ania351

  • Dokumenty1 977
  • Odsłony107 138
  • Obserwuję93
  • Rozmiar dokumentów66.0 GB
  • Ilość pobrań70 592

Dziwisz Elżbieta - Gorycz reportaże

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :3.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Dziwisz Elżbieta - Gorycz reportaże.pdf

ania351 Dokumenty
Użytkownik ania351 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 57 stron)

My z koksochemi O czwartej dziesięć wychodzi z domu Edward Wesołek, koksiarz baterii czwartej. Mieszka' w Strzęgoboszycach, niedaleko Proszowic. Musi przejść dwa kilometry do Rud­ nej, skąd zabiera go autobus pracowniczy. O piątej trzy­ dzieści jest na miejscu. Idzie do szatni, przebiera się i o piątej czterdzieści pięć już może zaczynać. Przed piątą staje na przystanku tramwajowym Stefan Rzepecki, mistrz baterii numer 3 i 4, na przystanku auto­ busu linii 142 staje Franciszek Grzesiakowski, maszyni­ sta wozu wsadowego i zarazem ubijacz. Parę minut po piątej wsiada do tramwaju Stefan Ma- ciejaszek, według ąngażu piecowy baterii koksowniczej, obecnie jako I sekretarz POP oddelegowany do pracy spo­ łecznej. O tej samej porze wsiada do tramwaju Stanisław Muzyk, opałowy baterii. Punktualnie o szóstej trzydzieści Stanisław Żerda, kie­ rownik wydziału pieców koksowniczych ZK-2, już stoi na przystanku autobusu 132. Kilka minut wcześniej wycho­ dzi z domu Bogusław Dębicki, kierownik całego Zakładu Koksochemicznego w Hucie im. Lenina. Jeszcze rok temu przed bramą na szefa koksochemii czekał służbowy sa­ mochód. Ale w Kombinacie postanowiono, że teraz pro­ dukcją dwu i pół tysięcznego zakładu należy kierować oszczędnie i samochód nie przyjeżdża.

Zanim pierwsza zmiana rozpocznie pracą, odbywa się krótka narada z mistrzem. Stefan Rzepecki zdążył wcześ­ niej zapoznać się z raportami nocnej zmiany, wie, ilu lu­ dzi przyszło do pracy, a więc można ogólnie zaplanować dzień. Zaraz po tej naradzie Stefan Rzepecki sprawdza karty zegarowe, wpisuje dniówki i rusza na obchód. Co­ dziennie zaczyna z innego miejsca. Wchodzi na nadpiecze, sprawdza, jak pracuje wsadnica. Przy okazji rozmawia z ludźmi, codziennie coś, czasami trzeba od razu załatwić sprawę, czasami znowu trzeba odczekać — jak to w ze­ spole. Pierwszą czynnością opałowego Stanisława Muzyka jest ł sprawdzenie książek raportowych, które prowadzą gazia- ■ rze na zmianach. Gaziarz wykonuje dwa pomiary tempe- § ratury. W komorze grzewczej baterii koksowniczej po- l winno być 1300—1320 stopni C, wahnięcie temperatury w i dół albo w górę jest sygnałem, że coś niedobrego się ! dzieje. Jeśli temperatura jest zbyt niska, prawdopodobnie dysze pokryły się grafitem. A jeśli w komorze jest za gorąco, to może oznaczać, że albo nabój został wyłama­ ny, albo gdzieś jest przebicie surowego gazu. W jednym i drugim wypadku nie ma na co czekać, trzeba zakasać ^ rękawy do łokci i wchodzić do dyszowni. W dyszowni < temperatura nie spada nigdy poniżej 80 90 stopni C. Oczywiście najważniejszym produktem jest tutaj koks wielkopiecowy. Węgiel ze składowiska jest transportowa­ ny do młynów kulowych, rozdrabniany na pył, stamtąd podawany do maszyn wsadowych. Franciszek Grzesiakow- ski nabiera węgiel, ubija nabój, potem siada w kabinie maszyny wsadowej, podjeżdża pod piec, wypycha z komo­ ry rozżarzony koks i na nowo obsadza komorę. Przy nie­ pełnej obsadzie można przewidywać, że w ciągu zmiany 1 6 Franciszek Grzesiakowski obsadzi dwadzieścia dwie ko­ mory. Trzech koksiarzy obsługuje pięćdziesiąt komór. Czynnoś­ ci koksiarza są właściwie bardzo proste, miesiąc przyucze­ nia zupełnie wystarczy i już można wszystko robić sa­ modzielnie. Edward Wesołek przeważnie stoi po tej stro­ nie, po której jeździ wóz przelotowy i gdzie odbywa się odbiór wygarowanego koksu. Idzie na górę, wyłącza piec, otwiera dekiel i czeka, aż maszynista wypcha komorę. Potem włącza piec — i to wszystko. Ma dziewiątą gru­ pę, dwadzieścia złotych pięćdziesiąt groszy na godzinę. Razem z premią, z dodatkami — niecałe osiem tysięcy miesięcznie. W lecie temperatura obok baterii nie spada nigdy poniżej 50 stopni C, w zimie jest trochę chłodniej. Pył drobniutki, smolisty przylepia się do ubrania, do twarzy, osiada na rzęsach. Stefan Rzepecki opowiada, jak to trzydzieści lat temu wykładowca w technikum kokso­ chemicznym zapewniał ich, że za dziesięć lat to już na pewno na koksowni będzie czysto i przyjemnie. Ale co tam opowiadać takie rzeczy, koksownię musi otaczać ten Pył. ogień i gaz, natomiast z wielkim rozrzewnieniem moż­ na sobie poczytać w czasopiśmie branżowym o nowej ko­ ksowni w stanie Indiana. Amerykanie dokupili coś nie­ coś od Japończyków i wystawili koksownię całkiem zau­ tomatyzowaną. Ale może nie mówmy o tym, co jest hen, daleko, może lepiej porozmawiajmy o naszych proble­ mach. Decyzje o produkcji całego zakładu, a więc i o tym, co będzie robił w danym dniu wydział ZK-2, podejmo­ wane są na operatywkach. O siódmej trzydzieści kierow­ nik ZK-2 Stanisław Żerda siada przy telefonie. Zaczyna kierownik zmiany: tyle a tyle planowano, tyle a tyle uda­ ło się zrobić. Później zastępca d/s produkcji Piotr Wrób­ 7

lewski informuje na przykład o tym, że z sześciu bry­ gad cztery będą dziś pracowały w zmniejszonych obsa­ dach. A to oznacza, że co najmniej trzydzieści komór nie zostanie wypchanych. Stanisław Olechowski, który od­ powiada za ciepło, zgłasza remont komory 122. Józef Lis, który odpowiada za utrzymanie ruchu, z reguły mówi naj­ dłużej, bo prawdę powiedziawszy on ma najwięcej kło­ potów. Musi zgłosić, że nad ranem wyskoczyła awaria na dwunastej baterii i trzeba tam natychmiast remonto­ wać maszynę wsadową. Przy okazji na „dwunastkę wej­ dą elektrycy skoro i tak, i tak będzie tam postój. Poza tym wiele innych remontów należy zaczynać, ale jak? - pyta retorycznie inżynier Lis. — To ja mam wiedzieć? — też pyta kierownik Żerda. — A skąd mam wziąć śruby do drzwi komór pieco­ wych? A kto mi dziś sprzeda łańcuch Galla albo taki przetwornik gazu? Gdzieś w GS-ie udało się zaopatrze­ niowcom kupić łańcuch kalibrowany. Stąd wniosek, że trzeba częściej zaglądać do wiejskich sklepów... O ósmej piętnaście siada przy telefonie Bogusław Dę­ bicki, szef*Zakładu Koksochemicznego, podnoszą słuchawki kierownicy trzech wydziałów, dyspozytor, kierownicy służb technicznych. Zapadają ostateczne decyzje, jaki asorty­ ment koksu można wyprodukować, które remonty są bar­ dzo pilne, a które tylko pilne, i w jakim rejonie kokso- chemii należy wzmóc ostrożność. Na przykład kominy na wszelki wypadek zostały ogrodzone. Trzeba przewidywać, że zmurszałe cegły kiedyś nie utrzymają ciężaru obręczy wzmacniających, te obręcze spadną na ziemię, no i właś­ nie w tym rzecz, aby wtedy nikogo nie było w pobliżu. O dziewiątej szef koksochemii przełącza telefon, bo właś­ nie zaczyna się operatywka na szczeblu dyrekcji całego Kombinatu. Zazwyczaj prowadzi dyrektor d/s produkcji Janusz Razowski. Trzeba powiedzieć, że dyrekcja HiL pod­ chodzi do problemów, z którymi boryka się Zakład Kok­ sochemiczny, bardzo życzliwie, na te dodatkowe dniówki fundusze zostały jakoś wygospodarowane. W innych spra­ wach trudno, nikomu dziś nie jest lekko. — Ale ja nie mam ludzi! — mówi Bogusław Dębicki. Mówi o tym, chociaż wcale nie liczy, że znienacka dy­ rektor Razowski skieruje mu tutaj tych trzystu braku­ jących koksiarzy, drzwiowych, mechaników, ślusarzy, elek­ tryków i sprzątaczki na dodatek. — Ale u mnie budynek sortowni ledwie stoi, a mu­ rarze, którzy remontują zbiorniki w tejże sortowni, ma­ ją dosyć lekką robotę. Bo beton jest tak zmurszały, że nie trzeba wiele się namęczyć, aby wykuć dziurę. Z pla­ nowanych remontów 'budowlanych udaje się na w roku wykonać zaledwie piętnaście procent. A, jakby nie liczyć, większość obiektów koksochemii ma już te dwadzieścia pięć lat. / To drugie „ale” Bogusław Dębicki wtrąca też bez więk­ szego przekonania, że nagle wydarzy się cud i do zakła­ du budowlanego HiL zgłosi się potrzebna liczba fachow­ ców. Cudów nie ma, niestety! — Ale z zapewnieniem odpowiedniego asortymentu wę­ gla też mam stale kłopoty. W Rybniku tłumaczą, że eks­ port jest ważniejszy. I w Jastrzębiu tłumaczą tak samo. Jeszcze dodam, że wczoraj mieliśmy na składowisku za­ pas półtoradobowy — dziewiętnaście tysięcy ton, to jest piętnaście procent tego, co zgodnie z normatywem być po­ winno. Dla porządku i o tym informuje dyrektora Razowskie- go szef koksochemii. Te braki uniemożliwiają wykonanie planu. Kiedy o brakach mówią koksownicy — wielkopie- cownicy zaczynają się denerwować. I również denerwują B

się stalownicy, walcownicy, a już najbardziej ci z tej no­ woczesnej walcowni blach karoseryjnych i transformato­ rowych. Między innymi właśnie na koksowni zaczyna się potyczka o dobrą jakość wyrobów Huty. W czasie porannej operatywki inżynier Dębicki nie wspomina nic na temat, który interesuje koksowników od paru lat. Na temat modernizacji zakładu. Po prostu: jak dotąd modernizacja nie weszła do planu — to po co roz­ trząsać znany problem? W 1977 roku wykonano założenia techniczno-ekonomiczne budowy dwóch baterii wielkoko- morowych. No i w tym roku taka wielkokomorówka mia­ ła dać pierwszy koks. Ale załamało się wykonawstwo, ter­ min rozpoczęcia budowy przesunięto. Zmieniły się warun­ ki, podrożały materiały budowlane, a więc założenia tech­ niczno-ekonomiczne należało opracować jeszcze raz. I zno­ wu cała dokumentacja ugrzęzła na półce. Obecnie założe­ nia są opracowywane od nowa. Trzeba za to zapłacić projektantom, nawet nie żal pieniędzy, ale bardzo żal zmar­ nowanej ludzkiej pracy. No, trudno. Jeśli ma być szczery, o tej modernizacji Bogusław Dę­ bicki nie wspomina jeszcze z innego powodu. Ponieważ obiecał tym starym fachurom — tym gaziarzom, koksia- rzom, ubijaczom i maszynistom, że przed emeryturą do­ czekają lepszych warunków pracy. To jak teraz zaczynać z nimi rozmowę na ten temat? Faktycznie może lepiej nic nie mówić. Kiedy szef koksochemii kończy operatywkę dyrekcyjną, szef ZK-2 jeszcze raz łączy się z Pawłem Turbiarzem, kierownikiem zmiany. Chce dowiedzieć się, jak pracuje druga, trzecia i szósta bateria. Na razie w porządku? To dobrze. To bardzo dobrze! Te baterie już mu się śnią po nocach. Czy w tym stanie technicznym, w jakim są, do­ trwają do remontu? Czasami śni się panu Żerdzie, że te 10 baterie nie dotrwały do remontu, tylko... Lepiej nie mó­ wić do końca, to są bardzo denerwujące sny. Przed dziesiątą obraz doby ostatecznie się krystalizuje. Wiedzą kierownicy, wie dyspozytor, od dyspozytora do­ wiedzą się mistrzowie, od mistrzów brygadziści. Im niższy szczebel — tym informacja będzie węższa, bardziej kon­ kretna. W tym czasie stołówka zaczyna wydawać posił­ ki. Jedzą po kolei, bateriami. Idą schodami na pierwsze piętro do mrocznej sali, stają przy stołach: gulasz z ziem­ niakami i surówka albo kotlet mielony, albo kurczak... Edwardowi Wesołkowi smakuje, a znowu Franciszek Grze- siakowski narzeka bardzo. Bo tak: albo to jest zimne, ziemniaki twarde, albo przywiozą z opóźnieniem, a w kio­ skach dosłownie nic nie ma. Dzisiaj, co można sprawdzić, w kioskach są bułki i ser topiony ementaler. A o tym wozem gaśniczym nie ruszysz... — I zawsze tak? — No nie, czasami rzucą zwyczajną, kminkową. Tylko zaraz ustawi się kolejka, ci z „Koksoremu”- coś zdążą podłapać, a ty, człowieku, jesteś uwiązany przy tej ba­ terii. Niestety. Wczoraj zupełnie przypadkowo panu Grzesiakowskiemu udało się kupić trzy konserwy wieprzowe, te po dwadzieś­ cia trzy złote. W sprawie'zaopatrzenia codziennie telefonuje do OZR-u ktoś z kierownictwa koksochemii. To może zabrzmi śmiesz­ nie, ale i Dębicki, i Żerda, i Wróblewski, i dosłownie każ­ dy z nich najwięcej czasu poświęca codziennie na różne interwencje. Bogusław Dębicki nawet próbuje bliżej okre­ ślić: osiemdziesiąt procent mojego czasu pracy... Dębicki telefonuje do zakładu transportu: Na między­ torzu mam tysiąc ton węgla i jeszcze gruz. A kierowcy

dwóch wywrotek zjechali, bo mówią, że będą teraz w ra­ mach czynu społecznego wozili żużel na nowy parking! Inżynier Wróblewski pyta kierownika ZK-2: — Co zrobić z wagonami rumuńskimi? Jeśli nie roz­ ładujemy, zaraz zaczniemy płacić postojowe. Trzysta zło­ tych za godzinę postoju. Za każdy wagon. — To są dwa wagony, tak? To ile trzeba by dać lu­ dziom za to? — Myślę, tysiąc sześćset. Za chwilę telefon: — Zgodzili się rozładować, ale chcą po pięćset na łebka. Razem dwa tysiące złotych. — Dobrze. Z funduszu mistrzowskiego. Mistrz Rzepecki najczęściej interweniuje w sprawie ja­ kości posiłków profilaktycznych. Zaraz następne miejsce zajmują interwencje w sprawie przyznania jego ludziom skierowań do sanatoriów. Po dwudziestu sześciu latach pracy na koksochemii Stefan Rzepecki ma taki wniosek: aby obowiązkowo po przepracowaniu w tym gorącu, w tym pyle piętnastu lat kierować do sanatoriów raz. do roku. Sam jest po operacji. Wysoka temperatura działa niekorzystnie na system nerwowy człowieka, a w na­ stępnej kolejności na nerki, wątrobę i żołądek. Wielu sta­ rych koksiarzy na to się leczy. O tych chorobach pan Rzepecki wie ponadto z fachowego opracowania. Pisał pracę dyplomową o uciążliwości prScy koksochemika. — Służba zdrowia nie mogłaby na nas spojrzeć życzli­ wiej? Zaraz wytłumaczy, co miał na myśli. Otóż lekarze zmie­ niają się nawet trzy razy do roku. Ten chory człowiek jest więc badany bez przerwy przez kogoś innego. A takie wczasy? Dostają skierowania na kwatery prywatne, a znowu przy każdej okazji mówi się, że ci, którzy ciężko 12 pracują, będą dostawać wczasy w luksusowych domach. No i kto to dostaje, on się' pyta w takim razie? — Jednak wszyscy rządzić nie mogą, pewnie jest w tym jakaś polityka. Tylko żeby ta polityka była jasna, a nie za parę lat usłyszymy, że nie tędy droga i trzeba się wycofywać, cudować, psuć krew... To powiedział Stefan Rzepecki. — U nas co wieś — to inna pieśń. Po pralkę automa­ tyczną stoi się w kolejce. Tu mamy jeszcze sto dwadzieś­ cia podań, a ci, którym już daliśmy talony, narzekają, że idą do sklepu i znowu czekają. Zachodzę w Łodzi do do­ mu handlowego — pralki stoją... To powiedział Stefan Maciejaszek. — Płace mają u nas charakter zwichnięcia. Z dwuna­ stą grupą mam dwadzieścia sześć złotych na godzinę. Ma­ ksimum. Z dodatkowymi dniówkami zbierze się niewiele ponad dziesięć tysięcy. Kiedyś hutnicy wychodzili mie­ sięcznie trzy razy tyle co budowlani. A teraz, proszę mi powiedzieć, ile może wynosić ta równica? To powiedział Franciszek Grzesiakowski. — Było powiedziane, że mistrz pędzie jak ten ojciec. On pierwszy do opiniowania wniosków o odznaczenia, on będzie samodzielny. Było — minęło. Funduszu mistrzow­ skiego też ostatnio nie dostaję. Tylko to się sprawdziło, że wielu z nas zrobiło tytuł mistrza dyplomowanego, to jedno. Ale nie mam pretensji, niech rządzą mądrzejsi, ekonomiści, planiści — tylko mądrze... To powiedział Stefan Rzepecki. — Niech odpowiedzialnie rządzą! Czytam w prasie, że budowlani sfałszowali dokumenty, na papierze wygląda, że osiedle całe już stoi, a w rzeczywistości te domy do­ piero został/’obmierzone. To szukam dalej, co się stało, czy ktoś wyciągnął z tego konsekwencje. Ano — nie. Zno­ 13

wu czytam, że ten dyrektor czy ten tam ważny ktoś (bo już to jest artykuł bez nazwiska) dorobił się na państwo­ wy rachunek. Czasami nigdzie nie muszę czytać, prze­ chodzę codziennie ulicą obok tej willi... I przychodzi do mnie robotnik i pyta: — Weźmiemy się kiedyś w tej naszej partii za solidne rozliczanie ludzi, jak towarzysz sekretarz myśli? To powiedział Stefan Maciejaszek. I w tym momencie rozmowę przerywa telefon. Wypa­ dek na pierwszej baterii. Jest jedenasta dwadzieścia. Część komór pierwszej baterii koksowniczej została wyłączona do remontu. W tym miejscu, gdzie stoi grupka ludzi, mię­ dzy zbrojeniami leży Mieczysław Cisek, dziewiętnastola­ tek. Wyciągają go, natychmiast podjeżdża karetka pogoto­ wia. Każdy jest teraz zainteresowany, jak to się stało. Jeszcze nikt nie wie nic na pewno, ale jak zwykle zaraz tworzy się kilka odmiennych wersji. — Połamane żebra... — Pęknięta podstawa czaszki... — Stracił przytomność, dali mu tlen... Po godzinie dopiero wiadomo, jak doszło do wypadku. Cisek stał na podeście remontowym, przejeżdżał wóz prze­ lotowy i maszynista nie zauważył człowieka. Na szczęście Cisek zatrzymał się na tym zbrojeniu, bo gdyby tak spadł na dół... — Cisek zachował ostrożność? — Nie. — A maszynista wozu zachował ostrożność? — Też nie. Ale maszynista powinien jeździć z pilotem. A jak wiadomo, mamy trudności kadrowe, tu kogoś bra­ kuje, tu też brakuje, pilot powinien być, ale go nie by­ ło. Mistrz Niemiec zostanie ukarany, że dopuścił do jazdy wóz przelotowy bez pilota. 14 — Gdyby tak mistrz uparł się i przestrzegał przepisów, wtedy wóz przelotowy po prostu by nie jeździł. — No, nie... Ze szpitala telefonują, że na szczęście chłopak już do- ehodzi do siebie. Niegroźne obrażenia, szok. Ale jednak wrażenie podenerwowania zostaje, chociaż na zewnątrz jakby nigdy nic. Na tej pierwszej baterii re- montowcy wracają na swoje stanowiska. Nazywa się to remont potokowy. Część komór została wyłączona, część pracuje. Kilka komór trzeba od nowa wystawić, w części zmienić ceramikę. Do takiej jednej komory wchodzi murarz Tadeusz Uchwat, zakłada „szamotkę”, oblepia zaprawą. Wychodzi, a jego miejsce zajmuje Władysław Zazula. W tej komorze jest 400 stopni C. Jak czuje się człowiek tam wewnątrz? — ...i zarobię tutaj pięć tysięcy, a taki jeden z drugim na mieszkaniówce wyciągnie do ośmiu. Ale jak się gdzie człowiek przyzwyczai — nie chce się ruszać. Teraz idziemy na nadpiecze. Między językami ognia po­ rusza się człowiek. Dusi ten piekący, gęsty od sadzy za­ pach gazu koksowniczego. Słońca nie widać. Między zie­ mią, na której zostały zbudowane baterie koksownicze, a słońcem, które dziś świeci wyjątkowo pięknie — leży po­ ducha dymu. Tak jest o każdej porze roku. Człowiek, który stoi na nadpieczu — nie patrzy do góry. Bo i co tam zobaczy? Przyzwyczaił się patrzeć przed siebie, pa­ trzeć w dół. — I tak się przyzwyczajamy do tego, co jest, i po ja­ kimś czasie nawet na myśl nam nie przyjdzie, że powin­ no być inaczej. Myślimy: a może być powinno tak, jak jest? Stefan Maciejaszek na tym urywa, schodzimy w dół bardzo ostrożnie, obok jeździ maszyna wsadowa. Mogę 15

sobie zobaczyć,, jak odbywa się wygarowanie koksu. Mogę zobaczyć, jak pracują ubijarki. — Proszę od tygodnia. Niech ślusarz przyjdzie i pod­ kręci ten młot. Ale ślusarz jest tylko jeden na cały blok. Jakby młot był sprawny, to podniosę go leciutko i mami połowę roboty. Niesprawny młot może nawet rękę urwać. Franciszek Grzesiakowski nie ma czasu na dalszą roz­ mowę. Podjeżdża maszyną pod komorę. Obsadza. Stanisław Muzyk, opałowy utrzymania temperatury i rej żimu hydraulicznego, wchodzi właśnie do dyszowni. Mie­ rzy ciśnienie tym razem na poszczególnych zaworach spa­ linowych. Wypadek, który zdarzył się przed chwilą, po-, ruszył wyobraźnię. Dziesięć lat temu wszedł Muzyk ra­ zem z kolegą na nadpiecze. Zagrafitowana wznośnica wy­ buchła ogniem. Człowiek pali się takim jasnym, jaśniutkim płomieniem. Edward Wesołek, który pracuje tu cztery lata, jeszcze żadnego takiego wypadku nie przeżył. Ten spalony żyw­ cem opałowy — to był ostatni taki wypadek na kokso- chemii. Od tej pory, odpukać, tylko jakieś potłuczenia, skaleczenia, ot, takie tam rzeczy. Ale jednak może to zdenerwowanie też ma znaczenie, bo niedawno wywaliło nabój. Trafiła się zagrafitowana komora, zwężona, wszyH stek węgiel wyleciał na rampę i trzeba to było zbierać łopatami. I właśnie to bardzo denerwuje koksiarza Wesołka. Że stan techniczny komór nie zawsze jest taki, jak należy; Maszynistę Grzesiakowskiego denerwuje czasami brak wo­ dy mineralnej. Opałowego Muzyka denerwuje opieszałość w załatwianiu niektórych spraw. A jak wiadomo, to, co denerwuje robotnika, powinno być omówione na posiedze­ niu konferencji samorządu robotniczego. — Stale się mówi. — Wodą mineralna, bhp — żelazne tematy. — Mówiło się, że przy bateriach wielkokomorowych nic będzie tak pyliło, obsady będą mniejsze o połowę, auto­ matyka, i to suche gaszenie koksu... Na KSR-ze mówi się... A czasami zdaniem Stefana Ma- ciejaszka, aż mówić się nie chce, skoro o tej „krótkiej kołdrze” każdy ma pojęcie. Na wszystko nam nie wystar­ czy. A więc po co mówić i mówić, po co ludzi rozdraż­ niać? O dwunastej zbiera się kolektyw ZK-2. Kierownik Żer- da zatwierdza; osiem nagród, osiem kar dyscyplinarnych i trzy kary za przewinienia technologiczne. Koksiarz Jan Jarzmik nie chce zgodzić się z decyzją kierownika. On nie zawinił! Jarzmik argumentuje: zawór spada, trzeba go wiązać drutem, na drągu nie ma powietrza. Zwłaszcza w nocy widać, że to jest wyodmykane i sadzi na ubijar­ ki... Kierownik zmiany streszcza krótko. Z winy Jarzmika została uszkodzona wsadnica druga na trzeciej baterii. Po­ palone zostały węże i przewody, maszyna miała długi po­ stój. Proponuje ukarać Jarzmika. Będzie go to kosztowa­ ło połowę „karty hutnika” z tego miesiąca. Do komitetu partii, do rady zakładowej, do biura kie­ rownika wydziału pieców koksowniczych ZK-2, do biura szefa całego Zakładu Koksochemicznego przychodzą w tych usmolonych ubraniach: elektryk Chlebda, ubijacz Grodow- tski, co chwila wchodzi ktoś inny. Działa z początku dla mnie niezrozumiałe porozumienie. Ten, który wchodzi, nie odzywa się ani słowem, tylko staje w progu i patrzy na Maciejaszka, Wawrzenia, Żerdę, Dębickiego, którzy powta­ rzają za każdym razem: — Jeszcze nie dostaliśmy. Nie wiemy, kiedy będą. Mieszkania. Tylko w ZK-2 czeka na załatwienie sto dwa- 16 i — G orycz 17

dzieścia podań. Rok temu w maju przyszło do podziału osiemnaście mieszkań. W tym roku jeszcze nic. Podania leżą w specjalnej teczce. Do podań dołączone załączniki. Aleksander Niedziela ma trzy takie dodatkowe zaświad­ czenia. Pierwsze wydał Urząd Dzielnicowy w Nowej Hu­ cie. W dwupokojowym mieszkaniu teściowej zameldowa­ nych jest dwanaście osób, w tym ośmioro dzieci. Drugie zaświadczenie podpisał lekarz pogotowia ratunków ego. W czasie kłótni rodzinnej żona Niedzieli doznała ciężkich obrażeń, musiał interweniować chirurg. Ośmiomiesięczne dziecko Moniki i Aleksandra Niedzielów bez przerwy cho­ ruje. Henryk Kołodziej swoje podanie rozpoczął tak: „Zwracam się z uprzejmą prośbą o przeanalizowanie mojej sytuacji na płaszczyźnie przydziału mieszkania i ustosunkowanie się do niej. Pracuję w Hucie osiem lat. Żona z dwojgiem dzieci mieszka 80 km stąd. Posie­ dzenie Rady Ministrów z dn. 18 marca br. było poświęco­ ne gospodarce mieszkaniowej. Chociaż tyle się u nas bu­ duje, mieszkania dostają często tacy, co potrafią kombino­ wać”. Znowu Edward Porębski, który mieszka w wynajętym pokoju o powierzchni dwunastu metrów kwadratowych, grzyb na ścianach, woda w czasie ulewnych deszczów za­ lewa ściany i meble — okazuje zaświadczenie wypisane przez pediatrę doktor Teresę Skalską z ośrodka zdrowia w Igołomi. „Dariusz. Porębski lat dziesięć choruje na chroniczne anginy, zapalenie płuc, co jest związane z bar­ dzo złymi warunkami mieszkaniowymi”. — Jak te mieszkania dzielić^ To pytanie pada zaraz, kiedy tylko zamkną się drzwi. Nie umiem na nie odpowiedzieć, zresztą nie po to zostało postawione. A jeden taki, no mniejsza o nazwisko, co przy­ szedł po mieszkanie — od progu w płacz. Taki łaskotli- 18 wy. W jakiś czas później telefon z głównej bramy. Je- tfo żona prosi o przepustkę, chce dostać się do rady za­ kładowej; No dobrze, dostała przepustkę, tutaj zaczyna molestować, chłop robi czternaście lat, mieszkanie się na­ leży. — My pamiętamy o was. Będziemy się starali załatwić w pierwszej kolejności. I nagle ta kobieta znowu w bek, ale jednocześnie sięga do torebki i wyjmuje kopertę. Nikt nie sprawdzał, co było w środku — można się było domyślić. Na nich tu jakby ktoś ogniem rzucił. — Proszę zabrać to i natychmiast wyjść! Za karę ten chłopina, zresztą dobry pracownik, musi ndczekać na mieszkanie jeszcze rok. Sami są winni! — Czy już ci ludzie nie potrafią uwierzyć, że nie wszę­ dzie łapówki coś załatwią? To pytanie zostało postawione też nie po to, aby za­ raz dać na nie odpowiedź. Nawet jeśli nie można od razu znaleźć odpowiedzi na niektóre pytania — te pytania po­ winny zostać postawione. Dochodzi czternasta. Pod prysznicem trzeba stać co naj­ mniej dwadzieścia minut, co najmniej. Edward Wesołek wsiada w hutniczy autobus o czternastej trzydzieści. Przed szesnastą jest w domu. Idzie do gospody, je obiad, a na­ stępnie idzie w pole buraki plewić. Ma do obrobienia trzy morgi. Stanisław Muzyk czeka na żonę, panią Bonifację, razem idą na zakupy. O tej porze w „Serowicie” przy placu Centralnym nie ma co nawet pytać o śmietanę. Sera tłu­ stego też nie ma. A inne rzeczy to, powiedzmy sobie, jak jest, raz na dwa tygodnie jedzie się kupić w Katowicach. Z kolegą na spółkę benzyna mniej kosztuje. Franciszek Grzesiakowski często pomaga żonie w przy- 19

gotowaniu obiadu. A kiedy ma wolne, dzieci są bardzc zadowolone, bo obiad taty im lepiej smakuje. Po nocne, zmianie pan Grzesiakowski zazwyczaj idzie do kolejki Postoi do dziesiątej, potem przyjdzie żona, to go podmie­ ni. A wieczorem obejrzy się telewizję, transmisje sporto we obowiązkowo! I spać, bo budzik zadzwoni rano dzie­ sięć po czwartej. Stefan Rzepecki po powrocie do domu zabiera się za lekturę czasopism. „Politykę” musi co tydzień mieć ko­ niecznie, „Kulturę” również bardzo lubi i „Tygodnik Kul turalny”. Czasami wpadnie kolega i tak zacznie rozmowę: — A kupilibyście sobie nareszcie malucha! — Przecież moje podanie leży od trzech lat! Tak sobie marzyłem, że na dwudziestopięciolecie mi dadzą — ale jakoś nie...- Stanisław Żerda wychodzi do domu o piętnastej trzy­ dzieści. Jak dobrze pójdzie. Raczej już nigdzie nie wy­ chodzi. Kiedy był ostatni raz w teatrze, nawet wstyd si^ przyznawać! Ale jakoś tak ten czas leci... Telewizja pre­ zentuje co poniedziałek świetny teatr, to ulubiona pozycja pana Żerdy. Telefonują z zakładu. A to coś wydarzyłc się na bateriach, a to brakuje ludzi, a to znowu co inne­ go. O dwudziestej drugiej on z kolei telefonuje do dyspo­ zytora. Chce wiedzieć, jak zamknęli zmianę. Bogusław Dębicki większość dnia spędził w drodze. Nie ma samochodu służbowego, a zachodziła konieczność interwencji w sprawie rytmicznych dostaw rybnickiego węgla. Z dyrektorem ROW-u był umówiony na dwuna­ stą. Trzeba osobiście się fatygować? Och, tak! Na tele­ fony odpowiada się co innego, a co innego jak człowiek stanie twarzą w twarz. Właśnie wtedy obiektywne kłopo­ ty jakoś maleją... A więc miał wyjechać z Krakowa o dziewiątej, ale sa- I 20 mochód podjechał dopiero o jednastej trzydzieści. W Ryb­ niku był na czternastą i, niestety, ale musiał odczekać w gabinecie dyrektora dwie godziny. Dyrektor prowadził naradę. Wrócił, pogadali do siedemnastej, ale obietnicy rytmicznych dostaw nie uzyskał. Eksport! Powrót do Kra­ kowa, w domu był na dziewiętnastą trzydzieści. To cóż: obejrzał dziennik telewizyjny, porozmawiał z synem, to wszystko. Marek studiuje nauki polityczne. Zanosi się, że tradycja hutnicza w rodzinie Dębickich zostanie przerwa­ na. Dziadek i ojciec szefa WK pracowali w hucie, w Ostrowcu Świętokrzyskim, on sam też tam trafił na jakiś czas. Druga zmiana w zakładzie jest jakby spokojniejsza, wszystkie ważniejsze decyzje już zapadły. Władysław Wa- wrzeń, elektryk, teraz oddelegowany do pracy w radzie zakładowej ZK-2, i Stefan Maciejaszek już szykują się do wyjścia. Zamykają biurka na klucz, jeszcze patrzą w kie­ runku tych dwunastu baterii, jakby właśnie na koniec na­ leżało zarejestrować ten obraz. Dym,, pył i ogień, strzę­ piaste smugi ognia, ślizgające się wzdłuż baterii. Pył po­ krył budynki, maszyny i ludzi. Ludzie ledwo odcinają się od tego jednostajnego, brunatnego i smolistego tła. — Ja rzadko wyjeżdżam za granicę. Ale kiedy byłem w Bułgarii, zachodzę do ichniejszego „Pewexu”. I co wi­ dzę? Nie sprzedaje się tam wcale towarów, które zostały wyprodukowane na miejscu. Te towary każdy Bułgar ku­ pi sobie za lewy. -r- Młodzi chcą zaraz samochód, chcą szybko zarobić. Jeśli ktoś ma mercedesa to ho, ho! Imponuje. A jak kto uczciwą pracą przez całe życie ciuła na malucha, niektó­ rzy mówią: ot, głupi! — Robotnik wyniesie z' zakładu trzy gwoździe, jak go z tym przyłapią na bramie, zaraz robi się ruch. I dobrze. 21

Ale jak sprawa dotyczy jakiegoś wyższego szczebla, dyrek tora albo i wyżej — robotnik nie wie nic o konsekwen­ cjach. Jeśli tam wyżej nieprawidłowości są odkryte J z reguły jest już za późno. A partia powinna kontrolo­ wać na bieżąco. Takie jest moje zdanie. >Koniec dnia nastraja do takich rozmów. — Ten niedostatek kontroli widziałbym na pierwszyn miejscu — znowu wraca do swojej myśli Stefan Macie- jaszek. — I tak to porozmawialiśmy, tak znowu zaczęliś­ my tę naszą Polskę naprawiać... My tu na dole, w koksochemii. Lipiec 1980 r. Złapać wiatr W końcu każdy jeden dojdzie do tego: cegłę, którą po­ daje podręczny, kładzie się na murze, chlapnięcie zapra­ wą, uderzenie trzonkiem kielni i następna cegła... A ła­ panie wiatru, ale łapanie, jak należy, to sztuka trudna i jeden potrafi, choćby powiało z tyłu albo z boku, a dru­ gi nie — i już. I drugiego taki wiatr przygnie do samej ziemi. Wtedy on, taki przygięty, nie będzie miał siły wy­ prostować się nad innych, także przygiętych. Niestety. Jak pamięta, jemu od najmłodszych lat szło pod wiatr. We wsi Mołodycze było ich dziesięcioro do jednej mi­ ski — wystarczy? Ojca Niemcy zastrzelili, jak leżał w łóżku, w nocy. Matka to widziała i bracia, i on widział, bo spał najbliżej. Więcej na temat dzieciństwa nie ma sensu mówić, skoro dalsze życie jest znacznie ciekawsze. Reżyser Wajda nakręcił film. Ten film jest dokładnie’ postawiony na jego życiorysie. A może opowiedział swój życiorys reżyserowi? Właśnie chodzi o to, że nie. Dostał zawiadomienie, aby się stawił na taką a taką godzinę w hotelu „Cracovia”, więc był tam punktualnie, nawet jechał taksówką. Nieste­ ty, pan Wajda nie miał czasu. Akurat zatelefonowali do niego, z ministerstwa prawdopodobnie. Kupił bilet za dwadzieścia pięć złotych i poszedł na film. Oglądał do połowy. I wyszedł. Do tego momentu 23

wysiedział w kinie, kiedy on staje przed sądem. Pewne rzeczy sobie wtedy przypomniał i nie wytrzymał na sali. Dużo rzeczy w filmie się zgadza, niektóre nie. Zgadza się z tym ślubem. Stasia, szesnastoletnia, poje­ chała z nim taksówką do urzędu stanu cywilnego, a ten urzędnik uparł się, że ślubu nie da. On na swoje sumie­ nie nie będzie brał takiego dziecka. Jak sąd da zezwole­ nie — on da ślub. Towarzysz Szczygieł groził, przed bu­ dynkiem czekała orkiestra i kamery kroniki filmowej. Co było robić? Wyszli z tego urzędu bez ślubu, ale o tym cicho, grała orkiestra, junacy nieśli ich do taksówki na rękach! No, bardzo pięknie było! A właściwie to ślub odbył się po cichu, w rok później. Chyba odbiegliśmy od tematu, przecież interesuje mnie na pewno, jak pobijał rekord świata w murarce. To był najważniejszy dzień w życiu. Teraz jest tego zdania, bo wtedy nie myślał, czy ten dzień będzie ważny, czy nie. I bardzo źle robił! Jakby tak sobie zdawał sprawę — inaczej może ustawiłby się do wiatru. Nie frontem, ale raczej bokiem, raczej z ukosa. Towarzysz Bierut rzucił hasło: wykonamy plan trzy­ letni! Potem było następne hasło: wykonamy plan sześcio­ letni! Hasło zostało sformułowane ogólnie. Ale nic nie stało na przeszkodzie, aby z tego hasła-matki zostały u­ tworzone inne hasła, bardziej szczegółowe. Tak, aby każ­ dy mógł posiadać własne hasło dostosowane do stano­ wiska i zawodu. Z tych mniejszych haseł Piotr Ożański wybrał sobie takie: kto ułoży więcej cegieł ode mnie? Pierwszy rekord świata indywidualny wynosił osiem­ naście tysięcy cegieł na dniówkę. Drugi rekord pobili w trójkę: trzydzieści dwa tysiące cegieł. Trzeci rekord to już było postawione na skalę światową. Mieli robić dwo­ ma trójkami, systemem potokowym. Dwa tygodnie wcześ­ niej rozpoczęły się przygotowania. Plac został uprzątnię­ ty, cegła dobrana jedna w drugą, zaprawa odpowiednia. Można powiedzieć: sport. Sam dyrektor przychodził sprawdzać, czy wszystko jest przygotowane jak należy. Kierownik zwijał się jak w ukropie, a on sobie spokojnie patrzył z boku. Czasami tylko coś wtrącił od siebie, jak by to inaczej wypadało? I musi powiedzieć teraz, że bardzo źle wypadło z obia­ dem. Trzeba było nie przerywać, tylko jechać non stop, przez osiem godzin. To ich rozluźniło. Ale nic: i tak po­ łożyli sześćdziesiąt sześć tysięcy trzysta trzydzieści trzy cegły. Orkiestra już nie dawała rady, muzykantom opadały ręce. Orkiestra grała nie dla widzów, ale dla nich. Obli­ czyli wcześniej, że na jedno uderzenie bębna oni powinni kłaść dwie cegły. Jedni mówią tak: a co to za rekord świata pobił ten Ożański? A on ten rekord pobił przed komisją rządową, legalnie. Palce miał starte do kości. Żona w termosie podawała herbatę ze spirytusem. Chciał się przekonać, ile człowiek może wytrzymać. To się przekonał. I spełnił cel propagandowy olbrzymi, nie tak? Rozpaloną cegłę podali mu kiedy indziej. Dom kultury murowali. Krakowscy murarze go przeklinali. Kładli tysiąc dwieś­ cie cegieł na osiem godzin, a więcej, mówili, nie da się. On udowodnił, że można więcej, przecież cel był piękny, odbudowa kraju. I został rekordzistą. Krajewskiemu wprawdzie przeli­ czyli, że jeśli na godzinę położył tyle i tyle, to znaczy na osiem godzin będzie więcej cegieł, niż położył Ożański. I w gazetach napisali: rekord Ożańskiego został pobity! Ożański poszedł z tą gazetą do dyrekcji: 25

—>Towarzysze, powiedzcie tylko, jak można tak li­ czyć? — Widocznie w Warszawie co innego, tam liczy się ina­ czej, a tu znowu inaczej — wyjaśnili. — Może w Warsza­ wie są inne potrzeby. Kiedy usłyszał o potrzebach, nic nie powiedział. Rozu­ miał, że efekt propagandowy jest istotny, dzięki propa­ gandzie mobilizuje się, rozbudowuje, dogania, umacnia i robi na miarę czasu. Od tego czasu, jak przystało rekordziście, Ożański częś­ ciej paradował w odświętnym garniturze, rzadziej w mu­ rarskim waciaku. Jako jedyny delegat z Nowej Huty pojechał na Kongres Obrońców Pokoju do Warszawy. W „Trybunie Ludu” ukazało się jego zdjęcie razem z towa­ rzyszem Bierutem. Prezydent Bierut obejmował wpół re­ kordzistę w układaniu cegieł, Ożańskiego, a on zamiast spoglądać prosto przed siebie — twarz ma wyraźnie od­ wróconą. Widać już na pierwszy rzut oka, że pozuje bar­ dzo źle. Ale jeśli nawet źle ustawić się do zdjęcia z sa­ mym prezydentem, zawsze będzie to miało wymowę. Wte­ dy właśnie towarzysz Bierut udekorował go Srebrnym Krzyżem Zasługi. Taki młody, a już odznaczony — zauwa­ żyli dziennikarze. Poza tym krzyżem otrzymał, ale już w latach sześćdzie­ siątych, odznakę „Zasłużony dla Huty im. Lenina”. In­ nych odznak honorowych jak odznaka „Budowniczy Huty im. Lenina”, „Zasłużony dla miasta Krakowa” nie posia­ da. Żadnych odznaczeń ipoństwowych też nie. A w 1951 roku dosłownie na każdej ulicy w Nowej Hucie wisiały jego portrety. Wielka popularność! Szedł ulicą mężczyzna średniego wzrostu, szczupły i spoglądał do góry na swoją wyolbrzymioną podobiznę. Ciekawe, co sobie wtedy myślał? Kiedyś dyrektor Anioła wezwał go do siebie: — Pojedziecie, Ożański, do Wrocławia po cegłę szamo­ tową. Trzeba stawiać baterie koksownicze, a oni nam cegły nie przysłali. I ludzie dosłownie gorącą cegłę wyjmowali z pieców, bo prosił o to rekordzista w murarce. Na wagonach jesz­ cze to się dymiło, ale przecież cegła jechała do Huty. — I wszystko było w porządku? — Miałem cegłę dostarczyć — to dostarczyłem. Z re­ kordzistą każdy się liczył. Była potrzeba — rekordzista jechał po cegłę. Była po­ trzeba — rekordzista stawał do murarki. Życie rekordzis­ ty biegło od potrzeby do potrzeby, inne racje poza po­ trzebami liczyły się mniej. Ożański wierzył, że jeśli tyl­ ko sprosta potrzebom, które mu są po kolei prezentowa­ ne, przyczyni się najlepiej do odbudowy kraju. Tego, że jedna nierozważna decyzja przyniesie stokroć większe stra­ ty — Ożański nie dostrzegał. Jeśli szybciej zbudują kombinat — kraj szybciej otrzy­ ma potrzebną stal. Jeśli zaoszczędzi się taką a taką liczbę dniówek, będzie można pewną sumę przeznaczyć na co innego. Na ten temat Ożański wypowiadał się w gazetach, na spotkaniach z młodymi robotnikami, z młodymi inży­ nierami i z młodymi nauczycielami. I oni słuchali uważ­ nie, co mówi rekordzista. Potrzeba, wyższa racja uzasadnia zazwyczaj cele tak dużej miary, że nie sposób do nich przymierzać tych ce­ lów codziennych, zwyczajnych. Cała brygada, tysiąc pięćset osób, jooszła do pracy jed­ nej niedzieli, aby za zapracowane pieniądze Ożańscy spra­ wili sobie meble. To miał być prezent ślubny. — Dotąd czekam na te meble — mówi Ożański. i 27

— No dobrze. I nikt wtedy nie zapytał, co stało się z tymi pieniędzmi? — A kogo było o to pytać, proszę mi powiedzieć? W 1953 roku, w czasie jednego, ale na razie słabo jesz­ cze wyczuwalnego podmuchu, pospadały portrety Ożań- skiego. Z żoną i dwoma synami wyjechał z Huty. Czuł ten podmuch, ale nie bardzo orientował się w "kie­ runkach wiatru. Drugi syn Ożańskich urodził się właśnie w tym 1953 roku. Poszedł do rady zakładowej, aby dali samochód, ma się rozumieć, nigdy przedtem nie miał z tym kłopotu. Ale właśnie wtedy, kiedy miał odebrać żonę ze szpitala, samo­ chodu nie dostał. Co było z meblami, już mówił, natomiast to, że w Urzę­ dzie Bezpieczeństwa szyby powybijał — nie jest prawdą. To już reżyser Wajda sobie wymyślił. Właśnie w 1953 roku wyjechał w Olsztyńskie, do teś­ ciów. Woli nie mówić na ten temat. W październiku 1957 roku wrócił do Huty. Tylko że wtedy już nie było tu miejsca dla rekordzisty. — Ale może nie będziemy całego życiorysu opowia­ dać — pyta — chyba nie ma potrzeby? No, ale jeśli byłaby taka potrzeba, co on rozumie bar­ dzo dobrze, to owszem, można dalej mówić, jak najbar­ dziej. Otóż tak się składa, że po tym powrocie zaczął omijać niektóre domy, które kiedyś budował w rekordo­ wym tempie. Wszędzie mógł iść, byle nie tam. Dużo uległo zmianie. Z małego podmuchu, który led­ wie go musnął, zrobił się podmuch całkiem solidny, ci robotnicy, którzy dawniej byli kierownikami, a nawet dy­ rektorami, wrócili na swoje stanowiska przy maszynach i piecach hutniczych. Z widocznych zmian Ożański odno­ 28 tował jeszcze, że u towarzysza sekretarza wiszą na ścia­ nie zupełnie inne portrety, natomiast on sam musi dłu­ go czekać na rozmowę. Całkiem niedawno było na od­ wrót, to towarzysz sekretarz fatygował się do niego oso­ biście, aby przypadkiem Ożański nie obniżył normy. — Czasy się nam zmieniły — powiedział sekretarz. — Ale moje domy, jak stały, tak stoją — powiedział Ożański. — Rozumiecie jednak, towarzyszu Piotrze, że o pracę dla was będzie trudno. Zrozumiał. ...musimy skończyć z tym, co minęło i nigdy się nie powtórzy! ...nie trzeba nam stalinowców w partii! Ożański słuchał, ponieważ wszystko to zostało powie­ dziane na zebraniu partyjnym. Mimo to został przyjęty do pracy w Zakładzie Koksochemicznym. Już wtedy był to wydział najbardziej uciążliwy w całej Hucie. Był ko­ lejno: koksiarzem, maszynistą na suwnicy, ubijaczem, ga- ziarzem, aż wysunęli go na brygadzistę. I jako bryga­ dzista doczekał renty inwalidzkiej. Trzy tysiące sześćset miesięcznie. - r Obecnie, jako rencista, ma kilka spostrzeżeń z całego swojego życia i, jeśli można, on powie teraz taką jedną rzecz: ten rekord to była klęska. No klęska, naprawdę, gdyby nie rekord żyłby sobi,e spokojnie, jego synowie dostaliby w Hucie mieszkania, które by im wybudował jakiś inny Ożański, nie on. Niedawno to było, syn 'się że­ nił, on poszedł do komitetu partii: — Ożański się nazywam. Nie bardzo wiedzieli, czemu to nazwisko ma być zna­ ne komukolwiek. — Ożański, ten od rekordu.

Ale sekretarz rozłożył ręce. Nie ma mieszkań! A nawet gdyby te mieszkania były, to co on sobie myśli — syn ma obcinać kupony za ojca? — Wszystko w swoim czasie, drogi towarzyszu — po­ wiedział jeszcze" sekretarz. — No widzisz, tata, tyłeś mieszkań wybudował, a ja muszę mieszkania szukać gdzieś po świecie... Syn Ożańskiego wsiadł w autobus i pojechał do Biels­ ka. Ale nie dostał odpowiedzi. Kiedy Ożański o tym u­ słyszał, spakował do teczki to jedno odznaczenie, ten Srebrny Krzyż Zasługi i sam pojechał w sprawie syna. — Nazywam się Piotr Ożański, mój syn chciałby tu­ taj... — Ten od rekordu? — upewnił się dyrektor bielskiej fabryki samochodów. — To niech syn zgłosi się tutaj za tydzień, dobrze? I po raz pierwszy od tamtego wielkiego podmuchu wi­ dać było, że ktoś o nim jeszcze pamięta. Znowu młodszy syn znalazł mieszkanie aż w Rajczy. A drugi raz rekordzista Ożański odczuł, że nie jest taki całkiem zapomniany dopiero teraz. — W końcu — zastanawia się — jeśli już byłem tym bohaterem, to trzeba mnie było pilnować. A nie tak: od­ sunąć, bo nie ma potrzeby, potem pogłaskać, że niby jest lepiej na świecie, no a w obecnej chwili biorą mnie z powrotem. To jest tak, jak pies bez płotu skacze. Ale, jakby co, on zawsze jest gotów. Proszę bardzo, taka sprawa. Historia Nowej Huty. Nie ma filmu, nie ma zdjęć. A powinny być. On się podejmu­ je teraz do zdjęcia ten swój rekord powtórzyć. No a swo­ ją drogą to jest bardzo ciekawe, ile jeszcze dałby radę ułożyć cegieł? Może tysiąc, może? Też ciekawe, kim byłby teraz, gdyby tak potrafił w od­ powiednim momencie i z odpowiedniej strony złapać wiatr. Ten zasłużony działacz, no ten, z artykułu w „Gazecie Południowej”, to kiedyś przyszedł do niego po autograf. No, to było właśnie wtedy, kiedy pobił rekord. A znowu tamten, któremu parę dni temu wręczono wysokie odzna­ czenie, ani razu, dosłownie, nie pokazał się na wydziale, między robotnikami. Jakoś, trzeba powiedzieć, za siedze­ nie za biurkiem można u nas najwięcej medali dostać. Ale umiejętność lub brak umiejętności złapania wiatru z tej strony, co trzeba, oddziela Ożański bardzo starannie od takiej choćby sytuacji: zachodzi konieczność, że komo­ rę trzeba wypchnąć, w następnych dwóch obniżyć tem­ peraturę i nie wolno wypychać. A tu dziura wyskakuje. To co, przecież jest tym murarzem! Na gorąco to robił, inaczej nie można było. A ręce jak raz ma zahartowane do gorąca. Zaoszczędził czterdzieści osiem ton koksu, a ile godzin pracy! Znowu kiedy indziej, w święta to było, identyczna awaria. Tylko z tym gorzej, że nie było mi­ strza na miejscu, aby w tym czasie pokierował ruchem. Ożański, rekordzista murarki zespołowej i tym razem po­ stąpił zgodnie z regułami sztuki. Zaoszczędził sto trzy­ dzieści dwie tony koksu. Za pierwszy raz nie otrzymał nawet pochwały, za drugi — dwieście złotych nagrody. Chociaż tyle. Ale lepiej byłoby na ten temat w ogóle nie pisać, prze­ cież mieliśmy rozmawiać o czymś innym. On tu sobie siedzi spokojnie, popija kawkę, a żona na wsi sadzi ziem­ niaki. I na pewno zapyta: — Stale jeździsz, filmy o tobie kręcą, w gazetach pi­ szą — i co ty z tego masz? Tak zapyta żona, ale on mówi o tym nie po to, byśmy kończyli, jeśli mam jakieś pytania, on chętnie odpowie. 31

Gdzie on tam kiedy zwracał uwagę, że ktoś kręci film albo ktoś inny robi zdjęcia! Tylko robota, żeby szła na­ przód, i ta Polska, nasza ojczyzna, aby rosła dla dzieci. — Pracujcie, a nasze dzieci będą miały wszystko — po­ wiedział Bierut. I on pracował. A teraz chodzi sobie po Ilucie i przy­ padkiem (tylko przypadkiem może tak się stać, zazwy­ czaj stara się omijać każdy dom, który kiedyś budował, każdą taką ulicę, na której kiedyś wisiały jego portre­ ty) jeśli przechodzi na ten przykład obok szkoły Na Skar­ pie — to przystanie obowiązkowo. Tę szkołę w dwa ty­ godnie wyciągnęli pod dach. Dwa piętra. A więc on sta­ je obok tej szkoły i pyta sam siebie: — A gdzie jest teraz dla ciebie miejsce? I miejsca nie ma nigdzie. Ten działacz, co przyszedł do niego po podpis, kiedyś na akademii podał mu rękę, a jakże, nie zapomniał. Ten, co dostał wysokie odznaczenie za to, że siedział wygod­ nie za biurkiem, kiedy im na budowie wody brakowało — mieszka teraz w dwupiętrowej willi. Umieli złapać wiatr. — Czasami tak wychodzi... Gdyby tak mógł od nowa przeżyć swoje życie, to wie­ działby, jak postępować! Stanąć w jednym szeregu, z in­ nymi, odczekać, aż wiatr ostatecznie ustali kierunek, na­ stępnie nie wysuwać się za bardzo, ażeby w każdej chwi­ li można było zrobić krok do tyłu. I taki byłby ten inny Piotr Ożański. Ale to się nie zdarza, aby komuś dane było powtórzyć w życiu cokolwiek, nawet drobną rzecz, a co dopiero ta­ ki rekord. Rekord, o którym po tylu latach znowu za­ czyna się mówić. W zeszłym tygodniu na przykład przyjechała do niego robić wywiad pani redaktor Solska ze „Sztandaru Mło­ 32 dych”, był redaktor z „Dziennika Polskiego” taki wysokj, w okularach, nazwiska nie zapamiętał. Dzisiaj ja", a wie­ czorem ma jeszcze tu być jakaś dziennikarka z „Kurie­ ra Ilustrowanego”. Zostawiła wizytówkę. Natomiast w zesz­ łą sobotę odbyło się spotkanie dziennikarzy PAP i za­ granicznych agencji prasowych z pionierami budowy No­ wej Huty. — I na tym spotkaniu — opowiada Ożański — zapyta­ łem się w pewnym momencie: a, towarzysze, kogo tu re­ prezentujecie, bo z robotników jestem tylko ja jeden... Bo, faktycznie, w prezydium dla przodowników pracy siedział sam. Ale nikt nie odpowiedział na to pytanie, zrobiło się nagle bardzo cicho, jakby takiego pytania w ogóle nie należało stawiać. Na zakończenie tego spotka­ nia, poświęconego jubileuszowi trzydziestolecia No\vej Hu­ ty, otrzymał proporczyk oraz książkę „Miejsce w historii”. W tej książce znajduje się zdjęcie, na którym jest on, Józef Czarnecki i Stanisław Dąbkowski. To zdjęcie zosta­ ło zrobione w czasie bicia rekordu świata. Ale kto go wte­ dy sfotografował — tego nie zauważył. Tak wyszło, nie zwrócił uwagi. 1979 r. 3 —

Orkiestra Pan Bul żałuje bardzo, że nie posłucham, jak Sra^ ^ komplecie. Z drugich klarnetów nie ma cie z pierwszych jest aż pięciu. To się p - 1■ ‘ . lówki zasraj, za trąby. Normalnie Jest^.edem wal*°™ a dziś zaledwie dwie. Zaraz po świętach jest tak. ani t normalny dzień, a już nie święta. Mimo to jakoś powinni wvD3tść Tvlko si.Q rozegrają. I rzeczywiście. Każdy tak sobie na własną ™tę prze- crrvwa po kilka taktów, i nic z tego me da się zrozu­ mieć Po paru minutach za pulpitem staje kapelmistrz, podnosi bamtę i kończy się indywiduałne pogrywanm Już iest orkiestra. Zrobiło się cicho. Pan Bul jest cieK , £ onfzagraj,. Może coś zupełnie nowego? I rzeczywiście. S i “ i Hlka przebojów Jana Kiepury. Niedawno wycw.- „ „ C ^ z c z e na zewnątrz z tyn. n.e jewodinę” i marsz „Victoria”, kompozycję Scotta Joplma. Pan Bul siedzi obok mnie i słucha. Solo na trąbce wy­ padło bardzo czysto. _To Adam Możdżeń, wspaniały muzy . Tak mówi pan Bul i nie wspomina wcale o osłabio­ nym składzi a PTyle tylko, że mogłabym jeszcze obejrzeć, jak^prezentuje się orkiestra w mundurach galowych. Krój wojskowy, czerwone lampasy po bokach, czapka, sznury w kolorze popielatym na ramieniu. Jeszcze jedna melodia, z „Ojca chrzestnego”. Kapel­ mistrz zwraca uwagę: Tylko proszę o majestatyczny po­ czątek! — Ja to kocham wprost! — mówi do mnie pan Bul. Solo na trąbce znowu wypadło bardzo pięknie i lirycz­ nie. Kapelmistrz Muzyk gra na jednym instrumencie, na dwóch intru- mentach, natomiast kapelmistrz gra także, ale na całej orkiestrze. Są różne orkiestry i trzeba się na początku zoriento­ wać, co orkiestra potrafi. Dobrą orkiestrę poznaje się po czystości brzmienia. Aby taką czystość osiągnąć, trzeba wygrać wiele gam — jeszcze raz i jeszcze. Prawie z każdej orkiestry można zrobić zespół na do­ brym poziomie, jeśli dobierze się metody prawidłowe. Za­ czynać należy od rzeczy łatwych. Później dopiero stopnio­ wo trudniejsze. — A gdyby tak od razu unieść się ambicją? Nigdy nie należy tego robić! W końcu nikt nie pracu­ je tylko dla jednego sukcesu. Nie chodzi o efekt przemi­ jający, ale o skutek w miarę stały. Należy dawkować trud­ ności. Dać jakiś fragment i słuchać, jak wypadło. Jeśli dalej nie wychodzi — raczej poczekać z fragmentem na­ stępnym. Człowiekowi może wystarczyć zapału, aby zdziałał je­ den sukces, dwa sukcesy, ale nie można bez przerwy iść zrywami. Może przyjść rozczarowanie, takie zniechęcenie, że potem już nie można niczego osiągnąć. Jak w życiu, tak w orkiestrze. Opracowanie utworu postępuje systematycznie. Wspól­ ne czytanie, wspólna dyskusja, do której nawet kapel- 35

mistrz powinien prowokować. Jednego muzyka pytam, jak on' zagrałby ten kawałek, drugiego, czy moja koncepcja jest trafna. Natomiast jeśli już kapelmistrz zajmuje sta­ nowisko, nie powinien się wycofywać. __A jeśli jakiś indywidualista ma mimo wszystko włas­ ne zdanie? — Demokracja w orkiestrze powinna być, ale do pew-j nego stopnia. Za dużo demokracji też źle... Bóg . Jedyny wielkopiecownik w całej orkiestrze, technik me­ talurg Kazimierz Klarman. Skończył szkołę wikliniarsko- ■nkoszykarską, w połowie lipca 1952 roku przyjechał do Nowej Huty z zaciągiem młodzieżowym9z Rzeszowskiego. Skierowano go do OZR-u. — Z takim wykształceniem? 1 __Ach, wykształcenie nie było wtedy tak ważne jak dobre chęci, czego pani nie może pamiętać! W OZR-ze był społecznie przewodniczącym koła ZMP.W Wielka romantyka. Inaczej trudno nazwać tamte wspo-1 mnienia. Choćby to. Ich koło ZMP jedzie do Luboczy, I aby przekazać tamtejszej młodzieży radio „Stolica”. D o i dnia dzisiejszego jest w Luboczy gospodarstwo hodowla­ ne Huty im. Lenina. Teraz nie nasuwa się żadne porów­ nanie, bo nawet telewizor kolorowy nie robi już wraże-1 nia. Wtedy radio przyszli oglądać ludzie z okolicznych l! wsi! i Orkiestra powstała 23 marca 1953 roku. Wszystkie u -r roczystości odbywały się odtąd z orkiestrą. Orkiestra gia-JI ła, kiedy zadmuchiwano pierwszy wielki piec, 21 lipcal 1954 roku. To znaczy grała, kiedy miano go zadmuchaćj | •ale . tego nie można było zrobić, ponieważ w ostatniej Chwili urwała się lina w urządzeniu zasypowym. Tej lifl 3fl I ny nie udało się do godziny czternastej naprawić. Tym­ czasem na dole już stał premier i cała dostojna delegac­ ja. Kierownik wydziału wielkopiecowego, inżynier Rudziń­ ski, zdecydował, że puści się trochę pary, zaimituje' od­ powiedni widok, no, trudno. Naprawdę piec został zadmuchany nie o czternastej, ale później, po naprawieniu awarii. Bez udziału orkie­ stry. „ To było latem, a jesienią tego. samego roku Klarman po­ szedł do wojska. Kiedy wrócił, formowała się załoga dru­ giego wielkiego pieca. I właściwie do 1974 roku przepra­ cował „na dwójce” jako ślusarz urządzeń energetycznych. Potem objął funkcję przewodniczącego rady zakładowej Zakładu Wielkopiecowego. Kazimierz Klarman uzupełnia jeszcze, że od 1957 przez cztery lata był przewodniczącym koła ZMS. I to zbrata­ nie z ruchem młodzieżowym zostaje w człowieku na zaw­ sze. Ale co innego wtedy, co innego teraz. — Taką mam uwagę. Teraz młodzi za mało dbają o propagandę. Proszę zatem pana Klarmana, aby zechciał wytłuma­ czyć. — Och, to proste! Nawet jeśli coś nie wychodzi, to na zewnątrz powinno się pokazywać od najlepszej strony. Niech na zewnątrz wygląda ładnie. I na tym kończy pan Klarman, bo jego zdaniem wszyst­ ko jasne, nie ma potrzeby uzasadniać dłużej tego stano­ wiska. Pierwszy tenor — Patrzająco ta Huta rosła. Na moich oczach, a nie wiedzieć kiedy. • 37

Pierwszy tenor Czesław Grzankowski może tak powie­ dzieć, ponieważ zobaczył Hutę w 1951 roku. Z Bobrowni- ków koło Nieszawy dojechał końmi do Włocławka, po­ ciągiem do Krakowa i taksówką chciał dojechać do Huty. Ale jeszcze przed obecnym placem Centralnym taksów­ karz powiedział, że dalej nie może jechać. Koła mu grzęz­ ną w błocie. Najpierw był w orkiestrze symfonicznej, która wystąpi­ ła na Zlocie ZMP w Warszawie, w 1952 roku. Od zało­ żenia jest w orkiestrze dętej. Dzięki temu ma człowiek jeszcze inne życie, nie tylko praca i dom. Jest coś na dodatek, a właściwie to coś bardzo ważnego, ten artyzm muzyczny. Sama praca? Jak każda. Podjeżdża skład czterdziestu, sześćdziesięciu wagonów, on, jako rewident kolejowy, musi wybrać, któ­ re wagony zostaną załadowane koksem i pojadą do NRD,* a które wyrobami walcowanymi do strefy dolarowej, a które blachą. Wagony podjeżdżają coraz gorsze. Tu naciskają, aby wybrał jak najwięcej pod załadunek, bo nie ma czym wy­ syłać koksu na eksport — ale przecież przepisów nie po­ winno się łamać. Zresztą uszkodzone wagony PKP ode­ śle z powrotem do Huty. Następnie Huta samodzielnie re­ montuje wagony i odprawia załadowane. A z PKP nad­ jeżdżają inne składy całkiem zdezelowane — i tak... — Teraz taki czas, że nie ma co liczyć na innych. Jak zabraknie odpowiednich narzędzi — robimy sami, chociaż to kosztuje kilka razy drożej, stołówki mają zaopatrze­ nie z naszej tuczami i w ogóle jest kurs na samowystar­ czalność — mówi pierwszy tenor w orkiestrze pan Grzan­ kowski. 38 Pierwszy kornet f Spojrzy się na ludzi i można od razu powiedzieć, o ja­ ką melodię poproszą. Starsze pokolenie o „Czerwone maki na Monte Cassino”. Trochę młodsi lubią „Moja droga, ja cię kocham”, „Eviva Espańa”, młodzież śpiewa piosenki Rodowicz. Ludzie przywiązują się do przebojów swojej młodości. Pierwszy kornet Stanisław Damian nie pamięta po­ czątków orkiestry, ponieważ przyszedł do zespołu w 1961 roku. W każdym razie jest w orkiestrze jedynym pracują­ cym, w dodatku na zmiany, stalownikiem. Nie opowie więc o pierwszym koncercie orkiestry, ale może na przykład coś powiedzieć o pierwszych dziewię­ ciu wytopach stali z konwertora numer jeden, pierwszych trzech wytopach z konwertora numer dwa i konwertora numer trzy. Była obawa, że może nastąpić wybuch, co się zdarza. Straż przemysłowa obstawiła wydział, poza służbą utrzymania ruchu nikt nie miał prawa opuszczać swojego stanowiska. I przeszło bez kłopotów. Rozlewało się ręcznie, ręcznie otwierało i zamykało dźwignię. Dopiero niedawno zaczęto na konwertorowej przechodzić na zamknięcia suwakowe sterowane elektro­ nicznie, które produkuje szwajcarska firma „Metacon”. — To jest trudny zawód, dla mężczyzn. Pan Damian kiwa głową. Utrafiłam. Ale proszę sobie wyobrazić, że nikt w tej chwili nie szkoli techników me­ talurgów i on dosłownie nie ma kogo wysunąć na bryga­ dzistę. Zanika ten zawód. Inny kłopot z awansowaniem ma zupełnie odmienne pod­ łoże. Sporo osób dojeżdża codziennie ze wsi. Tu trochę zarobić, tam znowu kawałek pola zaorać. Taki człowiek ma mniejsze ambicje zawodowe, dużo mniejsze, zwłasz­

cza, że awans może mu odwrócić porządek dnia. Spieszą się do pociągu; ■nawet nie poczekają na zmienników. Mamy mówić o orkiestrze, ale trudno jest tak zawę-' zić temat. Pan Damian, na przykład, idzie dziś na trze­ cią zmianę. I nawet to dobrze, bo nie miał kłopotów z przyjściem na próbę. A często ma, niestety. Pracuje w ruchu ciągłym — to raz. Odpowiada za trzydzieści parę osób, za warunki pra­ cy, bhp, za utrzymanie harmonogramu odlewania, za szko­ lenie młodych. Zanim awansował na mistrza, był pierwszym trębaczem, solistą. Obecnie musiał się wycofać. Na trzy tysiące lu­ dzi z zakładu stalowniczego on tylko jeden jedyny gra w orkiestrze. O czymś to świadczy, prawda? Drugi kornet Adolf Kaczmarczyk ma za sobą dwadzieścia siedem lat pracy w Kombinacie, dwadzieścia sześć lat w orkiestrze. Także od początku na jednym wydziale. Na mechanicz­ nym. Obecnie z najwyższymi kwalifikacjami w książeczce spawacza: BS-1 z uprawnieniami dźwigowymi odbioru UDT. Rodzinna wieś nazywa się Kobyle koło Wiśnicza. Nawiasem mówiąc, dawno tam nie był. O historii orkiestry jest w stanie długo mówić. Nic nie dzieje się bez orkiestry, od początku dali ja­ kieś trzy tysiące dziewięćset występów, w roku co naj­ mniej sto pięćdziesiąt. Pierwszy występ odbył się pierwszego maja 1953 roku. W gumowych butach, kombinezonach i czapkach pożyczo­ nych od straży przemysłowej prowadzili pochód z Nowej Huty do Krakowa. Jedno wydarzenie było takie śmieszne, można opowie­ dzieć?’Grali ha zalewie w Nowej Hucie i należało na wys­ 40 pę dojechać kajakiem. Józef Frosik, łysy zresztą i podob­ ny do byłego kapelmistrza Janika; przechylił się i wpadł do wody z kornetem w ręku. Poszła gadka, że to sam kapelmistrz przodem płynie... Na pogrzeb w Kieleckie pojechali w letnich płaszczach. Była wprawdzie wiosna, ale zimna. Wysiadają z autobu­ su, do kościoła jest siedem kilometrów, zaczyna padać gęsty śnieg. Wszyscy trzęsą się z zimna i proszą kapel­ mistrza Janika, aby zostali w autobusie. On — nie, trzeba grać. Idzie kapelmistrz na przodzie, a z tyłu myk, myk, jeden po drugim ucieka. Odwraca się kapelmistrz: — Co tak słabo gracie? A tu za nim idzie tylko czterech. W telewizyjnym turnieju orkiestr dętych, w maju 1976, występowali oni, orkiestry reprezentacyjne z Katowic i Po­ znania. Prowadzili bezapelacyjnie. Marsza zagrali najle­ piej. Nie było tego w programie, ale reżyser Bobrowski mówi, aby jeszcze zaśpiewali „Moja droga, ja cię kocham . To się pyta pan kapelmistrz Pozowski: Tak śpiewać, bez przygotowania? — A tak. To ma być z humorem, jak u cioci na imie­ ninach. Okazało się, że Katowice miały to nagrane w studio i wyćwiczone. Dostali cztery punkty, oni zaledwie jeden punkt. Poznań też wypadł lepiej, pewnie wiedzieli wcześ­ niej. I zajęli ostatecznie drugie miejsce. Także w 1976 roku pojechali do Jugosławii na zapro­ szenie orkiestry dętej z zakładów „Elektra . Piękna była wycieczka. Dali kilkanaście koncertów w różnych miej­ scowościach. W Zagrzebiu na przykład, kiedy zagrali „Czerwone maki”, zlecieli się wszyscy Polacy, jacy tam byli, i dalej ich całować... 41

Trąbka Pan Jan Mucha może zaręczyć, że dyrektor naczelny Kombinatu jest wprost zakochany w orkiestrze. Tak sa­ mo pierwszy sekretarz, towarzysz Nowotny, i tak samo Edward Cisowski, szef związkowej Rady Kombinatu. Jest powiedziane, aby ułatwiać pracownikom udział w próbach i występach. Ale zwolnić trzeba się za każdym razem nie u dyrekto­ ra Drożdża, ale u swojego mistrza albo kierownika. I mó­ wi mistrz w ten sposób: — Ja u siebie nie potrzebuję orkiestrantów. Ja potrze­ buję ludzi do roboty, a nie do grania. Dużo ich odeszło z orkiestry z tego powodu. Są stratni w awansach i w premiach. On sam — bo osobisty przy­ kład będzie najlepszy — więc on sam idzie w 1980 roku na wcześniejszą emeryturę kombatancką. I brakuje mu do górnego pułapu zaszeregowania w swojej grupie aż tysiąca dwustu złotych. Tylko chce powiedzieć teraz praw­ dę: on tu do Nowej Huty do orkiestry jechał. Jeszcze przed wojną była orkiestra parafialna w Sta­ rym Korczynie i tam nauczył się grać. Marzył sobie, że mu kiedyś pozwolą grać w wojsku. Ale wybuchła wojna. Z Ksan koło Opatowca się wywodzi. W okupację po­ szedł do partyzantki, do BCh. Po wojnie skierowany zo­ stał na Ziemie Odzyskane, konkretnie do Człuchowa. W tym Człuchowie zaraz przy straży pożarnej zorganizował orkiestrę. A w spółdzielni, gdzie był kierownikiem handlo­ wym, zaraz zorganizował transport, ekspedycję, do han­ dlu on ma powołanie. Osiem lat tam, ale nie było więk­ szych widoków na przyszłość. Szwagier napisał z Kra­ kowa, że w Nowej Hucie powstaje orkiestra. Przyjechał. Został przyjęty do księgowości. To były piękne czasy. 42 Dużo zmian zaszło. W samej orkiestrze biorąc. Kiedyś szedł rozmawiać z dyrekcją cały samorząd orkiestry, bo przedtem, zdaje się, samorządy były mile widziane. Obecnie dyrekcja woli rozmawiać z dyrygentem, który jest na etatowej posadzie. Tu, gdzie teraz siedzimy, miały być garaże. Nawet te szerokie drzwi zbudowano w tym celu. Garaży nie ma w ogóle, są sale prób domu kultury dla nich, dla zespo­ łów dziecięcych i młodzieżowych. Oni ćwiczą w piwnicy, na ścianach grzyb. — Ale wszystko nieważne — mówi pan Mucha — ja z biedy wyrosłem, na przednówku głodowaliśmy. Boso do wojska szedłem, aż do Pińczowa. Mnie podrywa, jak ktoś kwestionuje dorobek Polski Ludowej. Widocznie nie ma porównania. Mówiąc o tym pan Mucha faktycznie bardzo się zde­ nerwował. Ma nawet wiele pretensji do szkół, do rodzi­ ców przede wszystkim o wychowanie młodzieży. Nie uczy się rzetelności i poszanowania pracy. W to miejsce naj­ prościej sięgnąć po wódkę. Jego serce boli, jak widzi z przeproszeniem takiego gówniarza, który leży na ławce. Ale wracając do orkiestry. Każdego miesiąca pięć, na­ wet dziesięć pogrzebów. Idą spełnić tę ostatnią posługę. Czasami pogrzeb jest wystawny, wydziałowy, czasami zno­ wu chowają emeryta. Idzie za trumną dziesięć osób z ro­ dziny i ich pięćdziesięciu. W ten sposób podkreśla się, że nieboszczyk był za życia ceniony. Straszne chwile. Razu jednego matka z trojgiem malutkich dzieci sko­ czyła za mężem do grobu. Ścisnęło ich w gardle, nie dali rady grać. Teraz niedawno, w Racławicach, chowali kie­ rowcę, dwadzieścia sześć lat. Żona, malutkie dziecko. In­ nym razem dzieci rzucają się na trumnę, nie pozwalają

pogrzebać zwłok. Oni stoją nad mogiłami zmarłych i pa­ trzą na tó wszystko. I już zdawało się, że człowiek przy­ wykł. A jednak nie. I pan Mucha dyskretnie wyciera łzy, bo sobie te po­ grzeby przypomniał. Bas B Kończy się próba, a więc pan Jan Bul może porozma­ wiać, czemu nie. W muzyce pan Bul przepracował pięć­ dziesiąt sześć lat, obecnie jest na emeryturze. Dalej by grał, ale lekarz straszy, że może pęknąć płuco, i pan Bul nawet nie zagląda w domu do szafy, w której leży scho­ wany bas B. Przed wojną pan Bul grał w 20 Pułku Piechoty Ziemi Krakowskiej, po wojnie w orkiestrze tramwajarzy, w fil­ harmonii i u Gerta w Polskim Radiu. W 1955 roku o miejsce w orkiestrze Filharmonii Krakowskiej starał się zięć pewnej „szyszki”. Pan Bul dostał wymówienie. f przy­ szedł tutaj, do domu kultury na stanowisko instruktora, z przypisaniem wyłącznie do orkiestry. To dawne czasy. Grali do tańca na placu obok „Giganta”. Później po­ szli na kolację. Kierownik wprowadza ich do osobnego pokoju, zapala światło, a tu cała ściana dosłownie się ru­ sza. Uciekają karaluchy. No pewnie, że nie jadł kolacji, a za jakiś czas „Gigant” został przez san.-epid. zlikwido­ wany. Przedtem orkiestrę prowadził kapelmistrz Janik, ale miał wypadek i teraz' kapelmistrzem jest Tadeusz Pozow- ski. I jeden, i drugi przyszli z wojska. To dobrze. Dyscy­ plina jest konieczna. Pan Bul, jako emeryt, nie będzie podejrzany, że chce się kapelmistrzowi przypodobać. A więc Pozowski zrobił 44 z tego- .zespołu ■orkiestrę. najlepszą nie -tylko w samym Krakowie,' ale i Polsce, a kto wie, jakby wypadła przy porównaniu z zagranicą... Kapelmistrz komponuje większość utworów, przeważ­ nie marsze. Dostał kilka nagród na konkursach dyrygen­ ckich. Rozbudował orkiestrę. Naprawdę bardzo dba o po­ ziom. A pan Bul dba o wszystko inne. Aby instrumenty były czyste i w razie czego aby moż­ na było natychmiast zepsuty instrument wymienić na sprawny. Aby orkiestra, te siedemdziesiąt kilka osób, w terminie dostała ubrania. Czapka, i mundur jeden na trzy lata, płaszcz zimowy i letni raz na pięć sezonów i krawat co osiemnaście miesięcy, półbuty czarne co trzy sezony, botki zimowe jedną parę na cztery sezony, nowe skarpetki let­ nie i zimowe — co sezon. / Trzeba myśleć zawczasu. Teraz na przykład wie, że w 1980 roku należą się białe koszule i krawaty. A więc je musi zamówić najdalej w październiku. Natomiast zi­ mowe płaszcze, szaliki i botki powinien wydać 1 paź­ dziernika 1980 roku. Wiosną wypisze zapotrzebowanie, bo co _ później powiedzą w spółdzielni krawieckiej, że nie zdążą i szukaj, bracie, wiatru w polu? Taka prosta sprawa jak naftalina. Obecnie płaszcze zi­ mowe już wiszą w szafach. Jakby tak zapomniał o naf­ talinie, nie byłoby co zakładać jesienią. Codziennie jest tu, pod telefonem. A nuż wypadnie ja­ kieś granie? On musi wszystkiego dopilnować. Niewiele z tego przybywa do emerytury — zaledwie siedemset pięć­ dziesiąt złotych. Ale proszę nie rozumieć w ten sposób, że pieniądze mają jakieś znaczenie. Ta muzyka to jest całe życie.

Tylko mówi pan Bul — bardzo proszę, aby pani me pisała o tych karaluchach w restauracji „Gigant”. Nie trzeba teraz podobnych rzeczy wywlekać. Wobec wielkich przemian, których jesteśmy świadka­ mi, co znaczy, że oni kiedyś tam z powodu karaluchów w „Gigancie” nie zjedli kolacji? Nic to nie znaczy. Czło­ wiek pojedynczy obok wielkich przemian o, taki jest ma­ lutki. Na dodatek w artykule taka wzmianka wypadła­ by — można powiedzieć — bardzo nieładnie. A po co? 1979 r. Wypuścić parę Ten dymiący komin za oknem to „Zieleniewski” (och, przepraszam, teraz „Szadkowski”). Naprzeciwko Zakłady Mięsne i „Wawel”, dawny „Piasecki”. Na ten zakład na­ tomiast starsi mieszkańcy Grzegórzek nie powiedzą ina­ czej, tylko „Semperit”. Ale dla porządku trzeba dodać, że Grzegórzki to już także nazwa historyczna. Najstar­ sza robotnicza dzielnica Krakowa została wchłonięta w czasie zmian w podziale administracyjnym miasta. Grze­ górzek właściwie już nie ma... — „Semperit” to zakład z tradycjami. Strajk robotniczy w 1936 roku. W ogóle... — mówi towarzysz Wojtas, eme­ ryt. — Plan wartościowy zrobimy, z asortymentem go­ rzej — mówi towarzysz Myszą, I sekretarz KZ. — A przyszłość zakładu to lateks — mówi kierownik Wiórek. I mam do wyboru. Albo napisać o tradycjach walki ro­ botników o swoje prawa, bo do dnia dzisiejszego kilka­ naście osób może o strajku opowiadać, jakby to było wczo­ raj. Albo napisać o całym zakładzie ogólnie. Wreszcie mo­ gę napisać o wydziale lateksu. Lateks ma perspektywy. I pojęcia nie mam dlaczego, ale jakoś tak się składa, że 47

prawie każdy z nas woli spojrzenie perspektywiczne. W przyszłość. Mówimy tak: jest wprawdzie nie całkiem dobrze, ale w przyszłości to ho, ho! Na razie więc te hale są o wiele za ciasne, ale to nic, w przyszłości je poszerzymy! Odrapane drzwi do ubikacji i woda, która stoi na po­ dłodze, ale w przyszłości, po remoncie, będzie komfort! W ten sposób wizja przyszłości staje się rekompensa­ tą dla aktualnych niedostatków. Więc decyduję się i ra­ zem z kierownikiem Stanisławem Wiórkiem idziemy na wy­ dział lateksu. Kierownik pragnie mnie wprowadzić w temat. Otóż oni tutaj, jako jedyni w kraju, robią wytłaczane czepki kąpielowe. Jeszcze tylko w Hiszpanii i we Włoszech opra­ cowano podobną technologię. Kolorowe czepki ze znakiem firmowym Krakowskich Zakładów Przemysłu Gumowego „Stomil” sprzedawane są w Holandii, Jugosławii, w RFN-ie, na Węgrzech, w Bułgarii, a nawet na Kubie. Poza tym zaczynają teraz na rynkach światowych robić karierę „sto- milowskie” rękawice szorstkowane. A o dodatkową partię rękawic olejoodpornych bardzo zabiegają niektóre zakłady w kraju. — To są wszystkie symptomy, że lateks ma przy­ szłość — powtarza po raz drugi swoją myśl kierownik Wió­ rek. I znowu zmieniamy temat. Ja mówię, że chciałabym porozmawiać z robotnikami, którzy uczestniczą w kolej­ nych etapach produkcji. Na początku z tymi, którzy przy­ gotowują surowce, na końcu z tymi, którzy pakują czep­ ki i rękawice do kartonów. — No, ciekawe — mówi kierownik — bardzo ciekawe. Na przykład można zapytać w ten sposób: czy ten sam człowiek, który głośno złorzeczy w tramwaju na miejską komunikację, powtórzyłby to samo dziennikarzowi? Chy­ ba nie. Może nawet by powiedział na ten temat, ale zu­ pełnie inaczej. Jeśli to ma być do prasy, trzeba się zasta­ nowić. Aby nie wyszło, że jest całkiem źle (byłoby nie- obiektywnie!) albo że jest całkiem dobrze (byłoby nie­ prawdziwie!). Ani tak, ani tak. Raczej coś pośrodku. Na końcu po­ winien być wniosek, jak z tych kłopotów wyjdziemy nie­ bawem. - — Ale oczywiście — zastrzega się kierownik — nie można mieć do końca pewności, co ludzie powiedzą. Ta­ kich rzeczy nie da się przewidzieć. I już zabiera się do wyjścia, nie chce mi przeszka­ dzać. Ale przede mną na stole leży kartka, a na tej kartce jest wypisany taki wzór: (a+b) x c = x sztuk. I chcę się dowiedzieć, co ten wzór ma oznaczać. — Och, to proste! Tylko w miejsce liter trzeba pod­ stawić kolejne liczby. A więc w miejsce „a” wpisać, jak długo trwało wyłączenie, w miejsce „b”, ile godzin musi potem rozgrzewać się maszyna, a za „c” trzeba podsta­ wić liczbę sztuk produkowanych przez dane urządzenie. I otrzymujemy liczbę sztuk danego wyrobu, które wsku­ tek wyłączeń energii elektrycznej uległy zniszczeniu. To mówi Stanisław Wiórek, a do pokoju już wchodzi pan Biskupski i pan Synowiec. Od ich stanowiska za­ czyna się na wydziale cały proces produkcji rękawic. Przy­ wożą beczki z mleczkiem lateksowym naturalnym, z mlecz­ kiem syntetycznym oraz worki z rozmaitymi chemikalia­ mi. Z tego należy przyrządzić mieszankę, produkt wyjścio­ wy. Codziennie półtorej tony. — Jakby mleczko lateksowe naturalne zawsze było świe­ że, powiedzmy półroczne, nie byłoby problemów — mówi pan Biskupski. 4 — Gorycz 49

— I jakby nasze samochody zamiast stać w garażu z powodu braku części zamiennych — jeździły, to pra­ cowalibyśmy sobie spokojnie, bez pośpiechu — mówi pan Synowiec. Obaj pracują przy mieszalniku. Mleczko lateksowe na­ turalne sprowadzamy za dewizy. Mleczko syntetyczne pro­ dukują w Oświęcimiu. Niektóre barwniki i przyspiesza­ cze, jak choćby przyspieszacz ZPD, pochodzą z importu. Wiadomo, są trudności. Przez jakiś czas brakowało kaoli­ nu... — Człowiek robi w tej sytuacji, co może — stwierdza pan Biskupski. Pan Synowiec pracuje w „Stomilu” dwudziesty drugi rok. Władysław Biskupski natomiast pamięta dobrze, jak były budowane te magazyny, gdzie dziś mieści się wy­ dział lateksu. Ale wyniknęły inne potrzeby, do hal maga­ zynowych trzeba było wstawić maszyny. Za potrzebami musimy nadążać. To ostatnie zdanie wypowiedział pan Biskupski, dobit­ nie podkreślając słowo „musimy”. — A inne potrzeby, bliższe, osobiste? To powiedziałam ja. — Och, czego by człowiek nie chciał? To powiedział pan Synowiec. Ale, jak wiadomo, z tymi potrzebami bywa różnie i do­ słownie każdy ma inne, i każdy też posiada odmienne szanse, aby jego potrzeby stały się realne. No bo co z te­ go, że państwo Synowcowie bardzo by chcieli mieć w domu pralkę automatyczną, skoro w tym momencie byłby to dla ich budżetu domowego wydatek ponad siły. Zresztą na pierwszym miejscu trzeba postawić zamianę mie­ szkania M-3 ze ślepą kuchnią na mieszkanie większe. 50 Choćby na tym jednym przykładzie da się zauważyć róż­ ne widzenie potrzeb człowieka. Na temat zaspokajania potrzeb, ich kolejności, dużo ma do powiedzenia pani Anria Błachnio. Ale może zacznij­ my od tego, co ona tu robi. Biskupski i Synowiec przy­ wożą gotowe mieszanki lateksowe (dwa rodzaje) i mie­ szankę kargulentową, a pani Błachnio stoi przy maszynie i uważnie patrzy, czy ta maszyna wszystkie czynności wy­ konuje prawidłowo. To jest ta wielka maszyna do pro­ dukcji rękawic, typ „BA-2”. W ciągu jednej zmiany ro­ bi dwa tysiące sztuk. Przeciętnie. A ten pył to jest talk. Te duszące opary to amoniak. Po piętnastu latach człowiek zdąży się przyzwyczaić, nic nie czuje. Pierwsza zmiana jest zawsze najbardziej nerwowa. Już z dojazdem jest źle. O godzinie czwartej czterdzieści au­ tobus podmiejski 112 podjedzie albo nie, ten o piątej sie­ dem jest wyładowany okropnie, a ten o piątej trzydzieś­ ci — to już za późno. Druga zmiana natomiast to rozbi­ ty cały dzień. Natomiast najkorzystniejsza jest trzecia zmiana. Zmiana nocna? No właśnie. Pracuje się spokojnie, w nocy bardzo rzad­ ko wyłączają prąd. Zmiana kończy się o szóstej rano i pa­ ni Błachnio biegiem pędzi pod prysznic, biegiem do szatni, aby najpóźniej o godzinie szóstej piętnaście być w kolej­ ce. Postoi do siódmej, otworzą sklep, ekspedientka po­ wie, że towar przywiozą o dziewiątej. Nic nie szkodzi, pa­ ni Błachnio poczeka, przecież nigdzie się nie spieszy. Z zakupami jest w domu koło dwunastej w południe. I mo­ że sobie spokojnie pospać do godziny czternastej. Naj­ starsza córka, osiemnastoletnia, już pracuje, średnia jest w siódmej klasie, najmłodszy syn w pierwszej.