ania351

  • Dokumenty1 715
  • Odsłony95 105
  • Obserwuję78
  • Rozmiar dokumentów55.4 GB
  • Ilość pobrań62 695

David Rowan - Głośne procesy 1944-1955

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :5.7 MB
Rozszerzenie:pdf

David Rowan - Głośne procesy 1944-1955.pdf

ania351 Dokumenty scan
Użytkownik ania351 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 102 stron)

DAVID ROWAN G Ł O Ś N E P R O C E S Y 1944-1955 C l Y T E L N I K

Tytuły oryginałów angielskich: FAMOUS EUROPEAN CRIMES FAMOUS AMERICAN CRIMES O bw olutę projektow ał ANDRZEJ RADZIEJOWSKI I AKT MIŁOSIERDZIA Nigdzie na świecie nie byw a tak cicho jak w pokoju, do którego zbliża się śmierć. Za oknami O kręgow ego Szpi­ tala w Hillsborough, w stanie New Hampshire, mroźny w iatr pojękiw ał żałośnie wśród ośnieżonych drzew. Ale podwójne okna tłum iły wycie w iatru. N aw et rozmowy pie­ lęgniarek o nadchodzących świętach Bożego Narodzenia brzmiały niby daleki szept. Lecz żaden z pokojów szpital­ nych nie był tak cichy w ten grudniowy ranek 1949 roku, jak pokój pewnej, blisko sześćdziesięcioletniej pacjentki, pani Abbie Borroto. Pani Borroto chorowała na raka już przeszło rok. Stra­ ciła praw ie połowę norm alnej wagi. Teraz w łaśnie ta stra­ szliwa choroba osiągnęła moment krytyczny. Śmierć jest już tylko kw estią godzin, a może naw et minut. Oznaki ży­ cia są ledwo dostrzegalne. Ładna pielęgniarka o skupionej tw arzy nie może już wyczuć tętna. Postacie w bieli w ysu­ w ają się bezszelestnie z pokoju. W reszcie pozostaje tam tylko jeden lekarz i jedna pielęgniarka. Lekarz pochyla się nad łóżkiem chorej ze strzykaw ką w ręku. Po chwili w y­ prostow uje się i mówi głośno, co w ywołuje w strząsające wrażenie. Już po wszystkim... Scena taka może w ydaw ać się czymś naturalnym dla le­ karzy. W dużych szpitalach powtarza się ona kilka razy dziennie. Tym razem jednakże wydarzenie to miało stać się tem atem wielkich nagłówków w gazetach całego świata i na nowo rozniecić spór, który prawdopodobnie pozosta­ nie nie rozstrzygnięty przez wiele pokoleń. Na pierwszy ślad w skazujący, że to codzienne w ydarze­ nie miało niecodzienny charakter, wpadła młoda pielęgniar- ka-sekretarka, panna Josephine Connor, której dyktował 5

swoje notatki o tym przypadku lekarz opiekujący się pa­ nią Borroto. Siad ten znajdow ał się wśród wielkiej ilości danych medycznych, stwierdzających, że przyczyną zgonu był rak. Lekarz jak najskrupulatniej podał fakt, że owego ranka, w dniu śmierci pacjentki, zastrzyknął jej dożylnie niew ielką ilość powietrza. Chociaż mogło się to wydawać nieistotne, niemniej młoda pielęgniarka uznała za swój obo­ w iązek natychm iast powiadomić o tym w ładze szpitalne. W strzykiw anie powietrza do żył ofiary jest bowiem jed­ nym z klasycznych sposobów m orderstwa, chętnie opisy­ wanych przez autorów powieści krym inalnych. Gdy pęche­ rzyk pow ietrza dochodzi do serca, działa jakoby tak samo jak skrzep, doprowadzając do zatoru, co z kolei w ciągu kilku m inut po zastrzyku powoduje śmierć. Dla władz szpitalnych, które wszczęły śledztwo na sku­ tek dziwnej notatki, spraw a była jasna — pani Borroto przedwcześnie ułatwiono przekroczenie progu śmierci. Być może zdarzyło się to zaledwie na godzinę przed naturalnym zgonem, jednakże czyn ten można było określić tylko jed­ nym słowem: morderstwo. 29 grudnia, gdy spraw ca wchodził do szpitala w Goff- stown, aby odwiedzić pacjenta, dwóch detektyw ów zagro­ dziło mu drogę. — Doktor Herm ann Sander? — Tak, spodziewałem się panów. Oskarżenie: m orderstwo z prem edytacją. Najwyższy w y­ m iar kary: śmierć. A motywy? W łaściwie trudno je było ustalić. Korzyści m aterialne, zemsta ani żadne inne zw ykłe motywy m or­ derstw a nie wchodziły w rachubę. Z oskarżenia, odczyta­ nego następnego dnia w czasie w stępnego przesłuchania, wynikało jednak, że spraw a ta jest znacznie bardziej skom­ plikowana. Przytoczono w nim bowiem słowa doktora San- dera, który jakoby w yparł się m orderstwa, oświadczając: „Spełniłem akt miłosierdzia. W moim postępow aniu nie by­ ło złej woli." O skarżenie wzmiankowało również, że dr Sander jakoby oświadczył okręgowemu prokuratorow i, W illiamowi Crai- gowi, co następuje: „Rodzina pacjentki pytała mnie, czy nie dałoby się skrócić jej cierpień." Od tego momentu stało się jasne, że proces doktora H er­ manna Sandera wznieci żywiołowe spory w całych Stanach 6 Zjednoczonych. W kraju, który spokojnie toleruje taki fe­ nomen jak cmentarz Forest Lawn (opisany szczegółowo przez Evelyna W augh w książce pod tytułem : „Nasi N aj­ drożsi N ieobecni") i w którym strach przed bólem często przekracza naw et lęk przed śmiercią, prawdopodobnie wię­ cej jest zwolenników eutanazji niż w jakim kolw iek innym państw ie na świecie. Są to ludzie, którzy popierają „usy­ pianie" nieuleczalnie chorych, aby oszczędzić im wielkich cierpień przed nieuniknioną śmiercią. Jednakże zwolenni­ ków eutanazji zdecydowanie zwalczają miliony ludzi reli­ gijnych, zwłaszcza wyznawcy kościoła rzym skokatolickie­ go, którego nauka jest skrajnie przeciw staw na tej idei. Dla­ tego też śmiało można powiedzieć, że sprawa ta podzieliła nagle naród am erykański na dwa wrogie obozy: emocjo- nalizm przeciwko dyscyplinie kościelnej, „myśl nowoczes­ na” przeciwko dwudziestu wiekom wiary. Problem ten nie w ystąpił nigdzie z taką ostrością jak w małym osiedlu Nowej Anglii*, gdzie mieszkał oskarżony. Co najm niej dwie trzecie m iejscowej ludności stanowili wyznawcy kościoła rzym skokatolickiego. W ielu z nich w y­ wodziło się z imigrantów. Byli to K anadyjczycy pochodze­ nia francuskiego, zza pobliskiej granicy, przeważnie ludzie prości. Pomimo to w ciągu kilku godzin po aresztowaniu doktora Sandera ponad sześćset osób z jego rodzinnej wios­ ki Candii podpisało petycję w tej sprawie, w yrażając „nie­ złomną w iarę” w jego prawość. Petycja kończyła się sło­ wami: „Szanujemy go jako człowieka odznaczającego się cnotami chrześcijańskim i, oddanego całkowicie służbie dla dobra ludzkości.” Sytuacja nabierała jeszcze dodatkowego posm aku dzięki temu, że prokurator generalny W illiam Phinney, który miał prowadzić oskarżenie, był kolegą szkolnym doktora San­ dera oraz wieloletnim jego przyjacielem i sąsiadem. O sta­ tecznie, chociaż Phinney przyrzekł, że nie będzie się kiero­ wał żadnymi względami, żądając wym iaru kary, zgodził się na zwolnienie oskarżonego po złożeniu kaucji w sumie 25 tysięcy dolarów. Aczkolwiek suma ta była bardzo w y­ soka, nie przekraczała możliwości Sandera, a złożenie jej N o w a A n g l i a — stany New Hampshire, Maine, Vermont, Massachusetts, Connecticut i Rhode Island (przyp. tłum.). 7

pozwoliło mu pozostać na wolności aż do rozprawy przed sądem przysięgłych. Na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że ten czter- dziestojednoletni mężczyzna, który wzbudził tyle sympatii i ostrych sprzeciwów, nie nadaje się do roli zabójcy. Dłu­ ga tw arz o żółtawej cerze, ciemne w łosy z przedziałkiem pośrodku, cienkie wąsiki, okulary, łagodne piwne oczy, szczupła, niezbyt mocna budowa — oto jak wyglądał San- der. Jednakże przebieg jego pracy zawodowej wskazywał na to, że ma on w sobie pewne zadatki na męczennika. Przyjaciele jego opowiadali o wielogodzinnej, bezinteresow ­ nej pracy i o tym, że zazwyczaj „zapominał" posyłać ra­ chunki biednym pacjentom . W idocznie był człowiekiem, który wiedział, czego chce, chociaż nie zawsze można by się zgodzić z jego poglądami. Na początku 1949 roku podróżował po W ielkiej Bry­ tanii, aby zaznajomić się z działalnością Państwowej Służ­ by Zdrowia. Po powrocie do Am eryki w yraził swój szcze­ ry podziw dla tej instytucji (w przeciw ieństw ie do ów­ czesnej ogólnej opinii am erykańskiej), ale zaznaczył, że jest przeciw ny wprowadzeniu podobnej organizacji na te ­ renie Stanów Zjednoczonych. Stanowisko sw oje tłumaczył nieco dogm atycznym stwierdzeniem, że „Rząd nie pow i­ nien się w trącać do m edycyny." C harakterystyczny dla postaw y Sandera był fakt, że gdy go aresztowano, zapowiedział swojej sekretarce, aby nie odwoływała wizyt u pacjentów. W kilka godzin po w y­ puszczeniu go za kaucją pomagał w przyjściu na świat dziecka. „Zamówiła" go uprzednio niejaka Louise Crocker i chociaż dr Sander zaledwie przed chwilą wrócił z aresztu do domu, nie zrobił jej zawodu, odbierając sześciofuntową córkę pacjentki. Prasa rozpisywała się szeroko o podobnych szczegółach. Pojaw iły się długie opowieści o tym, jak to w niedzielę, w dniu Nowego Roku, dr Sander wyszedł ze swego białego drew nianego domku, stojącego na skraju Candii, i udał się do kościoła wraz z żoną Alicją, która dawniej była pie­ lęgniarką, i trzema córkami. N astępnego dnia, jak doniosły gazety, dr Sander w yruszył jak zwykle na obchód swych pacjentów. N ajpierw odwiedził panią Crocker i jej nie­ mowlę, następnie chłopca, którego operow ał w Sylwestra, a później dwunastu innych pacjentów. Przytaczano słowa 8 doktora, który jakoby miał powiedzieć: „To niesłychane, jak ludzie odnosili się do mnie. Jestem oszołomiony. Lu­ dzie najrozm aitszych zawodów wyrażali mi współczucie. Nigdy nie spotkałem się z taką serdecznością." W edług innego sprawozdania, zapytany o okoliczności śmierci pani Morroto, lekarz odpowiedział: „Koledzy mówią mi, że takie wypadki zdarzały się niejednokrotnie, ale nigdy nie noto­ wano ich w kartach choroby. Zdaniem kolegów lekarzy wyprzedziłem nasze czasy o kilkadziesiąt lat." Gdyby to ostatnie spraw ozdanie było zgodne z prawdą, stanowiłoby bardzo obciążającą wypowiedź. Pomimo bo­ wiem powszechnego poruszenia nie można było w żaden sposób pominąć faktu, że praw o nie uznaje „zabójstwa z miłosierdzia". O kreśla się je jako wyraźne i zwykłe morderstwo. Może było ono naw et i wyraźne, ale zwykłe — na pew ­ no nie. Komplikowały tę spraw ę wypowiedzi członków rodziny ofiary. Jej mąż, sześćdziesięciopięcioletni Reginald Borroto, em erytow any sprzedawca benzyny, po którym można się było spodziewać, że w ystąpi w charakterze po­ szkodowanego, powiedział otwarcie, iż jest „straszliwie zm artwiony" oskarżeniem doktora Sandera o morderstwo, nazyw ając go „najwspanialszym człowiekiem, jakiego znał". Jeden z braci pani Borroto, Ludwik Constantino, zgodził się z powyższą opinią, stw ierdzając: „Nie mam do niego żadnego żalu". Ale pozostali dwaj bracia pani Borroto byli stanowczo odmiennego zdania. Jeden z nich, Bernard Constantino, oświadczył: „Moja siostra stała na progu śmierci, ale odznaczała się wielką odwagą i nie traciła nadziei. N adal obstaję przy tym, że doktor Sander nie miał praw a odbierać jej życia." Drugi brat, Thomas Constantino, zaprzeczył temu, jakoby sugerow ał w rozmo­ wie z doktorem skrócenie cierpień pani Borroto. „Należało to pozostawić woli Boga" — oświadczył teraz. W czwartek, 5 stycznia 1950 roku, Sander wraz z żoną przyjechał samochodem do pobliskiego m iasta M anchester, aby stanąć przed sądem przysięgłych. Już na wiele godzin przed wejściem m ałżeństwa Sander na drugie piętro bu­ dynku sądowego, odcinającego się czerwoną, nietynkowa- ną cegłą od nnych domów, cały gmach w ypełniony był po brzegi. Na zewnątrz zebrał się również tłum ludzi z apa­ ratami filmowymi oraz spora gromada fotoreporterów. 9

O skarżony miał zapadnięte policzki i czarne sińce pod oczami, ale głos jego zabrzmiał niespodziewanie silnie, gdy na zapytainie sędziego odpowiedział: „Nie przyznaję się do winy". — Słuchajcie oskarżenia... — zabrzmiał głos sekretarza sądowego, a Sander mocno zacisnął pięści, gdy rozległy się słowa: — ... występnie, świadomie i z prem edytacją zastrzyknął dożylnie czterokrotnie po dziesięć centym etrów sześciennych powietrza swojej pacjentce, pani Abbie Bor- roto, lat pięćdziesiąt dziewięć. C z t e r o k r o t n i e . Dla większości osób na sali w iado­ mość ta była zaskoczeniem. Dawka stanowiła w sumie czterdzieści centym etrów sześciennych, a więc znacznie w ięcej niż podawały przedtem gazety. Jednakże pod koniec krótkiego przesłuchania dr Sander został ponownie zwolniony za kaucją 25 tysięcy dolarów, jakkolw iek tym razem pod warunkiem , że aż do rozprawy nie będzie leczył pacjentów. Po upływie dwóch tygodni ciało pani Borroto ekshum o­ wano i trzech patologów dokonało autopsji, która trw ała dziesięć godzin. W miesiąc później, w poniedziałek 20 lu­ tego, rozpoczęła się rozprawa w M anchesterze. W tym czasie zainteresow anie tą spraw ą przeszło w szel­ kie granice. Dr Sander otrzymał około 3 tysięcy listów od sym patyków z całego świata, łącznie z W ielką Brytanią. W iele stowarzyszeń zwolenników eutanazji ofiarowywało swą pomoc, pragnąc ponieść koszty związane z obroną. O ferty te zostały odrzucone. W mieście nie było ani jednego wolnego pokoju hote­ lowego. W śród sprawozdawców w ysłanych specjalnie na tę rozprawę znajdow ały się takie osobistości ze św iata lite­ rackiego jak John O Hara i Fanny Hurst. W piwnicy bu­ dynku sądowego, między bulierami, ustaw iono sprzęt tele­ graficzny, stoły z maszynami do pisania, a naw et studio radiowe. W owym prowizorycznym ośrodku inform acyj­ nym było bardzo gorąco, a zaduch w ydaw ał się tym trud­ niejszy do zniesienia, że na dworze tem peratura wynosiła około dwudziestu stopni mrozu. Efekt, jaki ta spraw a w yw arła na mieszkańcach M anche­ steru, był dość zaskakujący. Poruszenie opinii publicznej było tak silne, że w ciągu ostatnich tygodni miejscowe ga­ zety nie wypowiadały się na ten tem at ani nie drukow ały 10 listów czytelników. Był to zupełnie niezwykły przypadek w Stanach Zjednoczonych, gdzie ograniczenia „sub judi- re" * nie obowiązują tak, jak w praw odaw stw ie brytyj­ skim. Jednocześnie m iasto nie mogło się otrząsnąć ze zdu­ mienia, że stało się ośrodkiem światowego zainteresow a­ nia, obojętne, z jakiego powodu. M iejscowa rozgłośnia ra­ diowa podała kom unikat o przybyciu czterech korespon­ dentów gazet londyńskich, a „M anchester Evening Leader” uhonorow ał przyjazd w ostatniej chwili Nicholas Chate- laine'a z paryskiego „Le Figaro", umieszczając jego foto­ grafię na pierwszej stronie. Była to jednakże tylko powierzchowna parafiańszczyzna. W rzeczywistości istotną rolę odgryw ały dwa czynniki: 1. W tym zw artym kręgu ludzi dr Sander przez całe swoje życie był popularną i szanowaną postacią. 2. Około 50 ty ­ sięcy spośród 80 tysięcy m ieszkańców M anchesteru było wyznania rzym skokatolickiego. W ynikało z tego w yraźnie, że wybór bezstronnych sę­ dziów przysięgłych będzie nadzwyczaj trudny. W ustaw o­ daw stw ie am erykańskim obrona ma prawo przesłuchania przyszłych sędziów i jeśli sobie tego życzy, może odrzucić ich kandydatury. Zwykle jest to bardzo żmudna procedu­ ra, a tym razem zapowiadało się, że potrw a ona dłużej niż kiedykolwiek. Gdy przybył oskarżony, ubrany w gruby płaszcz, z jas- krawoczerwonym szalikiem owiniętym dokoła szyi, zobaczył na sali sądowej aż 145 kandydatów na sędziów przysięg­ łych. Przez w iele godzin wlokła się ta powolna procedura. Zadziwiająco wielka ilość kandydatów zdyskwalifikowała się od razu na wstępie, oświadczając, że już zajęli zdecy­ dowane stanowisko, którego nie zmienią bez względu na zeznania, jakie usłyszą. Pod koniec dnia wybrano tylko dziewięciu na trzynastu niezbędnych członków sądu przy­ sięgłych (łącznie z zastępcą). Następnego dnia było jeszcze gorzej. Odrzucono wielu kandydatów, którzy oświadczyli, że uznają „wyższe praw o" niż ustaw odaw stw o i przewód sądowy. Powstało jeszcze jedno zahamowanie, gdy proku­ rator po naradzie między sędzią, oskarżeniem i obroną, trw ającej godzinę i kwadrans, zakwestionował kandydaturę Sub j u d i c e — zakaz omawiania w prasie spraw będących w trakcie rozpatrywania przez sąd (przyp. tłum.). 11

jednego z przysięgłych, wybranego poprzedniego dnia. Chodziło o naturalizow anego A m erykanina pochodzenia brytyjskiego, który przybył do tego małego M anchesteru z w ielkiego miasta w Lancashire o tej samej nazwie. Dopiero trzeciego ranka skom pletowano sąd przysięgłych złożony z samych mężczyzn, na który obie strony w yra­ ziły zgodę. Przeciętny wiek przysięgłych wynosił 54 lata. W skład sądu wchodziło dziewięciu katolików, jeden czło­ nek kościoła episkopalnego, jeden baptysta i jeden m eto­ dysta. Dr Sander i jego żona, która pomimo choroby przybyła na rozprawę, przysłuchiw ali się cierpliw ie tej przew lekłej i denerw ującej procedurze. N iekiedy trzym ali się za ręce. Podczas przerw między sesjami wychodzili na spacer do­ okoła sąsiednich domów. Samochód policyjny codziennie przywoził ich i odwoził do domu odległego o jedenaście mil. Przez pozostały czas dr Sander był wolny — sytuacja pełna ironii dla nieszczęsnych sędziów przysięgłych, którzy musieli przebyw ać zamknięci w pokojach hotelo­ wych. W tym okresie, pomimo nieco przedw czesnych sprzeci­ wów odrzuconych kandydatów do sądu przysięgłych, oficjalnie nie użyto określenia „zabójstwo z miłosierdzia". Teraz jednakże prokurator generalny W illiam Phinney w swoim wstępnym przem ówieniu podkreślił niezwykły charakter sprawy oświadczając, że na podstaw ie osiągnię­ tego porozum ienia między obroną a oskarżeniem prokura­ tor n i e będzie żądać kary śmierci. Chociaż Phinney nie rozw ijał obszerniej sw ojej tezy, jedno użyte przez niego słowo świadczyło o łagodnej postaw ie oskarżenia. Zezna­ nia lekarskie w ykażą — powiedział on — że czterdzieści centym etrów sześciennych powietrza w strzykniętych ko­ biecie będącej w takim stanie, w jakim znajdowała się pani Borroto, p r a w d o p o d o b n i e mogło spowodować zgon i że zastrzyknięte przez Sandera powietrze było w rzeczywistości przyczyną śmierci pacjentki. „Prawdopo­ dobnie" było najbardziej nieoczekiwanym słowem w ustach prokuratora. Dotychczas przypuszczano, że akt oskarżenia będzie bardziej kategoryczny. Obecnie należało spodzie­ wać się konfliktu opinii biegłych. Drobny zatarg pow stał w czasie przesłuchiwania pierw- 12 ./.c (|(> świadka, dyrektora szpitala w Hillsborough, dra Ha- i"Id.i Loveruda, który opowiedział o w ykryciu fatalnej no- l■

w zeznaniach, że w przeddzień śmierci pacjentki Sander powiedział, iż ona „właściwie dogoryw a" i że następnego dnia „zmarła w ciągu dziesięciu minut" po rozpoczęciu za- strzykiw ania powietrza. N astępnie pielęgniarka przytoczyła rozmowę między oskarżonym a doktorem Robertem Biro- nem, okręgowym rzeczoznawcą lekarskim , która odbyła się po przedstaw ieniu przez nią notatek władzom szpital­ nym: — Doktor Biron zapytał, czy doktor Sander zdaje sobie spraw ę z tego, że złamał prawo. Doktor Sander odparł, że nieraz łam ał prawo, nie zatrzym ując się przed znakami dro­ gowymi „stop". Doktor Biron odparł, że to jest znacznie pow ażniejsza sprawa. To jest morderstwo. Doktor Sander powiedział, że zdawał sobie spraw ę z tego wykroczenia, ale praw o trzeba zmienić. Doktor Biron zapytał: „Dlaczego nie zmienił pan prawa, zanim pan to uczynił?" N astępnie panna Connor zeznała, że na pytanie, czy zda­ je sobie spraw ę z powagi sytuacji, dr Sander odpowiedział, iż spodziewał się nagany od Stowarzyszenia Lekarzy, „upo­ mnienia, żeby tego w ięcej nie robił”. Było to bardzo obciążające zeznanie, a zwłaszcza zdanie: „praw o trzeba zmienić", zaw ierające w yraźną aprobatę za­ sady eutanazji. Co w ięcej, niefrasobliw y ton rzekom ych odpowiedzi w yw arł niekorzystne wrażenie. N atychm iast padł następny cios, aczkolwiek obrona tym razem odparła go z większym powodzeniem. Stało się to wtedy, gdy pro­ kurator próbował storpedow ać raz na zawsze pogłoski po­ w tarzane w zeznaniach, że mąż pani Borroto prosił dra Sandera o przerw anie jej cierpień. Świadek ze strony poli­ cji, szeryf 0'B rien, zajął miejsce na ław ie świadków, zezna­ jąc, że prokurator otrzym ał od pana Borroto „podpisane, zaprzysiężone oświadczenie... że nie miał nic wspólnego z doktorem Sanderem w tej sprawie". Oświadczenie szery­ fa spowodowało natychm iastow y sprzeciw obrony. Sprze­ ciw był uzasadniony, ponieważ Borroto znajdował się na liście świadków. Sąd uznał to i nakazał w ykreślić wzm ian­ kę szeryfa, Jednakże W yman, aby wykazać, że nie ma nic do ukryw ania, oznajmił później reporterom , iż obrona praw ­ dopodobnie przesłucha pana Borroto, jeżeli nie zrobi tego prokurator. Zanim to nastąpiło, wysłuchano bardzo ważnego zezna­ nia dw udziestoczteroletniej, smukłej i przystojnej pielęg- 14 ni,nki, Elizabeth Rosę. Gdy szła przez salę, goniły za nią wszystkie spojrzenia. Nazwisko wspaniale pasowało do niebieskich oczu i jasnych włosów dziewczyny. Ale w po­ ius/.eniu spowodowanym jej wyglądem było coś m akabrycz­ nego. W obecności panny Rosę bowiem doktor Sander ro­ bił zastrzyk. Niebawem spowodowała ona poruszenie innego rodzaju. ( Wczytując notatki, które robiła przy łóżku chorej, pielęg­ niarka zeznała przed sądem, że tuż przed wejściem doktora bandera do pokoju trzy osoby nie mogły już wyczuć tętna pani Borroto. Sensacja! Jeśli słowa te miały oznaczać, tak jak się w y­ dawało, że pacjentka już nie żyła w chwili zastrzyku, spra­ wa byłaby zakończona. Jednakże prokurator generalny wi­ docznie miał powody, aby być innego zdania. Kazał opo­ wiedzieć świadkowi kolejno o wszystkim, co się działo os- latniego ranka w pokoju chorej. Panna Rosę powiedziała, ze gdy objęła swoje obowiązki o siódmej rano, pacjentka '>pała, a oddech jej był ibardzo płytki. Nieco później wypiła kilka łyków kaw y i powiedziała, że źle się czuje. — O jedenastej rano — spokojnie ciągnęła dalej pielęg­ niarka — nie mogłam wyczuć tętna. Inna pielęgniarka, panna Garrard, również nie mogła natrafić na puls, a w tedy panna Rosę wyszła na korytarz i spotkała doktora A lberta Snaya. On także nie mógł w y­ rzuć tętna. Poprosił o stetoskop, ale nic nie usłyszał. Prokurator: — Czy doktor Snay powiedział, że pacjentka zmarła? Panna Rosę: •— Nie. — Czy pani nie ma żadnych wątpliwości na ten temat? —- Nie. Panna Rosę ciągnęła dalej, że w tym momencie wszedł dr Sander i zamienił kilka słów z drem Snayem. Nie sły­ szała, o czym mówili. — Czy pani zwróciła uwagę na panią Borroto po w yj­ ściu doktora Snaya? — Tak. S ł y s z a ł a m u r y w a n y o d d e c h . A więc to był cel, do którego zdążał prokurator gene- i.dny. Po pierwsze, ustalił, że pomimo niemożności wyczu- i i.i tętna pani Borroto, w tym czasie nie padło żadne auto- lylatyw ne stw ierdzenie zgonu. Po drugie, chociaż dr Snay mógłby zaprzeczyć temu w czasie swoich zeznań, musiałby 15

to uczynić wbrew oświadczeniu pielęgniarki o urywanym oddechu słyszanym po jego odejściu, N iew ątpliw ie oskar­ żeniu udało się teraz nadać sprawie inny obrót... Opis ostatniej sceny przez pannę Rosę pozwolił proku­ ratorow i jeszcze bardziej umocnić sw oją przewagę. Pielęg­ niarka zeznała, że po w yjściu dra Snaya dr Sander także próbow ał odnaleźć tętno pani Borroto. Nie w ypow iadając żadnych uw ag na ten tem at, poprosił o strzykaw kę. Panna Rosę spostrzegła, że dr Sander robi zastrzyk pustą strzy­ kawką. — Usłyszałam — stw ierdziła następnie — że pani Borro­ to chw yta oddech. A dr Sander odw racając się do niej powiedział: „Powie­ trze w żyłach działa podobnie jak skrzep. Słuchając tych słów ze swego miejsca przy stole obrony, oddalonym zaledwie o kilka stóp od ławy świadków, oskar­ żony zaczerwienił się mocno. Był to niedobry moment prokurator wykazał już dw ukrotnie, co w ydaw ało się nie­ zbitym faktem, że pacjentka żyła w chwili robienia zastrzy­ ku. Ponadto, jak sąd przysięgłych będzie interpretow ał rze­ komą uw agę doktora Sandera o skrzepie? Prokurator odczekał chwilę, aby ostatnie słowa świadka nabrały w pełni dram atycznego efektu, po czym zapytał: — Co działo się dalej? Panna Rosę: — Spojrzałam na strzykaw kę. Tłok w ciśnię­ ty był do samego końca. Po kilku m inutach doktor Sander odwrócił się i podał mi strzykaw kę oraz igłę. Powiedział, że zawiadomi rodzinę pani Borroto i wezwie przedsiębiorcę pogrzebowego. Phinney: — Jak zrozumiała pani te słowa? Rosę: — Że pacjentka zmarła. W tym stanie rzeczy jedynym w yjściem dla obrony było uw ypuklenie pierwszej części zeznań młodej pielęgniarki. Przesłuchując św iadka obrońca W ym an od razu prze­ szedł do sedna sprawy. — Czy 2 stycznia powiedziała pani, że doktor Sander nie zabił pacjentki, gdyż zmarła ona przed zastrzykiem? Panna Rosę: — Nie mogłam wyczuć tętna. N ieudzielenie bezpośredniej odpowiedzi na to pytanie zemściło się natychm iast na świadku. Po w yszukaniu ze stosu dokumentów leżących na stole arkusza papieru po­ krytego pismem maszynowym, główny obrońca odczytał 16 bezdźwięcznym, suchym głosem zeznanie złożone przez pannę Rosę podczas przesłuchań poprzedzających rozprawę pized sądem przysięgłych. Zasadnicze słowa tego zeznania brzmiały: „Dr Sander nie zabił pani Borroto, ponieważ ona już nie żyła.” Jeden punkt uratow any dla obrony... Nie mogło to w pra­ wdzie zaćmić obrazu um ierającej kobiety z trudem chwyta- lącej oddech, ale przynajm niej otworzyło drogę w ątpliw oś­ ciom, skoro sędzia przyjął to zeznanie jako dowód rzeczo­ wy obrony. Dotychczas utarczka toczyła się głównie na płaszczyźnie medycznej, aczkolwiek poziom jej był niezbyt wysoki. Te- laz, z chwilą pojaw ienia się długo oczekiwanego Reginalda liorroto, męża zmarłej, spraw a znowu dotknęła przemilcza­ nego, spornego zagadnienia eutanazji. Prokurator generalny podejm ując broń, która w czasie zeznań szeryfa 0'B riena została mu chwilowo w ytrącona z ręki, zapytał bez ogródek: —■Czy pan kiedykolw iek pośrednio lub bezpośrednio prosił doktora Sandera o skrócenie życia pańskiej żonie? — Nie. Pomimo tego zaprzeczenia — które zresztą nie było dla nikogo zaskoczeniem — pan Borroto wyraźnie czuł się źle w swojej roli. Mimo wszystko prokurator wezwał go jako świadka oskarżenia, niew ątpliw ie spraw iając tym zawód panu W ymanowi. Jednakże obrona nie mogła sobie życzyć lepszego sprzym ierzeńca dla odzyskania sym patii ogółu. Borroto bowiem stwierdził, że gdyby oskarżony był jego rodzonym bratem, nie mógłby żywić dla niego serdeczniej­ szych uczuć. — Gdyby moja żona była m atką lub siostrą doktora San­ dera, z pew nością nie otoczyłby jej troskliw szą opieką. Doktor Sander ofiarował jej wiele prezentów. Pewnego ra­ zu przyniósł kanarka w klatce. Żona bardzo polubiła ptasz­ ka. Odwracało to jej uwagę od cierpień... Zeznanie to dało obfity, łzawy tem at bardziej sentym en­ talnym reporterom . Jednakże sąd jako taki interesuje się jedynie przedstawionym i mu faktami, a najw ażniejsze ze­ znania miały dopiero nastąpić. Przede wszystkim należało w yjaśnić jeden istotny punkt. Spośród trzech osób, którym nie udało się wyczuć tętna pani Borroto, tylko jedna mogła stwierdzić autorytatyw nie, 2 Głośne procesy 17

że pacjentka zmarła. Osobą tą był, należący rlo personelu szpitalnego, dr A lbert Snay, który zbadał pacjentką zaled­ wie na kilka m inut przed wejściem doktora Sandera do pokoju. W yraźną wypowiedź doktora Snaya pow itało w estchnie­ nie ulgi stronników oskarżonego. Powiedział on, że badając pacjentką nie wyczuł tątna, nie stw ierdził reakcji gałki ocznej i nie usłyszał nic w słuchawce. — Doszedłem do wniosku — ciągnął dalej dr Snay — że pani Borroto nie żyje. Zwróciłem sią do panny Rosę mó­ wiąc, że pacjentka robi wrażenie m artw ej. W tedy wszedł doktor Sander, a ja powiedziałem coś w tym sensie, że nic już nie można poradzić. Dr Snay nie złożył meldunku twierdząc, że jest to pa­ cjentka doktora Sandera. Później spotkał oskarżonego, któ­ ry powiedział: „Pani Borroto już nie żyła." — W idząc jej w ygląd — dodał dr Snay — byłem zdu­ miony, że żyła aż tak długo. Cokolwiek by zrobił doktor Sander czy też ktoś inny, nie w płynęłoby to na jej stan. Pozornie było to w ystarczająco w yraźne stwierdzenie faktów. W ydaw ało sią, że obrona jeszcze raz odniosła tryumf. Jednakże uważni obserw atorzy spostrzegli, że po­ mimo silnego nacisku na swoje słowa dr Snay nie zaanga­ żował sią całkowicie. D o s z e d ł d o w n i o s k u , że pa­ cjentka nie żyje. Powiedział pielęgniarce, że r o b i w r a ­ ż e n i e m artwej. Ponadto pozostała do pokonania główna przeszkoda. Jak pogodzić jego zeznanie z oświadczeniem panny Rosę, która powiedziała, że słyszała oddech pani Borroto, gdy wbijano jej igłą? Prokurator generalny, skwapliwie podchw ytujący każdą nieścisłość, wezwał doktora Roberta Birona, okręgowego rzeczoznawcą medycznego, który pierw szy przesłuchiwał doktora Sandera. Dr Biron, człowiek bardzo otyły, sapiąc na ław ie świadków, przytoczył w yjątki z karty chorobowej, które brzmiały: „Pacjentce w strzyknięto czterokrotnie po dziesięć centym etrów sześciennych powietrza. Po upływie dziesięciu m inut od chwili rozpoczęcia zastrzyków pacjent­ ka zmarła." Dr Biron zapytał doktora Sandera, czy ten uświadamia sobie, że pani Borroto um arła na skutek zastrzyku pow ie­ trza. Dr Sander przyznał, że uświadam ia to sobie. 18 - Spytałem go — ciągnął dalej dr Biron — czy zdaje so­ bie sprawę, że złamał prawo. Doktor Sander oświadczył, że miał na to zezwolenie pana Borroto i że uważał, iż prawo nie jest słuszne w tym przypadku; może rzeczywiście zła­ mał prawo, ale prawo to powinno być zmienione. W iele z tego, co mówił dr Biron, uzupełniało jedynie wcześniejsze zeznania, ale było to zarazem przypomnieniem pewnych faktów, które nadeszło w momencie krytycznym Hlu obrony. Prokurator generalny użył teraz broni najcięższego kab­ lu u, a m ianowicie przytoczył zeznania dwóch lekarzy-bie- glych, którzy byli obecni przy ekshum acji i badaniu po- miertnym. Zeznania te zrobiły duże wrażenie. Obaj leka- ize stwierdzili stanowczo, że śmierć spowodowało w strzyk­ nięcie powietrza. Tym samym przekreślili oni wszelkie pró­ by obrony, usiłującej wykazać, że pani Borroto zmarła przed zastrzykiem. Pierwszy z biegłych, dr Miller, powiedział, że jego zda­ niem śm ierć spowodował zator płucny w skutek zastrzyk- nięcia powietrza. Drugi biegły, dr M ilton H elpem , zastępca lekarza sądowego na m iasto Nowy Jork, był bardziej dro­ biazgowy. Pokazując przysięgłym na tablicy, jak powietrze wędruje żyłami do serca, powiedział: — Duży pęcherzyk pow ietrza tam uje równie skutecznie obieg krwi jak duży skrzep. Sekcja nie mogła oczywiście wykazać obecności powietrza. Ale znamienne jest, że nie wykazała ona żadnej innej przyczyny, która by mogła spo­ wodować tak nagłą śmierć. — Na zakończenie dr H elpem dodał: — Moim zdaniem zgon nastąpił w skutek zatoru spo­ wodowanego zastrzykiem czterdziestu centym etrów sześ­ ciennych powietrza. Zeznanie doktora H elperna pozwoliło zamknąć postępo­ wanie dowodowe oskarżenia. W ydaw ało się, że fakty te udzielają przekonyw ających odpowiedzi na w szelkie w ąt­ pliwości, jakie obronie udało się wzbudzić. Rzecz jasna — pik można było przewidzieć — obrona natychm iast zażą­ dała um orzenia postępow ania dowodowego, m otywując ^wój wniosek dwiema okolicznościami: I) niemożność stwierdzenia, że czyn dra Sandera miał cha­ rakter w ystępku .'I niemożność wykazania, że zastrzyk powietrza a nie rak spowodował śmierć pani Borroto. 19

Oczywiście było również do przewidzenia, że sąd od­ rzuci w niosek obrony. Ale nie szkodziło spróbować... Nadszedł czwartek, 2 marca, a więc dobrnięcie do poło­ wy rozpraw y trwało dłużej niż tydzień, nie licząc czasu na w ybór sędziów przysięgłych. W wielu spraw ach krym inal­ nych, z w yjątkiem tych, w których obrońca ma jakąś ukry­ tą w zanadrzu niespodziankę, można już w tym momencie ocenić, jaki zapadnie wyrok. Tym razem jednak w szystko jeszcze w ydaw ało się możliwe. Fakt, że dr Sander zrobił zastrzyk, nie podlegał dyskusji. Toteż w rezultacie problem sprow adzał się do trzech pytań: 1) Czy pani Borroto nie żyła już w chwili zastrzyku? 2} Jeżeli nie żyła, to dlaczego oskarżony zastrzyknął powietrze? 3) Jeśli żyła, czy pow ie­ trze spowodowało śmierć? O skarżyciel twierdził, że na pierwsze pytanie odpowiedź brzmi: „Żyła", a na trzecie: „Tak". O brona utrzym ywała, że odpowiedź na pierwsze pytanie brzmi: „Nie żyła". Gdy­ by nie udało się tego udowodnić, obrona starałaby się uza­ sadnić, że tak mała ilość powietrza w żadnym w ypadku nie mogła spowodować śmierci, i uzyskać odpowiedź: „Nie" na pytanie trzecie. Jednakże prawdziwie przekonyw ająca odpowiedź na drugie pytanie była nadal spraw ą najw aż­ niejszą. Jakiż można by znaleźć powód do czynu, który we w łasnej opinii obrony był całkowicie bezcelowy? Bez uza­ sadnionego w yjaśnienia niemożliwe byłoby udzielenie przy­ sięgłym przekonyw ającej odpowiedzi na dwa pozostałe py ­ tania. Obrona od razu ruszyła do generalnego ataku. W ym an powiedział, że dr Sander przyznał się do zrobienia zastrzy­ ku „na skutek chwilowego impulsu" i pomimo tego że „był pewien, iż pacjentka już nie żyje". Aby zrozumieć, dlacze­ go to uczynił, należy znać jego przeszłość, charakter, sto­ pień napięcia nerwowego jego codziennego życia. Infor­ m acje te będą sądowi przedstawione. Innymi słowy, jak to określił pewien cyniczny am ery­ kański reporter, zanosiło się na krw aw ą kąpiel psycholo­ giczną. Było to sformułowanie równie nieścisłe jak i okrut­ ne. Ale przynajm niej stało się wówczas jasne, że chociaż sam problem „zabójstwa z miłosierdzia" jest tabu, obrona będzie m usiała zagrać na ludzkich uczuciach — właśnie tak, jak to uczyniła przy przesłuchaniu pierw szego świadka, ładnej dziew iętnastoletniej Elizy, córki pani Borroto. U bra­ 20 na w szary kostium i czarny sweter, w niestosownym ma­ rynarskim kapelusiku na głowie, Eliza zeznała przed są­ dem, że „doktor Sander w ydaw ał się niemal równie zmar­ twiony" jak i ona śm iercią matki. Po tym smutnym w yda­ rzeniu zaprosił Elizę wraz z ojcem, aby przenieśli się do niego „nie tylko na jeden dzień czy noc, lecz na tydzień lub na tak długo, jak tylko zechcą". Dalsze pochw ały dla hum anitarnych zalet oskarżonego wygłosiła jego jasnow łosa sekretarka, Helena M aciołek: — Doktor Sander nie był zwykłym lekarzem, był świę­ tym. Przez dwadzieścia cztery godziny pozostaw ał do dyspozycji pacjentów i nigdy nie zwalniał się na cały dzień, lak że można go było wezwać w razie nieobecności innych lekarzy. Inni św iadkowie opowiadali o tym, jak dr Sander zało­ żył klinikę dla biednych dzieci i zebrał 6 tysięcy dolarów na budowę nowego skrzydła szpitala. Stwierdzili oni także, że dr Sander często zapraszał swoich biedniejszych pacjen­ tów na okres rekonw alescencji do siebie do domu i nigdy nie brał od nich pieniędzy. Ten obraz doktora Sandera, którego przedstaw iono jako lekarza ofiarnego i rzetelnego, wyjaśnił, dlaczego jego pa­ cjenci zebrali sumę ponad 11 tysięcy dolarów na fundusz przeznaczony na obronę. Jednakże opinie co do charakte­ ru oskarżonego nie w ystarczały, aby uwolnić go od zarzu­ tu m orderstwa. Toteż obrona czym prędzej naw róciła do swojej pierw otnej koncepcji: że zbrodnia nie mogła być popełniona, gdyż w chwili zastrzyku pacjentka już nie żyła. Do świadków, którzy popierali to twierdzenie, zaliczała się pani Cecily Smith, siostra dyżurna tej części szpitala, gdzie um arła pani Borroto. Pani Smith oświadczyła, że pa­ ni Borroto przestała oddychać, a tw arz jej pokryła się śm iertelną bladością na kilka m inut przed zastrzyknięciem powietrza. „Myślałam, że um arła". Obrońca w ykazał um iejętne operowanie czasem w ciągu całej rozpraw y i właśnie w tym momencie, gdy słowa ostat­ niego św iadka brzmiały jeszcze w uszach przysięgłych, przypuścił generalny atak na* najtrudniejszą przeszkodę... D l a c z e g o dr Sander poprosił o strzykaw kę? Stojąc przed ław ą przysięgłych obrońca skinął głową oskarżone­ mu i powiedział wolno i z naciskiem: — Doktor Sander zobaczył, że pani Borroto leży bez 21

życia. Serce jej już nie biło. Sądził, że umarła. Jednakże w um yśle jego pow stała wątpliwość. Chciał upewnić sie, ze boi, nad którym odniosła zwycięstwo, więcej nie po­ wróci. W bił igłę. 1 y W krótce potem, zanim jeszcze widzowie zdążyli wym ie­ nić między sobą szepty, dr Sander stał już przed ławą świadków z wzniesioną praw ą ręką do przysięgi. Rozprawa trw ała już dwa tygodnie. Przez cały ten czas oskarżony wykazywał nadzwyczajne opanowanie. Pod ocza­ mi miał sińce, świadczące o bezsennych nocach. Zauważono tez, ze stara się nie patrzeć prosto w oczy prokuratorow i generalnem u naw et wtedy, gdy jego stary przyjaciel chodzi tam i z powrotem w odległości kilku stóp od niego. Jednak­ że zewnętrznie me zdradzał żadnych oznak zdenerwowania Zachowywał się tak, jak by gawędził z bliskimi przyjaciół­ mi, przytoczył na żądanie obrony szczegółowy opis swojej pracy zawodowej, wspominając, jak to słynna książka o pewnym lekarzu pt. „W spaniała obsesja" wzbudziła w mm postanow ienie pośw ięcenia się temu zawodowi Po­ wiedział, ze zdaniem żony w ostatnich latach zbyt ciężko pracował. ^ N iedostrzegalnie napięcie jego udzielało się obecnym na sali sądowej. W reszcie, gdy oskarżony zaczął mówić o os­ tatnich mach życia pani Borroto, opuścił go spokój, a cza­ sem głos mu się łamał ze wzruszenia. Powiedział że na dwa tygodnie przed śm iercią „właściwie nie mogła się już poruszać. Nie mogła jeść. Ilość jedzenia, jaką spożyła w ciągu ostatniego miesiąca, nie w ystarczyłaby zdrowemu na jeden zwykły posiłek. Musieliśmy odczytywać z w y­ razu jej twarzy, czy cierpi". W ciągu ostatniego tygodnia „w yglądała jak nieżywa". Gdy umarła, uznał, że przy­ czyną śmierci był rak i odpowiednio wypełnił świadectwo zgonu. Na żądanie drugiego obrońcy, Ralfa Langdella, dr Sander opisał, co zaszło od chwili, gdy poprosił o strzykawkę. , ~ Vw ażałem wówczas, że pacjentka nie żyje. Nie mogę dokładnie wyjaśnić, co w tedy zrobiłem. W mózgu miałem pustkę. Nie mogę wytłumaczyć, dlaczego to zrobiłem To m e jest zrozumiałe. Langdell: Czy pan miał zamiar zabić panią Borroto? Dr Sander: Nigdy nie miałem zamiaru zabić pani Bor­ roto. 22 — Czy pan kiedykolw iek wyraził zgodę na zabicie pani Borroto? __ N igdy nie wyraziłem na to zgody. — Czy pan zdawał sobie sprawę, co pan chce zrobić przy pomocy strzykaw ki? , Ł . . . . — Nie wiem, co miałem zamiar zrobić. Pamiętam, jan. próbowałem dostać się do żyły. — Czy na ręku jej była krew? , . . __ N ie było żadnej krwi. Próbowałem dostać się do żyły. Nie nałożyłem zacisku, aby w ydostać żyłę na wierzch. Jej żvłv się zapadły. . , . Dr Sander powiedział, że użył strzykaw ki o pojem ności dziesięciu centym etrów sześciennych. — W yciągnąłem tłok, aby wywołać ssanie, ale to mc nie dało, nie było krwi. Langdell: — Co pan zrobił potem? __ W strzyknąłem kilka centym etrów sześciennych i jesz­ cze kilka, i nic się nie stało. Dookoła igły pow stało małe obrzmienie. N adal wstrzykiw ałem małe dawki powietrza, dopóki całe dziesięć centym etrów sześciennych m e weszło do żyły. . . __ Czy w tym czasie nastąpiła jakaś zmiana w wyrazie jej tw arzy? . , . __ W czasie całego zabiegu nie było żadnych oznak ży­ cia, żadnej reakcji. Dr Sander ciągnął dalej: — Odkręciłem cylinder strzy­ kawki, przytrzym ując igłę lew ą ręką. Powtórzyłem zabieg w strzykując pięć czy sześć centym etrów sześciennych, po dwa centym etry na raz, aż do opróżnienia strzykawki. __ Czy nastąpiła jakaś zmiana w wyrazie tw arzy, w y­ glądzie lub reakcji? — Nie, panie m ecenasie. __ Czy pow tórzył pan ten zabieg po raz trzeci? — Tak. . . . Dr Sander zeznał, że ogółem w strzyknął ilość „pomiędzy dwudziestoma pięcioma a dwudziestoma ośmioma centym e­ trami sześciennym i powietrza", podczas gdy oskarżenie twierdziło, że było aż czterdzieści centym etrów sześcien­ nych. Zapytany, dlaczego podyktow ał tę wzmiankę do kar­ ty chorobowej, co właśnie spowodowało śledztwo, wyjas- ml_ Uważam, że obowiązkiem każdego lekarza jest wnie­

sienie do karty chorobowej wszelkich zabiegów, których dokonał na pacjencie, bez względu na to, czy zabiegi od­ niosły skutek, czy też nie. — Dlaczego więc stwierdził pan, że pacjentka „zmarła w ciągu dziesięciu minut po zastrzykach?" — Prawdopodobnie byłem niespraw iedliw y wobec sie­ bie samego. Dyktowałem machinalnie. M oja słowa, że zmar­ ła ona w tym czasie, nie oznaczają, iż właściwie wtedy nastąpiła śmierć. Był to po prostu sposób zakończenia hi­ storii choroby. Napięcie na sali sądowej osiągnęło swój szczyt, gdy pro­ kurator, W illiam Phinney, wstał, aby zadać pytania oskar­ żonemu, żądając ponownie w yjaśnienia w spraw ie zastrzy­ ków. Patrząc prokuratorow i prosto w oczy po raz pierwszy od chwili rozpoczęcia rozpraw y dr Sander odpowiedział: — Byłem przejęty wyrazem jej twarzy... długotrwałym cierpieniem... a także cierpieniem jej męża. W yraz jej tw a­ rzy zmusił mnie do działania. To, co zrobiłem, jest niezro­ zumiałe. Phinney: — Dlaczego wbił pan igłę do żyły? — Nie wiem. — Czy chce pan to oświadczyć przysięgłym? — Tak. — Powiedział pan, że miał pan pustkę w mózgu? — Trudno mi wytłumaczyć, o czym w tedy myślałem. Zdawałem sobie sprawę, że nie pozbawiłem jej życia. Po­ wiedziałem Craigowi (prokurator okręgowy), że nie popeł­ niłem zbrodni. Miałem na myśli, że nie pozbawiłem jej ży­ cia. Moje zachow anie było bezsensowne. Ponownie Phinney zażądał rzeczowego w yjaśnienia i po­ nownie oskarżony oświadczył z naciskiem: — Byłem ogromnie zdenerw ow any i starałem się nie okazać tego po sobie. Zdawałem sobie sprawę, że nie po­ pełniłem żadnego grzechu. W całej tej sprawie miałem czy­ ste sumienie. Nie wiem, dlaczego zrobiłem to wszystko. Zdenerwowanie zmusiło mnie do tego czynu i nie wiem, dlaczego kontynuow ałem zastrzyki, ani dlaczego je prze­ rwałem. Phinney: — Czy pan zdawał sobie sprawę, że pani Borro- to była nieprzytom na? Dr Sander odparł z naciskiem: — Zdawałem sobie spra­ wę, że nie żyje. 24 — A mimo to coś nakazyw ało panu wtłaczać powietrze do żył tej zmarłej biedaczki? — Tak jest. — Czy pan uważał kiedykolw iek, że lepiej byłoby dla pacjenta, gdyby umarł? — Nigdy tak nie uważałem. — Powiedział pan, że zdawał pan sobie spraw ę z tego, iż złamał pan prawo? —■Nie przypominam sobie takiej wypowiedzi. I tak to wyglądało. Po blisko czterogodzinnych zezna­ niach jako jedyne w yjaśnienie swego czynu dr Sander po­ dał, że było to „bezsensowne zachowanie", którego nie umie wytłumaczyć. W ydaw ało się, że nie może być słabszego tłumaczenia, a jednak w tym właśnie mogła tkw ić cała jego siła. Po­ dobnie jak uczciwi świadkowie tego samego w ypadku pra­ wie zawsze różnią się przy stw ierdzeniu faktów, tak samo na przysięgłych może w ywrzeć większe wrażenie człowiek w zamroczeniu niż taki, którego umysł pracuje z całkow itą precyzją. Zwłaszcza gdy, tak jak w tym wypadku, zezna­ nia wykazują, w jaki sposób pow stało to wzburzenie um y­ słu. N astępnego dnia obrona zakończyła zeznania dotyczące charakteru oskarżonego, przyw ołując na świadka jego żo­ nę, Alicję Sander. Od 20 lutego ani na chwilę nie opuszcza­ ła ona boku męża z w yjątkiem tych godzin, które spędzał na ławie świadków. Ubrana w skromny, szary kostium, Alicja Sander zeznając przed sądem powiedziała cichym, przyjem nym głosem, że poznała swego męża, gdy praco­ wali razem w pewnym szpitalu w New Jersey. Podziwiała go, ponieważ „szanował najbiedniejszych pacjentów ". Daw­ na pielęgniarka uśm iechnęła się do przysięgłych, w yzna­ jąc: — Nigdy nie chciałam w yjść za mąż za lekarza. W ie­ działam, że większość lekarzy poświęca swej pracy zawo­ dowej zbyt w iele czasu i staw ia ją na pierwszym miejscu. Kiedy byliśm y już małżeństwem, nigdy nie wolno mi było powiedzieć żadnemu pacjentowi, że męża nie ma w domu. N astępnie krótkie zeznanie złożyła pielęgniarka G ertru­ da M orency, która powiedziała, że dr Sander oddał kiedyś swoją własną krew pacjentow i. — Powiedział mi: „Pacjen­ ci potrzebują jej więcej niż ja." 25

W kulm inacyjnym punkcie tych wzruszających w ypo­ wiedzi obrona nagle zmieniła linię postępowania. Poprzed­ nio rozbudowała szczegółowo swoje tw ierdzenie, że pani Borroto nie żyła już przed zastrzykiem i przedstaw iła po­ budki psychologiczne, które — jak utrzym yw ała -— kryły się za dziwnym czynem oskarżonego. Teraz nadszedł czas, aby zająć się trzecim, nie rozstrzygniętym jeszcze pyta­ niem: czy ilość zastrzykniętego powietrza była w ystarcza­ jąca, aby spowodować śmierć? Oskarżenie opierało się na zdaniu dwóch biegłych, któ­ rzy odpowiedzieli na to pytanie: ,,Tak ’. Obrona powołała tylko jednego biegłego, ale przed kilku dniami różnica ta została w yrów nana szerokim rozgłosem, jaki w ywołało wy­ zwanie rzucone przez doktora H arry Robinsona, w ykładow ­ cę na wydziale medycyny U niw ersytetu Stanu M aryland. Z odległego o blisko czterysta mil Baltimore dr Robinson rzucił śmiałe wyzwanie, że da sobie w strzyknąć czterdzieś­ ci centym etrów sześciennych powietrza, aby dowieść, iż to nie grozi śmiercią. — Zastrzyki pow ietrza do żył — twierdził on — nie mogą spowodować śmierci. — Przyta­ czano jego słowa, że robił takie zastrzyki pacjentom i że według niego: ,,Nie dają one żadnych skutków — ani do­ brych, ani złych.” Drukowanie podobnych oświadczeń, zanim obrona poru­ szyła ten tem at, jest jedną z najbardziej zadziwiających cech am erykańskich zwyczajów, zwłaszcza dla ludzi przy­ zwyczajonych do zasady brytyjskiego praw a ,,sub judice", zakazującego z chwilą, gdy oskarżenie jest wniesione, pu­ blikowania wszelkich kom entarzy o danej spraw ie w cza­ sie trw ania procesu. Na szczęście obowiązuje zasada, że wszelkie wzmianki o sprawie wycina się z gazet przed do­ starczeniem przysięgłym, zam kniętym w pokojach hotelo­ wych. Zresztą biegły powołany przez obronę, którego przy­ sięgli mieli w ysłuchać we właściwym miejscu, czyli na sali sądowej, nie potrzebow ał niczyjej pomocy. Samo nazwisko doktora Richarda Forda, kierow nika wydziału M edycyny Sądowej przy uniw ersytecie w Harvard, wystarczyło, aby wywołać wśród obecnych szmer pełen wyczekiwania. Przed nimi stał bowiem jeden z najsłynniejszych patologów w kra­ ju, am erykański Spilsbury. Dr Ford, który na żądanie obrony dokonał autopsji, oświadczył bez ogródek, że pani Borroto nie mogła umrzeć 26 wskutek zastrzyku powietrza. Spór między oskarżeniem a obroną na temat, czy było to czterdzieści, czy tylko dw a­ dzieścia osiem centym etrów sześciennych, jest nieistotny. Czterdzieści centym etrów sześciennych powietrza — jak to zadem onstrował dr Ford — równa się małemu kielisz­ kowi whisky i nie mogło zabić pacjentki. Dr Ford pow ie­ dział, że w ciągu ubiegłego roku zajmował się studiami nad zatorem powietrznym. Jego zdaniem należałoby za- strzyknąć dwieście — trzysta centym etrów sześciennych w ciągu dw udziestu pięciu sekund, aby spowodować śmierć. — Czterdzieści centym etrów sześciennych nie w ystar­ czy, aby zablokować jakąś poważną część system u arterii prowadzących do ludzkiego płuca. A fakt — dodał na za­ kończenie — że stan serca był zły w momencie zastrzyku, nie zmienia postaci rzeczy. Biedni przysięgli musieli zdecydować się na w ybór mię­ dzy tym autorytatyw nym stwierdzeniem i równie stanow ­ czym oświadczeniem głównego biegłego oskarżenia, dok­ tora Helpernal W reszcie w czwartek, 9 marca, w siedemnaście dni po rozpoczęciu rozprawy, przysięgli opuścili salę, aby nara­ dzić się nad wyrokiem. Nieobecność ich trw ała sześćdzie­ siąt dziewięć minut. Gdy wracali na swoje miejsca, dr Sander w patryw ał się badawczo w ich twarze. — Jakie jest wasze orzeczenie? — zapytał sekretarz są­ dowy. — W inien m orderstwa z prem edytacją, winien nie­ umyślnego spowodowania śmierci, czy nie winien? — Nie winien. W ybuchła wrzawa nie do opisania. Huczały oklaski, wiwaty, a jakiś donośny męski głos zawołał: — Dzięki Bogul Przez cały ten czas dr Sander w patryw ał się w przy­ sięgłych, choć łzy napłynęły mu do oczu. Żona siedząca obok niego pochyliła głowę i rozpłakała się bez skrępo­ wania. Dopiero z perspektyw y czasu widać, jakim dziwnym kolejnym zmianom podlegał charakter tej sprawy. Z po­ czątku pow stał dokoła niej gwałtowny spór o „za­ bójstwo z m iłosierdzia”, przy czym szeroko rozpowszech­ niony był pogląd, że wszystko sprowadza się do tego właśnie problemu. Stopniowo, w toku rozprawy, motyw ten odsuwał się na dalszy plan, aż został w ogóle zapom- 27

niany. W ostatniej fazie obrona walczyła i w ygrała opie­ rając się na faktach medycznych. Inny sposób obrony nie zakończyłby się sukcesem. Jednakże w ybuch entuzjazmu po uniew innieniu doktora Sandera wykazał, że w głębi duszy w iele osób widziało go nadal w roli, którą mu pierw otnie przypisywano. . Niemniej trudności doktora nie skończyły się jeszcze. W ładze lekarskie miały nadal prawo nałożyć na niego karę za wykroczenie zawodowe. W kilka dni póź­ niej wykluczono go z katolickiego szpitala w M anches­ ter. W następnym m iesiącu Stanowa Komisja M edyczna pozbawiła doktora Sandera praw a praktyki. Zdaniem Ko­ misji, jeżeli naw et zrobił on zastrzyki pow ietrza pośm iert­ nie, „m oralnie zasługuje to na naganę”. Komisja zaznaczy­ ła jednakże, iż dr Sander może ubiegać się o przyw róce­ nie mu praw po 19 czerwca. Zwolennicy doktora Sandera zebrali zadziw iająco w y­ soką sumę 21 tysięcy dolarów, ale pieniądze te pochłonę­ ły w ydatki związane z obroną. Przez dwa m iesiące unie­ winniony lekarz utrzym ywał rodzinę, pracując jako zwy­ kły robotnik rolny, używ ając swego w łasnego elektrycz­ nego pługa i otrzym ując staw kę 4 dolarów za godzinę. Na szczęście „w yrok” organizacji zawodowej był łagodny. 28 czerwca Komisja M edyczna ogłosiła, że przyw raca doktorowi Sanderowi praw o praktyki... i pierw szy pacjent zjawił się dokładnie w dziesięć minut później. Bez względu na pogląd na eutanazję oraz rolę, jaką dr Sander bezwiednie spełnił jako bohater zwolenników tej teorii, w związku z tą rozpraw ą nasuw ają się trzy dodat­ kowe uwagi. Po pierwsze, że pomimo entuzjazm u, jaki wywołało wśród zwolenników eutanazji uniewinnienie oskarżonego, od tej pory żadna podobna spraw a nie wy­ szła na jaw w Stanach Zjednoczonych. Drugą uwagę naj­ lepiej ilustruje wyznanie, jakie usłyszałem przed kilku la­ ty od nieżyjącego już dziś sir Jam esa Purves-Stewarta, wielkiego brytyjskiego neurologa, który um arł w 1949 ro­ ku w wieku osiemdziesięciu lat. (Ponieważ opowiedział tę historię na zebraniu lekarskim , nie dopuszczam się obec­ nie zdrady jego zaufania.) Sir Jam es w yjaw ił mi, że pew ­ nego razu wezwano go do znajomej, „uroczej, kultu­ ralnej kobiety”, która um ierała na nieuleczalną chorobę. Poprosiła go, aby przyśpieszył jej śmierć. „Nic nie mogę 28 obiecać — odparł sir Jam es — lecz żegnam panią i niech Bóg panią błogosław i”. „Nie powiem, co zrobiłem __ za­ kończył sir Jam es — ale nazajutrz cierpiąca się nie obu­ dziła. G dyby mnie postawiono w stan oskarżenia, być może zostałbym skazany i potępiony”. Trzecia i ostatnia refleksja w ynika z pewnego sm ut­ nego wydarzenia. W pół roku po uniew innieniu doktora Sandera jego młoda, ładna sekretarka, H elena Maciołek, popełniła samobójstwo. Dr Sander, który na czele ekipy ratunkow ej prowadził przez całą noc poszukiwania, po od­ nalezieniu jej ciała oświadczył, że ostatnio miała ona „za­ burzenia em ocjonalne”. Nie istnieją najm niejsze poszlaki, że czyn sekretarki miał jakikolw iek związek z procesem jej szefa. Jednakże samobójstwo to może posłużyć jako do­ wód niebezpiecznego napięcia, jakie może pow stać wśród ludzi zarówno pośrednio jak i bezpośrednio zainteresow a­ nych, naw et wówczas, jeżeli „zabójstwo z m iłosierdzia” zostanie kiedyś w pełni usankcjonow ane przez prawo.

II W1LLIE AKTOR Pewnego mroźnego ranka w początkach m arca 1950 ro­ ku jedenaście osób — mężczyzn i kobiet — śpieszyło do swoich zajęć w banku na nowojorskim przedm ieściu Sun- nyside. Chcieli oni jak najszybciej znaleźć się w ciepłym budynku, gdyż zima nadal daw ała się mocno we znaki. Gdy weszli jednak przez ciężkie drzwi do banku, zrobiło im się znacznie goręcej, niż przewidywali. W szystkich po kolei w itała groźna lufa rewolweru. N astępnie kazano im udać się do pomieszczenia, gdzie znajdowały się safesy. Nie był to zwykły tuzinkowy napad, lecz św ietnie przy­ gotowana akcja na wzór operacji wojskowej. Przywód­ ca bandy rabusiów bankow ych był sprytnym człowiecz­ kiem — jak go ktoś później określił: „uosobienie złośli­ wego kobolda" — który w ydaw ał rozkazy z pewnością siebie św iadczącą o wielkim doświadczeniu. Urzędnicy przyglądali się bezradnie, jak herszt bandy nadzoruje wrzucanie paczek banknotów do granatow ego brezento­ wego worka. Po załadowaniu pieniędzy bandyta zagroził, że zastrzeli każdego, kto by usiłow ał ich ścigać, i ulotnił się wraz z bandą równie szybko, jak się pojawił. I choć po kilku sekundach wszczęto alarm, na pościg było już za późno. Banda zniknęła uchodząc z łupem 64 tysięcy dolarów. Zeznania pracowników o przebiegu napadu nie dodały otuchy policji, która natychm iast przybyła na m iejsce ra­ bunku. Opis herszta bandy i późniejsze zidentyfikowanie go przy pomocy fotografii potwierdziły jedynie począt­ kowe przypuszczenia policji. Ta „robota" nosiła w szyst­ kie cechy kunsztu W illiama Francisa Suttona, zwanego 30 inaczej „W ilłie A ktor", am erykańskiego rabusia bankow e­ go nr 1. Jednakże stw ierdzenie tożsamości przestępcy nie na wiele przydało się policji, skoro nie wiedziała, jak go od­ naleźć. W ilłie A ktor bowiem nie tylko celował w zmienia­ niu swej powierzchowności (stąd jego przezwisko), ale tak­ że miał za sobą trzykrotną ucieczkę z więzienia i przez ostatnie trzy lata był najbardziej poszukiwanym zbiegiem w Ameryce. Podejrzewano go, że w tym czasie zorgani­ zował kilka wielkich napadów, ale policji nie udało się zdobyć żadnych wskazówek, dotyczących jego kryjów ki. Sutton figurował w rejestrach policyjnych od roku 1917, kiedy to m ając lat siedem naście popełnił pierw sze prze­ stępstwo, zapisane urzędowo jako „włamanie". Przestęp­ stwo to jest, jak wiadomo, dość powszechne, ale w tym wypadku pow stała dookoła niego rom antyczna historia. Opowiadano, że Sutton zakochał się w pewnej ładnej dziewczynie, swojej rówieśniczce, której ojciec był w łaś­ cicielem stoczni rem ontowej. Młodzi, jak to młodzi, pew ­ ni byli, że ich uczucie jest jedną z tych wielkich miłości na całe życie. O baw iając się sprzeciwu rodziców postano­ wili uciec razem. Aby zdobyć pieniądze na utrzym anie dla siebie i dziewczyny, Sutton ukradł z biura jej ojca 22 400 dolarów przeznaczonych na w ypłatę dla robotni­ ków stoczni. Po upływie dwóch m iesięcy aresztowano młodą parę w chwili, gdy zamierzała wziąć ślub. Prócz oskarżenia 0 włam anie młodzieniec stanął również pod zarzutem uwiedzenia dziewczyny. Szczęście dopisało mu jednak, gdyż ojciec ukochanej wstawił się za nim. W łaściciel stoczni potraktow ał ten incydent z wyrozumiałością, aby uchronić córkę przed dalszym skandalem, jak również 1 dlatego, że eskapadę tę należało raczej przypisać głu­ pocie młodych niż ich zepsuciu. Sutton wywinął się więc wyrokiem z zawieszeniem. Ta rom antyczna w ersja pierwszego zarejestrow anego przestępstw a Suttona jest typow a dla atm osfery legend, które otaczały jego późniejsze wyczyny. Reportaże rozpi­ sujące się o tym, jak to miłość zrobiła z niego przestępcę, mogły być ciekaw ą lekturą dla czytelników niedzielnych gazet, ale w ersji tej przeczy jeden prosty fakt. M ianowi­ cie w następnych latach, według jego własnych obliczeń, 31

W illie A ktor obrabował społeczeństwo na zdumiewająco w ysoką sumą, praw ie dwóch milionów dolarów. W obliczeniach Suttona nie było zbyt wiele przesady. W legendach, jakie o nim krążyły, łącznie z tą o jego pierwszym przestępstwie, było sporo prawdy, na ogół tak niezwykłej, że nie wym agała ona upiększania. Zuchwała przebiegłość i rozmiar łupów Suttona nie tłum aczą jed­ nakże zdobytej przez niego sławy. Bynajmniej nie był on nieomylny. N iejednokrotnie wpadał w ręce policji. Inni przestępcy dorów nyw ali mu w ytrw ałością w ucieczkach z więzienia. Jako przywódcę bandy staw iano go na rów­ ni ze starą gw ardią gangsterów takich jak Dillinger, ,,Ba- by-face” Nelson, „Holender" Schultz i Al Capone, ale za­ sięg jego działalności nie był tak wielki. Chociaż W illie A ktor odznaczał się bezwzględnością, znany był z tego, że nigdy nie zabijał obrabow anych przez siebie ofiar. Podziw, jaki wzbudzał on w am erykańskim społeczeństwie, pole­ gał na czym innym... A mianowicie na pytaniu: „Dlacze­ go?" Do dziś dnia bowiem nikt nie potrafił wyjawić, co go sprowadziło na drogę przestępstw a. Psychologowie na­ pisali o nim całe tomy, a Sutton nadal pozostaje zagadką. Jakże można wytłumaczyć pobudki człowieka, który pew ­ nego razu ograbił bank, m ając już 42 tysiące dolarów w kieszeni? Nie można było również obwiniać jego otoczenia. Po­ chodził on z porządnej, cieszącej się szacunkiem, brook- lyńskiej rodziny. Ojciec dobrze zarabiał jako kowal w cza­ sie, gdy w Nowym Jorku było jeszcze dużo koni do kucia. Rodzina chodziła grem ialnie na mszę niedzielną, a potem zasiadała do obiadu z tradycyjnym , świątecznym kurcza­ kiem. W illie był zdolnym chłopcem, dobrze uczył się w szkole. W raz z kolegą, jak przykładni synowie, załatw ia­ li po lekcjach sprawunki dla swoich matek. W początkach roku 1900 w Brooklynie nie było jeszcze sklepów samo­ obsługowych, ale uw ijający się właściciel sklepu chętnie pozwalał chłopcom wyszukiwać potrzebne im tow ary na półkach. Chłopcy robili to z zapałem, przekonując się przy tej okazji, jak łatw o można ukryć jakieś drobiazgi w kie­ szeniach czy za pazuchą. Były to drobne kradzieże, jakie popełniało w latach dziecinnych wielu ludzi o nieposzla- I kowanej uczciwości. Jest to zazwyczaj w ynik głupiego, I wzajem nego „podjudzania się" chłopców, a wspomnienie 32 tych „wyczynów" wyw ołuje w latach późniejszych rum ie­ niec wstydu. Jednakże te drobne zdobycze nie dały zado­ wolenia Suttonowi. N urtow ało go pragnienie dokonania czegoś, co pociągnęłoby za sobą większe ryzyko. Pragnie­ nie to miało kierow ać nim przez resztę życia. N ocą po­ wrócił z kolegą do tego samego sklepu i wszedł do nie­ go przez okno od tyłu. Sześć albo i więcej razy zabierali z kasy sumy nie przekraczające pięciu dolarów. Na dal­ szy bieg życia Suttona lepiej w płynąłby fakt, gdyby ich złapano na tych kradzieżach, ale niestety nikt ich naw et nigdy nie spłoszył podczas plądrow ania kasy. W w iele lat później Sutton stwierdził: „W ówczas po raz pierw szy za­ smakowałem w łatw o zdobytych pieniądzach i ich smak nigdy mnie już więcej nie opuścił." Mimo serii tych pierwszych włamań przez jakiś czas wydawało się, że dorastający W illie ustatkow ał się. Po ukończeniu szkoły znalazł stałą pracę — dziwnym zrządze­ niem losu jako goniec bankowy. Gdy Stany Zjednoczone przystąpiły do Pierwszej W ojny Światowej, Sutton zgło­ sił się na ochotnika do w ojska i przeżył w ielkie rozcza­ rowanie, gdy pow iedziano mu, że jest za młody, ponieważ ma dopiero siedem naście lat. Natom iast otw orzyły się przed nim możliwości otrzym ania doskonale płatnej pra­ cy w fabryce amunicji. Dzięki niej Sutton zasm akował ponownie w łatwym zdobywaniu pieniędzy, co z kolei umożliwiło mu kupow anie drogich ubrań i zmienianie przyjaciółek jak rękawiczki. Pieniądze nigdy nie trzym ały się długo Suttona. W łaś­ nie w tym czasie dokonał on swego pierwszego wielkiego rabunku, o którym pow stała rom antyczna legenda. W póź­ niejszych latach sam przyznał po prostu, że w łam ał się do kantoru stoczni z dwoma kolegami, że łupem ich pad­ ło 16 tysięcy dolarów (suma niższa od podawanej w opo­ wieści) i że przed upływem dwóch tygodni schw ytano ich i przywieziono z powrotem do Brooklynu. Jednakże praw ­ dą było, że W illie wraz z kompanami wywinął się w yro­ kiem z zawieszeniem. W ydaw ało się, że Sutton po raz drugi w swoim życiu powrócił na drogę uczciwości. Zaczął pracować u ogrod- nika-planisty i przez kilka m iesięcy jeździł po większych posiadłościach w okolicy Nowego Jorku. Przestał myśleć o rabunkach. W spom inał później, że dla niego, chłopca 3 — Głośne procesy 33

z wielkiego miasta, każdy kw iat i krzew były wielkim od­ kryciem. N iew ątpliw ie kochał tę pracę i gdyby sytuacja nie uległa zmianie, pozostałby ogrodnikiem na całe zYcie- N iestety, zapotrzebow anie na tego rodzaju usługi spa o i Sutton znalazł się bez pracy. Był to punkt zw rotny w je­ no życiu, gdyż teraz główna cecha charakteru wzięła go­ rę i W illie bez w ahania powrócił na drogę przestępstwa. Okazało się, że nauczkę w ypływ ającą z bezkarnego w y­ winięcia się po pierwszym rabunku zrozumiał inaczej niz przypuszczano. . . — Naszym błędem było niedocenianie policji — powie­ dział później, wspom inając rabunek w stoczni. — To są zawodowcy w swoim fachu. Amatorzy-włamywacze nie mogą się z nimi równać. Ale zawodowi włamywacze mają pew ne szanse. , Toteż Sutton postanowił jak najszybciej stać się zaw< - dowcem w tym fachu. Zaczął krążyć po spelunkach uczęszczanych przez znanych przestępców i w łaśnie w pod­ rzędnej sali bilardow ej poznał włamywacza „Doktora h a - die go Tate'a, który miał zostać jego m entorem w sprawach podziemnego świata. „Doktora" uważano za jednego z naj­ lepszych fachowców od zamków w całych Stanach, iate zawsze nosił rękawiczki, naw et w czasie up< w, aby chronić swoje niezwykle w rażliw e czubki palców. Pod­ stawowa zasada, jaką głosił „Doktor", brzmiała: „Plano­ wać, planować, planować!" - czyli zalecał opracowywać w najdrobniejszych szczegółach akcję przed jej wy ona niem. N akazyw ał studiować poprzednią „robotę , a y nigdy nie popełnić tego samego błędu. Pouczał tez, ze trze­ ba starannie w ybierać najlepszego pasera, którem u zamie­ rza się sprzedać skradziony tow ar. Tatę instruow ał sw e­ go nowego term inatora, garnącego się do tej nauki, ze poza tymi ogólnymi wytycznym i należy przestrzegać na­ stępujących prostych, lecz skutecznych zasad: 1 Kupuj tylko najprostsze narzędzia — ta lie , jaKie można dostać w każdym sklepie żelaznym, aby w ten spo­ sób utrudnić w ykrycie, skąd one pochodzą. 2. Po skończonej „robocie” nie zawracaj sobie głowy narzędziami. Zostaw je w szystkie na miejscu, prócz łomu. Jeśli masz łom — głosił Tatę — w szystkie drzwi stoją przed tobą otworem. „ 3. Przy otw ieraniu kasy używaj „nitro" i „lutlampy 34 tylko wtedy, gdy nie możesz sobie poradzić „właściwym i” sposobami, czyli przebijakiem , łomem itd. 4. W skazana jest „robota" poza miastem, w którym mie­ szkasz, ale trzeba sobie zapewnić środki lokom ocji tak, aby móc um knąć jak najszybciej i jak najdalej od miejsca włamania. Pomimo tak dokładnego instruktażu Tate'a Sutton zaw­ sze twierdził, że „Doktor" nie ponosi odpowiedzialności za w ybranie przez niego zawodu krym inalisty. Mówił, że sam powziął tę decyzję, a Tatę po prostu służył mu jako do­ , radca. I rzeczywiście Sutton szybko pojął arkana tego za­ * wodu i w krótce się usamodzielnił. Na początku zdarzało mu się popełniać błędy. N iekiedy zadawał sobie w iele tru ­ du, aby otworzyć kasę i przekonać się, że jest pusta. Ale udało mu się również dokonać poważnych rabunków. Przestrzegał nauk Tate'a i przez kilka lat uniknął areszto­ wania. N aw et gdy go wreszcie schwytano, twierdził, że nastąpiło to w skutek zdrady, a nie w łasnej pomyłki. Jed­ nym ze wspólników Suttona był pew ien żonaty mężczyz­ na, m ający kochankę. Gdy żona dowiedziała się o niew ier­ ności małżonka, przez zemstę doniosła policji o jego pla­ nach. Sutton został również zdem askowany i po raz pierw ­ szy trafił do więzienia, gdzie przebyw ał do jesieni 1929 roku. Do tej pory W illie nie w yróżniał się niczym specjalnym od wielu innych złodziejaszków. Podobnie jak innym, po­ czątkowo powodziło mu się nieźle, ale po pierwszym schw ytaniu zanosiło się na to, że resztę życia spędzi na odsiadywaniu w yroków za drobne włamania. W tym cza­ sie jednakże opracował on metodę, która miała mu przy­ nieść sławę. Pomysł ten po raz pierwszy przyszedł mu do głowy pew ­ nego popołudnia, gdy spacerow ał po Broadwayu, słynnej dzielnicy teatralnej Nowego Jorku. O pancerzony sam o­ chód zatrzym ał się przypadkow o przed magazynem, obok którego przechodził właśnie Sutton. Dwaj um undurowani strażnicy wyskoczyli z auta, zadzwonili do drzwi zam knię­ tego m agazynu i niemal natychm iast weszli do środka. Sutton zauważył, że pracownik, który otworzył drzwi, nie spojrzał naw et na tw arze strażników — w ystarczył mu widok mundurów. Odpowiedni m undur — pom yślał sobie Sutton — mógłby otworzyć praw ie każde drzwi... Przy 35

pierwszej sposobności W illie przejrzał książkę telefonicz­ ną, ułożoną według branż. Przekonał się, że oprócz wielu firm w ypożyczających kostium y teatralne istnieje rów­ nież kilka pracow ni specjalizujących się w szyciu wszel­ kiego rodzaju mundurów. Od tej chwili W illie A ktor roz­ począł sw oją działalność. W ciągu najbliższych m iesięcy Sutton pojaw iał się jako posłaniec doręczający telegram y, listonosz, pryw atny szofer, czyściciel szyb, a naw et jako policjant z rew olw e­ rem w czarnej, skórzanej kaburze. Pomysł okazał się nie­ zawodny, chociaż nie zawsze przynosił zdobycze. Pewne­ go ranka, na przykład, W illie w przebraniu gońca dostał się do banku w Brooklynie i wpuścił swoich wspólników. W trakcie rabunku jakaś m ała dziewczynka w eszła przy­ padkiem do banku i na w idok rewolwerów zaczęła histe­ rycznie krzyczeć. Sutton i jego wspólnicy rzucili się do ucieczki. Zaledwie w osiem naście dni później W illie po­ wetował sobie tę stratę. Znowu w przebraniu gońca w pro­ wadził sw oją bandę do sklepu jubilerskiego. Po upływie czterech m inut opuścili sklep, zabierając biżuterię w ar­ tości 129 tysięcy dolarów. W tym okresie Sutton pilnie studiował sztukę charak­ teryzacji. N auczył się w kładać korki do nozdrzy, aby spłaszczyć nos, i wsadzać w kładki pod policzki, żeby za­ okrąglić twarz. Farbował lub pudrow ał włosy, aby w yglą­ dać starzej. C harakteryzacja daw ała mu kilka pierwszych, najw ażniejszych sekund zaskoczenia, a także odpowiada­ ła jego zamiłowaniu do planow ania najdrobniejszych szcze­ gółów, choć nie mogła uchronić go od późniejszego rozpo­ znania. Jesienią 1930 roku, w dw anaście m iesięcy po wyjściu z więzienia, Sutton uznał, że jest gotów do „wielkiego wyczynu". H istoria, którą później opowiedział o swoim pierwszym bankow ym rabunku na wielką skalę, w ykona­ nym na now ą modłę, w ykazała, jak starannie przestrzegał on nakazów „Doktora" T ate'a zalecających „planować, pla­ nować, planować!" Na wstępie W illie zwierzył się ze swo­ ich zamiarów zaufanemu przyjacielow i (którego nazwis­ ko — Jack Bassett — później wyjawił) i zlecił mu w ynaję­ cie w okolicy Broadwayu jednopokojow ego biura dla Szkoły Dram atycznej „W averley". N astępnie kazał w ydrukow ać firmowe wizytówki i sto 36 arkuszy luksusowego papieru listowego z nazwą i adre­ sem rzekomej szkoły. Na takim im ponującym blankiecie Sutton napisał na m aszynie list do wypożyczalni kostiu­ mów teatralnych, zaznaczając, że szkoła chciałaby w ypo­ życzyć m undur gońca bankowego do sztuki granej przez zespół am atorski. Szkoła zamierza niebawem w ystaw ić tę sztukę i zapytuje, czy firma mogłaby taki kostium w ypo­ życzyć. Firma odpisała szybko, że z przyjem nością dopa­ suje kostium aktorowi, jeżeli zgłosi się osobiście do w ypo­ życzalni. Oczywiście Sutton zjawił się tam we własnej osobie, legitym ując się pismem wypożyczalni, skierow a­ nym do Szkoły Dram atycznej „W averley", a tym samym unikając drażliwych pytań. W illie w ybrał dobrze skrojo­ ny, nie rzucający się w oczy m undur barwy khaki. Jednocześnie Sutton pośw ięcał w iele czasu na „penetro­ wanie" banku, na który padł jego wybór. Poznał rozkład system u alarmowego, ilość pracow ników i ich zwyczaje. Ustalił, że pierw szy pracow nik przybyw a zawsze punktual­ nie o ósmej rano. Był to uzbrojony strażnik. Do jego obo­ wiązków należało wpuszczanie, po zidentyfikowaniu, pozo­ stałych pracowników, którzy przybyw ali do banku w ciągu dalszych trzydziestu minut. Ostatni, punktualnie o wpół do dziewiątej, zjaw iał się niezm iennie dyrektor banku. Pół godziny później bank otw ierał sw oje podwoje dla publicz­ ności. Zazwyczaj o tej porze na ulicy czekało już kilku klientów. W ystarczyło zatelefonować do banku, aby dow ie­ dzieć się imienia i nazwiska dyrektora, a była to ostatnia wiadomość, jakiej potrzebow ał W illie Aktor. N astępnie należało zdobyć jedną z powszechnie znanych żółtych kopert, używanych przez tow arzystw o telegraficz­ ne „W estern Union". To zadanie też nie było trudne. W y­ starczyło pójść do któregoś urzędu telegraficznego i wysłać depeszę do szkoły „W averley". Po otrzymaniu depeszy Sutton otworzył kopertę nad parą i wyrzucił blankiet. N a­ stępnie na kaw ałku żółtego papieru napisał na maszynie imię i nazwisko dyrektora oraz adres banku i wsadził do koperty tak, aby adres widoczny był przez okienko. O stat­ nim szczegółem było zakupienie małej teczki, jaką zwykle noszą am erykańscy gońcy pocztowi. W wolnych chwilach Sutton egzaminował raz po raz swego wspólnika, Bassetta, pow tarzając z nim swój szczegółowo opracowany plan ra­ bunku. 37

W yznaczonego dnia, m inutę po ósmej rano, rozległ się dzwonek u drzwi w ejściow ych banku. Strażnik, który do­ piero co przybył, uchylił ostrożnie drzwi, jak to miał w zwy­ czaju. W idząc mężczyznę w m undurze gońca, szeroko otwo­ rzył drzwi. — Cześć, bracie — powiedział „goniec”, tłum iąc ziewnię­ cie. — Mam depeszę dla szefa. Podpisz, proszę. Podał telegram oraz mały notesik i ołówek. Strażnik nie mógł trzym ać notesu i jednocześnie kwitować odbioru jed­ ną ręką... Kiedy obie ręce miał zajęte, „goniec” zręcznie w yciągnął rew olw er z kabury strażnika i szepnął: — A teraz bądź grzeczny i cofnij się do środka! Zaskoczony strażnik usłuchał potulnie. Było to wybaczal- ne, nikt nie uprzedził go bowiem o sposobach W illie'ego Aktora. Kiedy tylko strażnik cofnął się od progu, a Sutton wszedł za nim, trzym ając rewolwer, Bassett wśliznął się z ulicy i zamknął drzwi. Spokojnie, niemal flegmatycznie, W illie wyjaśnił, że przez szereg tygodni studiował życie banku i zna je doskonale. Toteż prosiłby, aby strażnik, jak zwy­ kle, wpuszczał po kolei pracowników. W ciągu następnych dwudziestu dziewięciu minut sześciu urzędników witała lu­ fa rewolweru. Każdemu z nich kolejno kazano usiąść na krzesłach, ustaw ionych przez Bassetta pod ścianą. Dyrektor, zgodnie ze swoim zwyczajem, przybył ostatni, punktualnie o wpół do dziewiątej, ale jemu nie pozwolono usiąść. Sut­ ton powiedział do niego po cichu: — Żądam tylko, aby pan otworzył skarbiec. Bardzo by­ łoby źle, gdyby pan odmówił. W razie odmowy panu nie grozi nic, ale przyrzekam, że pańscy pracow nicy przypłacą to życiem. Był to piekielnie chytry chwyt. Ze spokojnego zachowa­ nia dyrektora na widok rewolweru, Sutton wywnioskował, że jest gotów zaryzykować własne życie, aby nie dopuścić do rabunku. Ale czy zdobyłby się na narażenie swoich pra­ cowników? Po chwili nam ysłu dyrektor westchnął i powiedział: — W ydaje się, że nie mam wyboru. — Słusznie — rzucił ostro Sutton — nie ma pan wyboru. Dochodziła godzina ósma czterdzieści. Pozostało zaled­ wie dw adzieścia minut do chwili otwarcia banku dla pu­ bliczności. Podczas gdy Bassett pilnował urzędników sie­ 38 dzących na krzesłach, Sutton kazał dyrektorow i zaprow a­ dzić się do skarbca. Powrócili z dwoma małymi, m etalow y­ mi kasetkam i, zaw ierającym i 48 tysięcy dolarów w bankno­ tach. Jakże mało miejsca zajm uje tak duża ilość pieniędzy! W kładając te dwie kasetki do swojej teczki Sutton przy­ kazał pracownikom bankowym nie ruszać się z m iejsca co najm niej przez pięć minut. Uprzedził, że ma w spólnika na ulicy, obserw ującego budynek bankowy, i że zastrzeli on każdego, kto wybiegnie przed upływem tego czasu. N astęp­ nie Sutton i Bassett spokojnie wyszli na ulicę. Jeszcze raz „W illie A ktor” wykazał prawdziwą znajomość natury ludz­ kiej. Przewidywał bowiem, że jego groźba, aby pracow nicy bankowi nie rzucili się w pogoń za nimi, podziałać może zaledwie przez trzydzieści sekund, a nie przez wyznaczone przez niego pięć minut. M iał rację. Ale, tak jak przew i­ dział, naw et to nieznaczne opóźnienie w ystarczyło mu w zupełności, aby zmieszać się z tłumem ludzi śpieszących 0 tej porze do pracy. Ten opis rabunku, podany przez samego Suttona, mo­ że zawierać kilka nieścisłości lub upiększeń. Ale sam napad i ogólna jego metoda są bezsporne: figurują w rejestrze policyjnym. Nie ulega również w ątpliw oś­ ci, że w ciągu następnych kilku m iesięcy Sutton popełnił kilka podobnych rabunków. Za każdym razem zmieniał swoje przebranie, ale trzym ał się zasady, żeby nigdy nie wypożyczać munduru dw ukrotnie z tej samej firmy. Jednakże, jak to było do przewidzenia, ciągłe sukcesy spowodowały w końcu u Suttona nadm ierną pew ność sie­ bie. W m aju 1931 roku — w siedem m iesięcy po tym pierwszym wspaniałym „w yczynie” — odbył on trzydzie- stomilową podróż do więzienia Sing-Sing. Został skazany na trzydzieści lat. O kres działalności krym inalnej Suttona nie trw ał długo, ale w tym czasie był on tak aktyw ny, że władze więzienne umieściły go w nowej części budynku, z której rzekomo nie sposób było uciec. W grudniu 1932 ro­ ku Sutton dowiódł, że można jednak było stam tąd się w y­ dostać. Po wielu m iesiącach przygotow ań przepiłował kraty 1 uciekł. Dopiero w dwadzieścia minut później wszczęto alarm. W ychodząc z założenia, że nie ma bardziej odludnego miejsca jak w ielkie miasto, Sutton powrócił d.o Nowego Jorku i nie tracąc czasu wznowił swą działalność. Nie bez 39

pewnej dozy sarkazm u przyw działm undur policjanta, w któ­ rym w ystąpił przy następnym rabunku banku. Zdobył w te­ dy ponad 16 tysięcy dolarów. Po tym napadzie wszyscy now ojorscy policjanci otrzymali ostrzeżenie: „Uważać na fałszywego policjanta". W tym czasie Sutton już w przebra­ niu strażaka czekał na bogatego jubilera, Izydora W iatre, w jego biurze przy Piątej Alei. Strażak zażądał udostępnie­ nia mu lustracji lokalu, aby sprawdzić, czy przepisy prze­ ciwpożarowe są w pełni przestrzegane. Gdy Sutton zna­ lazł się w sklepie, uderzeniem ogłuszył jubilera i umknął z paczką brylantów w artości 42 tysięcy dolarów. Po tym śmiałym rabunku nastąpiły dalsze. W reszcie pod koniec lata Sutton nagle przerw ał swe występy. W miesiąc później policja w Filadelfii, odległej o sześćdziesiąt kilka mil na południo-zachód od Nowego Jorku, powzięła po­ dejrzenia, że W illie Aktor przeniósł się na ich teren. Ra­ bunek banku w tym mieście, podczas którego łupem padło 11 200 dolarów, nosił wszystkie cechy dzieła Suttona. No­ w ojorska policja potwierdziła podejrzenia kolegów z Fila­ delfii, życząc im powodzenia. Nie przejm ując się wiadom ością otrzym aną pantoflową pocztą św iata podziemnego, że jego obecność została w y­ kryta, Sutton obrabow ał jeszcze kilka banków w Filadelfii. Jednakże przeniesienie się na now y teren przyniosło mu pecha. N a początku roku 1934 energiczna policja filadel­ fijska schw ytała Suttona, a w lutym skazano go na okres od 25 do 50 lat więzienia. Osadzono go we W schodnim W ięzieniu Stanowym, m ającym opinię „bardzo surowego krym inału". I rzeczywiście Suttona potraktow ano tam bar­ dzo surowo. Przez cztery m iesiące przebywał na kw aran­ tannie. Później awansował do tak zwanej „Siódmej Galerii", gdzie mieściły się cele najniebezpieczniejszych i najbar­ dziej przedsiębiorczych więźniów. Suttona pilnow ano przez całą dobę. W illie Aktor zdawał sobie sprawę, że ucieczka z tego więzienia jest niemal niemożliwością. A jednak śmia­ ło można powiedzieć, że zaczął on badać możliwości uciecz­ ki już od pierw szego dnia swego pobytu we W schodnim W ięzieniu Stanowym. Jednocześnie swoim dobrym spraw o­ waniem starał się uśpić czujność strażników. W ciągu następnych trzynastu lat Sutton czterokrotnie próbow ał ucieczki. Przy pierwszej próbie omal nie postra­ dał życia. M usimy wierzyć mu na słowo, gdyż władze wię­ 40 zienne nic o tym nie wiedziały. W illie opowiadał później, że od więźnia, którego zwolniono warunkowo, zdobył szkic system u kanalizacyjnego więzienia. W czasie spaceru na podwórzu Sutton wskoczył nie zauważony do otworu kana­ łu i czołgając się lub płynąc przebrnął ponad siedem dziesiąt jardów. W tym m iejscu drogę zagrodziły mu stalow e drzwi. W iedział o ich istnieniu, ale w żaden sposób nie mógł ich otworzyć, m usiał więc zawrócić. Był tak osłabiony, że w pewnej chwili groziło mu utonięcie w grzęzawisku. W ró­ cił do swojej celi na trzydzieści sekund przed apelem. Przy drugiej próbie Sutton w ykorzystał swą um iejętność charakteryzacji. Ulepił maskę własnej twarzy, przy czym brwi zrobił z w yrw anych sobie włosów. M askę ułożył starannie na poduszce. Zwinięte w rulon koce w sunął pod prześcieradło, nadając im kształt ciała. Przekonany, że ku­ kła zmyli strażników zaglądających przez judasza do celi, Sutton spróbow ał wspiąć się na mur. Schwytano go jednak i następne dw adzieścia trzy m iesiące spędził w karnej se­ paratce. Po powrocie Suttona do norm alnego życia więziennego nastąpił okres ciszy, w tym czasie W illie został sekreta­ rzem więziennego psychiatry. Radosny list jednego z by­ łych więźniów, którem u psychiatra pomógł w rehabilitacji, dał Suttonowi wiele do myślenia. — A co pan sądzi o mnie? — zapytał lekarza. — Jestem tu już dziesięć lat. Czy nie uważa pan, że dostałem dosta­ teczną nauczkę? Po chwili w ahania psychiatra odpowiedział: — Nie wiem, W illie. W ydaje mi się, że za każdym razem, jak zobaczysz bank, nie możesz się oprzeć tem u wyzwaniu. — Czy pan uważa, że ja nigdy nie będę pożytecznym członkiem społeczeństwa? I znowu lekarz zawahał się, zanim odparł: „Tylko ty sam możesz na to pytanie odpowiedzieć, W illie." Używając słowa „wyzwanie" psychiatra trafił praw dopo­ dobnie w sedno zagadki „W illlie'ego Aktora". Od czasu pierwszych wykroczeń w w ieku młodzieńczym w iele z jego przestępstw miało w sobie coś z „wyzwania", przy czym każde następne było trudniejsze od poprzedniego. Próby ucieczek również pasują do tego obrazu. Psychologicznie należałoby je tłumaczyć nie tylko jako próby ucieczki z więzienia, lecz zdeterm inow ane wysiłki ucieczki przed 41

sobą samym. W ydaje się jednak, że nieraz zbytnio szafuje się pojęciami psychologicznym i w odniesieniu do przestęp­ ców. Sutton, jako sekretarz psychiatry, znał na tyle zasady psychologii, aby orientować się, że zdaniem lekarza, choć nie wypowiedzianym wyraźnie, nigdy nie potrafi on nagiąć się do uczciwego życia. N astępnego roku, 1945, Sutton znowu próbow ał ucieczki, tym razem w tow arzystw ie pięciu innych więźniów. Posta­ nowili w ykopać tunel, i to nie byle jaki. M iał być podparty belkami, aby uniknąć zawalenia się, i ośw ietlony elektrycz­ nością pobieraną z przewodów jednej z cel. Praca nad wy­ kopem trw ała pół roku. Gdy wreszcie po żmudnych w ysił­ kach wydostali się na zewnątrz, niemal od razu wpadli w ręce policji... Po tej próbie Suttona przeniesiono do m iejscowego wię­ zienia w Filadelfii, które było wprawdzie mniejsze, ale po­ wszechnie uważano, że nie sposób z niego uciec. Jednakże według fachowej oceny ,,W illie'ego A ktora" łatw iej było stąd uciec niż z więzienia stanowego. Tym razem ze wzglę­ du na sw oje liczne porażki, poniesione w sam otnych pró­ bach, starannie w ybrał czterech towarzyszy do następnej ucieczki. Po upływie osiem nastu m ięsięcy — jak później opowiadał Sutton — przyjaciele z zewnątrz przemycili w ciężarówce załadowanej warzywami rew olw er. Był to sygnał, aby zwędzić piły z więziennego w arsztatu i częścio­ wo przepiłować kraty oddzielające cele od korytarza. Spis­ kowcy piłow ali kraty w ten sposób, żeby trzym ały się aż do chwili, gdy trzeba będzie je wyłamać. 9 lutego 1947 ro­ ku zaczął padać śnieg. Nadeszła upragniona chwila. Podczas .spaceru po podwórzu konspiratorzy przekazali sobie szeptem tylko dwa słowa: „Dziś wieczór!" Dalszych planów nie trzeba było omawiać. Już dawno zostały one szczegółowo opracowane. Dokładnie dziesięć minut przed północą pięciu więźniów wyłamało kraty. Pobiegli oni na koniec korytarza, gdzie przyczaili się na strażników, którzy robili obchód. Zasadzka udała się. Pod groźbą przeszmuglowanego rew olw eru i sfa­ brykow anego noża zmusili strażników do oddania kluczy i części mundurów. N astępnie otworzyli kotłownię, gdzie przechow yw ano drabiny. Popychając przed sobą strażni­ ków jako osłonę, uciekinierzy przebiegli z drabiną przez podwórze. Nagle, w chwili gdy znaleźli się pod murem w ię­ ziennym, w yłowił ich z ciemności słup światła reflektora, umieszczonego na jednej z wież strażniczych. K arabin m a­ szynowy skierow ał się w ich stronę. Zachowując przytom ­ ność umysłu jeden z więźniów krzyknął: — W porządku, jesteśm y strażnikami! Strażnik na wieży w ytężając wzrok poprzez gęsty śnieg, który ograniczał widoczność niem al do zera, dostrzegł czap­ ki strażników i uspokojony zaniechał ognia. Jak tylko re­ flektor skierow ał się w inną stronę, więźniowie oparli dra­ binę o mur i przedostali się na zewnątrz. Gdy jeden z roz­ brojonych strażników próbow ał udarem nić ucieczkę, ranili go nożem. Upłynęło piętnaście minut, zanim wszczęto alarm. W tym czasie Sutton, korzystając z auto-stopu, był w dro­ dze do Nowego Jorku. W ciągu następnych pięciu lat i dziewięciu dni W illie Aktor, jako najbardziej poszukiw any zbieg w Ameryce, czytał swe nazwisko w nagłów kach gazet po każdym nie­ mal większym rabunku banku. Podejrzewano go, że zorga­ nizował akcję na bank w Hawanie, gdzie zdobył 600 tysięcy dolarów. Powszechnie uważano też, że to on opracował na­ pad na firmę Samochody Pancerne Brinks w Bostonie, kie­ dy to bandyci zdobyli milion dolarów. Było to w styczniu 1950 roku. W dwa m iesiące później nastąpiło obrabow anie banku na przedm ieściu Sunnyside w Nowym Jorku. Zaledwie w kilka dni po tym ostatnim napadzie policja po raz pierw szy wpadła na trop Suttona. W ykryto, że do lutego 1950 roku m ieszkał on w skromnym pokoiku na Staten Island pod przybranym nazwiskiem Edward Lynch. W czasie gdy policja szukała Suttona po całych Stanach Zjednoczonych wzdłuż i wszerz, był on zatrudniony przez blisko dwa lata jako skrom ny pracow nik m unicypalny w Nowym Jorku! Zmęczony tułaczką po ucieczce z w ięzie­ nia W illie przyjął za 20 dolarów tygodniowo pracę portiera w miejskim domu starców, Farm Colony. Czuł się dosko­ nale w tow arzystw ie leciwych m ieszkańców przytułku. Jednocześnie była to dla niego wspaniała kryjów ka. Aczkolwiek odtworzono szczegółowo obraz ostatnich lat działalności Suttona, nie naprow adził on niestety na ślad jego nowej kryjów ki. Raz jeszcze policja musiała liczyć albo na popełnienie przez niego jakiejś pomyłki, co było raczej nieprawdopodobne, albo też na swoje żmudne zabie­ gi, które prędzej czy później pozw alają schw ytać dziewię­ 43

ciu spośród dziesięciu poszukiwanych przestępców. Zasad­ niczym m ankam entem system u Suttona, dobrze znanym po­ licji, było to, że musiał on zdobywać gdzieś potrzebne mu przebrania. Dlatego też rozesłano ostrzeżenia wraz z fotografią Sut­ tona do wszystkich w ypożyczalni kostium ów oraz firm konfekcyjnych. W niecałe dwa lata po rabunku w Sunny- side przezorność ta wydała rezultaty. 18 lutego 1952 roku pew ien młody sprzedaw ca ze sklepu z ubraniami, jadąc nowojorskim metrem, zauważył, że tw arz mężczyzny siedzącego naprzeciwko jest mu znana. N agle przypom niał sobie ulotki o W illiam ie Francisie Sut- tonie, które policja przysłała do m agazynu ojca... Ten czło­ wiek był niezw ykle do niego podobny. Sprzedawca, dwudziestoczteroletni Arnold Schuster, dy­ skretnie udał się w ślad za nieznajomym, gdy ten wysiadł z metra. A kiedy śledzony wszedł do pobliskiego garażu, Schuster zawiadomił policję. Tego dnia wieczorem dwaj policjanci, idąc śladem pro­ wadzącym od garażu, patrolow ali ulice niedaleko swego kom isariatu w Brooklynie. N agle natknęli się na kierowcę, który miał kłopoty z silnikiem. Był to mężczyzna w śred­ nim wieku, szczupły, z cienkim wąsikiem. M ajstrow ał coś przy nowym, wielkim samochodzie, nie m ogąc uruchomić silnika, gdyż akum ulator nie działał. Policjanci zbliżyli się wolno do kierow cy, zapytując grzecznie, czy nie potrzebuje pomocy. Gdy podeszli dostatecznie blisko, aby mieć pew ­ ność, że nieznajom y nie będzie mógł zrobić użytku z broni, zatrzymali go pod zarzutem, że jest W illie A ktorem i nało­ żyli kajdanki. Gdy zabierali go do kom isariatu, Sutton pro­ testow ał gwałtownie, twierdząc, że to pomyłka. Policjanci milczeli. Po kilku minutach W illie przybrał zrezygnowaną postaw ę i cicho wyszeptał: — Mam dość tego wszystkiego. Mogę już umrzeć. Może­ cie mnie zabić, nic mnie to nie obchodzi. W szyscy now ojorscy policjanci powitali z w ielką radoś­ cią i ulgą wiadomość o schw ytaniu Suttona, a ci dwaj, któ­ rzy go aresztowali, natychm iast otrzymali awans. Ale wła­ dze w olały nie kusić losu. Gdy nazajutrz doprowadzano Suttona do sądu, aby postawić go w stan oskarżenia, pil­ nowało go pięciu policjantów, przy czym jeden z nich trzy­ mał go przez cały czas za pasek od spodni. Podczas rewizji 44 zrobionej po aresztow aniu Suttona znaleziono przy nim ponad 7 tysięcy dolarów. Zapytany, dlaczego nie włożył tych pieniędzy do banku, odparł: ,,W banku nie były one bezpieczne." W ielu A m erykanów, ubaw ionych barwnym i opisami w y­ czynów W illie’ego A ktora, odnosiło się do niego niemal z sympatią. Przyznawali, że był on niepoprawnym szubraw ­ cem, ale potajem nie nie mogli się oprzeć uznaniu dla jego pomysłowości. Sutton opowiadał, że ograbił tyle banków, iż dokładnej ich liczby nie pam ięta. W yliczanie jednakże całej serii przestępstw , choćby naw et bardzo długiej, stę- i pia efekt, o ile się nie jest bezpośrednio poszkodowanym, ł W ciągu następnych trzech tygodni wydarzyło się jed­ nak coś, co w strząsnęło sym patykam i W illie'ego Aktora. Zmusiło ich to do uśw iadom ienia sobie, że za Suttonem stoi bezwzględna siła praw podziemnego świata, i to siła działająca z najw iększym okrucieństw em i podłością. Pierwsze oznaki tej groźnej solidarności przestępców w ystąpiły, gdy tylko przeciekła wiadomość, jaką rolę w sprawie Suttona odegrał młody sprzedawca Arnold Schus­ ter. Od tej chwili on i jego rodzina zadręczani byli lawiną pogróżek listow nych i telefonicznych. Policja zapropono­ wała Schusterowi stałą ochronę, ale odmówił on twierdząc, że to niepotrzebne. W niedzielę, 9 marca, Schuster wracał wieczorem ze sklepu ojca do domu, gdy nagle padł strzał. Rozległy się jeszcze trzy strzały, oddane równom iernie i bez pośpiechu. Znaleziono Schustera leżącego na chodni­ ku z w yciągniętym i rękam i i tw arzą obróconą do góry. Miał potw ornie strzaskaną czaszkę. M orderca zniknął rów ­ nie szybko, jak się pojawił. W domu Schustera jego rodzi­ ce i brat oglądali właśnie telew izję, kiedy nagle ogłoszono specjalny kom unikat o dokonanym morderstwie. W ybiegli na ulicę i zobaczyli tłum zebrany dookoła ciała, leżącego zaledwie o sto jardów od ich domu. Jakiś lekarz znalazł się jako jeden z pierw szych na m iej­ scu zbrodni, ale nic już nie mógł pomóc. — W ygląda to na fachowe gangsterskie m orderstw o — stwierdził on — naw et nie przyłożyłem słuchawki do serca. Policja potw ierdziła jego zdanie. Z um iejscowienia kul wywnioskowano, że Schustera pow alił strzał w pachwinę, a następnie m orderca stojąc nad ofiarą rozmyślnie w pako­ wał jeszcze jedną kulę w pachw inę i po jednej kuli w każ­ 45

de oko. Ten potw orny sposób zabójstwa — jak dobrze o tym w iedziała policja — jest tradycyjnym znakiem zem­ sty świata podziemnego na donosicielu. Sutton zam knięty w celi W ięzienia Okręgowego w Queens nie mógł być w to m orderstwo bezpośrednio wmieszany ani naw et podejrzany o współudział. Jednakże zdawał so­ bie sprawę, że na zawsze stracił sym patię tej przychylnej mu części społeczeństwa. Gdy powiadomiono go o m order­ stwie, m ruknął ponuro: „To przekreśla m oje ostatnie szanse." Następnego dnia władze m iejskie Nowego Jorku wyzna­ czyły 25 tysięcy dolarów nagrody za informacje, które umożliwiłyby ujęcie zabójcy. Pod koniec tygodnia nagrody z innych źródeł podwoiły tę sumę. Setki osób zwracały się do policji, gazet i telewizji ze wskazówkami, z których ani jedna nie miała jakiejkolw iek wartości. N atom iast te oso­ by, które m ogłyby udzielić cennych inform acji — osoby m ieszkające w pobliżu m iejsca zbrodni — tw ierdziły upor­ czywie, że w ogóle nic nie widziały. Sposób, w jaki zginął Arnold Schuster, odniósł pożądany skutek: żadna nagroda, bez względu na jej wysokość, nie mogła skłonić kogokol­ wiek do złożenia doniesienia policji. Uparte milczenie są­ siadów groziło poderwaniem zaufania społeczeństwa do sprawności policji. „New York Daily News" w ydrukow ał następujący ko­ mentarz: „Niepokojem napaw a fakt, że w w yniku m order­ stwa Schustera większość jego sąsiadów w Bay Ridge, gdzie m ieszkał on z rodziną, nabrała wody w usta. N iektó­ rzy z nich m ogliby udzielić policji cennych wiadomości, gdyby zechcieli mówić. W idocznie jednak zrozumieli dni ostrzeżenie św iata przestępczego, że niebezpiecznie jest współpracować z Prawem". Gazeta krytykow ała policję za to, że nie udzieliła Schusterowi ochrony przez całą dobę, bez względu na to, czy on sobie tego życzył, czy też nie. Komisarz now ojorskiej policji, George M onaghan, pole­ cił dwustu detektywom , aby zajęli się wyłącznie tą sprawą. Dokonali oni kilku aresztowań, ale nadal nie mogli odna­ leźć zabójcy. Zidentyfikowali natom iast broń, jaką posłu­ żył się morderca. Był to rew olw er długości zaledwie pięciu cali, łącznie z dwucalową lufą, bardzo płaski i niezwykle szybkostrzelny. (Ze względu na mały rozm iar i płaski 46 kształt, dzięki czemu łatwo go ukryć w kieszeni, ten typ broni jest często używ any przez agentów am erykańskiego kontrwywiadu). D etektywi w ykryli, że rew olw er m ordercy pochodził z ładunku złożonego z 2 tysięcy sztuk, przezna­ czonego dla Europy. Podczas gdy tow ar znajdow ał się w brooklyńskich dokach, skradziono niew ielką ilość tych rewolwerów. Tymczasem w obszernych kartotekach Fede­ ralnego Biura Śledczego w W aszyngtonie sprawdzano cha­ raktery pism a i inne szczegóły zaw arte w listach z po­ gróżkami, które otrzymał Schuster. O statni list nadszedł w przeddzień jego zabójstwa. I znowu, pomimo zidentyfi­ kowania kilku anonimowych autorów, policji nie udało się wpaść na trop mordercy. Poszukiwania zabójcy Schustera chwilowo usunęły na­ zwisko Suttona z czołowych miejsc na pierwszych kolum ­ nach gazet, ale pow rót na nie nastąpił szybko. Zaintereso­ wanie czytelników jego osobą było tak wielkie, że natych­ miast po aresztow aniu kilka dzienników i w ydaw nictw za­ proponowało mu poważne sumy za w ydrukow anie historii jego życia. Sutton oznajmił, że sprzeda swoje praw a temu, kto da najw ięcej, a pieniądze przeznaczy na cele dobro­ czynne. W ynikła ostra licytacja. Ostatecznie za praw o w y­ dania (druku) pam iętników W illie'ego Aktora zapłacono fantastyczną sumę 250 tysięcy dolarów. W dwa dni po zabójstwie Schustera adwokaci Suttona oznajmili, że prze­ znacza on całą sumę na utw orzenie funduszu pod nazwą „Fundusz pomocnej ręki im. W illie’ego Suttona", który ma być zużyty na niesienie pomocy młodocianym przestępcom i byłym więźniom. A dw okat Suttona przytoczył jego słowa: — Zdaję sobie sprawę, że resztę życia spędzę w w ięzie­ niu, pragnę więc w ten sposób dać zadośćuczynienie za po­ pełnione błęty. Przestępstwo się nie opłaca, to jest zajęcie dla naiwnych. Z najw iększą radością zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby uchronić choćby jednego młodzieńca przed zrobieniem pierwszego kroku na drodze występku. Adwokat dodał, że poglądy Suttona ostatnio uległy zmia­ nie dzięki lekturze dzieła biskupa Fultona Sheena pt. „Spo­ kój duszy". Nie w yrażając w ątpliwości co do m oralnej przem iany W illie’ego A ktora, należy jednocześnie zauw a­ żyć, że oświadczenie to było w spaniałą reklamą... N ie­ mniej trzeba stwierdzić, że Sutton prosił członków zarządu Funduszu, aby przeczekali pewien czas, dopóki nie uspokoi 47

się wzburzona opinia publiczna, a potem dopiero przekazali część jego honorarium autorskiego rodzicom Schustera. Dokładnie w miesiąc po aresztow aniu Suttona rozpoczęła się rozprawa przed Sądem Okręgowym w Głueens. Zastoso­ w ano wówczas niezw ykłe środki ostrożności. Około stu uzbrojonych policjantów i detektyw ów pilnow ało budynku sądowego. N ikt nie mógł w ejść do środka bez specjalnej przepustki. Przed wejściem na salę sądową w szystkich re­ widowano. Pomimo tak ścisłej ochrony atm osfera nałado­ w ana była grozą. Osoby związane bliżej z procesem otrzy­ mały listy z pogróżkami. Pamiętając, jaki los spotkał Schu­ stera, któż mógł przewidzieć, co św iat podziem ny zamierza jeszcze zrobić? Zdając sobie sprawę, że niełatw o będzie utw orzyć sąd przysięgłych, władze powołały aż pięciuset kandydatów . W ielu z nich prosiło o zwolnienie z tego obo­ wiązku pod różnymi pretekstam i. W raz z Suttonem oskarżeni byli jego dwaj wspólnicy: Thomas ,,Scut” Kling i John de Venuta. Sutton z pozor­ nym spokojem przyglądał się długiej procedurze wyboru sędziów przysięgłych. Aczkolwiek w ypierał się on swego udziału w rabunku w Sunnyside, zdawał sobie sprawę, ja­ ki zapadnie wyrok, zwłaszcza gdy skłoniono de Venutę, aby świadczył przeciwko niemu. W trzynaście dni później sąd przysięgłych, złożony z samych mężczyzn, uznał go winnym, a nazajutrz rano Sutton otrzymał w yrok skazują­ cy go na okres od trzydziestu lat do dożywocia. — Chociaż na ogół u wielu przestępców można doszu­ kać się jakichś wartości pozytyw nych — oświadczył sę­ dzia — oskarżony jest ich zupełnie pozbawiony. — A zw racając się do Suttona dodał: — Żałuję, że prawo nie pozwala mi skazać was na śmierć. W swojej autobiografii p t.: „Ja, W illie Sutton”, spisa­ nej przez słynnego am erykańskiego dziennikarza i spra­ wozdawcę radiowego, Q uentina Reynoldsa, Sutton poda­ je, że jego proces przeprow adzony był sprawiedliwie. Upie­ ra się jednak przy twierdzeniu, że to nie on obrabował bank w Sunnyside, choć przyznaje, iż rozważał tę ew entu­ alność. Jego w ersja brzmi, że któregoś dnia podczas spa­ ceru przechodził koło tego banku i z przyzw yczajenia zaczął przeprow adzać obserwacje. Nie potrzebow ał wów­ czas pieniędzy. Przed laty ukrył część swoich łupów na polu na Long Island. Niedaw no w ykopał pieniądze i prze­ 48 konał się, że większość banknotów nadaje się do użytku. Niemniej um ysł jego podświadomie „sfotografował” w ejś­ cie do banku, układ dachu, głębokość budynku oraz ilość ludzi wchodzących i wychodzących. Czyżby to było w łaś­ nie to „w yzw anie”, o którym mówił psychiatra więzien­ ny? Sutton twierdzi, że po walce ze swoim sumieniem po­ stanowił pozostawić bank w spokoju. Jednakże w kilka tygodni później spotkał przypadkiem swoich starych przyjaciół, Klinga i de Venutę. Sutton dowiedział się, że de Venuta przygotow uje „bankową robotę”. Ponieważ w ed­ ług Suttona „plan nie był dobry”, odmówił swego udzia­ łu. Twierdził jednak, że przekazał de Venucie w szystkie wiadomości, jakie zdobył o banku w Sunnyside. W trzy tygodnie później Sutton dowiedział się z gazet, że rabunek odbył się i że pracow nicy bankowi rozpoznali go jako przywódcę bandy. Nie było żadnej wzmianki o de Venucie. Jednakże Sutton wiedział, że Kling nie miał z tym nic wspólnego, gdyż „był w tym czasie tak ciężko chory, że nie mógł opuścić łóżka”. Ta próba zrzucenia winy na de Venutę nie tylko się nie powiodła, ale zdradziła podstawowe cechy charakteru Sut­ tona, co tłum aczy pogardliw ą wypowiedź sędziego. Prócz tego w książce Suttona znalazło się wiele oświadczeń, które nie są zgodne z ówczesnymi rejestram i policji i wy­ rokami sądów. Jednakże jest to jego opowieść o sobie sa­ mym, przedstaw iona w takim świetle, w jakim W illie Ak­ tor chciał ją ukazać. Książka ukazuje też te okresy jego życia, które były dotychczas mało znane. Na przykład, jeś­ li chodzi o jego stosunek do kobiet, nic nie w skazuje na to, że kiedykolw iek związał się on z jakąś dziewczyną ze świata podziemnego, podczas gdy stara zasada policji mó­ wi, że większość rabunków popełnia się w celu zdoby­ cia pieniędzy na „kupno” upatrzonej kobiety. Kiedyś w młodości Sutton ożenił się, później przyszła na świat córka Jeane. Gdy dziecko miało pięć lat, żona Suttona przyprow adziła je na widzenie do W schodniego W ięzie­ nia Stanowego. Od tego czasu nie widział córki aż do chwili, kiedy odwiedziła go po ostatniej rozprawie, na krótko przed zamknięciem go w więzieniu, gdzie miał po­ zostać już do końca życia. Dwudziestojednoletnia Jeane pokazała ojcu depeszę, którą przysłał jej, gdy skończyła pierwszy rok życia. Depesza brzmiała: „Czułości i ucało­ 4 — Głośne procesy 49

wania dla mego kochania w dniu jej urodzin — tatu ś”. Jeane przez całe życic przechowywała z pietyzm em ten wyblakły żółty blankiet. Ciężkie przejścia, na jakie Sutton naraził sw oją osam ot­ nioną rodzinę, były również udziałem dwudziestoletniej Irlandki, M argaret M ary Moore. Poznała ona Suttona zaled­ wie na trzy m iesiące przed jego aresztowaniem. Na począt­ ku tego roku M argaret przyjechała do Nowego Jorku ze swego rodzinnego Kilkenny i boleśnie odczuwała samot­ ność w tym wielkim mieście. Gdy pewnego popołudnia siedziała na ławce w parku, karm iąc gołębie, jakiś męż­ czyzna naw iązał z nią rozmowę. Powiedział, że nazywa się John M ahoney i że również jest bardzo samotny. Pijąc herbatę w cukierni umówili się na następne spotkanie. Czasem chodzili na spacery, czasem do restauracji lub do kina. Nowy znajom y zachowywał się „jak dżentelmen", oświadczyła później panna Moore. Nie kochała go, ale „bardzo lubiła". Ta młoda, nieśm iała Irlandka nie miała pojęcia, kim był naprawdę, ale w krótce przekonała się, że jej znajomość z człowiekiem, którego znała jako „Johny M ahoney”, była tragiczna w skutkach. Po aresztowaniu Suttona, w czasie rewizji w jego pokoju, wśród papierów, które zaszył do m ateraca, detektyw i znaleźli kartkę z na­ zwiskiem i adresem panny Moore. Zabrano ją na przesłu­ chanie i chociaż prowadzący śledztwo przekonał się, że nie jest ona wspólniczką Suttona, doszedł do wniosku, iż może udzielić policji ważnych informacji o innych jego przyjaciołach. W związku z tym zatrzymano pannę Moore jako ważnego świadka. W yznaczono kaucję w w ysokości 25 tysięcy dolarów. Ponieważ M argaret oczywiście nie mo­ gła zdobyć ani dziesiątej części tej sumy, osadzono ją w więzieniu dla kobiet, gdzie przebywała przez czterdzieści dwa dni. W tym czasie choroba oka, na którą cierpiała panna Moore, rozwinęła się tak dalece, że całkowicie stra­ ciła w nim wzrok. W ytoczyła później spraw ę przeciwko władzom miejskim, skarżąc je o brak należytej opieki lekarskiej, lecz skargę tę odrzucono. Nawiasem mówiąc, Sutton w roli „M ahoneya" powie­ dział praw dę pannie Moore o swojej samotności. Od gos­ podarzy w jego ostatnim m iejscu zam ieszkania w porto- rikańskiej części Brooklynu policja dowiedziała się bo­ 50 wiem, że Sutton codziennie o dziesiątej wieczór szedł spać. — To był bardzo miły człowiek — oświadczyła córka gospodyni. — Przynosił róże mojej matce. Jednakże roztkliw ianie się Suttona w pam iętniku nad kobietami, które przewinęły się przez jego życie, nie może przesłonić karygodnych czynów, a zwłaszcza obciąża go za­ mordowanie Arnolda Scliustera przez związaną z nim szaj­ kę. W swojej książce Sutton głosi: „Chyba teraz większość ludzi w policji jest przekonana, że ja nie miałem nic w spól­ nego z tym brutalnym , bezmyślnym zabójstwem. Policja wie dobrze, że ja nie działam w ten sposób. Moim zda­ niem m orderstwo to popełnił jakiś w ariat". Policja nie podziela jednak tego zdania. M orderca Schustera w dalszym ciągu pozostaje nie w ykryty. O dna­ leziono natom iast człowieka, który — mówiąc klasycznym zwrotem — może pomóc policji w dalszym dochodzeniu. W maju 1952 roku rozesłano po całym świecie listy goń­ cze za byłym więźniem, Johnem „Chappy" M azziottą, w wieku trzydziestu sześciu lat, którego opisano jako „bukm achera", lichwiarza, handlarza narkotykam i i pase­ ra. Okólniki, rozesłane przez Interpol do Scotland Yardu i komend policyjnych innych krajów , zawierały ostrzeże­ nie: „Zachować ostrożność — ten człowiek może mieć przy sobie broń." Tylko sąd przysięgłych może orzec, czy Chappy był m ordercą Schustera. Obecnie można już w yja­ wić, że M azziotta prawdopodobnie ostatni miał w ręku re­ wolwer, z którego zastrzelono Schustera. Na razie musi nam w ystarczyć wiadomość, że W illiam Francis Sutton nigdy nie odegra już roli W illie’ego Aktora. Zbliża się on do sześćdziesiątki i z każdym dniem zm niej­ szają się jego fizyczne możliwości podjęcia nowej próby ucieczki. Aby odsiedzieć nie wygasłe jeszcze okresy w ie­ lu wyroków, które otrzym ał w ciągu swego życia, m usiał­ by dożyć roku 2087.