Eugene Dabit, ur. w 1898 r. w Paryżu, zm. w 1936 r.
w Sewastopolu, pisarz francuski. Był typowym synem
ludu, samoukiem i zanim został pisarzem, imał się
wielu zawodów, m.in. terminował u ślusarza, był żoł
nierzem na wojnie 1914 r, próbował malować. Hotel
du Nord (1930) jest jego najlepszą książką, spopula
ryzowaną przez adaptację filmową (1939) Marcela
Carne. W swej karierze pisarza Dabit dużo zawdzię
cza radom Andre Gide’a i Rogera Martin du Garda,
którzy skłonili go do rozwijania jego samorodnego
talentu. Dabit był pierwszym laureatem nagrody po
pulistów —właśnie za Hotel du Nord — grupy pisa
rzy, których programem było przedstawianie . życia
prostych, szarych ludzi. W roku 1931 Dabit napisał
powieść Petit Louis (Ludwiczek), gdzie ukazał swoje
dzieciństwo dziecka paryskiego ludu. W sumie napi
sał kilkanaście książek, pośmiertnie opublikowano
jego eseje o trzech wielkich malarzach hiszpańskich
oraz Journal intime 1928—1936 (1939, Dziennik in
tymny 1928—1936).
Eugene Dabit
Hotel du Nord
Przełożyła
DANUTA KNYSZ-RUDZKA
Książka i Wiedza • 1984
tografię, na której utrwalony został obraz życia
nad kanałem Saint-M artin, obraz, który już w mo
mencie opublikowania książki należał do bezpo
wrotnej przeszłości. Dabit opowiada o środowisku
doskonale sobie znanym, swoim własnym, opo
wiada o świecie swych rodziców, ich sąsiadów,
klientów i przyjaciół. To jego ojciec pracował
najpierw jako wożnica-dostawca, a potem rzeczy
wiście kupił Hotel du Nord i prowadził go przez
wiele lat. Skromny hotelik stawał się tymczaso
wym portem dla ściągających do Paryża robotni
ków, dla praczek, pomywaczek i służących, dla
młodych małżeństw i dla par kochanków, szuka
jących tu schronienia dla biednych swoich roman
sów. Sam autor wielu chwytał się zawodów, za
nim został pisarzem. Terminował u kowala, był
żołnierzem, wreszcie próbował sił w malarstwie.
Hotel du Nord powstawał mozolnie, przez kilka
lat. Autor zawdzięczał wiele opiece i zachęcie tak
znakomitych pisarzy jak Andrć Gide i Roger Mar
tin du Gard. To oni przeczytawszy niedoskonały
jeszcze rękopis powieści domyślili się w skrom
nym adepcie literatury człowieka wielkiego, sa
morodnego talentu.
W Hotel du Nord Dabit zawarł całe doświadcze
nie swego życia, swą miłość do paryskiego ludu
i głęboką lojalność wobec robotniczej dzielnicy.
Stworzył powieść środowiskową o bohaterze zbio
rowym — o mieszkańcach jednego hoteliku, za
pracowanych, ubogich, z rezygnacją dźwigających
ciężki swój los. Wszyscy oni przeżywają swą sza
rą egzystencję i wielkie dram aty — miłość bez
szans na szczęście, pracę ponad siły, chorobę,
w tym środowisku nieuleczalną, starość bez opar
cia i śmierć w osamotnieniu. Wszyscy są w jakimś
sensie rozbitkami życiowymi wyrzuconymi na pa
ryski bruk. Ci bezdomni, dla których hotel jest
jedynym domem, tworzą wielką rodzinę, nad któ
rą po matczynemu czuwa żona hotelarza, pani Le-
couvreur. Łączą ich autentyczne więzy ludzkie,
choć, prości i szorstcy, nie potrafią znaleźć słów
wyrażających te wartości hum anistyczne, których
są nosicielami.
Postawa artystyczna Dabita, który dąży do od
tworzenia z drobiazgową wiernością realiów ży
cia ludzi prostych, do prezentowania codziennego
dnia szarego, zwyczajnego człowieka, zbiega się
z programem postulowanym przez grupę populi
stów francuskich, z Andrć Thćrive’em i Leonem
Lemmonierem na czele. Dlatego też pierwsza na
groda za powieść populistyczną przyznana zosta
ła właśnie temu początkującemu autorowi, choć
nie łączyły go związki personalne z członkami
grupy.
Kolejne książki Dabita: Petit Louis (Ludwiczek,
1931) i Faubourg de Paris (Przedmieścia Paryża,
1933), dowiodły jego wierności wobec własnego
robotniczego środowiska. W 1936 roku pisarz to-
warzyszył Gideowi w podróży do Związku Ra
dzieckiego. Zmogła go szkarlatyna, na którą za
padł w Sewastopolu. Po jego śmierci ogłoszono
kilka nie wydanych jeszcze tekstów, wśród któ
rych znalazły się również niezwykle ciekawe
Dzienniki z lat 1928— 1936, powieść Le mai de
uvre oraz interesująca praca o malarstwie hisz
pańskim.
Hotel du Nord jest pierwszą książką Dabita,
która ukazuje się po polsku.
Danuta Knysz-Rtidzka
1
Emil Lecouvreur wyciągnął zegarek, była go
dzina druga dwadzieścia. Pan Mercier, pośrednik
w sprzedaży nieruchomości, umówił się z nim na
wybrzeżu Jemmapes, przy posterunku straży wod
nej, dokładnie na godzinę drugą. Lecouvreur za
stanawiał się w duchu, jak wytłumaczyć to spóź
nienie. Do żony i syna, którzy się już niecierpli
wili, powiedział:
— Ten facet zna się na rzeczy, można mieć do
niego zaufanie. — Obrzucił pożądliwym spojrze
niem Hotel du Nord, który stał po drugiej stronie
ulicy.
Luiza Lecouvreur zaproponowała:
— A może wejdziemy? Powiemy państwu Gou-
tay, że jesteśmy nabywcami. A tymczasem przyj
dzie pan Mercier.
— Otóż i on! — zawołał Lecouvreur. W zaże
nowaniu obciągnął rękawy i poprawił kaszkiet.
Doznał uczucia, że to decydujący moment w jego
życiu. I nagle zrozumiał, jak ważna była osoba,
która się zbliżała.
Pan Mercier bez trudu wytłumaczył się ze spóź
nienia. Złożył je na karb jakiejś wariackiej tran
sakcji, skomplikowanej jeszcze przez obciążenie
9
/
hipoteki. Lecouvreur z powagą pokiwaj głową.
Kręci, pomyślał, coś mu chyba dolega. Przeszli
przez ulicę. Mercier i Leeouvreur z przodu, Luiza
z synem Maurycym za nimi. Pan Mercier otwo
rzył drzwi hotelu i ceremonialnie wprowadził Lui
zę Lecouvreur, która z wypiekami na twarzy trzy
m ała się z tyłu za mężem.
Filip Goutay płukał szklanki przy barze. Doko
nano prezentacji. Na progu kuchni ukazała się
pani Goutay. Przepraszała, że zaskoczyli ją w ro
li pomywaczki.
— Zmywałam właśnie naczynia — powiedziała.
— Zdejmę tylko fartuch i już idę z wami.
Zaczęło się oglądanie hotelu. Szli na pierwsze
piętro po wąskich i stromych schodach, które na
gle zakręcały w pół drogi, tworząc miejsce na ok
no. Na podeście zaczynał się korytarz prowadzący
do pokoi. Światło docierało tu z malutkiego w e
wnętrznego podwórka, ponad którym całe towarzy
stwo przeszło po małym mostku, potem weszli
w ciemny korytarz.
Lecouvreur zaniepokoił się:
— Ależ tu... człowiek czuje się jak w tunelu.
Wszędzie panowały ciemności, nie można było
naw et przeczytać numerów na drzwiach. Pan
Goutay stwierdził, że w lutym zmrok zapada szyb
ko. W lecie w korytarzu jest bardzo jasno. A po
tem dodał z godnością:
10
— Zresztą wszędzie jest światło elektryczne...
— A po chwili dorzucił: — Nawet w ustępach.
Goście szli jedno za drugim. Drzwi rozmieszczo
ne w dwumetrowych odstępach tworzyły w m ro
ku jeszcze ciemniejsze plamy. Lecouvreur nali
czył ich trzynaście, wszystkie po lewej stronie. O-
bejrżeli całe piętro, zawrócili tą samą drogą i po
szli na drugie. I wówczas Luiza Lecouvreur zapy
tała, czy może zobaczyć pokoje.
Pani Goutay, urażona, odpowiedziała:
— Oczywiście, proszę pani. Wszystko tu jest do
oglądania. Czy masz klucze, Filipie?
Pan Goutay otworzył drzwi, jak się wydawało,
piehwsze z brzegu. Pokoik był taki mały, że mo
gła się w nim zmieścić tylko jedna osoba. Weszli
w szóstkę, po kolei. Luiza Lecouvreur została tro
chę dłużej. Przez podarte firanki przenikało sza
re światło, a spłowiała tapeta w kwiatki potęgo
wała wrażenie smutku. Łóżko wciśnięte było mię
dzy białą drewnianą szafę i stolik toaletki; w ką
cie przy kuble leżała para starych butów. Ciasno
ta, ubóstwo i zaduch, jaki tu panował, przypra
wiały o mdłości. Luiza Lecouvreur odwróciła się.
Jej towarzysze zniknęli. Słyszała, jak rozmawiają
na korytarzu. Pewnie oglądali inne pokoje. Jej
wystarczy ten jeden.
Emila Lecouvreura nie dziwiło to ubóstwo.
Podczas wojny widział jeszcze gorsze rzeczy. A te
noce spędzone w stodołach albo, jak mówił ze
11
śmiechem, w gospodzie pod gołym niebem. Trzeba
było również wziąć pod uwagę ceny pokojów. Czy
za te pieniądze można dać coś lepszego? Zresztą
czyż ten brud nie dowodził, że lokatorzy sami ma
ło przywiązują wagi do czystości? Brud im z pew
nością nie przeszkadzał. A w dodatku, do czego
im służą te pokoje? Tylko do spania.
— Przyzwyczaicie się — zaczął pan Goutay. —
Nie trzeba żądać za dużo. Mamy dobrą, robotniczą
klientelę z okolicznyćh fabryk, uczciwi, dobrze
płacą. Nie udzielajcie nigdy kredytu, to śmierć dla
naszego zawodu... Z zewnątrz dom nie wygląda
imponująco, przydałoby się go odnowić. Ale co
robić... W naszych czasach tylko hotele na godzi
ny mogą sobie pozwolić na tynk...
Umilkł na chwilę, a potem mówił dalej:
— To nie jest hotel na godziny...
Lecouvreurowie zawołali zgodnie:
— Wcale nie chcielibyśmy hotelu na godziny!
Pan Goutay przytaknął:
— Tacy klienci niczym się od nas nie różnią.
Ale wtedy ma się do czynienia z kobietami i za
uważcie, jakie są z tym kłopoty... Z byle powodu
policja wsadza ci nos w papiery. Ale tutaj nic
z tych rzeczy! Tworzymy tu prawdziwą rodzinę —
robotnicy, kilka młodych dziewcząt i małżeństwo
na trzecim piętrze, oczywiście bezdzietne... Ach,
byłbym zapomniał, są jeszcze starzy lokatorzy,
którzy dożywają w hotelu swych dni. — Ściszył
12
głos. — Utrapieni nieszczęśnicy, którym nie moż
na podwyższyć czynszu.
Gromadka dotarła do trzeciego piętra. Przez ok
no wpadało światło prosto z nieba. Tu na podeście
schodów zainstalowano kran z wodą i ustępy. Ko
rytarz był dość jasny. Hałas, jaki czynili, sprawiał,
że uchylały się drzwi.
— Małżeństwa — wyjaśniała pani Goutay.
Lecouvreur poszedł z panem Goutay na strych,
gdzie była rupieciarnia. Przyjrzeli się wiązaniom
dachu i wyszli na górę. Widać stąd było oba wy
brzeża Jemmapes i Valmy, połączone wąziutką
kładką. Wzdłuż brzegów sunęły ciężarówki zała
dowane piaskiem. Nitką kanału prześlizgiwały się
barki, powolne i ociężałe jak wzdęte krowy.
Lecouvreur, zazwyczaj niewrażliwy na takie
rzeczy, zawołał:
— Ach! Co za widok. Ten hotel jest świetnie
położony!... — A potem dorzucił: — Jestem sta
rym paryżaninem, a zupełnie nie znałem tego za
kątka. Człowiekowi wydaje się, że jest nad mo
rzem.
Stanął przy kominie i zamyślił się. Zmarszczka
przecinająca czoło nadawała powagi jego twarzy
0 małych, badawczych oczach. W wieczornym po
wietrzu snuły się dymy. Od strony przedmieścia
1emple na niebie gromadziły się wielkie chmury.
Zewsząd dobiegał ich stłumiony gwar Paryża jak
13
jakieś wezwanie. Nagle Lecouvreur powziął decy
zję. Za wszelką cenę musi kupić ten hotel!
Może zejdziemy na dół obejrzeć mieszkanie
— powiedział Goutay.
Ale Emil poczuł, że ogarnia go zmęczenie. Gdy"
szli schodami w dół, w gardle ściskało go dziwne
wzruszenie, a w sercu czuł niepokój na myśl
o czekających go pożegnaniach i rozstaniach. Te
obce miejsca wywołały w nim mieszaninę uczuć
zagrożenia i nadziei, posmak ryzyka i przygo
dy. Gwałtowność tych uczuć przytłaczała go. Nie,
naprawdę nie ma już sił na dalszę oględziny. Zre
sztą zapadał już wieczór i zaczynali wracać loka
torzy. Nie trzeba budzić ich ciekawości przed osta
tecznym podpisaniem kontraktu.
Obiecał sprzedawcy nieruchomości, że da mu
odpowiedź następnego dnia. Tak albo nie. I poczuł
się szczęśliwy, gdy mógł oprzeć się o bar, kiedy
pan Goutay zaproponował, aby się czegoś napili.
9tm i
Państwo Lecouvreur patrzą na swój hotel i ko
m entują wydarzenia dnia.
— Prawdziwi owerniacy ci Goutay — mówi
Luiza. — Jeśli chodzi o bałagan, nie lepsi od swych
lokatorów. Założyłabym się, że ona przez cały
czas gra w manillę z klientami. Widziałeś to gos-
14
podarstwo? Kubeł ze śmieciami na samym środku
kuchni. A kolor ścierki do szklanek na ladzie...
Nie zachęcałoby mnie to wcale do picia! Pokoje są
także bardzo zaniedbane. Ale jak się zabrać do te
go ze ścierką w ręku i z odrobiną gustu, można by
zrobić z nich coś ładnego. Powiem ci jeszcze coś:
pani Goutay zagląda do kieliszka. Jej skacowana
twarz wcale mi się nie podoba.
Lecouvreur idzie w milczeniu. W słowach żony
znajduje potwierdzenie własnych wrażeń. I ta jed
nomyślność zdaje się gwarantować powodzenie
ich planów. Kiedyś, gdy po wielu jałowych dys
kusjach szwagier, wzbogacony kupiec, zapropono
wał, że mu pożyczy pieniędzy na kupno małego
hotelu, Luiza nie ukrywała swych obaw, bała się
ryzyka, niepewnej przyszłości. Była robotnicą,
rozważną i prostolinijną, która wzdragała się
przed awanturniczą decyzją. Jej wyobrażenie
szczęścia było proste — żyć ze swoimi, nie choro
wać, mieć pracę. Mieli więc nabyć nieruchomość.
I co dalej? Ani ona, ani Emil nie mieli pojęcia
0 fachu hotelarskim. Czy nie byłoby to kusze
niem losu, żądaniem od życia czegoś więcej, niż
może ono im ofiarować? Nigdy nie byliśmy właś
cicielami, mówiła.
Ale Lecouvreur upierał się. A teraz, gdy projekt
zaczyna się konkretyzować, i ona nabiera pewno
ści siebie. Daje się porwać fali nadziei i ufności.
1 już się widzi, jak sprząta, pucuje, zawiesza kre-
15
tonowe firanki w pokojach... Otwiera się przed
nią nowy, dziewiczy świat. Oto wreszcie mają o
kazję poprawienia sobie życia i ustabilizowania
się.
Lecouvreur jest spokojny i zdecydowany, nie
podnieca się. Ale jakąż przyjemność sprawia mu
ożywienie żony! Uśmiecha się do niej i dodaje jej
odwagi jakim ś słówkiem lub mocniej przyciska jej
ramię, a w myśli oblicza korzyści, jakie przynie
sie mu osiem lat dzierżawy. Od czasu do czasu
nachyla się w stronę syna i głosem drżącym ze
wzruszenia mówi:
— To chyba będzie świetny interes, Maurycy!...
Schodzą w dól bulwarem Barbes. Idą ramię
przy ramieniu po asfalcie, który jest ich rodzinną
ziemią, idą razem obok siebie, a nadzieja otwiera
przed nimi świat. Oczy im błyszczą. Jak to dobrze
przeżyć taki wieczór, kiedy zapalają się latarnie
uliczne, błyskają elektryczne reklamy i migocą
sklepowe wystawy! Dawna bieda poszła w zapo
mnienie... Luiza wyobraża sobie teraz, że jest na
wyprzedaży w magazynie Maison doree i zanurza
palce w morzu tkanin. Przystaje, czuje, jak jej bi
je serce. Lecouvreur chciałby podzielić się swą ra
dością, ze wszystkimi. Ale nie będzie przecież śpie
wał czy biegał po chodniku, ani nie chwyci żony
w ramiona.
Woła tylko:
— Idziemy na kolację do restauracji!
16
Ta nieoczekiwana decyzja wprawia ich w za
chwyt. Dokąd pójdą? Nieśmiałość, której nie potra
fią się wyzbyć, tłumi trochę ich entuzjazm. Naj
pierw lękliwie studiują ceny w świetle szyldów,
potem zapominają o ostrożności i dają się ponieść
radosnemu upojeniu.
Lecouvreur zdecydowanym ruchem otwiera
drzwi restauracji. Wchodzą do sali rozjaśnionej
oślepiającym światłem trzech żyrandoli. Siadają
przy małym stoliku. Na śnieżnobiałym obrusie
wspaniale błyszczą szklanki i nakrycia imitujące
srebra. Ten luksus ich onieśmiela. Kelner podaje
im kartę, oczekuje na dyspozycje.
Luiza odczytuje na głos menu, w oczach ma
błysk pożądliwości.
— A więc, moja mała, wybieraj, co chcesz —
mówi Lecouvreur.
— Ach, sama nie wiem... Czy weźmiemy zupę?
Zakąski? Wybierz ty!... ,
W domu Luiza gotuje, bo musi. To jej ostatni
obowiązek po powrocie z pracy. A ta restauracja
jest jak z bajki.- Tu można nie tylko zaspokoić
głód, tu zaspokaja się łakomstwo całego roku.
- - Kelner, trzy móżdżki! — zamawia wreszcie
Lecouvreur.
Rozkłada serwetkę i męskim głosem, którego
żona nie zna, pyta:
— Co będziecie pili? Białe wino czy czerwone0
— Ja chcę jabłecznik! — woła Maurycy.
2 — H o te l cłu N o r d
17
— Ja trochę białego — prosi Luiza.
Jedzą w milczeniu, z nabożnym skupieniem.
Obfitość dań zaspokaja ich zmysły i oszałamia
umysły.
Po deserze i kawie Lecouvreur nazywa M aury
cego „Toto”, jak kiedyś. Patrzy z miłością na żo
nę, której twarz, zazwyczaj poważna i trochę sm u
tna, teraz łagodnieje.
— Oto dzień, którego nigdy nie zapomnimy —
mówi. — To tak jak dzień amnestii... — Ścisza
głos. — Trzeba będzie powiedzieć twemu bratu,
Luizo...
Ale goście już wychodzą, można rozmawiać
swobodnie. Państwo Lecouvreur utwierdzają się
w swej decyzji. Kelner wygasza żyrandol, przy
wołując ich do rzeczywistości.
— A gdybyśmy tak zakończyli wieczór w teat
rze? — proponuje Maurycy.
Lecouvreur potrząsa głową.
— Lepiej wracajmy do domu. Trzeba jutro być
w formie...
Idą powoli, trochę ociężali po gorącym posiłku.
Pada drobny deszczyk, ulice są puste. Ale dla nich
jest to noc triumfalna, noc wspólniczka ich marzeń.
Przechodzą przez plac Jules-Joffrin. Oto kościół
Najświętszej Marii Panny przy Clignancourt, na
przeciw merostwo, w którym państwo Lecouvreur
brali ślub. Jakże to wszystko jest odległe i jaką
drogę przebyli od tego czasu!
18
— Czy pamiętasz? — szepce Luiza i czule opie
ra się na ramieniu
Jest pełna ufności. W jakiś zagadkowy sposób
ciągle jeszcze jest w Hotel du Nord. Nigdy sobie
nie wyobrażała takiego środowiska. Może zdarzą się
jej tam jakieś dziwne spotkania? Doprawdy, moż
na kochać życie. I w nieznanym mogą się kryć ja
kieś atrakcje i korzyści. Dosyć już nimi pogardza
no, ponieważ mieszkali na poddaszu: uważano ich
za biedaków, bez żadnych stosunków. Teraz wszy
stko się zmieni — myślała.
3
Lecouvreur zbudził się. Miał piękny sen. Za
ledwie przenieśli się na wybrzeże Jemmapes, a już
ich hotel za ciasny był dla gości. Rozbudowano go.
Z dachu otwierał się widok na morze...
Lecouvreur wstał uśmiechając się do tych szczę
śliwych prognoz. Chętnie podzieliłby się nimi z żo
ną, ale jeszcze śpi. Umył się i wyjął z szafy nowy
garnitur. Czuł się rześki i pewny siebie. Noc przy
niosła mu radę. A wszystko odbyło się tak.
O godzinie dziewiątej zjawił się u sprzedawcy
nieruchomości. Uczciwy człowiek ten Mercier. Ca
łe szczęście, bo Lecouvreur niewiele rozumiał
z dokumentów, które dano mu do przeczytania.
Akt sprzedaży wydawał mu się niejasny i skom
19
plikowany, prawdziwa abrakadabra ze swymi
czternastoma artykułam i. Nie miał odwagi się po
ruszyć ani prosić o wyjaśnienia, a tym bardziej
podnieść oczu na biuro, którego ściany, zawalone
aktami, przytłaczały go.
1arł dłonią czoło, jakby chciał odpędzić niepo
kój, który mącił mu w głowie. Był zlany potem.
W głowie szumiało mu od skomplikowanych ter
minów. Wszystko byłoby proste bez tych papierzy-
sków. Wreszcie, bezradny i skołowany, zgodził się
na wszystko.
Pan Mercier wstał i poklepał go po ramieniu:
- A więc jest pan właścicielem... Ten dom to
kopalnia złota...
- lak pan myśli! — zawołał Lecouvreur. —
Nie chciałbym przejadać pieniędzy szwagra. —
Był poruszony ważnością dokonanego czynu. Ner
wowo obracał w palcach czapkę.
Pan Mercier uśmiechnął się.
- Nim upłynie osiem lat, będzie pan rentie-
rem... - Uścisnął mu dłoń. — A więc do wieczo
ra, u państwa Goutay.
Lecouvreur, uspokojony, wybrał się do Marais.
Przez długie lata pracował w tej dzielnicy jako
woźnica-dostawca. Chciał się zobaczyć z przyja
ciółmi.
Odwiedził wielu sprzedawców win i opowiadał
kolegom o swojej przygodzie, trochę ją upiększa
20
jąc. Tłoczyli się wokół niego, winszowali mu. Za
służył sobie na takie szczęście!
Dzień minął na libacjach i pożegnaniach. O ós
mej spotkał się z żoną i synem u państwa Goutay.
Wydawali kolację, by uczcić podpisanie aktu
sprzedaży.
Goutayowie zsunęli dwa stoły w głębi kawia
renki. Na białym obrusie ustawili rzędy talerzy,
półmisków i zakąsek, nie mówiąc już o butelkach,
od porto po starego burgunda. Pośrodku stołu dy
miła już waza z zupą.
Nadeszli goście. Usiedli. Goutay nalał im porto.
- Napijcie się tego i powiedzcie mi, jak wam
smakuje. — Mlasnął językiem i podniósł szklan
kę: — Wasze zdrowie!
Potem każdy pochylił się nad talerzem i sły
chać było tylko szczęk łyżek. Po zakąskach Gou
tay napełnił szklanki miejscowym winem stoło
wym. Mrugając okiem zachwalał jego bukiet. O-
czywiśćie rozmawiano o interesach. Nagle pan
Mercier rzekł stanowczym tonem:
- Zostawmy to, teraz nie pora na interesy.
Przy deserze Goutay z wesołą miną strzelił kor
kiem od butelki musującego wina.
- Opróżniamy waszą piwniczkę — sapnął Le-
couvreur, bardzo wzruszony takim przyjęciem.
Obfity posiłek, burgund, a także całodzienne li
bacje rozczuliły go. Wstał ze szklanką w ręku.
- Zdrowie naszych następców!
— Ależ nie! — przerwał mu pan Mercier. —
To nie tak. To pan jest teraz właścicielem.
Lecouvreur próbował się poprawić, ale wszyscy
się śmiali, więc usiadł. Mieszkańcy hotelu, zwabie
ni hałasem, powoli zapełniali kawiarenkę.
— To wesele! — zawołał jakiś głos z południo
wym akcentem.
— Tak, panie Pluchę — odpowiedział Goutay.
— Niech pan podejdzie bliżej, przedstawimy pa
na naszym następcom.
Był tu Mimar i ojciec Louis, Pelikan i ojciec
Deborger — staruszkowie mieszkający w Hotel du
Nord, a także Latouche, wozak z sąsiedztwa.
Goutay przedstawiał ich po kolei, a potem w y
konując zabawny piruet powiedział:
— Chłopaki, stawiam wszystkim kolejkę!
Ciągle zadziwiał otoczenie. Odrobinę podchmie
lony, zaproponował żonie, by zatańczyła bourree 1
Krzesła odstawiono do kuchni, stoły przesunięto
pod ściany i Marta Goutay z mężem puścili się po
kamiennej posadzce, przytupując ciężko nogami
do taktu.
Goutay przyśpiewywał sobie do tańca, widzo
wie klaskali i skręcali się ze śmiechu. Co za szel
ma z tego patrona!
Pan Mercier, Luiza i jej brat rozmawiali w ką
cie. Lecouvreur przechodził od grupy do grupy.
1 Bourree — taniec starofrancuski.
22
trącał się kieliszkiem, starał się wzbudzić zaufanie
w swych przyszłych klientach. Patrzył wokoło za
dowolony i rozczulony. Jacyż oni sympatyczni!
W dymie zasnuwającym kawiarnię przesuwały się
przed jego oczyma marzenia o przyszłości.
Goutay rzucił okiem na zegar ścienny.
— Do diabła, już pierwsza! — powiedział prze
rywając taniec. — W takiej chwili zarobić grzyw
nę! Trzeba zamykać!
Dziesięć m inut później Lecouvreurowie rozsta
wali się z przyjaciółmi i przechodzili kładką nad
kanałem. Zatrzymali się na chwilę, by popatrzeć
na Hotel du Nord. O tej godzinie niewiele było wi
dać. W świetle latam i rysowały się tylko okna na
pierwszym piętrze, reszta tonęła w ciemności.
Luiza czuła, że zamiera w niej ufność, która do
tąd wprawiała ją w wesoły nastrój. To w tym do
mu będą żyli... Odwróciła głowę, przeszedł ją
dreszcz. Kanał był pusty, woda spadała ze śluzy
ze złowróżbnym szumem. Przytuliła się do męża.
— Och, Emilu, wracajmy szybko do domu!
4
Minęło kilka dni i Lecouvreurowie wprowadzili
się. Meble ustawili byle jak na zapleczu. Później
Luiza zrobi z tym porządek.
Kuchnia, do której światło wpadało przez o
23
szklone drzwi, stanowiła przedłużenie kawiarni:
kończyła się trójkątnym pomieszczeniem, gdzie
była szafa ścienna na brudną bieliznę i pudło na
śmieci. Dalej mieściła się kwadratowa sypialnia
z wysokim sufitem i nagimi ścianami z dwoma ok
nami. W małym, ciemnym kąciku przy schodach,
do którego światło dochodziło przez drzwi, urzą
dzono biuro. Było tam krzesło, tablica rozdzielcza
z bezpiecznikami i drewniane łóżko portiera.
Państwo Lecouvreur, przyzwyczajeni do życia
w ciasnocie, nie ukrywali zadowolenia z tego mie
szkania.
- Macie szczęście — mówiła pani Goutay. —
Wielu hotelarzy mieszka w fatalnych warunkach.
Robotnicy nie mają o tym pojęcia. Myślą, że nam
wszystko przychodzi łatwo. A tymczasem zawód
hotelarza nie przedstawia się tak różowo. Nie chcę
was zniechęcać, ale to prawda. Trzeba być dla
wszystkich na zawołanie, świadczyć przysługi,
słuchać plotek. Inaczej klienci znikają. Nigdy nie
ma spokoju, człowiek jest wiecznie na łasce p ija
ków. A o wolnych niedzielach nie ma nawet m o
wy!
Lecouvreurowie nie słuchali tego gadania. Byli
niecierpliwi jak chłop, który ma objąć w posiada
nie upragniony od dawna grunt.
Lecouvreur zawiązał na brzuchu niebieski fa r
tuch, podwinął rękawy koszuli i nacisnął czapkę
na oczy, by dodać sobie powagi. Pan Goutay pou
24
czał go przy barze. Robili spis aperitifów: amou-
rette, junod, anyżówka, która zastępowała przed
wojenny absynt, byrrh, quinquina, dubonnet, na
poje bezalkoholowe, wermut, gorzka, cinzano i ty
le innych butelek, których jaskrawe barwy nęciły
oko, zanim jeszcze obudziło się pragnienie.
Z rachunkami w ręku pan Goutay dyktował ad
resy dostawców, potem mieszając wodę w szklan-
(e do aperitifów pokazywał proporcje składników,
a także sposób na „fałszywy kołnierz” — to zna-
i zy, co robić, by nie napełniać szklanki po same
brzegi.
Była czwarta, wszyscy jeszcze pracowali, ka
wiarnia świeciła pustkami. Nagle otworzyły się
drzwi i jak wicher wpadł jakiś mężczyzna:
— Jedno czerwone wino!
Pan Goutay postawił szklankę na ladzie i podał
Lecouvreurowi litrową butelke. Patrzył, jak na
lewa.
— 50 centimów — powiedział.
Ale nie dotknął monety pozostawionej przez
klienta. To Lecouvreur wziął ją i wrzucił do kasy,
pełen wewnętrznego zadowolenia.
Przyszli inni klienci. Lecouvreur obsłużył ich,
potem w ytarł ścierką blaszaną ladę i opłukał
?./klanki w zlewie z bieżącą wodą, sprawdzając
lednym rzutem oka ich czystość.
— Zmęczysz się tym, stary — zauważył pan
Ależ skąd! Lecouvreurowi zdawało się, że przez
całe życie pracował w tym zawodzie. Promieniał.
Spełnienie marzeń napełniało go ufnością. Czasami
zdarzał mu się jakiś niezręczny ruch — stłukł
szklankę, pomylił aperitif, ale pan Goutay pocie- |
szał go mówiąc ze śmiechem: — Są zyski, są i stra
ty-
Ta „zmiana właściciela”, którą anonsował na
pis umieszczony w oknie wystawowym, poruszyła
cały hotel. Lokatorzy defilowali przed barem, i
Zdziwili się widząc Lecouvreura już przy pracy.
Twarz pana Coutay rozjaśniał poczciwy uśmiech.
Poufale kładł rękę na ramieniu swego protegowa- I
nego i mówił z głębokim przekonaniem:
— Zobaczycie, chłopaki, to as!
Dał znak Luizie, by się zbliżyła.
— Nikt pani nie zje! — potem ją przedstawił.
Lody zostały przełamane. Lecouvreur ściskał 1
dłonie i rozlewał trunki z zapałem term inatora.
Włączał się do rozmów, które, jak we wszystkich
kawiarniach, schodziły na politykę. Nie zdziwił
się nawet, gdy klienci, którym podawał trunki,
nazywali go dla żartu „trucicielem ”.
A pan Goutay stał obok Lecouereura za barem
i mówił do Luizy:
— Zobaczy pani, tak już będzie codziennie.
26
5
Renće Levesque mieszkała w hotelu z Pierre’em
Trimaultem, ślusarzem. Pochodziła ze wsi. Była
jasnowłosa, pulchna, miała wystające kości policz
kowe i niebieskie oczy, które rzucały spłoszone
spojrzenia. Leniwie oparta o parapet, przez całe
dni stała przy oknie i patrzyła na barki, które
przesuwały się po wodzie tak powoli jak jej myś
li Myślała o swych pierwszych dniach z Pierre’em.
Trimault pracował wówczas w Coulommiers. Po
znała go na zabawie. Wyszli razem. Wkrótce, ocza
rowana obietnicami swego amanta, wylądowała
/. nim przy wybrzeżu Jemmapes. W całym swym
dobytku miała walizkę z wikliny i sieroce wspo
mnienia...
Każdego wieczoru Renóe czekała na Trim aulta
przy bramie warsztatów. Żyła tylko dla tych spot
kań i przygotowywała się do nich z naiwną ko
kieterią. Zawsze przychodziła za wcześnie; musiała
spacerować tam i z powrotem po chodniku przed
fabryką. Wreszcie kochanek pojawiał się. Cało
wali się.
— Pierre, wracajmy na piechotę — szeptała
Iłenće. Obejmował ją ramieniem i pozwalał szcze
biotać. Marudzili przy wystawach sklepowych
i zatrzymywali się na skrzyżowaniach, by posłu
chać modnych piosenek. Tak Renóe odkrywała
Paryż.
27
Przez pierwsze miesiące co sobota Trim ault za
bierał ją do kina. Był to jednak mężczyzna zgryź
liwy i despotyczny, który szybko nudził się swy
mi podbojami. A ona, biedactwo, nie była spryt
na. Pewnego ranka, po awanturze, znudzony już
nią Trim ault powiedział:
No, mała, już mam dosyć tego utrzym yw a
nia cię!
Renee miała dwadzieścia dwa lata. Nie była ani
ładna, ani brzydka. Jej szerokie spódnice pach
niały jeszcze wsią. W młodości była nieszczęśliwa
i zahukana. A teraz Trim ault okazał się egoistą.
Dobrze, żeby mu się przypodobać, będzie praco
wała.
Wchodziła w życie nie zastanawiając się, co
jest dobre, co złe. Zachwycała się kobietami, któ
re spotykała na ulicach. Jedne bvły wystrojone
jak bóstwa. Inne, czasami nawet bardzo młode
dziewczyny, kręciły się wśród mężczyzn z prowo
kującym uśmiechem i Renće zazdrościła im tej
zuchwałości. Wstydziła się swej opalonej cery
i zaczęła się pudrować. Malowała teraz wargi j
i usta jej, po których często przesuwała językiem,
rysowały się jak piękny owoc.
Namiętnie studiowała katalogi magazynów.
Czasami, nim poszła do Pierre’a, zaglądała do
„Printem ps” lub do „Galerii”. Jej niedzielna suk
nia wydawała się jej bardzo brzydka... I
Nie umiała się podobać, ale zależało jej na ko
28
chanku, który odsłonił przed nią jej urodę. Od
czuwała skrytą potrzebę zachwycania się sobą,
dawała przed szafą z lustrem i olśniona w patry
wała się w swoją twarz. W ymyślała nowe fryzury
i codziennie malowała się trochę mocniej. Własne
i do sprawiało jej niespodzianki. Lubiła porów
nywać je z nagimi kobietami z kartek pocztowych,
które kradła z kieszeni Trim aulta. Te porównania
podniecały ją, a później budziły w niej okrutna
izdrość. Praca, której od niej żądał, czuła to dob
rze, oznaczała zmierzch miłości. Zatopiona w
swych myślach, ubierała się nie patrząc już w stro
nę lustra.
,,Lecouvreurowie szukają służącej- - pomyślała.
Może się zgłosić. Pierre byłby zadowolony...”
Nie bała się pracy w hotelu. W sierocińcu na
uczyła się szyć i sprzątać. Najważniejsze, żeby
Pierre z nią został.
Tego ranka kawiarnia świeciła pustkami. Lecou-
' reur wycierał szklanki przy barze. Renee otwo-
i żyła drzwi i podeszła z bijącym sercem.
— Dzień dobry — powiedział właściciel. —
1’rzyszła się pani czegoś napić?
Potrząsnęła głową i wyjąkała:
— Potrzebujecie służącej?
— Tak. Ale nie ma mojej żony. A to ona się
i'.m zajmuje...
Renće westchnęła, przeszedł ją dreszcz na myśl,
ze jej prośba zostanie odrzucona. A na cćż innego
29
mogła jeszcze liczyć? Usiadła. Wreszcie właści
cielka przyszła.
— Panienka chciałaby przyjść do nas na służ
bę — wytłumaczył Lecouvreur.
Luiza spojrzała na lokatorkę. Początkowo gar
dziła dziewczynami, które mieszkały na górze ra
zem z mężczyznami, ale teraz nie była już taka
surowa. Renće dosyć jej się podobała, bo utrzy
mywała swój pokój w czystości.
— Chętnie panią wezmę — powiedziała. —
Dajemy 250 miesięcznie, wikt i opierunek oraz
napiwki od lokatorów. Jeśli chodzi o pracę, z od
robiną pomyślunku szybko się pani nauczy. Nie
żądam niczego nadzwyczajnego.
Renće już nie słuchała. Myślała o niespodzian
ce, jaką sprawi tego wieczoru Trimaultowi. Rzuci
mu się na szyję. Nie! Poczeka na jego pocałunek.
Powie mu: „Zgadnij” — i już wyobrażała sobie
jego ciekawość. Niełatwo było go zadowolić! Ale
nie potrafi długo ukrywać przed nim niespodzian
ki, wszystko mu w końcu wyzna...
Luiza wyrwała ją z tych marzeń:
— Zacznie pani zaraz, dobrze? Pójdę z panią
do pokojów... Proszę wziąć szczotkę i wiadro. Na
dziś pożyczę pani mój stary fartuch.
W południe Renće jadła przy stole z Lecouv-
reurami, klienci się dziwili.
To nowa służąca, szefowo? Ma pani szczęś
cie. Nie chodziła pani po nią daleko.
Renće słuchała, jej policzki poczerwieniały
z radości. Ogarniało ją nie znane dotąd uczucie
dumy i bezpieczeństwa. Wróciła na górę do pracy
i dzień minął jej bardzo szybko. O szóstej poszła
do swojego pokoju. Włożyła ładną sukienkę, sta
nęła w oknie i czekała na Trim aulta.
Wydawało się jej, że podniosła stosy m atera
ców i zamiotła kilom etry podłóg. Numery wiro
wały jej w głowie. Była jeszcze zdumiona róż
norodnością pokojów, które obejrzała. Ta praca
wydawała się jej lżejsza niż robota na fermie.
Tam wieczorem niczego nie mogła się już spo
dziewać poza odrętwiającą ciszą. Żeby pójść na
zabawę, musiała przebyć kilka kilometrów. Gdy
tymczasem tu, przy wybrzeżu Jemmapes, latar
nie zapalały się i światło ich mieszało swój blask
ze światłem wystaw; mężczyźni wracali z pracy
podśpiewując i słychać było hałas, jaki robili
w kawiarence na dole.
Renee traw iła gorączka. Snuła plany na przy
szłość. Pierre ją poślubi... Ale co on robi? — zasta
nawiała się. — Musiał zatrzymać się gdzieś w ka
wiarni i przyjdzie zrzędząc, że wydał pieniądze.
Ale wybaczała mu wszystkie wady, bo przecież
wybrał ją spośród tylu innych kobiet.
Siedziała rozmarzona, kiedy nagle Pierre otwo
rzył drzwi:
— Co ty tu robisz w ciemności?
31
Zapalił światło, rzucił kaszkiet i zwalił się na
krzesło.
— Gwiżdżesz już na mnie. Muszę teraz czekać
na ciebie przy bramie fabryki — powiedział ze
złością.
Renee powstrzymała uśmiech. Zbliżyła się do
Trim aulta, otoczyła jego szyję nagimi ramionami,
usta jej nabrzmiały pocałunkami. — Pierre... —
wyszeptała. Ale on ją odepchnął. Nie mogła już
dłużej wytrzymać i wykrzyknęła:
— Pierre, znalazłam pracę!...
— No, nie zabrałaś się za to zbyt wcześnie! —
odpowiedział ukrywając swe zadowolenie.
Pomyślał o przyjemnościach, jakie przyniesie
łatwiejsze życie, i pozwolił, by Renee usiadła mu
na kolanach. W roztargnieniu przesuwał swe ciem
ne ręce po jej włosach, a ona z głową odrzuconą
do tyłu przym ykała oczy ze szczęścia.
W parę m inut później, ponieważ był głodny,
a dziś można było sobie pozwolić na ekstra wy
datek, powiedział:
— Ubieraj się, pójdziemy na kolację „Pod
Małpi Kufel”. — I czule objęci zbiegli na dół do
restauracji.
(>Ojciec Louis, Mimar i Mariusz Pluchę byli za
palonymi karciarzami. Niekończące się partyjki
32
m anilli były pretekstem do picia. Pluchę ze sma
kiem wybierał alkohole. Podczas gdy rozdawano
karty, on lustrował butelki ustawione za ladą.
Nowe etykietki rozpalały w jego oczach dziecięcą
wręcz pożądliwość. Odczytywał je głośno: cham-
bóry-fraisette.
— No co, Mimar! Postawisz chambery-jrai-
sette?
Mimar, uparcie przywiązany do swych przy
zwyczajeń, mruczał:
__ Nowinki zupełnie mnie nie interesują. Ja
piję w dalszym ciągu pernod.
Zapisywał wygraną na tabliczce łupkowej i za
każdym razem skończywszy sumowanie spluwał
z rytualną' powagą na trociny, którym i wysypa
na była kamienna posadzka.
Lecouvreur, którego zmuszali do gry, gdy tylko
mógł, wstawał, by napełnić szklanki. Gra męczy
ła go. Zawsze te same dyskusje. Jedni woleli gorz
ką, inni anyżówkę, ten był „jednościowcem 1
a tam ten członkiem CGTi2, a wszyscy tak krzyczeli,
jakby od tego zależały losy świata.
Kiedy grał w karty, Luiza obsługiwała klien
tów przy barze.
i Członkiem CGTU (Confśdćration Gćneralą. du Tra-
vail U nitaire) — Powszechnej Jednościowej Konfe
deracji Pracy.
* CGT (Confedćration G enśrale du Travail) — Po
wszechna Konfederacja Pracy. '
3 — HAtel du N ord 33
Ojciec Deborger zamawiał czerwone bordeaux,
Dagot — starego burgunda, typograf Constant
tłumaczył rusznikarzowi Benedyktowi, dlaczego
porzucił kochankę.
Łajdaczka! — powtarzał i podkreślał to sło
wo waląc pięścią o ladę baru.
Przy piecu usadowił się Volovicht z żoną, daw
ną wychowanką Opieki Społecznej. Mąż, ciężko
ranny podczas wojny, zamawiał kawę, a żona ka
wę z rumem. W dniach wypłaty oboje pili mocny
grog.
Około godziny jedenastej trzaskały drzwi i pod
śpiewując wchodził Gustaw, cukiernik. Zawsze
był na gazie, zawsze gotów opowiadać historyjki
niesamowite jak senne majaczenia.
Oto Tatave! — wykrzykiwał Mimar. Odkła
dał karty. — Postaw nam kolejkę!
Gustaw zgadzał się potulnie. Wszyscy trącali
się kieliszkami, a potem szli na górę.
...W soboty graczy w manillę ogarniała zacie
kłość. Gdy zbliżała się północ, Lecouvreur ziewa
jąc patrzył ostentacyjnie na zegar ścienny. Cho
dził od stołu do stołu i robił zdawkowe uwagi na
tem at stawek w grze. Walcząc ze zmęczeniem po-
iuszał się coraz sztywniej. Myśl o uwolnieniu się
od długów dodawała mu energii. Ileż jeszcze n a
lać musi szklaneczek, zanim spłaci ostatni wek
sel! Wreszcie nadchodziła ta chwila, kiedy można
juz było klientom przypomnieć, że późna pora.
Niektórych, opętanych kartam i i nie śpieszących
się do zimnych pokoi, trzeba było ciągnąć za uszy
i delikatnie wyrzucać za drzwi.
Klienci rozchodzili się. Sala była niebieska od
dymu, wyglądała jak po jakiejś bijatyce, na sto
łach rozlano wino, szklanki lepiły się do rąk. Le-
couvreur szeroko otwierał drzwi kaw iarni na
czyste powietrze nocy. Chłonął je długo, było to jak
odświeżający oddech po dymie fajek i zapachu
alkoholu. Ale czasem, zmordowany, czuł na sercu
jakiś ciężar i upadał na duchu. Wówczas miał juz
tylko jedno pragnienie: zrobić dzienne rachunki.
Była to operacja poważna i pracochłonna, którą
zawsze zaczynał od początku, by upewnić się, że
interesy idą doskonale. Wreszcie wpisywał cyfry
dochodu do zeszytu z czerwonymi brzegami. Każ
de dotknięcie tego zeszytu przyprawiało go o bi
cie serca.
Lecouvreur spał w biurze. Nad głową miał elek
tryczną tablicę z bezpiecznikami, licznikiem i lam
pką kontrolną dla każdego pokoju. Po lewej stro
nie znajdował się przycisk do automatycznego ot
wierania drzwi hotelu.
Mieszkańcy hotelu wracali o różnych porach.
Mieli prawo. Jakże Lecouvreur cierpiał z tego po
wodu! Kładł się, zamykał oczy, zapadał powoli
w sen, z którego wyrywał go wściekły hałas:
— Psia krew! Co pan tam robi! Niech pan ot
wiera!
35
Chwytał machinalnie za przycisk, czasami za
nim go odnalazł, upływała minuta. Klient wcho
dził podając mu num er pokoju, na oszklonych
drzwiach rysował się jego cień. Lecouvreur sły
szał nad głową ciężkie kroki potykające się na sto
pniach schodów. Przykładał się do poduszki.
Stuk! Stuk!... Wracał nowy cholerny lokator.
W półśnie hotelarz nie dobierał już słów. Ale zwy
ciężało poczucie obowiązku.
W soboty powroty ciągnęły się w nieskończo
ność. Nie sposób było zasnąć. Pijani goście nie
trafiali do dzwonka i kopali nogą w drzwi, głośno
nawoływali. Lecouvreur wstawał i w koszuli szedł
otworzyć.
Postarajcie się nie pomylić pokojów — zrzę
dził. “
Patrzył na ścienny zegar: druga w nocy; robił
mały obchód lokalu, słabo oświetlonego przez la
tarnie gazowe nad kanałem. Czasami cienie jakieś
zatrzym ywały się przed kawiarnią rysując na szy
bach fantastyczne kształty: może to włóczędzy,
bulwary zewnętrzne były niedaleko! Podnosił fi
rankę. Nie, chodniki były puste. Naprzeciwko,
przy posterunku straży wodnej, świeciła się la
tarnia uliczna. Na posterunku napis — „Ratunek
dla topielców”. Lecouvreur bał się, że napis ten
będzie go prześladował nawet we snach.
W czterdziestu pokojach, które kryły w sobie
tyle niepewnych losów ludzkich, panowała już ci
36
sza. Odpoczywali. Lecouvreur wracał do łóżka,
otrzepywał trociny z bosych stóp i zmordowany
usypiał.
7
Codziennie o piątej rano śmieciarz Dagot w y
rywa Lecouvreura ze snu. Pierwsze wołanie po
zostaje zawsze bez odpowiedzi. Więc Dagot krzy
czy znowu:
— Sznur proszę! — a potem już rozeźlony: —
Drzwi, do diabla!
Lecouvreur chwyta po omacku sznur do otwie
rania drzwi. Senny m ajak staje się rzeczywistoś
cią i wreszcie go budzi. Lecouvreur siada, ziewa
skulony i pełen niechęci. To chwila pełna gory
czy, kiedy trzeba zapomnieć o zmęczeniu. Bo czyż
ten sen, niespokojny i czujny, kiedy nasłuchuje
się hałasów od wieczora do świtu, może przynieść
odpoczynek? Taki sen daje tylko odrętwienie, od
którego ciało staje się ociężałe, głowa jest ciężka
i boli grzbiet. Ale Lecouvreur wstaje. Wciąga ze
sztywniałe od zimna ubranie, a potem wilgotnym
ręcznikiem przeciera zmiętą od snu twarz.
Jeszcze nie zapiął szelek, a już szykuje kawę.
Sam umył się byle jak, ale ekspres do kawy czyś
ci i pucuje. Ta robota budzi go na dobre i przy
wraca mu chęć do życia. Ekspres świeci się już
jak latarnia. Woda w nim zaczyna wrzeć, wydo-
37
bywa się pachnąca para. W szystko jest gotowe,
I lokatorzy ruszą do pracy z dobrą kawą w brzu
chu. '
Czas otwierać kawiarnię. Oto pojawia się ojciec
Louis, robotnik m urarski, pomarszczony, z wolem
na szyi. Czy niebo jest czyste, czy zasnute chm u
ram i, czy świt jest pogodny czy wietrzny, on sa
dowi się na progu kaw iarni/i w patruje się w ho
ryzont czekając na swoją kawę z rumem.
— Chyba będziemy mieli dziś ładną pogodę!
~ Tym lepiej odpowiada Lecouvreur — zi
ma nam już dojadła.
Kafejkę wypełnia szare światło. Klienci ścią
gają jeden po drugim. Wszyscy się śpieszą i wy
pijają wrzącą kawę na stojąco.
Szefie, ależ ta pańska maszyna grzeje!
— Do licha, przecież dopiero zaparzyłem tę ka
wę!
Dla dodania sobie animuszu prawie wszyscy
wlewają do kawy mały kieliszeczek rum u lub ko
niaku. Wybiegli pośpiesznie ze swych pokojów
i teraz przy barze kończą się ubierać. Są źle ogo
leni, niedomyci, na ich twarzach kładzie się bla
dość świtu. Są zaspani, glosy m ają ochrypłe, po
wieki im opadają. W ydobywają się z sennych m a
jaków przeklinając swój „cholerny zawód”. Sia
dają na krzesłach, przeciągają się, przytłoczeni
monotonią swego losu.
Byle dotrwać do wieczora! Byle się położyć!
38
To życie bezmyślne i raz na zawsze przykute do
obowiązków, w których nie ma żadnych znamion
wielkości. Są tu ludzie wszystkich zawodów: kil
ku urzędników, księgowy, kelnerzy, elektrycy,
dwóch drukarzy i robotnicy budowlani, robotnicy
ziemni, gipsiarze, m urarze, cieśle. Starczyłoby ich
na odbudowanie Paryża, gdyby zniszczyło go trzę
sienie ziemi. O godzinie siódmej rano wszyscy
znikają.
Trochę później nowe ożywienie wnoszą młocie
kobiety. To robotnice z okolicznych garbarni
i tkalni, sprzedawczynie i maszynistki. Zamawiają
kawę ze śm ietanką i piją drobnymi łyczkami. Po
gryzają drożdżowe ciastka, przeglądają się w lust
rach przy barze, m alują się przed wyjściem na
ulicę.
Luiza obserwuje je nieżyczliwie. „Wszystkie
wyglądają podejrzanie — myśli. — Lepiej by się
umyła, zamiast pudrować się różowym pudrem .
Kiedy ostatnia z nich wychodzi, Luiza otwiera
na oścież drzwi kawiarni. A gdy mąż okazuje zdzi
wienie, odpowiada:
— Śmierdzi tutaj!...
Dzielnica już się budzi. Zamiatacze zbierają na
szufle sterty śmieci, zalegających skraje chodni
ków. Kupcy rozkładają stragany. Słychać, jak
podnoszą do góry metalowe żaluzje knajpki „Pod
Małpim Kuflem ”.
Zanim Renće weźmie się do sprzątania poko-
39
jow, wygarnia z pieca i zamiata kawiarnię, której
posadzkę pokrywają już niedopałki papierosów
i plwociny. Berta i Felicja, dwie stare praczki
z pralni przy wybrzeżu Valmy, zamawiają małą
wódkę, „żeby jakoś szczęśliwie przepchać zimę”.
Potem przychodzą furm ani od Latouche’a. Dobre
chłopy, ale pyskacze! Najmłodsi pozują na stare
wygi, w spodniach z rozszerzonymi nogawkami
i w fularach zawiązanych na podgolonych kar
kach. Jeden z nich, Marcel, piękny chłop, bywalec
nngow, nosi sportowy dżersej i pali luksusową ta
bakę. Jeśli można mu wierzyć, angielski tytoń do
prowadza kobiety do szaleństwa. Ma akcent raso
wego paryżanina i przechwala się swymi sukcesa
mi. Renće, oparta na szczotce, słucha go z rozchy
lonymi ustami i nieobecnym spojrzeniem. Ale kie
dy Marcel chce ją uszczypnąć, krzyczy.
Luiza interweniuje bez złośliwości:
— Coz to znowu, świntuchu! Nie jesteś na za
bawie... Daję słowo, dzisiaj ich wszystkich diabeł
roznosi.
Wozacy są starsi, piją dużo, ubierają się nie
chlujnie, mówią grubym głosem i wyglądają pro
s ac o. Do szoferów żywią zbiorową nienawiść.
Trąbienie klaksonów traktują jak wyzwanie, do
prowadza ich to do szaleństwa. I jeżeli jakieś auto
wyprzedzi ich przy wjeździe pod górę, ciężko ka-
płacie swoim nieszczęsnym zaprzęgom za taki
afront. Mają zatargi z policją, ale wcale się tym
nie przejm ują, bo Latouche płaci za nich wszystkie
grzywny. Ustalonym już zwyczajem przeciągają
czas aperitifu czekając na szefa.
Oto i on. Staje w progu. Wąsy ma zawadiackie,
w ręku bat. Nie jest to zresztą atrybut symbolicz
ny. Ale Latouche jest wyjątkiem od reguły. To
człowiek prawie wytworny, który nie stosuje bru
talności, rzucając układne zdanka.
W ciągu pięciu minut zebrał swój personel, roz
dał robotę i nie zamówił dla siebie aperitifu, czym
budzi w LeCouvreurach mieszaninę urazy i za
chwytu. ,
Śluzowy Julot obserwuje odjazd wozaków ze
swego posterunku, oszklonego jak akwarium. Mo
że dlatego, że żyje w tej budzie, otwartej na całe
gwarne życie dzielnicy, ma usposobienie plotka
ry, która wszystkich obgaduje. Pochlebca i gadu
ła,’ roznosi różne plotki. Nazywa Luizę Lecouvreur
„swoją ciocią”, a jej męża „Mimil”..Krzyczy z jed
nego chodnika na drugi, wymachuje rękami i za
gaduje znajomych na wybrzeżu:
__ No co, stary, postawisz mi szklaneczkę?
Zbrojny w autorytet człowieka, który pełni fun
kcje publiczne, Julot jest postrachem przewoźni
ków. Jak owi augurowie, którzy nie raczą okazać
życzliwości, dopóki na ich ołtarzach nie leżą ster
ty darów ofiarnych, tak i on nie otworzy i nie za
mknie stawideł, dopóki nie dostanie uświęconego
„drogowego” uzupełnionego jeszcze przez m ary
41
narzy, mniej lub bardziej ochoczo, kieliszkiem
przy barze u Lecouvreura.
M r)aj m‘ ty” 1 razem białe wino z wodą Viehy.
limil. Dziś funduje mi właściciel barki „Piękna
Ruanianka”.
Ale Julot wie, na co może sobie pozwolić, i nie
uchybia swemu zawodowi. Spryt podsunął mu do
bre rozwiązanie. Po porozumieniu z Mimilem pod
licza kolejki, które mu fundują w ciągu dnia, i co
wieczór wraca do swego domu w dzielnicy Pan-
tin z litrem pod pachą, aby spokojnie upić się
w lozku me narażając na szwank swej godności.
...Wreszcie lokal pustoszeje. Luiza idzie razem
z Renće do pokoi na pierwszym piętrze. Lecouv-
reur czyści proszkiem blaszaną ladę, płucze szklan
ki, wyciera je starannie i ustawia na półkach:
szklanki z paseczkiem do aperitifów, kieliszki do
bordeaux i do likierów, czarki na lody i na wiśnie,
pucharki do win musujących. Teraz kafejkę zale
wa jasne światło. Słońce wysłuchało ojca Louis.
Szklanki i butelki mienią się tęczowymi blaskami
dobrze wypucowana lada błyszczy. Jakże to wszy
stko jest piękne, jakże dodaje otuchy! Lecouvreur
podwija rękawy koszuli, wyciera ręce po wodzie
lepkiej od likierów i w wypolerowanej ladzie przy
patruje się własnej twarzy, wykrzywionej kary
katuralnie i uśmiechającej się do niego. Przepeł
nia go radość. Oczami pieści swoje krzesła i stoły
„w doskonałym stanie” i dwie wielkie ławki obite
42
czerwonym moleskinem. Z sufitu zwisa trójra-
mienny żyrandol. Brakuje jeszcze tylko bilardu!
Lecouvreur nie może już dłużej usiedzieć w
miejscu. Przechodzi na drugą stronę ulicy, by
jednym rzutem oka ogarnąć cały swój stan posia
dania. Oparty o balustradę, ze ścierką na szyi, ze
spojrzeniem utkwionym w ostatnie piętro swego
domu, patrzy z nabożnym skupieniem. Na przy
szły rok trzeba będzie odnowić fasadę i wymalo
wać nowy szyld. U Latouche’a ściany też wym a
gają otynkowania. Deszcz wyżłobił w nich kolei
ny jak zmarszczki na ludzkiej twarzy. Na pierw
szym piętrze między oknami przyciąga wzrok wy
wieszka, jeszcze sprzed wojny:
POKOJE
Z PEŁNYM NOWYM UMEBLOWANIEM
SZAFY Z LUSTREM -
JUZ OD PIĘCIU FRANKÓW
TYGODNIOWO
Bez blagi! Trzeba to będzie zdjąć. Na jesieni
podniesie się ceny pokojów do 30 franków za ty
dzień. Podmuch w iatru marszczy wodę kanału.
Ciężarówki z warkotem jadą w górę wybrzeżem
Jemmapes. Lecouvreur wdycha powietrze z roz
koszą. Przez otw arte okno widać Renće krzątają
cą się w pokoju nr 19.
„Porządna dziewczyna, solidna w robocie
myśli patrząc na swój hotelik.
43
8
Mimar ma chód ciężki jak chłop. Jest uparty
ograniczony i skąpy, uniżony albo ordynarny za
leżnie od okoliczności. Jak tylu innych przyjechał
do Paryża, by się dorobić, ale szczęście się do nie
go me uśmiechnęło. Od lat pracuje na Gare du
Nord i me ma żadnych widoków na przyszłość po
za em eryturą. Jest tragarzem i piętnaście razy
w miesiącu ma nocną służbę. Teraz wypadają mu
wspaniałe wolne dni.
Bawi g0 fanfaronada młodych ludzi, którzy
włóczą się po spelunkach. Co za szczeniaki' Nie
zazdrości im sukcesów. W jego wieku lepiej za
polować w hotelu. Od piętnastu lat mieszkał w
umeblowanych pokojach. Miał doświadczenie
zawsze sobie coś znalazł.
Miał w życiu dwie namiętności — karty i ko
biety Zaraz po robocie zasiadał z przyjaciółmi do
mamili. W całej dzielnicy miał reputację dobrego
gracza. Zazdroszczono mu zręczności, dzięki cze
mu mógł napić się do woli nie wydając ani jedne
go sou. Praca tragarza nie przysparzała mu kło
potów, dumny był ze swych sukcesów w knaj
pach, koledzy ubiegali się o to, kto z nim zagra,
on rzucał karty, gdy tylko zobaczył jakąś kobie-
1^.
Natura obdarzyła go cerą w kolorze dojrzałego
pomidora i małymi, mrugającymi oczkami oraz
44
*byt krótką szyją, która ginęła w ramionach. M un
dur kolejarza też nie przydawał mu wdzięku. Ale
Mimar umiał cierpliwie znosić cierpkie odprawy
i prześmiechy. Z pewnością siebie tępego i zmy
iłowego samca czyhał na wybraną ofiarę. Zawsze
przychodziła jego godzina!
Nie uganiał się już za dziewicami. Chłopcy m ar
nują zbyt dużo czasu na te małe gierki. Odpowia
dały mu kobiety między trzydziestką a pięćdzie
siątką, m alutkie i grubiutkie albo chude, blondyn
ki i brunetki, kucharki, służące i zamiataczki, och.
on nie zwracał uwagi na szczegóły. W miłości li
czył się dla niego tylko jeden drobiazg! Nie peszy
ła go ani brzydota kochanek, ani ich bielizna w ąt
pliwej czystości, ani rozwiązłe obyczaje. W ystar
czało mu. że „wpisywał je na swój rachunek’ . Ni
gdy też nie narażał się na spotkanie rywala ani
na zaplątanie się w jakąś dłuższą historię. Raz na
tydzień golił się i zmieniał bieliznę. I zawsze, przez
okrągły rok nosił zatłuszczoną kolejarską czapkę,
głęboko nasuniętą na oczy.
Kiedy miał wolne dni, ruszał ną łowy. Zaczajał
się w zagłębieniu korytarza, na podeście schodów
lub przy wyjściu z klozetów. Dobrze obliczał swój
skok. Kiedy kobieta przechodziła przed nim, wy
suwał się z mroku i zagradzał jej drogę: „Hej, m a
ła! nie przejdziesz, jeśli nie dasz mi całusa . Tę
partię wygrywał prawie zawsze. Ileż romansów
zaczął właśnie w tych korytarzach!
45
Jeżeli jego ofiara była mężatką, zapraszał wie
czorem jej męża na partyjkę m anilli do kafejki.
Cala trojka zasiadała wesoło przy stole i Mimar
jak wielki pan stawiał wszystkim kolejkę. Zer
kał na swoją sąsiadkę, trącał ją łokciem, rozpalał
wreszcie pod stołem deptał jej po nogach.
— Cos me mam dzisiaj szczęścia — mówił do
swego partnera.
Ale go to nie martwiło. Upajał go słodki zapach
kobiety. Od sprośnych obrazów mącił mu się
wzrok, krew napływała do twarzy, rozpinając ko
szulę odsłaniał swą mocną szyję tragarza. „Kto
nie ma szczęścia w kartach, ma szczęście w miło
ści” — myślał sobie.
Udało, mu się uwieść małą Volovich. Męża dziś
me ma w domu, umówiła się więc z Mimarem.
Czeka na niego z uchem przy drzwiach. Jest go
dzina dziesiąta. Mimar w pantoflach wyślizguje
się cicho na korytarz. Trzdba się strzec ciekaw
skich. Kiedy zbliża się do num eru trzeciego, cicho
pokasłuje. Drzwi otwierają się.
Trójka przypomina mu inną jeszcze przygodę.
Tamta kochanka sprzedawała ryby. Była czerwo
na i pękata, zupełne przeciwieństwo Volovich, któ
ra jest płaska jak pluskwa. Mimar siada.
^ hultajka, ta Renće! — zrzędzi. — Uda
wała, że zamiata. Musiałem się zamknąć w klo
zecie, zęby ją zmylić... Gdyby mi się tak udało
46
wykurzyć ją stąd pewnego dnia. - Renśe odrzu
cała zawsze jego awanse.
— Tymczasem napij się czegoś — odpowiada
pani Volovich.
Podaje mu szklankę czerwonego wina, a póź
niej z błyszczącymi oczyma siada mu na kolanach.
Mimar obmacuje ją, szczypie i rozgniata jej usta
swymi fioletowymi wargami. Kobieta wyrywa mu
się nagle z ramion, aby zaciągnąć podwójne za
słony.
__ Zostaw — mówi Mimar. — Nikt nie może
nas zobaczyć.
Światło pełnego dnia m u nie przeszkadza. Jest
w koszuli, zdejmuje tylko szelki, żeby m u było
wygodniej. Chwyta Volovich wpół i przewraca na
brudne prześcieradło. Ona wydaje długie w e
stchnienia, M imar kładzie jej na ustach swoją
twardą dłoń.
— Zamknij się, Renće pracuje obok.
Mimar wstaje, rozchełstany, z ciałem znużo
nym Podchodzi do okna: auta zjeżdżają w doł
wybrzeża, a na dole, u Latouche’a, wozacy zała
dowują platform y. W ypina pierś. — Fajnie sobie
żyję — mruczy rzucając spojrzenie na kochankę.
Podchodzi do stołu, chwyta litrową butelkę czer
wonego wina i nalewa sobie pełną szklankę.
47
Eugene Dabit HOTEL DU NORD
Eugene Dabit, ur. w 1898 r. w Paryżu, zm. w 1936 r. w Sewastopolu, pisarz francuski. Był typowym synem ludu, samoukiem i zanim został pisarzem, imał się wielu zawodów, m.in. terminował u ślusarza, był żoł nierzem na wojnie 1914 r, próbował malować. Hotel du Nord (1930) jest jego najlepszą książką, spopula ryzowaną przez adaptację filmową (1939) Marcela Carne. W swej karierze pisarza Dabit dużo zawdzię cza radom Andre Gide’a i Rogera Martin du Garda, którzy skłonili go do rozwijania jego samorodnego talentu. Dabit był pierwszym laureatem nagrody po pulistów —właśnie za Hotel du Nord — grupy pisa rzy, których programem było przedstawianie . życia prostych, szarych ludzi. W roku 1931 Dabit napisał powieść Petit Louis (Ludwiczek), gdzie ukazał swoje dzieciństwo dziecka paryskiego ludu. W sumie napi sał kilkanaście książek, pośmiertnie opublikowano jego eseje o trzech wielkich malarzach hiszpańskich oraz Journal intime 1928—1936 (1939, Dziennik in tymny 1928—1936).
Eugene Dabit Hotel du Nord Przełożyła DANUTA KNYSZ-RUDZKA Książka i Wiedza • 1984
T y tu ł o ry g in a łu llÓ T E L DU N O RO I l u s t r a c j a n a o k ł a d c e i s t r o n i e t y t u ł o w e j M A R I A F S K A - P I Ą T K O W S K A R e d a k t o r M I R O S Ł A W A K A R P I Ń S K A © C o p y r i g h t f o r t h e P o l i s h e d i t i o n b y D a n u t a K n y s z - R u d z k a IS B N -8 3 -05-11127-X Od tłumacza Eugene Dabit urodził się w roku 1898 w P ary żu. Twórczość jego związana jest z tym miastem, z jego pejzażem, z życiem i tradycjam i ludu pa ryskiego. W świadomości dzisiejszego czytelnika Dabit jest autorem jednej książki — Hotel da Nord, choć oczywiście napisał ich o wiele więcej. Ta środowiskowa powieść, opowiadająca dzieje mieszkańców skromnego paryskiego hoteliku w u bogiej robotniczej dzielnicy nad kanałem Saint- Martin, była znakomitym debiutem Dabita, paso wała go na pisarza, przysporzyła mu sławy, zys kała mu nagrodę literacką populistów i zapewniła wierną pamięć czytelników i historyków literatu ry. Hotel du Nord ukazał się w roku 1930. A w kilka lat później prawdziwą nieśmiertelność za pewnił mu Marcel Carnć, który nakręcił film we dług tej powieści, ze znakomitym Louisem Jouve- tem. Dziś film ten należy do klasyki francuskiej kinematografii, powraca ciągle na ekrany kin stu dyjnych, znany dobrze miłośnikom kina również i w Polsce. I tym żywiej przypomina nam autora skromnej powieści o Paryżu plebejskim, Paryżu, w jakim on sam żył i tworzył. Hotel du Nord przypomina starą, pożółkłą fo- 5
tografię, na której utrwalony został obraz życia nad kanałem Saint-M artin, obraz, który już w mo mencie opublikowania książki należał do bezpo wrotnej przeszłości. Dabit opowiada o środowisku doskonale sobie znanym, swoim własnym, opo wiada o świecie swych rodziców, ich sąsiadów, klientów i przyjaciół. To jego ojciec pracował najpierw jako wożnica-dostawca, a potem rzeczy wiście kupił Hotel du Nord i prowadził go przez wiele lat. Skromny hotelik stawał się tymczaso wym portem dla ściągających do Paryża robotni ków, dla praczek, pomywaczek i służących, dla młodych małżeństw i dla par kochanków, szuka jących tu schronienia dla biednych swoich roman sów. Sam autor wielu chwytał się zawodów, za nim został pisarzem. Terminował u kowala, był żołnierzem, wreszcie próbował sił w malarstwie. Hotel du Nord powstawał mozolnie, przez kilka lat. Autor zawdzięczał wiele opiece i zachęcie tak znakomitych pisarzy jak Andrć Gide i Roger Mar tin du Gard. To oni przeczytawszy niedoskonały jeszcze rękopis powieści domyślili się w skrom nym adepcie literatury człowieka wielkiego, sa morodnego talentu. W Hotel du Nord Dabit zawarł całe doświadcze nie swego życia, swą miłość do paryskiego ludu i głęboką lojalność wobec robotniczej dzielnicy. Stworzył powieść środowiskową o bohaterze zbio rowym — o mieszkańcach jednego hoteliku, za pracowanych, ubogich, z rezygnacją dźwigających ciężki swój los. Wszyscy oni przeżywają swą sza rą egzystencję i wielkie dram aty — miłość bez szans na szczęście, pracę ponad siły, chorobę, w tym środowisku nieuleczalną, starość bez opar cia i śmierć w osamotnieniu. Wszyscy są w jakimś sensie rozbitkami życiowymi wyrzuconymi na pa ryski bruk. Ci bezdomni, dla których hotel jest jedynym domem, tworzą wielką rodzinę, nad któ rą po matczynemu czuwa żona hotelarza, pani Le- couvreur. Łączą ich autentyczne więzy ludzkie, choć, prości i szorstcy, nie potrafią znaleźć słów wyrażających te wartości hum anistyczne, których są nosicielami. Postawa artystyczna Dabita, który dąży do od tworzenia z drobiazgową wiernością realiów ży cia ludzi prostych, do prezentowania codziennego dnia szarego, zwyczajnego człowieka, zbiega się z programem postulowanym przez grupę populi stów francuskich, z Andrć Thćrive’em i Leonem Lemmonierem na czele. Dlatego też pierwsza na groda za powieść populistyczną przyznana zosta ła właśnie temu początkującemu autorowi, choć nie łączyły go związki personalne z członkami grupy. Kolejne książki Dabita: Petit Louis (Ludwiczek, 1931) i Faubourg de Paris (Przedmieścia Paryża, 1933), dowiodły jego wierności wobec własnego robotniczego środowiska. W 1936 roku pisarz to-
warzyszył Gideowi w podróży do Związku Ra dzieckiego. Zmogła go szkarlatyna, na którą za padł w Sewastopolu. Po jego śmierci ogłoszono kilka nie wydanych jeszcze tekstów, wśród któ rych znalazły się również niezwykle ciekawe Dzienniki z lat 1928— 1936, powieść Le mai de uvre oraz interesująca praca o malarstwie hisz pańskim. Hotel du Nord jest pierwszą książką Dabita, która ukazuje się po polsku. Danuta Knysz-Rtidzka 1 Emil Lecouvreur wyciągnął zegarek, była go dzina druga dwadzieścia. Pan Mercier, pośrednik w sprzedaży nieruchomości, umówił się z nim na wybrzeżu Jemmapes, przy posterunku straży wod nej, dokładnie na godzinę drugą. Lecouvreur za stanawiał się w duchu, jak wytłumaczyć to spóź nienie. Do żony i syna, którzy się już niecierpli wili, powiedział: — Ten facet zna się na rzeczy, można mieć do niego zaufanie. — Obrzucił pożądliwym spojrze niem Hotel du Nord, który stał po drugiej stronie ulicy. Luiza Lecouvreur zaproponowała: — A może wejdziemy? Powiemy państwu Gou- tay, że jesteśmy nabywcami. A tymczasem przyj dzie pan Mercier. — Otóż i on! — zawołał Lecouvreur. W zaże nowaniu obciągnął rękawy i poprawił kaszkiet. Doznał uczucia, że to decydujący moment w jego życiu. I nagle zrozumiał, jak ważna była osoba, która się zbliżała. Pan Mercier bez trudu wytłumaczył się ze spóź nienia. Złożył je na karb jakiejś wariackiej tran sakcji, skomplikowanej jeszcze przez obciążenie 9
/ hipoteki. Lecouvreur z powagą pokiwaj głową. Kręci, pomyślał, coś mu chyba dolega. Przeszli przez ulicę. Mercier i Leeouvreur z przodu, Luiza z synem Maurycym za nimi. Pan Mercier otwo rzył drzwi hotelu i ceremonialnie wprowadził Lui zę Lecouvreur, która z wypiekami na twarzy trzy m ała się z tyłu za mężem. Filip Goutay płukał szklanki przy barze. Doko nano prezentacji. Na progu kuchni ukazała się pani Goutay. Przepraszała, że zaskoczyli ją w ro li pomywaczki. — Zmywałam właśnie naczynia — powiedziała. — Zdejmę tylko fartuch i już idę z wami. Zaczęło się oglądanie hotelu. Szli na pierwsze piętro po wąskich i stromych schodach, które na gle zakręcały w pół drogi, tworząc miejsce na ok no. Na podeście zaczynał się korytarz prowadzący do pokoi. Światło docierało tu z malutkiego w e wnętrznego podwórka, ponad którym całe towarzy stwo przeszło po małym mostku, potem weszli w ciemny korytarz. Lecouvreur zaniepokoił się: — Ależ tu... człowiek czuje się jak w tunelu. Wszędzie panowały ciemności, nie można było naw et przeczytać numerów na drzwiach. Pan Goutay stwierdził, że w lutym zmrok zapada szyb ko. W lecie w korytarzu jest bardzo jasno. A po tem dodał z godnością: 10 — Zresztą wszędzie jest światło elektryczne... — A po chwili dorzucił: — Nawet w ustępach. Goście szli jedno za drugim. Drzwi rozmieszczo ne w dwumetrowych odstępach tworzyły w m ro ku jeszcze ciemniejsze plamy. Lecouvreur nali czył ich trzynaście, wszystkie po lewej stronie. O- bejrżeli całe piętro, zawrócili tą samą drogą i po szli na drugie. I wówczas Luiza Lecouvreur zapy tała, czy może zobaczyć pokoje. Pani Goutay, urażona, odpowiedziała: — Oczywiście, proszę pani. Wszystko tu jest do oglądania. Czy masz klucze, Filipie? Pan Goutay otworzył drzwi, jak się wydawało, piehwsze z brzegu. Pokoik był taki mały, że mo gła się w nim zmieścić tylko jedna osoba. Weszli w szóstkę, po kolei. Luiza Lecouvreur została tro chę dłużej. Przez podarte firanki przenikało sza re światło, a spłowiała tapeta w kwiatki potęgo wała wrażenie smutku. Łóżko wciśnięte było mię dzy białą drewnianą szafę i stolik toaletki; w ką cie przy kuble leżała para starych butów. Ciasno ta, ubóstwo i zaduch, jaki tu panował, przypra wiały o mdłości. Luiza Lecouvreur odwróciła się. Jej towarzysze zniknęli. Słyszała, jak rozmawiają na korytarzu. Pewnie oglądali inne pokoje. Jej wystarczy ten jeden. Emila Lecouvreura nie dziwiło to ubóstwo. Podczas wojny widział jeszcze gorsze rzeczy. A te noce spędzone w stodołach albo, jak mówił ze 11
śmiechem, w gospodzie pod gołym niebem. Trzeba było również wziąć pod uwagę ceny pokojów. Czy za te pieniądze można dać coś lepszego? Zresztą czyż ten brud nie dowodził, że lokatorzy sami ma ło przywiązują wagi do czystości? Brud im z pew nością nie przeszkadzał. A w dodatku, do czego im służą te pokoje? Tylko do spania. — Przyzwyczaicie się — zaczął pan Goutay. — Nie trzeba żądać za dużo. Mamy dobrą, robotniczą klientelę z okolicznyćh fabryk, uczciwi, dobrze płacą. Nie udzielajcie nigdy kredytu, to śmierć dla naszego zawodu... Z zewnątrz dom nie wygląda imponująco, przydałoby się go odnowić. Ale co robić... W naszych czasach tylko hotele na godzi ny mogą sobie pozwolić na tynk... Umilkł na chwilę, a potem mówił dalej: — To nie jest hotel na godziny... Lecouvreurowie zawołali zgodnie: — Wcale nie chcielibyśmy hotelu na godziny! Pan Goutay przytaknął: — Tacy klienci niczym się od nas nie różnią. Ale wtedy ma się do czynienia z kobietami i za uważcie, jakie są z tym kłopoty... Z byle powodu policja wsadza ci nos w papiery. Ale tutaj nic z tych rzeczy! Tworzymy tu prawdziwą rodzinę — robotnicy, kilka młodych dziewcząt i małżeństwo na trzecim piętrze, oczywiście bezdzietne... Ach, byłbym zapomniał, są jeszcze starzy lokatorzy, którzy dożywają w hotelu swych dni. — Ściszył 12 głos. — Utrapieni nieszczęśnicy, którym nie moż na podwyższyć czynszu. Gromadka dotarła do trzeciego piętra. Przez ok no wpadało światło prosto z nieba. Tu na podeście schodów zainstalowano kran z wodą i ustępy. Ko rytarz był dość jasny. Hałas, jaki czynili, sprawiał, że uchylały się drzwi. — Małżeństwa — wyjaśniała pani Goutay. Lecouvreur poszedł z panem Goutay na strych, gdzie była rupieciarnia. Przyjrzeli się wiązaniom dachu i wyszli na górę. Widać stąd było oba wy brzeża Jemmapes i Valmy, połączone wąziutką kładką. Wzdłuż brzegów sunęły ciężarówki zała dowane piaskiem. Nitką kanału prześlizgiwały się barki, powolne i ociężałe jak wzdęte krowy. Lecouvreur, zazwyczaj niewrażliwy na takie rzeczy, zawołał: — Ach! Co za widok. Ten hotel jest świetnie położony!... — A potem dorzucił: — Jestem sta rym paryżaninem, a zupełnie nie znałem tego za kątka. Człowiekowi wydaje się, że jest nad mo rzem. Stanął przy kominie i zamyślił się. Zmarszczka przecinająca czoło nadawała powagi jego twarzy 0 małych, badawczych oczach. W wieczornym po wietrzu snuły się dymy. Od strony przedmieścia 1emple na niebie gromadziły się wielkie chmury. Zewsząd dobiegał ich stłumiony gwar Paryża jak 13
jakieś wezwanie. Nagle Lecouvreur powziął decy zję. Za wszelką cenę musi kupić ten hotel! Może zejdziemy na dół obejrzeć mieszkanie — powiedział Goutay. Ale Emil poczuł, że ogarnia go zmęczenie. Gdy" szli schodami w dół, w gardle ściskało go dziwne wzruszenie, a w sercu czuł niepokój na myśl o czekających go pożegnaniach i rozstaniach. Te obce miejsca wywołały w nim mieszaninę uczuć zagrożenia i nadziei, posmak ryzyka i przygo dy. Gwałtowność tych uczuć przytłaczała go. Nie, naprawdę nie ma już sił na dalszę oględziny. Zre sztą zapadał już wieczór i zaczynali wracać loka torzy. Nie trzeba budzić ich ciekawości przed osta tecznym podpisaniem kontraktu. Obiecał sprzedawcy nieruchomości, że da mu odpowiedź następnego dnia. Tak albo nie. I poczuł się szczęśliwy, gdy mógł oprzeć się o bar, kiedy pan Goutay zaproponował, aby się czegoś napili. 9tm i Państwo Lecouvreur patrzą na swój hotel i ko m entują wydarzenia dnia. — Prawdziwi owerniacy ci Goutay — mówi Luiza. — Jeśli chodzi o bałagan, nie lepsi od swych lokatorów. Założyłabym się, że ona przez cały czas gra w manillę z klientami. Widziałeś to gos- 14 podarstwo? Kubeł ze śmieciami na samym środku kuchni. A kolor ścierki do szklanek na ladzie... Nie zachęcałoby mnie to wcale do picia! Pokoje są także bardzo zaniedbane. Ale jak się zabrać do te go ze ścierką w ręku i z odrobiną gustu, można by zrobić z nich coś ładnego. Powiem ci jeszcze coś: pani Goutay zagląda do kieliszka. Jej skacowana twarz wcale mi się nie podoba. Lecouvreur idzie w milczeniu. W słowach żony znajduje potwierdzenie własnych wrażeń. I ta jed nomyślność zdaje się gwarantować powodzenie ich planów. Kiedyś, gdy po wielu jałowych dys kusjach szwagier, wzbogacony kupiec, zapropono wał, że mu pożyczy pieniędzy na kupno małego hotelu, Luiza nie ukrywała swych obaw, bała się ryzyka, niepewnej przyszłości. Była robotnicą, rozważną i prostolinijną, która wzdragała się przed awanturniczą decyzją. Jej wyobrażenie szczęścia było proste — żyć ze swoimi, nie choro wać, mieć pracę. Mieli więc nabyć nieruchomość. I co dalej? Ani ona, ani Emil nie mieli pojęcia 0 fachu hotelarskim. Czy nie byłoby to kusze niem losu, żądaniem od życia czegoś więcej, niż może ono im ofiarować? Nigdy nie byliśmy właś cicielami, mówiła. Ale Lecouvreur upierał się. A teraz, gdy projekt zaczyna się konkretyzować, i ona nabiera pewno ści siebie. Daje się porwać fali nadziei i ufności. 1 już się widzi, jak sprząta, pucuje, zawiesza kre- 15
tonowe firanki w pokojach... Otwiera się przed nią nowy, dziewiczy świat. Oto wreszcie mają o kazję poprawienia sobie życia i ustabilizowania się. Lecouvreur jest spokojny i zdecydowany, nie podnieca się. Ale jakąż przyjemność sprawia mu ożywienie żony! Uśmiecha się do niej i dodaje jej odwagi jakim ś słówkiem lub mocniej przyciska jej ramię, a w myśli oblicza korzyści, jakie przynie sie mu osiem lat dzierżawy. Od czasu do czasu nachyla się w stronę syna i głosem drżącym ze wzruszenia mówi: — To chyba będzie świetny interes, Maurycy!... Schodzą w dól bulwarem Barbes. Idą ramię przy ramieniu po asfalcie, który jest ich rodzinną ziemią, idą razem obok siebie, a nadzieja otwiera przed nimi świat. Oczy im błyszczą. Jak to dobrze przeżyć taki wieczór, kiedy zapalają się latarnie uliczne, błyskają elektryczne reklamy i migocą sklepowe wystawy! Dawna bieda poszła w zapo mnienie... Luiza wyobraża sobie teraz, że jest na wyprzedaży w magazynie Maison doree i zanurza palce w morzu tkanin. Przystaje, czuje, jak jej bi je serce. Lecouvreur chciałby podzielić się swą ra dością, ze wszystkimi. Ale nie będzie przecież śpie wał czy biegał po chodniku, ani nie chwyci żony w ramiona. Woła tylko: — Idziemy na kolację do restauracji! 16 Ta nieoczekiwana decyzja wprawia ich w za chwyt. Dokąd pójdą? Nieśmiałość, której nie potra fią się wyzbyć, tłumi trochę ich entuzjazm. Naj pierw lękliwie studiują ceny w świetle szyldów, potem zapominają o ostrożności i dają się ponieść radosnemu upojeniu. Lecouvreur zdecydowanym ruchem otwiera drzwi restauracji. Wchodzą do sali rozjaśnionej oślepiającym światłem trzech żyrandoli. Siadają przy małym stoliku. Na śnieżnobiałym obrusie wspaniale błyszczą szklanki i nakrycia imitujące srebra. Ten luksus ich onieśmiela. Kelner podaje im kartę, oczekuje na dyspozycje. Luiza odczytuje na głos menu, w oczach ma błysk pożądliwości. — A więc, moja mała, wybieraj, co chcesz — mówi Lecouvreur. — Ach, sama nie wiem... Czy weźmiemy zupę? Zakąski? Wybierz ty!... , W domu Luiza gotuje, bo musi. To jej ostatni obowiązek po powrocie z pracy. A ta restauracja jest jak z bajki.- Tu można nie tylko zaspokoić głód, tu zaspokaja się łakomstwo całego roku. - - Kelner, trzy móżdżki! — zamawia wreszcie Lecouvreur. Rozkłada serwetkę i męskim głosem, którego żona nie zna, pyta: — Co będziecie pili? Białe wino czy czerwone0 — Ja chcę jabłecznik! — woła Maurycy. 2 — H o te l cłu N o r d 17
— Ja trochę białego — prosi Luiza. Jedzą w milczeniu, z nabożnym skupieniem. Obfitość dań zaspokaja ich zmysły i oszałamia umysły. Po deserze i kawie Lecouvreur nazywa M aury cego „Toto”, jak kiedyś. Patrzy z miłością na żo nę, której twarz, zazwyczaj poważna i trochę sm u tna, teraz łagodnieje. — Oto dzień, którego nigdy nie zapomnimy — mówi. — To tak jak dzień amnestii... — Ścisza głos. — Trzeba będzie powiedzieć twemu bratu, Luizo... Ale goście już wychodzą, można rozmawiać swobodnie. Państwo Lecouvreur utwierdzają się w swej decyzji. Kelner wygasza żyrandol, przy wołując ich do rzeczywistości. — A gdybyśmy tak zakończyli wieczór w teat rze? — proponuje Maurycy. Lecouvreur potrząsa głową. — Lepiej wracajmy do domu. Trzeba jutro być w formie... Idą powoli, trochę ociężali po gorącym posiłku. Pada drobny deszczyk, ulice są puste. Ale dla nich jest to noc triumfalna, noc wspólniczka ich marzeń. Przechodzą przez plac Jules-Joffrin. Oto kościół Najświętszej Marii Panny przy Clignancourt, na przeciw merostwo, w którym państwo Lecouvreur brali ślub. Jakże to wszystko jest odległe i jaką drogę przebyli od tego czasu! 18 — Czy pamiętasz? — szepce Luiza i czule opie ra się na ramieniu Jest pełna ufności. W jakiś zagadkowy sposób ciągle jeszcze jest w Hotel du Nord. Nigdy sobie nie wyobrażała takiego środowiska. Może zdarzą się jej tam jakieś dziwne spotkania? Doprawdy, moż na kochać życie. I w nieznanym mogą się kryć ja kieś atrakcje i korzyści. Dosyć już nimi pogardza no, ponieważ mieszkali na poddaszu: uważano ich za biedaków, bez żadnych stosunków. Teraz wszy stko się zmieni — myślała. 3 Lecouvreur zbudził się. Miał piękny sen. Za ledwie przenieśli się na wybrzeże Jemmapes, a już ich hotel za ciasny był dla gości. Rozbudowano go. Z dachu otwierał się widok na morze... Lecouvreur wstał uśmiechając się do tych szczę śliwych prognoz. Chętnie podzieliłby się nimi z żo ną, ale jeszcze śpi. Umył się i wyjął z szafy nowy garnitur. Czuł się rześki i pewny siebie. Noc przy niosła mu radę. A wszystko odbyło się tak. O godzinie dziewiątej zjawił się u sprzedawcy nieruchomości. Uczciwy człowiek ten Mercier. Ca łe szczęście, bo Lecouvreur niewiele rozumiał z dokumentów, które dano mu do przeczytania. Akt sprzedaży wydawał mu się niejasny i skom 19
plikowany, prawdziwa abrakadabra ze swymi czternastoma artykułam i. Nie miał odwagi się po ruszyć ani prosić o wyjaśnienia, a tym bardziej podnieść oczu na biuro, którego ściany, zawalone aktami, przytłaczały go. 1arł dłonią czoło, jakby chciał odpędzić niepo kój, który mącił mu w głowie. Był zlany potem. W głowie szumiało mu od skomplikowanych ter minów. Wszystko byłoby proste bez tych papierzy- sków. Wreszcie, bezradny i skołowany, zgodził się na wszystko. Pan Mercier wstał i poklepał go po ramieniu: - A więc jest pan właścicielem... Ten dom to kopalnia złota... - lak pan myśli! — zawołał Lecouvreur. — Nie chciałbym przejadać pieniędzy szwagra. — Był poruszony ważnością dokonanego czynu. Ner wowo obracał w palcach czapkę. Pan Mercier uśmiechnął się. - Nim upłynie osiem lat, będzie pan rentie- rem... - Uścisnął mu dłoń. — A więc do wieczo ra, u państwa Goutay. Lecouvreur, uspokojony, wybrał się do Marais. Przez długie lata pracował w tej dzielnicy jako woźnica-dostawca. Chciał się zobaczyć z przyja ciółmi. Odwiedził wielu sprzedawców win i opowiadał kolegom o swojej przygodzie, trochę ją upiększa 20 jąc. Tłoczyli się wokół niego, winszowali mu. Za służył sobie na takie szczęście! Dzień minął na libacjach i pożegnaniach. O ós mej spotkał się z żoną i synem u państwa Goutay. Wydawali kolację, by uczcić podpisanie aktu sprzedaży. Goutayowie zsunęli dwa stoły w głębi kawia renki. Na białym obrusie ustawili rzędy talerzy, półmisków i zakąsek, nie mówiąc już o butelkach, od porto po starego burgunda. Pośrodku stołu dy miła już waza z zupą. Nadeszli goście. Usiedli. Goutay nalał im porto. - Napijcie się tego i powiedzcie mi, jak wam smakuje. — Mlasnął językiem i podniósł szklan kę: — Wasze zdrowie! Potem każdy pochylił się nad talerzem i sły chać było tylko szczęk łyżek. Po zakąskach Gou tay napełnił szklanki miejscowym winem stoło wym. Mrugając okiem zachwalał jego bukiet. O- czywiśćie rozmawiano o interesach. Nagle pan Mercier rzekł stanowczym tonem: - Zostawmy to, teraz nie pora na interesy. Przy deserze Goutay z wesołą miną strzelił kor kiem od butelki musującego wina. - Opróżniamy waszą piwniczkę — sapnął Le- couvreur, bardzo wzruszony takim przyjęciem. Obfity posiłek, burgund, a także całodzienne li bacje rozczuliły go. Wstał ze szklanką w ręku. - Zdrowie naszych następców!
— Ależ nie! — przerwał mu pan Mercier. — To nie tak. To pan jest teraz właścicielem. Lecouvreur próbował się poprawić, ale wszyscy się śmiali, więc usiadł. Mieszkańcy hotelu, zwabie ni hałasem, powoli zapełniali kawiarenkę. — To wesele! — zawołał jakiś głos z południo wym akcentem. — Tak, panie Pluchę — odpowiedział Goutay. — Niech pan podejdzie bliżej, przedstawimy pa na naszym następcom. Był tu Mimar i ojciec Louis, Pelikan i ojciec Deborger — staruszkowie mieszkający w Hotel du Nord, a także Latouche, wozak z sąsiedztwa. Goutay przedstawiał ich po kolei, a potem w y konując zabawny piruet powiedział: — Chłopaki, stawiam wszystkim kolejkę! Ciągle zadziwiał otoczenie. Odrobinę podchmie lony, zaproponował żonie, by zatańczyła bourree 1 Krzesła odstawiono do kuchni, stoły przesunięto pod ściany i Marta Goutay z mężem puścili się po kamiennej posadzce, przytupując ciężko nogami do taktu. Goutay przyśpiewywał sobie do tańca, widzo wie klaskali i skręcali się ze śmiechu. Co za szel ma z tego patrona! Pan Mercier, Luiza i jej brat rozmawiali w ką cie. Lecouvreur przechodził od grupy do grupy. 1 Bourree — taniec starofrancuski. 22 trącał się kieliszkiem, starał się wzbudzić zaufanie w swych przyszłych klientach. Patrzył wokoło za dowolony i rozczulony. Jacyż oni sympatyczni! W dymie zasnuwającym kawiarnię przesuwały się przed jego oczyma marzenia o przyszłości. Goutay rzucił okiem na zegar ścienny. — Do diabła, już pierwsza! — powiedział prze rywając taniec. — W takiej chwili zarobić grzyw nę! Trzeba zamykać! Dziesięć m inut później Lecouvreurowie rozsta wali się z przyjaciółmi i przechodzili kładką nad kanałem. Zatrzymali się na chwilę, by popatrzeć na Hotel du Nord. O tej godzinie niewiele było wi dać. W świetle latam i rysowały się tylko okna na pierwszym piętrze, reszta tonęła w ciemności. Luiza czuła, że zamiera w niej ufność, która do tąd wprawiała ją w wesoły nastrój. To w tym do mu będą żyli... Odwróciła głowę, przeszedł ją dreszcz. Kanał był pusty, woda spadała ze śluzy ze złowróżbnym szumem. Przytuliła się do męża. — Och, Emilu, wracajmy szybko do domu! 4 Minęło kilka dni i Lecouvreurowie wprowadzili się. Meble ustawili byle jak na zapleczu. Później Luiza zrobi z tym porządek. Kuchnia, do której światło wpadało przez o 23
szklone drzwi, stanowiła przedłużenie kawiarni: kończyła się trójkątnym pomieszczeniem, gdzie była szafa ścienna na brudną bieliznę i pudło na śmieci. Dalej mieściła się kwadratowa sypialnia z wysokim sufitem i nagimi ścianami z dwoma ok nami. W małym, ciemnym kąciku przy schodach, do którego światło dochodziło przez drzwi, urzą dzono biuro. Było tam krzesło, tablica rozdzielcza z bezpiecznikami i drewniane łóżko portiera. Państwo Lecouvreur, przyzwyczajeni do życia w ciasnocie, nie ukrywali zadowolenia z tego mie szkania. - Macie szczęście — mówiła pani Goutay. — Wielu hotelarzy mieszka w fatalnych warunkach. Robotnicy nie mają o tym pojęcia. Myślą, że nam wszystko przychodzi łatwo. A tymczasem zawód hotelarza nie przedstawia się tak różowo. Nie chcę was zniechęcać, ale to prawda. Trzeba być dla wszystkich na zawołanie, świadczyć przysługi, słuchać plotek. Inaczej klienci znikają. Nigdy nie ma spokoju, człowiek jest wiecznie na łasce p ija ków. A o wolnych niedzielach nie ma nawet m o wy! Lecouvreurowie nie słuchali tego gadania. Byli niecierpliwi jak chłop, który ma objąć w posiada nie upragniony od dawna grunt. Lecouvreur zawiązał na brzuchu niebieski fa r tuch, podwinął rękawy koszuli i nacisnął czapkę na oczy, by dodać sobie powagi. Pan Goutay pou 24 czał go przy barze. Robili spis aperitifów: amou- rette, junod, anyżówka, która zastępowała przed wojenny absynt, byrrh, quinquina, dubonnet, na poje bezalkoholowe, wermut, gorzka, cinzano i ty le innych butelek, których jaskrawe barwy nęciły oko, zanim jeszcze obudziło się pragnienie. Z rachunkami w ręku pan Goutay dyktował ad resy dostawców, potem mieszając wodę w szklan- (e do aperitifów pokazywał proporcje składników, a także sposób na „fałszywy kołnierz” — to zna- i zy, co robić, by nie napełniać szklanki po same brzegi. Była czwarta, wszyscy jeszcze pracowali, ka wiarnia świeciła pustkami. Nagle otworzyły się drzwi i jak wicher wpadł jakiś mężczyzna: — Jedno czerwone wino! Pan Goutay postawił szklankę na ladzie i podał Lecouvreurowi litrową butelke. Patrzył, jak na lewa. — 50 centimów — powiedział. Ale nie dotknął monety pozostawionej przez klienta. To Lecouvreur wziął ją i wrzucił do kasy, pełen wewnętrznego zadowolenia. Przyszli inni klienci. Lecouvreur obsłużył ich, potem w ytarł ścierką blaszaną ladę i opłukał ?./klanki w zlewie z bieżącą wodą, sprawdzając lednym rzutem oka ich czystość. — Zmęczysz się tym, stary — zauważył pan
Ależ skąd! Lecouvreurowi zdawało się, że przez całe życie pracował w tym zawodzie. Promieniał. Spełnienie marzeń napełniało go ufnością. Czasami zdarzał mu się jakiś niezręczny ruch — stłukł szklankę, pomylił aperitif, ale pan Goutay pocie- | szał go mówiąc ze śmiechem: — Są zyski, są i stra ty- Ta „zmiana właściciela”, którą anonsował na pis umieszczony w oknie wystawowym, poruszyła cały hotel. Lokatorzy defilowali przed barem, i Zdziwili się widząc Lecouvreura już przy pracy. Twarz pana Coutay rozjaśniał poczciwy uśmiech. Poufale kładł rękę na ramieniu swego protegowa- I nego i mówił z głębokim przekonaniem: — Zobaczycie, chłopaki, to as! Dał znak Luizie, by się zbliżyła. — Nikt pani nie zje! — potem ją przedstawił. Lody zostały przełamane. Lecouvreur ściskał 1 dłonie i rozlewał trunki z zapałem term inatora. Włączał się do rozmów, które, jak we wszystkich kawiarniach, schodziły na politykę. Nie zdziwił się nawet, gdy klienci, którym podawał trunki, nazywali go dla żartu „trucicielem ”. A pan Goutay stał obok Lecouereura za barem i mówił do Luizy: — Zobaczy pani, tak już będzie codziennie. 26 5 Renće Levesque mieszkała w hotelu z Pierre’em Trimaultem, ślusarzem. Pochodziła ze wsi. Była jasnowłosa, pulchna, miała wystające kości policz kowe i niebieskie oczy, które rzucały spłoszone spojrzenia. Leniwie oparta o parapet, przez całe dni stała przy oknie i patrzyła na barki, które przesuwały się po wodzie tak powoli jak jej myś li Myślała o swych pierwszych dniach z Pierre’em. Trimault pracował wówczas w Coulommiers. Po znała go na zabawie. Wyszli razem. Wkrótce, ocza rowana obietnicami swego amanta, wylądowała /. nim przy wybrzeżu Jemmapes. W całym swym dobytku miała walizkę z wikliny i sieroce wspo mnienia... Każdego wieczoru Renóe czekała na Trim aulta przy bramie warsztatów. Żyła tylko dla tych spot kań i przygotowywała się do nich z naiwną ko kieterią. Zawsze przychodziła za wcześnie; musiała spacerować tam i z powrotem po chodniku przed fabryką. Wreszcie kochanek pojawiał się. Cało wali się. — Pierre, wracajmy na piechotę — szeptała Iłenće. Obejmował ją ramieniem i pozwalał szcze biotać. Marudzili przy wystawach sklepowych i zatrzymywali się na skrzyżowaniach, by posłu chać modnych piosenek. Tak Renóe odkrywała Paryż. 27
Przez pierwsze miesiące co sobota Trim ault za bierał ją do kina. Był to jednak mężczyzna zgryź liwy i despotyczny, który szybko nudził się swy mi podbojami. A ona, biedactwo, nie była spryt na. Pewnego ranka, po awanturze, znudzony już nią Trim ault powiedział: No, mała, już mam dosyć tego utrzym yw a nia cię! Renee miała dwadzieścia dwa lata. Nie była ani ładna, ani brzydka. Jej szerokie spódnice pach niały jeszcze wsią. W młodości była nieszczęśliwa i zahukana. A teraz Trim ault okazał się egoistą. Dobrze, żeby mu się przypodobać, będzie praco wała. Wchodziła w życie nie zastanawiając się, co jest dobre, co złe. Zachwycała się kobietami, któ re spotykała na ulicach. Jedne bvły wystrojone jak bóstwa. Inne, czasami nawet bardzo młode dziewczyny, kręciły się wśród mężczyzn z prowo kującym uśmiechem i Renće zazdrościła im tej zuchwałości. Wstydziła się swej opalonej cery i zaczęła się pudrować. Malowała teraz wargi j i usta jej, po których często przesuwała językiem, rysowały się jak piękny owoc. Namiętnie studiowała katalogi magazynów. Czasami, nim poszła do Pierre’a, zaglądała do „Printem ps” lub do „Galerii”. Jej niedzielna suk nia wydawała się jej bardzo brzydka... I Nie umiała się podobać, ale zależało jej na ko 28 chanku, który odsłonił przed nią jej urodę. Od czuwała skrytą potrzebę zachwycania się sobą, dawała przed szafą z lustrem i olśniona w patry wała się w swoją twarz. W ymyślała nowe fryzury i codziennie malowała się trochę mocniej. Własne i do sprawiało jej niespodzianki. Lubiła porów nywać je z nagimi kobietami z kartek pocztowych, które kradła z kieszeni Trim aulta. Te porównania podniecały ją, a później budziły w niej okrutna izdrość. Praca, której od niej żądał, czuła to dob rze, oznaczała zmierzch miłości. Zatopiona w swych myślach, ubierała się nie patrząc już w stro nę lustra. ,,Lecouvreurowie szukają służącej- - pomyślała. Może się zgłosić. Pierre byłby zadowolony...” Nie bała się pracy w hotelu. W sierocińcu na uczyła się szyć i sprzątać. Najważniejsze, żeby Pierre z nią został. Tego ranka kawiarnia świeciła pustkami. Lecou- ' reur wycierał szklanki przy barze. Renee otwo- i żyła drzwi i podeszła z bijącym sercem. — Dzień dobry — powiedział właściciel. — 1’rzyszła się pani czegoś napić? Potrząsnęła głową i wyjąkała: — Potrzebujecie służącej? — Tak. Ale nie ma mojej żony. A to ona się i'.m zajmuje... Renće westchnęła, przeszedł ją dreszcz na myśl, ze jej prośba zostanie odrzucona. A na cćż innego 29
mogła jeszcze liczyć? Usiadła. Wreszcie właści cielka przyszła. — Panienka chciałaby przyjść do nas na służ bę — wytłumaczył Lecouvreur. Luiza spojrzała na lokatorkę. Początkowo gar dziła dziewczynami, które mieszkały na górze ra zem z mężczyznami, ale teraz nie była już taka surowa. Renće dosyć jej się podobała, bo utrzy mywała swój pokój w czystości. — Chętnie panią wezmę — powiedziała. — Dajemy 250 miesięcznie, wikt i opierunek oraz napiwki od lokatorów. Jeśli chodzi o pracę, z od robiną pomyślunku szybko się pani nauczy. Nie żądam niczego nadzwyczajnego. Renće już nie słuchała. Myślała o niespodzian ce, jaką sprawi tego wieczoru Trimaultowi. Rzuci mu się na szyję. Nie! Poczeka na jego pocałunek. Powie mu: „Zgadnij” — i już wyobrażała sobie jego ciekawość. Niełatwo było go zadowolić! Ale nie potrafi długo ukrywać przed nim niespodzian ki, wszystko mu w końcu wyzna... Luiza wyrwała ją z tych marzeń: — Zacznie pani zaraz, dobrze? Pójdę z panią do pokojów... Proszę wziąć szczotkę i wiadro. Na dziś pożyczę pani mój stary fartuch. W południe Renće jadła przy stole z Lecouv- reurami, klienci się dziwili. To nowa służąca, szefowo? Ma pani szczęś cie. Nie chodziła pani po nią daleko. Renće słuchała, jej policzki poczerwieniały z radości. Ogarniało ją nie znane dotąd uczucie dumy i bezpieczeństwa. Wróciła na górę do pracy i dzień minął jej bardzo szybko. O szóstej poszła do swojego pokoju. Włożyła ładną sukienkę, sta nęła w oknie i czekała na Trim aulta. Wydawało się jej, że podniosła stosy m atera ców i zamiotła kilom etry podłóg. Numery wiro wały jej w głowie. Była jeszcze zdumiona róż norodnością pokojów, które obejrzała. Ta praca wydawała się jej lżejsza niż robota na fermie. Tam wieczorem niczego nie mogła się już spo dziewać poza odrętwiającą ciszą. Żeby pójść na zabawę, musiała przebyć kilka kilometrów. Gdy tymczasem tu, przy wybrzeżu Jemmapes, latar nie zapalały się i światło ich mieszało swój blask ze światłem wystaw; mężczyźni wracali z pracy podśpiewując i słychać było hałas, jaki robili w kawiarence na dole. Renee traw iła gorączka. Snuła plany na przy szłość. Pierre ją poślubi... Ale co on robi? — zasta nawiała się. — Musiał zatrzymać się gdzieś w ka wiarni i przyjdzie zrzędząc, że wydał pieniądze. Ale wybaczała mu wszystkie wady, bo przecież wybrał ją spośród tylu innych kobiet. Siedziała rozmarzona, kiedy nagle Pierre otwo rzył drzwi: — Co ty tu robisz w ciemności? 31
Zapalił światło, rzucił kaszkiet i zwalił się na krzesło. — Gwiżdżesz już na mnie. Muszę teraz czekać na ciebie przy bramie fabryki — powiedział ze złością. Renee powstrzymała uśmiech. Zbliżyła się do Trim aulta, otoczyła jego szyję nagimi ramionami, usta jej nabrzmiały pocałunkami. — Pierre... — wyszeptała. Ale on ją odepchnął. Nie mogła już dłużej wytrzymać i wykrzyknęła: — Pierre, znalazłam pracę!... — No, nie zabrałaś się za to zbyt wcześnie! — odpowiedział ukrywając swe zadowolenie. Pomyślał o przyjemnościach, jakie przyniesie łatwiejsze życie, i pozwolił, by Renee usiadła mu na kolanach. W roztargnieniu przesuwał swe ciem ne ręce po jej włosach, a ona z głową odrzuconą do tyłu przym ykała oczy ze szczęścia. W parę m inut później, ponieważ był głodny, a dziś można było sobie pozwolić na ekstra wy datek, powiedział: — Ubieraj się, pójdziemy na kolację „Pod Małpi Kufel”. — I czule objęci zbiegli na dół do restauracji. (>Ojciec Louis, Mimar i Mariusz Pluchę byli za palonymi karciarzami. Niekończące się partyjki 32 m anilli były pretekstem do picia. Pluchę ze sma kiem wybierał alkohole. Podczas gdy rozdawano karty, on lustrował butelki ustawione za ladą. Nowe etykietki rozpalały w jego oczach dziecięcą wręcz pożądliwość. Odczytywał je głośno: cham- bóry-fraisette. — No co, Mimar! Postawisz chambery-jrai- sette? Mimar, uparcie przywiązany do swych przy zwyczajeń, mruczał: __ Nowinki zupełnie mnie nie interesują. Ja piję w dalszym ciągu pernod. Zapisywał wygraną na tabliczce łupkowej i za każdym razem skończywszy sumowanie spluwał z rytualną' powagą na trociny, którym i wysypa na była kamienna posadzka. Lecouvreur, którego zmuszali do gry, gdy tylko mógł, wstawał, by napełnić szklanki. Gra męczy ła go. Zawsze te same dyskusje. Jedni woleli gorz ką, inni anyżówkę, ten był „jednościowcem 1 a tam ten członkiem CGTi2, a wszyscy tak krzyczeli, jakby od tego zależały losy świata. Kiedy grał w karty, Luiza obsługiwała klien tów przy barze. i Członkiem CGTU (Confśdćration Gćneralą. du Tra- vail U nitaire) — Powszechnej Jednościowej Konfe deracji Pracy. * CGT (Confedćration G enśrale du Travail) — Po wszechna Konfederacja Pracy. ' 3 — HAtel du N ord 33
Ojciec Deborger zamawiał czerwone bordeaux, Dagot — starego burgunda, typograf Constant tłumaczył rusznikarzowi Benedyktowi, dlaczego porzucił kochankę. Łajdaczka! — powtarzał i podkreślał to sło wo waląc pięścią o ladę baru. Przy piecu usadowił się Volovicht z żoną, daw ną wychowanką Opieki Społecznej. Mąż, ciężko ranny podczas wojny, zamawiał kawę, a żona ka wę z rumem. W dniach wypłaty oboje pili mocny grog. Około godziny jedenastej trzaskały drzwi i pod śpiewując wchodził Gustaw, cukiernik. Zawsze był na gazie, zawsze gotów opowiadać historyjki niesamowite jak senne majaczenia. Oto Tatave! — wykrzykiwał Mimar. Odkła dał karty. — Postaw nam kolejkę! Gustaw zgadzał się potulnie. Wszyscy trącali się kieliszkami, a potem szli na górę. ...W soboty graczy w manillę ogarniała zacie kłość. Gdy zbliżała się północ, Lecouvreur ziewa jąc patrzył ostentacyjnie na zegar ścienny. Cho dził od stołu do stołu i robił zdawkowe uwagi na tem at stawek w grze. Walcząc ze zmęczeniem po- iuszał się coraz sztywniej. Myśl o uwolnieniu się od długów dodawała mu energii. Ileż jeszcze n a lać musi szklaneczek, zanim spłaci ostatni wek sel! Wreszcie nadchodziła ta chwila, kiedy można juz było klientom przypomnieć, że późna pora. Niektórych, opętanych kartam i i nie śpieszących się do zimnych pokoi, trzeba było ciągnąć za uszy i delikatnie wyrzucać za drzwi. Klienci rozchodzili się. Sala była niebieska od dymu, wyglądała jak po jakiejś bijatyce, na sto łach rozlano wino, szklanki lepiły się do rąk. Le- couvreur szeroko otwierał drzwi kaw iarni na czyste powietrze nocy. Chłonął je długo, było to jak odświeżający oddech po dymie fajek i zapachu alkoholu. Ale czasem, zmordowany, czuł na sercu jakiś ciężar i upadał na duchu. Wówczas miał juz tylko jedno pragnienie: zrobić dzienne rachunki. Była to operacja poważna i pracochłonna, którą zawsze zaczynał od początku, by upewnić się, że interesy idą doskonale. Wreszcie wpisywał cyfry dochodu do zeszytu z czerwonymi brzegami. Każ de dotknięcie tego zeszytu przyprawiało go o bi cie serca. Lecouvreur spał w biurze. Nad głową miał elek tryczną tablicę z bezpiecznikami, licznikiem i lam pką kontrolną dla każdego pokoju. Po lewej stro nie znajdował się przycisk do automatycznego ot wierania drzwi hotelu. Mieszkańcy hotelu wracali o różnych porach. Mieli prawo. Jakże Lecouvreur cierpiał z tego po wodu! Kładł się, zamykał oczy, zapadał powoli w sen, z którego wyrywał go wściekły hałas: — Psia krew! Co pan tam robi! Niech pan ot wiera! 35
Chwytał machinalnie za przycisk, czasami za nim go odnalazł, upływała minuta. Klient wcho dził podając mu num er pokoju, na oszklonych drzwiach rysował się jego cień. Lecouvreur sły szał nad głową ciężkie kroki potykające się na sto pniach schodów. Przykładał się do poduszki. Stuk! Stuk!... Wracał nowy cholerny lokator. W półśnie hotelarz nie dobierał już słów. Ale zwy ciężało poczucie obowiązku. W soboty powroty ciągnęły się w nieskończo ność. Nie sposób było zasnąć. Pijani goście nie trafiali do dzwonka i kopali nogą w drzwi, głośno nawoływali. Lecouvreur wstawał i w koszuli szedł otworzyć. Postarajcie się nie pomylić pokojów — zrzę dził. “ Patrzył na ścienny zegar: druga w nocy; robił mały obchód lokalu, słabo oświetlonego przez la tarnie gazowe nad kanałem. Czasami cienie jakieś zatrzym ywały się przed kawiarnią rysując na szy bach fantastyczne kształty: może to włóczędzy, bulwary zewnętrzne były niedaleko! Podnosił fi rankę. Nie, chodniki były puste. Naprzeciwko, przy posterunku straży wodnej, świeciła się la tarnia uliczna. Na posterunku napis — „Ratunek dla topielców”. Lecouvreur bał się, że napis ten będzie go prześladował nawet we snach. W czterdziestu pokojach, które kryły w sobie tyle niepewnych losów ludzkich, panowała już ci 36 sza. Odpoczywali. Lecouvreur wracał do łóżka, otrzepywał trociny z bosych stóp i zmordowany usypiał. 7 Codziennie o piątej rano śmieciarz Dagot w y rywa Lecouvreura ze snu. Pierwsze wołanie po zostaje zawsze bez odpowiedzi. Więc Dagot krzy czy znowu: — Sznur proszę! — a potem już rozeźlony: — Drzwi, do diabla! Lecouvreur chwyta po omacku sznur do otwie rania drzwi. Senny m ajak staje się rzeczywistoś cią i wreszcie go budzi. Lecouvreur siada, ziewa skulony i pełen niechęci. To chwila pełna gory czy, kiedy trzeba zapomnieć o zmęczeniu. Bo czyż ten sen, niespokojny i czujny, kiedy nasłuchuje się hałasów od wieczora do świtu, może przynieść odpoczynek? Taki sen daje tylko odrętwienie, od którego ciało staje się ociężałe, głowa jest ciężka i boli grzbiet. Ale Lecouvreur wstaje. Wciąga ze sztywniałe od zimna ubranie, a potem wilgotnym ręcznikiem przeciera zmiętą od snu twarz. Jeszcze nie zapiął szelek, a już szykuje kawę. Sam umył się byle jak, ale ekspres do kawy czyś ci i pucuje. Ta robota budzi go na dobre i przy wraca mu chęć do życia. Ekspres świeci się już jak latarnia. Woda w nim zaczyna wrzeć, wydo- 37
bywa się pachnąca para. W szystko jest gotowe, I lokatorzy ruszą do pracy z dobrą kawą w brzu chu. ' Czas otwierać kawiarnię. Oto pojawia się ojciec Louis, robotnik m urarski, pomarszczony, z wolem na szyi. Czy niebo jest czyste, czy zasnute chm u ram i, czy świt jest pogodny czy wietrzny, on sa dowi się na progu kaw iarni/i w patruje się w ho ryzont czekając na swoją kawę z rumem. — Chyba będziemy mieli dziś ładną pogodę! ~ Tym lepiej odpowiada Lecouvreur — zi ma nam już dojadła. Kafejkę wypełnia szare światło. Klienci ścią gają jeden po drugim. Wszyscy się śpieszą i wy pijają wrzącą kawę na stojąco. Szefie, ależ ta pańska maszyna grzeje! — Do licha, przecież dopiero zaparzyłem tę ka wę! Dla dodania sobie animuszu prawie wszyscy wlewają do kawy mały kieliszeczek rum u lub ko niaku. Wybiegli pośpiesznie ze swych pokojów i teraz przy barze kończą się ubierać. Są źle ogo leni, niedomyci, na ich twarzach kładzie się bla dość świtu. Są zaspani, glosy m ają ochrypłe, po wieki im opadają. W ydobywają się z sennych m a jaków przeklinając swój „cholerny zawód”. Sia dają na krzesłach, przeciągają się, przytłoczeni monotonią swego losu. Byle dotrwać do wieczora! Byle się położyć! 38 To życie bezmyślne i raz na zawsze przykute do obowiązków, w których nie ma żadnych znamion wielkości. Są tu ludzie wszystkich zawodów: kil ku urzędników, księgowy, kelnerzy, elektrycy, dwóch drukarzy i robotnicy budowlani, robotnicy ziemni, gipsiarze, m urarze, cieśle. Starczyłoby ich na odbudowanie Paryża, gdyby zniszczyło go trzę sienie ziemi. O godzinie siódmej rano wszyscy znikają. Trochę później nowe ożywienie wnoszą młocie kobiety. To robotnice z okolicznych garbarni i tkalni, sprzedawczynie i maszynistki. Zamawiają kawę ze śm ietanką i piją drobnymi łyczkami. Po gryzają drożdżowe ciastka, przeglądają się w lust rach przy barze, m alują się przed wyjściem na ulicę. Luiza obserwuje je nieżyczliwie. „Wszystkie wyglądają podejrzanie — myśli. — Lepiej by się umyła, zamiast pudrować się różowym pudrem . Kiedy ostatnia z nich wychodzi, Luiza otwiera na oścież drzwi kawiarni. A gdy mąż okazuje zdzi wienie, odpowiada: — Śmierdzi tutaj!... Dzielnica już się budzi. Zamiatacze zbierają na szufle sterty śmieci, zalegających skraje chodni ków. Kupcy rozkładają stragany. Słychać, jak podnoszą do góry metalowe żaluzje knajpki „Pod Małpim Kuflem ”. Zanim Renće weźmie się do sprzątania poko- 39
jow, wygarnia z pieca i zamiata kawiarnię, której posadzkę pokrywają już niedopałki papierosów i plwociny. Berta i Felicja, dwie stare praczki z pralni przy wybrzeżu Valmy, zamawiają małą wódkę, „żeby jakoś szczęśliwie przepchać zimę”. Potem przychodzą furm ani od Latouche’a. Dobre chłopy, ale pyskacze! Najmłodsi pozują na stare wygi, w spodniach z rozszerzonymi nogawkami i w fularach zawiązanych na podgolonych kar kach. Jeden z nich, Marcel, piękny chłop, bywalec nngow, nosi sportowy dżersej i pali luksusową ta bakę. Jeśli można mu wierzyć, angielski tytoń do prowadza kobiety do szaleństwa. Ma akcent raso wego paryżanina i przechwala się swymi sukcesa mi. Renće, oparta na szczotce, słucha go z rozchy lonymi ustami i nieobecnym spojrzeniem. Ale kie dy Marcel chce ją uszczypnąć, krzyczy. Luiza interweniuje bez złośliwości: — Coz to znowu, świntuchu! Nie jesteś na za bawie... Daję słowo, dzisiaj ich wszystkich diabeł roznosi. Wozacy są starsi, piją dużo, ubierają się nie chlujnie, mówią grubym głosem i wyglądają pro s ac o. Do szoferów żywią zbiorową nienawiść. Trąbienie klaksonów traktują jak wyzwanie, do prowadza ich to do szaleństwa. I jeżeli jakieś auto wyprzedzi ich przy wjeździe pod górę, ciężko ka- płacie swoim nieszczęsnym zaprzęgom za taki afront. Mają zatargi z policją, ale wcale się tym nie przejm ują, bo Latouche płaci za nich wszystkie grzywny. Ustalonym już zwyczajem przeciągają czas aperitifu czekając na szefa. Oto i on. Staje w progu. Wąsy ma zawadiackie, w ręku bat. Nie jest to zresztą atrybut symbolicz ny. Ale Latouche jest wyjątkiem od reguły. To człowiek prawie wytworny, który nie stosuje bru talności, rzucając układne zdanka. W ciągu pięciu minut zebrał swój personel, roz dał robotę i nie zamówił dla siebie aperitifu, czym budzi w LeCouvreurach mieszaninę urazy i za chwytu. , Śluzowy Julot obserwuje odjazd wozaków ze swego posterunku, oszklonego jak akwarium. Mo że dlatego, że żyje w tej budzie, otwartej na całe gwarne życie dzielnicy, ma usposobienie plotka ry, która wszystkich obgaduje. Pochlebca i gadu ła,’ roznosi różne plotki. Nazywa Luizę Lecouvreur „swoją ciocią”, a jej męża „Mimil”..Krzyczy z jed nego chodnika na drugi, wymachuje rękami i za gaduje znajomych na wybrzeżu: __ No co, stary, postawisz mi szklaneczkę? Zbrojny w autorytet człowieka, który pełni fun kcje publiczne, Julot jest postrachem przewoźni ków. Jak owi augurowie, którzy nie raczą okazać życzliwości, dopóki na ich ołtarzach nie leżą ster ty darów ofiarnych, tak i on nie otworzy i nie za mknie stawideł, dopóki nie dostanie uświęconego „drogowego” uzupełnionego jeszcze przez m ary 41
narzy, mniej lub bardziej ochoczo, kieliszkiem przy barze u Lecouvreura. M r)aj m‘ ty” 1 razem białe wino z wodą Viehy. limil. Dziś funduje mi właściciel barki „Piękna Ruanianka”. Ale Julot wie, na co może sobie pozwolić, i nie uchybia swemu zawodowi. Spryt podsunął mu do bre rozwiązanie. Po porozumieniu z Mimilem pod licza kolejki, które mu fundują w ciągu dnia, i co wieczór wraca do swego domu w dzielnicy Pan- tin z litrem pod pachą, aby spokojnie upić się w lozku me narażając na szwank swej godności. ...Wreszcie lokal pustoszeje. Luiza idzie razem z Renće do pokoi na pierwszym piętrze. Lecouv- reur czyści proszkiem blaszaną ladę, płucze szklan ki, wyciera je starannie i ustawia na półkach: szklanki z paseczkiem do aperitifów, kieliszki do bordeaux i do likierów, czarki na lody i na wiśnie, pucharki do win musujących. Teraz kafejkę zale wa jasne światło. Słońce wysłuchało ojca Louis. Szklanki i butelki mienią się tęczowymi blaskami dobrze wypucowana lada błyszczy. Jakże to wszy stko jest piękne, jakże dodaje otuchy! Lecouvreur podwija rękawy koszuli, wyciera ręce po wodzie lepkiej od likierów i w wypolerowanej ladzie przy patruje się własnej twarzy, wykrzywionej kary katuralnie i uśmiechającej się do niego. Przepeł nia go radość. Oczami pieści swoje krzesła i stoły „w doskonałym stanie” i dwie wielkie ławki obite 42 czerwonym moleskinem. Z sufitu zwisa trójra- mienny żyrandol. Brakuje jeszcze tylko bilardu! Lecouvreur nie może już dłużej usiedzieć w miejscu. Przechodzi na drugą stronę ulicy, by jednym rzutem oka ogarnąć cały swój stan posia dania. Oparty o balustradę, ze ścierką na szyi, ze spojrzeniem utkwionym w ostatnie piętro swego domu, patrzy z nabożnym skupieniem. Na przy szły rok trzeba będzie odnowić fasadę i wymalo wać nowy szyld. U Latouche’a ściany też wym a gają otynkowania. Deszcz wyżłobił w nich kolei ny jak zmarszczki na ludzkiej twarzy. Na pierw szym piętrze między oknami przyciąga wzrok wy wieszka, jeszcze sprzed wojny: POKOJE Z PEŁNYM NOWYM UMEBLOWANIEM SZAFY Z LUSTREM - JUZ OD PIĘCIU FRANKÓW TYGODNIOWO Bez blagi! Trzeba to będzie zdjąć. Na jesieni podniesie się ceny pokojów do 30 franków za ty dzień. Podmuch w iatru marszczy wodę kanału. Ciężarówki z warkotem jadą w górę wybrzeżem Jemmapes. Lecouvreur wdycha powietrze z roz koszą. Przez otw arte okno widać Renće krzątają cą się w pokoju nr 19. „Porządna dziewczyna, solidna w robocie myśli patrząc na swój hotelik. 43
8 Mimar ma chód ciężki jak chłop. Jest uparty ograniczony i skąpy, uniżony albo ordynarny za leżnie od okoliczności. Jak tylu innych przyjechał do Paryża, by się dorobić, ale szczęście się do nie go me uśmiechnęło. Od lat pracuje na Gare du Nord i me ma żadnych widoków na przyszłość po za em eryturą. Jest tragarzem i piętnaście razy w miesiącu ma nocną służbę. Teraz wypadają mu wspaniałe wolne dni. Bawi g0 fanfaronada młodych ludzi, którzy włóczą się po spelunkach. Co za szczeniaki' Nie zazdrości im sukcesów. W jego wieku lepiej za polować w hotelu. Od piętnastu lat mieszkał w umeblowanych pokojach. Miał doświadczenie zawsze sobie coś znalazł. Miał w życiu dwie namiętności — karty i ko biety Zaraz po robocie zasiadał z przyjaciółmi do mamili. W całej dzielnicy miał reputację dobrego gracza. Zazdroszczono mu zręczności, dzięki cze mu mógł napić się do woli nie wydając ani jedne go sou. Praca tragarza nie przysparzała mu kło potów, dumny był ze swych sukcesów w knaj pach, koledzy ubiegali się o to, kto z nim zagra, on rzucał karty, gdy tylko zobaczył jakąś kobie- 1^. Natura obdarzyła go cerą w kolorze dojrzałego pomidora i małymi, mrugającymi oczkami oraz 44 *byt krótką szyją, która ginęła w ramionach. M un dur kolejarza też nie przydawał mu wdzięku. Ale Mimar umiał cierpliwie znosić cierpkie odprawy i prześmiechy. Z pewnością siebie tępego i zmy iłowego samca czyhał na wybraną ofiarę. Zawsze przychodziła jego godzina! Nie uganiał się już za dziewicami. Chłopcy m ar nują zbyt dużo czasu na te małe gierki. Odpowia dały mu kobiety między trzydziestką a pięćdzie siątką, m alutkie i grubiutkie albo chude, blondyn ki i brunetki, kucharki, służące i zamiataczki, och. on nie zwracał uwagi na szczegóły. W miłości li czył się dla niego tylko jeden drobiazg! Nie peszy ła go ani brzydota kochanek, ani ich bielizna w ąt pliwej czystości, ani rozwiązłe obyczaje. W ystar czało mu. że „wpisywał je na swój rachunek’ . Ni gdy też nie narażał się na spotkanie rywala ani na zaplątanie się w jakąś dłuższą historię. Raz na tydzień golił się i zmieniał bieliznę. I zawsze, przez okrągły rok nosił zatłuszczoną kolejarską czapkę, głęboko nasuniętą na oczy. Kiedy miał wolne dni, ruszał ną łowy. Zaczajał się w zagłębieniu korytarza, na podeście schodów lub przy wyjściu z klozetów. Dobrze obliczał swój skok. Kiedy kobieta przechodziła przed nim, wy suwał się z mroku i zagradzał jej drogę: „Hej, m a ła! nie przejdziesz, jeśli nie dasz mi całusa . Tę partię wygrywał prawie zawsze. Ileż romansów zaczął właśnie w tych korytarzach! 45
Jeżeli jego ofiara była mężatką, zapraszał wie czorem jej męża na partyjkę m anilli do kafejki. Cala trojka zasiadała wesoło przy stole i Mimar jak wielki pan stawiał wszystkim kolejkę. Zer kał na swoją sąsiadkę, trącał ją łokciem, rozpalał wreszcie pod stołem deptał jej po nogach. — Cos me mam dzisiaj szczęścia — mówił do swego partnera. Ale go to nie martwiło. Upajał go słodki zapach kobiety. Od sprośnych obrazów mącił mu się wzrok, krew napływała do twarzy, rozpinając ko szulę odsłaniał swą mocną szyję tragarza. „Kto nie ma szczęścia w kartach, ma szczęście w miło ści” — myślał sobie. Udało, mu się uwieść małą Volovich. Męża dziś me ma w domu, umówiła się więc z Mimarem. Czeka na niego z uchem przy drzwiach. Jest go dzina dziesiąta. Mimar w pantoflach wyślizguje się cicho na korytarz. Trzdba się strzec ciekaw skich. Kiedy zbliża się do num eru trzeciego, cicho pokasłuje. Drzwi otwierają się. Trójka przypomina mu inną jeszcze przygodę. Tamta kochanka sprzedawała ryby. Była czerwo na i pękata, zupełne przeciwieństwo Volovich, któ ra jest płaska jak pluskwa. Mimar siada. ^ hultajka, ta Renće! — zrzędzi. — Uda wała, że zamiata. Musiałem się zamknąć w klo zecie, zęby ją zmylić... Gdyby mi się tak udało 46 wykurzyć ją stąd pewnego dnia. - Renśe odrzu cała zawsze jego awanse. — Tymczasem napij się czegoś — odpowiada pani Volovich. Podaje mu szklankę czerwonego wina, a póź niej z błyszczącymi oczyma siada mu na kolanach. Mimar obmacuje ją, szczypie i rozgniata jej usta swymi fioletowymi wargami. Kobieta wyrywa mu się nagle z ramion, aby zaciągnąć podwójne za słony. __ Zostaw — mówi Mimar. — Nikt nie może nas zobaczyć. Światło pełnego dnia m u nie przeszkadza. Jest w koszuli, zdejmuje tylko szelki, żeby m u było wygodniej. Chwyta Volovich wpół i przewraca na brudne prześcieradło. Ona wydaje długie w e stchnienia, M imar kładzie jej na ustach swoją twardą dłoń. — Zamknij się, Renće pracuje obok. Mimar wstaje, rozchełstany, z ciałem znużo nym Podchodzi do okna: auta zjeżdżają w doł wybrzeża, a na dole, u Latouche’a, wozacy zała dowują platform y. W ypina pierś. — Fajnie sobie żyję — mruczy rzucając spojrzenie na kochankę. Podchodzi do stołu, chwyta litrową butelkę czer wonego wina i nalewa sobie pełną szklankę. 47