Ten lekki wiatr przewędrował sześćset
kilometrów. Wyruszył z bezkresów
pustyni Kalahari, którą mali żółci
Buszmeni nazywają „Wielką Suchą".
Teraz, po dotarciu do zbocza doliny
Zambezi, między wzgórzami a
nierównym nadbrzeżem rozbił się na
wiry i podmuchy powietrza.
Słoń stał tuż poniżej szczytu jednego ze
wzgórz. Był zbyt ostrożny, żeby pokazać
się na tle nieba. Młode liście drzew
masa przysłaniały jego cielsko,
zlewające się z szarą skałą zbocza.
Wyciągnął wysoko trąbę, nabrał
powietrza w szerokie, owłosione
nozdrza, opuścił ją i delikatnie dmuchnął
w otwarty pysk. Dwa organy węchowe
w górnej wardze rozwarły się niczym
pąki róży — badał smak powietrza.
Wyczuwał czysty, ostry piach dalekich
pustyń, słodkie pyłki setek dzikich
roślin, ciepły odór stada-bawołów z
pobliskiej doliny i chłodny posmak
wody, którą piły i w której się kąpały.
Rozpoznał te i inne wonie i bezbłędnie
oszacował odległości od źródła każdego
z nich.
Jednak to nie one go interesowały.
Szukał innego, drażniącego i przykrego
zapachu przebijającego pozostałe:
zapachu dymu tytoniowego zmieszanego
ze specyficznym odorem piżma:
zjełczałym potem w niepranej wełnie;
woni nafty, mydła karbolowego i
wyprawionej skóry — zapachu
człowieka. A on tam był, tak samo
uporczywie podążający jego tropem, jak
każdego dnia od początku pościgu.
Jeszcze raz stary samiec poczuł, jak
budzi się w nim atawistyczny gniew. Ten
zapach prześladował niezliczone
pokolenia jego gatunku. Od małego
nauczył się nienawidzić i bać się go,
niemal przez całe życie przed nim
uciekał.
Ostatnia przerwa w nieustannym pościgu
i ucieczce trwała jedenaście lat.
Jedenaście lat spokoju dla stad znad
rzeki Zambezi. Słoń nie mógł poznać ani
zrozumieć tego przyczyny — miedzy
jego prześladowcami toczyła się zacięta
wojna domowa, która zamieniła rozległe
tereny leżące wzdłuż południowego
brzegu Zambezi w strefę buforową. Była
ona zbyt
niebezpieczna dla łowców słoni, a
nawet dla strażników przyrody, do
których obowiązków należało wybijanie
nadwyżek populacji. W tamtych latach
stadom świetnie się żyło, ale teraz
prześladowania zaczęły się od nowa z
dawnym, nieprzejednanym
okrucieństwem.
Ogarnięty gniewem i przerażeniem stary
samiec znów podniósł trąbę i wciągnął
straszną woń. Potem odwrócił się i
bezszelestnie przeszedł na drugą stronę
skalistego wzgórza, które było jedynie
szarawą plamą, nieznacznie zakłócającą
czysty błękit afrykańskiego nieba.
Unosząc w nozdrzch zapach człowieka,
zszedł na tylną skarpę, gdzie rozsiane
było jego stado.
Wśród drzew rozproszyło się prawie
trzysta słoni. Większość samic miała ze
sobą młode, niektóre tak małe, że niczym
tłuste prosiaczki, mieściły się pod
brzuchami matek. Zwijały swoje
niewielkie trąbki na czoła i dźwigały je
wyżej, do sutków wiszących u
nabrzmiałych wymion między przednimi
nogami samic.
Starsze słoniątka dokazywały, brykając i
ganiając się hałaśliwie, aż któryś z
poirytowanych dorosłych osobników
zrywał z drzewa gałąź i, dzierżąc ją w
trąbie, bił na prawo i lewo. Rozpędzał
w ten sposób dokuczliwe maluchy, które
piszczały z udawanym przerażeniem.
Samice i młode samce pasły się z
niespieszną rozwagą. Powoli wplatały
trąby głęboko w gęste zarośla pełne
kolców, skąd wyrywały garść dojrzałych
jagód i dokładnie układały je w
gardzieli, albo końcem poplamionego
kła podważały korę drzewa msasa,
oddzderały spory jej kawałek i z
błogością wpychały go za opadający
trójkąt dolnej wargi. Niektóre siadały na
tylnych nogach, jak pies, co służy, i
podnosiły cielsko, aby wyciągniętą trąbą
dosięgnąć delikatnych liści na czubku
wysokiego drzewa, lub, wykorzystując
cztery tony wagi, napierały szerokim
czołem na pień i potrząsały drzewem,
które kołysało się i zginało, dopóki nie
sypnęło gradem dojrzałych owoców.
Trochę niżej dwa młode samce
połączyły siły, aby przewrócić wysokie
na osiemnaście metrów drzewo, którego
górnych liści nawet one nie mogły
dosięgnąć. Kiedy upadło z trzaskiem
pękających włókien, na wzgórzu pojawił
się przewodnik stada i w jednej chwili
urwała się radosna wrzawa, zastąpiona
nagle wstrząsającą przez kontrast ciszą.
Młode z niepokojem przytuliły się do
matek, a dorosłe zwierzęta zamarły w
pozycji obronnej, nastawiając uszu i
poruszając jedynie czubkami trąb.
Samiec zszedł do nich kołyszącym
krokiem. Grube żółte kły zadarł wysoko,
a sposób uniesienia poobszarpywanych
uszu świadczył o przerażeniu. Jego
czaszkę wciąż wypełniał zapach
człowieka. Gdy dotarł do najbliższej
grupy samic, wyciągnął trąbę i
rozdmuchał go nad nimi.
W mgnieniu oka rozpierzchły się,
instynktownie stając pod wiatr, tak by
zapach prześladowców cały czas leciał
w ich stronę. Reszta stada zauważyła ten
manewr i przygotowała się do biegu —
karmiące matki z młodymi znalazły się
w środku, otoczone przez stare,
bezpłodne
8
królowe. Młode samce osłaniały stado z
przodu, a starsze, ze swoimi
adiutantami, z boków. I tak oddaliły się
rozkołysanym, tratującym ziemię
krokiem, którym mogły posuwać się
naprzód dzień i noc, dzień i noc bez
przystanku.
Stary uciekający samiec był zbity z
tropu. Nie doświadczył nigdy podobnie
uporczywego pościgu. Trwał on już
osiem dni, a jednak ścigającym nie
zdarzyło się zbliżyć na tyle, żeby
bezpośrednio zaatakować stado.
Znajdowali się na południu. Czuć było
ich zapach, ale prawie nigdy nie weszli
w ograniczone pole widzenia słoni.
Wydawało się, że jest ich wielu, więcej
niż wszystkich wcześniej spotkanych
przez starego samca ludzi razem
wziętych. Tworzyli linię rozciągniętą jak
sieć w poprzek południowych szlaków.
Widział ich tylko raz. Piątego dnia,
będąc u kresu wytrzymałości, zawrócił
stado i próbował przedrzeć się na drugą
stronę, ale oni przecięli mu drogę. Małe
figurki, proste jak patyki, tak zwodniczo
kruche, a przecież tak zabójcze,
wyskakując z żółtej trawy udaremniły
mu ucieczkę na południe. Wymachiwały
derkami i uderzały w puste puszki po
nafcie, aż starego słonia opuściła
odwaga i zawrócił, sprowadzając stado
urwistą skarpą w stronę wielkiej rzeki.
Skarpę przecinały ścieżki, którymi od
tysięcy lat chodziły stada słoni, ścieżki
wiodące po mniej stromych zboczach,
przez przejścia i bramy w murach z
syderytu. Jednym z takich traktów stary
słoń z mozołem sprowadził swoje stado,
które w wąskich miejscach wyciągało
się w pojedynczą nitkę, po czym znów
się rozszerzało.
Nawet w nocy nie pozwolił im się
zatrzymać. Wprawdzie nie było
księżyca, ale nisko nad ziemią wisiały
wielkie białe gwiazdy. Stado prawie
bezgłośnie przemierzało ciemny las. Po
północy stary słoń zszedł ze ścieżki i
poczekał, aż stado pójdzie przodem; nim
minęła godzina, wiatr znów przyniósł
zepsuty zapach człowieka, słabszy i
dużo bardziej odległy, ale wciąż
wyczuwalny. Przewodnik stada
pospieszył naprzód, aby dogonić swoje
samice.
O świcie znaleźli się w okolicy, której
nie widział od lat — na wąskim pasku
ziemi wzdłuż rzeki. W czasie
przeciągającej się wojny ziemia ta stała
się sceną intensywnych działań
człowieka i dlatego była przez starego
słonia omijana aż do dziś, kiedy
niechętnie pozwolił się tu zagnać.
Stado nie pędziło już tak szybko. Pościg
pozostał daleko w tyle, słonie zwolniły
więc i poruszały się w tempie, które nie
przeszkadzało im jeść w drodze. Tutaj,
w dolnych partiach doliny, las był
bujniejszy i bardziej zielony. Lasy msasa
ustąpiły drzewom mopani i
gigantycznym, spuchniętym baobabom,
którym upał wydawał się dodawać sił.
Stary słoń wyczuł przed sobą wodę i z
pragnienia zaburczało mu w brzuchu,
jednak jakieś niejasne przeczucie
mówiło mu o innym niebezpieczeństwie
niż to nadchodzące od tym — o czymś,
co czekało z przodu. Często zatrzymywał
się, kołysząc powoli wielkim szarym
łbem. Wachlował czujnie uszami, a małe
oczka błyszczały mu, kiedy rozglądał się
bacznie, nim ruszył w dalszą drogę.
Nagle zatrzymał się raz jeszcze. Coś na
granicy wzroku przykuło jego uwagę;
coś, co połyskiwało metalicznie w
ukośnych promieniach porannego słońca.
Z przerażenia odskoczył w tył, a pod
wpływem zaraźliwego strachu cofnęło
się też całe stado.
Samiec wpatrywał się w plamkę
odbitego światła. Powoli trwoga go
opuszczała, nic się bowiem nie
poruszało prócz lekkiego wiatru
przeczesującego las, nic nie było wokół
słychać, jedynie jego szum w konarach
oraz usypiający świergot i brzęczenie
beztroskich ptaków i owadów. Mimo to
stary słoń wpatrywał się przed siebie i
czekał. W miarę jak słońce się
przesuwało, zauważał inne, identyczne
metalowe przedmioty i prze-stępował z
nogi na nogę, pomrukując gardłowo z
niezdecydowania.
Starego samca niepokoił szereg małych
kwadratowych płytek z cynkowanej
blachy. Były przymocowane do
żelaznych rur wbitych w ziemię przed
laty, tak. że zapach człowieka dawno już
wywietrzał.
Na każdej płytce ludzie wymalowali
lakoniczne ostrzeżenie: UWAGA! POLE
MINOWE oraz stylizowaną czaszkę i
skrzyżowane piszczele. W ostrym słońcu
litery ze szkarłatnych zmieniły się w
bladoróżowe.
Pole zaminowały wiele lat wcześniej
siły bezpieczeństwa rozwiązanego
obecnie, składającego się z białych,
rządu Rodezji. Miało ono tworzyć
swego rodzaju kordon sanitarny — była
to próba powstrzymania sił
partyzanckich ZIPRA i ZANU przed
wejściem na ten teren z ich baz
znajdujących się za rzeką w Zambii.
Miliony min przeciwpiechotnych i
cięższych daymore'ów pokrywały całe
pole wzdłuż i wszerz tak gęsto, że jego
rozbrojenie stawało się niemożliwe.
Koszt takiego przedsięwzięcia był zaś
na pewno za wysoki dla nowego,
czarnego rządu kraju, który i tak borykał
się z poważnymi trudnościami
ekonomicznymi.
Stary słoń wciąż się wahał, podczas gdy
WILBUR SMITH LAMPART POLUJE
W CIEMNOŚCI
AMBER Tytuł oryginału THE LEOPARD HUNTS IN DARKNESS
Ilustracja na okładce KEVIN TWEDDELL Redakcja stylistyczna ELŻBIETA MICHALSKA-NOYAK Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta JACEK RING
Copyright © Wilbur Smith 1984 Autor zastrzega swoje prawa moralne. Wszystkie prawa zastrzeżone. Pierwsze wydanie 1984 pod tytułem "The Leopard Hunts in Darkness" opublikowane przez William Heinemann Ltd. part of Reed Consumer Books Limited, Michelin House, 81 Fulham Road, London SW3 6RB and Auckland, Melbourne, Singapore
and Toronto For the Polish edition © Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1995 ISBN 83-7082-457-1 WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62 Warszawa 1997. Wydanie II Druk: Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza
Dla Danielle, z colą moją miłością.
Ten lekki wiatr przewędrował sześćset kilometrów. Wyruszył z bezkresów pustyni Kalahari, którą mali żółci Buszmeni nazywają „Wielką Suchą". Teraz, po dotarciu do zbocza doliny Zambezi, między wzgórzami a
nierównym nadbrzeżem rozbił się na wiry i podmuchy powietrza. Słoń stał tuż poniżej szczytu jednego ze wzgórz. Był zbyt ostrożny, żeby pokazać się na tle nieba. Młode liście drzew masa przysłaniały jego cielsko, zlewające się z szarą skałą zbocza. Wyciągnął wysoko trąbę, nabrał powietrza w szerokie, owłosione nozdrza, opuścił ją i delikatnie dmuchnął w otwarty pysk. Dwa organy węchowe w górnej wardze rozwarły się niczym pąki róży — badał smak powietrza. Wyczuwał czysty, ostry piach dalekich
pustyń, słodkie pyłki setek dzikich roślin, ciepły odór stada-bawołów z pobliskiej doliny i chłodny posmak wody, którą piły i w której się kąpały. Rozpoznał te i inne wonie i bezbłędnie oszacował odległości od źródła każdego z nich. Jednak to nie one go interesowały. Szukał innego, drażniącego i przykrego zapachu przebijającego pozostałe: zapachu dymu tytoniowego zmieszanego ze specyficznym odorem piżma: zjełczałym potem w niepranej wełnie; woni nafty, mydła karbolowego i wyprawionej skóry — zapachu człowieka. A on tam był, tak samo
uporczywie podążający jego tropem, jak każdego dnia od początku pościgu. Jeszcze raz stary samiec poczuł, jak budzi się w nim atawistyczny gniew. Ten zapach prześladował niezliczone pokolenia jego gatunku. Od małego nauczył się nienawidzić i bać się go, niemal przez całe życie przed nim uciekał. Ostatnia przerwa w nieustannym pościgu i ucieczce trwała jedenaście lat. Jedenaście lat spokoju dla stad znad rzeki Zambezi. Słoń nie mógł poznać ani zrozumieć tego przyczyny — miedzy jego prześladowcami toczyła się zacięta
wojna domowa, która zamieniła rozległe tereny leżące wzdłuż południowego brzegu Zambezi w strefę buforową. Była ona zbyt niebezpieczna dla łowców słoni, a nawet dla strażników przyrody, do których obowiązków należało wybijanie nadwyżek populacji. W tamtych latach stadom świetnie się żyło, ale teraz prześladowania zaczęły się od nowa z dawnym, nieprzejednanym okrucieństwem. Ogarnięty gniewem i przerażeniem stary samiec znów podniósł trąbę i wciągnął straszną woń. Potem odwrócił się i
bezszelestnie przeszedł na drugą stronę skalistego wzgórza, które było jedynie szarawą plamą, nieznacznie zakłócającą czysty błękit afrykańskiego nieba. Unosząc w nozdrzch zapach człowieka, zszedł na tylną skarpę, gdzie rozsiane było jego stado. Wśród drzew rozproszyło się prawie trzysta słoni. Większość samic miała ze sobą młode, niektóre tak małe, że niczym tłuste prosiaczki, mieściły się pod brzuchami matek. Zwijały swoje niewielkie trąbki na czoła i dźwigały je wyżej, do sutków wiszących u nabrzmiałych wymion między przednimi nogami samic.
Starsze słoniątka dokazywały, brykając i ganiając się hałaśliwie, aż któryś z poirytowanych dorosłych osobników zrywał z drzewa gałąź i, dzierżąc ją w trąbie, bił na prawo i lewo. Rozpędzał w ten sposób dokuczliwe maluchy, które piszczały z udawanym przerażeniem. Samice i młode samce pasły się z niespieszną rozwagą. Powoli wplatały trąby głęboko w gęste zarośla pełne kolców, skąd wyrywały garść dojrzałych jagód i dokładnie układały je w gardzieli, albo końcem poplamionego kła podważały korę drzewa msasa, oddzderały spory jej kawałek i z błogością wpychały go za opadający
trójkąt dolnej wargi. Niektóre siadały na tylnych nogach, jak pies, co służy, i podnosiły cielsko, aby wyciągniętą trąbą dosięgnąć delikatnych liści na czubku wysokiego drzewa, lub, wykorzystując cztery tony wagi, napierały szerokim czołem na pień i potrząsały drzewem, które kołysało się i zginało, dopóki nie sypnęło gradem dojrzałych owoców. Trochę niżej dwa młode samce połączyły siły, aby przewrócić wysokie na osiemnaście metrów drzewo, którego górnych liści nawet one nie mogły dosięgnąć. Kiedy upadło z trzaskiem pękających włókien, na wzgórzu pojawił się przewodnik stada i w jednej chwili urwała się radosna wrzawa, zastąpiona
nagle wstrząsającą przez kontrast ciszą. Młode z niepokojem przytuliły się do matek, a dorosłe zwierzęta zamarły w pozycji obronnej, nastawiając uszu i poruszając jedynie czubkami trąb. Samiec zszedł do nich kołyszącym krokiem. Grube żółte kły zadarł wysoko, a sposób uniesienia poobszarpywanych uszu świadczył o przerażeniu. Jego czaszkę wciąż wypełniał zapach człowieka. Gdy dotarł do najbliższej grupy samic, wyciągnął trąbę i rozdmuchał go nad nimi. W mgnieniu oka rozpierzchły się,
instynktownie stając pod wiatr, tak by zapach prześladowców cały czas leciał w ich stronę. Reszta stada zauważyła ten manewr i przygotowała się do biegu — karmiące matki z młodymi znalazły się w środku, otoczone przez stare, bezpłodne 8 królowe. Młode samce osłaniały stado z przodu, a starsze, ze swoimi adiutantami, z boków. I tak oddaliły się rozkołysanym, tratującym ziemię krokiem, którym mogły posuwać się naprzód dzień i noc, dzień i noc bez przystanku.
Stary uciekający samiec był zbity z tropu. Nie doświadczył nigdy podobnie uporczywego pościgu. Trwał on już osiem dni, a jednak ścigającym nie zdarzyło się zbliżyć na tyle, żeby bezpośrednio zaatakować stado. Znajdowali się na południu. Czuć było ich zapach, ale prawie nigdy nie weszli w ograniczone pole widzenia słoni. Wydawało się, że jest ich wielu, więcej niż wszystkich wcześniej spotkanych przez starego samca ludzi razem wziętych. Tworzyli linię rozciągniętą jak sieć w poprzek południowych szlaków. Widział ich tylko raz. Piątego dnia, będąc u kresu wytrzymałości, zawrócił stado i próbował przedrzeć się na drugą
stronę, ale oni przecięli mu drogę. Małe figurki, proste jak patyki, tak zwodniczo kruche, a przecież tak zabójcze, wyskakując z żółtej trawy udaremniły mu ucieczkę na południe. Wymachiwały derkami i uderzały w puste puszki po nafcie, aż starego słonia opuściła odwaga i zawrócił, sprowadzając stado urwistą skarpą w stronę wielkiej rzeki. Skarpę przecinały ścieżki, którymi od tysięcy lat chodziły stada słoni, ścieżki wiodące po mniej stromych zboczach, przez przejścia i bramy w murach z syderytu. Jednym z takich traktów stary słoń z mozołem sprowadził swoje stado, które w wąskich miejscach wyciągało
się w pojedynczą nitkę, po czym znów się rozszerzało. Nawet w nocy nie pozwolił im się zatrzymać. Wprawdzie nie było księżyca, ale nisko nad ziemią wisiały wielkie białe gwiazdy. Stado prawie bezgłośnie przemierzało ciemny las. Po północy stary słoń zszedł ze ścieżki i poczekał, aż stado pójdzie przodem; nim minęła godzina, wiatr znów przyniósł zepsuty zapach człowieka, słabszy i dużo bardziej odległy, ale wciąż wyczuwalny. Przewodnik stada pospieszył naprzód, aby dogonić swoje samice.
O świcie znaleźli się w okolicy, której nie widział od lat — na wąskim pasku ziemi wzdłuż rzeki. W czasie przeciągającej się wojny ziemia ta stała się sceną intensywnych działań człowieka i dlatego była przez starego słonia omijana aż do dziś, kiedy niechętnie pozwolił się tu zagnać. Stado nie pędziło już tak szybko. Pościg pozostał daleko w tyle, słonie zwolniły więc i poruszały się w tempie, które nie przeszkadzało im jeść w drodze. Tutaj, w dolnych partiach doliny, las był bujniejszy i bardziej zielony. Lasy msasa ustąpiły drzewom mopani i gigantycznym, spuchniętym baobabom,
którym upał wydawał się dodawać sił. Stary słoń wyczuł przed sobą wodę i z pragnienia zaburczało mu w brzuchu, jednak jakieś niejasne przeczucie mówiło mu o innym niebezpieczeństwie niż to nadchodzące od tym — o czymś, co czekało z przodu. Często zatrzymywał się, kołysząc powoli wielkim szarym łbem. Wachlował czujnie uszami, a małe oczka błyszczały mu, kiedy rozglądał się bacznie, nim ruszył w dalszą drogę. Nagle zatrzymał się raz jeszcze. Coś na granicy wzroku przykuło jego uwagę; coś, co połyskiwało metalicznie w ukośnych promieniach porannego słońca. Z przerażenia odskoczył w tył, a pod
wpływem zaraźliwego strachu cofnęło się też całe stado. Samiec wpatrywał się w plamkę odbitego światła. Powoli trwoga go opuszczała, nic się bowiem nie poruszało prócz lekkiego wiatru przeczesującego las, nic nie było wokół słychać, jedynie jego szum w konarach oraz usypiający świergot i brzęczenie beztroskich ptaków i owadów. Mimo to stary słoń wpatrywał się przed siebie i czekał. W miarę jak słońce się przesuwało, zauważał inne, identyczne metalowe przedmioty i prze-stępował z nogi na nogę, pomrukując gardłowo z niezdecydowania.
Starego samca niepokoił szereg małych kwadratowych płytek z cynkowanej blachy. Były przymocowane do żelaznych rur wbitych w ziemię przed laty, tak. że zapach człowieka dawno już wywietrzał. Na każdej płytce ludzie wymalowali lakoniczne ostrzeżenie: UWAGA! POLE MINOWE oraz stylizowaną czaszkę i skrzyżowane piszczele. W ostrym słońcu litery ze szkarłatnych zmieniły się w bladoróżowe. Pole zaminowały wiele lat wcześniej siły bezpieczeństwa rozwiązanego obecnie, składającego się z białych,
rządu Rodezji. Miało ono tworzyć swego rodzaju kordon sanitarny — była to próba powstrzymania sił partyzanckich ZIPRA i ZANU przed wejściem na ten teren z ich baz znajdujących się za rzeką w Zambii. Miliony min przeciwpiechotnych i cięższych daymore'ów pokrywały całe pole wzdłuż i wszerz tak gęsto, że jego rozbrojenie stawało się niemożliwe. Koszt takiego przedsięwzięcia był zaś na pewno za wysoki dla nowego, czarnego rządu kraju, który i tak borykał się z poważnymi trudnościami ekonomicznymi. Stary słoń wciąż się wahał, podczas gdy