowo srebrzystych pasm. Na ciemnej, wypieczonej jak skórka świeżego chleba twarzy białą smugą odcinała się blizna. Przed wielu laty, w czasie polowania na słonie, strzelba wybuchła mu w ręku, raniąc go
dotkliwie. Pod oczami drobną siecią rysowały się zmarszczki — często przecież mrużył oczy od słońca, badając odległy horyzont — policzki zaś, począwszy od brzegu nosa aż do brody, przecinały głębokie bruzdy. Kiedy Zouga spojrzał w dół, w przepaść, jego zielone oczy przesłonił smutek. Przypomniał sobie, co go tu sprowadziło, swoje wielkie nadzieje i oczekiwania. Minęło dziesięć lat, a wydawało się, że to cała wieczność. Wzgórze Colesberg — tę nazwę usłyszał po raz pierwszy, wysiadając ze statku dowożącego prowiant w zatoce u
podnóża wielkiego kwadratowego monolitu Góry Stołowej, i na sam jej dźwięk włosy zjeżyły mu się na karku, a po skórze przeszło mrowienie: „Na Wzgórzu Colesberg znaleźć można diamenty wielkie jak kartacze i tak grube, że zedrą ci podeszwy, gdy będziesz po nich chodzić!" Wtedy doznał proroczej wizji i pojął, że tam właśnie, do Wzgórza Colesberg, zaprowadzi go przeznaczenie. Zdał sobie sprawę, że ostatnie dwa lata, które spędził w Anglii, były jedynie wyczekiwaniem na tę właśnie chwilę. Droga na północ rozpoczynała się w diamentowych pokładach Wzgórza
Colesberg. Był tego pewien, gdy tylko usłyszał tę nazwę. Został mu zaledwie jeden wóz i wyczerpany jazdą zaprzęg pociągowych wołów. Czterdzieści osiem godzin brnęli w głębokim piasku, który pokrywał szlak ciągnący się prawie tysiąc kilometrów przez niziny', aż do wzgórza, poniżej rzeki Yaal. W wozie znajdował się cały jego dobytek, w tym zaledwie kilka naprawdę cennych przedmiotów. Niemal cały majątek strawiły przygotowania do realizacji wielkiego marzenia trwające dwanaście lat. Wysokie honorarium za książkę napisaną po powrocie z
wyprawy na dziewicze tereny w dole Zambezi, złoto i kość słoniowa, które przywiózł wtedy ze sobą, jak również kość słoniowa z czterech kolejnych wypraw łowieckich — wszystko to przepadło. Tysiące funtów, dwanaście lat udręki i ciągłych zawodów — by w końcu wielkie marzenie przysłoniły zniechęcenie i gorycz. Jedyne, co pozostało, to wystrzępiony kawałek pergaminu — „Koncesja Ballantyne'a" — na którym atrament zaczął już żółknąć, a miejsca zagięć przetarły się prawie na wylot, tak że trzeba go było podkleić. Koncesja była wystawiona na tysiąc lat i upoważniała do korzystania ze
wszystkich bogactw mineralnych na olbrzymim obszarze afrykańskiej głuszy, obszarzf wielkości Francji, który Ballantyne wyłudził od dzikiego czarnego władcy. Tam właśnie Zouga odkrył złoto. Była to bogata kraina i wszystko tu należało teraz do niego, potrzebował jednak kapitału, olbrzymich zasobów finansowych, aby mógł wziąć ją w posiadanie i zdobyć skarby leżące pod powierzchnią. Połowę swego dorosłego życia spędził walcząc o zdobycie tych zasobów — walcząc bezowocnie, nie udało mu się bowiem jak dotąd znaleźć choćby
jednego człowieka, z którym mógłby urzeczywistnić swą wizję i marzenia. Zdesperowany zdecydował się w końcu zaapelować do brytyjskiego społeczeństwa. Raz jeszcze wyjechał do Londynu, aby zainteresować inwestorów ideą założenia Górniczego Towarzystwa Krajów Środkowoafrykańskich, które eksploatowałoby tereny objęte jego koncesją. Zaprojektował i wydał efektowną broszurę wychwalającą bogactwa kraju, który nazwał Zambezją. Ozdobił ją własnoręcznymi rysunkami bujnych lasów i równin pokrytych trawą, pełnych słoni i rozmaitej zwierzyny łownej. Dołączył też kopię oryginału koncesji z
wielką pieczęcią Mzilikazi, króla kraju Matabele. Broszura ta rozesłana została do najdalszych nawet zakątków Wysp Brytyjskich. Ballantyne tymczasem podróżował od Edynburga do Bristolu, organizując wykłady i publiczne wystąpienia, a kampanii tej towarzyszyły całostronicowe ogłoszenia w „Timesie" i innych poważnych gazetach. 10 Te same gazety, które przyjęły pieniądze za ogłoszenia, ośmieszały jednak jego projekt, uwaga zaś potencjalnych
inwestorów skupiona była na powstających właśnie południowoamerykańskich towarzystwach kolejowych, których promocja zbiegła się nieszczęśliwie z kampanią Zougi. Kiedy zapłacił za druk i dystrybucję broszury, uregulował rachunki za ogłoszenia i pokrył koszty podróży, z całego bogactwa pozostało mu zaledwie kilkaset suwe-renów... i zobowiązania. Zouga obejrzał się do tyłu i popatrzył na żonę. Aletta siedziała na wozie. Jej włosy wydawały się jasnożółte i jedwabiste w blasku słońca, spojrzenie było jednak
surowe, usta zaś straciły dawną słodycz i miękkość, tak jakby nastawiła się już na trudy i niewygody, które miały ją jeszcze spotkać. Patrząc na nią, nie chciało się wierzyć, że była kiedyś ładną, beztroską, delikatną jak motyl dziewczyną, rozpieszczoną ulubienicą bogatego ojca, nie myślącą o niczym innym tylko o nowych strojach, które właśnie nadeszły z Londynu, i przygotowaniach do kolejnego balu w kręgu snobistycznej południowoafrykańskiej socjety. Zafascynowała ją otaczająca młodego majora Zougę Ballantyne^ aura tajemniczości i niezwykłości — był
podróżnikiem i poszukiwaczem przygód w najodleglejszych miejscach Afryki — legenda wspaniałego łowcy słoni i splendor książki, którą właśnie opublikował w Londynie. Śmietanka towarzyska Kapsztadu oczekiwała go z niecierpliwością i zazdrościła Aletcie, że nią wjaśnie się zainteresował. Było to jednak dawno temu i legenda zdążyła się już rozwiać. Wychowanie, jakie odebrała Aletta, i dostatnie, pozbawione trosk życie, które prowadziła w rodzinnym domu, nie przygotowały jej do trudnej egzystencji w dzikim afrykańskim interiorze. Szybko uległa tropikalnej gorączce i epidemiom, które osłabiły ją do tego stopnia, że
kolejne ciąże kończyły się poronieniami. Przez całe dotychczasowe życie małżeńskie leżała albo w połogu, bądź nieprzytomna w malarycznej gorączce, wciąż wyczekując ubóstwianego mężczyzny powracającego zza oceanu lub z kolejnej wyprawy w głąb czarnego lądu, w której nie mogła mu już towarzyszyć. 11 Także teraz rozpoczynając swoją wyprawę do diamentowych złóż, Zouga był pewien, że Aletta zostanie w Kapsztadzie w domu ojca, aby podreperować zdrowie i opiekować się dwoma synami, jedynymi dziećmi, które