ania351

  • Dokumenty1 974
  • Odsłony107 138
  • Obserwuję93
  • Rozmiar dokumentów65.8 GB
  • Ilość pobrań70 592

Ewa Szumańska - Tunes, Tunes

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :14.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Ewa Szumańska - Tunes, Tunes.pdf

ania351 Dokumenty scan
Użytkownik ania351 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 100 stron)

Ksary — prastare spichlerze-fortece, górskie wioski berberyjskie, wykute w skale, zawieszone między niebem a ziemią, życiodajne oazy saharyjskie, niezwykle słone jezioro El-Dżerid, S miasta pełne zabytków rzymskich, fenickich, I arabskich — M oto świat, w który wprowadzał - I autorkę V ” jej niezwykły ^ tunezyjski przyjaciel Pere Louis

Teraz prowadzą mnie zapachy. Stodkawa woń oliwy z beczek, w których pływają śliskie owocki. Doj­ rzałe pomarańcze, ułożone w pirami­ dy wzdłuż muru, sprawiające, że mur ten wygląda, jakby oświetliło go słoń­ ce tuż przed zachodem. Harissa, pa­ ląca żywym ogniem przyprawa, któ­ rej zapach przepełnia wnętrza malut­ kich jadłodajni. A potem werbena, róża, jaśmin, goździki, kamfora, am­ bra — wszystkie zapachy Arabii Szczęśliwej. Weszłam w trzynastowie­ czny Souk des Parfumiers. Wybieram sklepik, którego wnę­ trze i właściciel wydają mi się starsze od innych, i zaglądam do wnętrza. Zostaję zaproszona poważnym ski­ nieniem głowy i gestem ręki, która mi wskazuje taboret po przeciwnej stro­ nie niskiego stolika. Od razu uprze­ dzam, że dziś nie mam zamiaru nic kupić, ale on mi odpowiada, że han­ del to nie tylko kupno i sprzedaż, ale również rozmowa o perfumach. — Niektórzy już o tym zapomnie­ li — mówi patrząc z pogardą w ciemny korytarz suku — za bardzo się spieszą, za dużo już jest hałasu, za dużo tandety. Moi przodkowie - dodaje — byli założycielami Suku Perfum, to właśnie oni stawiali tu pierwsze domy i warzyli pierwsze esencje. Może to prawda, a może nie — ale w jego pomarszczonej jak pergamin twarzy i w dostojeństwie ruchów jest coś, co każe mi traktować te słowa poważnie. Kupiec otwiera małe buteleczki i drewnianą pałeczką rozciera na mojej

EWA SZUMAŃSKA Tunes, Times I S K R Y • W A R S Z A W A • 197 9

Obwolutę według projektu Janusza Grabiaóskiega projektował Mieczysław Kowalczyk Redaktor Barbara Kaczarowska Redaktor techniczny Anna Żolądkiewicz Korektor Jolanta Spodar Zdjęcia autorki ISBN 83-207-0097-3 ,£) Copyright by Ewa Szumańska, Warszawa 1979 Pomysł tej książki, a właściwie nie pomysł — tęsknota do jej napisania, zrodziła się już wtedy, kiedy siedziałam w zimnej kuchni Teresy na Bulwarze Stanów Zjednoczonych i otwo­ rzywszy drzwi na malutki parterowy balkon usiłowałam złapać choćby jeden promień słońca w pięciopiętrowej studni po­ dwórka. Umyłam właśnie głowę i chciałam ją wysuszyć, wyginając szyję i wspinając się na palce, ale słońce nie było dla mnie życzliwe,i nie chciało się zmieścić w dziurze mię­ dzy dachami. Tylko jedna ukośna wiązka światła oświetlała mur, ale to miejsce było za wysoko i nie mogłam go dosięg­ nąć. Było mi zimno tak, jak może być zimno komuś, kto nie był tu nigdy w podstępnym kwietniu, kto uwierzył w Afrykę, w samo brzmienie tego słowa, bo zbyt dobrze pamiętał tam­ tą — tropikalną — i kto lekkomyślnie nie zabrał ze sobą grubych swetrów, futrzanej kurtki i ciepłej bielizny. Tunez­ ja to bardzo zimny kraj o bardzo gorącym słońcu — powiedział mi później jeden z przyjaciół. Przekonałam się o tym, tułając się po nie ogrzewanych nigdy mieszkaniach, sypiając w wiecznie wilgotnej pościeli, wałęsając się po uli­ cach ciętych lodowatym wiatrem i siadając na ławkach, których marmurowe zimno gryzło mimo podłożonej torby i paru starych gazet. Rzeczywiście, jeżeli słońce ukazało się na chwilę, uderzało tępym, gorącym młotkiem i od ra­ zu pociłam’ się we wszystkich strasznych, pożyczonych ciu­ chach — ale ukazywało się rzadko, a następny podmuch 5

wiatru albo krótki histeryczny deszcz znów wrzucał mnie w świat zimna. Mimo to umyłam włosy, bo była w nich pięciodniowa wędrówka, jej kurz, błoto i piasek, a teraz martwiłam się, że jeżeli dostanę grypy albo zapalenia płuc, to nie zabiorą mnie na jutrzejszą wyprawę. Ale wtedy właśnie słońce trafiło jakoś w dziurę, zrobiło się odrobinę cieplej i równocześnie z radiood­ biornika w mieszkaniu na drugim piętrze odezwała się arabska muzyka. W tym momencie spadło na mnie jedno z tych olś­ nień, które są nieodłączną częścią każdej kolejnej podróży — poczucie niezwykłości tego miejsca i mojej w nim obecności, świadomość niepowtarzalności przeżycia. Mimo śmiertelnego zmęczenia i niewyspania (a może właśnie dlatego) wszystko się nagle wyostrzyło, poczułam się trochę tu, a trochę tam, w pędzącym po wybojach samochodzie, w samym środku wczoraj i przedwczoraj, zobaczyłam tamte twarze, usłyszałam tamte głosy — zrozumiałam, że naprawdę jestem w Tunezji. I pomyślałam, że tak to właśnie muszę zapisać. Nie wierzę w książkę o jakimś kraju api nawet w rzetel­ ny reportaż po trzytygodniowym pobycie. Próba ustawienia się w pozycji człowieka, który wie, musi skończyć się fias­ kiem. Wyjdzie na jaw cała powierzchowność i fragmenta­ ryczność przeżyć, obnażą się wszystkie luki, łatane wiado­ mościami z prospektów turystycznych i przypadkowo zebra­ ne informacje, które mogłyby być zupełnie inne, gdyby trafi­ ło się na innego rozmówcę. Wierzę jednak w możliwość napisania wiernego dziennika podróży, gdzie wszystko bę­ dzie subiektywne i gdzie z galopu przeżyć i wzruszeń oca­ lić będzie można chociaż jedno: podskórny rytm tego kra­ ju, jego nastrój, to, co Francuzi nazywają ambiance — a więc też jakąś prawdę o nim. I o spotkanych ludziach, bo będzie to przede wszystkim książka o ludziach, tych poznanych bliżej i przelotnie, i tych tylko przeczutych w czasie krótkie­ go jak błysk zetknięcia, i tych nie poznanych w ogóle, przesuwających się w tle jak sztafaż, niemniej ważnyęh, bo bez nich krajobraz byłby martwy. Nad nimi wszystkimi unosi 6 się jak potężny, trochę monstrualny cień sylwetka Pćre Lou­ isa. Poznaliśmy się dwa lata temu, na kongresie w Grecji: To trochę zwariowane spotkanie rozbiło się na niewielkie grupki, on nie należał do mojej, więc w ciągu pierwszych dni przelotnie tylko zwróciłam uwagę na starszego, niedużego i dość tęgiego mężczyznę w grubych okularach. Później usłyszałam, jak wspaniałą francuszczyzną wygłaszał odczyt o starej arabskiej lodzi, która nazywa się loud i która umiera, bo wypierają ją inne, nowocześniejsze, a kilku pozostałych egzemplarzy nie ma kto konserwować. Mówił o tym z taką pasją, że słuchałam jak urzeczona, a kiedy podawał wymiary łodzi i rozpiętość żagli, wydawało mi się, że opisuje kształty ukochanej kobiety. Później dowiedziałam się, że jest profesorem uniwersyte­ tu, dyrektorem ośrodka badań naukowych, twórcą folklorysty­ cznego muzeum, autorem kilkunastu książek i że od czter­ dziestu pięciu lat mieszka w Tunezji. Jeszcze później, tuż przed zakończeniem kongresu, powiedziano mi, że jest księ­ dzem. W ciągu dwóch lat, z okazji świąt i Nowego Roku, uczestnicy kongresu wymieniali grzecznościowe kartki. W jednej z nich Pćre Louis napisał: dlaczego pani nie przyje- dzie do Tunezji, to taki wspaniały kraj? Kiedy po pewnym czasie powtórzył to pytanie, odpisałam, że owszem, mogłabym kupić za złotówki bilet lotniczy Warszawa—Tunis—Warsza­ wa, ale że z dewizami byłoby kiepsko, więc dlatego trudno mi robić jakieś konkretne plany. W odpowiedzi przyszedł tele­ gram: oczekuję na lotnisku Tunis-Carthńge w dniu 13 kwiet­ nia. Stał tam, tuż za punktem odprawy paszportowej, mniejszy, niż go zapamiętałam, w szarym garniturku i szarym krawacie, który, jak miałam się wkrótce przekonać, byl nieodłącznym rekwizy­ tem, prawie częścią munduru i z którym nie rozstawał się 7

nawet w trakcie najbardziej szalonych eskapad. Przywita! mnie tak, jakbyśmy się spotkali po przerwie na papierosa w kongresowych kuluarach, kiwnął z uznaniem głową zobaczyw­ szy, że mam tylko malutki neseser i torbę na ramieniu — i zabrał mnie do samochodu. Był to Citroen Ami 8, zakurzony, z powgniataną karoserią i w środku tak zaśmiecony, jakby go używano do transportu odpadków. Próbowałam o coś zapytać, ale uciszył mnie gestem dłoni. Za godzinę ma wykład, musi się zastanowić, co powie, na razie mam się zamknąć, będzie do mojej dyspozycji za piętnaście minut. Jechałam więc w milczeniu, z nieznajomym człowiekiem przez nieznane miasto i było mi trochę niewyraźnie. Jest zupełnie inaczej, kiedy się ma w perspektywie pokoik w najpodlejszym nawet hotelu — i samotność. Teraz będę wydana na pastwę jakichś ludzi, którzy będą mi dawać schronienie, żywić i wyświadczać przysługi. Będę za to płacić haracz ciągłej gotowości do rozmów, uprzejmości, uzależnie­ nia, być może, przymusowego entuzjazmu. Najpiękniej pozna­ je się nieznany kraj samotnie. Bałam się, że ludzie, których twarzy jeszcze nie znam, zepsują mi ten kraj, rozbełczą i utrudnią. Wjechaliśmy na spory skwer, ze świeżo posadzonymi drzewkami, które już zdążyły uschnąć. Środkiem szły trzy kobiety od stóp do głów okutane w biały woal. Dżelaba — pomyślałam. — Safsari — poprawił moją myśl Pćre Louis — a właściwie cache-misćre, przykryj-bieda — dodał. — Jeżeli się nie ma odpowiednich dodatków do europejskiej sukni, jeżeli bluzka jest wypłowiała, a sweter pocerowany albo nie dość modny,, można to doskonale ukryć pod taką białą szatą. To już nie tradycja, to próżność. Poza tym nieźle chroni od wiatru, a na wiosnę to ważne. Mały zaułek, zakręt, ładny, arabski dom. Napis: Institut des Belles Lettres Arabes. W skrócie IBLA. Okazało się, że tu właśnie mieszka, to znaczy czasem śpi i czasem jada. Razem z siedmioma takimi jak on. 8 Peres Blancs „Biali ojcowie”. Kongregacja księży powołana jakieś sto lat temu specjalnie do działalności w Afryce. Kiedyś mieli duże majątki, liczne parafie i kościoły niemal w każdym mieście. Kiedy skończyła się Afryka kolonów, parafie stopniały niemal do zera, bo to przecież kraj islamu. Pozwolono im zatrzymać tylko pięć kościołów w całym kraju. W tej chwili prowadzą działalność głównie naukową: arabistyka, wykłady, muzea, opieka nad zabytkami. Mają zezwolenie papieża na odprawia­ nie mszy w każdych warunkach, nawet w prywatnych mieszka­ niach, nawet bez liturgicznych przyborów, oczywiście w cywilnych ubraniach, bo innych w ogóle nie noszą. Żeńskim odpowiednikiem są Soeurs Blanches — „Białe siostry”, też przeważnie uczące w szkołach. Rekrutują się z różnych narodowości, ale przeważają Francuzi. Większość mówi biegle po arabsku. Zakochani w Tunezji i łubiani przez Tunezyjczy- ków. Problem — to starzenie się kadry, coraz mniej jest młodych sióstr i młodych ojców. Jedyne, co ich upodabnia do jakiegoś zakonu, to to, że w zasadzie żyją we wspólnocie, w większych i mniejszych grupkach, ale nie ma nieszczęścia, jak się złamie ten rygor. Ci, którzy złożyli śluby ubóstwa, oddają całe swoje zarobki i ojciec albo siostra gospodarcza dzieli je równo na całą wspólnotę, uwzględniając tych, którzy nie mają pracy albo są starzy i zmęczeni. Inni oddają tylko część, a resztę mogą sobie zatrzymać. Tyle zapamiętałam, chyba nic nie pokręciłam. Wprowadził mnie do swojego zapchanego książkami i papierami biura. Potworny ziąb — tu nie ma zwyczaju ogrzewania mieszkań nawet w zimie, najwyżej jakiś przenośny piecyk na ropę albo gaz z butli, który wszystko zasmradza, ale daje mało ciepła. I wilgoć. Tunis leży nad morzem, a z drugiej strony ma dwa duże jeziora, tak że jest oblany wodą jak wyspa. Ta wilgoć w lecie 9

jest gęsta i duszna, w zimie jadowita. Teraz też była jadowita. Zgrabiałymi rękami wyciągnęłam z torby prezenty. Pćre rozjaśnił się na widok „Skarbów wawelskich”, wydanych przez Arkady (lubi książki), obojętnie przyjął łowicki kilim, bardzo mu się podobała duża cepeliowska palma wielkanocna i opolskie pisanki. Wszystko to zostało upchnięte wśród papie­ rów i za chwilę przestało istnieć. Błyskawiczny wyskok na taras — tu prawie wszystkie domy mają płaskie tarasy na dachu, wyłożone kafelkami, których wieku nie da się odgadnąć, bo te pięćset- i sześćsetletnie, które później zobaczę, mają te same wzory i te same cudownie spatynowane kolory co produkowane obecnie. Widok rozległe­ go, jaskrawobiałego miasta; jeszcze nie zdążyłam go zarejestro­ wać, a już zbiegamy do jadalni, zimniejszej niż wszystkie miejsca, w których byłam dotąd — na spóźnione dejeuner. Poznaję trzech innych ojców, reszta na wykładach, w pracy, w rozjazdach. Najmłodszy ma trzydzieści lat, jest Szwajcarem, ma czarną skórzaną kurtkę i takież spodnie, zapalony motocy­ klista. Miły Belg o zmęczonym uśmiechu. Staruszek z siwą bródką obciętą w szpic, tutejszy senior. Pijemy wino z wodą, jemy ryż i sznycle z koniny. Dostaję kawałek tak twardy, że na próżno piłuję go nożem, co chwila zeskakuje mi z talerza, męczę się okropnie. Obserwują mnie z rozbawieniem, Belg zabiera mi w końcu skaczący sznycel i radzi, żebym zjadła więcej ryżu. Zresztą trudno mi jeść, bo cały czas gadam. Oni są bardzo ciekawi Polski, Europy, świata, a ja też zasypuję ich pytaniami. Bilet powrotny mam równo za trzy tygodnie, więc chcę z tych tygodni wydusić, co się da. Pere Louis w pewnym momencie znika — dwadzieścia minut sjesty, której nigdy nie daruje, a potem wykład na uniwersyte­ cie. Ja zostaję i gadam w dalszym ciągu, chociaż zaczyna mnie to trochę męczyć. Odwykłam od typowej rozmowy Francuzów, bo ten Belg i Szwajcar też są po trosze Francuzami, przyjęli ich sposób bycia. Wszyscy oni, obojętne, czy to aktorzy, dyrekto­ rzy banków, roznosiciele gazet, czy duchowni uwielbiają coś, co nazywają „la blague” — a więc drwinę, ironię, lekkie 10 nabieranie partnera, błyskotliwe przerzucanie zdań niby piłeczek. Za parę dni się do tego przyzwyczaję, ale na razie wszystko biorę zbyt serio. Na przykład, jeszcze na lotnisku, kiedy Pere zapytał mnie, co najbardziej chciałabym zobaczyć w Iunezji, powiedziałam, że ksary. - Co to jest? Wytłumaczyłam mu, że jeszcze w Polsce trafił do moich rąk znakomity prospekt z opisem i historią ksarów, prastarych spichlerzy-fortec, wznoszonych na szczytach gór Sahary. I że zdjęcia tych przedziwnych budowli, wymarłych, księżycowych, niepodobnych do niczego, co istnieje, urzekły mnie tak, że parokrotnie śniły mi się w nocy. Coś podobnego — zdziwił się — tyle lat tu żyję i pojęcia nie miałem, że coś takiego istnieje. Kiedyś będę się tym musiał zainteresować... Przy stole opowiedział tę rozmowę z najwyższą frajdą i okazało się, że to on jest autorem prospektu, on robił wszystkie zdjęcia i że poświęcił ksarom dużą, poważną monografię. Cała konwersacja w jadalni odbywa się na tej zasadzie, ziąb kąsa mnie w plecy, oczy mi się chwilami zamykają, od czasu i.lartu samolotu w Warszawie nie zdążyłam umyć rąk ani zajść do toalety, na szczęście w ważnych chwilach życia umiem o tym zapominać. Mija półtorej godziny, dwie godziny. Już jest z powrotem Pire Louis, świeżutki, tryskający energią. Przekonam się później, że wszystkie jego zajęcia, obliczone dokładnie co do minuty — wykłady, konferencje, kongresy w różnych częściach świata, audycje radiowe, wariackie tłuczenie się samochodem po najgorszych bezdrożach, zdobywanie eksponatów do muzeum, nocne pisanie książek — wszystkie te trudy, które powinny zmóc wołu — pompują w niego tylko nowe dawki energii i przerażającej siły witalnej. Pere Louis miażdży swoich współpracowników, wyciska z nich wszystkie siły, przejeżdża po nich jak czołg, nie uznaje ludzi zmęczonych — bo sam jest niezniszczalny. Kiwa, żebym wsiadła do samochodu, jedziemy, nie wiem 11

jeszcze, gdzie spędzę noc, gdzie się zahaczę, wlokę za sobą wszędzie walizkę i torbę, nie miałam nawet czasu wyjąć z nich jedynego cienkiego swetra — później! — macha niecierpliwie ręką Pere — później... Lądujemy w CRNS. To jest centrum naukowo-badawcze kierowane przez Paryż, ale ściśle współpracujące z rządem Tunezji. Tu się wydaje monografie, koordynuje ochronę zabytków, urządza wystawy książek, organizuje odczyty, ratuje historię. Na ścianie wielka fotografia prezydenta Bourgiby w momencie, kiedy ściska dłoń Pere Louisa. Na drugiej przypina mu jakieś odznaczenie. Bourgiba napisał również przedmowę do jego największej, parusetstromcowej książki. To właśnie, oprócz niekłamanej miłości do tego kraju, jest glejtem dla Pćre Louisa i otwiera mu wszystkie drzwi. Habib Bourgiba jest chyba najbardziej „stabilnym” szefem państw arabskich. On kierował walczącą o niepodległość partią Neo-Destour na wolności, na wygnaniu i w czasie wielu lat spędzonych w więzieniu. On stanął w pięćdziesiątym ósmym roku na czele niepodległego państwa i prowadzi je do dziś. Na wszystkich murach, słupach, na ścianach państwowych gmachów, a nawet we wnętrzach małych lepianek na dalekim Południu, uśmiecha się, pokazując rząd nieskazitelnie białych zębów, ponad trzymanym w ręku bukiecikiem jaśminu, narodowego kwiatu Tunezji. Personel biura poznaję sama, bo Pere zamknął się z kimś w gabinecie, a na korytarzu czekają dwaj interesanci. Ten personel to dwie panie, mężczyzna z bródką i Jean-Paul, fotograf, bardzo szczupły, wysoki i delikatny, pewno by mi się podobał, gdybym miała więcej czasu. Obaj panowie to „pieds noirs” — czarne stopy — tak nazywa się Francuzów urodzo­ nych w Afryce. Mówi się o nich, że mają wszystkie w'ady Europejczyków, a żadnych zalet Afrykanów. Nie skoordyno­ wani, zawsze na coś trochę obrażeni, bardzo leniwi. Oczywiś­ cie, jest to uogólnienie. 12 Dokładnie po dwudziestu jeden minutach (siedem minut na interesanta) Pćre wyprysnął zza drzwi, zbiegliśmy do samocho­ du i miałam wrażenie, że teraz nareszcie zawiezie mnie do nieznanego miejsca zamieszkania, ale gdzie tam. Zatrzymaliś­ my -się przed śliczną, malutką willą w bardzo zadbanym ■■grodzie. Zauważyłam ze zdziwieniem, że na drzewach poma- mńczowych są równocześnie kwiaty i dojrzałe owoce, udało się tu wyhodować takie gatunki, które rodzą non stop. Pere powiedział mi, że jest to zakon sióstr Dc Chevreul, które nazwał żartobliwie chevroletkami i uprzedził, żeby nic mówić do nich: siostro, tylko: mademoiselle, panienko. Panienek jest sześć, najmłodsza dobrze po pięćdziesiątce. Prowadzą prywatną szkołę. Ubrane w dobrze skrojone spódni­ ce i modne dżemperki, starannie uczesane. Pere Louis odpra­ wia błyskawiczną mszę w białej, sterylnej kaplicy, a potem następuje kulminacyjny punkt wieczoru, czyli diner, posiłek z jakimiś pysznymi zupkami, koronkowymi naleśnikami, cia­ steczkami i pomarańczami z ogródka. Jadalnia i w ogóle cała willa mają niewysłowioną przytulność i intymność. Cale w serwetkach, poduszkach, zasłonkach, haftach, abażurkach, o dziwo, grzeje centralne ogrzewanie, brakuje jeszcze kota i ptaszków, aby było to typowe wnętrze zamieszkałe przez zamożne stare panny, jakie widuje się w angielskich filmach i jakie nieudolnie naśladują nasze „Kobry”. Ciepło mnie rozmarza, pragnę tylko wyciągnąć się na miękkiej kanapce i zdrzemnąć, ale nic z tego, trwa bezlitosny magiel rozmowy, a ja stanowię jej centrum. Wreszcie Pere lituje się nade mną, a może i trochę nad sobą, zabiera mnie i mówi, że teraz jadę spać. Dokąd? Do Teresy. Zgodziła się przyjąć mnie na dwa dni, co będzie potem, to się zobaczy, zresztą pojutrze i tak jedziemy na Południe. Kto to jest Teresa? Zakonnica. Tu aż mnie zatyka. Wygląda na to, że przyjechałam do Tunisu na jakieś wielkie i niespodziewane rekolekcje! 13

Wysiadamy przed wysokim nowoczesnym blokiem, wyobra­ żam sobie, że powita nas stara, surowa mniszka w habicie. Tymczasem wita nas dziewczyna. Mimo że nie jest młoda, robi właśnie wrażenie dziewczyny. Krótko podstrzyżona czupryna, spodnie, golf, wysportowana sylwetka. Zamieniamy tylko kilka słów. Teresa mieszka sama, dostała na to specjalne zezwolenie i widocznie strzeże tej zdobytej z trudem samotnoś­ ci, bo patrzy na mnie trochę jak na intruza. Wprowadza mnie do ładnego, surowego pokoju — niskie stołki obite szarym płótnem, gliniane garnki, abażury z rafii, na ścianie srebrzy­ sty arkusz z wersetami z Koranu, a na kamiennej posadzce materac — moje legowisko. Teresa pyta mnie, ile chcę koł­ der. Tutaj wszyscy, nawet Europejczycy, używają kołder arab­ skich, a to są po prostu cienkie kilimki z owczej albo wielbłądziej wełny. Kładzie się je warstwami, jedna na dru­ giej, w zależności od temperatury, a kiedy robi się cieplej, kolejno się je odrzuca. Panna młoda miewa w posagu kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt takich kołder. Proszę o wszystkie, które nie są jej w tej chwili potrzebne, bo jest tu jeszcze zimniej niż w jadalni u ojców. Rezygnuję z mycia, żeby o nic nie pytać, nie pętać się, nie sprawiać kłopotu, zdejmuję tylko spodnie i walę się spać. Kołdry byłyby bardzo ciepłe, gdyby nie to, że są wilgotne, ale pocieszam się, że podsuszę je temperaturą własnego ciała. W głowie huczy mi silnik samolotu i cały przeżyty dzień, przed oczami latają poszarpane obrazy. Potem nagle wszystko się urywa, ciemność, kropka. Break down. Od razu następnego dnia. Taki moment przychodzi w każdej podróży, czasem trwa parę dni, czasem parę godzin lub minut. Nagły atak niechęci do wszystkiego, co jest dookoła, poczucie obcości, która nie fascynuje, ale odpycha. Nad włóczęgą pochyla się wtedy na chwilę cień mieszczucha, który nie chce, nie może, ma za złe, brzydzi go inność, chciałby do siebie, 14 chciałby schować się w jakiś kąt, wsadzić głowę pod koc, mówić swoim językiem. Mnie to napadło nagle z powodu zimna, zmęczenia i prze­ czucia tej ciągłej gimnastyki między nieznajomymi ludźmi, od których nie będzie ucieczki. Poza tym nie zdążyłam jeszcze poznać miasta, nie mam planu, plączę się, potrącają mnie, a trafiłam właśnie w obskurne zaułki, między odrapane mury, cuchnące sklepiki, tłum o podejrzanych twarzach, w najgorszy, najbrzydszy Tunis z czasów Protektoratu. Wszystko to mnie odrzuca. Po co mi to? — zadaję sobie pytanie — czego właściwie szukam, gnana bez przerwy marzeniem o następnej podróży, w momencie kiedy kończy się poprzednia? A potem odkrywam Medinę i to uczucie rozwiewa się, aby nie wrócić już do końca pobytu, robiąc miejsce wciąż rosnące­ mu podnieceniu, wciąż zwiększającej się radości. Cudowna, mroczna Medina Tunisu, przygarbiona pod ciężarem wieków... Parę słów o historii tego kraju, przyczepionego jak szyszka do potężnego pnia Algierii, malutkiego kraju, który był ogromnym spotka­ niem dwunastu różnych kultur. Dziesiąty, dziewiąty wiek przed naszą erą. Protolibijczycy, których bezpośrednimi potomkami są Berberzy, autochtoniczna ludność Tunezji. Oni długo zachowają dla siebie niedostępne wnętrze kraju, a główna wymiana najeźdźców, ich miast, osad, sztuki, sposo­ bów życia i myślenia — odbywa się na wybrzeżu. Później Fenicjanie. Lądują tu na przełomie drugiego i pierwszego wieku przed Chrystusem i budują najpiękniejszą z pięknych — Kartaginę. Jej pamiątki do dziś znajduje się na dnie dwóch maleńkich portów punickich i w ziemi, która chętniej niż zbożem obradza kawałkami starych kolumn, nagrobków i posągów. Do wyścigu staje Rzym. Wojny punickie, zniszczenie Kartaginy i zbudowanie na jej ruinach nowej, a potem 15

rozsianie po całym kraju obozów i miast, które turyści ■odnajdują dziś w postaci zdumiewających, świetnie zachowa­ nych ruin. Berberowie cofają się coraz dalej, na szczyty trudno dostępnych, pustynnych wzgórz, ale od czasu do czasu dają o sobie znać. Już piąty wiek naszej ery, dogorywanie Rzymu. Najazd Wandali i prawie sto lat ich królestwa niestabilnego i szarpane­ go przez religijne spory. Rozstrzyga je Bizancjum i sadowi się na przeciąg jednego wieku, zostawia ślad swoich bazylik, mozaik i swojej hieratycznej sztywności. Decydujący wiek siódmy. Decydujący, bo w jego połowie rozpoczyna się wielka inwazja Arabów. Myliłby się jednak ten, kto by to długie władanie arabskie traktował jako epokę jednorodną. Jest to właściwie ciągła wymiana twardych rządów kalifów z Azji Mniejszej i Egiptu z okresami uniezależnienia się emirów tunezyjskich, niemal niepodległości. Jest więc rozkwit w czasie dynastii Aghlabidów, jest berberyjska Emilia Plater, Kachina, która staje na czele zbuntowanych plemion, a potem w ciągu trzech lat jest oblegana w murach odziedziczonego po Rzymianach Colosseum El-Jem. Są rządy fanatycznych Faty- midów, jest, inspirowany przez Egipt, najazd dzikich nomadów pod wodzą Beni Hilala, spadających na kraj jak szarańcza i na długo zakłócających równowagę. Jest imperium Almohadów, wielki rozkwit za Hafsydów, a z Hiszpanii po chrześcijańskiej rekonkwiście zaczynają wracać masowo „andaluzyjczycy” i przenoszą na tę surową ziemię swoją elegancję, wykwint i wyrafinowaną sztukę. (— Jest pani pierwszą spotkaną przeze mnie kobietą z Europy — powiedział mi kiedyś z uznaniem Pere Louis — która odróżnia Aghlabidów od Almohadów i która w ogóle słyszała o Hafsydach. Nie wiedział, że parę dni wcześniej studiowałam to gorączkowo na zimnym materacu Teresy, przewidując wypad do Kairuanu). W szesnastym nerwowym wieku odkryć, morskich podróży i korsarstwa lądują w La Goulette i usadawiają się na wybrzeżu prawie na czterdzieści lat Hiszpanie, biorąc dziejowy rewanż za swoją epokę Maurów. Ale już następuje im na pięty Turcja. 16 Irzy wieki jej władania, z których tylko początek jest nkupacją, a później rosnąca samodzielność — kończy się /dobyciem władzy przez Husseina Ben Alego, stworzeniem monarchii Husseinitów i niemal niezawisłą Tunezją Bejów. Od dłuższego czasu przygląda się temu z zainteresowaniem I iuncja. Najpierw lokuje kapitały, potem, pod pozorem odzyskania pieniędzy od niewypłacalnych dłużników — nastę­ puje interwencja i siedemdziesiąt pięć lat Protektoratu. Dziw­ ny, skomplikowany czas, który bardzo zaciążył nad krajem — ■

zaokrąglają się białe albo zielone kopułki grobów marabutów. Śmigają po niej szare, czarne i rudawe cienie. Koty. Muzułma­ nie nie lubią psów, bo pies ugryzł kiedyś Mahometa. Ale kot zasnął na skraju szaty Proroka, kiedy ten nauczał, a Prorok, skończywszy mówić do wiernych, nie wstał i nie poruszył się, aby nie obudzić kota. Koty więc otacza się czcią i sympatią, mnożą się one bez przeszkód. W okresie godów krzyczą i szaleją w ekstazie nad Mediną. Jest to przecież prawdziwy dach kocich marzeń, jeden olbrzymi dach, przykrywający całe miasto. Czasem tylko prześwituje w nim odsłonięte, wyłożone barwną mozaiką podwórko albo uliczka z mrowiącym się tłumem, nie — nie uliczka — jej mały fragment, nurkujący za chwilę pod bezpieczną osłoną sklepień. Wracam na dół. Wędruję teraz prowadzona przez dźwięki. Terkot małego domowego młyna. Rytmiczny stuk warsztatów tkackich. Warczenie maszyn do szycia. Stukanie młoteczków o mosiądz. Cieniutkie, delikatne śpiewanie jubilerskich dłutek. Wszystkie te grupy dźwięków są od siebie odizolowane jak wyspy. Od najdawniejszych czasów poszczególne części Medi- ny zajmowane były przez odrębne korporacje rzemieślników. Suk złotników, suk perfum, dywanów, suk ceramiki... Na zapleczu kramów i sklepów — warsztaty. Niektóre z nich są równocześnie domem, ciasnym jak wnętrze szafy; otwiera się drzwi z żaluzjami, a za nimi klitka zajęta w całości przez pryczę. Siedzi na niej, skrzyżowawszy nogi, jubiler albo hafciarz na skórze i robi swoją robotę. Wieczorem zamyka tylko drzwi, kładzie się i zasypia. Teraz prowadzą mnie zapachy. Słodkawa woń oliwy z beczek, w których pływają śliskie owocki. Dojrzałe pomarań­ cze, ułożone w piramidy wzdłuż muru, sprawiające, że mur wygląda, jakby oświetliło go słońce tuż przed zachodem. Harissa, paląca żywym ogniem przyprawa, której zapach przepełnia wnętrza malutkich jadłodajni. A potem werbena, róża, jaśmin, goździki, kamfora, ambra — wszystkie zapachy Arabii Szczęśliwej. Weszłam w trzynastowieczny Souk des Parfumiers. Wybieram sklepik, którego wnętrze i właściciel 18 wydają mi się starsze od innych, i zaglądam do wnętrza. Zostaję zaproszona poważnym skinieniem głowy i gestem ręki, która mi wskazuje taboret po przeciwnej stronie niskiego stolika. Od razu uprzedzam, że dziś nie mam zamiaru nic kupić, ale on mi odpowiada, że handel to nie tylko kupno i sprzedaż, ale również rozmowa o perfumach. Niektórzy już o tym zapomnieli — mówi patrząc z pogardą w ciemny korytarz suku — za bardzo się spieszą, za dużo tu już jest hałasu, za dużo tandety. Moi przodkowie — dodaje — byli założycielami Suku Perfum, to właśnie członko­ wie mojej rodziny stawiali tu pierwsze domy i warzyli pierwsze esencje. Może to prawda, może nie — ale w jego pomarszczonej jak pergamin twarzy i dostojeństwie ruchów jest coś, co mi każe traktować te słowa poważnie. Kupiec otwiera małe buteleczki i drewnianą pałeczką rozciera na mojej ręce krople olejków. Tłumaczy mi zapachy. Lekka gorycz werbeny najlepiej pasuje do kąpieli, ciało namaszczone po niej tym olejkiem przez cały dzień zachowuje świeżość. Kamfora dobra jest dla ludzi gadatliwych, jej aromat przeczyszcza drogi oddechowe. Kwiat pomarańczy pachnie bardzo słodko i rozleniwia, goździk podnieca. Ambry są dwie: wielorybia i roślinna, z wysuszonych gałązek tej drugiej kobiety wiejskie robią pachnące korale na szyję. Królem kwiatów jest jaśmin, jego zapach w każdym miejscu i o każdej porze będzie mi przypominał Tunezję. Słucham, wącham, uczę się. Na zakończenie daje mi kartkę ze swoim nazwiskiem i adresem, a potem skinieniem głowy daje znak, że audiencja jest skończona. Sprytny staruszek. Jeżeli kiedykolwiek wrócę po olejek to na pewno do niego, jeżeli przyślę klienta, to tylko tu. Po wyjściu moja ręka jest mieszaniną aromatów. Poniżej łokcia ambra, na przegubie jaśmin, we wnętrzu dłoni róża. Cieszę się tym i wącham co chwila, a potem odkrywam uliczkę z surowcem do tych wszystkich esencji. Olbrzymie sterty płatków róż, jaśminu, pęki ziół i hałdy podobnych do gwiazdek 19

kwiatów pomarańczy. Kupują je na wagę ci, którzy będą sobie robić olejki domowym sposobem. Zapachy w tym zaułku identyczne jak w Suku Perfum, tylko delikatniejsze i świeższe. Trafiam na skrzyżowanie jakiegoś suku z ulicą Anadaluzyj- czyków. Architektura lżejsza, elegantsza, bardziej koronkowa. Robię zdjęcie. Podchodzi do mnie młody Arab w eleganckim garniturze i narzuconym na ramiona płaszczu deszczowym. — Chcesz zobaczyć mój dom? — pyta. — Tam będziesz fotografować każdy kawałek muru. Oczywiście chcę zobaczyć dom. Z początku nie bardzo mu wierzę, bo oni często opowiadają, że są tymi, kim chcieliby być. Ale po kilku minutach marszu w labiryncie on rzeczywiście wyjmuje z kieszeni pęk kluczy i otwiera wspaniałe drewniane drzwi, nabijane ćwiekami z metalu. Wchodzę i zatyka mnie. Medina otwarta, Medina suków, kramów i zaułków jest świetna, ale jej prawdziwej twarzy nie pozna ten, kto nie miał szczęścia dostać się za któreś z zamkniętych na grube rygle drzwi. Cała architektura arabska pomyślana jest tak, aby przyciągać przyjaciół, a odstręczać intruzów. Wszystko, co najpiękniejsze, kryje wewnątrz. Wchodzę na patio-podwórko wyłożone spłowiałą ceramiką. Pośrodku malutka fontanna i basen. Nie ma w niej wody, a niektóre kafle są pokruszone, ale w ten sposób jeszcze lepiej widać ich starość. Za rzędem kolumn komnata, a właściwie spora pałacowa sala. Podłoga i ściany też z ceramiki, nad nimi ciężki sufit z malowidłami i złoceniami na drewnianych boazeriach. Na obu bocznych ścianach dwa wbudowane ogromne łoża, będące jakby osobnymi pokojami, z własnym ażurem kolumienek i baldachimowym sufitem. Wszystko to nie urządzone, nie zamieszkałe, zaniedbane, ale imponu­ jące. Mój nowy znajomy — ma na imię Hassan — mówi, że ten 20 dom kupił mu wuj za trzydzieści tysięcy dinarów. Wuj jest bogaty, bardzo go kocha i jest seniorem rodziny. Ale żona llussana pochodzi z Południa i nie chce mieszkać w Tunisie. On sam pracował kilka lat we Włoszech — okropny kraj, hałas, spaliny, bezsensowne tempo. Więc doszedł do wniosku, żc musi wrócić. Widział już jednak trochę świata, teraz jest urzędnikiem państwowym, chciałby żyć „d’une facon un peu moderne”. Urządzić sobie w tym wielkim domu małe miesz­ kanko i żeby było w nim wszystko: łazienka, bidet, tapczany i telewizor — a resztę odrestaurować i zostawić tak, jak było niegdyś, żeby móc tu przyjmować przyjaciół, rozmawiać z nimi i przypominać sobie wspólnie, jak było. Od dwóch lat już męczy się, jada byle gdzie i nie ma przy sobie rodziny, a żona nie chce przyjechać. — Poradź mi — mówi gwałtownie — powiedz, co mam robić? — Przekonać żonę — próbuję. — To niemożliwe, ona marznie w Tunisie, umiera z zimna i z wilgoci przyzwyczajona do swoich suchych piasków. Mówi, że ludzie w mieście są inni i źli, nie tacy jak na Południu. Zresztą ma konserwatywnych rodziców, którzy nie wypuszczą jej z rodzinnej oazy. — Rozwieść się? — Jak to? Przecież ją kocham i jest już dwoje dzieci. — Wziąć sobie drugą żonę. — To jest zabronione! Prawda — Le Statut Personnel, o którym mówił mi Pere Louis, dokument uchwalony zaraz po uzyskaniu niepodległoś­ ci, pierwszy we wszystkich krajach Maghrebu, który dał prawa i przywileje kobiecie. Oto niektóre z jego postanowień: Małżeństwo może być zawarte tylko za obopólną zgodą małżonków. Przyszli małżonkowie muszą osiągnąć wiek dojrzały: piętnaście lat dla kobiet, osiemnaście dla mężczyzn. Poligamia jest zakazana — ktokolwiek będący w związku małżeńskim zawrze inny, nie rozwiązawszy poprzedniego, 21

podlega karze więzienia i grzywny w wysokości dwustu czterdziestu dinarów. Mąż musi traktować żonę dobrze, ponosić koszty utrzymania domu i respektować potrzeby żony i dzieci. Żona musi uznawać w małżonku głowę rodziny i być mu posłuszna —jeżeli posiada majątek osobisty, uczestniczy w kosztach utrzymania. Rozwiązaniem małżeństwa jest rozwód. Trybunał orzeka o rozwodzie: a) na wniosek męża lub żony, jeżeli powód jest dostatecznie umotywowany, b) przy obopól­ nej zgodzie małżonków. Trybunał wydaje wyrok rozwodowy dopiero po wyczerpaniu wszystkich możliwości pogodzenia małżeństwa. - A więc — mówię Hassanowi — może poszukać kobiety, która byłaby uczciwa i dobra, która stworzyłaby mu dom zastępczy i kochała go na tyle, aby zgodzić się na rolę towarzyszki? Nie ma takich — przerywa mi — te, o których mówisz, postawią za warunek małżeństwo, te inne można tylko kupić na parę nocy za pieniądze. Rozkładam ręce i bez przekonania życzę mu, żeby znalazł jakieś wyjście ze swojej sytuacji. — Ale jakie?! — krzyczy prawie histerycznie. — Łatwo tak mówić, ale zastanów się, jakie może być wyjście?! Zostawiam go w tej rozpaczy, zdając sobie sprawę, że to spotkanie było nie tylko wejściem za zaryglowane drzwi starego, arabskiego domu, ale pierwszym zetknięciem z problemem, który odtąd będę stale spotykać. Problem ten nazywa się: Północ-Południe. Zanurzam się znów w pogmat­ wane uliczki, w ich dźwięki i ich zapachy. Będę po nich krążyć przez wiele godzin, dopóki nagle nie zapadnie mrok i drzwi magazynów, sklepików, kafejek i warsztatów nie zaczną się zatrzaskiwać jedne po drugich, jak na komendę, wsysając pośpiesznie cały ten kłębiący się przed chwilą tłum. Teraz labirynt staje się wymarły i zupełnie pusty, tylko zza wyso­ kich murów świecą gdzieniegdzie kopułkami różowego bla­ sku podwórka, tylko koty przewrócą czasem blaszany kubeł na odpadki, a potem, sobie tylko znanymi przejściami, zacz­ 22 ną się wspinać na swój królewski dach, olbrzymi dach Mediny. Po Medinie odkrywam Teresę. To już następny dzień. Ona uczy w liceum fdozofii i historii literatury, dziś lekcje zaczynają się później, więc pierwsze rarine godziny spędzamy razem. Pokazuje mi, jak się zapala gaz, trzeba przycisnąć w butli mały ukryty guziczek — do tej pory butla nie chciała mnie słuchać, a ponieważ bałam się coś popsuć, piłam tylko zimną wodę z kranu. Robimy sobie wspólnie śniadanie, dzieląc jej skromne zapasy i to, co wczoraj kupiłam w sklepiku spożywczym w Medinie. Cienka herbata z torebki, raz już wczoraj przelanej wrzątkiem, francuska bagietka z miejscowym twarożkiem i oliwki. Zaczyna się rozmowa. Kiedy się kończy po dwóch godzinach, wiem, że na te dni, które spędzę w Tunisie — między kolejnymi wypada­ mi — nie potrzebuję już szukać innego schronienia. Zostanę u niej i ona cieszy się z tego, że będziemy razem. Teresa, czterdziestopięcioletnia dziewczyna w golfie i spod­ niach, jest istotą prześwietloną jakby od wewnątrz światłem. Światłem dziecinnego entuzjazmu i ciągłego radosnego zdzi­ wienia. Jeżeli nawet chwilami widzę pionową fałdę na jej czole i siatkę drobnych zmarszczek w kącikach oczu, wystarczy, żeby się uśmiechnęła (a uśmiecha się bardzo często, zapalając się i dziwiąc wspaniałej różnorodności zjawisk, odkrywanych ciągle na nowo), a wtedy jej twarz wygładza się i staje zaskakująco młoda. Teresa składała śluby ubóstwa, wszystko, co zarabia, oddaje, a na swoje potrzeby otrzymuje bardzo skromną sumę czterdziestu pięciu dinarów miesięcznie. Dlatego w jej gospo­ darstwie nic nie może się zmarnować; jedna torebka herbaty służy na kilka szklanek, nie wyrzuca się nawet kawałeczka suchego chleba, rozważa się rzeczywistą potrzebę każdorazo­ wego zapalenia gazu. Ubiera się głównie w rzeczy używane, które dostaje od znajomych. Stoliki i półki na książki w jej 23

mieszkaniu to surowe, pozbijane ze sobą deski. Za to ma swoją ukochaną samotność. Czasami wieczorem, kiedy wraca do domu, wyobraża sobie, jak by to było, gdyby czekało tam na nią kilka kobiet podobnych do niej — i wtedy świadomość, że zamknie drzwi, odetnie się od świata i zostanie sama w tych trzech przestronnych i chłodnych pokojach, napełnia ją taką radością, że ma ochotę tańczyć. — Oh, les femmes — wzdycha. — Mogą być najzacniejsze, ale stałe obcowanie z nimi jest ciężkie. Czy mi uwierzysz — pyta — że kiedy spędzam urlop u sióstr w Marsa, to żadna z nich nigdy nie idzie ze mną na plażę? Chociaż ich dom jest o dwieście metrów od morza, wolą swoje robótki, krzątaninę i rozmówki o niczym w czterech ścianach, a mnie uważają za trochę pomyloną. A czy może być coś lepszego jak woda i słońce na nie osłoniętej skórze? Teresa zawsze ma jakąś pasję. Najpierw było kino —jest mu zresztą wierna do dziś, tylko bilety są drogie, ale oszczędza, na czym się da, byle zobaczyć wszystkie najlepsze filmy. Teraz jest jeszcze pływanie. W tydzień później zobaczę ją na krytej pływalni, długonogą, z muskularnymi plecami, prostymi jak plecy Afrykanek. Teresa pływa jeszcze niezbyt dobrze, ale z ogromnym przejęciem. Można tu wziąć trenera, widziałam ich kilku, są bardzo ładni, ciemnoskórzy i chodzą nad brzegiem basenu z leniwym wdziękiem. Trenują przeważnie dzieci cudzoziemców, którzy są na kontraktach, i flirtują z ich matkami, które uważają to, zdaje się, za sporą atrakcję. Ale Teresa nie może sobie pozwolić na trenera, więc tylko podsłuchuje wskazówki, a potem bije zapamiętale rękami i łyka wodę z miną małej, pilnej uczennicy. — Czy nie żałowałaś nigdy wstąpienia do zakonu? —pytam ją na zakończenie tamtej pierwszej rozmowy. — Nie, nigdy — odpowiada. — Oczywiście nie jest już tak jak przedtem. Kiedyś to była sama radość, jedno wielkie uniesienie. Jeżeli czegoś mi brak, to —waha się przez chwilę — nie, nie dzieci. Chyba towarzysza i przyjaciela — mężczyzny, z którym mogłabym chodzić do kina, na plażę i rozmawiać 24 przed zaśnięciem. W miarę jak się starzeję, zaczynam się trochę lękać samotności serca. Ale dam sobie z tym radę — dodaje. Miałabym ochotę dłużej z nią porozmawiać, ale o pierwszej mam się stawić w CRNS, skąd wyruszamy razem z Pćre Louisem na Południe. Nie wiem, jak długo ma trwać ta wyprawa i nie znam jej trasy, bo Pere nie miał czasu mi powiedzieć, a może tak właśnie zaplanował, żeby ją zlepić z samych niespodzianek. — Grand Sud — mówi tylko — Wielkie Południe — i w samym zestawieniu słów jest coś, co mnie ciągnie jak magnes. Grand Sud. Oczywiście nic ze spotkania o pierwszej. Są interesanci, potem otwarcie wystawy, trzeba coś załatwić w IBLA, odwieźć skrypt na uniwersytet. Wyjeżdżamy dopiero o szóstej po południu. W nieludzkim pośpiechu ładujemy do bagażnika rozlatujący się tobół ze śpiworami (więc chyba jakieś noclegi w plenerze?), dużo książek, walizki, papierowe torby. Bałagan w wozie straszny. Żeby cokolwiek znaleźć, trzeba przewiesić się przez oparcie i grzebać ręką jak w balii pełnej bielizny. Ruszamy. Piękny bulwar nad jeziorem, potem brzydkie zatłoczone przedmieścia. Na skrzyżowaniach są światła, ale nikt nie zwraca na nie uwagi. — Nauczyli się tego od nas — mówi Pere — żaden rasowy Francuz nie przejmuje się światłami. Tu wszyscy są rasowi, bo samochody lecą nie zwalniając, czasem tylko trąbią — a na jezdnię, przy czerwonych świat­ łach, pchają się tłumy. Kobiety przebiegają grupkami jak spłoszone kury, starsi mężczyźni idą obojętnie, młodzi nonsza­ lancko —\vszystko to pod nosem policjanta, który nie reaguje. Domy się rozrzedzają, między nie wsuwają się zielone łaty sadów pomarańczowych. Nic nie mówię, czekam na pozwole­ nie. Okazuje się, że Pere Louis za kierownicą śpiewa. Grubym, potężnym głosem, od którego wibruje cała roztrzęsiona 25

karoseria. Twierdzi, że w ten sposób się dotlenia i że zapewnia mu to potrzebny spokój. Są to jakieś pieśni kościelne, arie z operetek i piosenki bulwarowe. Zapamiętałam jedną; odzywała się zawsze w najbardziej nieoczekiwanych momentach i stała się jakby refrenem podróży. Zaczynała się tak: C’est aux pieds que j’ai froid — rechauffe-moi!... Nauczyłam się jej na pamięć, a potem, kiedy się już ośmieliłam i uzyskałam status „co- pain” — kumpla — zawsze się włączałam i darliśmy się tak oboje, żeby za chwilę znów zamilknąć, porażeni krajobrazem. Widzę, że Pćre nie lubi mijania i wyprzedzania. Za każdym razem ma odruch gwałtownego hamowania, często z jakimś dosadnym zwrotem, a ja prawie walę głową o szybę, Z początku mnie to peszy, ale szybko się przyzwyczajam. Później dopiero przekonam się, jakim jest świetnym kierowcą na bezdrożach. Nie ma dla niego zbyt ciężkiej trasy, a ten dobry, wierny, klekocący Ami wydusza z siebie niesamowitą spraw­ ność, staje się w jego rękach Landroverem, ciężarówką i czołgiem. Oprócz śpiewania Pere, prowadząc samochód, zajmuje się jedzeniem. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów przechyla głowę i patrzy na mnie. — A gdzie są cukierki, migdały i chleb? — pyta. — Jakie cukierki i chleb? — Dla mnie. Kiedy jadę, muszę jeść. — Nic mi Ojciec o tym nie mówił. — Kobiety... — wzrusza ramionami. — Wszystko im trzeba powiedzieć, nigdy nie pomyślą same. Jedzenie jednak znajduje się — jakieś zapasy z poprzedniej wyprawy, utkane w schowkach. Najwięcej jest chleba. Kawałki długich bułek i okrągłych bochenków, niektóre jeszcze nadają­ ce się do użytku, inne twarde jak kamień. Pere łamie je, miażdży w rękach i napycha sobie usta. Po godzinie przednie siedzenia zasypane są okruchami, a podłoga wyglada jak kurnik podczas karmienia drobiu. Pere nie przejmuje się tym, samochód to nie salon, w momentach kiedy nie je i nie śpie­ wa — mówi. Są to gwałtowne erupcje słów, które urywają się 26 i ii. nagle, jak się zaczęły. Pedantyczne, dotyczące szczegółów uwagi badacza i wielkie uogólnienia, rodzące się ze strzępków przelatujących za szybą krajobrazów. Takie ciekawe, że chcę to wszystko zapisywać na gorąco, ale nigdy nie mogę przewidzieć, kiedy wybuchnie, i stale jestem w poszukiwaniu okularów, ołówka, notesu. Pćre każdemu działaniu narzuca swoisty, gorączkowy i rwany rytm, a obcowanie z nim jest stanem i ląglego pogotowia. Zapada zmrok. Przy tej szybkości i zamazaniu konturów pejzaż staje się jakby podobny do naszego; płasko, gaje pomarańczowe wyglądają jak sady śliw, eukaliptusy mogą być przydrożnymi wierzbami. Z daleka, równolegle do drogi, majaczy rząd jakby ogromnych słupów. — Co to jest? — Dekoracja na jakieś państwowe święto — odpowiada Pćre niedbale i obserwuje mnie spod oka. Już się szykuje radośnie na moje zdumienie, kiedy podjedziemy bliżej. Bo nagle widzę, że te niewyraźne słupy zamieniają się w filary z kamienia, zwieńczone potężnymi lukami. Rzymski akwedukt! W drugim wieku naszej ery postanowiono sprowadzić świeżą czystą wodę z górskiego Zaghouanu do nadmorskiej Kartagi­ ny. Zbudowano więc akwedukt o długości sześćdziesięciu kilometrów, z którego do dziś zachował się dwunastokilome- trowy odcinek. Dwanaście kilometrów wspaniałego, zapierają­ cego oddech zabytku. Krótki, parominutowy postój w Zaghouanie w celu uzupeł­ nienia zapasów chleba i wody. Ta ostatnia to Safia, tutejsza woda mineralna, nie ma żadnego smaku, ale jest butelkowana, więc bezpieczna. Ciemno — na szczęście jest księżyc, więc dociera do mnie zarys malutkiego białego miasteczka wspięte­ go na strome zbocze, ciemnych twarzy drżących w szarpanym wiatrem świetle oliwnych lampek i ogromnej zawieszonej nad wszystkim góry, podobnej do dwóch wielbłądzich grzbietów. Chciałabym tu zostać, pomieszkać, powłóczyć się po zauł­ kach... — Szybciej! — wola Pere Louis — to jest bzdura, nie warto tracić czasu, dopiero jutro coś się zacznie, szybciej... 27

Znów jazda, coraz plynniejsza, bo niewiele jest już wozów do mijania i wyprzedzania, tylko ta ciemność, która wszystko zjada i zabiera nieodwołalnie, więc jestem trochę zla i z tej złości zaczynam drzemać. Budzi mnie instynkt i widzę, że droga przed nami kończy się ścianą, zagradza ją potężna budowla. Patrzę pytająco na Ojca. — Dom kultury — mówi cicho. Wiem już, że nie należy tego brać poważnie i rzeczywiście Pere Louis zjeżdża w bok, zatrzymuje się, a potem wysiada i kiwa na mnie palcem. Dopiero w tej chwili przypominam sobie, że kiedy budziłam się z drzemki, mignęła mi w oczach tablica z nazwą miejscowości: El-Jem. A więc Colosseum, Gdyby coś takiego znajdowało się w Europie, ściągałyby tam cale pielgrzymki, a zdjęcia zdumiewających ruin zdobiłyby wszystkie foldery i afisze linii lotniczych. Tu pewno też tak będzie. Może już za parę lat. Colosseum rozpadało się w ciągu wielu stuleci, a jego kamienie i marmury służyły jako wiejski budulec. Za tydzień poznam przypadkiem głównego konserwa­ tora, młodego wysokiego chłopca z bródką, w spłowiałych, dżinsach. Jest zarażony gorączką El-Jem tak jak wszyscy ludzie sztuki, którzy zetknęli się z taką ruiną. Żyje i pracuje w ustawicznym pośpiechu, bo tylko pośpiech może uratować cale fragmenty budowli. Prace są prowadzone za pieniądze armeń­ skiego Żyda, który od dawna żyje w Stanach Zjednoczonych. Zrobił olbrzymi majątek na nafcie i postanowił zwrócić jego część krajom arabskim, które są krajami nafty. Ale nie po to, żeby stawiać nowe szyby, tylko żeby ocalić kawałek historii. Kolejno odrzucano jego oferty właśnie dlatego, że jest Żydem, i dopiero Tunezja ją przyjęła, bo przecież „L’argent n’a pas de couleur” — uśmiecha się konserwator — pieniądz nie ma koloru. Więc za parę lat wszystko to będzie podstemplowane, zabezpieczone i gotowe do zwiedzania. Tunezja prawie nie ma ropy, ale odkryła inne, nie eksploatowane dotąd źródło — 28 turystykę —i sama się zdumiała, jak wiele może ona zmienić w ftyciu kraju. To jest prawidłowe i słuszne, ale myślę o tym ze 1 n.niętym sercem. Widzę stojące na placu dziesiątki autoka- ińw i tłum zbijający się w grupki wokół przewodników albo ustawiający do zdjęć na tle efektowniejszych łuków. Słyszę złożony z wykrzykników, banalnych zachwytów i wycieczkowego szczebiotania, zawsze jednakowy, niezależnie od tego, w jakim brzmi języku. W tej chwili jest jeszcze pusto. Tylko księżyc i jego delikat­ no srebrzenie konturów, pobłyskiwanie zaokrąglonych łuków', intensywna czerń nisz. Dokoła nic, tylko kilka przykucnię­ tych arabskich chat, ruina wypiętrza się spośród nich zupeł­ nie nielogicznie, niespodziewanie. A jakież to musiało być miasto, skoro potrzebowało aż takiej areny. Wracam do nmochodu bez słowa, na palcach, bo cisza, jaka tu panuje, lepiej utrwala wzruszenie. Cieszę się z tego nocnego spotkania.

dwa garby wielbłąda, tak jak góra nad Zaghouanem. Nie ma mowy o wyciągnięciu się, podkurczani więc nogi i zwijam poniżej dolnego garbu, owinięta śpiworem. Pere coś do mnie mówi i w połowie zdania zasypia, a jego chrapanie przypomina odgłos zbliżającej się i oddalającej ciężarówki. Ja długo nie mogę zasnąć, a później są to także tylko krótkie drzemki, przedzielane wpatrywaniem się w szybę. Sypią się na nią bez przerwy srebrne koraliki — to wiatr porusza gałęziami eukaliptusa, a za nim jest księżyc. Kiedy Pere przesta­ je chrapać, cisza jest niesamowita i gęsta tak, jak ten wsącza­ jący się wszystkimi szparami zapach oliwek. Właściwie jestem zadowolona z częstych przebudzeń i płytkości mojego snu, bo w ten sposób przedłuża się życie i podróż. Stopniowo chwile czuwania z czarnych stają się ciemnofioletowe, po­ tem sine, potem bladoróżowe. Mimo że bolą mnie wszystkie kości — piękna jest ta pierwsza noc w drodze do Grand Sud... Pobudka o wpół do piątej, właśnie wtedy, kiedy przyszedł twardy, mocny sen. Wygrzebuję się z niego dość długo i przez pierwsze godziny jazdy jestem jak ogłuszona, a świat oddzielony jest ode mnie grubą, pochłaniającą dźwięki zasłoną. Przelatujemy Sfax, zostawiając z boku ładne, eleganckie śródmieście tego naj­ ważniejszego portu, wyplątujemy się z parterowych przed­ mieść i wjeżdżamy w kraj oliwek. Olbrzymie plantacje, równoległe rzędy, szerokie aleje, które oko zwęża po chwili i zbija w jednolitą skołtunioną zieleń, kończącą się razem z horyzontem. Tunezja jest pierwszym eksporterem oliwy na świecie. Za Mahares te gaje nagle się kończą, coraz mniej zieleni, zaczynają się uedy, żółtawe żyły suchych rzek, które ożywają tylko czasem, po wielkich deszczach, i wtedy kotłuje się w nich gęsta mulista woda rozmywająca drogi, zabierająca ze sobą 30 bydło, ludzi i domy, po to, aby po paru dniach znów umknąć i*ul ziemię i pozostawić tylko kamienisty jar. W półśnie rejestruję Gabes i kilkunastominulową wizytę u imniejszych białych sióstr. Niski arabski dom, kryjący we­ wnątrz kwadrat zielonego ogrodu, na palmie ładny chłopak, nloslra przełożona dyryguje, jak ma przycinać liście, on się z nią przekomarza, myjemy ręce i twarze w prawdziwej łazience, ijjcmy kawę z mlekiem, chyba jakaś rozmowa, a może nie — Już jesteśmy na drodze. Mareth. Medenine. Szkoda mi trochę tych miast, coraz gorętszych, suchszych, zupełnie innych niż na Północy, straco­ nych przez zmęczenie i szybkość jazdy, ale wiem, że są to tylko nieważne etapy trasy, a cel jest gdzieś przed nami. Trzeźwi mnie dopiero pustynia. Tunezja to nieduży kraj — jedna trzecia Francji, ale jest w niej skondensowana cała północna Afryka: żyzne śródziemnomorskie wybrzeże, ogony dwóch wielkich łańcuchów górskich, step, kamienista, górska Sahara i diuny Wielkiego Ergu. Te krajobrazy czekają przyczajone, żeby wyskoczyć bez uprzedzenia i połknąć poprzednie, zlikwidować je za jednym zamachem. Teraz też tak jest. Zanim się zorientowałam, jestem już w ■rodku pustyni, cichej, zrudziałej, ze wzgórzami uciętymi równo jak stoły. Na razie są jeszcze niskie, ale za nimi majaczą większe, a na horyzoncie widać niewyraźny fioletowy cień — nie wiem, czy to chmury, czy jakiś Dżebel, jest ich tu tyle, krzyżują się ze sobą, wyrastają jedne z drugich — te płasko zakończone, jakby ścięte podmuchem wielkiego wiatru, górskie pasma Sahary. Na niektórych zboczach albo u ich podnóża małe, zielone lulki, przypominające plamy pleśni. Kiedy mijamy je z bliska, widzę, że to poletka jęczmienia, z wyrastającą pośrodku jedną albo kilkoma palmami daktylowymi. Pere Louis za każdym razem wskazuje mi je palcem. — Stara kultura rolna Berberów — mówi — polegała na wyzyskaniu każdej nierówności terenu. Jeżeli był gdzieś łagodny spadek, rodzaj płytkiego żlebu, u podnóża tego 31

spadku budowano kamienną tamę, żeby nie pozwolić wodzie deszczowej spłynąć, ale zatrzymać ją na jakiś czas. To wystarczało, żeby rośliny zapuściły korzenie i żeby potem jakoś przetrwały do następnego deszczu. Te glinki i piaski są bardzo żyzne, jedynie brak wody powoduje ichjałowość i śmierć. Dziś stosuje się te same metody, bo okazało się, że są najlepsze, i buduje się domowym sposobem tamy, których wiek trudno rozróżnić. Niektóre mają kilka lat, inne kilka stuleci. Przy­ pomina mi się, że wczoraj rano, u Teresy, słyszałam kawa­ łek audycji radiowej. Od kilkunastu lat, raz w tygodniu, Pere Louis ma swoją własną audycję — cykl, który cza­ sem tylko trochę zmienia tytuł. Człowiek i woda. Człowiek i morze. Człowiek i piasek. Wszystkie one mówią o życiu, które wydzierane jest z uporem tej niełaskawej ziemi, bo Pere Louis zakochany jest w życiu i ponieważ od tak daw­ na przebiega tutejsze pustynie, każdy przejaw życia wydaje mu się małym, osobnym cudem. Jest z nich dumny, tak jak­ by miał w nich swój udział i wszystkie poletka jęczmie­ nia, każda palma na tle rudawej pustki są jego sprawą głę­ boko osobistą. Albo studnie. Drążone nieraz w skale wspól­ nym wysiłkiem całej wioski, prawie całego pokolenia. Wi­ dzę właśnie pierwszą z nich, z wznoszącymi się ponad ot­ worem rozwartymi ramionami ze starych pni oliwki i bła­ gam o parominutowy postój, żebym ją mogła obejrzeć z bliska. — Jutro — macha niecierpliwie ręką Pere —jutro zobaczy pani życie takiej studni. Pierwsze wielbłądy. Najpierw pasące się pojedynczo, potem całe stada. Dopóki jedzą, mają pyski nie osłonięte, ale pasterz ma zawsze ze sobą kagańce plecione z twardego sznurka. Założy je niektórym, aby uniknąć konfliktów. O wielbłądach stare arabskie przysłowie mówi, że dobry samiec zawsze odnajdzie swoją zemstę. Są zazdrosne, zawzięte i bardzo długo pamiętają urazy. Po roku albo dwóch taki wielbłąd nie zapomina o innym, który przelotnie zaczepił jego samicę, i jeżeli tylko znajdzie okazję, poszuka rewanżu. Tę cechę wyzy- liiilnn z tarasów Mediny w Tunisie Medina tumska z góry. Je­ dnolity dach, a dopiero pod nim zakryte uliczki z tysiąca­ mi kramów.

Ksar Ouled Soltane Wydobywanie zapasów ziarna z górnej komórki ksaru El-Jem ruiny rzymskiego amfiteatru zagubione w pustce

fi**■ Schodząc w dót tą spadzistą ścieżką, wyciąga się bez trudu wiadro ze studni Pere Andre Louis i Khlifa Ben Salah przed domem Khlify w wiosce Maztouria h.nimcnt zabudowań hotelu „Dar-Jerba IMiii Louis w stworzonym przez siebie muzeum w Houmt-Souk

■luje się przy słynnych walkach wielbłądów, które są atrakcją wielkiego festiwalu w Douz. Dziś zresztą fałszuje się już te walki i nie dopuszcza do śmierci zwierząt. Zbliżamy się do Tataouine. To zagubiona w kamieniach i stepie, niska i mała stolica wschodniego regionu. Przed wjazdem Pere Louis udziela mi krótkiej lekcji etykiety. Mam zapomnieć o tym, że palę papierosy. Kobieta, która pali w publicznym miejscu, zwła­ szcza nie będąc w towarzystwie męża, jest w ogóle w całej Ifinezji uważana za kobietę łatwą i oczekującą zaczepki. Ale lii, na Południu, rygory są specjalnie surowe. Owszem, w niektórych domach, w towarzystwie niektórych ludzi będę mogła zapalić i wtedy Pere da mi znak. Bez tego znaku nic wolno mi się w ogóle przyznawać, że mam w torbie paczkę papierosów. Zresztą chodzi nie tylko o palenie. Zwyczaje Południa są bardzo skomplikowane, roją się od zakazów, od tego, co robić należy i czego w żadnym wypadku robić nie wypada. Można nic nie znaczącym słowem lub gestem obrazić gospodarza, okazać ludziom lekceważenie, odepchnąć wyciąg­ niętą rękę, stać się w ich oczach człowiekiem źle wychowanym i prawie barbarzyńcą. Oczywiście, będą wyrozumiali, bo wie­ dzą, że jestem tu po raz pierwszy, a on będzie mnie na bie­ żąco instruował i dawał krótkie wskazówki. Ale mam się pilnować i bardzo uważać, jeżeli chcę być traktowana jak przyjaciel. Później Pere staje się niespokojny. Stracimy tu dużo cen­ nego czasu —mówi —bo wszyscy będą chcieli zaprosić nas na posiłek, a to długo trwa i nie wiadomo, kogo wybrać, żeby nie urazić innych. W tym momencie przypominam sobie, że nic nic jadłam — chyba od wczoraj, chyba od śniadania u Tere­ sy — i czuję nagły, skręcający głód. Ale trzeba się jeszcze za­ jąć książkami. Okazuje się. że te wszystkie książki, zwalo­ ne na tylne siedzenie, to bogato ilustrowane zdjęciami mo­ nografie ksarów i wiosek berberyjskich pióra Pere Louisa. Mistrz przed pi.ecem garncarskim na wyspie Dżerba. Domek kobiet" z potłuczonych naczyń na wyspie Dżerba Tunes, Tuncs

Podczas każdej kolejnej wyprawy zostawia je w małych sklepikach, gdzie może dotrą jacyś turyści. Tu autor sam zajmuje się rozprowadzaniem swoich książek, jeżeli chce, że­ by się szybko rozeszły. Sam też odbiera pieniądze za sprzeda­ ne egzemplarze. Pćre wydaje mi się w tym natarczywy i bezwzględny i trochę mnie to razi. Później okazuje się, że to nie tak — wszystkie moje spostrzeżenia podlegają tu ciągłym przekształceniom. Najpierw są prawdziwe, potem mylne, potem znów jest w nich ziarenko prawdy. Pere się upomina, ale przeważnie tych pieniędzy nie otrzymuje, a jeżeli, to tylko część. — Oni są naprawdę uczciwi — mówi mi — ale biedni. Kiedy dostaną pieniądze za książkę, zawsze zjawi się jakaś ważna potrzeba, choroba dziecka albo wielbłąda, pogrzeb albo pilniejszy dług. Więc pożyczają to na chwilę, a chwila może być miesiącem lub rokiem. Ale wiem, że w końcu mi to oddadzą, na pewno... W Domu Ludowym, takim tutejszym Domu Kultury, odbywa się właśnie ważne zebranie, które zgromadziło więk­ szość mężczyzn. Jest na nim gouverneur, szef całej prowin­ cji, są kierownicy komórek partii desturiańskiej. Słyszę co pewien czas brawa albo okrzyki. Mówi się o zbiorach i o problemie wody, o projektowanej budowie drogi i oczy- I wiście o Libii. W tej chwili jest duże napięcie, grani­ ca praktycznie zamknięta, a w Tunisie toczy się proces trzech zamachowców libijskich, którzy mieli za zadanie za­ bicie premiera Nouiry, uważanego za następcę Bourgi- by. Twarze tych zamachowców zobaczę parokrotnie na ek­ ranach nielicznych telewizorów, przed którymi gromadzi się tłum, bo proces budzi duże namiętności. Zebranie się kończy i wszyscy zaczynają wychodzić. Okazuje się, że troska Pere Louisa o to, że zaproszeń będzie zbyt wie­ le, wcale nie była megalomanią. Wszyscy go znają, wita­ ją wylewnie i z szacunkiem, gouverncur obejmuje go wpół i , prosi o dedykację na książce, wyciągają się dziesiątki rąk, które ja również ściskam. Pere coś tłumaczy po arab- *>W.u, rozkłada ręce, nie wiem. jak to w końcu załatwia, ule wyrywamy się z oblężenia i lądujemy na obiedzie u lekarza. Zapomniałam jego imienia, mówiło się do niego po prostu Tubib, czyli doktor. Miody, kędzierzawy chłopak, w tym mieście się urodził i tu odbywa pierwszą szpitalną praktykę. W prawie pustym, ubogim pokoju siadamy do stołu. Jest kuskus z kuwalkami tłustego mięsa, sałata, potem jogurt, pomarańcze i tlić rouge — czerwona herbata, nazywana tak w odróżnieniu od zwykłej albo od zielonej, miętowej. Nie jest ona parzona, lylko parokrotnie zagotowywana. Przepisy Koranu są tu przestrzegane bardzo ściśle i alkoholu w ogóle się nie pije. Zastępuje go czerwona herbata, która jest czymś w rodzaju narkotyku; większe ilości powodują podniecenie, a nawet omamy. Ludzie zapożyczają się i tracą ostatnie pieniądze na tę herbatę, żeby ją kupić, sprzedają nawet jaja swoich kur — mówi tubib — a to przecież najwartościowszy składnik pożywienia. Tubib w ogóle mówi przez cały czas, chcąc jak najbardziej przedłużyć naszą wizytę. Pisze teraz pracę dyplomową: „Medy­ cyna tradycyjna i znachorzy a leczenie chorób psychicznych”. Ma kłopot z dotarciem do kilku potrzebnych prac naukowych i prosi o pomoc. Pćre Louis zapisuje sobie tytuły i obiecuje postarać się. To pasjonujący problem —zapala się tubib. Opowiada o marabutach, tych pół świętych, pół lekarzach, których groby z kopulkami są rozsiane po całym Południu i stanowią nieodłą­ czny element każdego pejzażu. Dziś też praktykują i cieszą się dużą popularnością, ale ich rola trochę się zmieniła. Współ­ działają z oficjalną medycyną i często kierują chorych do szpitala, jeżeli widzą, że leczenie przekracza ich możliwości. Wśród miejscowej ludności przyjął się zwyczaj, że do szpitala idzie się dopiero wtedy, kiedy tak doradzi znachor. 34 35

Znachor przyjmuje pacjentów w ciemnej grocie, pośrodku zawieszona jest często zasłona, pacjent stoi po jednej stronie, po drugiej marabut. Znachor zadaje pytania dotyczące choro­ by i jej objawów. Po pewnym czasie rozlega się dźwięk podobny do łopotu skrzydeł, znak, że choroba ulatuje. Jest to wyreżyserowany trik, który działa na wyobraźnię. Od tej chwili głos znachora się zmienia, nabiera głębszych, dudniących tonów, wielu z nich jest brzuchomówcami. Ten głos dalej prowadzi ankietę, daje rady, a na zakończenie poleca udać się do szpitala dla dokończenia kuracji, zwłaszcza jeżeli w grę wchodzą ostre stany zapalne, wymagające antybiotyków albo interwencji chirurga. Inaczej z chorobami nerwowymi i psychicznymi, tu przeważ­ nie znachor radzi sobie sam. Najczęstsze cierpienia, z jakimi ludzie się zgłaszają, to bezpłodność na tle nerwowym, impoten­ cja, histeria. Oczywiście chorzy nie znają nazw i charakteru tych schorzeń i oburzyliby się, gdyby im je wytłumaczyć, a jednak wszelkie nerwice lęgną się na surowym Południu, w zawrotnych skokach temperatur, w burzach piaskowych i suchych, palących jak ogień wiatrach. Główną część klienteli marabutów stanowiły zawsze kobiety. Taka wizyta była dla nich podniecającą odmianą, przerwą w monotonnej egzystencji. A ponieważ dawniej marabut przyj­ mował swoich klientów nago — była również namiastką seksu. Pijemy już trzecią porcję herbaty, tubib częstuje mnie papierosem, patrzę niespokojnie na Ojca, a on kiwa głową. W tym ubogim pokoju, w szafce pełnej lekarstw i strzykawek, w porozrzucanych notatkach i w samym tonie rozmowy jest przecież kawałek Europy. Chłopiec z kędzierzawymi włosami, zmęczony mimo swojej młodości, dojrzały ponad swój wiek — mówi teraz o komplika­ cjach małżeńskich. O parach, kojarzonych, zanim mogła zakiełkować odrobina uczucia, o małych dziewczynkach, które stawały się żonami i matkami. Jeżeli mąż rzucił żonę z powodu jakiegoś błahego nieporozumienia, a potem chciał do niej wrócić, nie mógł tego zrobić, jeżeli tymczasem nie została 36 oficjalnie żoną innego i nie rozwiodła się. Załatwiano to tak, że kobieta spisywała kontrakt ślubny, a potem spała kilka nocy z chłopcem, który nie skończył jeszcze dziesięciu lat albo z „feu dc village” — wiejskim głupkiem. Chodziło o to, aby ten parodniowy mąż nie żądał prawdziwego posagu i nie egzekwo­ wał swoich praw. Zdarzało się jednak czasem, że taki wiosko­ wy wariat upierał się nagle i nie godził na rozwiązanie małżeństwa. — Teraz to już na szczęście należy do przeszłości — wzdycha z ulgą lekarz — mamy Statut Personnel. Nikt nie wie, ile problemów, ile tragedii zlikwidował ten błogosławiony dokument!... Tubib mówi coraz szybciej, gorączkowo szuka tematów. Pćre Louis wstaje jednak, a chłopiec smutnieje. Zostanie znów sam i skończy się niespodziewana wizyta, która była dla niego mostem, przerzuconym między gołymi ścianami izby a daleką stolicą — była nadzieją uzyskania pomocy, atrakcją i kinem. Jedziemy jeszcze kilkanaście kilometrów szosą, potem skręcamy w boczną wyboistą drogę. Zatrzymujemy się w małej, zagubionej wiosce Maztouria. Przy drodze jest tylko szkoła, meczet, rzeźnik i tłocznia oleju. Kilkanaście domków uciekło wysoko,- na zbocze płasko uciętej góry. Pere Louis wysiada, natychmiast otacza go kilkunastu mężczyzn w brązowych burnusach i białych Zawo­ jach na głowie. Niektórzy z nich, widząc nasz nadjeżdżający wóz, przybiegli tu z domów spod samego szczytu. Potrząsanie rąk, obejmowanie za ramiona, chrapliwe dźwięki arabskiej mowy, Pćre znowu coś długo tłumaczy, kiwa głową, perswadu­ je, rozkłada ręce. Trwa to jakieś pół godziny, potem wsiada z powrotem do wozu i odprowadzani wszystkimi spojrzeniami, ruszamy. Mówi mi, że tu też trzeba się było bronić przed zaproszenia­ mi i w końcu została zawarta taka ugoda, że nocujemy u jego przyjaciela Khlify, a kolację jemy u jego przyjaciela dyrektora 37

szkoły. Ale najpierw nagroda za tę całą dotychczasową poniewierkę. — Wie pani, dokąd jedziemy? — Nie wiem. — Do ksaru Ouled Soltane, najpiękniejszego ksaru Południa. A więc tak właśnie przybiera kształt marzenie, które narodziło się jeszcze w Polsce, na długo przed wyjazdem. Wiele takich marzeń, poczętych z jakiegoś obrazu czy dźwięku nie realizuje się nigdy i powoli zabarwia goryczą, bo marzenie, które do końca pozostaje tylko fotografią i obco brzmiącą nazwą, zawsze jest gorzkie. Nie wiadomo, czemu właśnie do tego miejsca tęsknimy i co sobie po nim obiecujemy, ale jeżeli zbyt wiele takich nic zaspokojonych tęsknot mamy w życiu, staje się ono dziurawe jak sito. Nie wiem, czy wszyscy odczuwają to w ten sposób —ja tak. Dlatego z takim uporem realizuję swoje marzenia. Nie jest to łatwe, ale moją nagrodą staje się to, że kiedy te marzenia oblekają się w kształt realny, nigdy nie sprawiają mi zawodu. Nie gubię po drodze nic, nadzieja nie zmienia się w rozczarowanie, a spełnienie jest zawsze punktem kulminacyjnym, wspaniałym błyskiem naj­ ostrzejszego światła. Wiele takich świateł zapaliło się i świeci trwale w moim życiu, dlatego nie żałuję żadnych trudów, jakie trzeba było ponieść. Jedziemy tylko kilkanaście kilometrów, ale jest to droga straszna — piasek i głazy, wzniesienia i rozpadliny, głębokie koleiny o skamieniałych brzegach. Ami, stękając, w-spina się na zbocze wysokiej góry. Na jej szczycie spiętrzenie rudych, poszarpanych skał. Pere Louis każe mi na nie patrzeć bardzo uważnie. Dopiero z odległości kilkunastu metrów orientuję się, że to budowla. Nie wiadomo, gdzie kończy się góra, a gdzie zaczyna konstrukcja rąk ludzkich. To słynny mimetyzm ksarów, tak idealne wtopienie budowli w naturalny krajobraz, aby nie można jej było zauważyć z pewnej odległości. Przez bramę w tym murze—nie murze, skale—nie skale, wchodzimy do wnętrza i roztacza się przede mną w'idok niesamowity, trochę jak ze snu. Duży dziedziniec, a dookoła 3« .-budowane jedne na drugich nisze, beczkowo sklepione komory, przypominające gigantyczny i zakończony nieregular­ nym konturem plaster miodu. Zbudowane to jest z kamieni, będących odpryskami góry i pozlepiane zaprawą z rudej, identycznej barwą, gliny. Fantastyczny kształt i nieregularność wszystkich linii, brak wyraźnego poziomu i pionu, asymetria i niespodziewane zaokrąglenia — przypominają trochę pałace budowane przez dzieci na plaży z mokrego piasku. Aby dostać Mę do wyżej położonych komór, nazywanych ghorfas, przerzu­ cono wszędzie napowietrzne łukowate schodki, które podpiera­ li) konstrukcję jak łapy wielkiego owada. Pusto, cicho — pejzaż z innej planety. Co to jest ksar? Kilka wieków temu koczowali tu tylko nomadzi, których rytm życia podporządkowany był posiadanym stadom bydła i szukaniu dla nich pastwisk. Wiadomość o tym, że gdzieś spadł deszcz i zazieleniło się trochę trawy, zmuszała ich do wielo­ dniowych wędrówek. Powstał problem, co robić z zapasami żywności, ze zbiorami lepszego roku, które pomogą przetrwać rok cięższy. Zaczęto więc wznosić spichlerze, ten prototyp społecznego budownictwa —■wspólnym wysiłkiem i do wspól­ nego użytku. Żeby uchronić się przed rabunkiem innego, wrogiego plemienia, wznoszono je na szczytach trudno dostęp­ nych gór w taki sposób, aby z daleka stały się niewidocz­ ne i aby w razie ataku mogły służyć jako obronna twier­ dza. Otwory wentylacyjne stawały się wtedy wyrzutniami pocisków. Ksar nigdy nie był mieszkaniem, do tego służyły rozrzucone po stepie namioty, a później lepianki i chaty. Tu tylko magazynowano żywność. Każda nisza, zamykana na drzwi zbite ze starych pni oliwek, należała do innej rodziny, a na straży zostawiano jednego albo kilku uzbrojonych mężczyzn. Przy bramie był zwykle warsztat kowala i pomieszczenie będące zalążkiem prymitywnej herbaciarni, bo chociaż nie 39