ania351

  • Dokumenty1 854
  • Odsłony101 916
  • Obserwuję86
  • Rozmiar dokumentów60.9 GB
  • Ilość pobrań66 469

Anđelka Martić - Babcia Katarzyna

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :6.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Anđelka Martić - Babcia Katarzyna.pdf

ania351 Dokumenty
Użytkownik ania351 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 75 stron)

jEfMA MARTIC

.HKI.HH. ANDJELKA MARTIĆ BABCIA KATARZYNA PRZEŁOŻYŁA MURIEL KORDOWICZ ILUSTROWAŁA EWA SALAMON NASZA KSIĘGARNIA • WARSZAWA 1981

N ie spałam, leżałam w łóżku. Na szafce cykał zegar. Wie­ działam, że o godzinie piątej zadzwoni i że wtedy mama wstanie, i że nie będziemy jej już widzieć aż do wieczora. Obok mnie spała siostrzyczka, głośno oddychała, czułam jej oddech na karku. Czułam, jak mnie własne włosy łaskoczą w szyję. Nie mogłam zasnąć. Byłam zbyt podniecona. Pod podłogą przy oknie coś uporczywie trzeszczało, skrobało, zgrzytało, chrobotało, ruszało się... Gdy na chwilę milkło, cisza w pokoju stawała się jeszcze bardziej przerażająca. Co by to mogło być? W tych dniach czytałam bajkę o Chrobotku, małym człowieczku, który potrafił się scho­ wać w naparstku. Odtąd stale nosiłam w kieszeni naparstek mamy i przezornie milczałam, gdy mama wszędzie go szu­ kała. Kiedy szłam spać, chowałam go w różnych kątach po­ koju. Dziś wieczorem położyłam naparstek właśnie przy nocnej szafce, niedaleko okna. Pragnęłam, aby Chrobotek stał się moim przyjacielem, żeby zawsze do mnie przycho­ dził, kiedy jestem sama. Może słyszał moje życzenie i teraz skrobaniem i skrzypieniem daje znać, że przyszedł? Ostrożnie siadłam na łóżku. Bałam się zbudzić Małą albo mamę. Z Ivicą nie miałam kłopotu, jego nawet armaty by nie zbudziły. Kiedy usiadłam, skrobanie ustało. Zawołałam cicho: — Chrobotku, Chrobotku! Czy to ty?... 5

Czekałam i czekałam, trochę z ciekawością, trochę z lę­ kiem, ale już nic nie było słychać. Może Chrobotek zmęczył się albo nie rozpoznał mego głosu. Zawołałam głośniej: — Chrobotku, Chrobotku... Skrobanie znów dało się słyszeć, ale wtedy odezwała się i mama: — Czy coś ci się śni, dziecko? No, uspokój się i śpij. Ju­ tro muszę wcześnie wstać. Szybko przyłożyłam głowę do poduszki. Nie mogłam w y­ jaśniać mamie, że mi się nic nie śniło, tylko może przyszedł do mnie Chrobotek. To musi pozostać moją tajemnicą. Każ­ de dziecko ma swoją tajemnicę, więc i ja muszę mieć. A jeśli to nie Chrobotek, co wtedy? Może to jakiś zły duch, który mnie chce nastraszyć? Ivica, mój brat, z upo­ rem twierdzi, że duchów nie ma, że to głupie wymysły. Chodziłam dopiero do pierwszej klasy, ale przeczytałam już sporo książek. Nauczyłam się czytać, zanim poszłam do szkoły. Czytałam także o duchach. A one nie zawsze są do­ bre. Bywają również straszne. Nie będę o nich nawet my­ śleć. Zresztą dziś wieczorem widziałam na podwórku małą zieloną żabkę. Podeszła prawie do samych drzwi. Była bar­ dzo ładna. Wyciągnęłam rękę, żeby jej dotknąć, ale ona stopiła się z trawą i umknęła. Może to był zaczarowany królewicz albo zaklęta księżniczka? A może królewna, którą zły czarownik przemienił w zieloną żabę? Takie rzeczy zdarzają się we wszystkich baśniach, więc z pewnością zda­ rzają się również i w życiu. Szelest i skrobanie pod oknem stawało się coraz cichsze i wreszcie umilkło. Zamknęłam oczy i wszystko znikło... Rankiem stałam przed małym lusterkiem wiszącym na ścianie. Czesałam się. Była to dla mnie ciężka praca. Wszy­ 6 scy mówili, że mam ładne włosy, ale że jestem niedbale uczesana. Jeden kosmyk sterczy do góry, inne — na wszystkie strony, a niesforne pasmo spada mi na nos. — Wstań pół godziny wcześniej i uczesz się jak należy — powtarzała mama, gdy skarżyłam się, że włosy mnie me słuchają. — Nie wystarczy pociągnąć grzebieniem tam i z powrotem, w lewo, w prawo — mówiła, kiedy czesała mnie sama. Och, jakie to nudne. Dlaczego dziewczynki muszą mieć ładnie uczesane włosy, a chłopcy mogą się strzyc, jeśli chcą, aż do gołej skóry. Jak by to było wspaniale. Wstaję rano, moczę ręce, przesuwam nimi po głowie i gotowe. Fryzura niezrównana. I biegiem!... Za chwilę jestem na podwórku, a potem na ulicy. No, wystarczy. Uczesałam się. Może mama byłaby teraz zadowolona. Przedziałek równy jak po linijce, włosy uło­ żone — część na lewo, a część na prawo. Tylko na co to się zda, skoro i tak, zanim dojdę do szkoły, znów będę wyglą­ dać, jakbym się z kimś tarmosiła. O, Boże! Uczesałam się i nie włożyłam sukienki, a muszę ją wkładać przez głowę. To nic, nie włożę jej. Pójdę do szkoły tylko w koszulce. Idę ulicą, a wszyscy na mnie pa­ trzą. Nie mam sukienki. No to co?! Będę pierwszą dziew­ czynką, która przyjdzie do szkoły bez sukienki. Tak, ale będę także pierwszą, którą natychmiast odeślą do domu. Wobec tego lepiej iść z roztrzepanymi włosami. Znajdzie się w klasie jakaś dobra dusza, która pożyczy mi grzebienia. No, już się ubrałam. Dziś w nocy miałam nadzieję, że to skrobanie przyniesie mi jakąś radość. Jeśli nie co innego, to może zamiast mojej starej wyblakłej sukienki znajdę nową, jedwabną. Kiedy dziś rano wstałam, jeszcze bosa i zaspana, zaczęłam szukać mojego Chrobotka. Zamiast nie­ 7

go znalazłam dużego czarnego jelonka o prześlicznych ro­ gach i twardych skrzydłach. Chociaż groźnie poruszał swoi­ mi długimi żuwaczkami, podobnymi do rogów jelenia, ostrożnie chwyciłam go za czarny odwłok i wepchnęłam do pudełka po lekarstwie mamy. To dopiero będzie zbiegowi­ sko, kiedy przyniosę go do szkoły! Dziewczynki będą wrze­ szczeć, jakby im kto zęby wyrywał. A ja nie przestraszyłam się go ani trochę. Już sto razy widziałam jelonka w lesie, gdy byłam u babci i dziadka. Szkoda tylko, że to nie Chrobotek. Ale nie traćmy na­ dziei. Przyjdzie innym razem. Mała jeszcze śpi. Zupełnie nie rozumiem, jak ona może spać tak długo! Jakby nie istniało na świecie nic innego, tylko próg domu i łóżko. Godzinami potrafi siedzieć na pro­ gu, ssać palec i obserwować, co się dokoła dzieje. Potem nagle wchodzi do pokoju i mówi: „Zmęczyłam się” — kła­ dzie się do łóżka i natychmiast zasypia. A ja? Mama twier­ dzi, że w piętach mam chyba jakiś motorek. Będę to mu­ siała kiedyś dokładnie zbadać. Dotychczas naprawdę nic nie zauważyłam. Ot i teraz, Mała śpi, a mama powiedziała, żebym jej dała śniadanie, żebym posłała łóżka, żebym za­ miotła pokój, zmyła naczynia po śniadaniu, żebym... żebym... żebym! A kiedy tłumaczę, że siostrzyczka mogłaby mi trochę pomóc, zawsze słyszę to samo: „Daj spokój, ona jest jeszcze mała, a ty jesteś duża!” Jasne, kiedy trzeba posprzątać pokój, pójść do sklepu albo pilnować Małej, jestem duża. A kiedy chcę wybrać się z Ivicą na łąkę, żeby popatrzeć, jak z chłopcami gra w pił­ kę, albo kiedy chcę iść z nim do kina, wtedy mama powiada bez mrugnięcia okiem: „Nie można! Jesteś jeszcze mała, a Ivica duży!” Więc pytam, jak to jest naprawdę? Chyba nawet mama tego nie wie... 8 Zresztą, niech Mała śpi. Rzeczywiście jest mała i prze­ zroczysta. Oczy ma niebieskie i ciepłe, rzęsy długie, twarz bladą, a rączki tak kruche, jakby lada chwila miały się złamać. Ja nie jestem taka! Mam siedem lat, kręcone włosy, oczy także niebieskie, czoło wysokie... Wszystko byłoby mniej więcej w porządku, tylko o nosie nie lubię mówić, bo gdy nadejdzie wiosna, nos i twarz mam usiane brązowy­ mi kropeczkami, jakbym nieostrożnie przechodziła obok malarza pokojowego, który strząsnął mi na twarz pędzel. Gdy czasem pokłócę się z chłopakami, wołają za mną: „Hej, mała, po ile indycze jaja?” Wtedy złoszczę się, czasem po­ każę im język, czasem zagram na nosie, ale co z tego, kiedy twarz nadal mam piegowatą. Jedynie Ivica mnie pociesza: „Czego się złościsz? Na wiosnę wszystko kwitnie, więc dla­ czego i twój nos nie miałby zakwitnąć?” Zresztą ja też mówię: „A dlaczego by nie?” Ivica to szczególna istota. Gdyby on był zawsze ze mną, niepotrzebny byłby mi żaden Chrobotek, lwica skończył już jedenaście lat. Nie jest bardzo wysoki, ale mocny i pięści ma jak bokser. Często je zaciska i mówi: — Niech cię tylko ktoś ruszy, zaraz go zmiażdżę! Może by i tak zrobił, ale ja wolę, żeby mnie nikt nie ruszał. Nie lubię przed nikim uciekać. Kiedy dwa czy trzy razy pobiłam się na ulicy z jakimś chłopakiem, zawsze źle na tym wychodziłam. Cóż robić, skoro Ivica był wtedy nie wiadomo gdzie! Kiedy mój brat nie ma rano lekcji, sam przygotowuje śniadanie, a mnie pozwala wyspać się. Zimą co dzień na- rąbie drzewa, rozpali ogień, przyniesie z podwórka wody. W ogóle odkąd tata umarł, stał się prawą ręką mamy. Sama tak mówi. I to jest prawda. Gdy pierwszy raz to usłysza­ łam, zdziwiłam się. Jakże miałabym się nie zdziwić? Roz­ 9

śmieszyło mnie, gdy spojrzałam na prawą rękę mamy i w y­ obraziłam sobie, że z ramienia zamiast ręki zwisa jej Ivica. Zaczęłam się śmiać, a mama się rozgniewała. Powiedziała do mnie: „Śmiej się, śmiej! Lepiej byłoby, gdybyś brała z niego przykład”. Brałabym z niego przykład, jeszcze jak! Ale on jest o półtorej głowy wyższy ode mnie, nie boi się psów, nie boi się chłopców, nawet starszych od siebie; kiedy narysuje koguta, to ten kogut omal nie zapieje, kiedy z kawałka drewna zrobi kota, to kot omal nie pobiegnie za myszą. Ivica u babci i dziadka wdrapuje się na najwyższe drzewa, może na raz zjeść pół kilograma chleba, a gdyby prawie zawsze nie chodził boso, mógłby co tydzień zedrzeć parę butów. I jak gra w piłkę! Gdy zimą zasypie śnieżkami nie­ przyjaciela, od razu obok niego i przed nim robi się pusto. Taki jest Ivica, a ja jestem tylko dziewczynką, za którą chłopcy na wiosnę wołają: „Hej, po ile indycze jaja?” Dosyć rozmyślań, pokój sprzątnięty, tylko łóżka Małej nie posłałam, podłoga zamieciona, kurz wytarty. Polecenia mamy wykonane. Janko-Rozczochranko raczy wyjść na podwórze. Mama nazywa mnie czasem Janko-Rozczochran­ ko, ale nie sprawia mi to przyjemności, bo na naszej ulicy jest już jeden Janko... Zatrzymałam się na progu i powoli zamknęłam drzwi. Niech sobie śpi ta mała śpiąca królewna. Przejdę się po podwórku, zajrzę do altany, żeby zobaczyć, czy nie wróciła do niej para jaskółek, pokręcę się po naszej uliczce, która jest najdziwniejszą ulicą na świecie. Najdziwniejszą — dla­ czego? Człowiek wchodzi w nią nic nie przeczuwając, po­ dobają mu się małe domki w głębi niewielkich schludnych podwórek, ciekaw jest, dokąd go zaprowadzi ta wąska, w y­ sypana żwirem uliczka, a gdy przejdzie kilka metrów, wi­ dzi siedem domków z jednej strony, osiem z drugiej — i koniec. Domek, w którym mieszkamy, ma numer piętnasty. Osta­ tni na naszej ulicy. Dlatego czasem dzieci z innych ulic wo­ łają za mną: „Ostatni numer, ostatnia chatka, to jest miesz­ kanie mojego dziadka” . A ja właśnie cieszę się, że mieszkam w ostatnim domu, jeszcze bardziej byłabym zadowolona, gdyby naprawdę mieszkał w nim mój dziadek. Nasze po­ dwórze zamyka drogę i nikt dalej nie przejdzie. Czasem bardzo mnie to śmieszy. Bywa, że posprzeczam się z jakimś chłopakiem i on pogoni za mną. A ja to tu, to tam i skrę­ cam w naszą ulicę. On nie wie, że tu mieszkam. I dalej gna za mną, cieszy się, że mnie zapędził w kozi róg, aż tu nagle otwieram furtkę, wpadam do domu, a na progu zja­ wia się Ivica. Patrzy na stropionego chłopaka i pyta grzecz­ nie: — Szukasz kogoś? Może ci pomóc? — Nie, dziękuję! — odpowiada tamten i bierze nogi za pas. Ale Ivica mi dogaduje: — Zobaczysz, to się kiedyś źle skończy. — Może nie — dodaję sobie odwagi. — Przecież mama mówi, że mam w piętach motorek! — śmieję się, a Ivica z powątpiewaniem kręci głową. Tak już jest. Ktokolwiek wejdzie w naszą uliczkę, musi zawrócić, nasza uliczka jest ślepa. Kiedy sprowadzaliśmy się tu i wnosiliśmy meble do izby — całe nasze mieszkanie składało się z tej jednej iz­ by — tato popatrzył na płot otaczający podwórko i powie­ dział zdziwiony: — Przecież to ślepa ulica! 1 1

Byłam zdumiona. Wiedziałam już, że człowiek może być ślepy. Kiedyś żebrak, którego często spotykałam, poprosił mnie, żebym go przeprowadziła na drugą stronę ulicy. Mo­ ją małą rękę trzymał w swojej starej, szorstkiej dłoni i mó­ wił cicho: — Zawsze pożałuj, dziecko, ślepego człowieka i nigdy nie śmiej się z niego. Zdziwiłam się, czemu to mówi. Dlaczego miałabym się z niego śmiać? Przecież on na pewno wolałby widzieć wszystko to co my niż wieczny mrok. Ale że ulica może być ślepa, tego nie wiedziałam. Ze zdziwieniem zapytałam ojca: — Tato, co ty opowiadasz? Czy nasza ulica naprawdę jest ślepa? Jak to może być? — Ależ tak, jest ślepa, sama widzisz, że tak jest — odpowiedział tato, zbyt zajęty, żeby mi dokładniej wyja­ śnić. Gdy nazajutrz przyszłam do przedszkola, pochwaliłam się naszej pani: — A myśmy się przeprowadzili! — To gdzie teraz mieszkasz? — zapytała pani i wyjęła z szuflady wielki notes, żeby zapisać adres. Odpowiedziałam z dumą: — Na ślepej ulicy. Pani popatrzyła na mnie ze zdziwieniem i wzruszyła ra­ mionami: — Z pewnością nie nazywa się ślepa. Nigdy o takiej ulicy nie słyszałam. Ta ulica pewnie nie ma wyjścia, ale musi mieć jakąś prawdziwą nazwę. Zapytaj o to w domu i jutro mi powiesz — to mówiąc schowała do szuflady wiel­ ki notes. — Mój tato powiedział: „Przecież to ślepa ulica!” Wo­ 1 2 bec tego chyba się tak nazywa — teraz ja wzruszyłam ra­ mionami. Kiedy wróciłam do domu, na wszelki wypadek zapyta­ łam tatę, czy nasza ślepa ulica ma jakąś nazwę? Uśmiech­ nął się. — Ma. Jasne, że ma. I to bardzo ładną. Nazywa się ulica Rajgrodzka. — Rajgrodzka! Podoba mi się! — zawołałam radośnie. — Tylko, powiedz mi, tato, gdzie jest ten Rajgród? Czytałam książkę „Różyczka z Carogrodu”, może jest też jakaś bajka o Rajgrodzie! — Córeczko, nie mam teraz czasu na bajki — odpowie­ dział tato ku memu zmartwieniu. — Przecież dopiero prze­ nieśliśmy się tutaj. Podwórko zaniedbane, pełne chwastów. Chciałbym zasiać trawę, zasadzić pomidory, trochę kwia­ tów, posiać odrobinę marchewki, a dla mamy bazylię. Sama wiesz, jak bardzo ją lubi. — Dobrze, tato, tylko się pośpiesz — przytuliłam się do niego. — A dla mnie zasadź wielki słonecznik. Chcę mieć dwa słońca. Gdy to na niebie skryje się za chmurami, niech mi świeci małe podwórkowe słońce. I tato naprawdę się spieszył. Co dzień pracował od rana do wieczora. Często ocierał pot, pokasływał, a mama mu przygadywała: — Po co ten pośpiech? Przecież nie pali ci się ziemia pod nogami... Kiedyś, nie mogąc powstrzymać kaszlu, tata odpowie­ dział smutno: — Zdaje mi się, że się pali! Przez kilka dni chodziłam to tu, to tam, chciałam spraw­ dzić, czy naprawdę ziemia pali się pod nogami. Ale ziemia, we dnie rozgrzana od słońca, wieczorem była chłodna. Z za­ 13

dowoleniem wracałam do pokoju, siadałam tacie na kola­ nach i mówiłam: — Tato, naprawdę nie musisz się tak spieszyć, ziemia jest chłodna, naprawdę się nie pali. Tato milczał i mocno tulił mnie do siebie. A ja dziwiłam się i było mi smutno, że mnie już nigdy nie całuje. Czy mnie nie kocha, jak kiedyś? I nie rozumiałam, dlaczego mama tak surowo zabroniła nam dotykać jego szklanki, wycierać się jego ręcznikiem, jeść jego łyżką. A potem, pewnego dnia, gdy nasz ogródek bujnie się zazielenił, gdy zapachniała bazylia, tato odszedł. I już nie wrócił. Mama całą naszą trójkę przytuliła do siebie i cicho zapytała: — Czy wiecie teraz, dlaczego nasz tata tak bardzo się spieszył, żeby uporządkować ogródek i podwórko? Wtedy zrozumiałam, co to znaczy, gdy się mówi, że ko­ muś pali się ziemia pod nogami. Ale dosyć tych czarnych myśli... Podskakując szłam naszą uliczką, w kieszeni miałam pu­ dełko z jelonkiem. Znowu skrobał, chrzęścił, jakby łamał suche gałązki, i szturchał rogami. Zaglądałam na każde podwórko, ale nie widziałam żadnego z kolegów. Z pew­ nością wszyscy jeszcze spali. Śpiochy! Ileż to tracą czasu, który mogliby poświęcić na zabawę. No, zobaczę, co się na naszej ulicy od wczoraj zmieniło. Jedna noc to bardzo dużo czasu. W ciągu jednej nocy mogą się zdarzyć różne rzeczy. Ile to godzin! No, oczywiście, są nowości. Na czereśni w podwórzu Branki zaczerwieniły się pierwsze owoce. Kura Nady pierwszy raz wyprowadziła kurczątka. Jak dumnie gdacze! Pompa tragarza Marko ma nową rączkę, a przy płocie leży zdechła kotka. To pewnie Janko zabił ją z procy. Zepsuło mi to humor. Wszystko mi się skręciło w żołądku. Gdy zo­ 14 baczę zdechłe zwierzę, robi mi się po prostu niedobrze. Ivica wtedy mówi: „Nie bądź taka delikatna. Człowiek musi do wszystkiego przywyknąć. Co ty sobie wyobra­ żasz?!” Jemu to dobrze, ma wytrzymalszy żołądek. A teraz zajrzę do naszego królestwa! Do prześlicznego pałacu, w którym panuje piegowata, rozczochrana księż­ niczka ze swoimi paziami i dworkami — z małej uliczki Rajgrodzkiej. Idę do swego pałacu — krzywej rudery na łączce, gdzie zamiast pachnących róż i cudownych kamelii rosną chwasty, zdziczała brzoskwinia i kilka ostów. Oto mój wspaniały pałac. Znajduje się z prawej strony płotu otaczającego nasze podwórko. Przechodzę do niego tajnym przejściem. Dwie ruchome deski odsuwam na bok i zręcznie przeciskam się przez wąski otwór. Zatrzymałam się przed drzwiami i wyjęłam z kieszeni pudełko. Tu, w ciszy i spokoju, z daleka od ciekawskich spojrzeń, dobrze przyjrzę się rogatemu jelonkowi. Może to jest Chrobotek w zmienionej postaci, który ujawni się do­ piero wtedy, gdy będzie pewny, że nikt nas nie słyszy ani nie widzi. Pudełeczko było dziwnie lekkie i nie dochodził z niego najmniejszy szelest. Może Chrobotek wbiegł już do mego pałacu i teraz czeka tam na mnie? Na wszelki wypadek zajrzałam przez okno i nagle rzu­ ciłam się do ucieczki, na nic się nie oglądając. To, co ujrza­ łam, napełniło mnie przerażeniem. Mój jelonek zamiast w Chrobotka zmienił się w brzydką, starą, zgarbioną wiedźmę... Po południu siedziałam w klasie. Jak trudno słuchać sto razy tego samego. Już całą godzinę czytamy: Buj, buj, buj, miły mały mój! 15

Wujenka kochana wino ma w dzbanach! Buj, buj, buj, miły mały mój! Och, jak mi się to znudziło. Czy to ważne, że czyjaś wu­ jenka ma wino w dzbanach. Moja wujenka też ma wino, właśnie naprzeciwko szkoły jest jej restauracja. Ale ja do mojej wujenki nigdy nie mówię: „kochana wujenko” , bo ona nie lubi ani mnie, ani Ivicy, ani Małej. Może dlatego, że my nic nie mamy, a tym bardziej restauracji, z której co wieczór wychodzą pijacy i drą się jak szaleni. Kiedy wieczorem wracam ze szkoły, a jest ciemno, co sił w no­ gach uciekam sprzed restauracji „kochanej wujenki”. Gdyż oprócz psów i złośliwych chłopaków najbardziej na świecie boję się pijanych ludzi. Ivica nie boi się ich ani trochę. Któregoś dnia podniósł pijaka z ziemi i odprowadził do domu. Od jego żony dostał za to duży kawałek ciasta. Mnie mogliby dać cały tort, a i tak nie dotknęłabym pijaka! O, i znowu w nieskończoność: Wujenka kochana wino ma w dzbanach... Szczęście, że na szkolnym korytarzu jest dzwonek, któ­ remu też musiało się znudzić słuchanie wciąż tego samego, więc tak przeraźliwie zadzwonił na przerwę, że wszyscy podskoczyli. Zamknęłyśmy z hałasem książki i popędziły­ śmy do drzwi. Nasza pani, jak zawsze, patrzyła na nas bez­ radnie. To wspaniałe, że istnieje coś takiego jak przerwa! Na podwórku zaraz poszukałam Branki. Była to trochę ciężkawa dziewczynka o ciemnych włosach i dużych ciem­ 16 nych oczach. W odróżnieniu ode mnie była dość poważna na swój wiek. Ja chodziłam do pierwszej „a”, ona do pierw­ szej „b” . Powiedziałam przejęta: — Branka! Prędko odszukaj Maricę, a ja przedostanę się jakoś na podwórko świetlicy, żeby znaleźć chłopców. Zaraz po lekcjach wszyscy musimy koniecznie spotkać się za two­ im domem... — A dlaczego nie tak jak zawsze na łączce pod brzoskwi­ nią? — ze zdziwieniem zapytała Branka, z ustami pełnymi chleba ze smalcem. — Dziś wieczorem nie możemy tam się spotkać! Za nic w świecie! — powiedziałam tajemniczo i poczułam, jak dreszcz przechodzi mi po plecach. — Wiesz, stało się coś strasznego i niezwykłego — wyszeptałam. — A teraz po­ śpiesz się, żeby zdążyć przed dzwonkiem! Jasne, wystarczało, żeby Tomo zatrąbił na naszej ulicy w pasterski róg, który dostał od dziadka w Chorwackim Zagórzu, a po chwili cała nasza paczka zbierała się na łącz­ ce pod brzoskwinią. Ale dziś to był szczególny przypadek, a poza tym dorośli dostają szału, gdy Tomo zagra na rogu. Naszą chatkę, nasz królewski pałac, bez naszego pozwole­ nia zajęła zła czarownica. Musimy zaraz ułożyć plan wo­ jenny, jak się jej pozbyć i żeby nas nie zauważyła. Kto wie, co mogłaby nam zrobić! Na pewno nie wyszłoby nam to na dobre! Po szkole nie poszliśmy do domu. Nie było to potrzebne. Jak zobaczą jedno z nas, od razu wiedzą, że wszyscy tu jesteśmy. Rzuciliśmy teczki jedną na drugą pod ścianą do­ mu Branki. Usiedliśmy, gdzie kto mógł. Jedno na przewró­ conym starym korycie, drugie na dziurawym wiadrze, a dwaj chłopcy wprost na ziemi. Wiadomo, byli to Janko 2 —Babcia Katarzyna 17

i Trzmiel. Nie przejmują się tym, że będą mieli brudne spodnie. Tomo bez przerwy skubał ucho — to oznaczało, że jest przejęty. Janko, znudzony, pociągał nosem, Marica bawiła się długim warkoczem, a Mira obgryzała paznokcie. Tylko Branka siedziała spokojnie i z nabożeństwem słuchała tego, co mówiłam. Niepostrzeżenie zapadł wieczór i po raz pierwszy czuli­ śmy, że nieswojo nam tu siedzieć bez dorosłych, gdy nie­ daleko od nas, w naszej ruderze, dzieje się coś dziwnego. Powiedziałam cicho, bojaźliwie rozglądając się dokoła: — Słowo daję, wszystko to prawda! Widziałam ją na własne oczy! Tomo przestał skubać ucho. Z niedowierzaniem patrzył na mnie w półmroku, a potem wypiął pierś dodając sobie odwagi. — Ja tam nie wierzę w żadne czarownice. Tylko że jego słowa nie brzmiały dla mnie dość prze­ konywająco. — Świetnie — odpowiedziałam z lekką drwiną — jak nie wierzysz, to nie ma o czyni mówić. Zaczekamy tu na ciebie, a ty idź i zobacz, kto jest w naszej chatce i co tam robi... Wszyscy mnie poparli, ale on udawał, że nie słyszy. Po­ wiedział bezczelnie: — Nigdzie nie pójdę... A poza tym wydaje mi się, że moja mama ma rację. Gdy czasem u nas tak się rozgadasz, że nie możesz przestać, mama po twoim wyjściu mówi: „Ta mała od tych wszystkich historii, których się nałykała, pew­ nego dnia zgłupieje” . Słuchaj, czy dziś przypadkiem nie jest ten dzień? Obraziłam się. Jeśli ktokolwiek zgłupiał, to on, bo nie 18 wierzy temu, co na własne oczy widziałam. Jak nie chce, nie musi wierzyć, ale też nie musi mówić, że zgłupiałam. Powiedziałam mu to prosto z mostu. Wtedy odezwała się Mira. Zawsze stawała po mojej stro­ nie, więc i teraz nie bałam się, że mnie zdradzi. Rzeczywiś­ cie, powiedziała coś, według mnie, bardzo rozumnego: — Wiecie co. Myślę, że najlepiej byłoby od razu pójść do chatki i zobaczyć, co się w niej dzieje, wtedy będziemy wiedzieć, kto zgłupiał, a kto nie!... — Nie pójdę tam teraz za żadne skarby! — zawołała Branka. — Nie mam zamiaru się narażać, nie chcę, żeby mnie czarownica zamieniła w ropuchę, którą może po stu latach wyzwoli jakiś królewicz! — powiedziała jednym tchem. — Ciebie z pewnością nawet za tysiąc lat nie wyzwoliłby żaden królewicz — zadrwił z niej Janko, a Branka ze złości pokazała mu język. — Mówisz tak dlatego, że wczoraj wytarłam to, co na­ pisałeś na murze: „Janko kocha Brankę!” — wrzasnęła na niego. — Co? Ja to napisałem? Słyszeliście, ludzie? Patrzcie, patrzcie, czego ta zadartonosa nie zmyśla! Ty sama to na­ pisałaś! Miałaś kredę w kieszeni. — Jeśli ja jestem zadartonosa, to ty jesteś żółta czapla- -papla, co się w wodzie tapla — zaperzyła się Branka czer­ wona ze złości. Janko rzeczywiście miał włosy kukurydziane, więc i inni wołali za nim „żółta czapla-papla...” Otworzył usta, żeby znów coś odpowiedzieć, ale miałam tego dosyć. Krzyknęłam gniewnie: — O swoich kłopotach sercowych porozmawiacie innym razem. Teraz mamy ważniejsze sprawy. Zgadzam się z Mi- 19

rą. Kto mi nie wierzy, niech idzie ze mną, a kto wierzy, niech idzie do domu! I tak już jest późno! I stał się cud! Zdaje się, że jednak wszyscy mi uwierzyli, bo zaczęli wołać: „Wierzymy ci, wierzymy, jak moglibyś­ my ci nie wierzyć!” Prędko zabrali teczki i jakby ich wiatr zdmuchnął, zni­ knęli na swoich podwórkach. Sama jedna, drżąc ze strachu, poszłam do ostatniego do­ mu. Wciąż prześladował mnie wierszyk: „Ostatni numer, ostatnia chatka, to jest mieszkanie mojego dziadka!” I zno­ wu: „Ostatni numer, ostatnia chatka, to jest mieszkanie mojego dziadka!” Zdawałam sobie sprawę, dlaczego tak uporczywie go po­ wtarzam. Lepsze to niż myślenie o czarownicy, która zajęła mój pałac. Co teraz robi? Z pewnością rozpaliła ogień w tym okropnym piecyku, postawiła olbrzymi gar i gotuje, warzy w nim przeróżne zioła i czarodziejskie wywary — jak to wiedźma. Na tę straszną myśl zrobiło'mi się zimno. „Co będzie, je­ śli któregoś ranka nasza Rajgrodzka obudzi się, a z domów powychodzą nie dorośli i dzieci, jak dotychczas, tylko my­ szy i szczury, sowy i nietoperze, w które czarownica mo­ głaby nas pozamieniać? Nie wróży to nic dobrego, kiedy tak nagle, jakby z nieba spadła, bez pytania, pojawia się w cudzym domu obca osoba, o której nie wiadomo, skąd i jak się tu wzięła. A poza tym kiedy jest jeszcze tak okro­ pnie brzydka. Im bardziej zbliżałam się do podwórka, które drewnianym płotem zamykało uliczkę, tym większy czułam strach i nie­ pokój. Wydawało mi się, że idę już godzinami, a przeszłam zaledwie trzy, cztery metry. Otworzyłam furtkę i weszłam na podwórze, zapachniała bazylia taty, a na ziemi rysował 2 0

się kwadrat światła, które przez okno uspokajająco rzucała lampa naftowa. Tak chętnie pobiegłabym do naszej bez­ piecznej izdebki, rzuciłabym książki w kąt, skuliła się na kolanach mamy i powiedziała jej, jak bardzo się boję. Ale mamy na pewno jeszcze nie ma w domu, a Ivica jest gdzieś u kolegi. Siostrzyczka pewnie siedzi sama. Tylko kto za­ palił lampę? Jest przecież za mała, żeby odważyła się sama zapalić. Nawet mnie nie wolno jeszcze tego robić. Starałam się nie patrzeć w stronę chatki. Jednak było coś silniejszego ode mnie. Zdawało mi się, że wstałabym choćby w środku nocy i nawet gdybym wiedziała, że umrę ze strachu, poszłabym zobaczyć, co się tam dzieje. Lepiej zrobić to od razu. Położyłam teczkę z książkami na trawie, na palcach podkradłam się do płotu, odsunęłam deski i zna­ lazłam się na łączce, na której stała chatka. Przez okno sączyło się słabe światło. Serce biło mi jak szalone, oddy­ chałam gwałtownie, gdy się podkradałam, wydawało mi się, że powietrze wokół mnie faluje. Okno było zasłonięte pa­ pierem i nagle pojawił się na nim olbrzymi cień. Ogromna rozczochrana głowa, długi haczykowaty nos, prawie połą­ czony z brodą, i zgarbione plecy. Długie ręce wykonywały w powietrzu jakieś niepojęte ruchy. I właśnie w chwili, gdy przestraszona odwróciłam oczy od okropnego obrazu i zrobiłam dwa kroki, żeby uciec, coś ciężkiego i miękkiego skoczyło ku mnie z ciemności, zaplątało mi się pod nogami i zniknęło. Wrzasnęłam przeraźliwie. Musiała mnie usły­ szeć cała uliczka. W tej samej chwili otworzyły się drzwi naszego domu i stanęła w nich mama. Krzyczałam na cały głos: — Mamo, mamo, nie daj mnie, mamo! Mama podbiegła, chwyciła mnie mocno, rozejrzała się wokoło i nic nie rozumiejąc spytała: 2 2 — Komu mam cię nie dać, dziecko? Przecież nie ma tu nikogo. Drżałam jak osika. Ręką wskazywałam pochyloną ruderę, ale teraz tonęła w zmroku. Tylko księżyc spacerował po dachu. Jąkałam przestraszona: — Tam, tam jest czarownica... — Jaka czarownica? Czyś ty nie chora, moje dziecko? — głaskała mnie mama, widocznie nie wierząc moim słowom. — Widziałam! Jest tam! Zabrała mój pałac!... — szlo­ chałam coraz głośniej. — Twój pałac? — spytała mama, teraz już naprawdę zatroskana, i prawie zaniosła mnie do mieszkania. — Tak, mój pałac. Wiesz, mamo, byłam księżniczką, Mi­ ra i Branka to moje dworki, a Tomo i Janko paziowie. My się tak bawimy. I to był naprawdę mój pałac, a teraz jest tam czarownica — mówiłam drżąc coraz bardziej. A mama wycierając mi łzy i spocone czoło, westchnęła: — Ileż ty się, córuchno, nasłuchałaś i naczytałaś bajek! A jeśli naprawdę ktoś tam jest, dlaczego by to miała być właśnie czarownica? Może to jakaś biedna kobieta bez da­ chu nad głową. — Biedna kobieta? Nie, to nie jest biedna kobieta. Była zaczarowana w jelonka pod podłogą w naszym pokoju. Całą noc ryła i kopała, no i wygrzebała się. Myślałam, że to Chrobotek, więc wsadziłam go do pudełka i włożyłam do kieszeni. Jelonek uciekł i zamienił się w czarownicę. Potem zabrał mi pałac. — Jaki znów Chrobotek? — mama pokręciła głową. — Zjedz, maleńka, kolację i idź spać. Prześpij to wszystko! I Chrobotka, i czarownicę... — uspokajała mnie głaszcząc po ręce. 23

— Nawet ty mi nie wierzysz — powiedziałam zrozpa­ czona. — Nikt mi nie wierzy... A ja na własne oczy widzia­ łam, niech oślepnę, jeśli kłamię... W ubraniu rzuciłam się na łóżko i rozpłakałam się gorzko. — Nie zaklinaj się, dziecko — upomniała mnie mama — nigdy się nie zaklinaj, wierzę ci, skoro mówisz... Tylko wiesz, to niedobrze, jeśli małe dziewczynki myślą o takich rzeczach... Uspokój się, jutro wszystko będzie inaczej... Ale mama myliła się. Nazajutrz wcale nie było inaczej. Źle spałam całą noc, chociaż w pokoju panowała cisza. Przewracałam się z boku na bok i przeszkadzałam Małej. Nic już nie trzeszczało, nic nie skrobało pod podłogą przy oknie. Wreszcie jakoś zasnęłam. Lecz gdy budzik o godzinie piątej zadzwonił, obudziłam się razem z mamą. Obserwo­ wałam ją milcząc, jak się myje, ubiera, czesze, jak przy­ gotowuje nam śniadanie. Na stole położyła dwa dinary na chleb. Potem troskliwie okryła Ivicę, podeszła do łóżka mojego i Małej. Zamknęłam oczy udając, że śpię. Mama poprawiła nam kołdry, pocałowała siostrę. Ostry ból ukłuł mnie w serce. No jasne, mnie nie pocałuje. Wiem, bardziej kocha Małą. Od czasu jak tato umarł, patrzy na nią z wielką troską. Kiedy jest w domu, co chwila kładzie jej rękę na czole, pilnuje, żeby zgrzana nie piła wody, żeby nie biegała, żeby nie przemokła. O mnie tak się nie troszczy. Mówi: „Ty jesteś silniejsza” . Tylko, pytam, jaki ma związek to, że jestem czy nie jestem silniejsza, z moim pragnieniem, żeby mnie pocałowała i pogłaskała... No i co! Ale jestem głupia! Mama pogłaskała mnie po włosach, schyliła się i poca­ łowała w czoło. Nie raz, lecz dwa, trzy, pięć razy. A ja wtedy otworzyłam oczy. 24 — Jak spała moja głupiutka księżniczka? — uśmiechnęła się. ‘ ‘ Mamo, jak myślisz, czy mam jeszcze swój pałac, czy ja i moi poddani musimy wypowiedzieć wojnę złej cza­ rownicy? — zapytałam szeptem, ściskając ją za rękę. Musisz się, dziecko, najpierw przekonać, czy starusz­ ka w twoim pałacu naprawdę jest czarownicą i czy rzeczy­ wiście jest zła. Przecież może być inaczej... Zastanów się nad tym... Mama wyszła, a ja nie mogłam już zasnąć. Myślałam o tym, co powiedziała. Kto wie, jaki zamęt mam w głowie? Może coś mi się pomieszało? Powoli wstałam z łóżka i zbli­ żyłam się do okna. Popatrzyłam na pochyloną chatkę. Z po­ szczerbionego komina unosiła się cienka smużka dymu. Nieproszony gość w moim pałacu, kimkolwiek był, gotował sobie śniadanie... Tego dnia miałam lekcje przed południem. Długo pa­ trzyłam przez okno, czy starucha nie pojawi się przed cha­ tą, ale tylko smużka dymu świadczyła o jej obecności. Za­ jęta tym wszystkim zapomniałam, że mam nauczyć się wierszyka. Na szczęście przypomniałam sobie w porę. Zbli­ żał się koniec roku szkolnego. Na początku roku nasza pani powiedziała: „Kto ukończy klasę z wynikiem celującym, dostanie w nagrodę piękną książkę!” Dla pięknej książki zrobiłabym wszystko, nie tylko nauczyłabym się wierszyka. Trochę niechętnie wyciągnęłam z teczki elementarz. Prze­ czytałam wierszyk, a potem cicho go powtarzałam: Słyszałyście, dzieci, wierzcie, to nie żarty, dła małych kaczątek szkoła już otwarta... 25

„Dla małych kaczątek szkoła już otwarta...” A gdzie jest ta szkoła? Dobrze byłoby zobaczyć, jak wygląda. Może ta szkoła jest nad wielkim stawem? Nad stawem rosną wierz­ by o cienkich gałązkach, kołysze się trzcina, przylatują bociany, rechocą żaby, brzęczą pszczoły, latają motyle. A ponad wszystkim błękitnieje niebo... Och, jaka piękna musi być ta szkoła! Człowiek miałby ochotę stać się ma­ łym kaczątkiem, żeby do niej chodzić. Prawdę mówiąc, mo­ ja szkoła nie jest taka piękna. Zamiast zielonej trawy podłoga wysmarowana brzydko pachnącym tłuszczem, ław­ ki zniszczone, tablica popękana. Okno klasy wychodzi na restaurację „kochanej wujenki” . Dobiegające stamtąd pio­ senki: „Na skraju wsi karczma zakopcona” albo: „Oj, Anko, Aneczko, duszko, serduszko” , mieszają się z naszym śpie­ wem: „Leci pszczoła maleńka’,’ albo: „Wielkie jest morze, nie dojrzysz końca...” A jednak kocham tę szkołę. Lubię obrazki na ścianach, opowieści o Czarnym Delfinie, lubię naszą panią. Szkołę lubię także dlatego, że na koniec roku mam nadzieję dostać w nagrodę książkę. Pierwszą własną książkę w życiu. Ale muszę zdać celująco. Więc do roboty: „Słyszałyście, dzieci, wierzcie, to nie żarty...” W klasie byłam niespokojna. Co chwila odwracałam się, żeby zobaczyć, czy nie zerka na mnie Mira! Zawsze było mi przykro, że nie siedzimy razem, ale tak postanowiła nasza pani. Obie byłyśmy poruszone. Mira przysłała mi karteczkę: Przed lekcjami poszłam na koniec Rajgrodźkiej, żeby po­ patrzeć na pałac. Wszystko było jak zawsze, tylko widzia­ łam dym i czarnego kota na progu. A ty widziałaś coś nowego? Mira Teraz zrozumiałam, dlaczego wpadła do klasy już po dzwonku. Mira właściwie nie mieszkała na naszej ulicy, tylko przy Tratinskiej, w prawie nowym dwupiętrowym domu, który z podwórza ma wyjście na naszą ulicę. Okno pokoju Miry też wychodzi na Rajgrodzką. A że Mira naj­ chętniej korzystała z wejścia od podwórza, więc uznaliśmy ją za honorowego obywatela naszej ulicy. Jeszcze raz pod ławką przeczytałam list. Zatrzymałam wzrok na słowach „czarnego kota” . Więc to zwierzę, które otarło się o moje nogi, to był czarny kot. W każdym czar­ nym kocie siedzi zły duch, a w kocie czarownicy aż trzy duchy. Tak mówił mój dziadek. Szczęście, że mama na mój krzyk od razu otworzyła drzwi, inaczej byłoby ze mną źle. Nauczycielka przepytywała z wiersza. Byłam zbyt zajęta myślami, żeby uważać. Wywoływała dziewczynki jedną po drugiej i każda musiała wyrecytować dwie, trzy linijki. Nagle powiedziała: — Andjelka, mów dalej. — Co mam mówić? — zapytałam, jakbym spadła z nieba. Dziewczynki roześmiały się, a pani, niezadowolona, ude­ rzyła linijką w stół. — Wierszyk... Spisz czy co? Na czym skończyliśmy? — Na czarnym kocie! — palnęłam, wciąż jeszcze my­ śląc o karteczce Miry. I dziewczynki znów się roześmiały. — Jak to na czarnym kocie? — zdumiała się pani. — Co ty wygadujesz? Przecież w szkole kacząt nie ma czarnego kota! Wtedy przypomniałam sobie, gdzie jestem i co się dzieje w klasie. — Ach, proszę pani — powiedziałam — właśnie myśla- 27

łam, jak by to było, gdyby stary kaczor uczył kaczątka, a skądś zjawiłby się czarny kot i miauknąłby głośno, a one rozbiegłyby się na wszystkie strony. Stary kaczor w oku­ larach zostałby sam, a kaczątka nie ośmieliłyby się już przyjść do szkoły. Pani roześmiała się. — Dobrze, dobrze, mądralo. A teraz powiedz szczerze: nauczyłaś się wiersza na pamięć czy tylko go przeczytałaś? — Nauczyłam się. Ale nie wiem, na czym skończyli­ śmy — powiedziałam ze skruchą. — To zacznij od początku. Cóż miałam robić? Znowu w kółko panie Macieju: Słyszałyście, dzieci, wierzcie, to nie żarty, dła małych kaczątek szkoła już otwarta... — Wystarczy — przerwała nauczycielka. — Gdyby ra­ chunki szły ci tak gładko jak czytanie i wierszyki... Siadaj! Siadłam. Żeby pani wiedziała, jakie mam kłopoty! Niech te lekcje jak najszybciej się skończą, byśmy mogli spotkać się za domem Branki. Ale przedtem, aż do szóstej wieczo­ rem, muszę siedzieć w świetlicy. Zresztą i tak nie mogli­ byśmy się teraz naradzić. Chłopcy mają zajęcia po połu­ dniu, a czas między zajęciami dziewcząt i chłopców jest za krótki, żeby się porozumieć... Tak, musimy znowu spotkać się za domem Branki. Na łąkę nie powinniśmy już chodzić, a co dopiero do naszego pałacu... Wcale nie tak łatwo zostałam księżniczką. Pewne­ go ranka wśliznęłam się do opuszczonej chatki, do której nie wiadomo odkąd nikt nie wchodził. Wszyscy ją omijali, choć nikt nie wiedział dlaczego. Ivica powiedział mi, że 28 podobno przed wielu laty umarł w niej jakiś włóczęga. I co z tego? Jeśli umarł, to już go nie ma. Więc dlaczego miała­ bym nie wejść do chatki i nie zobaczyć, jak wygląda w środku? Zdobyłam się na odwagę i weszłam. Powietrze stęchłe. Wszędzie pełno kurzu, pajęczyn i śladów pozosta­ wionych przez myszy. O dziwo, szyba w oknie ocalała, ale podłogi nie widać było spod śmieci. Pod ścianą stał roz­ klekotany stół, koło niego ława, a w kącie puste wyrko sklecone z desek. Mały piecyk był krzywy i zardzewiały. Stałam zalękniona i czekałam, że jakieś straszydło w yj­ dzie z kąta i przepędzi mnie. Ale nikt się nie pokazał. Zresztą od czasu jak zamieszkaliśmy na Rajgrodzkiej, nie widziałam, żeby ktoś tu wchodził lub wychodził. Nagle błysnęła mi myśl: ,,Ta chatka będzie moja! Urzą­ dzę sobie w niej pałac i będę księżniczką. Będę miała damy dworu i paziów. Co z tego, że to tylko na niby — przecież zabawa będzie prawdziwa”. Gdy któregoś dnia spotkaliśmy się na łączce, przedsta­ wiłam chłopcom i dziewczętom swój pomysł. Powiedziałam im: — Będziemy mieli pałac! Popatrzyli na mnie zdziwieni. — Pałac? — z niedowierzaniem zapytał Tomo. On był zawsze najbardziej podejrzliwy. Albo, jak by po­ wiedział mój tata, „najbardziej realny” . Tata mówił tak zwykle o Ivicy, gdy mama i ja zaczynałyśmy snuć niewy­ konalne plany, a Ivica studził nasze zapały. — Będziemy mieli, mówię ci. Tylko czy się zgodzicie? — powiedziałam, starając się, by mój głos brzmiał jak naj­ bardziej przekonywająco. — A gdzie on jest? — zainteresowała się Branka. Janko jak zwykle się krzywił. 29

— Czy jakiś król raptem zrobił cię następczynią tronu? Uśmiechnęłam się tajemniczo. Wskazałam palcem ruderę i powiedziałam: — O, tu jest, przed wami! Ze zdumieniem wytrzeszczyli oczy na pochyloną chatkę, potem na mnie, a potem ze złością wrzasnęli jednym gło­ sem: — I po to nas wołałaś? Tomo przez pewien czas milczał ponuro, a po chwili po­ wiedział z gniewem: — Wiesz, do takiej budy nie tylko sam bym nie wszedł, ale nawet Wilczka bym nie wsadził, choć to pies... Skąd ci takie głupoty przychodzą do głowy? — Czemu się dziwisz? — zadrwił Janko. — Jaka księż­ niczka, taki pałac! — Cały ze złota i srebra, a wieże z kości słoniowej się­ gają obłoków. Nie ma co, uszczęśliwiłaś nas, księżniczko — nisko pokłoniła mi się Branka. Zaczęło mnie dławić w gardle. Tylko Mira milczała. Ona nie mogła śmiać się ze mnie. Znała mnie lepiej niż inni, a może i bardziej mnie lubiła. — A pani, damo dworu, dlaczego pani milczy? — słodko przewracał oczyma Ranko. Nazywaliśmy go Trzmie­ lem, bo miał niski i gruby głos jak u starego trzmiela. — Przecież ty najbardziej jesteś podobna do damy dworu... Mira nie obraziła się. Popatrzyła na niego swymi nie­ bieskimi oczami i powiedziała spokojnie: — Milczę, bo myślę! Wiesz, mój tata mówi: „Kto dużo gada, mało myśli”, a on wie, co mówi. Nie wątpiliśmy w to ani my-, ani nasza ulica. Z całej na­ szej ulicy tylko tato Miry był urzędnikiem. I to wysokim urzędnikiem w jakimś banku. Nie wiedziałam, dlaczego 30

wszyscy mówili „wysoki urzędnik” , choć nie był ani trochę wyższy od mojego taty. A o moim tacie nikt nie mówił, że jest wysoki. Słyszałam nawet, jak kiedyś sąsiad powiedział: „Ivica nie będzie wysoki, tak jak jego tata!” Później Ivica wyjaśnił mi, że wysoki urzędnik to taki, który ma większą pensję i wydaje innym polecenia. Ale teraz to nie było ważne. — A co raczyła wymyślić wasza wysokość? — dogryzła jej Marica. Marica często potrafiła wbić szpilkę Mirze, bo była zazdrosna, że my dwie bardziej się lubimy i że cho­ dzimy do tej samej klasy. Jakby to była nasza wina! — Żebyś wiedziała, że wymyśliłam — spokojnie powie­ działa Mira. — Andjelka ma rację. Nigdzie nie mamy kąta, w którym moglibyśmy się spotykać, nawet wtedy, kiedy pada deszcz. W waszych mieszkaniach nie ma dość miejsca, a u mnie nie jesteśmy dość swobodni. Przykro mi, gdy ma­ ma i Magda każą wam tak wycierać buty przed drzwiami, jakbyście z domu mieli zrobić śmietnik. Nieprzyjemnie mi też patrzeć, jak się całkiem zmieniacie u mnie, w moim mieszkaniu... Czy więc nie byłoby dobrze, gdybyśmy mieli własny domek, choćby nawet niepodobny do królew­ skiego pałacu? A nazwać możemy go tak, jak zechce­ my... Podobało mi się to, co mówiła Mira. To były właściwe słowa. Ona rzeczywiście mieszkała w pięknym, wielkim domu, w jakim my chyba nigdy nie będziemy mieszkać. I że u innych było za ciasno, a u Miry nieswojo, to też prawda. A tu mogliśmy mieć własny domek, swój pałac. Na te słowa zamilkli i Marica, i Tomo, i Janko, i Trzmiel, nawet Branka. Ja także zamilkłam. Bo co tu mówić? Przy­ noszę im coś na talerzu, a oni się namyślają — i chcieliby, i nie. Zresztą jeśli nie chcą, nie muszą! Są inne ulice w na- 32 tfzym kraju, są inne dzieci na świecie! Urządzę swój pałac, cokolwiek by się stało. A Mira zostanie ze mną. Wtedy, drapiąc się po głowie, znowu odezwał się Tomo: — No, wiecie, im dłużej myślę, tym bardziej mi się zda­ je, że coś w tym jest... — Jasne, trzeba pomyśleć! — mruknęła Mira, ale Tomo ciągnął dalej: — Koniec końców domek rzeczywiście stoi nie wykorzy­ stany, coraz bardziej niszczeje, a nam by się przydał. Może udałoby się go uporządkować... Chodźmy zobaczyć, jak w y­ gląda wewnątrz... Wstaliśmy posłusznie. Tomo był jakby naszym wodzem. Nic dziwnego. Chodził już do trzeciej klasy i na czole miał dużą szramę, którą zarobił, gdy skakał z wysokiego muru, aby pokazać, jakim jest bohaterem. A co najważniejsze, w podwórzu miał ogromnego wilczura, który był postrachem wszystkich. Nikt nie ośmielał się bez opowiedzenia wejść na ich podwórko. Wilk jakby chciał łańcuch rozerwać. Wie­ dzieliśmy dobrze — Tomo tyle razy to podkreślał — że jeśli nas ktokolwiek zaczepi, Wilczek będzie nas bronił. Dlatego chłopaki z Dereniowej zostawiali nas w spokoju... Poszliśmy w kierunku chatki. Mira trzymała mnie za rę­ kę. Wymowny znak — my dwie jesteśmy sojuszniczkami, cokolwiek by się zdarzyło. Tomo i Trzmiel ruszyli pierwsi, a dziewczynki za nimi. Gdy otwieraliśmy drzwi, zaskrzypiały tak, że przeszedł nas dreszcz. Na progu cofnęliśmy się przed odorem pleśni. Chłopcy fachowo oglądali ściany, opukiwali je, otworzyli okno, a my, dziewczynki, patrzyłyśmy na brud i śmieci. Zastanawiałyśmy się, ile tu będzie roboty, nim się to wszystko uporządkuje, i czy się jej podjąć. Janko pokręcił głową. i Babcia Katarzyna 33

— Bardziej mi to przypomina jaskinię zbójców niż przy­ szły pałac. Zresztą lepiej bawić się w rozbójników... — I tak jesteś rozbójnikiem — rozzłościła się nagle Branka. — Teraz rozmawiamy poważnie. Tomo chwycił się za ucho i spojrzawszy na nas znacząco, powiedział z powagą: — Słuchajcie, dziewczyny, tu by się jednak dało coś zro­ bić. Ale nie odgrywajcie na zapas księżniczek i dam dwo­ ru, tylko zakaszcie rękawy. Śmieci tu tyle, że można się utopić. — I wy też, panowie paziowie, wielmożni wojewodowie i dostojnicy dworu, nie będziecie siedzieć z założonymi rę­ kami! Jasne, no nie? — powiedziałam podniecona, zrozu­ miawszy, że pozyskałam ich dla swego pomysłu. — I żeby później nie było zamętu — fuknęła Marica — księżniczką będzie ta, która najwięcej zrobi. — Zgadzam się! — zawołał Janko i podrzucił czapkę do góry. — A błaznem ten, kto zrobi najmniej. Z góry zobo­ wiązuję się, że będę z honorem walczył o to zaszczytne sta­ nowisko... — Bądź spokojny — klepnął go Trzmiel po ramieniu — i tak jesteś błaznem... Nastały dni, które naszą ulicę wprawiły w zdumienie. Wstawaliśmy wczesnym rankiem, zamiataliśmy i czyścili­ śmy, zdejmowaliśmy pajęczyny, połykaliśmy kurz, szoro­ waliśmy stół i ławy, pucowaliśmy piecyk; my brudziłyśmy sukienki, chłopcy darli spodnie, a mama narzekała, że przy­ niosłam do domu pchły. Czy to ważne, pchły! Za dnia tak się zmęczę, że nawet nie czuję, czy mnie nocą gryzą, czy nie. Gdy jej to powiedziałam, przestraszyła się nie na żarty. — A czy w szkole nie byłoby ci wstyd, gdyby przyszedł lekarz, kazał ci się rozebrać i gdyby wszyscy zobaczyli, jak 34 jesteś pocięta przez pchły? Ciebie, oczywiście, nikt by nie winił, ale powiedzieliby, że masz niedbałą mamę. To już co innego! To nie powinno się zdarzyć! Moja ma­ ma nie jest ani nieporządna, ani niedbała! Odtąd co dzień wkładałam specjalną bieliznę i sukienkę do pracy w chatce. A wieczorem szorowałam się i myłam w korycie na podwó­ rzu, choć było ciemno i dosyć chłodno. Myślałam: „Jeśli chcę mieć pałac, muszę trochę pocierpieć!” Ale co prawda, to prawda! Wszyscy pracowaliśmy jed­ nakowo. Nawet Mira, która pragnęła, żebym ja została księżniczką. Jej mama coraz bardziej na nią krzyczała i mó­ wiła, że wygląda jak Cyganka, i pytała ją, czy nie ma w domu ładnych książek i zabawek i czy musi cały dzień tarzać się z nami w śmieciach i kurzu. Pomimo wszelkich wymówek Mira została z nami. Nie można dogodzić ca­ łemu światu. Przyjemniej jej było z nami niż samej w swo­ im pokoju, choćby tam dla niej śpiewał kanarek i skakał biały pudelek. Odetchnęliśmy z ulgą, gdy w końcu wszystko zostało wysprzątane. Na łączce podpaliliśmy stertę śmieci i prze­ łknęliśmy niejedną gorzką pigułkę od sąsiadów, którzy krzyczeli zza płotów, że zanieczyszczamy im powietrze. Szczęściem dla nas dmuchnął wietrzyk i rozpędził dym i popiół na wszystkie strony. Ale pozostało do zrobienia coś równie ważnego, a może i ważniejszego niż dotychczasowa praca. Należało wybielić ściany, umyć okno, a potem go­ rącą wodą wyszorować drewnianą podłogę i szpary zalepić cementem lub kitem, żeby do chatki nie dostawały się przez dziury myszy i karaluchy. Bielenie to niełatwa rzecz. Trze­ ba zdobyć wapno, pędzel, wiadro... Choćby podłoga błysz­ czała czystością, jeśli ściany nie są wybielone, wszystko wygląda brudno. 35

Następnego ranka i ten problem został rozwiązany. Janko gdzieś na Krapinskiej znalazł starego malarza pokojowego, który za garść papierosów i ćwiartkę rakii obielił te cztery małe ściany. Jak nasi chłopcy zdobyli papierosy i rakiję, nie wiedziałam, ale nie chciałam pytać. Ivica czasem mówi: „Czego nie wiesz, od tego cię głowa nie boli” . A mam te­ raz za dużo roboty i nie mogę pozwolić na to, żeby mnie rozbolała głowa od niemiłych pytań. Ktoś musi wyszorować podłogę. Ale kto? Wszyscy nie możemy i nie musimy. Ja sama nieźle to potrafię. Gdy mama nie mogła, często szorowałam nasz pokój, stół i stołki, ale... ciężko mi pompować wodę i nosić pełne wiadra. Do pompy i z powrotem jest jakieś dwadzieścia metrów, a ja nie mam za dużo siły. Przecież chodzę dopiero do pierwszej klasy. Nie umówiliśmy się jeszcze, kto to zrobi, i nie wia­ domo, czy przypadnie to właśnie mnie. Co prawda ja od­ kryłam pałac i ja powinnam być księżniczką. Ale umowa stoi — kto zrobi najwięcej... Był wieczór. Siedziałam zamyślona przy stole i czeka­ łam na powrót Ivicy. Mała w ubraniu drzemała na łóżku i ssała palec. Mamy nie było w domu. Powiedziała, że przyjdzie późno. Tego dnia gotowała na jakimś weselu. Lubiliśmy, gdy przygotowywała potrawy na wesele. Przy­ nosiła wtedy ciasto i mięso, więc i u nas odbywała się prawdziwa uczta. Dlatego dziś nie martwiłam się, że mamy nie ma w domu. Ale co robi Ivica? Powinien już wrócić ze szkoły. Na pewno chłopcy znów go namówili, żeby po­ szedł z nimi do kina na placu Treśnjevackim. Aha, teraz przypomniałam sobie. Umawiają się na jutrzejszy wielki mecz piłkarski. Świetlica przeciw szkole. Całym sercem ki­ bicuję świetlicy. Chłopcy ze świetlicy nie zawsze są tak schludni, tak uczesani czy też — jak mówi Ivica — „w y­ 36 strojeni” jak ich koledzy, którzy chodzą tylko do szkoły. Ale co prawda, to prawda — podzielą się z przyjacielem nawet ukradzionym jabłkiem. A niechby kto tylko palcem tknął dziewczynkę ze świetlicy! No, ten by się miał z pysz­ na! A że sami czasem prztykną którąś z nas w głowę albo pociągną za włosy — cóż robić?! Zostaje w rodzinie — jak mówi mama. Ktoś otwiera furtkę. Słyszę, jak skrzypią zawiasy i jak szczęka klamka. Pewnie to Ivica. Nie mam chęci ani siły, by jak zwykle wybiec mu na spotkanie. Jestem zanadto zmęczona. Nie pomyliłam się. To był Ivica. Wszedł do pokoju, za­ mknął za sobą drzwi i zapytał wesoło: — Jest mama? — Nie ma. Radość zgasła na jego twarzy. — Dlaczego w takim razie pali się lampa? — spytał surowo. — Ja zapaliłam — odpowiedziałam przestraszona. Wie­ działam, że nie wolno mi ruszać lampy. Raz rozbiłam cy­ linder, a raz jeszcze gorzej, omal nie podpaliłam domu. Ivica był zły. Spojrzał na mnie ponuro. — Mówiłem, żebyś nie zapalała światła, póki nie wrócę. Powiedziałem to wyraźnie. Mogłaś na mnie zaczekać. Czyż­ byś już zapomniała, czego narobiłaś niedawno?! A i nafty jest tylko na dwa palce... Dlaczego nie posłuchałaś? — spytał łagodniej, widząc, że w ogóle się nie bronię. K ie­ dy indziej potokiem słów usiłowałabym zmniejszyć swo­ ją winę. — Bałam się, Ivica. Tak długo na ciebie czekałam. My­ ślałam... Głos mój brzmiał smutno. Siedziałam przy stole, z głową 37

opartą na ręce. Patrzyłam na niego z powagą. Takiej brat mnie nie znał. — Chora jesteś? — zaniepokoił się zdejmując kurtkę. Siadł obok mnie przy stole. v — Nie — pokręciłam głową. — Tylko jestem zmartwio­ na. Wiesz, ja też mam swoje problemy. Ty i mama zawsze mówicie o problemach. Teraz ja się nimi zaraziłam. Jak wietrzną ospą. Wica uśmiechnął się. To był wspaniały chłopak. Nigdy się nie wyśmiewał, nie fukał na mnie i nie prychał z po­ gardą. Chwycił mnie za łokieć i zapytał troskliwie: — Jakie problemy, ty mądralo? Szkoła? — Gdzie tam! — westchnęłam gorzko. — Wica! Ja chcę być księżniczką w naszym pałacu... — Myślisz o tej chatce naprzeciwko? — chciał się upe­ wnić. — Tak. Ale tylko do jutra będzie chatką. Potem stanie się pałacem, a w pałacu musi być księżniczka! Tylko że nas jest cztery. Która będzie księżniczką? Może być nią jedna! Ja odkryłam chatkę, ja wszystkich namówiłam, że­ byśmy ją uporządkowali, więc czy inna może być księżnicz­ ką? Powiedz, czy byłoby to sprawiedliwe? — No, nie. Ale dlaczego ty nie mogłabyś nią zostać? — Wiesz, Wica, umówiliśmy się, że księżniczką zostanie ta, która najwięcej zrobi. — A czy nie ty zrobiłaś najwięcej? W takim razie która? — Tego właśnie nie można przewidzieć. Wszystkie czte­ ry, nawet Mira, która w domu palcem nie kiwnie, praco­ wałyśmy jednakowo. Do jutra umrę z niepewności — wes­ tchnęłam smutno. — Jutro zapadnie decyzja... — Ech, głuptasie — skarcił mnie Wica. — Nie umiera 38 się tak łatwo. Gdyby tak było, wszystkie dziewczynki już by poumierały, bo nie ma takiej, która nie chciałaby zostać księżniczką. Ale powiedz, księżniczko, czy robota już skoń­ czona? — Nie. Jest porządek, sprzęty czyste, ściany obielone, tylko jeszcze trzeba wyszorować podłogę. — Czy ty jesteś przytomna? — zdumiał się Wica. — Mó­ wisz „tylko” . A wiesz, co to znaczy szorować podłogę po bieleniu? Ducha można wyzionąć, ręce odpadają, po prostu można się wykończyć... Trzeba chyba zgłupieć, żeby dobro­ wolnie podjąć się takiej pracy, nawet gdyby się miało zostać księżniczką... — Gotowa jestem zgłupieć — powiedziałam żywo. — Wiem, że to najtrudniejsza robota. Inne dziewczynki też nie są mocniejsze ode mnie, a i chłopcy nie są najsilniejsi. Ciężko jest wodę nosić i pompować. Ciężko — powtórzyłam ze smutkiem. — Tylko jedno pytanie, przyszła księżniczko. Czy potra­ fiłabyś wyszorować podłogę? — spytał Wica z figlarnym uśmiechem w oczach. — Jasne, że tak! — zerwałam się z krzesła. — A bo to raz szorowałam nasz pokój? — wykrzyknęłam z nadzieją. — Jeśli tak, wasza książęca mość, to problemy waszej książęcej mości przestały istnieć — roześmiał się Wica. — A teraz słuchaj, obudzę cię, jak tylko wzejdzie słońce i kie­ dy wszyscy twoi przyszli poddani będą jeszcze twardo spać. Twój główny doradca będzie nosił wodę, a ty swoje białe, delikatne rączki będziesz moczyć w wiadrze i brudne deski zamieniać w lśniącą posadzkę. Zgoda? — Zgoda! Zgoda! Mój duży, drogi, najdroższy bracie! — zawołałam mocno go ściskając. I tak zostałam jednak księżniczką. Co mnie to obchodzi, 39

że Janko powiedział ze złością: „Po ile indycze jaja, wasza książęca mość?!” Wiem, on oczywiście wolałby, żeby księżniczką była Branka, w której, zdaje mi się, zakochany jest po uszy. A ja z ręką na sercu nie mogę powiedzieć, że jestem tym zachwycona. A teraz? Koniec z księżniczką, koniec z pałacem! Tak krótko to trwało, że nie zdążyliśmy nacieszyć się zabawą. Zaledwie kilka dni. Brzydka, stara, wstrętna i zła czarownica zajęła moje królestwo! Z zamyślenia wyrwał mnie hałaśliwy dźwięk szkolnego dzwonka. Nauczycielka patrzyła na mnie dziwnie, a gdy przechodziłam obok niej, zatrzymała mnie i zapytała z tro­ ską: — Co się z tobą dzieje w ciągu kilku ostatnich dni? Obserwuję cię bez przerwy. Nie uważasz tak jak przedtem, jesteś roztargniona, myślami błądzisz Bóg wie gdzie. Może jesteś chora? Czy w domu coś nie w porządku? Jakże lubiłam i ją, i jej troskliwość! Ale chyba nie mogłam jej powiedzieć, że w klasie miała księżniczkę, a te­ raz już jej nie ma. Westchnęłam smutno: — W domu, proszę pani, wszystko w porządku. Mama jest zdrowa i pracuje, ale ja mam swoje kłopoty. — Czy mogłabym ci w czymś pomóc? — zapytała ciepło. — Chyba nie. Pani nie jest z naszej ulicy. To sprawa chłopców i dziewczynek, którzy na niej mieszkają. Może sami sobie poradzimy. — Czy to coś poważnego? — Tak, to poważne. Jeszcze jak! Ginie pewne króle­ stwo! — wygadałam się niechcący i ugryzłam się w język. Pani zdumiała się: 40 — Co ginie? Królestwo? Jakie królestwo? — Ach nic — wybrnęłam szybko. — To z książki... Gdy odchodziłam, czułam na sobie zatroskane spojrzenie nauczycielki. Do końca roku szkolnego pozostało niewiele więcej niż miesiąc, a ja chcę przejść do następnej klasy z wynikiem celującym. Że też trzeba aż celującego wyniku, aby dostać książkę! Mogłaby mi pani dać i za bardzo dobry. Ale tak nie można. Mama by się gniewała, a Iyica by powiedział: „No, księżniczko, opuściłaś się w nauce”. Są i inne powody, dla których pragnę dostać ten nie­ szczęsny celujący. Janko także śmiałby się ze mnie, bo za­ wsze na niego krzyczę, że nie chce czytać i rachować. A i Mirze też byłoby przykro. Mira tłumaczy się przed ma­ mą, że dzieci, z którymi się przyjaźni, uczą się na celująco, więc jej mama mniej się na nas gniewa. Wieczorem spotkaliśmy się za domem Branki. Była to niewielka i nie za czysta przestrzeń. Wyrzucało się tu róż­ ności. Pudełka po cykorii, obierki z kartofli, popiół z pie­ ców i inne rzeczy, ale my wcale nie zwracaliśmy uwagi na te drobiazgi. To tylko moja mama zawsze mówi: — Dzieci, gdy kto zajrzy na wasze podwórko, to tak, jakby zajrzał do waszego domu. Nie chcę na podwórku śmieci! Wszędzie musi być czysto i porządnie, tak jak wte­ dy, kiedy żył ojciec. Czasami były i łzy z tego powodu. Kto by tak pilnie na wszystko zważał, no, ale mama! Lepiej jej posłuchać niż od rana do wieczora słuchać kazań. Usiedliśmy, gdzie się dało. Tylko Tomo stał, trzymając Wilczka, który się wyrywał. Stanął przede mną i powie­ dział: — Mam propozycję. Nie jesteś już księżniczką. Zostali­ 41

śmy bez pałacu i póki nie wypędzimy z niego tej baby, kimkolwiek ona jest, niepotrzebna nam już księżniczka. I tak przepadło wszystko to, co robiliśmy w naszej chatce: opowiadanie bajek, zabawa w „Człowiek^, nie irytuj się”, loteria i wiele innych ciekawych rzeczy. Teraz mamy nowe zadanie. Poważne i ważne. Odebrać to, co jest nasze. W ja­ kikolwiek sposób. Milczeliśmy. Tomo mówił rozsądnie. Słuchałabym go jeszcze uważniej, gdyby Wilczek nie był tak niebezpiecznie blisko. Janko dziwnie się kręcił. Głowę daję, że wiem, co powie. No, jasne, nie pomyliłam się. Wstał, wyprostował się na całą wysokość i zapytał z prze­ jęciem: — A kto będzie wodzem w tym nowym przedsięwzięciu? To powinien być ktoś sprytny... Według mnie Janko nie nadaje się na wodza. Jest za mało poważny. Jak można słuchać kogoś, z kogo trzeba się bez przerwy śmiać? Dlatego powiedziałam szybko: — Uważam, że Tomo. Janko wprost zmiażdżył mnie wzrokiem, a Branka do­ dała: — Nie mam nic przeciwko temu. Ale wyjaśnij nam, dla­ czego jesteś właśnie za nim? Wtedy odezwała się Marica. Zwykle niewiele mówiła, ale wszystko, co powiedziała, miało sens. — Wiem, dlaczego Andjelka jego proponuje — rzekła z powagą. — Tomo jest najsilniejszy z nas. Chodzi do trze­ ciej klasy, jest bystry i ma jeszcze coś ważnego, czego nikt z nas nie ma. A to, co ma, może być dla nas bardzo poży­ teczne! — O co chodzi? — zapytaliśmy chórem. Nawet Tomo się dołączył. 42 — Nie wiecie? — zdziwiła się dziewczynka. Wtem dało się słyszeć głośne: „Hau, hau, hau” . Jakiś człowiek przechodził w pobliżu. — O, sam się odezwał! — zawołała radośnie Marica. — Wilczek! Wilczek, gdy usłyszał swoje imię, nastawił uszy i zaczął machać ogonem. A Marica ciągnęła dalej: — On może nam wiele pomóc. Sama powiedziałaś, że czarownica ma olbrzymiego czarnego kota, który już cię napadł! — Tak... tylko — jąkałam się — ja... ja... — Wiem — przerwał mi Tomo. — Nie musisz dalej mó­ wić. Ty... ty... ty... bo... bo... isz się Wilczka! — śmiał się. — I nie podeszłabyś do niego za nic na świecie. Zgadłem? Janko roześmiał się drwiąco i zaczął naśladować szcze­ kanie Wilczka: — Hau, hau — pokazując zęby, i Wilczek znowu zaszczekał. Zdenerwowałam się i krzyknęłam: — Słuchaj, Janko, albo raz na zawsze przestaniesz się ze mnie wyśmiewać, albo... — Albo co?... — wyzywająco wysunął brodę. — Albo rozbiję ci nos — palnęłam, co mi przyszło do głowy. — Cha, cha, cha, cha, cha... — wszyscy roześmieli się głośno, ale Tomo przerwał im z powagą: — Rzeczywiście, Janko, dość tego! Andjelka jest dobrą koleżanką i nie masz powodu bez przerwy jej dokuczać. Jeśli nie przestaniesz, na każdym płocie na całej ulicy na­ piszę: „Janko kocha Andjelkę” . — Uśmiechnął się. — Wiesz, mówią, że jeśli ktoś kogoś bez przerwy zaczepia, to znaczy, że go kocha... 43

Wszyscy znowu wybuchnęli śmiechem, a ja najchętniej zapadłabym się pod ziemię. Janko wpadł w złość i krzyk­ nął: — Więc lepiej napisz: „Janko kocha ropuchę” ! Też wy­ myśliliście... Jeszcze czego, Andjelkę... Wstałam z kamienia i miałam zamiar pójść sobie. Co za głupek! Chodzi o tak poważne sprawy, a on ciągle wszystko psuje. Zrobiłam dwa, trzy kroki, gdy Mira zawołała za mną: — Andjelka, zostań! Jeżeli ty idziesz, to i ja pójdę! — I ja! — odezwała się Marica. — I ja — wtrąciła Branka. — E, jak iść, to iść! W takim razie ja też idę — podjął Trzmiel — a ty, Janko, zostań sam i licz gwiazdy. Janko popatrzył na nas ze zmarszczonymi brwiami i w y­ szeptał cicho: — Andjelka, daj rękę. Nie znasz się na żartach. Prze­ cież ja nie dokuczam ci, żeby dokuczać, tylko, wiesz, jakieś licho nie daje mi spokoju. Lubię patrzeć, jak się złościsz. Jesteś wtedy taka zabawna. A zresztą ja też się boję Wilczka. Odetchnęliśmy i usiedliśmy znowu. Tomo powiedział: — No, tak już lepiej. A teraz zdradzę wam tajemnicę. Naprawdę nie powinniście bać się Wilczka. On wie, że je­ steście moimi przyjaciółmi, i nikomu z was nie zrobiłby nic złego. — To dlaczego tak wściekle szczeka i szarpie się na łańcuchu, kiedy wchodzę na twoje podwórko? — spyta­ łam z niedowierzaniem, patrząc podejrzliwie na Wilczka. — Bo chciałby, żebyś do niego podeszła i żebyś go po­ głaskała. On cię w ten sposób woła, inaczej nie potrafi. Ma ochotę na zabawę... 44 — Jesteś pewny? — Mira także pełna była obaw, a Wil­ czek patrzył na nią i machał ogonem. — Tak, jestem pewny! Chyba znam swego psa? Kto pierwszy go pogłaszcze? — zapytał Tomo. Cofnęliśmy się. Mam go pogłaskać? Wygląda tak stra­ sznie! Jęzor wywieszony, widać ostre zęby. Przypomina wilka, który połknął Czerwonego Kapturka. Gdyby mnie złapał swoimi kłami, niewiele by ze mnie zostało. Wszyscy wstaliśmy, zaczęliśmy się kręcić, ale nikt nie ośmielił się podejść. Nikt nie chciał narażać własnej skóry. — No? — niecierpliwił się Tomo. Rozluźnił smycz, na której trzymał psa. Pies zrobił krok ku nam, a my pięć kroków do tyłu. Wtedy zaczął szczekać i skakać, stawać na tylnych łapach, jakby za wszelką cenę chciał zbliżyć się do nas. Ale nikt się nie ruszył. Tomo, rozczarowany, rzekł z pogardą: — Ale z was bohaterowie! Przygotowujecie się do roz­ prawy z czarownicą, a boicie się psa, który dobrze was zna. Nie będę wodzem takiej drużyny. Gdybyście mnie nawet prosili... Duszę miałam na ramieniu, ale postanowiłam pogłaskać tego strasznego psa, choćby miał mnie schrupać do ostat­ niej kosteczki! Nie chcę, żeby Tomo myślał, że jestem tchó­ rzem. A i Janko niech się przekona, że jestem odważniej­ sza od niego. Mój tata zawsze mówił: „Niebezpieczeństwo, którego nie znamy, jest większe od tego, które poznali­ śmy”. Puściłam rękę Miry i niepewnie zrobiłam krok naprzód. Wilczek też zrobił krok w moją stronę. Wszyscy patrzyli na mnie w napięciu. Znowu zrobiłam krok i wydawało mi się, że następny krok jest cięższy od poprzedniego. Wszy­ scy — Ivica, mama, cała ulica i cała klasa — wiedzieli, jak 45

bardzo boję się psów. Do tej pory mam bliznę na nodze po tym, jak kiedyś ugryzł mnie pies. Byłam wtedy jeszcze całkiem mała, więc nawet tego nie pamiętam, ale strach pozostał... Wreszcie podeszłam do niego zupełnie blisko, zamknę­ łam oczy i spotniałą dłoń położyłam na szerokim grzbiecie Wilczka. Ręka zatonęła w gęstej, miękkiej sierści. Na twa­ rzy poczułam ciepły oddech, a wilgotny, szorstki język obli­ zał mi policzki. Broniłam się przed lizaniem, ale strach zniknął. Mocno objęłam olbrzymiego Wilczka i z ulgą ode­ tchnęłam pełną piersią... Przestałam być księżniczką, ale za to nagle stałam się bohaterką. Tomo serdecznie uścisnął mi rękę i powiedział: — Muszę przyznać, że postąpiłaś po męsku! Teraz masz nowego przyjaciela. Gdy jest przy tobie, możesz się nie bać nikogo na świecie. Kiedy wreszcie wszyscy po kolei zapoznaliśmy się z Wilczkiem, kiedy nas wszystkich obwąchał i w niepoha­ mowanej radości poprzewracał na ziemię, gdy wszystkim polizał ręce i twarze, ruszyliśmy każdy do swego domu. Zapadł już mrok. Jeden dzień znowu minął... Następnego ranka zaraz poszłam do Wilczka. Umówili­ śmy się, że spotkamy się wszyscy na moim podwórku. Bez strachu podeszłam do psa i bawiłam się z nim, dopóki nie zjawił się Tomo. Spuścił go z łańcucha, założył mu smycz i podał mi ją. Szłam ulicą trzymając rzemień, na którym uwiązany był Wilczek, a za mną szedł Tomo. Pragnęłam, by cały świat zobaczył, że już się nie boję tego olbrzymiego psa. Był o wiele silniejszy ode mnie i tak mnie ciągnął, że o mało się nie przewróciłam. Z innych podwórek dołączyli do nas Janko. Branka, Marica i Trzmiel, wkrótce przybiegła Mira. 46

Gdy jak stado gołębi wpadliśmy na moje podwórko, mama właśnie pompowała wodę. Zobaczywszy, że prowadzę Wilczka, albo dokładniej mówiąc, że on mnie prowadzi, przestała pompować, złożyła ręce i krzyknęła: — I niech mi kto powie, że nie ma cudów na świecie! Patrzyłam na mamę i omal nie pękłam z dumy. Zaszy­ liśmy się razem z Wilczkiem w małej altance. Urządziliśmy w niej zasadzkę. Altankę zrobił nam tata, jak tylko sprowadziliśmy się tutaj. Z cienkich, długich żerdzi wznosił ją pracowicie i cierpliwie. Tu uczyliśmy się wiosną, a często, w pogodne dni, nawet jedliśmy obiad. Pomalował ją zieloną farbą, a wokoło zasadził powój. Raz, zimą, na żelaznym stole zrobił nam lwa ze śniegu. Jakże długo ten lew się utrzy­ mał! Na zewnątrz wszystek śnieg już stopniał, a nasz lew wciąż jeszcze leżał na zimnym, żelaznym stole, tylko sta­ wał się coraz cieńszy, aż pewnego ranka zniknął. Wkrótce potem umarł tata... Siedzieliśmy spokojnie na ławce i obserwowaliśmy cha­ tkę. Nic się w niej nie ruszało. Tylko na progu leżał czarny kot, grzał się na słońcu i mrużąc zielone ślepia patrzył na świat. Byłam pewna, że się nam przygląda. Ale Mira po­ wiedziała: Koty nie widzą dobrze w dzień, a tu słońce świeci. Obmyśla teraz, co złego zrobi nocą. Niezbyt mi się podoba... Pragnęliśmy pozostać nie zauważeni, ale wilczur, gdy zobaczył kota, stał się niespokojny. Zaczął szczekać i wy­ rywać się z rąk Toma, a kot na jego szczekanie skoczył jak oparzony, prychnął i trzema długimi susami znalazł się na brzoskwini. Na wrzask kota otworzyły się drzwi chatki. Zadrżeliśmy. Pojawiła się w nich straszliwa starucha. Och, jaka była 48 brzydka! Jak siedem grzechów głównych — powiedziałaby moja babcia. Wszyscy wstrzymaliśmy oddech. Tylko ja za­ dzierałam nosa, bo już ją widziałam, i teraz — chcąc, nie chcąc — musieli mi wierzyć. W rękach trzymała sękaty kij. Obejrzała się na wszystkie strony i cicho wymamrotała coś, czego nie dosłyszeliśmy. W tej samej chwili czarny kocur zeskoczył z brzoskwini — hop! — na jej ramię. Usiadła na progu. Obok, oparta o ścianę, stała miotła. W napięciu obserwowaliśmy tę scenę. Branka szepnęła przerażona: — Teraz wsiądzie na miotłę i poleci. — Nie wsiądzie — mruknął Trzmiel. — Czarownice tyl­ ko nocą latają na miotle... A wtedy stało się coś dziwnego. Na dach chatki sfrunęła nagle biała gołębica. Gruchała długo i przymilnie. Starucha podniosła głowę i uśmiechnęła się. W tej chwili nie była wcale straszna. Ale Marica powiedziała: — Mieszkam na tej ulicy, odkąd pamiętam, a nigdy te] gołębicy nie widziałam. To musi być zaczarowana króle­ wna, którą wiedźma zamieniła w gołębicę. Teraz lata koło niej i prosi, żeby zdjęła z niej czary. Może to prawda, ale właściwie nie byłam tego zupełnie pewna. Wczoraj mama zasiała we mnie ziarno wątpliwo­ ści. Jak to ona powiedziała? „Musisz się, córeczko, naj­ pierw przekonać, czy staruszka w twoim pałacu jest na­ prawdę czarownicą i czy rzeczywiście jest zła... bo może być inaczej...” Inaczej, to znaczy jak?!... Wtedy tego nie wiedziałam. Mijały dni. Nasza gromadka była coraz bardziej zgrana. Janko i ja już się tak nie sprzeczaliśmy. Mira coraz dłużej zostawała z nami. Uporządkowaliśmy teren za domem Branki i tu przebywaliśmy najczęściej. Wśród nas jedynie Janko źle się uczył. Nie był głupi, przeciwnie, był sprytny i—Babcia Katarzyna 49