My z koksochemi
O czwartej dziesięć wychodzi z domu Edward Wesołek,
koksiarz baterii czwartej. Mieszka' w Strzęgoboszycach,
niedaleko Proszowic. Musi przejść dwa kilometry do Rud
nej, skąd zabiera go autobus pracowniczy. O piątej trzy
dzieści jest na miejscu. Idzie do szatni, przebiera się i o
piątej czterdzieści pięć już może zaczynać.
Przed piątą staje na przystanku tramwajowym Stefan
Rzepecki, mistrz baterii numer 3 i 4, na przystanku auto
busu linii 142 staje Franciszek Grzesiakowski, maszyni
sta wozu wsadowego i zarazem ubijacz.
Parę minut po piątej wsiada do tramwaju Stefan Ma-
ciejaszek, według ąngażu piecowy baterii koksowniczej,
obecnie jako I sekretarz POP oddelegowany do pracy spo
łecznej. O tej samej porze wsiada do tramwaju Stanisław
Muzyk, opałowy baterii.
Punktualnie o szóstej trzydzieści Stanisław Żerda, kie
rownik wydziału pieców koksowniczych ZK-2, już stoi na
przystanku autobusu 132. Kilka minut wcześniej wycho
dzi z domu Bogusław Dębicki, kierownik całego Zakładu
Koksochemicznego w Hucie im. Lenina. Jeszcze rok temu
przed bramą na szefa koksochemii czekał służbowy sa
mochód. Ale w Kombinacie postanowiono, że teraz pro
dukcją dwu i pół tysięcznego zakładu należy kierować
oszczędnie i samochód nie przyjeżdża.
Zanim pierwsza zmiana rozpocznie pracą, odbywa się
krótka narada z mistrzem. Stefan Rzepecki zdążył wcześ
niej zapoznać się z raportami nocnej zmiany, wie, ilu lu
dzi przyszło do pracy, a więc można ogólnie zaplanować
dzień. Zaraz po tej naradzie Stefan Rzepecki sprawdza
karty zegarowe, wpisuje dniówki i rusza na obchód. Co
dziennie zaczyna z innego miejsca. Wchodzi na nadpiecze,
sprawdza, jak pracuje wsadnica. Przy okazji rozmawia
z ludźmi, codziennie coś, czasami trzeba od razu załatwić
sprawę, czasami znowu trzeba odczekać — jak to w ze
spole.
Pierwszą czynnością opałowego Stanisława Muzyka jest ł
sprawdzenie książek raportowych, które prowadzą gazia- ■
rze na zmianach. Gaziarz wykonuje dwa pomiary tempe- §
ratury. W komorze grzewczej baterii koksowniczej po- l
winno być 1300—1320 stopni C, wahnięcie temperatury w i
dół albo w górę jest sygnałem, że coś niedobrego się !
dzieje. Jeśli temperatura jest zbyt niska, prawdopodobnie
dysze pokryły się grafitem. A jeśli w komorze jest za
gorąco, to może oznaczać, że albo nabój został wyłama
ny, albo gdzieś jest przebicie surowego gazu. W jednym
i drugim wypadku nie ma na co czekać, trzeba zakasać ^
rękawy do łokci i wchodzić do dyszowni. W dyszowni <
temperatura nie spada nigdy poniżej 80 90 stopni C.
Oczywiście najważniejszym produktem jest tutaj koks
wielkopiecowy. Węgiel ze składowiska jest transportowa
ny do młynów kulowych, rozdrabniany na pył, stamtąd
podawany do maszyn wsadowych. Franciszek Grzesiakow-
ski nabiera węgiel, ubija nabój, potem siada w kabinie
maszyny wsadowej, podjeżdża pod piec, wypycha z komo
ry rozżarzony koks i na nowo obsadza komorę. Przy nie
pełnej obsadzie można przewidywać, że w ciągu zmiany
1
6
Franciszek Grzesiakowski obsadzi dwadzieścia dwie ko
mory.
Trzech koksiarzy obsługuje pięćdziesiąt komór. Czynnoś
ci koksiarza są właściwie bardzo proste, miesiąc przyucze
nia zupełnie wystarczy i już można wszystko robić sa
modzielnie. Edward Wesołek przeważnie stoi po tej stro
nie, po której jeździ wóz przelotowy i gdzie odbywa się
odbiór wygarowanego koksu. Idzie na górę, wyłącza piec,
otwiera dekiel i czeka, aż maszynista wypcha komorę.
Potem włącza piec — i to wszystko. Ma dziewiątą gru
pę, dwadzieścia złotych pięćdziesiąt groszy na godzinę.
Razem z premią, z dodatkami — niecałe osiem tysięcy
miesięcznie. W lecie temperatura obok baterii nie spada
nigdy poniżej 50 stopni C, w zimie jest trochę chłodniej.
Pył drobniutki, smolisty przylepia się do ubrania, do
twarzy, osiada na rzęsach. Stefan Rzepecki opowiada, jak
to trzydzieści lat temu wykładowca w technikum kokso
chemicznym zapewniał ich, że za dziesięć lat to już na
pewno na koksowni będzie czysto i przyjemnie. Ale co
tam opowiadać takie rzeczy, koksownię musi otaczać ten
Pył. ogień i gaz, natomiast z wielkim rozrzewnieniem moż
na sobie poczytać w czasopiśmie branżowym o nowej ko
ksowni w stanie Indiana. Amerykanie dokupili coś nie
coś od Japończyków i wystawili koksownię całkiem zau
tomatyzowaną. Ale może nie mówmy o tym, co jest hen,
daleko, może lepiej porozmawiajmy o naszych proble
mach.
Decyzje o produkcji całego zakładu, a więc i o tym,
co będzie robił w danym dniu wydział ZK-2, podejmo
wane są na operatywkach. O siódmej trzydzieści kierow
nik ZK-2 Stanisław Żerda siada przy telefonie. Zaczyna
kierownik zmiany: tyle a tyle planowano, tyle a tyle uda
ło się zrobić. Później zastępca d/s produkcji Piotr Wrób
7
lewski informuje na przykład o tym, że z sześciu bry
gad cztery będą dziś pracowały w zmniejszonych obsa
dach. A to oznacza, że co najmniej trzydzieści komór nie
zostanie wypchanych. Stanisław Olechowski, który od
powiada za ciepło, zgłasza remont komory 122. Józef Lis,
który odpowiada za utrzymanie ruchu, z reguły mówi naj
dłużej, bo prawdę powiedziawszy on ma najwięcej kło
potów. Musi zgłosić, że nad ranem wyskoczyła awaria
na dwunastej baterii i trzeba tam natychmiast remonto
wać maszynę wsadową. Przy okazji na „dwunastkę wej
dą elektrycy skoro i tak, i tak będzie tam postój. Poza
tym wiele innych remontów należy zaczynać, ale jak? -
pyta retorycznie inżynier Lis.
— To ja mam wiedzieć? — też pyta kierownik Żerda.
— A skąd mam wziąć śruby do drzwi komór pieco
wych? A kto mi dziś sprzeda łańcuch Galla albo taki
przetwornik gazu? Gdzieś w GS-ie udało się zaopatrze
niowcom kupić łańcuch kalibrowany. Stąd wniosek, że
trzeba częściej zaglądać do wiejskich sklepów...
O ósmej piętnaście siada przy telefonie Bogusław Dę
bicki, szef*Zakładu Koksochemicznego, podnoszą słuchawki
kierownicy trzech wydziałów, dyspozytor, kierownicy służb
technicznych. Zapadają ostateczne decyzje, jaki asorty
ment koksu można wyprodukować, które remonty są bar
dzo pilne, a które tylko pilne, i w jakim rejonie kokso-
chemii należy wzmóc ostrożność. Na przykład kominy na
wszelki wypadek zostały ogrodzone. Trzeba przewidywać,
że zmurszałe cegły kiedyś nie utrzymają ciężaru obręczy
wzmacniających, te obręcze spadną na ziemię, no i właś
nie w tym rzecz, aby wtedy nikogo nie było w pobliżu.
O dziewiątej szef koksochemii przełącza telefon, bo właś
nie zaczyna się operatywka na szczeblu dyrekcji całego
Kombinatu. Zazwyczaj prowadzi dyrektor d/s produkcji
Janusz Razowski. Trzeba powiedzieć, że dyrekcja HiL pod
chodzi do problemów, z którymi boryka się Zakład Kok
sochemiczny, bardzo życzliwie, na te dodatkowe dniówki
fundusze zostały jakoś wygospodarowane. W innych spra
wach trudno, nikomu dziś nie jest lekko.
— Ale ja nie mam ludzi! — mówi Bogusław Dębicki.
Mówi o tym, chociaż wcale nie liczy, że znienacka dy
rektor Razowski skieruje mu tutaj tych trzystu braku
jących koksiarzy, drzwiowych, mechaników, ślusarzy, elek
tryków i sprzątaczki na dodatek.
— Ale u mnie budynek sortowni ledwie stoi, a mu
rarze, którzy remontują zbiorniki w tejże sortowni, ma
ją dosyć lekką robotę. Bo beton jest tak zmurszały, że
nie trzeba wiele się namęczyć, aby wykuć dziurę. Z pla
nowanych remontów 'budowlanych udaje się na w roku
wykonać zaledwie piętnaście procent. A, jakby nie liczyć,
większość obiektów koksochemii ma już te dwadzieścia
pięć lat. /
To drugie „ale” Bogusław Dębicki wtrąca też bez więk
szego przekonania, że nagle wydarzy się cud i do zakła
du budowlanego HiL zgłosi się potrzebna liczba fachow
ców. Cudów nie ma, niestety!
— Ale z zapewnieniem odpowiedniego asortymentu wę
gla też mam stale kłopoty. W Rybniku tłumaczą, że eks
port jest ważniejszy. I w Jastrzębiu tłumaczą tak samo.
Jeszcze dodam, że wczoraj mieliśmy na składowisku za
pas półtoradobowy — dziewiętnaście tysięcy ton, to jest
piętnaście procent tego, co zgodnie z normatywem być po
winno.
Dla porządku i o tym informuje dyrektora Razowskie-
go szef koksochemii. Te braki uniemożliwiają wykonanie
planu. Kiedy o brakach mówią koksownicy — wielkopie-
cownicy zaczynają się denerwować. I również denerwują
B
się stalownicy, walcownicy, a już najbardziej ci z tej no
woczesnej walcowni blach karoseryjnych i transformato
rowych. Między innymi właśnie na koksowni zaczyna się
potyczka o dobrą jakość wyrobów Huty.
W czasie porannej operatywki inżynier Dębicki nie
wspomina nic na temat, który interesuje koksowników od
paru lat. Na temat modernizacji zakładu. Po prostu: jak
dotąd modernizacja nie weszła do planu — to po co roz
trząsać znany problem? W 1977 roku wykonano założenia
techniczno-ekonomiczne budowy dwóch baterii wielkoko-
morowych. No i w tym roku taka wielkokomorówka mia
ła dać pierwszy koks. Ale załamało się wykonawstwo, ter
min rozpoczęcia budowy przesunięto. Zmieniły się warun
ki, podrożały materiały budowlane, a więc założenia tech
niczno-ekonomiczne należało opracować jeszcze raz. I zno
wu cała dokumentacja ugrzęzła na półce. Obecnie założe
nia są opracowywane od nowa. Trzeba za to zapłacić
projektantom, nawet nie żal pieniędzy, ale bardzo żal zmar
nowanej ludzkiej pracy. No, trudno.
Jeśli ma być szczery, o tej modernizacji Bogusław Dę
bicki nie wspomina jeszcze z innego powodu. Ponieważ
obiecał tym starym fachurom — tym gaziarzom, koksia-
rzom, ubijaczom i maszynistom, że przed emeryturą do
czekają lepszych warunków pracy. To jak teraz zaczynać
z nimi rozmowę na ten temat? Faktycznie może lepiej
nic nie mówić.
Kiedy szef koksochemii kończy operatywkę dyrekcyjną,
szef ZK-2 jeszcze raz łączy się z Pawłem Turbiarzem,
kierownikiem zmiany. Chce dowiedzieć się, jak pracuje
druga, trzecia i szósta bateria. Na razie w porządku? To
dobrze. To bardzo dobrze! Te baterie już mu się śnią po
nocach. Czy w tym stanie technicznym, w jakim są, do
trwają do remontu? Czasami śni się panu Żerdzie, że te
10
baterie nie dotrwały do remontu, tylko... Lepiej nie mó
wić do końca, to są bardzo denerwujące sny.
Przed dziesiątą obraz doby ostatecznie się krystalizuje.
Wiedzą kierownicy, wie dyspozytor, od dyspozytora do
wiedzą się mistrzowie, od mistrzów brygadziści. Im niższy
szczebel — tym informacja będzie węższa, bardziej kon
kretna. W tym czasie stołówka zaczyna wydawać posił
ki. Jedzą po kolei, bateriami. Idą schodami na pierwsze
piętro do mrocznej sali, stają przy stołach: gulasz z ziem
niakami i surówka albo kotlet mielony, albo kurczak...
Edwardowi Wesołkowi smakuje, a znowu Franciszek Grze-
siakowski narzeka bardzo. Bo tak: albo to jest zimne,
ziemniaki twarde, albo przywiozą z opóźnieniem, a w kio
skach dosłownie nic nie ma. Dzisiaj, co można sprawdzić,
w kioskach są bułki i ser topiony ementaler. A o tym
wozem gaśniczym nie ruszysz...
— I zawsze tak?
— No nie, czasami rzucą zwyczajną, kminkową. Tylko
zaraz ustawi się kolejka, ci z „Koksoremu”- coś zdążą
podłapać, a ty, człowieku, jesteś uwiązany przy tej ba
terii. Niestety.
Wczoraj zupełnie przypadkowo panu Grzesiakowskiemu
udało się kupić trzy konserwy wieprzowe, te po dwadzieś
cia trzy złote.
W sprawie'zaopatrzenia codziennie telefonuje do OZR-u
ktoś z kierownictwa koksochemii. To może zabrzmi śmiesz
nie, ale i Dębicki, i Żerda, i Wróblewski, i dosłownie każ
dy z nich najwięcej czasu poświęca codziennie na różne
interwencje. Bogusław Dębicki nawet próbuje bliżej okre
ślić: osiemdziesiąt procent mojego czasu pracy...
Dębicki telefonuje do zakładu transportu: Na między
torzu mam tysiąc ton węgla i jeszcze gruz. A kierowcy
dwóch wywrotek zjechali, bo mówią, że będą teraz w ra
mach czynu społecznego wozili żużel na nowy parking!
Inżynier Wróblewski pyta kierownika ZK-2:
— Co zrobić z wagonami rumuńskimi? Jeśli nie roz
ładujemy, zaraz zaczniemy płacić postojowe. Trzysta zło
tych za godzinę postoju. Za każdy wagon.
— To są dwa wagony, tak? To ile trzeba by dać lu
dziom za to?
— Myślę, tysiąc sześćset.
Za chwilę telefon:
— Zgodzili się rozładować, ale chcą po pięćset na łebka.
Razem dwa tysiące złotych.
— Dobrze. Z funduszu mistrzowskiego.
Mistrz Rzepecki najczęściej interweniuje w sprawie ja
kości posiłków profilaktycznych. Zaraz następne miejsce
zajmują interwencje w sprawie przyznania jego ludziom
skierowań do sanatoriów. Po dwudziestu sześciu latach
pracy na koksochemii Stefan Rzepecki ma taki wniosek:
aby obowiązkowo po przepracowaniu w tym gorącu, w
tym pyle piętnastu lat kierować do sanatoriów raz. do
roku. Sam jest po operacji. Wysoka temperatura działa
niekorzystnie na system nerwowy człowieka, a w na
stępnej kolejności na nerki, wątrobę i żołądek. Wielu sta
rych koksiarzy na to się leczy. O tych chorobach pan
Rzepecki wie ponadto z fachowego opracowania. Pisał
pracę dyplomową o uciążliwości prScy koksochemika.
— Służba zdrowia nie mogłaby na nas spojrzeć życzli
wiej?
Zaraz wytłumaczy, co miał na myśli. Otóż lekarze zmie
niają się nawet trzy razy do roku. Ten chory człowiek
jest więc badany bez przerwy przez kogoś innego. A
takie wczasy? Dostają skierowania na kwatery prywatne,
a znowu przy każdej okazji mówi się, że ci, którzy ciężko
12
pracują, będą dostawać wczasy w luksusowych domach.
No i kto to dostaje, on się' pyta w takim razie?
— Jednak wszyscy rządzić nie mogą, pewnie jest w
tym jakaś polityka. Tylko żeby ta polityka była jasna,
a nie za parę lat usłyszymy, że nie tędy droga i trzeba
się wycofywać, cudować, psuć krew...
To powiedział Stefan Rzepecki.
— U nas co wieś — to inna pieśń. Po pralkę automa
tyczną stoi się w kolejce. Tu mamy jeszcze sto dwadzieś
cia podań, a ci, którym już daliśmy talony, narzekają, że
idą do sklepu i znowu czekają. Zachodzę w Łodzi do do
mu handlowego — pralki stoją...
To powiedział Stefan Maciejaszek.
— Płace mają u nas charakter zwichnięcia. Z dwuna
stą grupą mam dwadzieścia sześć złotych na godzinę. Ma
ksimum. Z dodatkowymi dniówkami zbierze się niewiele
ponad dziesięć tysięcy. Kiedyś hutnicy wychodzili mie
sięcznie trzy razy tyle co budowlani. A teraz, proszę mi
powiedzieć, ile może wynosić ta równica?
To powiedział Franciszek Grzesiakowski.
— Było powiedziane, że mistrz pędzie jak ten ojciec.
On pierwszy do opiniowania wniosków o odznaczenia, on
będzie samodzielny. Było — minęło. Funduszu mistrzow
skiego też ostatnio nie dostaję. Tylko to się sprawdziło,
że wielu z nas zrobiło tytuł mistrza dyplomowanego, to
jedno. Ale nie mam pretensji, niech rządzą mądrzejsi,
ekonomiści, planiści — tylko mądrze...
To powiedział Stefan Rzepecki.
— Niech odpowiedzialnie rządzą! Czytam w prasie, że
budowlani sfałszowali dokumenty, na papierze wygląda,
że osiedle całe już stoi, a w rzeczywistości te domy do
piero został/’obmierzone. To szukam dalej, co się stało,
czy ktoś wyciągnął z tego konsekwencje. Ano — nie. Zno
13
wu czytam, że ten dyrektor czy ten tam ważny ktoś (bo
już to jest artykuł bez nazwiska) dorobił się na państwo
wy rachunek. Czasami nigdzie nie muszę czytać, prze
chodzę codziennie ulicą obok tej willi... I przychodzi do
mnie robotnik i pyta:
— Weźmiemy się kiedyś w tej naszej partii za solidne
rozliczanie ludzi, jak towarzysz sekretarz myśli?
To powiedział Stefan Maciejaszek.
I w tym momencie rozmowę przerywa telefon. Wypa
dek na pierwszej baterii. Jest jedenasta dwadzieścia. Część
komór pierwszej baterii koksowniczej została wyłączona
do remontu. W tym miejscu, gdzie stoi grupka ludzi, mię
dzy zbrojeniami leży Mieczysław Cisek, dziewiętnastola
tek. Wyciągają go, natychmiast podjeżdża karetka pogoto
wia. Każdy jest teraz zainteresowany, jak to się stało.
Jeszcze nikt nie wie nic na pewno, ale jak zwykle zaraz
tworzy się kilka odmiennych wersji.
— Połamane żebra...
— Pęknięta podstawa czaszki...
— Stracił przytomność, dali mu tlen...
Po godzinie dopiero wiadomo, jak doszło do wypadku.
Cisek stał na podeście remontowym, przejeżdżał wóz prze
lotowy i maszynista nie zauważył człowieka. Na szczęście
Cisek zatrzymał się na tym zbrojeniu, bo gdyby tak
spadł na dół...
— Cisek zachował ostrożność?
— Nie.
— A maszynista wozu zachował ostrożność?
— Też nie. Ale maszynista powinien jeździć z pilotem.
A jak wiadomo, mamy trudności kadrowe, tu kogoś bra
kuje, tu też brakuje, pilot powinien być, ale go nie by
ło. Mistrz Niemiec zostanie ukarany, że dopuścił do jazdy
wóz przelotowy bez pilota.
14
— Gdyby tak mistrz uparł się i przestrzegał przepisów,
wtedy wóz przelotowy po prostu by nie jeździł.
— No, nie...
Ze szpitala telefonują, że na szczęście chłopak już do-
ehodzi do siebie. Niegroźne obrażenia, szok.
Ale jednak wrażenie podenerwowania zostaje, chociaż
na zewnątrz jakby nigdy nic. Na tej pierwszej baterii re-
montowcy wracają na swoje stanowiska. Nazywa się to
remont potokowy. Część komór została wyłączona, część
pracuje. Kilka komór trzeba od nowa wystawić, w części
zmienić ceramikę. Do takiej jednej komory wchodzi murarz
Tadeusz Uchwat, zakłada „szamotkę”, oblepia zaprawą.
Wychodzi, a jego miejsce zajmuje Władysław Zazula. W
tej komorze jest 400 stopni C. Jak czuje się człowiek tam
wewnątrz?
— ...i zarobię tutaj pięć tysięcy, a taki jeden z drugim
na mieszkaniówce wyciągnie do ośmiu. Ale jak się gdzie
człowiek przyzwyczai — nie chce się ruszać.
Teraz idziemy na nadpiecze. Między językami ognia po
rusza się człowiek. Dusi ten piekący, gęsty od sadzy za
pach gazu koksowniczego. Słońca nie widać. Między zie
mią, na której zostały zbudowane baterie koksownicze, a
słońcem, które dziś świeci wyjątkowo pięknie — leży po
ducha dymu. Tak jest o każdej porze roku. Człowiek,
który stoi na nadpieczu — nie patrzy do góry. Bo i co
tam zobaczy? Przyzwyczaił się patrzeć przed siebie, pa
trzeć w dół.
— I tak się przyzwyczajamy do tego, co jest, i po ja
kimś czasie nawet na myśl nam nie przyjdzie, że powin
no być inaczej. Myślimy: a może być powinno tak, jak
jest?
Stefan Maciejaszek na tym urywa, schodzimy w dół
bardzo ostrożnie, obok jeździ maszyna wsadowa. Mogę
15
sobie zobaczyć,, jak odbywa się wygarowanie koksu. Mogę
zobaczyć, jak pracują ubijarki.
— Proszę od tygodnia. Niech ślusarz przyjdzie i pod
kręci ten młot. Ale ślusarz jest tylko jeden na cały blok.
Jakby młot był sprawny, to podniosę go leciutko i mami
połowę roboty. Niesprawny młot może nawet rękę urwać.
Franciszek Grzesiakowski nie ma czasu na dalszą roz
mowę. Podjeżdża maszyną pod komorę. Obsadza.
Stanisław Muzyk, opałowy utrzymania temperatury i rej
żimu hydraulicznego, wchodzi właśnie do dyszowni. Mie
rzy ciśnienie tym razem na poszczególnych zaworach spa
linowych. Wypadek, który zdarzył się przed chwilą, po-,
ruszył wyobraźnię. Dziesięć lat temu wszedł Muzyk ra
zem z kolegą na nadpiecze. Zagrafitowana wznośnica wy
buchła ogniem. Człowiek pali się takim jasnym, jaśniutkim
płomieniem.
Edward Wesołek, który pracuje tu cztery lata, jeszcze
żadnego takiego wypadku nie przeżył. Ten spalony żyw
cem opałowy — to był ostatni taki wypadek na kokso-
chemii. Od tej pory, odpukać, tylko jakieś potłuczenia,
skaleczenia, ot, takie tam rzeczy. Ale jednak może to
zdenerwowanie też ma znaczenie, bo niedawno wywaliło
nabój. Trafiła się zagrafitowana komora, zwężona, wszyH
stek węgiel wyleciał na rampę i trzeba to było zbierać
łopatami.
I właśnie to bardzo denerwuje koksiarza Wesołka. Że
stan techniczny komór nie zawsze jest taki, jak należy;
Maszynistę Grzesiakowskiego denerwuje czasami brak wo
dy mineralnej. Opałowego Muzyka denerwuje opieszałość
w załatwianiu niektórych spraw. A jak wiadomo, to, co
denerwuje robotnika, powinno być omówione na posiedze
niu konferencji samorządu robotniczego.
— Stale się mówi.
— Wodą mineralna, bhp — żelazne tematy.
— Mówiło się, że przy bateriach wielkokomorowych nic
będzie tak pyliło, obsady będą mniejsze o połowę, auto
matyka, i to suche gaszenie koksu...
Na KSR-ze mówi się... A czasami zdaniem Stefana Ma-
ciejaszka, aż mówić się nie chce, skoro o tej „krótkiej
kołdrze” każdy ma pojęcie. Na wszystko nam nie wystar
czy. A więc po co mówić i mówić, po co ludzi rozdraż
niać?
O dwunastej zbiera się kolektyw ZK-2. Kierownik Żer-
da zatwierdza; osiem nagród, osiem kar dyscyplinarnych
i trzy kary za przewinienia technologiczne. Koksiarz Jan
Jarzmik nie chce zgodzić się z decyzją kierownika. On
nie zawinił! Jarzmik argumentuje: zawór spada, trzeba
go wiązać drutem, na drągu nie ma powietrza. Zwłaszcza
w nocy widać, że to jest wyodmykane i sadzi na ubijar
ki...
Kierownik zmiany streszcza krótko. Z winy Jarzmika
została uszkodzona wsadnica druga na trzeciej baterii. Po
palone zostały węże i przewody, maszyna miała długi po
stój. Proponuje ukarać Jarzmika. Będzie go to kosztowa
ło połowę „karty hutnika” z tego miesiąca.
Do komitetu partii, do rady zakładowej, do biura kie
rownika wydziału pieców koksowniczych ZK-2, do biura
szefa całego Zakładu Koksochemicznego przychodzą w tych
usmolonych ubraniach: elektryk Chlebda, ubijacz Grodow-
tski, co chwila wchodzi ktoś inny. Działa z początku dla
mnie niezrozumiałe porozumienie. Ten, który wchodzi, nie
odzywa się ani słowem, tylko staje w progu i patrzy na
Maciejaszka, Wawrzenia, Żerdę, Dębickiego, którzy powta
rzają za każdym razem:
— Jeszcze nie dostaliśmy. Nie wiemy, kiedy będą.
Mieszkania. Tylko w ZK-2 czeka na załatwienie sto dwa-
16 i — G orycz 17
dzieścia podań. Rok temu w maju przyszło do podziału
osiemnaście mieszkań. W tym roku jeszcze nic. Podania
leżą w specjalnej teczce. Do podań dołączone załączniki.
Aleksander Niedziela ma trzy takie dodatkowe zaświad
czenia. Pierwsze wydał Urząd Dzielnicowy w Nowej Hu
cie. W dwupokojowym mieszkaniu teściowej zameldowa
nych jest dwanaście osób, w tym ośmioro dzieci. Drugie
zaświadczenie podpisał lekarz pogotowia ratunków ego. W
czasie kłótni rodzinnej żona Niedzieli doznała ciężkich
obrażeń, musiał interweniować chirurg. Ośmiomiesięczne
dziecko Moniki i Aleksandra Niedzielów bez przerwy cho
ruje. Henryk Kołodziej swoje podanie rozpoczął tak:
„Zwracam się z uprzejmą prośbą o przeanalizowanie
mojej sytuacji na płaszczyźnie przydziału mieszkania
i ustosunkowanie się do niej. Pracuję w Hucie osiem
lat. Żona z dwojgiem dzieci mieszka 80 km stąd. Posie
dzenie Rady Ministrów z dn. 18 marca br. było poświęco
ne gospodarce mieszkaniowej. Chociaż tyle się u nas bu
duje, mieszkania dostają często tacy, co potrafią kombino
wać”.
Znowu Edward Porębski, który mieszka w wynajętym
pokoju o powierzchni dwunastu metrów kwadratowych,
grzyb na ścianach, woda w czasie ulewnych deszczów za
lewa ściany i meble — okazuje zaświadczenie wypisane
przez pediatrę doktor Teresę Skalską z ośrodka zdrowia
w Igołomi. „Dariusz. Porębski lat dziesięć choruje na
chroniczne anginy, zapalenie płuc, co jest związane z bar
dzo złymi warunkami mieszkaniowymi”.
— Jak te mieszkania dzielić^
To pytanie pada zaraz, kiedy tylko zamkną się drzwi.
Nie umiem na nie odpowiedzieć, zresztą nie po to zostało
postawione. A jeden taki, no mniejsza o nazwisko, co przy
szedł po mieszkanie — od progu w płacz. Taki łaskotli-
18
wy. W jakiś czas później telefon z głównej bramy. Je-
tfo żona prosi o przepustkę, chce dostać się do rady za
kładowej; No dobrze, dostała przepustkę, tutaj zaczyna
molestować, chłop robi czternaście lat, mieszkanie się na
leży.
— My pamiętamy o was. Będziemy się starali załatwić
w pierwszej kolejności.
I nagle ta kobieta znowu w bek, ale jednocześnie sięga
do torebki i wyjmuje kopertę. Nikt nie sprawdzał, co
było w środku — można się było domyślić. Na nich tu
jakby ktoś ogniem rzucił.
— Proszę zabrać to i natychmiast wyjść!
Za karę ten chłopina, zresztą dobry pracownik, musi
ndczekać na mieszkanie jeszcze rok. Sami są winni!
— Czy już ci ludzie nie potrafią uwierzyć, że nie wszę
dzie łapówki coś załatwią?
To pytanie zostało postawione też nie po to, aby za
raz dać na nie odpowiedź. Nawet jeśli nie można od razu
znaleźć odpowiedzi na niektóre pytania — te pytania po
winny zostać postawione.
Dochodzi czternasta. Pod prysznicem trzeba stać co naj
mniej dwadzieścia minut, co najmniej. Edward Wesołek
wsiada w hutniczy autobus o czternastej trzydzieści. Przed
szesnastą jest w domu. Idzie do gospody, je obiad, a na
stępnie idzie w pole buraki plewić. Ma do obrobienia trzy
morgi.
Stanisław Muzyk czeka na żonę, panią Bonifację, razem
idą na zakupy. O tej porze w „Serowicie” przy placu
Centralnym nie ma co nawet pytać o śmietanę. Sera tłu
stego też nie ma. A inne rzeczy to, powiedzmy sobie, jak
jest, raz na dwa tygodnie jedzie się kupić w Katowicach.
Z kolegą na spółkę benzyna mniej kosztuje.
Franciszek Grzesiakowski często pomaga żonie w przy-
19
gotowaniu obiadu. A kiedy ma wolne, dzieci są bardzc
zadowolone, bo obiad taty im lepiej smakuje. Po nocne,
zmianie pan Grzesiakowski zazwyczaj idzie do kolejki
Postoi do dziesiątej, potem przyjdzie żona, to go podmie
ni. A wieczorem obejrzy się telewizję, transmisje sporto
we obowiązkowo! I spać, bo budzik zadzwoni rano dzie
sięć po czwartej.
Stefan Rzepecki po powrocie do domu zabiera się za
lekturę czasopism. „Politykę” musi co tydzień mieć ko
niecznie, „Kulturę” również bardzo lubi i „Tygodnik Kul
turalny”. Czasami wpadnie kolega i tak zacznie rozmowę:
— A kupilibyście sobie nareszcie malucha!
— Przecież moje podanie leży od trzech lat! Tak sobie
marzyłem, że na dwudziestopięciolecie mi dadzą — ale
jakoś nie...-
Stanisław Żerda wychodzi do domu o piętnastej trzy
dzieści. Jak dobrze pójdzie. Raczej już nigdzie nie wy
chodzi. Kiedy był ostatni raz w teatrze, nawet wstyd si^
przyznawać! Ale jakoś tak ten czas leci... Telewizja pre
zentuje co poniedziałek świetny teatr, to ulubiona pozycja
pana Żerdy. Telefonują z zakładu. A to coś wydarzyłc
się na bateriach, a to brakuje ludzi, a to znowu co inne
go. O dwudziestej drugiej on z kolei telefonuje do dyspo
zytora. Chce wiedzieć, jak zamknęli zmianę.
Bogusław Dębicki większość dnia spędził w drodze.
Nie ma samochodu służbowego, a zachodziła konieczność
interwencji w sprawie rytmicznych dostaw rybnickiego
węgla. Z dyrektorem ROW-u był umówiony na dwuna
stą. Trzeba osobiście się fatygować? Och, tak! Na tele
fony odpowiada się co innego, a co innego jak człowiek
stanie twarzą w twarz. Właśnie wtedy obiektywne kłopo
ty jakoś maleją...
A więc miał wyjechać z Krakowa o dziewiątej, ale sa- I
20
mochód podjechał dopiero o jednastej trzydzieści. W Ryb
niku był na czternastą i, niestety, ale musiał odczekać w
gabinecie dyrektora dwie godziny. Dyrektor prowadził
naradę. Wrócił, pogadali do siedemnastej, ale obietnicy
rytmicznych dostaw nie uzyskał. Eksport! Powrót do Kra
kowa, w domu był na dziewiętnastą trzydzieści. To cóż:
obejrzał dziennik telewizyjny, porozmawiał z synem, to
wszystko. Marek studiuje nauki polityczne. Zanosi się, że
tradycja hutnicza w rodzinie Dębickich zostanie przerwa
na. Dziadek i ojciec szefa WK pracowali w hucie, w
Ostrowcu Świętokrzyskim, on sam też tam trafił na jakiś
czas.
Druga zmiana w zakładzie jest jakby spokojniejsza,
wszystkie ważniejsze decyzje już zapadły. Władysław Wa-
wrzeń, elektryk, teraz oddelegowany do pracy w radzie
zakładowej ZK-2, i Stefan Maciejaszek już szykują się do
wyjścia. Zamykają biurka na klucz, jeszcze patrzą w kie
runku tych dwunastu baterii, jakby właśnie na koniec na
leżało zarejestrować ten obraz. Dym,, pył i ogień, strzę
piaste smugi ognia, ślizgające się wzdłuż baterii. Pył po
krył budynki, maszyny i ludzi. Ludzie ledwo odcinają
się od tego jednostajnego, brunatnego i smolistego tła.
— Ja rzadko wyjeżdżam za granicę. Ale kiedy byłem
w Bułgarii, zachodzę do ichniejszego „Pewexu”. I co wi
dzę? Nie sprzedaje się tam wcale towarów, które zostały
wyprodukowane na miejscu. Te towary każdy Bułgar ku
pi sobie za lewy.
-r- Młodzi chcą zaraz samochód, chcą szybko zarobić.
Jeśli ktoś ma mercedesa to ho, ho! Imponuje. A jak kto
uczciwą pracą przez całe życie ciuła na malucha, niektó
rzy mówią: ot, głupi!
— Robotnik wyniesie z' zakładu trzy gwoździe, jak go
z tym przyłapią na bramie, zaraz robi się ruch. I dobrze.
21
Ale jak sprawa dotyczy jakiegoś wyższego szczebla, dyrek
tora albo i wyżej — robotnik nie wie nic o konsekwen
cjach. Jeśli tam wyżej nieprawidłowości są odkryte J
z reguły jest już za późno. A partia powinna kontrolo
wać na bieżąco. Takie jest moje zdanie. >Koniec dnia nastraja do takich rozmów.
— Ten niedostatek kontroli widziałbym na pierwszyn
miejscu — znowu wraca do swojej myśli Stefan Macie-
jaszek. — I tak to porozmawialiśmy, tak znowu zaczęliś
my tę naszą Polskę naprawiać...
My tu na dole, w koksochemii.
Lipiec 1980 r.
Złapać wiatr
W końcu każdy jeden dojdzie do tego: cegłę, którą po
daje podręczny, kładzie się na murze, chlapnięcie zapra
wą, uderzenie trzonkiem kielni i następna cegła... A ła
panie wiatru, ale łapanie, jak należy, to sztuka trudna
i jeden potrafi, choćby powiało z tyłu albo z boku, a dru
gi nie — i już. I drugiego taki wiatr przygnie do samej
ziemi. Wtedy on, taki przygięty, nie będzie miał siły wy
prostować się nad innych, także przygiętych. Niestety.
Jak pamięta, jemu od najmłodszych lat szło pod wiatr.
We wsi Mołodycze było ich dziesięcioro do jednej mi
ski — wystarczy? Ojca Niemcy zastrzelili, jak leżał w
łóżku, w nocy. Matka to widziała i bracia, i on widział,
bo spał najbliżej. Więcej na temat dzieciństwa nie ma
sensu mówić, skoro dalsze życie jest znacznie ciekawsze.
Reżyser Wajda nakręcił film. Ten film jest dokładnie’
postawiony na jego życiorysie.
A może opowiedział swój życiorys reżyserowi?
Właśnie chodzi o to, że nie. Dostał zawiadomienie, aby
się stawił na taką a taką godzinę w hotelu „Cracovia”,
więc był tam punktualnie, nawet jechał taksówką. Nieste
ty, pan Wajda nie miał czasu. Akurat zatelefonowali do
niego, z ministerstwa prawdopodobnie.
Kupił bilet za dwadzieścia pięć złotych i poszedł na
film. Oglądał do połowy. I wyszedł. Do tego momentu
23
wysiedział w kinie, kiedy on staje przed sądem. Pewne
rzeczy sobie wtedy przypomniał i nie wytrzymał na sali.
Dużo rzeczy w filmie się zgadza, niektóre nie.
Zgadza się z tym ślubem. Stasia, szesnastoletnia, poje
chała z nim taksówką do urzędu stanu cywilnego, a ten
urzędnik uparł się, że ślubu nie da. On na swoje sumie
nie nie będzie brał takiego dziecka. Jak sąd da zezwole
nie — on da ślub. Towarzysz Szczygieł groził, przed bu
dynkiem czekała orkiestra i kamery kroniki filmowej. Co
było robić? Wyszli z tego urzędu bez ślubu, ale o tym
cicho, grała orkiestra, junacy nieśli ich do taksówki na
rękach! No, bardzo pięknie było!
A właściwie to ślub odbył się po cichu, w rok później.
Chyba odbiegliśmy od tematu, przecież interesuje mnie
na pewno, jak pobijał rekord świata w murarce. To był
najważniejszy dzień w życiu. Teraz jest tego zdania, bo
wtedy nie myślał, czy ten dzień będzie ważny, czy nie.
I bardzo źle robił! Jakby tak sobie zdawał sprawę —
inaczej może ustawiłby się do wiatru. Nie frontem, ale
raczej bokiem, raczej z ukosa.
Towarzysz Bierut rzucił hasło: wykonamy plan trzy
letni! Potem było następne hasło: wykonamy plan sześcio
letni! Hasło zostało sformułowane ogólnie. Ale nic nie
stało na przeszkodzie, aby z tego hasła-matki zostały u
tworzone inne hasła, bardziej szczegółowe. Tak, aby każ
dy mógł posiadać własne hasło dostosowane do stano
wiska i zawodu.
Z tych mniejszych haseł Piotr Ożański wybrał sobie
takie: kto ułoży więcej cegieł ode mnie?
Pierwszy rekord świata indywidualny wynosił osiem
naście tysięcy cegieł na dniówkę. Drugi rekord pobili w
trójkę: trzydzieści dwa tysiące cegieł. Trzeci rekord to
już było postawione na skalę światową. Mieli robić dwo
ma trójkami, systemem potokowym. Dwa tygodnie wcześ
niej rozpoczęły się przygotowania. Plac został uprzątnię
ty, cegła dobrana jedna w drugą, zaprawa odpowiednia.
Można powiedzieć: sport.
Sam dyrektor przychodził sprawdzać, czy wszystko jest
przygotowane jak należy. Kierownik zwijał się jak w
ukropie, a on sobie spokojnie patrzył z boku. Czasami
tylko coś wtrącił od siebie, jak by to inaczej wypadało?
I musi powiedzieć teraz, że bardzo źle wypadło z obia
dem. Trzeba było nie przerywać, tylko jechać non stop,
przez osiem godzin. To ich rozluźniło. Ale nic: i tak po
łożyli sześćdziesiąt sześć tysięcy trzysta trzydzieści trzy
cegły. Orkiestra już nie dawała rady, muzykantom opadały
ręce. Orkiestra grała nie dla widzów, ale dla nich. Obli
czyli wcześniej, że na jedno uderzenie bębna oni powinni
kłaść dwie cegły.
Jedni mówią tak: a co to za rekord świata pobił ten
Ożański? A on ten rekord pobił przed komisją rządową,
legalnie. Palce miał starte do kości. Żona w termosie
podawała herbatę ze spirytusem. Chciał się przekonać,
ile człowiek może wytrzymać. To się przekonał. I spełnił
cel propagandowy olbrzymi, nie tak?
Rozpaloną cegłę podali mu kiedy indziej. Dom kultury
murowali.
Krakowscy murarze go przeklinali. Kładli tysiąc dwieś
cie cegieł na osiem godzin, a więcej, mówili, nie da się.
On udowodnił, że można więcej, przecież cel był piękny,
odbudowa kraju.
I został rekordzistą. Krajewskiemu wprawdzie przeli
czyli, że jeśli na godzinę położył tyle i tyle, to znaczy
na osiem godzin będzie więcej cegieł, niż położył Ożański.
I w gazetach napisali: rekord Ożańskiego został pobity!
Ożański poszedł z tą gazetą do dyrekcji:
25
—>Towarzysze, powiedzcie tylko, jak można tak li
czyć?
— Widocznie w Warszawie co innego, tam liczy się ina
czej, a tu znowu inaczej — wyjaśnili. — Może w Warsza
wie są inne potrzeby.
Kiedy usłyszał o potrzebach, nic nie powiedział. Rozu
miał, że efekt propagandowy jest istotny, dzięki propa
gandzie mobilizuje się, rozbudowuje, dogania, umacnia i
robi na miarę czasu.
Od tego czasu, jak przystało rekordziście, Ożański częś
ciej paradował w odświętnym garniturze, rzadziej w mu
rarskim waciaku. Jako jedyny delegat z Nowej Huty
pojechał na Kongres Obrońców Pokoju do Warszawy. W
„Trybunie Ludu” ukazało się jego zdjęcie razem z towa
rzyszem Bierutem. Prezydent Bierut obejmował wpół re
kordzistę w układaniu cegieł, Ożańskiego, a on zamiast
spoglądać prosto przed siebie — twarz ma wyraźnie od
wróconą. Widać już na pierwszy rzut oka, że pozuje bar
dzo źle. Ale jeśli nawet źle ustawić się do zdjęcia z sa
mym prezydentem, zawsze będzie to miało wymowę. Wte
dy właśnie towarzysz Bierut udekorował go Srebrnym
Krzyżem Zasługi. Taki młody, a już odznaczony — zauwa
żyli dziennikarze.
Poza tym krzyżem otrzymał, ale już w latach sześćdzie
siątych, odznakę „Zasłużony dla Huty im. Lenina”. In
nych odznak honorowych jak odznaka „Budowniczy Huty
im. Lenina”, „Zasłużony dla miasta Krakowa” nie posia
da. Żadnych odznaczeń ipoństwowych też nie.
A w 1951 roku dosłownie na każdej ulicy w Nowej
Hucie wisiały jego portrety. Wielka popularność! Szedł
ulicą mężczyzna średniego wzrostu, szczupły i spoglądał
do góry na swoją wyolbrzymioną podobiznę. Ciekawe, co
sobie wtedy myślał?
Kiedyś dyrektor Anioła wezwał go do siebie:
— Pojedziecie, Ożański, do Wrocławia po cegłę szamo
tową. Trzeba stawiać baterie koksownicze, a oni nam cegły
nie przysłali.
I ludzie dosłownie gorącą cegłę wyjmowali z pieców,
bo prosił o to rekordzista w murarce. Na wagonach jesz
cze to się dymiło, ale przecież cegła jechała do Huty.
— I wszystko było w porządku?
— Miałem cegłę dostarczyć — to dostarczyłem. Z re
kordzistą każdy się liczył.
Była potrzeba — rekordzista jechał po cegłę. Była po
trzeba — rekordzista stawał do murarki. Życie rekordzis
ty biegło od potrzeby do potrzeby, inne racje poza po
trzebami liczyły się mniej. Ożański wierzył, że jeśli tyl
ko sprosta potrzebom, które mu są po kolei prezentowa
ne, przyczyni się najlepiej do odbudowy kraju. Tego, że
jedna nierozważna decyzja przyniesie stokroć większe stra
ty — Ożański nie dostrzegał.
Jeśli szybciej zbudują kombinat — kraj szybciej otrzy
ma potrzebną stal. Jeśli zaoszczędzi się taką a taką liczbę
dniówek, będzie można pewną sumę przeznaczyć na co
innego. Na ten temat Ożański wypowiadał się w gazetach,
na spotkaniach z młodymi robotnikami, z młodymi inży
nierami i z młodymi nauczycielami. I oni słuchali uważ
nie, co mówi rekordzista.
Potrzeba, wyższa racja uzasadnia zazwyczaj cele tak
dużej miary, że nie sposób do nich przymierzać tych ce
lów codziennych, zwyczajnych.
Cała brygada, tysiąc pięćset osób, jooszła do pracy jed
nej niedzieli, aby za zapracowane pieniądze Ożańscy spra
wili sobie meble. To miał być prezent ślubny.
— Dotąd czekam na te meble — mówi Ożański.
i
27
— No dobrze. I nikt wtedy nie zapytał, co stało się z
tymi pieniędzmi?
— A kogo było o to pytać, proszę mi powiedzieć?
W 1953 roku, w czasie jednego, ale na razie słabo jesz
cze wyczuwalnego podmuchu, pospadały portrety Ożań-
skiego. Z żoną i dwoma synami wyjechał z Huty.
Czuł ten podmuch, ale nie bardzo orientował się w "kie
runkach wiatru.
Drugi syn Ożańskich urodził się właśnie w tym 1953
roku. Poszedł do rady zakładowej, aby dali samochód, ma
się rozumieć, nigdy przedtem nie miał z tym kłopotu. Ale
właśnie wtedy, kiedy miał odebrać żonę ze szpitala, samo
chodu nie dostał.
Co było z meblami, już mówił, natomiast to, że w Urzę
dzie Bezpieczeństwa szyby powybijał — nie jest prawdą.
To już reżyser Wajda sobie wymyślił.
Właśnie w 1953 roku wyjechał w Olsztyńskie, do teś
ciów.
Woli nie mówić na ten temat.
W październiku 1957 roku wrócił do Huty. Tylko że
wtedy już nie było tu miejsca dla rekordzisty.
— Ale może nie będziemy całego życiorysu opowia
dać — pyta — chyba nie ma potrzeby?
No, ale jeśli byłaby taka potrzeba, co on rozumie bar
dzo dobrze, to owszem, można dalej mówić, jak najbar
dziej. Otóż tak się składa, że po tym powrocie zaczął
omijać niektóre domy, które kiedyś budował w rekordo
wym tempie. Wszędzie mógł iść, byle nie tam.
Dużo uległo zmianie. Z małego podmuchu, który led
wie go musnął, zrobił się podmuch całkiem solidny, ci
robotnicy, którzy dawniej byli kierownikami, a nawet dy
rektorami, wrócili na swoje stanowiska przy maszynach
i piecach hutniczych. Z widocznych zmian Ożański odno
28
tował jeszcze, że u towarzysza sekretarza wiszą na ścia
nie zupełnie inne portrety, natomiast on sam musi dłu
go czekać na rozmowę. Całkiem niedawno było na od
wrót, to towarzysz sekretarz fatygował się do niego oso
biście, aby przypadkiem Ożański nie obniżył normy.
— Czasy się nam zmieniły — powiedział sekretarz.
— Ale moje domy, jak stały, tak stoją — powiedział
Ożański.
— Rozumiecie jednak, towarzyszu Piotrze, że o pracę
dla was będzie trudno.
Zrozumiał.
...musimy skończyć z tym, co minęło i nigdy się nie
powtórzy!
...nie trzeba nam stalinowców w partii!
Ożański słuchał, ponieważ wszystko to zostało powie
dziane na zebraniu partyjnym. Mimo to został przyjęty
do pracy w Zakładzie Koksochemicznym. Już wtedy był
to wydział najbardziej uciążliwy w całej Hucie. Był ko
lejno: koksiarzem, maszynistą na suwnicy, ubijaczem, ga-
ziarzem, aż wysunęli go na brygadzistę. I jako bryga
dzista doczekał renty inwalidzkiej. Trzy tysiące sześćset
miesięcznie. - r
Obecnie, jako rencista, ma kilka spostrzeżeń z całego
swojego życia i, jeśli można, on powie teraz taką jedną
rzecz: ten rekord to była klęska. No klęska, naprawdę,
gdyby nie rekord żyłby sobi,e spokojnie, jego synowie
dostaliby w Hucie mieszkania, które by im wybudował
jakiś inny Ożański, nie on. Niedawno to było, syn 'się że
nił, on poszedł do komitetu partii:
— Ożański się nazywam.
Nie bardzo wiedzieli, czemu to nazwisko ma być zna
ne komukolwiek.
— Ożański, ten od rekordu.
Ale sekretarz rozłożył ręce. Nie ma mieszkań! A nawet
gdyby te mieszkania były, to co on sobie myśli — syn
ma obcinać kupony za ojca?
— Wszystko w swoim czasie, drogi towarzyszu — po
wiedział jeszcze" sekretarz.
— No widzisz, tata, tyłeś mieszkań wybudował, a ja
muszę mieszkania szukać gdzieś po świecie...
Syn Ożańskiego wsiadł w autobus i pojechał do Biels
ka. Ale nie dostał odpowiedzi. Kiedy Ożański o tym u
słyszał, spakował do teczki to jedno odznaczenie, ten
Srebrny Krzyż Zasługi i sam pojechał w sprawie syna.
— Nazywam się Piotr Ożański, mój syn chciałby tu
taj...
— Ten od rekordu? — upewnił się dyrektor bielskiej
fabryki samochodów. — To niech syn zgłosi się tutaj za
tydzień, dobrze?
I po raz pierwszy od tamtego wielkiego podmuchu wi
dać było, że ktoś o nim jeszcze pamięta.
Znowu młodszy syn znalazł mieszkanie aż w Rajczy.
A drugi raz rekordzista Ożański odczuł, że nie jest taki
całkiem zapomniany dopiero teraz.
— W końcu — zastanawia się — jeśli już byłem tym
bohaterem, to trzeba mnie było pilnować. A nie tak: od
sunąć, bo nie ma potrzeby, potem pogłaskać, że niby jest
lepiej na świecie, no a w obecnej chwili biorą mnie z
powrotem. To jest tak, jak pies bez płotu skacze.
Ale, jakby co, on zawsze jest gotów.
Proszę bardzo, taka sprawa. Historia Nowej Huty. Nie
ma filmu, nie ma zdjęć. A powinny być. On się podejmu
je teraz do zdjęcia ten swój rekord powtórzyć. No a swo
ją drogą to jest bardzo ciekawe, ile jeszcze dałby radę
ułożyć cegieł? Może tysiąc, może?
Też ciekawe, kim byłby teraz, gdyby tak potrafił w od
powiednim momencie i z odpowiedniej strony złapać wiatr.
Ten zasłużony działacz, no ten, z artykułu w „Gazecie
Południowej”, to kiedyś przyszedł do niego po autograf.
No, to było właśnie wtedy, kiedy pobił rekord. A znowu
tamten, któremu parę dni temu wręczono wysokie odzna
czenie, ani razu, dosłownie, nie pokazał się na wydziale,
między robotnikami. Jakoś, trzeba powiedzieć, za siedze
nie za biurkiem można u nas najwięcej medali dostać.
Ale umiejętność lub brak umiejętności złapania wiatru
z tej strony, co trzeba, oddziela Ożański bardzo starannie
od takiej choćby sytuacji: zachodzi konieczność, że komo
rę trzeba wypchnąć, w następnych dwóch obniżyć tem
peraturę i nie wolno wypychać. A tu dziura wyskakuje.
To co, przecież jest tym murarzem! Na gorąco to robił,
inaczej nie można było. A ręce jak raz ma zahartowane
do gorąca. Zaoszczędził czterdzieści osiem ton koksu, a
ile godzin pracy! Znowu kiedy indziej, w święta to było,
identyczna awaria. Tylko z tym gorzej, że nie było mi
strza na miejscu, aby w tym czasie pokierował ruchem.
Ożański, rekordzista murarki zespołowej i tym razem po
stąpił zgodnie z regułami sztuki. Zaoszczędził sto trzy
dzieści dwie tony koksu. Za pierwszy raz nie otrzymał
nawet pochwały, za drugi — dwieście złotych nagrody.
Chociaż tyle.
Ale lepiej byłoby na ten temat w ogóle nie pisać, prze
cież mieliśmy rozmawiać o czymś innym. On tu sobie
siedzi spokojnie, popija kawkę, a żona na wsi sadzi ziem
niaki. I na pewno zapyta:
— Stale jeździsz, filmy o tobie kręcą, w gazetach pi
szą — i co ty z tego masz?
Tak zapyta żona, ale on mówi o tym nie po to, byśmy
kończyli, jeśli mam jakieś pytania, on chętnie odpowie.
31
Gdzie on tam kiedy zwracał uwagę, że ktoś kręci film
albo ktoś inny robi zdjęcia! Tylko robota, żeby szła na
przód, i ta Polska, nasza ojczyzna, aby rosła dla dzieci.
— Pracujcie, a nasze dzieci będą miały wszystko — po
wiedział Bierut.
I on pracował. A teraz chodzi sobie po Ilucie i przy
padkiem (tylko przypadkiem może tak się stać, zazwy
czaj stara się omijać każdy dom, który kiedyś budował,
każdą taką ulicę, na której kiedyś wisiały jego portre
ty) jeśli przechodzi na ten przykład obok szkoły Na Skar
pie — to przystanie obowiązkowo. Tę szkołę w dwa ty
godnie wyciągnęli pod dach. Dwa piętra. A więc on sta
je obok tej szkoły i pyta sam siebie:
— A gdzie jest teraz dla ciebie miejsce?
I miejsca nie ma nigdzie.
Ten działacz, co przyszedł do niego po podpis, kiedyś
na akademii podał mu rękę, a jakże, nie zapomniał. Ten,
co dostał wysokie odznaczenie za to, że siedział wygod
nie za biurkiem, kiedy im na budowie wody brakowało —
mieszka teraz w dwupiętrowej willi. Umieli złapać wiatr.
— Czasami tak wychodzi...
Gdyby tak mógł od nowa przeżyć swoje życie, to wie
działby, jak postępować! Stanąć w jednym szeregu, z in
nymi, odczekać, aż wiatr ostatecznie ustali kierunek, na
stępnie nie wysuwać się za bardzo, ażeby w każdej chwi
li można było zrobić krok do tyłu. I taki byłby ten inny
Piotr Ożański.
Ale to się nie zdarza, aby komuś dane było powtórzyć
w życiu cokolwiek, nawet drobną rzecz, a co dopiero ta
ki rekord. Rekord, o którym po tylu latach znowu za
czyna się mówić.
W zeszłym tygodniu na przykład przyjechała do niego
robić wywiad pani redaktor Solska ze „Sztandaru Mło
32
dych”, był redaktor z „Dziennika Polskiego” taki wysokj,
w okularach, nazwiska nie zapamiętał. Dzisiaj ja", a wie
czorem ma jeszcze tu być jakaś dziennikarka z „Kurie
ra Ilustrowanego”. Zostawiła wizytówkę. Natomiast w zesz
łą sobotę odbyło się spotkanie dziennikarzy PAP i za
granicznych agencji prasowych z pionierami budowy No
wej Huty.
— I na tym spotkaniu — opowiada Ożański — zapyta
łem się w pewnym momencie: a, towarzysze, kogo tu re
prezentujecie, bo z robotników jestem tylko ja jeden...
Bo, faktycznie, w prezydium dla przodowników pracy
siedział sam. Ale nikt nie odpowiedział na to pytanie,
zrobiło się nagle bardzo cicho, jakby takiego pytania w
ogóle nie należało stawiać. Na zakończenie tego spotka
nia, poświęconego jubileuszowi trzydziestolecia No\vej Hu
ty, otrzymał proporczyk oraz książkę „Miejsce w historii”.
W tej książce znajduje się zdjęcie, na którym jest on,
Józef Czarnecki i Stanisław Dąbkowski. To zdjęcie zosta
ło zrobione w czasie bicia rekordu świata. Ale kto go wte
dy sfotografował — tego nie zauważył.
Tak wyszło, nie zwrócił uwagi.
1979 r.
3 —
Orkiestra
Pan Bul żałuje bardzo, że nie posłucham, jak Sra^ ^
komplecie. Z drugich klarnetów nie ma
cie z pierwszych jest aż pięciu. To się p - 1■ ‘ .
lówki zasraj, za trąby. Normalnie Jest^.edem wal*°™
a dziś zaledwie dwie. Zaraz po świętach jest tak. ani t
normalny dzień, a już nie święta. Mimo to jakoś powinni
wvD3tść Tvlko si.Q rozegrają.
I rzeczywiście. Każdy tak sobie na własną ™tę prze-
crrvwa po kilka taktów, i nic z tego me da się zrozu
mieć Po paru minutach za pulpitem staje kapelmistrz,
podnosi bamtę i kończy się indywiduałne pogrywanm
Już iest orkiestra. Zrobiło się cicho. Pan Bul jest cieK ,
£ onfzagraj,. Może coś zupełnie nowego? I rzeczywiście.
S i “ i Hlka przebojów Jana Kiepury. Niedawno wycw.-
„ „ C ^ z c z e na zewnątrz z tyn. n.e
jewodinę” i marsz „Victoria”, kompozycję Scotta Joplma.
Pan Bul siedzi obok mnie i słucha. Solo na trąbce wy
padło bardzo czysto.
_To Adam Możdżeń, wspaniały muzy .
Tak mówi pan Bul i nie wspomina wcale o osłabio
nym składzi a PTyle tylko, że mogłabym jeszcze obejrzeć,
jak^prezentuje się orkiestra w mundurach galowych. Krój
wojskowy, czerwone lampasy po bokach, czapka, sznury
w kolorze popielatym na ramieniu.
Jeszcze jedna melodia, z „Ojca chrzestnego”. Kapel
mistrz zwraca uwagę: Tylko proszę o majestatyczny po
czątek!
— Ja to kocham wprost! — mówi do mnie pan Bul.
Solo na trąbce znowu wypadło bardzo pięknie i lirycz
nie.
Kapelmistrz
Muzyk gra na jednym instrumencie, na dwóch intru-
mentach, natomiast kapelmistrz gra także, ale na całej
orkiestrze.
Są różne orkiestry i trzeba się na początku zoriento
wać, co orkiestra potrafi. Dobrą orkiestrę poznaje się po
czystości brzmienia. Aby taką czystość osiągnąć, trzeba
wygrać wiele gam — jeszcze raz i jeszcze.
Prawie z każdej orkiestry można zrobić zespół na do
brym poziomie, jeśli dobierze się metody prawidłowe. Za
czynać należy od rzeczy łatwych. Później dopiero stopnio
wo trudniejsze.
— A gdyby tak od razu unieść się ambicją?
Nigdy nie należy tego robić! W końcu nikt nie pracu
je tylko dla jednego sukcesu. Nie chodzi o efekt przemi
jający, ale o skutek w miarę stały. Należy dawkować trud
ności. Dać jakiś fragment i słuchać, jak wypadło. Jeśli
dalej nie wychodzi — raczej poczekać z fragmentem na
stępnym.
Człowiekowi może wystarczyć zapału, aby zdziałał je
den sukces, dwa sukcesy, ale nie można bez przerwy iść
zrywami. Może przyjść rozczarowanie, takie zniechęcenie,
że potem już nie można niczego osiągnąć. Jak w życiu,
tak w orkiestrze.
Opracowanie utworu postępuje systematycznie. Wspól
ne czytanie, wspólna dyskusja, do której nawet kapel-
35
mistrz powinien prowokować. Jednego muzyka pytam, jak
on' zagrałby ten kawałek, drugiego, czy moja koncepcja
jest trafna. Natomiast jeśli już kapelmistrz zajmuje sta
nowisko, nie powinien się wycofywać.
__A jeśli jakiś indywidualista ma mimo wszystko włas
ne zdanie?
— Demokracja w orkiestrze powinna być, ale do pew-j
nego stopnia. Za dużo demokracji też źle...
Bóg .
Jedyny wielkopiecownik w całej orkiestrze, technik me
talurg Kazimierz Klarman. Skończył szkołę wikliniarsko-
■nkoszykarską, w połowie lipca 1952 roku przyjechał do
Nowej Huty z zaciągiem młodzieżowym9z Rzeszowskiego.
Skierowano go do OZR-u.
— Z takim wykształceniem? 1
__Ach, wykształcenie nie było wtedy tak ważne jak
dobre chęci, czego pani nie może pamiętać!
W OZR-ze był społecznie przewodniczącym koła ZMP.W
Wielka romantyka. Inaczej trudno nazwać tamte wspo-1
mnienia. Choćby to. Ich koło ZMP jedzie do Luboczy, I
aby przekazać tamtejszej młodzieży radio „Stolica”. D o i
dnia dzisiejszego jest w Luboczy gospodarstwo hodowla
ne Huty im. Lenina. Teraz nie nasuwa się żadne porów
nanie, bo nawet telewizor kolorowy nie robi już wraże-1
nia. Wtedy radio przyszli oglądać ludzie z okolicznych l!
wsi! i
Orkiestra powstała 23 marca 1953 roku. Wszystkie u -r
roczystości odbywały się odtąd z orkiestrą. Orkiestra gia-JI
ła, kiedy zadmuchiwano pierwszy wielki piec, 21 lipcal
1954 roku. To znaczy grała, kiedy miano go zadmuchaćj |
•ale . tego nie można było zrobić, ponieważ w ostatniej
Chwili urwała się lina w urządzeniu zasypowym. Tej lifl
3fl I
ny nie udało się do godziny czternastej naprawić. Tym
czasem na dole już stał premier i cała dostojna delegac
ja. Kierownik wydziału wielkopiecowego, inżynier Rudziń
ski, zdecydował, że puści się trochę pary, zaimituje' od
powiedni widok, no, trudno.
Naprawdę piec został zadmuchany nie o czternastej,
ale później, po naprawieniu awarii. Bez udziału orkie
stry. „
To było latem, a jesienią tego. samego roku Klarman po
szedł do wojska. Kiedy wrócił, formowała się załoga dru
giego wielkiego pieca. I właściwie do 1974 roku przepra
cował „na dwójce” jako ślusarz urządzeń energetycznych.
Potem objął funkcję przewodniczącego rady zakładowej
Zakładu Wielkopiecowego.
Kazimierz Klarman uzupełnia jeszcze, że od 1957 przez
cztery lata był przewodniczącym koła ZMS. I to zbrata
nie z ruchem młodzieżowym zostaje w człowieku na zaw
sze. Ale co innego wtedy, co innego teraz.
— Taką mam uwagę. Teraz młodzi za mało dbają o
propagandę.
Proszę zatem pana Klarmana, aby zechciał wytłuma
czyć.
— Och, to proste! Nawet jeśli coś nie wychodzi, to na
zewnątrz powinno się pokazywać od najlepszej strony.
Niech na zewnątrz wygląda ładnie.
I na tym kończy pan Klarman, bo jego zdaniem wszyst
ko jasne, nie ma potrzeby uzasadniać dłużej tego stano
wiska.
Pierwszy tenor
— Patrzająco ta Huta rosła. Na moich oczach, a nie
wiedzieć kiedy. •
37
Pierwszy tenor Czesław Grzankowski może tak powie
dzieć, ponieważ zobaczył Hutę w 1951 roku. Z Bobrowni-
ków koło Nieszawy dojechał końmi do Włocławka, po
ciągiem do Krakowa i taksówką chciał dojechać do Huty.
Ale jeszcze przed obecnym placem Centralnym taksów
karz powiedział, że dalej nie może jechać. Koła mu grzęz
ną w błocie.
Najpierw był w orkiestrze symfonicznej, która wystąpi
ła na Zlocie ZMP w Warszawie, w 1952 roku. Od zało
żenia jest w orkiestrze dętej.
Dzięki temu ma człowiek jeszcze inne życie, nie tylko
praca i dom. Jest coś na dodatek, a właściwie to coś
bardzo ważnego, ten artyzm muzyczny.
Sama praca?
Jak każda. Podjeżdża skład czterdziestu, sześćdziesięciu
wagonów, on, jako rewident kolejowy, musi wybrać, któ
re wagony zostaną załadowane koksem i pojadą do NRD,*
a które wyrobami walcowanymi do strefy dolarowej, a
które blachą.
Wagony podjeżdżają coraz gorsze. Tu naciskają, aby
wybrał jak najwięcej pod załadunek, bo nie ma czym wy
syłać koksu na eksport — ale przecież przepisów nie po
winno się łamać. Zresztą uszkodzone wagony PKP ode
śle z powrotem do Huty. Następnie Huta samodzielnie re
montuje wagony i odprawia załadowane. A z PKP nad
jeżdżają inne składy całkiem zdezelowane — i tak...
— Teraz taki czas, że nie ma co liczyć na innych. Jak
zabraknie odpowiednich narzędzi — robimy sami, chociaż
to kosztuje kilka razy drożej, stołówki mają zaopatrze
nie z naszej tuczami i w ogóle jest kurs na samowystar
czalność — mówi pierwszy tenor w orkiestrze pan Grzan
kowski.
38
Pierwszy kornet f
Spojrzy się na ludzi i można od razu powiedzieć, o ja
ką melodię poproszą. Starsze pokolenie o „Czerwone maki
na Monte Cassino”. Trochę młodsi lubią „Moja droga, ja
cię kocham”, „Eviva Espańa”, młodzież śpiewa piosenki
Rodowicz. Ludzie przywiązują się do przebojów swojej
młodości.
Pierwszy kornet Stanisław Damian nie pamięta po
czątków orkiestry, ponieważ przyszedł do zespołu w 1961
roku. W każdym razie jest w orkiestrze jedynym pracują
cym, w dodatku na zmiany, stalownikiem.
Nie opowie więc o pierwszym koncercie orkiestry, ale
może na przykład coś powiedzieć o pierwszych dziewię
ciu wytopach stali z konwertora numer jeden, pierwszych
trzech wytopach z konwertora numer dwa i konwertora
numer trzy. Była obawa, że może nastąpić wybuch, co
się zdarza. Straż przemysłowa obstawiła wydział, poza
służbą utrzymania ruchu nikt nie miał prawa opuszczać
swojego stanowiska. I przeszło bez kłopotów.
Rozlewało się ręcznie, ręcznie otwierało i zamykało
dźwignię. Dopiero niedawno zaczęto na konwertorowej
przechodzić na zamknięcia suwakowe sterowane elektro
nicznie, które produkuje szwajcarska firma „Metacon”.
— To jest trudny zawód, dla mężczyzn.
Pan Damian kiwa głową. Utrafiłam. Ale proszę sobie
wyobrazić, że nikt w tej chwili nie szkoli techników me
talurgów i on dosłownie nie ma kogo wysunąć na bryga
dzistę. Zanika ten zawód.
Inny kłopot z awansowaniem ma zupełnie odmienne pod
łoże. Sporo osób dojeżdża codziennie ze wsi. Tu trochę
zarobić, tam znowu kawałek pola zaorać. Taki człowiek
ma mniejsze ambicje zawodowe, dużo mniejsze, zwłasz
cza, że awans może mu odwrócić porządek dnia. Spieszą
się do pociągu; ■nawet nie poczekają na zmienników.
Mamy mówić o orkiestrze, ale trudno jest tak zawę-'
zić temat. Pan Damian, na przykład, idzie dziś na trze
cią zmianę. I nawet to dobrze, bo nie miał kłopotów z
przyjściem na próbę. A często ma, niestety.
Pracuje w ruchu ciągłym — to raz.
Odpowiada za trzydzieści parę osób, za warunki pra
cy, bhp, za utrzymanie harmonogramu odlewania, za szko
lenie młodych.
Zanim awansował na mistrza, był pierwszym trębaczem,
solistą. Obecnie musiał się wycofać. Na trzy tysiące lu
dzi z zakładu stalowniczego on tylko jeden jedyny gra w
orkiestrze. O czymś to świadczy, prawda?
Drugi kornet
Adolf Kaczmarczyk ma za sobą dwadzieścia siedem lat
pracy w Kombinacie, dwadzieścia sześć lat w orkiestrze.
Także od początku na jednym wydziale. Na mechanicz
nym. Obecnie z najwyższymi kwalifikacjami w książeczce
spawacza: BS-1 z uprawnieniami dźwigowymi odbioru
UDT. Rodzinna wieś nazywa się Kobyle koło Wiśnicza.
Nawiasem mówiąc, dawno tam nie był.
O historii orkiestry jest w stanie długo mówić.
Nic nie dzieje się bez orkiestry, od początku dali ja
kieś trzy tysiące dziewięćset występów, w roku co naj
mniej sto pięćdziesiąt.
Pierwszy występ odbył się pierwszego maja 1953 roku.
W gumowych butach, kombinezonach i czapkach pożyczo
nych od straży przemysłowej prowadzili pochód z Nowej
Huty do Krakowa.
Jedno wydarzenie było takie śmieszne, można opowie
dzieć?’Grali ha zalewie w Nowej Hucie i należało na wys
40
pę dojechać kajakiem. Józef Frosik, łysy zresztą i podob
ny do byłego kapelmistrza Janika; przechylił się i wpadł
do wody z kornetem w ręku. Poszła gadka, że to sam
kapelmistrz przodem płynie...
Na pogrzeb w Kieleckie pojechali w letnich płaszczach.
Była wprawdzie wiosna, ale zimna. Wysiadają z autobu
su, do kościoła jest siedem kilometrów, zaczyna padać
gęsty śnieg. Wszyscy trzęsą się z zimna i proszą kapel
mistrza Janika, aby zostali w autobusie. On — nie, trzeba
grać. Idzie kapelmistrz na przodzie, a z tyłu myk, myk,
jeden po drugim ucieka. Odwraca się kapelmistrz:
— Co tak słabo gracie?
A tu za nim idzie tylko czterech.
W telewizyjnym turnieju orkiestr dętych, w maju 1976,
występowali oni, orkiestry reprezentacyjne z Katowic i Po
znania. Prowadzili bezapelacyjnie. Marsza zagrali najle
piej. Nie było tego w programie, ale reżyser Bobrowski
mówi, aby jeszcze zaśpiewali „Moja droga, ja cię kocham .
To się pyta pan kapelmistrz Pozowski: Tak śpiewać, bez
przygotowania?
— A tak. To ma być z humorem, jak u cioci na imie
ninach.
Okazało się, że Katowice miały to nagrane w studio
i wyćwiczone. Dostali cztery punkty, oni zaledwie jeden
punkt. Poznań też wypadł lepiej, pewnie wiedzieli wcześ
niej. I zajęli ostatecznie drugie miejsce.
Także w 1976 roku pojechali do Jugosławii na zapro
szenie orkiestry dętej z zakładów „Elektra . Piękna była
wycieczka. Dali kilkanaście koncertów w różnych miej
scowościach. W Zagrzebiu na przykład, kiedy zagrali
„Czerwone maki”, zlecieli się wszyscy Polacy, jacy tam
byli, i dalej ich całować...
41
Trąbka
Pan Jan Mucha może zaręczyć, że dyrektor naczelny
Kombinatu jest wprost zakochany w orkiestrze. Tak sa
mo pierwszy sekretarz, towarzysz Nowotny, i tak samo
Edward Cisowski, szef związkowej Rady Kombinatu. Jest
powiedziane, aby ułatwiać pracownikom udział w próbach
i występach.
Ale zwolnić trzeba się za każdym razem nie u dyrekto
ra Drożdża, ale u swojego mistrza albo kierownika. I mó
wi mistrz w ten sposób:
— Ja u siebie nie potrzebuję orkiestrantów. Ja potrze
buję ludzi do roboty, a nie do grania.
Dużo ich odeszło z orkiestry z tego powodu. Są stratni
w awansach i w premiach. On sam — bo osobisty przy
kład będzie najlepszy — więc on sam idzie w 1980 roku
na wcześniejszą emeryturę kombatancką. I brakuje mu
do górnego pułapu zaszeregowania w swojej grupie aż
tysiąca dwustu złotych. Tylko chce powiedzieć teraz praw
dę: on tu do Nowej Huty do orkiestry jechał.
Jeszcze przed wojną była orkiestra parafialna w Sta
rym Korczynie i tam nauczył się grać. Marzył sobie, że
mu kiedyś pozwolą grać w wojsku. Ale wybuchła wojna.
Z Ksan koło Opatowca się wywodzi. W okupację po
szedł do partyzantki, do BCh. Po wojnie skierowany zo
stał na Ziemie Odzyskane, konkretnie do Człuchowa. W
tym Człuchowie zaraz przy straży pożarnej zorganizował
orkiestrę. A w spółdzielni, gdzie był kierownikiem handlo
wym, zaraz zorganizował transport, ekspedycję, do han
dlu on ma powołanie. Osiem lat tam, ale nie było więk
szych widoków na przyszłość. Szwagier napisał z Kra
kowa, że w Nowej Hucie powstaje orkiestra. Przyjechał.
Został przyjęty do księgowości.
To były piękne czasy.
42
Dużo zmian zaszło.
W samej orkiestrze biorąc. Kiedyś szedł rozmawiać z
dyrekcją cały samorząd orkiestry, bo przedtem, zdaje się,
samorządy były mile widziane. Obecnie dyrekcja woli
rozmawiać z dyrygentem, który jest na etatowej posadzie.
Tu, gdzie teraz siedzimy, miały być garaże. Nawet te
szerokie drzwi zbudowano w tym celu. Garaży nie ma
w ogóle, są sale prób domu kultury dla nich, dla zespo
łów dziecięcych i młodzieżowych. Oni ćwiczą w piwnicy,
na ścianach grzyb.
— Ale wszystko nieważne — mówi pan Mucha — ja
z biedy wyrosłem, na przednówku głodowaliśmy. Boso
do wojska szedłem, aż do Pińczowa. Mnie podrywa, jak
ktoś kwestionuje dorobek Polski Ludowej. Widocznie nie
ma porównania.
Mówiąc o tym pan Mucha faktycznie bardzo się zde
nerwował. Ma nawet wiele pretensji do szkół, do rodzi
ców przede wszystkim o wychowanie młodzieży. Nie uczy
się rzetelności i poszanowania pracy. W to miejsce naj
prościej sięgnąć po wódkę. Jego serce boli, jak widzi z
przeproszeniem takiego gówniarza, który leży na ławce.
Ale wracając do orkiestry. Każdego miesiąca pięć, na
wet dziesięć pogrzebów. Idą spełnić tę ostatnią posługę.
Czasami pogrzeb jest wystawny, wydziałowy, czasami zno
wu chowają emeryta. Idzie za trumną dziesięć osób z ro
dziny i ich pięćdziesięciu. W ten sposób podkreśla się,
że nieboszczyk był za życia ceniony.
Straszne chwile.
Razu jednego matka z trojgiem malutkich dzieci sko
czyła za mężem do grobu. Ścisnęło ich w gardle, nie dali
rady grać. Teraz niedawno, w Racławicach, chowali kie
rowcę, dwadzieścia sześć lat. Żona, malutkie dziecko. In
nym razem dzieci rzucają się na trumnę, nie pozwalają
pogrzebać zwłok. Oni stoją nad mogiłami zmarłych i pa
trzą na tó wszystko. I już zdawało się, że człowiek przy
wykł. A jednak nie.
I pan Mucha dyskretnie wyciera łzy, bo sobie te po
grzeby przypomniał.
Bas B
Kończy się próba, a więc pan Jan Bul może porozma
wiać, czemu nie. W muzyce pan Bul przepracował pięć
dziesiąt sześć lat, obecnie jest na emeryturze. Dalej by
grał, ale lekarz straszy, że może pęknąć płuco, i pan Bul
nawet nie zagląda w domu do szafy, w której leży scho
wany bas B.
Przed wojną pan Bul grał w 20 Pułku Piechoty Ziemi
Krakowskiej, po wojnie w orkiestrze tramwajarzy, w fil
harmonii i u Gerta w Polskim Radiu. W 1955 roku o
miejsce w orkiestrze Filharmonii Krakowskiej starał się
zięć pewnej „szyszki”. Pan Bul dostał wymówienie. f przy
szedł tutaj, do domu kultury na stanowisko instruktora,
z przypisaniem wyłącznie do orkiestry.
To dawne czasy.
Grali do tańca na placu obok „Giganta”. Później po
szli na kolację. Kierownik wprowadza ich do osobnego
pokoju, zapala światło, a tu cała ściana dosłownie się ru
sza. Uciekają karaluchy. No pewnie, że nie jadł kolacji,
a za jakiś czas „Gigant” został przez san.-epid. zlikwido
wany.
Przedtem orkiestrę prowadził kapelmistrz Janik, ale
miał wypadek i teraz' kapelmistrzem jest Tadeusz Pozow-
ski. I jeden, i drugi przyszli z wojska. To dobrze. Dyscy
plina jest konieczna.
Pan Bul, jako emeryt, nie będzie podejrzany, że chce
się kapelmistrzowi przypodobać. A więc Pozowski zrobił
44
z tego- .zespołu ■orkiestrę. najlepszą nie -tylko w samym
Krakowie,' ale i Polsce, a kto wie, jakby wypadła przy
porównaniu z zagranicą...
Kapelmistrz komponuje większość utworów, przeważ
nie marsze. Dostał kilka nagród na konkursach dyrygen
ckich. Rozbudował orkiestrę. Naprawdę bardzo dba o po
ziom.
A pan Bul dba o wszystko inne.
Aby instrumenty były czyste i w razie czego aby moż
na było natychmiast zepsuty instrument wymienić na
sprawny.
Aby orkiestra, te siedemdziesiąt kilka osób, w terminie
dostała ubrania. Czapka, i mundur jeden na trzy lata,
płaszcz zimowy i letni raz na pięć sezonów i krawat co
osiemnaście miesięcy, półbuty czarne co trzy sezony, botki
zimowe jedną parę na cztery sezony, nowe skarpetki let
nie i zimowe — co sezon.
/ Trzeba myśleć zawczasu. Teraz na przykład wie, że
w 1980 roku należą się białe koszule i krawaty. A więc
je musi zamówić najdalej w październiku. Natomiast zi
mowe płaszcze, szaliki i botki powinien wydać 1 paź
dziernika 1980 roku. Wiosną wypisze zapotrzebowanie, bo
co _ później powiedzą w spółdzielni krawieckiej, że nie
zdążą i szukaj, bracie, wiatru w polu?
Taka prosta sprawa jak naftalina. Obecnie płaszcze zi
mowe już wiszą w szafach. Jakby tak zapomniał o naf
talinie, nie byłoby co zakładać jesienią.
Codziennie jest tu, pod telefonem. A nuż wypadnie ja
kieś granie? On musi wszystkiego dopilnować. Niewiele z
tego przybywa do emerytury — zaledwie siedemset pięć
dziesiąt złotych. Ale proszę nie rozumieć w ten sposób, że
pieniądze mają jakieś znaczenie.
Ta muzyka to jest całe życie.
Tylko mówi pan Bul — bardzo proszę, aby pani
me pisała o tych karaluchach w restauracji „Gigant”. Nie
trzeba teraz podobnych rzeczy wywlekać.
Wobec wielkich przemian, których jesteśmy świadka
mi, co znaczy, że oni kiedyś tam z powodu karaluchów
w „Gigancie” nie zjedli kolacji? Nic to nie znaczy. Czło
wiek pojedynczy obok wielkich przemian o, taki jest ma
lutki. Na dodatek w artykule taka wzmianka wypadła
by — można powiedzieć — bardzo nieładnie.
A po co?
1979 r.
Wypuścić parę
Ten dymiący komin za oknem to „Zieleniewski” (och,
przepraszam, teraz „Szadkowski”). Naprzeciwko Zakłady
Mięsne i „Wawel”, dawny „Piasecki”. Na ten zakład na
tomiast starsi mieszkańcy Grzegórzek nie powiedzą ina
czej, tylko „Semperit”. Ale dla porządku trzeba dodać,
że Grzegórzki to już także nazwa historyczna. Najstar
sza robotnicza dzielnica Krakowa została wchłonięta w
czasie zmian w podziale administracyjnym miasta. Grze
górzek właściwie już nie ma...
— „Semperit” to zakład z tradycjami. Strajk robotniczy
w 1936 roku. W ogóle... — mówi towarzysz Wojtas, eme
ryt.
— Plan wartościowy zrobimy, z asortymentem go
rzej — mówi towarzysz Myszą, I sekretarz KZ.
— A przyszłość zakładu to lateks — mówi kierownik
Wiórek.
I mam do wyboru. Albo napisać o tradycjach walki ro
botników o swoje prawa, bo do dnia dzisiejszego kilka
naście osób może o strajku opowiadać, jakby to było wczo
raj. Albo napisać o całym zakładzie ogólnie. Wreszcie mo
gę napisać o wydziale lateksu. Lateks ma perspektywy.
I pojęcia nie mam dlaczego, ale jakoś tak się składa, że
47
prawie każdy z nas woli spojrzenie perspektywiczne. W
przyszłość.
Mówimy tak: jest wprawdzie nie całkiem dobrze, ale
w przyszłości to ho, ho!
Na razie więc te hale są o wiele za ciasne, ale to nic,
w przyszłości je poszerzymy!
Odrapane drzwi do ubikacji i woda, która stoi na po
dłodze, ale w przyszłości, po remoncie, będzie komfort!
W ten sposób wizja przyszłości staje się rekompensa
tą dla aktualnych niedostatków. Więc decyduję się i ra
zem z kierownikiem Stanisławem Wiórkiem idziemy na wy
dział lateksu.
Kierownik pragnie mnie wprowadzić w temat. Otóż
oni tutaj, jako jedyni w kraju, robią wytłaczane czepki
kąpielowe. Jeszcze tylko w Hiszpanii i we Włoszech opra
cowano podobną technologię. Kolorowe czepki ze znakiem
firmowym Krakowskich Zakładów Przemysłu Gumowego
„Stomil” sprzedawane są w Holandii, Jugosławii, w RFN-ie,
na Węgrzech, w Bułgarii, a nawet na Kubie. Poza tym
zaczynają teraz na rynkach światowych robić karierę „sto-
milowskie” rękawice szorstkowane. A o dodatkową partię
rękawic olejoodpornych bardzo zabiegają niektóre zakłady
w kraju.
— To są wszystkie symptomy, że lateks ma przy
szłość — powtarza po raz drugi swoją myśl kierownik Wió
rek. I znowu zmieniamy temat. Ja mówię, że chciałabym
porozmawiać z robotnikami, którzy uczestniczą w kolej
nych etapach produkcji. Na początku z tymi, którzy przy
gotowują surowce, na końcu z tymi, którzy pakują czep
ki i rękawice do kartonów.
— No, ciekawe — mówi kierownik — bardzo ciekawe.
Na przykład można zapytać w ten sposób: czy ten sam
człowiek, który głośno złorzeczy w tramwaju na miejską
komunikację, powtórzyłby to samo dziennikarzowi? Chy
ba nie. Może nawet by powiedział na ten temat, ale zu
pełnie inaczej. Jeśli to ma być do prasy, trzeba się zasta
nowić. Aby nie wyszło, że jest całkiem źle (byłoby nie-
obiektywnie!) albo że jest całkiem dobrze (byłoby nie
prawdziwie!).
Ani tak, ani tak. Raczej coś pośrodku. Na końcu po
winien być wniosek, jak z tych kłopotów wyjdziemy nie
bawem. -
— Ale oczywiście — zastrzega się kierownik — nie
można mieć do końca pewności, co ludzie powiedzą. Ta
kich rzeczy nie da się przewidzieć.
I już zabiera się do wyjścia, nie chce mi przeszka
dzać. Ale przede mną na stole leży kartka, a na tej kartce
jest wypisany taki wzór: (a+b) x c = x sztuk. I chcę się
dowiedzieć, co ten wzór ma oznaczać.
— Och, to proste! Tylko w miejsce liter trzeba pod
stawić kolejne liczby. A więc w miejsce „a” wpisać, jak
długo trwało wyłączenie, w miejsce „b”, ile godzin musi
potem rozgrzewać się maszyna, a za „c” trzeba podsta
wić liczbę sztuk produkowanych przez dane urządzenie.
I otrzymujemy liczbę sztuk danego wyrobu, które wsku
tek wyłączeń energii elektrycznej uległy zniszczeniu.
To mówi Stanisław Wiórek, a do pokoju już wchodzi
pan Biskupski i pan Synowiec. Od ich stanowiska za
czyna się na wydziale cały proces produkcji rękawic. Przy
wożą beczki z mleczkiem lateksowym naturalnym, z mlecz
kiem syntetycznym oraz worki z rozmaitymi chemikalia
mi. Z tego należy przyrządzić mieszankę, produkt wyjścio
wy. Codziennie półtorej tony.
— Jakby mleczko lateksowe naturalne zawsze było świe
że, powiedzmy półroczne, nie byłoby problemów — mówi
pan Biskupski.
4 — Gorycz 49
— I jakby nasze samochody zamiast stać w garażu z
powodu braku części zamiennych — jeździły, to pra
cowalibyśmy sobie spokojnie, bez pośpiechu — mówi pan
Synowiec.
Obaj pracują przy mieszalniku. Mleczko lateksowe na
turalne sprowadzamy za dewizy. Mleczko syntetyczne pro
dukują w Oświęcimiu. Niektóre barwniki i przyspiesza
cze, jak choćby przyspieszacz ZPD, pochodzą z importu.
Wiadomo, są trudności. Przez jakiś czas brakowało kaoli
nu...
— Człowiek robi w tej sytuacji, co może — stwierdza
pan Biskupski.
Pan Synowiec pracuje w „Stomilu” dwudziesty drugi
rok. Władysław Biskupski natomiast pamięta dobrze, jak
były budowane te magazyny, gdzie dziś mieści się wy
dział lateksu. Ale wyniknęły inne potrzeby, do hal maga
zynowych trzeba było wstawić maszyny. Za potrzebami
musimy nadążać.
To ostatnie zdanie wypowiedział pan Biskupski, dobit
nie podkreślając słowo „musimy”.
— A inne potrzeby, bliższe, osobiste?
To powiedziałam ja.
— Och, czego by człowiek nie chciał?
To powiedział pan Synowiec.
Ale, jak wiadomo, z tymi potrzebami bywa różnie i do
słownie każdy ma inne, i każdy też posiada odmienne
szanse, aby jego potrzeby stały się realne. No bo co z te
go, że państwo Synowcowie bardzo by chcieli mieć w
domu pralkę automatyczną, skoro w tym momencie byłby
to dla ich budżetu domowego wydatek ponad siły.
Zresztą na pierwszym miejscu trzeba postawić zamianę mie
szkania M-3 ze ślepą kuchnią na mieszkanie większe.
50
Choćby na tym jednym przykładzie da się zauważyć róż
ne widzenie potrzeb człowieka.
Na temat zaspokajania potrzeb, ich kolejności, dużo ma
do powiedzenia pani Anria Błachnio. Ale może zacznij
my od tego, co ona tu robi. Biskupski i Synowiec przy
wożą gotowe mieszanki lateksowe (dwa rodzaje) i mie
szankę kargulentową, a pani Błachnio stoi przy maszynie
i uważnie patrzy, czy ta maszyna wszystkie czynności wy
konuje prawidłowo. To jest ta wielka maszyna do pro
dukcji rękawic, typ „BA-2”. W ciągu jednej zmiany ro
bi dwa tysiące sztuk. Przeciętnie.
A ten pył to jest talk. Te duszące opary to amoniak.
Po piętnastu latach człowiek zdąży się przyzwyczaić, nic
nie czuje.
Pierwsza zmiana jest zawsze najbardziej nerwowa. Już
z dojazdem jest źle. O godzinie czwartej czterdzieści au
tobus podmiejski 112 podjedzie albo nie, ten o piątej sie
dem jest wyładowany okropnie, a ten o piątej trzydzieś
ci — to już za późno. Druga zmiana natomiast to rozbi
ty cały dzień. Natomiast najkorzystniejsza jest trzecia
zmiana.
Zmiana nocna?
No właśnie. Pracuje się spokojnie, w nocy bardzo rzad
ko wyłączają prąd. Zmiana kończy się o szóstej rano i pa
ni Błachnio biegiem pędzi pod prysznic, biegiem do szatni,
aby najpóźniej o godzinie szóstej piętnaście być w kolej
ce. Postoi do siódmej, otworzą sklep, ekspedientka po
wie, że towar przywiozą o dziewiątej. Nic nie szkodzi, pa
ni Błachnio poczeka, przecież nigdzie się nie spieszy. Z
zakupami jest w domu koło dwunastej w południe. I mo
że sobie spokojnie pospać do godziny czternastej. Naj
starsza córka, osiemnastoletnia, już pracuje, średnia jest
w siódmej klasie, najmłodszy syn w pierwszej.
My z koksochemi O czwartej dziesięć wychodzi z domu Edward Wesołek, koksiarz baterii czwartej. Mieszka' w Strzęgoboszycach, niedaleko Proszowic. Musi przejść dwa kilometry do Rud nej, skąd zabiera go autobus pracowniczy. O piątej trzy dzieści jest na miejscu. Idzie do szatni, przebiera się i o piątej czterdzieści pięć już może zaczynać. Przed piątą staje na przystanku tramwajowym Stefan Rzepecki, mistrz baterii numer 3 i 4, na przystanku auto busu linii 142 staje Franciszek Grzesiakowski, maszyni sta wozu wsadowego i zarazem ubijacz. Parę minut po piątej wsiada do tramwaju Stefan Ma- ciejaszek, według ąngażu piecowy baterii koksowniczej, obecnie jako I sekretarz POP oddelegowany do pracy spo łecznej. O tej samej porze wsiada do tramwaju Stanisław Muzyk, opałowy baterii. Punktualnie o szóstej trzydzieści Stanisław Żerda, kie rownik wydziału pieców koksowniczych ZK-2, już stoi na przystanku autobusu 132. Kilka minut wcześniej wycho dzi z domu Bogusław Dębicki, kierownik całego Zakładu Koksochemicznego w Hucie im. Lenina. Jeszcze rok temu przed bramą na szefa koksochemii czekał służbowy sa mochód. Ale w Kombinacie postanowiono, że teraz pro dukcją dwu i pół tysięcznego zakładu należy kierować oszczędnie i samochód nie przyjeżdża.
Zanim pierwsza zmiana rozpocznie pracą, odbywa się krótka narada z mistrzem. Stefan Rzepecki zdążył wcześ niej zapoznać się z raportami nocnej zmiany, wie, ilu lu dzi przyszło do pracy, a więc można ogólnie zaplanować dzień. Zaraz po tej naradzie Stefan Rzepecki sprawdza karty zegarowe, wpisuje dniówki i rusza na obchód. Co dziennie zaczyna z innego miejsca. Wchodzi na nadpiecze, sprawdza, jak pracuje wsadnica. Przy okazji rozmawia z ludźmi, codziennie coś, czasami trzeba od razu załatwić sprawę, czasami znowu trzeba odczekać — jak to w ze spole. Pierwszą czynnością opałowego Stanisława Muzyka jest ł sprawdzenie książek raportowych, które prowadzą gazia- ■ rze na zmianach. Gaziarz wykonuje dwa pomiary tempe- § ratury. W komorze grzewczej baterii koksowniczej po- l winno być 1300—1320 stopni C, wahnięcie temperatury w i dół albo w górę jest sygnałem, że coś niedobrego się ! dzieje. Jeśli temperatura jest zbyt niska, prawdopodobnie dysze pokryły się grafitem. A jeśli w komorze jest za gorąco, to może oznaczać, że albo nabój został wyłama ny, albo gdzieś jest przebicie surowego gazu. W jednym i drugim wypadku nie ma na co czekać, trzeba zakasać ^ rękawy do łokci i wchodzić do dyszowni. W dyszowni < temperatura nie spada nigdy poniżej 80 90 stopni C. Oczywiście najważniejszym produktem jest tutaj koks wielkopiecowy. Węgiel ze składowiska jest transportowa ny do młynów kulowych, rozdrabniany na pył, stamtąd podawany do maszyn wsadowych. Franciszek Grzesiakow- ski nabiera węgiel, ubija nabój, potem siada w kabinie maszyny wsadowej, podjeżdża pod piec, wypycha z komo ry rozżarzony koks i na nowo obsadza komorę. Przy nie pełnej obsadzie można przewidywać, że w ciągu zmiany 1 6 Franciszek Grzesiakowski obsadzi dwadzieścia dwie ko mory. Trzech koksiarzy obsługuje pięćdziesiąt komór. Czynnoś ci koksiarza są właściwie bardzo proste, miesiąc przyucze nia zupełnie wystarczy i już można wszystko robić sa modzielnie. Edward Wesołek przeważnie stoi po tej stro nie, po której jeździ wóz przelotowy i gdzie odbywa się odbiór wygarowanego koksu. Idzie na górę, wyłącza piec, otwiera dekiel i czeka, aż maszynista wypcha komorę. Potem włącza piec — i to wszystko. Ma dziewiątą gru pę, dwadzieścia złotych pięćdziesiąt groszy na godzinę. Razem z premią, z dodatkami — niecałe osiem tysięcy miesięcznie. W lecie temperatura obok baterii nie spada nigdy poniżej 50 stopni C, w zimie jest trochę chłodniej. Pył drobniutki, smolisty przylepia się do ubrania, do twarzy, osiada na rzęsach. Stefan Rzepecki opowiada, jak to trzydzieści lat temu wykładowca w technikum kokso chemicznym zapewniał ich, że za dziesięć lat to już na pewno na koksowni będzie czysto i przyjemnie. Ale co tam opowiadać takie rzeczy, koksownię musi otaczać ten Pył. ogień i gaz, natomiast z wielkim rozrzewnieniem moż na sobie poczytać w czasopiśmie branżowym o nowej ko ksowni w stanie Indiana. Amerykanie dokupili coś nie coś od Japończyków i wystawili koksownię całkiem zau tomatyzowaną. Ale może nie mówmy o tym, co jest hen, daleko, może lepiej porozmawiajmy o naszych proble mach. Decyzje o produkcji całego zakładu, a więc i o tym, co będzie robił w danym dniu wydział ZK-2, podejmo wane są na operatywkach. O siódmej trzydzieści kierow nik ZK-2 Stanisław Żerda siada przy telefonie. Zaczyna kierownik zmiany: tyle a tyle planowano, tyle a tyle uda ło się zrobić. Później zastępca d/s produkcji Piotr Wrób 7
lewski informuje na przykład o tym, że z sześciu bry gad cztery będą dziś pracowały w zmniejszonych obsa dach. A to oznacza, że co najmniej trzydzieści komór nie zostanie wypchanych. Stanisław Olechowski, który od powiada za ciepło, zgłasza remont komory 122. Józef Lis, który odpowiada za utrzymanie ruchu, z reguły mówi naj dłużej, bo prawdę powiedziawszy on ma najwięcej kło potów. Musi zgłosić, że nad ranem wyskoczyła awaria na dwunastej baterii i trzeba tam natychmiast remonto wać maszynę wsadową. Przy okazji na „dwunastkę wej dą elektrycy skoro i tak, i tak będzie tam postój. Poza tym wiele innych remontów należy zaczynać, ale jak? - pyta retorycznie inżynier Lis. — To ja mam wiedzieć? — też pyta kierownik Żerda. — A skąd mam wziąć śruby do drzwi komór pieco wych? A kto mi dziś sprzeda łańcuch Galla albo taki przetwornik gazu? Gdzieś w GS-ie udało się zaopatrze niowcom kupić łańcuch kalibrowany. Stąd wniosek, że trzeba częściej zaglądać do wiejskich sklepów... O ósmej piętnaście siada przy telefonie Bogusław Dę bicki, szef*Zakładu Koksochemicznego, podnoszą słuchawki kierownicy trzech wydziałów, dyspozytor, kierownicy służb technicznych. Zapadają ostateczne decyzje, jaki asorty ment koksu można wyprodukować, które remonty są bar dzo pilne, a które tylko pilne, i w jakim rejonie kokso- chemii należy wzmóc ostrożność. Na przykład kominy na wszelki wypadek zostały ogrodzone. Trzeba przewidywać, że zmurszałe cegły kiedyś nie utrzymają ciężaru obręczy wzmacniających, te obręcze spadną na ziemię, no i właś nie w tym rzecz, aby wtedy nikogo nie było w pobliżu. O dziewiątej szef koksochemii przełącza telefon, bo właś nie zaczyna się operatywka na szczeblu dyrekcji całego Kombinatu. Zazwyczaj prowadzi dyrektor d/s produkcji Janusz Razowski. Trzeba powiedzieć, że dyrekcja HiL pod chodzi do problemów, z którymi boryka się Zakład Kok sochemiczny, bardzo życzliwie, na te dodatkowe dniówki fundusze zostały jakoś wygospodarowane. W innych spra wach trudno, nikomu dziś nie jest lekko. — Ale ja nie mam ludzi! — mówi Bogusław Dębicki. Mówi o tym, chociaż wcale nie liczy, że znienacka dy rektor Razowski skieruje mu tutaj tych trzystu braku jących koksiarzy, drzwiowych, mechaników, ślusarzy, elek tryków i sprzątaczki na dodatek. — Ale u mnie budynek sortowni ledwie stoi, a mu rarze, którzy remontują zbiorniki w tejże sortowni, ma ją dosyć lekką robotę. Bo beton jest tak zmurszały, że nie trzeba wiele się namęczyć, aby wykuć dziurę. Z pla nowanych remontów 'budowlanych udaje się na w roku wykonać zaledwie piętnaście procent. A, jakby nie liczyć, większość obiektów koksochemii ma już te dwadzieścia pięć lat. / To drugie „ale” Bogusław Dębicki wtrąca też bez więk szego przekonania, że nagle wydarzy się cud i do zakła du budowlanego HiL zgłosi się potrzebna liczba fachow ców. Cudów nie ma, niestety! — Ale z zapewnieniem odpowiedniego asortymentu wę gla też mam stale kłopoty. W Rybniku tłumaczą, że eks port jest ważniejszy. I w Jastrzębiu tłumaczą tak samo. Jeszcze dodam, że wczoraj mieliśmy na składowisku za pas półtoradobowy — dziewiętnaście tysięcy ton, to jest piętnaście procent tego, co zgodnie z normatywem być po winno. Dla porządku i o tym informuje dyrektora Razowskie- go szef koksochemii. Te braki uniemożliwiają wykonanie planu. Kiedy o brakach mówią koksownicy — wielkopie- cownicy zaczynają się denerwować. I również denerwują B
się stalownicy, walcownicy, a już najbardziej ci z tej no woczesnej walcowni blach karoseryjnych i transformato rowych. Między innymi właśnie na koksowni zaczyna się potyczka o dobrą jakość wyrobów Huty. W czasie porannej operatywki inżynier Dębicki nie wspomina nic na temat, który interesuje koksowników od paru lat. Na temat modernizacji zakładu. Po prostu: jak dotąd modernizacja nie weszła do planu — to po co roz trząsać znany problem? W 1977 roku wykonano założenia techniczno-ekonomiczne budowy dwóch baterii wielkoko- morowych. No i w tym roku taka wielkokomorówka mia ła dać pierwszy koks. Ale załamało się wykonawstwo, ter min rozpoczęcia budowy przesunięto. Zmieniły się warun ki, podrożały materiały budowlane, a więc założenia tech niczno-ekonomiczne należało opracować jeszcze raz. I zno wu cała dokumentacja ugrzęzła na półce. Obecnie założe nia są opracowywane od nowa. Trzeba za to zapłacić projektantom, nawet nie żal pieniędzy, ale bardzo żal zmar nowanej ludzkiej pracy. No, trudno. Jeśli ma być szczery, o tej modernizacji Bogusław Dę bicki nie wspomina jeszcze z innego powodu. Ponieważ obiecał tym starym fachurom — tym gaziarzom, koksia- rzom, ubijaczom i maszynistom, że przed emeryturą do czekają lepszych warunków pracy. To jak teraz zaczynać z nimi rozmowę na ten temat? Faktycznie może lepiej nic nie mówić. Kiedy szef koksochemii kończy operatywkę dyrekcyjną, szef ZK-2 jeszcze raz łączy się z Pawłem Turbiarzem, kierownikiem zmiany. Chce dowiedzieć się, jak pracuje druga, trzecia i szósta bateria. Na razie w porządku? To dobrze. To bardzo dobrze! Te baterie już mu się śnią po nocach. Czy w tym stanie technicznym, w jakim są, do trwają do remontu? Czasami śni się panu Żerdzie, że te 10 baterie nie dotrwały do remontu, tylko... Lepiej nie mó wić do końca, to są bardzo denerwujące sny. Przed dziesiątą obraz doby ostatecznie się krystalizuje. Wiedzą kierownicy, wie dyspozytor, od dyspozytora do wiedzą się mistrzowie, od mistrzów brygadziści. Im niższy szczebel — tym informacja będzie węższa, bardziej kon kretna. W tym czasie stołówka zaczyna wydawać posił ki. Jedzą po kolei, bateriami. Idą schodami na pierwsze piętro do mrocznej sali, stają przy stołach: gulasz z ziem niakami i surówka albo kotlet mielony, albo kurczak... Edwardowi Wesołkowi smakuje, a znowu Franciszek Grze- siakowski narzeka bardzo. Bo tak: albo to jest zimne, ziemniaki twarde, albo przywiozą z opóźnieniem, a w kio skach dosłownie nic nie ma. Dzisiaj, co można sprawdzić, w kioskach są bułki i ser topiony ementaler. A o tym wozem gaśniczym nie ruszysz... — I zawsze tak? — No nie, czasami rzucą zwyczajną, kminkową. Tylko zaraz ustawi się kolejka, ci z „Koksoremu”- coś zdążą podłapać, a ty, człowieku, jesteś uwiązany przy tej ba terii. Niestety. Wczoraj zupełnie przypadkowo panu Grzesiakowskiemu udało się kupić trzy konserwy wieprzowe, te po dwadzieś cia trzy złote. W sprawie'zaopatrzenia codziennie telefonuje do OZR-u ktoś z kierownictwa koksochemii. To może zabrzmi śmiesz nie, ale i Dębicki, i Żerda, i Wróblewski, i dosłownie każ dy z nich najwięcej czasu poświęca codziennie na różne interwencje. Bogusław Dębicki nawet próbuje bliżej okre ślić: osiemdziesiąt procent mojego czasu pracy... Dębicki telefonuje do zakładu transportu: Na między torzu mam tysiąc ton węgla i jeszcze gruz. A kierowcy
dwóch wywrotek zjechali, bo mówią, że będą teraz w ra mach czynu społecznego wozili żużel na nowy parking! Inżynier Wróblewski pyta kierownika ZK-2: — Co zrobić z wagonami rumuńskimi? Jeśli nie roz ładujemy, zaraz zaczniemy płacić postojowe. Trzysta zło tych za godzinę postoju. Za każdy wagon. — To są dwa wagony, tak? To ile trzeba by dać lu dziom za to? — Myślę, tysiąc sześćset. Za chwilę telefon: — Zgodzili się rozładować, ale chcą po pięćset na łebka. Razem dwa tysiące złotych. — Dobrze. Z funduszu mistrzowskiego. Mistrz Rzepecki najczęściej interweniuje w sprawie ja kości posiłków profilaktycznych. Zaraz następne miejsce zajmują interwencje w sprawie przyznania jego ludziom skierowań do sanatoriów. Po dwudziestu sześciu latach pracy na koksochemii Stefan Rzepecki ma taki wniosek: aby obowiązkowo po przepracowaniu w tym gorącu, w tym pyle piętnastu lat kierować do sanatoriów raz. do roku. Sam jest po operacji. Wysoka temperatura działa niekorzystnie na system nerwowy człowieka, a w na stępnej kolejności na nerki, wątrobę i żołądek. Wielu sta rych koksiarzy na to się leczy. O tych chorobach pan Rzepecki wie ponadto z fachowego opracowania. Pisał pracę dyplomową o uciążliwości prScy koksochemika. — Służba zdrowia nie mogłaby na nas spojrzeć życzli wiej? Zaraz wytłumaczy, co miał na myśli. Otóż lekarze zmie niają się nawet trzy razy do roku. Ten chory człowiek jest więc badany bez przerwy przez kogoś innego. A takie wczasy? Dostają skierowania na kwatery prywatne, a znowu przy każdej okazji mówi się, że ci, którzy ciężko 12 pracują, będą dostawać wczasy w luksusowych domach. No i kto to dostaje, on się' pyta w takim razie? — Jednak wszyscy rządzić nie mogą, pewnie jest w tym jakaś polityka. Tylko żeby ta polityka była jasna, a nie za parę lat usłyszymy, że nie tędy droga i trzeba się wycofywać, cudować, psuć krew... To powiedział Stefan Rzepecki. — U nas co wieś — to inna pieśń. Po pralkę automa tyczną stoi się w kolejce. Tu mamy jeszcze sto dwadzieś cia podań, a ci, którym już daliśmy talony, narzekają, że idą do sklepu i znowu czekają. Zachodzę w Łodzi do do mu handlowego — pralki stoją... To powiedział Stefan Maciejaszek. — Płace mają u nas charakter zwichnięcia. Z dwuna stą grupą mam dwadzieścia sześć złotych na godzinę. Ma ksimum. Z dodatkowymi dniówkami zbierze się niewiele ponad dziesięć tysięcy. Kiedyś hutnicy wychodzili mie sięcznie trzy razy tyle co budowlani. A teraz, proszę mi powiedzieć, ile może wynosić ta równica? To powiedział Franciszek Grzesiakowski. — Było powiedziane, że mistrz pędzie jak ten ojciec. On pierwszy do opiniowania wniosków o odznaczenia, on będzie samodzielny. Było — minęło. Funduszu mistrzow skiego też ostatnio nie dostaję. Tylko to się sprawdziło, że wielu z nas zrobiło tytuł mistrza dyplomowanego, to jedno. Ale nie mam pretensji, niech rządzą mądrzejsi, ekonomiści, planiści — tylko mądrze... To powiedział Stefan Rzepecki. — Niech odpowiedzialnie rządzą! Czytam w prasie, że budowlani sfałszowali dokumenty, na papierze wygląda, że osiedle całe już stoi, a w rzeczywistości te domy do piero został/’obmierzone. To szukam dalej, co się stało, czy ktoś wyciągnął z tego konsekwencje. Ano — nie. Zno 13
wu czytam, że ten dyrektor czy ten tam ważny ktoś (bo już to jest artykuł bez nazwiska) dorobił się na państwo wy rachunek. Czasami nigdzie nie muszę czytać, prze chodzę codziennie ulicą obok tej willi... I przychodzi do mnie robotnik i pyta: — Weźmiemy się kiedyś w tej naszej partii za solidne rozliczanie ludzi, jak towarzysz sekretarz myśli? To powiedział Stefan Maciejaszek. I w tym momencie rozmowę przerywa telefon. Wypa dek na pierwszej baterii. Jest jedenasta dwadzieścia. Część komór pierwszej baterii koksowniczej została wyłączona do remontu. W tym miejscu, gdzie stoi grupka ludzi, mię dzy zbrojeniami leży Mieczysław Cisek, dziewiętnastola tek. Wyciągają go, natychmiast podjeżdża karetka pogoto wia. Każdy jest teraz zainteresowany, jak to się stało. Jeszcze nikt nie wie nic na pewno, ale jak zwykle zaraz tworzy się kilka odmiennych wersji. — Połamane żebra... — Pęknięta podstawa czaszki... — Stracił przytomność, dali mu tlen... Po godzinie dopiero wiadomo, jak doszło do wypadku. Cisek stał na podeście remontowym, przejeżdżał wóz prze lotowy i maszynista nie zauważył człowieka. Na szczęście Cisek zatrzymał się na tym zbrojeniu, bo gdyby tak spadł na dół... — Cisek zachował ostrożność? — Nie. — A maszynista wozu zachował ostrożność? — Też nie. Ale maszynista powinien jeździć z pilotem. A jak wiadomo, mamy trudności kadrowe, tu kogoś bra kuje, tu też brakuje, pilot powinien być, ale go nie by ło. Mistrz Niemiec zostanie ukarany, że dopuścił do jazdy wóz przelotowy bez pilota. 14 — Gdyby tak mistrz uparł się i przestrzegał przepisów, wtedy wóz przelotowy po prostu by nie jeździł. — No, nie... Ze szpitala telefonują, że na szczęście chłopak już do- ehodzi do siebie. Niegroźne obrażenia, szok. Ale jednak wrażenie podenerwowania zostaje, chociaż na zewnątrz jakby nigdy nic. Na tej pierwszej baterii re- montowcy wracają na swoje stanowiska. Nazywa się to remont potokowy. Część komór została wyłączona, część pracuje. Kilka komór trzeba od nowa wystawić, w części zmienić ceramikę. Do takiej jednej komory wchodzi murarz Tadeusz Uchwat, zakłada „szamotkę”, oblepia zaprawą. Wychodzi, a jego miejsce zajmuje Władysław Zazula. W tej komorze jest 400 stopni C. Jak czuje się człowiek tam wewnątrz? — ...i zarobię tutaj pięć tysięcy, a taki jeden z drugim na mieszkaniówce wyciągnie do ośmiu. Ale jak się gdzie człowiek przyzwyczai — nie chce się ruszać. Teraz idziemy na nadpiecze. Między językami ognia po rusza się człowiek. Dusi ten piekący, gęsty od sadzy za pach gazu koksowniczego. Słońca nie widać. Między zie mią, na której zostały zbudowane baterie koksownicze, a słońcem, które dziś świeci wyjątkowo pięknie — leży po ducha dymu. Tak jest o każdej porze roku. Człowiek, który stoi na nadpieczu — nie patrzy do góry. Bo i co tam zobaczy? Przyzwyczaił się patrzeć przed siebie, pa trzeć w dół. — I tak się przyzwyczajamy do tego, co jest, i po ja kimś czasie nawet na myśl nam nie przyjdzie, że powin no być inaczej. Myślimy: a może być powinno tak, jak jest? Stefan Maciejaszek na tym urywa, schodzimy w dół bardzo ostrożnie, obok jeździ maszyna wsadowa. Mogę 15
sobie zobaczyć,, jak odbywa się wygarowanie koksu. Mogę zobaczyć, jak pracują ubijarki. — Proszę od tygodnia. Niech ślusarz przyjdzie i pod kręci ten młot. Ale ślusarz jest tylko jeden na cały blok. Jakby młot był sprawny, to podniosę go leciutko i mami połowę roboty. Niesprawny młot może nawet rękę urwać. Franciszek Grzesiakowski nie ma czasu na dalszą roz mowę. Podjeżdża maszyną pod komorę. Obsadza. Stanisław Muzyk, opałowy utrzymania temperatury i rej żimu hydraulicznego, wchodzi właśnie do dyszowni. Mie rzy ciśnienie tym razem na poszczególnych zaworach spa linowych. Wypadek, który zdarzył się przed chwilą, po-, ruszył wyobraźnię. Dziesięć lat temu wszedł Muzyk ra zem z kolegą na nadpiecze. Zagrafitowana wznośnica wy buchła ogniem. Człowiek pali się takim jasnym, jaśniutkim płomieniem. Edward Wesołek, który pracuje tu cztery lata, jeszcze żadnego takiego wypadku nie przeżył. Ten spalony żyw cem opałowy — to był ostatni taki wypadek na kokso- chemii. Od tej pory, odpukać, tylko jakieś potłuczenia, skaleczenia, ot, takie tam rzeczy. Ale jednak może to zdenerwowanie też ma znaczenie, bo niedawno wywaliło nabój. Trafiła się zagrafitowana komora, zwężona, wszyH stek węgiel wyleciał na rampę i trzeba to było zbierać łopatami. I właśnie to bardzo denerwuje koksiarza Wesołka. Że stan techniczny komór nie zawsze jest taki, jak należy; Maszynistę Grzesiakowskiego denerwuje czasami brak wo dy mineralnej. Opałowego Muzyka denerwuje opieszałość w załatwianiu niektórych spraw. A jak wiadomo, to, co denerwuje robotnika, powinno być omówione na posiedze niu konferencji samorządu robotniczego. — Stale się mówi. — Wodą mineralna, bhp — żelazne tematy. — Mówiło się, że przy bateriach wielkokomorowych nic będzie tak pyliło, obsady będą mniejsze o połowę, auto matyka, i to suche gaszenie koksu... Na KSR-ze mówi się... A czasami zdaniem Stefana Ma- ciejaszka, aż mówić się nie chce, skoro o tej „krótkiej kołdrze” każdy ma pojęcie. Na wszystko nam nie wystar czy. A więc po co mówić i mówić, po co ludzi rozdraż niać? O dwunastej zbiera się kolektyw ZK-2. Kierownik Żer- da zatwierdza; osiem nagród, osiem kar dyscyplinarnych i trzy kary za przewinienia technologiczne. Koksiarz Jan Jarzmik nie chce zgodzić się z decyzją kierownika. On nie zawinił! Jarzmik argumentuje: zawór spada, trzeba go wiązać drutem, na drągu nie ma powietrza. Zwłaszcza w nocy widać, że to jest wyodmykane i sadzi na ubijar ki... Kierownik zmiany streszcza krótko. Z winy Jarzmika została uszkodzona wsadnica druga na trzeciej baterii. Po palone zostały węże i przewody, maszyna miała długi po stój. Proponuje ukarać Jarzmika. Będzie go to kosztowa ło połowę „karty hutnika” z tego miesiąca. Do komitetu partii, do rady zakładowej, do biura kie rownika wydziału pieców koksowniczych ZK-2, do biura szefa całego Zakładu Koksochemicznego przychodzą w tych usmolonych ubraniach: elektryk Chlebda, ubijacz Grodow- tski, co chwila wchodzi ktoś inny. Działa z początku dla mnie niezrozumiałe porozumienie. Ten, który wchodzi, nie odzywa się ani słowem, tylko staje w progu i patrzy na Maciejaszka, Wawrzenia, Żerdę, Dębickiego, którzy powta rzają za każdym razem: — Jeszcze nie dostaliśmy. Nie wiemy, kiedy będą. Mieszkania. Tylko w ZK-2 czeka na załatwienie sto dwa- 16 i — G orycz 17
dzieścia podań. Rok temu w maju przyszło do podziału osiemnaście mieszkań. W tym roku jeszcze nic. Podania leżą w specjalnej teczce. Do podań dołączone załączniki. Aleksander Niedziela ma trzy takie dodatkowe zaświad czenia. Pierwsze wydał Urząd Dzielnicowy w Nowej Hu cie. W dwupokojowym mieszkaniu teściowej zameldowa nych jest dwanaście osób, w tym ośmioro dzieci. Drugie zaświadczenie podpisał lekarz pogotowia ratunków ego. W czasie kłótni rodzinnej żona Niedzieli doznała ciężkich obrażeń, musiał interweniować chirurg. Ośmiomiesięczne dziecko Moniki i Aleksandra Niedzielów bez przerwy cho ruje. Henryk Kołodziej swoje podanie rozpoczął tak: „Zwracam się z uprzejmą prośbą o przeanalizowanie mojej sytuacji na płaszczyźnie przydziału mieszkania i ustosunkowanie się do niej. Pracuję w Hucie osiem lat. Żona z dwojgiem dzieci mieszka 80 km stąd. Posie dzenie Rady Ministrów z dn. 18 marca br. było poświęco ne gospodarce mieszkaniowej. Chociaż tyle się u nas bu duje, mieszkania dostają często tacy, co potrafią kombino wać”. Znowu Edward Porębski, który mieszka w wynajętym pokoju o powierzchni dwunastu metrów kwadratowych, grzyb na ścianach, woda w czasie ulewnych deszczów za lewa ściany i meble — okazuje zaświadczenie wypisane przez pediatrę doktor Teresę Skalską z ośrodka zdrowia w Igołomi. „Dariusz. Porębski lat dziesięć choruje na chroniczne anginy, zapalenie płuc, co jest związane z bar dzo złymi warunkami mieszkaniowymi”. — Jak te mieszkania dzielić^ To pytanie pada zaraz, kiedy tylko zamkną się drzwi. Nie umiem na nie odpowiedzieć, zresztą nie po to zostało postawione. A jeden taki, no mniejsza o nazwisko, co przy szedł po mieszkanie — od progu w płacz. Taki łaskotli- 18 wy. W jakiś czas później telefon z głównej bramy. Je- tfo żona prosi o przepustkę, chce dostać się do rady za kładowej; No dobrze, dostała przepustkę, tutaj zaczyna molestować, chłop robi czternaście lat, mieszkanie się na leży. — My pamiętamy o was. Będziemy się starali załatwić w pierwszej kolejności. I nagle ta kobieta znowu w bek, ale jednocześnie sięga do torebki i wyjmuje kopertę. Nikt nie sprawdzał, co było w środku — można się było domyślić. Na nich tu jakby ktoś ogniem rzucił. — Proszę zabrać to i natychmiast wyjść! Za karę ten chłopina, zresztą dobry pracownik, musi ndczekać na mieszkanie jeszcze rok. Sami są winni! — Czy już ci ludzie nie potrafią uwierzyć, że nie wszę dzie łapówki coś załatwią? To pytanie zostało postawione też nie po to, aby za raz dać na nie odpowiedź. Nawet jeśli nie można od razu znaleźć odpowiedzi na niektóre pytania — te pytania po winny zostać postawione. Dochodzi czternasta. Pod prysznicem trzeba stać co naj mniej dwadzieścia minut, co najmniej. Edward Wesołek wsiada w hutniczy autobus o czternastej trzydzieści. Przed szesnastą jest w domu. Idzie do gospody, je obiad, a na stępnie idzie w pole buraki plewić. Ma do obrobienia trzy morgi. Stanisław Muzyk czeka na żonę, panią Bonifację, razem idą na zakupy. O tej porze w „Serowicie” przy placu Centralnym nie ma co nawet pytać o śmietanę. Sera tłu stego też nie ma. A inne rzeczy to, powiedzmy sobie, jak jest, raz na dwa tygodnie jedzie się kupić w Katowicach. Z kolegą na spółkę benzyna mniej kosztuje. Franciszek Grzesiakowski często pomaga żonie w przy- 19
gotowaniu obiadu. A kiedy ma wolne, dzieci są bardzc zadowolone, bo obiad taty im lepiej smakuje. Po nocne, zmianie pan Grzesiakowski zazwyczaj idzie do kolejki Postoi do dziesiątej, potem przyjdzie żona, to go podmie ni. A wieczorem obejrzy się telewizję, transmisje sporto we obowiązkowo! I spać, bo budzik zadzwoni rano dzie sięć po czwartej. Stefan Rzepecki po powrocie do domu zabiera się za lekturę czasopism. „Politykę” musi co tydzień mieć ko niecznie, „Kulturę” również bardzo lubi i „Tygodnik Kul turalny”. Czasami wpadnie kolega i tak zacznie rozmowę: — A kupilibyście sobie nareszcie malucha! — Przecież moje podanie leży od trzech lat! Tak sobie marzyłem, że na dwudziestopięciolecie mi dadzą — ale jakoś nie...- Stanisław Żerda wychodzi do domu o piętnastej trzy dzieści. Jak dobrze pójdzie. Raczej już nigdzie nie wy chodzi. Kiedy był ostatni raz w teatrze, nawet wstyd si^ przyznawać! Ale jakoś tak ten czas leci... Telewizja pre zentuje co poniedziałek świetny teatr, to ulubiona pozycja pana Żerdy. Telefonują z zakładu. A to coś wydarzyłc się na bateriach, a to brakuje ludzi, a to znowu co inne go. O dwudziestej drugiej on z kolei telefonuje do dyspo zytora. Chce wiedzieć, jak zamknęli zmianę. Bogusław Dębicki większość dnia spędził w drodze. Nie ma samochodu służbowego, a zachodziła konieczność interwencji w sprawie rytmicznych dostaw rybnickiego węgla. Z dyrektorem ROW-u był umówiony na dwuna stą. Trzeba osobiście się fatygować? Och, tak! Na tele fony odpowiada się co innego, a co innego jak człowiek stanie twarzą w twarz. Właśnie wtedy obiektywne kłopo ty jakoś maleją... A więc miał wyjechać z Krakowa o dziewiątej, ale sa- I 20 mochód podjechał dopiero o jednastej trzydzieści. W Ryb niku był na czternastą i, niestety, ale musiał odczekać w gabinecie dyrektora dwie godziny. Dyrektor prowadził naradę. Wrócił, pogadali do siedemnastej, ale obietnicy rytmicznych dostaw nie uzyskał. Eksport! Powrót do Kra kowa, w domu był na dziewiętnastą trzydzieści. To cóż: obejrzał dziennik telewizyjny, porozmawiał z synem, to wszystko. Marek studiuje nauki polityczne. Zanosi się, że tradycja hutnicza w rodzinie Dębickich zostanie przerwa na. Dziadek i ojciec szefa WK pracowali w hucie, w Ostrowcu Świętokrzyskim, on sam też tam trafił na jakiś czas. Druga zmiana w zakładzie jest jakby spokojniejsza, wszystkie ważniejsze decyzje już zapadły. Władysław Wa- wrzeń, elektryk, teraz oddelegowany do pracy w radzie zakładowej ZK-2, i Stefan Maciejaszek już szykują się do wyjścia. Zamykają biurka na klucz, jeszcze patrzą w kie runku tych dwunastu baterii, jakby właśnie na koniec na leżało zarejestrować ten obraz. Dym,, pył i ogień, strzę piaste smugi ognia, ślizgające się wzdłuż baterii. Pył po krył budynki, maszyny i ludzi. Ludzie ledwo odcinają się od tego jednostajnego, brunatnego i smolistego tła. — Ja rzadko wyjeżdżam za granicę. Ale kiedy byłem w Bułgarii, zachodzę do ichniejszego „Pewexu”. I co wi dzę? Nie sprzedaje się tam wcale towarów, które zostały wyprodukowane na miejscu. Te towary każdy Bułgar ku pi sobie za lewy. -r- Młodzi chcą zaraz samochód, chcą szybko zarobić. Jeśli ktoś ma mercedesa to ho, ho! Imponuje. A jak kto uczciwą pracą przez całe życie ciuła na malucha, niektó rzy mówią: ot, głupi! — Robotnik wyniesie z' zakładu trzy gwoździe, jak go z tym przyłapią na bramie, zaraz robi się ruch. I dobrze. 21
Ale jak sprawa dotyczy jakiegoś wyższego szczebla, dyrek tora albo i wyżej — robotnik nie wie nic o konsekwen cjach. Jeśli tam wyżej nieprawidłowości są odkryte J z reguły jest już za późno. A partia powinna kontrolo wać na bieżąco. Takie jest moje zdanie. >Koniec dnia nastraja do takich rozmów. — Ten niedostatek kontroli widziałbym na pierwszyn miejscu — znowu wraca do swojej myśli Stefan Macie- jaszek. — I tak to porozmawialiśmy, tak znowu zaczęliś my tę naszą Polskę naprawiać... My tu na dole, w koksochemii. Lipiec 1980 r. Złapać wiatr W końcu każdy jeden dojdzie do tego: cegłę, którą po daje podręczny, kładzie się na murze, chlapnięcie zapra wą, uderzenie trzonkiem kielni i następna cegła... A ła panie wiatru, ale łapanie, jak należy, to sztuka trudna i jeden potrafi, choćby powiało z tyłu albo z boku, a dru gi nie — i już. I drugiego taki wiatr przygnie do samej ziemi. Wtedy on, taki przygięty, nie będzie miał siły wy prostować się nad innych, także przygiętych. Niestety. Jak pamięta, jemu od najmłodszych lat szło pod wiatr. We wsi Mołodycze było ich dziesięcioro do jednej mi ski — wystarczy? Ojca Niemcy zastrzelili, jak leżał w łóżku, w nocy. Matka to widziała i bracia, i on widział, bo spał najbliżej. Więcej na temat dzieciństwa nie ma sensu mówić, skoro dalsze życie jest znacznie ciekawsze. Reżyser Wajda nakręcił film. Ten film jest dokładnie’ postawiony na jego życiorysie. A może opowiedział swój życiorys reżyserowi? Właśnie chodzi o to, że nie. Dostał zawiadomienie, aby się stawił na taką a taką godzinę w hotelu „Cracovia”, więc był tam punktualnie, nawet jechał taksówką. Nieste ty, pan Wajda nie miał czasu. Akurat zatelefonowali do niego, z ministerstwa prawdopodobnie. Kupił bilet za dwadzieścia pięć złotych i poszedł na film. Oglądał do połowy. I wyszedł. Do tego momentu 23
wysiedział w kinie, kiedy on staje przed sądem. Pewne rzeczy sobie wtedy przypomniał i nie wytrzymał na sali. Dużo rzeczy w filmie się zgadza, niektóre nie. Zgadza się z tym ślubem. Stasia, szesnastoletnia, poje chała z nim taksówką do urzędu stanu cywilnego, a ten urzędnik uparł się, że ślubu nie da. On na swoje sumie nie nie będzie brał takiego dziecka. Jak sąd da zezwole nie — on da ślub. Towarzysz Szczygieł groził, przed bu dynkiem czekała orkiestra i kamery kroniki filmowej. Co było robić? Wyszli z tego urzędu bez ślubu, ale o tym cicho, grała orkiestra, junacy nieśli ich do taksówki na rękach! No, bardzo pięknie było! A właściwie to ślub odbył się po cichu, w rok później. Chyba odbiegliśmy od tematu, przecież interesuje mnie na pewno, jak pobijał rekord świata w murarce. To był najważniejszy dzień w życiu. Teraz jest tego zdania, bo wtedy nie myślał, czy ten dzień będzie ważny, czy nie. I bardzo źle robił! Jakby tak sobie zdawał sprawę — inaczej może ustawiłby się do wiatru. Nie frontem, ale raczej bokiem, raczej z ukosa. Towarzysz Bierut rzucił hasło: wykonamy plan trzy letni! Potem było następne hasło: wykonamy plan sześcio letni! Hasło zostało sformułowane ogólnie. Ale nic nie stało na przeszkodzie, aby z tego hasła-matki zostały u tworzone inne hasła, bardziej szczegółowe. Tak, aby każ dy mógł posiadać własne hasło dostosowane do stano wiska i zawodu. Z tych mniejszych haseł Piotr Ożański wybrał sobie takie: kto ułoży więcej cegieł ode mnie? Pierwszy rekord świata indywidualny wynosił osiem naście tysięcy cegieł na dniówkę. Drugi rekord pobili w trójkę: trzydzieści dwa tysiące cegieł. Trzeci rekord to już było postawione na skalę światową. Mieli robić dwo ma trójkami, systemem potokowym. Dwa tygodnie wcześ niej rozpoczęły się przygotowania. Plac został uprzątnię ty, cegła dobrana jedna w drugą, zaprawa odpowiednia. Można powiedzieć: sport. Sam dyrektor przychodził sprawdzać, czy wszystko jest przygotowane jak należy. Kierownik zwijał się jak w ukropie, a on sobie spokojnie patrzył z boku. Czasami tylko coś wtrącił od siebie, jak by to inaczej wypadało? I musi powiedzieć teraz, że bardzo źle wypadło z obia dem. Trzeba było nie przerywać, tylko jechać non stop, przez osiem godzin. To ich rozluźniło. Ale nic: i tak po łożyli sześćdziesiąt sześć tysięcy trzysta trzydzieści trzy cegły. Orkiestra już nie dawała rady, muzykantom opadały ręce. Orkiestra grała nie dla widzów, ale dla nich. Obli czyli wcześniej, że na jedno uderzenie bębna oni powinni kłaść dwie cegły. Jedni mówią tak: a co to za rekord świata pobił ten Ożański? A on ten rekord pobił przed komisją rządową, legalnie. Palce miał starte do kości. Żona w termosie podawała herbatę ze spirytusem. Chciał się przekonać, ile człowiek może wytrzymać. To się przekonał. I spełnił cel propagandowy olbrzymi, nie tak? Rozpaloną cegłę podali mu kiedy indziej. Dom kultury murowali. Krakowscy murarze go przeklinali. Kładli tysiąc dwieś cie cegieł na osiem godzin, a więcej, mówili, nie da się. On udowodnił, że można więcej, przecież cel był piękny, odbudowa kraju. I został rekordzistą. Krajewskiemu wprawdzie przeli czyli, że jeśli na godzinę położył tyle i tyle, to znaczy na osiem godzin będzie więcej cegieł, niż położył Ożański. I w gazetach napisali: rekord Ożańskiego został pobity! Ożański poszedł z tą gazetą do dyrekcji: 25
—>Towarzysze, powiedzcie tylko, jak można tak li czyć? — Widocznie w Warszawie co innego, tam liczy się ina czej, a tu znowu inaczej — wyjaśnili. — Może w Warsza wie są inne potrzeby. Kiedy usłyszał o potrzebach, nic nie powiedział. Rozu miał, że efekt propagandowy jest istotny, dzięki propa gandzie mobilizuje się, rozbudowuje, dogania, umacnia i robi na miarę czasu. Od tego czasu, jak przystało rekordziście, Ożański częś ciej paradował w odświętnym garniturze, rzadziej w mu rarskim waciaku. Jako jedyny delegat z Nowej Huty pojechał na Kongres Obrońców Pokoju do Warszawy. W „Trybunie Ludu” ukazało się jego zdjęcie razem z towa rzyszem Bierutem. Prezydent Bierut obejmował wpół re kordzistę w układaniu cegieł, Ożańskiego, a on zamiast spoglądać prosto przed siebie — twarz ma wyraźnie od wróconą. Widać już na pierwszy rzut oka, że pozuje bar dzo źle. Ale jeśli nawet źle ustawić się do zdjęcia z sa mym prezydentem, zawsze będzie to miało wymowę. Wte dy właśnie towarzysz Bierut udekorował go Srebrnym Krzyżem Zasługi. Taki młody, a już odznaczony — zauwa żyli dziennikarze. Poza tym krzyżem otrzymał, ale już w latach sześćdzie siątych, odznakę „Zasłużony dla Huty im. Lenina”. In nych odznak honorowych jak odznaka „Budowniczy Huty im. Lenina”, „Zasłużony dla miasta Krakowa” nie posia da. Żadnych odznaczeń ipoństwowych też nie. A w 1951 roku dosłownie na każdej ulicy w Nowej Hucie wisiały jego portrety. Wielka popularność! Szedł ulicą mężczyzna średniego wzrostu, szczupły i spoglądał do góry na swoją wyolbrzymioną podobiznę. Ciekawe, co sobie wtedy myślał? Kiedyś dyrektor Anioła wezwał go do siebie: — Pojedziecie, Ożański, do Wrocławia po cegłę szamo tową. Trzeba stawiać baterie koksownicze, a oni nam cegły nie przysłali. I ludzie dosłownie gorącą cegłę wyjmowali z pieców, bo prosił o to rekordzista w murarce. Na wagonach jesz cze to się dymiło, ale przecież cegła jechała do Huty. — I wszystko było w porządku? — Miałem cegłę dostarczyć — to dostarczyłem. Z re kordzistą każdy się liczył. Była potrzeba — rekordzista jechał po cegłę. Była po trzeba — rekordzista stawał do murarki. Życie rekordzis ty biegło od potrzeby do potrzeby, inne racje poza po trzebami liczyły się mniej. Ożański wierzył, że jeśli tyl ko sprosta potrzebom, które mu są po kolei prezentowa ne, przyczyni się najlepiej do odbudowy kraju. Tego, że jedna nierozważna decyzja przyniesie stokroć większe stra ty — Ożański nie dostrzegał. Jeśli szybciej zbudują kombinat — kraj szybciej otrzy ma potrzebną stal. Jeśli zaoszczędzi się taką a taką liczbę dniówek, będzie można pewną sumę przeznaczyć na co innego. Na ten temat Ożański wypowiadał się w gazetach, na spotkaniach z młodymi robotnikami, z młodymi inży nierami i z młodymi nauczycielami. I oni słuchali uważ nie, co mówi rekordzista. Potrzeba, wyższa racja uzasadnia zazwyczaj cele tak dużej miary, że nie sposób do nich przymierzać tych ce lów codziennych, zwyczajnych. Cała brygada, tysiąc pięćset osób, jooszła do pracy jed nej niedzieli, aby za zapracowane pieniądze Ożańscy spra wili sobie meble. To miał być prezent ślubny. — Dotąd czekam na te meble — mówi Ożański. i 27
— No dobrze. I nikt wtedy nie zapytał, co stało się z tymi pieniędzmi? — A kogo było o to pytać, proszę mi powiedzieć? W 1953 roku, w czasie jednego, ale na razie słabo jesz cze wyczuwalnego podmuchu, pospadały portrety Ożań- skiego. Z żoną i dwoma synami wyjechał z Huty. Czuł ten podmuch, ale nie bardzo orientował się w "kie runkach wiatru. Drugi syn Ożańskich urodził się właśnie w tym 1953 roku. Poszedł do rady zakładowej, aby dali samochód, ma się rozumieć, nigdy przedtem nie miał z tym kłopotu. Ale właśnie wtedy, kiedy miał odebrać żonę ze szpitala, samo chodu nie dostał. Co było z meblami, już mówił, natomiast to, że w Urzę dzie Bezpieczeństwa szyby powybijał — nie jest prawdą. To już reżyser Wajda sobie wymyślił. Właśnie w 1953 roku wyjechał w Olsztyńskie, do teś ciów. Woli nie mówić na ten temat. W październiku 1957 roku wrócił do Huty. Tylko że wtedy już nie było tu miejsca dla rekordzisty. — Ale może nie będziemy całego życiorysu opowia dać — pyta — chyba nie ma potrzeby? No, ale jeśli byłaby taka potrzeba, co on rozumie bar dzo dobrze, to owszem, można dalej mówić, jak najbar dziej. Otóż tak się składa, że po tym powrocie zaczął omijać niektóre domy, które kiedyś budował w rekordo wym tempie. Wszędzie mógł iść, byle nie tam. Dużo uległo zmianie. Z małego podmuchu, który led wie go musnął, zrobił się podmuch całkiem solidny, ci robotnicy, którzy dawniej byli kierownikami, a nawet dy rektorami, wrócili na swoje stanowiska przy maszynach i piecach hutniczych. Z widocznych zmian Ożański odno 28 tował jeszcze, że u towarzysza sekretarza wiszą na ścia nie zupełnie inne portrety, natomiast on sam musi dłu go czekać na rozmowę. Całkiem niedawno było na od wrót, to towarzysz sekretarz fatygował się do niego oso biście, aby przypadkiem Ożański nie obniżył normy. — Czasy się nam zmieniły — powiedział sekretarz. — Ale moje domy, jak stały, tak stoją — powiedział Ożański. — Rozumiecie jednak, towarzyszu Piotrze, że o pracę dla was będzie trudno. Zrozumiał. ...musimy skończyć z tym, co minęło i nigdy się nie powtórzy! ...nie trzeba nam stalinowców w partii! Ożański słuchał, ponieważ wszystko to zostało powie dziane na zebraniu partyjnym. Mimo to został przyjęty do pracy w Zakładzie Koksochemicznym. Już wtedy był to wydział najbardziej uciążliwy w całej Hucie. Był ko lejno: koksiarzem, maszynistą na suwnicy, ubijaczem, ga- ziarzem, aż wysunęli go na brygadzistę. I jako bryga dzista doczekał renty inwalidzkiej. Trzy tysiące sześćset miesięcznie. - r Obecnie, jako rencista, ma kilka spostrzeżeń z całego swojego życia i, jeśli można, on powie teraz taką jedną rzecz: ten rekord to była klęska. No klęska, naprawdę, gdyby nie rekord żyłby sobi,e spokojnie, jego synowie dostaliby w Hucie mieszkania, które by im wybudował jakiś inny Ożański, nie on. Niedawno to było, syn 'się że nił, on poszedł do komitetu partii: — Ożański się nazywam. Nie bardzo wiedzieli, czemu to nazwisko ma być zna ne komukolwiek. — Ożański, ten od rekordu.
Ale sekretarz rozłożył ręce. Nie ma mieszkań! A nawet gdyby te mieszkania były, to co on sobie myśli — syn ma obcinać kupony za ojca? — Wszystko w swoim czasie, drogi towarzyszu — po wiedział jeszcze" sekretarz. — No widzisz, tata, tyłeś mieszkań wybudował, a ja muszę mieszkania szukać gdzieś po świecie... Syn Ożańskiego wsiadł w autobus i pojechał do Biels ka. Ale nie dostał odpowiedzi. Kiedy Ożański o tym u słyszał, spakował do teczki to jedno odznaczenie, ten Srebrny Krzyż Zasługi i sam pojechał w sprawie syna. — Nazywam się Piotr Ożański, mój syn chciałby tu taj... — Ten od rekordu? — upewnił się dyrektor bielskiej fabryki samochodów. — To niech syn zgłosi się tutaj za tydzień, dobrze? I po raz pierwszy od tamtego wielkiego podmuchu wi dać było, że ktoś o nim jeszcze pamięta. Znowu młodszy syn znalazł mieszkanie aż w Rajczy. A drugi raz rekordzista Ożański odczuł, że nie jest taki całkiem zapomniany dopiero teraz. — W końcu — zastanawia się — jeśli już byłem tym bohaterem, to trzeba mnie było pilnować. A nie tak: od sunąć, bo nie ma potrzeby, potem pogłaskać, że niby jest lepiej na świecie, no a w obecnej chwili biorą mnie z powrotem. To jest tak, jak pies bez płotu skacze. Ale, jakby co, on zawsze jest gotów. Proszę bardzo, taka sprawa. Historia Nowej Huty. Nie ma filmu, nie ma zdjęć. A powinny być. On się podejmu je teraz do zdjęcia ten swój rekord powtórzyć. No a swo ją drogą to jest bardzo ciekawe, ile jeszcze dałby radę ułożyć cegieł? Może tysiąc, może? Też ciekawe, kim byłby teraz, gdyby tak potrafił w od powiednim momencie i z odpowiedniej strony złapać wiatr. Ten zasłużony działacz, no ten, z artykułu w „Gazecie Południowej”, to kiedyś przyszedł do niego po autograf. No, to było właśnie wtedy, kiedy pobił rekord. A znowu tamten, któremu parę dni temu wręczono wysokie odzna czenie, ani razu, dosłownie, nie pokazał się na wydziale, między robotnikami. Jakoś, trzeba powiedzieć, za siedze nie za biurkiem można u nas najwięcej medali dostać. Ale umiejętność lub brak umiejętności złapania wiatru z tej strony, co trzeba, oddziela Ożański bardzo starannie od takiej choćby sytuacji: zachodzi konieczność, że komo rę trzeba wypchnąć, w następnych dwóch obniżyć tem peraturę i nie wolno wypychać. A tu dziura wyskakuje. To co, przecież jest tym murarzem! Na gorąco to robił, inaczej nie można było. A ręce jak raz ma zahartowane do gorąca. Zaoszczędził czterdzieści osiem ton koksu, a ile godzin pracy! Znowu kiedy indziej, w święta to było, identyczna awaria. Tylko z tym gorzej, że nie było mi strza na miejscu, aby w tym czasie pokierował ruchem. Ożański, rekordzista murarki zespołowej i tym razem po stąpił zgodnie z regułami sztuki. Zaoszczędził sto trzy dzieści dwie tony koksu. Za pierwszy raz nie otrzymał nawet pochwały, za drugi — dwieście złotych nagrody. Chociaż tyle. Ale lepiej byłoby na ten temat w ogóle nie pisać, prze cież mieliśmy rozmawiać o czymś innym. On tu sobie siedzi spokojnie, popija kawkę, a żona na wsi sadzi ziem niaki. I na pewno zapyta: — Stale jeździsz, filmy o tobie kręcą, w gazetach pi szą — i co ty z tego masz? Tak zapyta żona, ale on mówi o tym nie po to, byśmy kończyli, jeśli mam jakieś pytania, on chętnie odpowie. 31
Gdzie on tam kiedy zwracał uwagę, że ktoś kręci film albo ktoś inny robi zdjęcia! Tylko robota, żeby szła na przód, i ta Polska, nasza ojczyzna, aby rosła dla dzieci. — Pracujcie, a nasze dzieci będą miały wszystko — po wiedział Bierut. I on pracował. A teraz chodzi sobie po Ilucie i przy padkiem (tylko przypadkiem może tak się stać, zazwy czaj stara się omijać każdy dom, który kiedyś budował, każdą taką ulicę, na której kiedyś wisiały jego portre ty) jeśli przechodzi na ten przykład obok szkoły Na Skar pie — to przystanie obowiązkowo. Tę szkołę w dwa ty godnie wyciągnęli pod dach. Dwa piętra. A więc on sta je obok tej szkoły i pyta sam siebie: — A gdzie jest teraz dla ciebie miejsce? I miejsca nie ma nigdzie. Ten działacz, co przyszedł do niego po podpis, kiedyś na akademii podał mu rękę, a jakże, nie zapomniał. Ten, co dostał wysokie odznaczenie za to, że siedział wygod nie za biurkiem, kiedy im na budowie wody brakowało — mieszka teraz w dwupiętrowej willi. Umieli złapać wiatr. — Czasami tak wychodzi... Gdyby tak mógł od nowa przeżyć swoje życie, to wie działby, jak postępować! Stanąć w jednym szeregu, z in nymi, odczekać, aż wiatr ostatecznie ustali kierunek, na stępnie nie wysuwać się za bardzo, ażeby w każdej chwi li można było zrobić krok do tyłu. I taki byłby ten inny Piotr Ożański. Ale to się nie zdarza, aby komuś dane było powtórzyć w życiu cokolwiek, nawet drobną rzecz, a co dopiero ta ki rekord. Rekord, o którym po tylu latach znowu za czyna się mówić. W zeszłym tygodniu na przykład przyjechała do niego robić wywiad pani redaktor Solska ze „Sztandaru Mło 32 dych”, był redaktor z „Dziennika Polskiego” taki wysokj, w okularach, nazwiska nie zapamiętał. Dzisiaj ja", a wie czorem ma jeszcze tu być jakaś dziennikarka z „Kurie ra Ilustrowanego”. Zostawiła wizytówkę. Natomiast w zesz łą sobotę odbyło się spotkanie dziennikarzy PAP i za granicznych agencji prasowych z pionierami budowy No wej Huty. — I na tym spotkaniu — opowiada Ożański — zapyta łem się w pewnym momencie: a, towarzysze, kogo tu re prezentujecie, bo z robotników jestem tylko ja jeden... Bo, faktycznie, w prezydium dla przodowników pracy siedział sam. Ale nikt nie odpowiedział na to pytanie, zrobiło się nagle bardzo cicho, jakby takiego pytania w ogóle nie należało stawiać. Na zakończenie tego spotka nia, poświęconego jubileuszowi trzydziestolecia No\vej Hu ty, otrzymał proporczyk oraz książkę „Miejsce w historii”. W tej książce znajduje się zdjęcie, na którym jest on, Józef Czarnecki i Stanisław Dąbkowski. To zdjęcie zosta ło zrobione w czasie bicia rekordu świata. Ale kto go wte dy sfotografował — tego nie zauważył. Tak wyszło, nie zwrócił uwagi. 1979 r. 3 —
Orkiestra Pan Bul żałuje bardzo, że nie posłucham, jak Sra^ ^ komplecie. Z drugich klarnetów nie ma cie z pierwszych jest aż pięciu. To się p - 1■ ‘ . lówki zasraj, za trąby. Normalnie Jest^.edem wal*°™ a dziś zaledwie dwie. Zaraz po świętach jest tak. ani t normalny dzień, a już nie święta. Mimo to jakoś powinni wvD3tść Tvlko si.Q rozegrają. I rzeczywiście. Każdy tak sobie na własną ™tę prze- crrvwa po kilka taktów, i nic z tego me da się zrozu mieć Po paru minutach za pulpitem staje kapelmistrz, podnosi bamtę i kończy się indywiduałne pogrywanm Już iest orkiestra. Zrobiło się cicho. Pan Bul jest cieK , £ onfzagraj,. Może coś zupełnie nowego? I rzeczywiście. S i “ i Hlka przebojów Jana Kiepury. Niedawno wycw.- „ „ C ^ z c z e na zewnątrz z tyn. n.e jewodinę” i marsz „Victoria”, kompozycję Scotta Joplma. Pan Bul siedzi obok mnie i słucha. Solo na trąbce wy padło bardzo czysto. _To Adam Możdżeń, wspaniały muzy . Tak mówi pan Bul i nie wspomina wcale o osłabio nym składzi a PTyle tylko, że mogłabym jeszcze obejrzeć, jak^prezentuje się orkiestra w mundurach galowych. Krój wojskowy, czerwone lampasy po bokach, czapka, sznury w kolorze popielatym na ramieniu. Jeszcze jedna melodia, z „Ojca chrzestnego”. Kapel mistrz zwraca uwagę: Tylko proszę o majestatyczny po czątek! — Ja to kocham wprost! — mówi do mnie pan Bul. Solo na trąbce znowu wypadło bardzo pięknie i lirycz nie. Kapelmistrz Muzyk gra na jednym instrumencie, na dwóch intru- mentach, natomiast kapelmistrz gra także, ale na całej orkiestrze. Są różne orkiestry i trzeba się na początku zoriento wać, co orkiestra potrafi. Dobrą orkiestrę poznaje się po czystości brzmienia. Aby taką czystość osiągnąć, trzeba wygrać wiele gam — jeszcze raz i jeszcze. Prawie z każdej orkiestry można zrobić zespół na do brym poziomie, jeśli dobierze się metody prawidłowe. Za czynać należy od rzeczy łatwych. Później dopiero stopnio wo trudniejsze. — A gdyby tak od razu unieść się ambicją? Nigdy nie należy tego robić! W końcu nikt nie pracu je tylko dla jednego sukcesu. Nie chodzi o efekt przemi jający, ale o skutek w miarę stały. Należy dawkować trud ności. Dać jakiś fragment i słuchać, jak wypadło. Jeśli dalej nie wychodzi — raczej poczekać z fragmentem na stępnym. Człowiekowi może wystarczyć zapału, aby zdziałał je den sukces, dwa sukcesy, ale nie można bez przerwy iść zrywami. Może przyjść rozczarowanie, takie zniechęcenie, że potem już nie można niczego osiągnąć. Jak w życiu, tak w orkiestrze. Opracowanie utworu postępuje systematycznie. Wspól ne czytanie, wspólna dyskusja, do której nawet kapel- 35
mistrz powinien prowokować. Jednego muzyka pytam, jak on' zagrałby ten kawałek, drugiego, czy moja koncepcja jest trafna. Natomiast jeśli już kapelmistrz zajmuje sta nowisko, nie powinien się wycofywać. __A jeśli jakiś indywidualista ma mimo wszystko włas ne zdanie? — Demokracja w orkiestrze powinna być, ale do pew-j nego stopnia. Za dużo demokracji też źle... Bóg . Jedyny wielkopiecownik w całej orkiestrze, technik me talurg Kazimierz Klarman. Skończył szkołę wikliniarsko- ■nkoszykarską, w połowie lipca 1952 roku przyjechał do Nowej Huty z zaciągiem młodzieżowym9z Rzeszowskiego. Skierowano go do OZR-u. — Z takim wykształceniem? 1 __Ach, wykształcenie nie było wtedy tak ważne jak dobre chęci, czego pani nie może pamiętać! W OZR-ze był społecznie przewodniczącym koła ZMP.W Wielka romantyka. Inaczej trudno nazwać tamte wspo-1 mnienia. Choćby to. Ich koło ZMP jedzie do Luboczy, I aby przekazać tamtejszej młodzieży radio „Stolica”. D o i dnia dzisiejszego jest w Luboczy gospodarstwo hodowla ne Huty im. Lenina. Teraz nie nasuwa się żadne porów nanie, bo nawet telewizor kolorowy nie robi już wraże-1 nia. Wtedy radio przyszli oglądać ludzie z okolicznych l! wsi! i Orkiestra powstała 23 marca 1953 roku. Wszystkie u -r roczystości odbywały się odtąd z orkiestrą. Orkiestra gia-JI ła, kiedy zadmuchiwano pierwszy wielki piec, 21 lipcal 1954 roku. To znaczy grała, kiedy miano go zadmuchaćj | •ale . tego nie można było zrobić, ponieważ w ostatniej Chwili urwała się lina w urządzeniu zasypowym. Tej lifl 3fl I ny nie udało się do godziny czternastej naprawić. Tym czasem na dole już stał premier i cała dostojna delegac ja. Kierownik wydziału wielkopiecowego, inżynier Rudziń ski, zdecydował, że puści się trochę pary, zaimituje' od powiedni widok, no, trudno. Naprawdę piec został zadmuchany nie o czternastej, ale później, po naprawieniu awarii. Bez udziału orkie stry. „ To było latem, a jesienią tego. samego roku Klarman po szedł do wojska. Kiedy wrócił, formowała się załoga dru giego wielkiego pieca. I właściwie do 1974 roku przepra cował „na dwójce” jako ślusarz urządzeń energetycznych. Potem objął funkcję przewodniczącego rady zakładowej Zakładu Wielkopiecowego. Kazimierz Klarman uzupełnia jeszcze, że od 1957 przez cztery lata był przewodniczącym koła ZMS. I to zbrata nie z ruchem młodzieżowym zostaje w człowieku na zaw sze. Ale co innego wtedy, co innego teraz. — Taką mam uwagę. Teraz młodzi za mało dbają o propagandę. Proszę zatem pana Klarmana, aby zechciał wytłuma czyć. — Och, to proste! Nawet jeśli coś nie wychodzi, to na zewnątrz powinno się pokazywać od najlepszej strony. Niech na zewnątrz wygląda ładnie. I na tym kończy pan Klarman, bo jego zdaniem wszyst ko jasne, nie ma potrzeby uzasadniać dłużej tego stano wiska. Pierwszy tenor — Patrzająco ta Huta rosła. Na moich oczach, a nie wiedzieć kiedy. • 37
Pierwszy tenor Czesław Grzankowski może tak powie dzieć, ponieważ zobaczył Hutę w 1951 roku. Z Bobrowni- ków koło Nieszawy dojechał końmi do Włocławka, po ciągiem do Krakowa i taksówką chciał dojechać do Huty. Ale jeszcze przed obecnym placem Centralnym taksów karz powiedział, że dalej nie może jechać. Koła mu grzęz ną w błocie. Najpierw był w orkiestrze symfonicznej, która wystąpi ła na Zlocie ZMP w Warszawie, w 1952 roku. Od zało żenia jest w orkiestrze dętej. Dzięki temu ma człowiek jeszcze inne życie, nie tylko praca i dom. Jest coś na dodatek, a właściwie to coś bardzo ważnego, ten artyzm muzyczny. Sama praca? Jak każda. Podjeżdża skład czterdziestu, sześćdziesięciu wagonów, on, jako rewident kolejowy, musi wybrać, któ re wagony zostaną załadowane koksem i pojadą do NRD,* a które wyrobami walcowanymi do strefy dolarowej, a które blachą. Wagony podjeżdżają coraz gorsze. Tu naciskają, aby wybrał jak najwięcej pod załadunek, bo nie ma czym wy syłać koksu na eksport — ale przecież przepisów nie po winno się łamać. Zresztą uszkodzone wagony PKP ode śle z powrotem do Huty. Następnie Huta samodzielnie re montuje wagony i odprawia załadowane. A z PKP nad jeżdżają inne składy całkiem zdezelowane — i tak... — Teraz taki czas, że nie ma co liczyć na innych. Jak zabraknie odpowiednich narzędzi — robimy sami, chociaż to kosztuje kilka razy drożej, stołówki mają zaopatrze nie z naszej tuczami i w ogóle jest kurs na samowystar czalność — mówi pierwszy tenor w orkiestrze pan Grzan kowski. 38 Pierwszy kornet f Spojrzy się na ludzi i można od razu powiedzieć, o ja ką melodię poproszą. Starsze pokolenie o „Czerwone maki na Monte Cassino”. Trochę młodsi lubią „Moja droga, ja cię kocham”, „Eviva Espańa”, młodzież śpiewa piosenki Rodowicz. Ludzie przywiązują się do przebojów swojej młodości. Pierwszy kornet Stanisław Damian nie pamięta po czątków orkiestry, ponieważ przyszedł do zespołu w 1961 roku. W każdym razie jest w orkiestrze jedynym pracują cym, w dodatku na zmiany, stalownikiem. Nie opowie więc o pierwszym koncercie orkiestry, ale może na przykład coś powiedzieć o pierwszych dziewię ciu wytopach stali z konwertora numer jeden, pierwszych trzech wytopach z konwertora numer dwa i konwertora numer trzy. Była obawa, że może nastąpić wybuch, co się zdarza. Straż przemysłowa obstawiła wydział, poza służbą utrzymania ruchu nikt nie miał prawa opuszczać swojego stanowiska. I przeszło bez kłopotów. Rozlewało się ręcznie, ręcznie otwierało i zamykało dźwignię. Dopiero niedawno zaczęto na konwertorowej przechodzić na zamknięcia suwakowe sterowane elektro nicznie, które produkuje szwajcarska firma „Metacon”. — To jest trudny zawód, dla mężczyzn. Pan Damian kiwa głową. Utrafiłam. Ale proszę sobie wyobrazić, że nikt w tej chwili nie szkoli techników me talurgów i on dosłownie nie ma kogo wysunąć na bryga dzistę. Zanika ten zawód. Inny kłopot z awansowaniem ma zupełnie odmienne pod łoże. Sporo osób dojeżdża codziennie ze wsi. Tu trochę zarobić, tam znowu kawałek pola zaorać. Taki człowiek ma mniejsze ambicje zawodowe, dużo mniejsze, zwłasz
cza, że awans może mu odwrócić porządek dnia. Spieszą się do pociągu; ■nawet nie poczekają na zmienników. Mamy mówić o orkiestrze, ale trudno jest tak zawę-' zić temat. Pan Damian, na przykład, idzie dziś na trze cią zmianę. I nawet to dobrze, bo nie miał kłopotów z przyjściem na próbę. A często ma, niestety. Pracuje w ruchu ciągłym — to raz. Odpowiada za trzydzieści parę osób, za warunki pra cy, bhp, za utrzymanie harmonogramu odlewania, za szko lenie młodych. Zanim awansował na mistrza, był pierwszym trębaczem, solistą. Obecnie musiał się wycofać. Na trzy tysiące lu dzi z zakładu stalowniczego on tylko jeden jedyny gra w orkiestrze. O czymś to świadczy, prawda? Drugi kornet Adolf Kaczmarczyk ma za sobą dwadzieścia siedem lat pracy w Kombinacie, dwadzieścia sześć lat w orkiestrze. Także od początku na jednym wydziale. Na mechanicz nym. Obecnie z najwyższymi kwalifikacjami w książeczce spawacza: BS-1 z uprawnieniami dźwigowymi odbioru UDT. Rodzinna wieś nazywa się Kobyle koło Wiśnicza. Nawiasem mówiąc, dawno tam nie był. O historii orkiestry jest w stanie długo mówić. Nic nie dzieje się bez orkiestry, od początku dali ja kieś trzy tysiące dziewięćset występów, w roku co naj mniej sto pięćdziesiąt. Pierwszy występ odbył się pierwszego maja 1953 roku. W gumowych butach, kombinezonach i czapkach pożyczo nych od straży przemysłowej prowadzili pochód z Nowej Huty do Krakowa. Jedno wydarzenie było takie śmieszne, można opowie dzieć?’Grali ha zalewie w Nowej Hucie i należało na wys 40 pę dojechać kajakiem. Józef Frosik, łysy zresztą i podob ny do byłego kapelmistrza Janika; przechylił się i wpadł do wody z kornetem w ręku. Poszła gadka, że to sam kapelmistrz przodem płynie... Na pogrzeb w Kieleckie pojechali w letnich płaszczach. Była wprawdzie wiosna, ale zimna. Wysiadają z autobu su, do kościoła jest siedem kilometrów, zaczyna padać gęsty śnieg. Wszyscy trzęsą się z zimna i proszą kapel mistrza Janika, aby zostali w autobusie. On — nie, trzeba grać. Idzie kapelmistrz na przodzie, a z tyłu myk, myk, jeden po drugim ucieka. Odwraca się kapelmistrz: — Co tak słabo gracie? A tu za nim idzie tylko czterech. W telewizyjnym turnieju orkiestr dętych, w maju 1976, występowali oni, orkiestry reprezentacyjne z Katowic i Po znania. Prowadzili bezapelacyjnie. Marsza zagrali najle piej. Nie było tego w programie, ale reżyser Bobrowski mówi, aby jeszcze zaśpiewali „Moja droga, ja cię kocham . To się pyta pan kapelmistrz Pozowski: Tak śpiewać, bez przygotowania? — A tak. To ma być z humorem, jak u cioci na imie ninach. Okazało się, że Katowice miały to nagrane w studio i wyćwiczone. Dostali cztery punkty, oni zaledwie jeden punkt. Poznań też wypadł lepiej, pewnie wiedzieli wcześ niej. I zajęli ostatecznie drugie miejsce. Także w 1976 roku pojechali do Jugosławii na zapro szenie orkiestry dętej z zakładów „Elektra . Piękna była wycieczka. Dali kilkanaście koncertów w różnych miej scowościach. W Zagrzebiu na przykład, kiedy zagrali „Czerwone maki”, zlecieli się wszyscy Polacy, jacy tam byli, i dalej ich całować... 41
Trąbka Pan Jan Mucha może zaręczyć, że dyrektor naczelny Kombinatu jest wprost zakochany w orkiestrze. Tak sa mo pierwszy sekretarz, towarzysz Nowotny, i tak samo Edward Cisowski, szef związkowej Rady Kombinatu. Jest powiedziane, aby ułatwiać pracownikom udział w próbach i występach. Ale zwolnić trzeba się za każdym razem nie u dyrekto ra Drożdża, ale u swojego mistrza albo kierownika. I mó wi mistrz w ten sposób: — Ja u siebie nie potrzebuję orkiestrantów. Ja potrze buję ludzi do roboty, a nie do grania. Dużo ich odeszło z orkiestry z tego powodu. Są stratni w awansach i w premiach. On sam — bo osobisty przy kład będzie najlepszy — więc on sam idzie w 1980 roku na wcześniejszą emeryturę kombatancką. I brakuje mu do górnego pułapu zaszeregowania w swojej grupie aż tysiąca dwustu złotych. Tylko chce powiedzieć teraz praw dę: on tu do Nowej Huty do orkiestry jechał. Jeszcze przed wojną była orkiestra parafialna w Sta rym Korczynie i tam nauczył się grać. Marzył sobie, że mu kiedyś pozwolą grać w wojsku. Ale wybuchła wojna. Z Ksan koło Opatowca się wywodzi. W okupację po szedł do partyzantki, do BCh. Po wojnie skierowany zo stał na Ziemie Odzyskane, konkretnie do Człuchowa. W tym Człuchowie zaraz przy straży pożarnej zorganizował orkiestrę. A w spółdzielni, gdzie był kierownikiem handlo wym, zaraz zorganizował transport, ekspedycję, do han dlu on ma powołanie. Osiem lat tam, ale nie było więk szych widoków na przyszłość. Szwagier napisał z Kra kowa, że w Nowej Hucie powstaje orkiestra. Przyjechał. Został przyjęty do księgowości. To były piękne czasy. 42 Dużo zmian zaszło. W samej orkiestrze biorąc. Kiedyś szedł rozmawiać z dyrekcją cały samorząd orkiestry, bo przedtem, zdaje się, samorządy były mile widziane. Obecnie dyrekcja woli rozmawiać z dyrygentem, który jest na etatowej posadzie. Tu, gdzie teraz siedzimy, miały być garaże. Nawet te szerokie drzwi zbudowano w tym celu. Garaży nie ma w ogóle, są sale prób domu kultury dla nich, dla zespo łów dziecięcych i młodzieżowych. Oni ćwiczą w piwnicy, na ścianach grzyb. — Ale wszystko nieważne — mówi pan Mucha — ja z biedy wyrosłem, na przednówku głodowaliśmy. Boso do wojska szedłem, aż do Pińczowa. Mnie podrywa, jak ktoś kwestionuje dorobek Polski Ludowej. Widocznie nie ma porównania. Mówiąc o tym pan Mucha faktycznie bardzo się zde nerwował. Ma nawet wiele pretensji do szkół, do rodzi ców przede wszystkim o wychowanie młodzieży. Nie uczy się rzetelności i poszanowania pracy. W to miejsce naj prościej sięgnąć po wódkę. Jego serce boli, jak widzi z przeproszeniem takiego gówniarza, który leży na ławce. Ale wracając do orkiestry. Każdego miesiąca pięć, na wet dziesięć pogrzebów. Idą spełnić tę ostatnią posługę. Czasami pogrzeb jest wystawny, wydziałowy, czasami zno wu chowają emeryta. Idzie za trumną dziesięć osób z ro dziny i ich pięćdziesięciu. W ten sposób podkreśla się, że nieboszczyk był za życia ceniony. Straszne chwile. Razu jednego matka z trojgiem malutkich dzieci sko czyła za mężem do grobu. Ścisnęło ich w gardle, nie dali rady grać. Teraz niedawno, w Racławicach, chowali kie rowcę, dwadzieścia sześć lat. Żona, malutkie dziecko. In nym razem dzieci rzucają się na trumnę, nie pozwalają
pogrzebać zwłok. Oni stoją nad mogiłami zmarłych i pa trzą na tó wszystko. I już zdawało się, że człowiek przy wykł. A jednak nie. I pan Mucha dyskretnie wyciera łzy, bo sobie te po grzeby przypomniał. Bas B Kończy się próba, a więc pan Jan Bul może porozma wiać, czemu nie. W muzyce pan Bul przepracował pięć dziesiąt sześć lat, obecnie jest na emeryturze. Dalej by grał, ale lekarz straszy, że może pęknąć płuco, i pan Bul nawet nie zagląda w domu do szafy, w której leży scho wany bas B. Przed wojną pan Bul grał w 20 Pułku Piechoty Ziemi Krakowskiej, po wojnie w orkiestrze tramwajarzy, w fil harmonii i u Gerta w Polskim Radiu. W 1955 roku o miejsce w orkiestrze Filharmonii Krakowskiej starał się zięć pewnej „szyszki”. Pan Bul dostał wymówienie. f przy szedł tutaj, do domu kultury na stanowisko instruktora, z przypisaniem wyłącznie do orkiestry. To dawne czasy. Grali do tańca na placu obok „Giganta”. Później po szli na kolację. Kierownik wprowadza ich do osobnego pokoju, zapala światło, a tu cała ściana dosłownie się ru sza. Uciekają karaluchy. No pewnie, że nie jadł kolacji, a za jakiś czas „Gigant” został przez san.-epid. zlikwido wany. Przedtem orkiestrę prowadził kapelmistrz Janik, ale miał wypadek i teraz' kapelmistrzem jest Tadeusz Pozow- ski. I jeden, i drugi przyszli z wojska. To dobrze. Dyscy plina jest konieczna. Pan Bul, jako emeryt, nie będzie podejrzany, że chce się kapelmistrzowi przypodobać. A więc Pozowski zrobił 44 z tego- .zespołu ■orkiestrę. najlepszą nie -tylko w samym Krakowie,' ale i Polsce, a kto wie, jakby wypadła przy porównaniu z zagranicą... Kapelmistrz komponuje większość utworów, przeważ nie marsze. Dostał kilka nagród na konkursach dyrygen ckich. Rozbudował orkiestrę. Naprawdę bardzo dba o po ziom. A pan Bul dba o wszystko inne. Aby instrumenty były czyste i w razie czego aby moż na było natychmiast zepsuty instrument wymienić na sprawny. Aby orkiestra, te siedemdziesiąt kilka osób, w terminie dostała ubrania. Czapka, i mundur jeden na trzy lata, płaszcz zimowy i letni raz na pięć sezonów i krawat co osiemnaście miesięcy, półbuty czarne co trzy sezony, botki zimowe jedną parę na cztery sezony, nowe skarpetki let nie i zimowe — co sezon. / Trzeba myśleć zawczasu. Teraz na przykład wie, że w 1980 roku należą się białe koszule i krawaty. A więc je musi zamówić najdalej w październiku. Natomiast zi mowe płaszcze, szaliki i botki powinien wydać 1 paź dziernika 1980 roku. Wiosną wypisze zapotrzebowanie, bo co _ później powiedzą w spółdzielni krawieckiej, że nie zdążą i szukaj, bracie, wiatru w polu? Taka prosta sprawa jak naftalina. Obecnie płaszcze zi mowe już wiszą w szafach. Jakby tak zapomniał o naf talinie, nie byłoby co zakładać jesienią. Codziennie jest tu, pod telefonem. A nuż wypadnie ja kieś granie? On musi wszystkiego dopilnować. Niewiele z tego przybywa do emerytury — zaledwie siedemset pięć dziesiąt złotych. Ale proszę nie rozumieć w ten sposób, że pieniądze mają jakieś znaczenie. Ta muzyka to jest całe życie.
Tylko mówi pan Bul — bardzo proszę, aby pani me pisała o tych karaluchach w restauracji „Gigant”. Nie trzeba teraz podobnych rzeczy wywlekać. Wobec wielkich przemian, których jesteśmy świadka mi, co znaczy, że oni kiedyś tam z powodu karaluchów w „Gigancie” nie zjedli kolacji? Nic to nie znaczy. Czło wiek pojedynczy obok wielkich przemian o, taki jest ma lutki. Na dodatek w artykule taka wzmianka wypadła by — można powiedzieć — bardzo nieładnie. A po co? 1979 r. Wypuścić parę Ten dymiący komin za oknem to „Zieleniewski” (och, przepraszam, teraz „Szadkowski”). Naprzeciwko Zakłady Mięsne i „Wawel”, dawny „Piasecki”. Na ten zakład na tomiast starsi mieszkańcy Grzegórzek nie powiedzą ina czej, tylko „Semperit”. Ale dla porządku trzeba dodać, że Grzegórzki to już także nazwa historyczna. Najstar sza robotnicza dzielnica Krakowa została wchłonięta w czasie zmian w podziale administracyjnym miasta. Grze górzek właściwie już nie ma... — „Semperit” to zakład z tradycjami. Strajk robotniczy w 1936 roku. W ogóle... — mówi towarzysz Wojtas, eme ryt. — Plan wartościowy zrobimy, z asortymentem go rzej — mówi towarzysz Myszą, I sekretarz KZ. — A przyszłość zakładu to lateks — mówi kierownik Wiórek. I mam do wyboru. Albo napisać o tradycjach walki ro botników o swoje prawa, bo do dnia dzisiejszego kilka naście osób może o strajku opowiadać, jakby to było wczo raj. Albo napisać o całym zakładzie ogólnie. Wreszcie mo gę napisać o wydziale lateksu. Lateks ma perspektywy. I pojęcia nie mam dlaczego, ale jakoś tak się składa, że 47
prawie każdy z nas woli spojrzenie perspektywiczne. W przyszłość. Mówimy tak: jest wprawdzie nie całkiem dobrze, ale w przyszłości to ho, ho! Na razie więc te hale są o wiele za ciasne, ale to nic, w przyszłości je poszerzymy! Odrapane drzwi do ubikacji i woda, która stoi na po dłodze, ale w przyszłości, po remoncie, będzie komfort! W ten sposób wizja przyszłości staje się rekompensa tą dla aktualnych niedostatków. Więc decyduję się i ra zem z kierownikiem Stanisławem Wiórkiem idziemy na wy dział lateksu. Kierownik pragnie mnie wprowadzić w temat. Otóż oni tutaj, jako jedyni w kraju, robią wytłaczane czepki kąpielowe. Jeszcze tylko w Hiszpanii i we Włoszech opra cowano podobną technologię. Kolorowe czepki ze znakiem firmowym Krakowskich Zakładów Przemysłu Gumowego „Stomil” sprzedawane są w Holandii, Jugosławii, w RFN-ie, na Węgrzech, w Bułgarii, a nawet na Kubie. Poza tym zaczynają teraz na rynkach światowych robić karierę „sto- milowskie” rękawice szorstkowane. A o dodatkową partię rękawic olejoodpornych bardzo zabiegają niektóre zakłady w kraju. — To są wszystkie symptomy, że lateks ma przy szłość — powtarza po raz drugi swoją myśl kierownik Wió rek. I znowu zmieniamy temat. Ja mówię, że chciałabym porozmawiać z robotnikami, którzy uczestniczą w kolej nych etapach produkcji. Na początku z tymi, którzy przy gotowują surowce, na końcu z tymi, którzy pakują czep ki i rękawice do kartonów. — No, ciekawe — mówi kierownik — bardzo ciekawe. Na przykład można zapytać w ten sposób: czy ten sam człowiek, który głośno złorzeczy w tramwaju na miejską komunikację, powtórzyłby to samo dziennikarzowi? Chy ba nie. Może nawet by powiedział na ten temat, ale zu pełnie inaczej. Jeśli to ma być do prasy, trzeba się zasta nowić. Aby nie wyszło, że jest całkiem źle (byłoby nie- obiektywnie!) albo że jest całkiem dobrze (byłoby nie prawdziwie!). Ani tak, ani tak. Raczej coś pośrodku. Na końcu po winien być wniosek, jak z tych kłopotów wyjdziemy nie bawem. - — Ale oczywiście — zastrzega się kierownik — nie można mieć do końca pewności, co ludzie powiedzą. Ta kich rzeczy nie da się przewidzieć. I już zabiera się do wyjścia, nie chce mi przeszka dzać. Ale przede mną na stole leży kartka, a na tej kartce jest wypisany taki wzór: (a+b) x c = x sztuk. I chcę się dowiedzieć, co ten wzór ma oznaczać. — Och, to proste! Tylko w miejsce liter trzeba pod stawić kolejne liczby. A więc w miejsce „a” wpisać, jak długo trwało wyłączenie, w miejsce „b”, ile godzin musi potem rozgrzewać się maszyna, a za „c” trzeba podsta wić liczbę sztuk produkowanych przez dane urządzenie. I otrzymujemy liczbę sztuk danego wyrobu, które wsku tek wyłączeń energii elektrycznej uległy zniszczeniu. To mówi Stanisław Wiórek, a do pokoju już wchodzi pan Biskupski i pan Synowiec. Od ich stanowiska za czyna się na wydziale cały proces produkcji rękawic. Przy wożą beczki z mleczkiem lateksowym naturalnym, z mlecz kiem syntetycznym oraz worki z rozmaitymi chemikalia mi. Z tego należy przyrządzić mieszankę, produkt wyjścio wy. Codziennie półtorej tony. — Jakby mleczko lateksowe naturalne zawsze było świe że, powiedzmy półroczne, nie byłoby problemów — mówi pan Biskupski. 4 — Gorycz 49
— I jakby nasze samochody zamiast stać w garażu z powodu braku części zamiennych — jeździły, to pra cowalibyśmy sobie spokojnie, bez pośpiechu — mówi pan Synowiec. Obaj pracują przy mieszalniku. Mleczko lateksowe na turalne sprowadzamy za dewizy. Mleczko syntetyczne pro dukują w Oświęcimiu. Niektóre barwniki i przyspiesza cze, jak choćby przyspieszacz ZPD, pochodzą z importu. Wiadomo, są trudności. Przez jakiś czas brakowało kaoli nu... — Człowiek robi w tej sytuacji, co może — stwierdza pan Biskupski. Pan Synowiec pracuje w „Stomilu” dwudziesty drugi rok. Władysław Biskupski natomiast pamięta dobrze, jak były budowane te magazyny, gdzie dziś mieści się wy dział lateksu. Ale wyniknęły inne potrzeby, do hal maga zynowych trzeba było wstawić maszyny. Za potrzebami musimy nadążać. To ostatnie zdanie wypowiedział pan Biskupski, dobit nie podkreślając słowo „musimy”. — A inne potrzeby, bliższe, osobiste? To powiedziałam ja. — Och, czego by człowiek nie chciał? To powiedział pan Synowiec. Ale, jak wiadomo, z tymi potrzebami bywa różnie i do słownie każdy ma inne, i każdy też posiada odmienne szanse, aby jego potrzeby stały się realne. No bo co z te go, że państwo Synowcowie bardzo by chcieli mieć w domu pralkę automatyczną, skoro w tym momencie byłby to dla ich budżetu domowego wydatek ponad siły. Zresztą na pierwszym miejscu trzeba postawić zamianę mie szkania M-3 ze ślepą kuchnią na mieszkanie większe. 50 Choćby na tym jednym przykładzie da się zauważyć róż ne widzenie potrzeb człowieka. Na temat zaspokajania potrzeb, ich kolejności, dużo ma do powiedzenia pani Anria Błachnio. Ale może zacznij my od tego, co ona tu robi. Biskupski i Synowiec przy wożą gotowe mieszanki lateksowe (dwa rodzaje) i mie szankę kargulentową, a pani Błachnio stoi przy maszynie i uważnie patrzy, czy ta maszyna wszystkie czynności wy konuje prawidłowo. To jest ta wielka maszyna do pro dukcji rękawic, typ „BA-2”. W ciągu jednej zmiany ro bi dwa tysiące sztuk. Przeciętnie. A ten pył to jest talk. Te duszące opary to amoniak. Po piętnastu latach człowiek zdąży się przyzwyczaić, nic nie czuje. Pierwsza zmiana jest zawsze najbardziej nerwowa. Już z dojazdem jest źle. O godzinie czwartej czterdzieści au tobus podmiejski 112 podjedzie albo nie, ten o piątej sie dem jest wyładowany okropnie, a ten o piątej trzydzieś ci — to już za późno. Druga zmiana natomiast to rozbi ty cały dzień. Natomiast najkorzystniejsza jest trzecia zmiana. Zmiana nocna? No właśnie. Pracuje się spokojnie, w nocy bardzo rzad ko wyłączają prąd. Zmiana kończy się o szóstej rano i pa ni Błachnio biegiem pędzi pod prysznic, biegiem do szatni, aby najpóźniej o godzinie szóstej piętnaście być w kolej ce. Postoi do siódmej, otworzą sklep, ekspedientka po wie, że towar przywiozą o dziewiątej. Nic nie szkodzi, pa ni Błachnio poczeka, przecież nigdzie się nie spieszy. Z zakupami jest w domu koło dwunastej w południe. I mo że sobie spokojnie pospać do godziny czternastej. Naj starsza córka, osiemnastoletnia, już pracuje, średnia jest w siódmej klasie, najmłodszy syn w pierwszej.