Ksary —
prastare spichlerze-fortece,
górskie wioski berberyjskie,
wykute w skale,
zawieszone
między niebem a ziemią,
życiodajne
oazy saharyjskie,
niezwykle
słone jezioro
El-Dżerid, S
miasta
pełne zabytków
rzymskich,
fenickich, I
arabskich — M
oto świat,
w który
wprowadzał - I
autorkę V ”
jej niezwykły ^
tunezyjski
przyjaciel
Pere Louis
Teraz prowadzą mnie zapachy.
Stodkawa woń oliwy z beczek, w
których pływają śliskie owocki. Doj
rzałe pomarańcze, ułożone w pirami
dy wzdłuż muru, sprawiające, że mur
ten wygląda, jakby oświetliło go słoń
ce tuż przed zachodem. Harissa, pa
ląca żywym ogniem przyprawa, któ
rej zapach przepełnia wnętrza malut
kich jadłodajni. A potem werbena,
róża, jaśmin, goździki, kamfora, am
bra — wszystkie zapachy Arabii
Szczęśliwej. Weszłam w trzynastowie
czny Souk des Parfumiers.
Wybieram sklepik, którego wnę
trze i właściciel wydają mi się starsze
od innych, i zaglądam do wnętrza.
Zostaję zaproszona poważnym ski
nieniem głowy i gestem ręki, która mi
wskazuje taboret po przeciwnej stro
nie niskiego stolika. Od razu uprze
dzam, że dziś nie mam zamiaru nic
kupić, ale on mi odpowiada, że han
del to nie tylko kupno i sprzedaż, ale
również rozmowa o perfumach.
— Niektórzy już o tym zapomnie
li — mówi patrząc z pogardą w
ciemny korytarz suku — za bardzo
się spieszą, za dużo już jest hałasu, za
dużo tandety. Moi przodkowie -
dodaje — byli założycielami Suku
Perfum, to właśnie oni stawiali tu
pierwsze domy i warzyli pierwsze
esencje.
Może to prawda, a może nie — ale
w jego pomarszczonej jak pergamin
twarzy i w dostojeństwie ruchów jest
coś, co każe mi traktować te słowa
poważnie.
Kupiec otwiera małe buteleczki i
drewnianą pałeczką rozciera na mojej
EWA SZUMAŃSKA
Tunes, Times
I S K R Y • W A R S Z A W A • 197 9
Obwolutę według projektu
Janusza Grabiaóskiega
projektował
Mieczysław Kowalczyk
Redaktor
Barbara Kaczarowska
Redaktor techniczny
Anna Żolądkiewicz
Korektor
Jolanta Spodar
Zdjęcia autorki
ISBN 83-207-0097-3
,£) Copyright by Ewa Szumańska, Warszawa 1979
Pomysł tej książki, a właściwie nie pomysł — tęsknota do jej
napisania, zrodziła się już wtedy, kiedy siedziałam w zimnej
kuchni Teresy na Bulwarze Stanów Zjednoczonych i otwo
rzywszy drzwi na malutki parterowy balkon usiłowałam złapać
choćby jeden promień słońca w pięciopiętrowej studni po
dwórka. Umyłam właśnie głowę i chciałam ją wysuszyć,
wyginając szyję i wspinając się na palce, ale słońce nie było
dla mnie życzliwe,i nie chciało się zmieścić w dziurze mię
dzy dachami. Tylko jedna ukośna wiązka światła oświetlała
mur, ale to miejsce było za wysoko i nie mogłam go dosięg
nąć. Było mi zimno tak, jak może być zimno komuś, kto nie
był tu nigdy w podstępnym kwietniu, kto uwierzył w Afrykę,
w samo brzmienie tego słowa, bo zbyt dobrze pamiętał tam
tą — tropikalną — i kto lekkomyślnie nie zabrał ze sobą
grubych swetrów, futrzanej kurtki i ciepłej bielizny. Tunez
ja to bardzo zimny kraj o bardzo gorącym słońcu —
powiedział mi później jeden z przyjaciół. Przekonałam się
o tym, tułając się po nie ogrzewanych nigdy mieszkaniach,
sypiając w wiecznie wilgotnej pościeli, wałęsając się po uli
cach ciętych lodowatym wiatrem i siadając na ławkach,
których marmurowe zimno gryzło mimo podłożonej torby i
paru starych gazet. Rzeczywiście, jeżeli słońce ukazało się
na chwilę, uderzało tępym, gorącym młotkiem i od ra
zu pociłam’ się we wszystkich strasznych, pożyczonych ciu
chach — ale ukazywało się rzadko, a następny podmuch
5
wiatru albo krótki histeryczny deszcz znów wrzucał mnie w
świat zimna.
Mimo to umyłam włosy, bo była w nich pięciodniowa
wędrówka, jej kurz, błoto i piasek, a teraz martwiłam się, że
jeżeli dostanę grypy albo zapalenia płuc, to nie zabiorą mnie na
jutrzejszą wyprawę. Ale wtedy właśnie słońce trafiło jakoś w
dziurę, zrobiło się odrobinę cieplej i równocześnie z radiood
biornika w mieszkaniu na drugim piętrze odezwała się arabska
muzyka. W tym momencie spadło na mnie jedno z tych olś
nień, które są nieodłączną częścią każdej kolejnej podróży —
poczucie niezwykłości tego miejsca i mojej w nim obecności,
świadomość niepowtarzalności przeżycia. Mimo śmiertelnego
zmęczenia i niewyspania (a może właśnie dlatego) wszystko się
nagle wyostrzyło, poczułam się trochę tu, a trochę tam, w
pędzącym po wybojach samochodzie, w samym środku
wczoraj i przedwczoraj, zobaczyłam tamte twarze, usłyszałam
tamte głosy — zrozumiałam, że naprawdę jestem w Tunezji. I
pomyślałam, że tak to właśnie muszę zapisać.
Nie wierzę w książkę o jakimś kraju api nawet w rzetel
ny reportaż po trzytygodniowym pobycie. Próba ustawienia
się w pozycji człowieka, który wie, musi skończyć się fias
kiem. Wyjdzie na jaw cała powierzchowność i fragmenta
ryczność przeżyć, obnażą się wszystkie luki, łatane wiado
mościami z prospektów turystycznych i przypadkowo zebra
ne informacje, które mogłyby być zupełnie inne, gdyby trafi
ło się na innego rozmówcę. Wierzę jednak w możliwość
napisania wiernego dziennika podróży, gdzie wszystko bę
dzie subiektywne i gdzie z galopu przeżyć i wzruszeń oca
lić będzie można chociaż jedno: podskórny rytm tego kra
ju, jego nastrój, to, co Francuzi nazywają ambiance — a
więc też jakąś prawdę o nim. I o spotkanych ludziach, bo
będzie to przede wszystkim książka o ludziach, tych poznanych
bliżej i przelotnie, i tych tylko przeczutych w czasie krótkie
go jak błysk zetknięcia, i tych nie poznanych w ogóle,
przesuwających się w tle jak sztafaż, niemniej ważnyęh, bo
bez nich krajobraz byłby martwy. Nad nimi wszystkimi unosi
6
się jak potężny, trochę monstrualny cień sylwetka Pćre Lou
isa.
Poznaliśmy się dwa lata temu, na kongresie w Grecji: To
trochę zwariowane spotkanie rozbiło się na niewielkie grupki,
on nie należał do mojej, więc w ciągu pierwszych dni przelotnie
tylko zwróciłam uwagę na starszego, niedużego i dość tęgiego
mężczyznę w grubych okularach. Później usłyszałam, jak
wspaniałą francuszczyzną wygłaszał odczyt o starej arabskiej
lodzi, która nazywa się loud i która umiera, bo wypierają ją
inne, nowocześniejsze, a kilku pozostałych egzemplarzy nie ma
kto konserwować. Mówił o tym z taką pasją, że słuchałam jak
urzeczona, a kiedy podawał wymiary łodzi i rozpiętość żagli,
wydawało mi się, że opisuje kształty ukochanej kobiety.
Później dowiedziałam się, że jest profesorem uniwersyte
tu, dyrektorem ośrodka badań naukowych, twórcą folklorysty
cznego muzeum, autorem kilkunastu książek i że od czter
dziestu pięciu lat mieszka w Tunezji. Jeszcze później, tuż
przed zakończeniem kongresu, powiedziano mi, że jest księ
dzem.
W ciągu dwóch lat, z okazji świąt i Nowego Roku,
uczestnicy kongresu wymieniali grzecznościowe kartki. W
jednej z nich Pćre Louis napisał: dlaczego pani nie przyje-
dzie do Tunezji, to taki wspaniały kraj? Kiedy po pewnym
czasie powtórzył to pytanie, odpisałam, że owszem, mogłabym
kupić za złotówki bilet lotniczy Warszawa—Tunis—Warsza
wa, ale że z dewizami byłoby kiepsko, więc dlatego trudno mi
robić jakieś konkretne plany. W odpowiedzi przyszedł tele
gram: oczekuję na lotnisku Tunis-Carthńge w dniu 13 kwiet
nia.
Stał tam,
tuż za punktem odprawy paszportowej, mniejszy, niż go
zapamiętałam, w szarym garniturku i szarym krawacie, który,
jak miałam się wkrótce przekonać, byl nieodłącznym rekwizy
tem, prawie częścią munduru i z którym nie rozstawał się
7
nawet w trakcie najbardziej szalonych eskapad. Przywita! mnie
tak, jakbyśmy się spotkali po przerwie na papierosa w
kongresowych kuluarach, kiwnął z uznaniem głową zobaczyw
szy, że mam tylko malutki neseser i torbę na ramieniu — i
zabrał mnie do samochodu. Był to Citroen Ami 8, zakurzony,
z powgniataną karoserią i w środku tak zaśmiecony, jakby go
używano do transportu odpadków.
Próbowałam o coś zapytać, ale uciszył mnie gestem dłoni. Za
godzinę ma wykład, musi się zastanowić, co powie, na razie
mam się zamknąć, będzie do mojej dyspozycji za piętnaście
minut. Jechałam więc w milczeniu, z nieznajomym człowiekiem
przez nieznane miasto i było mi trochę niewyraźnie. Jest
zupełnie inaczej, kiedy się ma w perspektywie pokoik w
najpodlejszym nawet hotelu — i samotność. Teraz będę
wydana na pastwę jakichś ludzi, którzy będą mi dawać
schronienie, żywić i wyświadczać przysługi. Będę za to płacić
haracz ciągłej gotowości do rozmów, uprzejmości, uzależnie
nia, być może, przymusowego entuzjazmu. Najpiękniej pozna
je się nieznany kraj samotnie. Bałam się, że ludzie, których
twarzy jeszcze nie znam, zepsują mi ten kraj, rozbełczą i
utrudnią.
Wjechaliśmy na spory skwer, ze świeżo posadzonymi
drzewkami, które już zdążyły uschnąć. Środkiem szły trzy
kobiety od stóp do głów okutane w biały woal. Dżelaba —
pomyślałam.
— Safsari — poprawił moją myśl Pćre Louis — a właściwie
cache-misćre, przykryj-bieda — dodał. — Jeżeli się nie ma
odpowiednich dodatków do europejskiej sukni, jeżeli bluzka
jest wypłowiała, a sweter pocerowany albo nie dość modny,,
można to doskonale ukryć pod taką białą szatą. To już nie
tradycja, to próżność. Poza tym nieźle chroni od wiatru, a na
wiosnę to ważne.
Mały zaułek, zakręt, ładny, arabski dom. Napis: Institut des
Belles Lettres Arabes. W skrócie IBLA. Okazało się, że tu
właśnie mieszka, to znaczy czasem śpi i czasem jada. Razem z
siedmioma takimi jak on.
8
Peres Blancs
„Biali ojcowie”. Kongregacja księży powołana jakieś sto lat
temu specjalnie do działalności w Afryce. Kiedyś mieli duże
majątki, liczne parafie i kościoły niemal w każdym mieście.
Kiedy skończyła się Afryka kolonów, parafie stopniały niemal
do zera, bo to przecież kraj islamu. Pozwolono im zatrzymać
tylko pięć kościołów w całym kraju. W tej chwili prowadzą
działalność głównie naukową: arabistyka, wykłady, muzea,
opieka nad zabytkami. Mają zezwolenie papieża na odprawia
nie mszy w każdych warunkach, nawet w prywatnych mieszka
niach, nawet bez liturgicznych przyborów, oczywiście w
cywilnych ubraniach, bo innych w ogóle nie noszą. Żeńskim
odpowiednikiem są Soeurs Blanches — „Białe siostry”, też
przeważnie uczące w szkołach. Rekrutują się z różnych
narodowości, ale przeważają Francuzi. Większość mówi biegle
po arabsku. Zakochani w Tunezji i łubiani przez Tunezyjczy-
ków. Problem — to starzenie się kadry, coraz mniej jest
młodych sióstr i młodych ojców. Jedyne, co ich upodabnia do
jakiegoś zakonu, to to, że w zasadzie żyją we wspólnocie, w
większych i mniejszych grupkach, ale nie ma nieszczęścia, jak
się złamie ten rygor. Ci, którzy złożyli śluby ubóstwa, oddają
całe swoje zarobki i ojciec albo siostra gospodarcza dzieli je
równo na całą wspólnotę, uwzględniając tych, którzy nie mają
pracy albo są starzy i zmęczeni. Inni oddają tylko część, a
resztę mogą sobie zatrzymać. Tyle zapamiętałam, chyba nic nie
pokręciłam.
Wprowadził mnie
do swojego zapchanego książkami i papierami biura. Potworny
ziąb — tu nie ma zwyczaju ogrzewania mieszkań nawet w
zimie, najwyżej jakiś przenośny piecyk na ropę albo gaz z butli,
który wszystko zasmradza, ale daje mało ciepła. I wilgoć.
Tunis leży nad morzem, a z drugiej strony ma dwa duże
jeziora, tak że jest oblany wodą jak wyspa. Ta wilgoć w lecie
9
jest gęsta i duszna, w zimie jadowita. Teraz też była jadowita.
Zgrabiałymi rękami wyciągnęłam z torby prezenty. Pćre
rozjaśnił się na widok „Skarbów wawelskich”, wydanych przez
Arkady (lubi książki), obojętnie przyjął łowicki kilim, bardzo
mu się podobała duża cepeliowska palma wielkanocna i
opolskie pisanki. Wszystko to zostało upchnięte wśród papie
rów i za chwilę przestało istnieć.
Błyskawiczny wyskok na taras — tu prawie wszystkie domy
mają płaskie tarasy na dachu, wyłożone kafelkami, których
wieku nie da się odgadnąć, bo te pięćset- i sześćsetletnie, które
później zobaczę, mają te same wzory i te same cudownie
spatynowane kolory co produkowane obecnie. Widok rozległe
go, jaskrawobiałego miasta; jeszcze nie zdążyłam go zarejestro
wać, a już zbiegamy do jadalni, zimniejszej niż wszystkie
miejsca, w których byłam dotąd — na spóźnione dejeuner.
Poznaję trzech innych ojców, reszta na wykładach, w pracy, w
rozjazdach. Najmłodszy ma trzydzieści lat, jest Szwajcarem,
ma czarną skórzaną kurtkę i takież spodnie, zapalony motocy
klista. Miły Belg o zmęczonym uśmiechu. Staruszek z siwą
bródką obciętą w szpic, tutejszy senior. Pijemy wino z wodą,
jemy ryż i sznycle z koniny. Dostaję kawałek tak twardy, że na
próżno piłuję go nożem, co chwila zeskakuje mi z talerza,
męczę się okropnie. Obserwują mnie z rozbawieniem, Belg
zabiera mi w końcu skaczący sznycel i radzi, żebym zjadła
więcej ryżu. Zresztą trudno mi jeść, bo cały czas gadam. Oni są
bardzo ciekawi Polski, Europy, świata, a ja też zasypuję ich
pytaniami. Bilet powrotny mam równo za trzy tygodnie, więc
chcę z tych tygodni wydusić, co się da.
Pere Louis w pewnym momencie znika — dwadzieścia minut
sjesty, której nigdy nie daruje, a potem wykład na uniwersyte
cie. Ja zostaję i gadam w dalszym ciągu, chociaż zaczyna mnie
to trochę męczyć. Odwykłam od typowej rozmowy Francuzów,
bo ten Belg i Szwajcar też są po trosze Francuzami, przyjęli ich
sposób bycia. Wszyscy oni, obojętne, czy to aktorzy, dyrekto
rzy banków, roznosiciele gazet, czy duchowni uwielbiają coś,
co nazywają „la blague” — a więc drwinę, ironię, lekkie
10
nabieranie partnera, błyskotliwe przerzucanie zdań niby
piłeczek. Za parę dni się do tego przyzwyczaję, ale na razie
wszystko biorę zbyt serio. Na przykład, jeszcze na lotnisku,
kiedy Pere zapytał mnie, co najbardziej chciałabym zobaczyć w
Iunezji, powiedziałam, że ksary.
- Co to jest?
Wytłumaczyłam mu, że jeszcze w Polsce trafił do moich rąk
znakomity prospekt z opisem i historią ksarów, prastarych
spichlerzy-fortec, wznoszonych na szczytach gór Sahary. I że
zdjęcia tych przedziwnych budowli, wymarłych, księżycowych,
niepodobnych do niczego, co istnieje, urzekły mnie tak, że
parokrotnie śniły mi się w nocy.
Coś podobnego — zdziwił się — tyle lat tu żyję i pojęcia
nie miałem, że coś takiego istnieje. Kiedyś będę się tym musiał
zainteresować...
Przy stole opowiedział tę rozmowę z najwyższą frajdą i
okazało się, że to on jest autorem prospektu, on robił wszystkie
zdjęcia i że poświęcił ksarom dużą, poważną monografię.
Cała konwersacja w jadalni odbywa się na tej zasadzie, ziąb
kąsa mnie w plecy, oczy mi się chwilami zamykają, od czasu
i.lartu samolotu w Warszawie nie zdążyłam umyć rąk ani zajść
do toalety, na szczęście w ważnych chwilach życia umiem o
tym zapominać.
Mija półtorej godziny, dwie godziny. Już jest z powrotem
Pire Louis, świeżutki, tryskający energią. Przekonam się
później, że wszystkie jego zajęcia, obliczone dokładnie co do
minuty — wykłady, konferencje, kongresy w różnych częściach
świata, audycje radiowe, wariackie tłuczenie się samochodem
po najgorszych bezdrożach, zdobywanie eksponatów do
muzeum, nocne pisanie książek — wszystkie te trudy, które
powinny zmóc wołu — pompują w niego tylko nowe dawki
energii i przerażającej siły witalnej. Pere Louis miażdży swoich
współpracowników, wyciska z nich wszystkie siły, przejeżdża
po nich jak czołg, nie uznaje ludzi zmęczonych — bo sam jest
niezniszczalny.
Kiwa, żebym wsiadła do samochodu, jedziemy, nie wiem
11
jeszcze, gdzie spędzę noc, gdzie się zahaczę, wlokę za sobą
wszędzie walizkę i torbę, nie miałam nawet czasu wyjąć z nich
jedynego cienkiego swetra — później! — macha niecierpliwie
ręką Pere — później... Lądujemy w
CRNS.
To jest centrum naukowo-badawcze kierowane przez Paryż,
ale ściśle współpracujące z rządem Tunezji. Tu się wydaje
monografie, koordynuje ochronę zabytków, urządza wystawy
książek, organizuje odczyty, ratuje historię. Na ścianie wielka
fotografia prezydenta Bourgiby w momencie, kiedy ściska dłoń
Pere Louisa. Na drugiej przypina mu jakieś odznaczenie.
Bourgiba napisał również przedmowę do jego największej,
parusetstromcowej książki. To właśnie, oprócz niekłamanej
miłości do tego kraju, jest glejtem dla Pćre Louisa i otwiera mu
wszystkie drzwi. Habib Bourgiba jest chyba najbardziej
„stabilnym” szefem państw arabskich. On kierował walczącą o
niepodległość partią Neo-Destour na wolności, na wygnaniu i
w czasie wielu lat spędzonych w więzieniu. On stanął w
pięćdziesiątym ósmym roku na czele niepodległego państwa i
prowadzi je do dziś. Na wszystkich murach, słupach, na
ścianach państwowych gmachów, a nawet we wnętrzach
małych lepianek na dalekim Południu, uśmiecha się, pokazując
rząd nieskazitelnie białych zębów, ponad trzymanym w ręku
bukiecikiem jaśminu, narodowego kwiatu Tunezji.
Personel biura poznaję sama, bo Pere zamknął się z kimś w
gabinecie, a na korytarzu czekają dwaj interesanci. Ten
personel to dwie panie, mężczyzna z bródką i Jean-Paul,
fotograf, bardzo szczupły, wysoki i delikatny, pewno by mi się
podobał, gdybym miała więcej czasu. Obaj panowie to „pieds
noirs” — czarne stopy — tak nazywa się Francuzów urodzo
nych w Afryce. Mówi się o nich, że mają wszystkie w'ady
Europejczyków, a żadnych zalet Afrykanów. Nie skoordyno
wani, zawsze na coś trochę obrażeni, bardzo leniwi. Oczywiś
cie, jest to uogólnienie.
12
Dokładnie po dwudziestu jeden minutach (siedem minut na
interesanta) Pćre wyprysnął zza drzwi, zbiegliśmy do samocho
du i miałam wrażenie, że teraz nareszcie zawiezie mnie do
nieznanego miejsca zamieszkania, ale gdzie tam. Zatrzymaliś
my -się przed śliczną, malutką willą w bardzo zadbanym
■■grodzie. Zauważyłam ze zdziwieniem, że na drzewach poma-
mńczowych są równocześnie kwiaty i dojrzałe owoce, udało się
tu wyhodować takie gatunki, które rodzą non stop. Pere
powiedział mi, że jest to zakon sióstr
Dc Chevreul,
które nazwał żartobliwie chevroletkami i uprzedził, żeby nic
mówić do nich: siostro, tylko: mademoiselle, panienko.
Panienek jest sześć, najmłodsza dobrze po pięćdziesiątce.
Prowadzą prywatną szkołę. Ubrane w dobrze skrojone spódni
ce i modne dżemperki, starannie uczesane. Pere Louis odpra
wia błyskawiczną mszę w białej, sterylnej kaplicy, a potem
następuje kulminacyjny punkt wieczoru, czyli diner, posiłek z
jakimiś pysznymi zupkami, koronkowymi naleśnikami, cia
steczkami i pomarańczami z ogródka. Jadalnia i w ogóle cała
willa mają niewysłowioną przytulność i intymność. Cale w
serwetkach, poduszkach, zasłonkach, haftach, abażurkach, o
dziwo, grzeje centralne ogrzewanie, brakuje jeszcze kota i
ptaszków, aby było to typowe wnętrze zamieszkałe przez
zamożne stare panny, jakie widuje się w angielskich filmach i
jakie nieudolnie naśladują nasze „Kobry”. Ciepło mnie
rozmarza, pragnę tylko wyciągnąć się na miękkiej kanapce i
zdrzemnąć, ale nic z tego, trwa bezlitosny magiel rozmowy, a
ja stanowię jej centrum. Wreszcie Pere lituje się nade mną, a
może i trochę nad sobą, zabiera mnie i mówi, że teraz jadę
spać. Dokąd? Do Teresy. Zgodziła się przyjąć mnie na dwa
dni, co będzie potem, to się zobaczy, zresztą pojutrze i tak
jedziemy na Południe. Kto to jest Teresa? Zakonnica. Tu aż
mnie zatyka. Wygląda na to, że przyjechałam do Tunisu na
jakieś wielkie i niespodziewane rekolekcje!
13
Wysiadamy przed wysokim nowoczesnym blokiem, wyobra
żam sobie, że powita nas stara, surowa mniszka w habicie.
Tymczasem wita nas dziewczyna. Mimo że nie jest młoda, robi
właśnie wrażenie dziewczyny. Krótko podstrzyżona czupryna,
spodnie, golf, wysportowana sylwetka. Zamieniamy tylko
kilka słów. Teresa mieszka sama, dostała na to specjalne
zezwolenie i widocznie strzeże tej zdobytej z trudem samotnoś
ci, bo patrzy na mnie trochę jak na intruza. Wprowadza mnie
do ładnego, surowego pokoju — niskie stołki obite szarym
płótnem, gliniane garnki, abażury z rafii, na ścianie srebrzy
sty arkusz z wersetami z Koranu, a na kamiennej posadzce
materac — moje legowisko. Teresa pyta mnie, ile chcę koł
der. Tutaj wszyscy, nawet Europejczycy, używają kołder arab
skich, a to są po prostu cienkie kilimki z owczej albo
wielbłądziej wełny. Kładzie się je warstwami, jedna na dru
giej, w zależności od temperatury, a kiedy robi się cieplej,
kolejno się je odrzuca. Panna młoda miewa w posagu
kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt takich kołder. Proszę o
wszystkie, które nie są jej w tej chwili potrzebne, bo jest
tu jeszcze zimniej niż w jadalni u ojców. Rezygnuję z mycia,
żeby o nic nie pytać, nie pętać się, nie sprawiać kłopotu,
zdejmuję tylko spodnie i walę się spać. Kołdry byłyby bardzo
ciepłe, gdyby nie to, że są wilgotne, ale pocieszam się, że
podsuszę je temperaturą własnego ciała. W głowie huczy mi
silnik samolotu i cały przeżyty dzień, przed oczami latają
poszarpane obrazy. Potem nagle wszystko się urywa, ciemność,
kropka.
Break down.
Od razu następnego dnia. Taki moment przychodzi w każdej
podróży, czasem trwa parę dni, czasem parę godzin lub minut.
Nagły atak niechęci do wszystkiego, co jest dookoła, poczucie
obcości, która nie fascynuje, ale odpycha. Nad włóczęgą
pochyla się wtedy na chwilę cień mieszczucha, który nie chce,
nie może, ma za złe, brzydzi go inność, chciałby do siebie,
14
chciałby schować się w jakiś kąt, wsadzić głowę pod koc,
mówić swoim językiem.
Mnie to napadło nagle z powodu zimna, zmęczenia i prze
czucia tej ciągłej gimnastyki między nieznajomymi ludźmi, od
których nie będzie ucieczki. Poza tym nie zdążyłam jeszcze
poznać miasta, nie mam planu, plączę się, potrącają mnie, a
trafiłam właśnie w obskurne zaułki, między odrapane mury,
cuchnące sklepiki, tłum o podejrzanych twarzach, w najgorszy,
najbrzydszy Tunis z czasów Protektoratu. Wszystko to mnie
odrzuca. Po co mi to? — zadaję sobie pytanie — czego
właściwie szukam, gnana bez przerwy marzeniem o następnej
podróży, w momencie kiedy kończy się poprzednia?
A potem odkrywam Medinę i to uczucie rozwiewa się, aby
nie wrócić już do końca pobytu, robiąc miejsce wciąż rosnące
mu podnieceniu, wciąż zwiększającej się radości.
Cudowna, mroczna
Medina
Tunisu, przygarbiona pod ciężarem wieków... Parę słów o
historii tego kraju, przyczepionego jak szyszka do potężnego
pnia Algierii, malutkiego kraju, który był ogromnym spotka
niem dwunastu różnych kultur. Dziesiąty, dziewiąty wiek
przed naszą erą. Protolibijczycy, których bezpośrednimi
potomkami są Berberzy, autochtoniczna ludność Tunezji. Oni
długo zachowają dla siebie niedostępne wnętrze kraju, a
główna wymiana najeźdźców, ich miast, osad, sztuki, sposo
bów życia i myślenia — odbywa się na wybrzeżu.
Później Fenicjanie. Lądują tu na przełomie drugiego i
pierwszego wieku przed Chrystusem i budują najpiękniejszą z
pięknych — Kartaginę. Jej pamiątki do dziś znajduje się na
dnie dwóch maleńkich portów punickich i w ziemi, która
chętniej niż zbożem obradza kawałkami starych kolumn,
nagrobków i posągów.
Do wyścigu staje Rzym. Wojny punickie, zniszczenie
Kartaginy i zbudowanie na jej ruinach nowej, a potem
15
rozsianie po całym kraju obozów i miast, które turyści
■odnajdują dziś w postaci zdumiewających, świetnie zachowa
nych ruin. Berberowie cofają się coraz dalej, na szczyty trudno
dostępnych, pustynnych wzgórz, ale od czasu do czasu dają o
sobie znać.
Już piąty wiek naszej ery, dogorywanie Rzymu. Najazd
Wandali i prawie sto lat ich królestwa niestabilnego i szarpane
go przez religijne spory. Rozstrzyga je Bizancjum i sadowi się
na przeciąg jednego wieku, zostawia ślad swoich bazylik,
mozaik i swojej hieratycznej sztywności.
Decydujący wiek siódmy. Decydujący, bo w jego połowie
rozpoczyna się wielka inwazja Arabów. Myliłby się jednak ten,
kto by to długie władanie arabskie traktował jako epokę
jednorodną. Jest to właściwie ciągła wymiana twardych rządów
kalifów z Azji Mniejszej i Egiptu z okresami uniezależnienia się
emirów tunezyjskich, niemal niepodległości. Jest więc rozkwit
w czasie dynastii Aghlabidów, jest berberyjska Emilia Plater,
Kachina, która staje na czele zbuntowanych plemion, a potem
w ciągu trzech lat jest oblegana w murach odziedziczonego po
Rzymianach Colosseum El-Jem. Są rządy fanatycznych Faty-
midów, jest, inspirowany przez Egipt, najazd dzikich nomadów
pod wodzą Beni Hilala, spadających na kraj jak szarańcza i na
długo zakłócających równowagę. Jest imperium Almohadów,
wielki rozkwit za Hafsydów, a z Hiszpanii po chrześcijańskiej
rekonkwiście zaczynają wracać masowo „andaluzyjczycy” i
przenoszą na tę surową ziemię swoją elegancję, wykwint i
wyrafinowaną sztukę. (— Jest pani pierwszą spotkaną przeze
mnie kobietą z Europy — powiedział mi kiedyś z uznaniem
Pere Louis — która odróżnia Aghlabidów od Almohadów i
która w ogóle słyszała o Hafsydach. Nie wiedział, że parę dni
wcześniej studiowałam to gorączkowo na zimnym materacu
Teresy, przewidując wypad do Kairuanu).
W szesnastym nerwowym wieku odkryć, morskich podróży i
korsarstwa lądują w La Goulette i usadawiają się na wybrzeżu
prawie na czterdzieści lat Hiszpanie, biorąc dziejowy rewanż za
swoją epokę Maurów. Ale już następuje im na pięty Turcja.
16
Irzy wieki jej władania, z których tylko początek jest
nkupacją, a później rosnąca samodzielność — kończy się
/dobyciem władzy przez Husseina Ben Alego, stworzeniem
monarchii Husseinitów i niemal niezawisłą Tunezją Bejów.
Od dłuższego czasu przygląda się temu z zainteresowaniem
I iuncja. Najpierw lokuje kapitały, potem, pod pozorem
odzyskania pieniędzy od niewypłacalnych dłużników — nastę
puje interwencja i siedemdziesiąt pięć lat Protektoratu. Dziw
ny, skomplikowany czas, który bardzo zaciążył nad krajem —
■
zaokrąglają się białe albo zielone kopułki grobów marabutów.
Śmigają po niej szare, czarne i rudawe cienie. Koty. Muzułma
nie nie lubią psów, bo pies ugryzł kiedyś Mahometa. Ale kot
zasnął na skraju szaty Proroka, kiedy ten nauczał, a Prorok,
skończywszy mówić do wiernych, nie wstał i nie poruszył się,
aby nie obudzić kota. Koty więc otacza się czcią i sympatią,
mnożą się one bez przeszkód. W okresie godów krzyczą i
szaleją w ekstazie nad Mediną. Jest to przecież prawdziwy dach
kocich marzeń, jeden olbrzymi dach, przykrywający całe
miasto. Czasem tylko prześwituje w nim odsłonięte, wyłożone
barwną mozaiką podwórko albo uliczka z mrowiącym się
tłumem, nie — nie uliczka — jej mały fragment, nurkujący za
chwilę pod bezpieczną osłoną sklepień.
Wracam na dół. Wędruję teraz prowadzona przez dźwięki.
Terkot małego domowego młyna. Rytmiczny stuk warsztatów
tkackich. Warczenie maszyn do szycia. Stukanie młoteczków o
mosiądz. Cieniutkie, delikatne śpiewanie jubilerskich dłutek.
Wszystkie te grupy dźwięków są od siebie odizolowane jak
wyspy. Od najdawniejszych czasów poszczególne części Medi-
ny zajmowane były przez odrębne korporacje rzemieślników.
Suk złotników, suk perfum, dywanów, suk ceramiki... Na
zapleczu kramów i sklepów — warsztaty. Niektóre z nich są
równocześnie domem, ciasnym jak wnętrze szafy; otwiera się
drzwi z żaluzjami, a za nimi klitka zajęta w całości przez
pryczę. Siedzi na niej, skrzyżowawszy nogi, jubiler albo
hafciarz na skórze i robi swoją robotę. Wieczorem zamyka
tylko drzwi, kładzie się i zasypia.
Teraz prowadzą mnie zapachy. Słodkawa woń oliwy z
beczek, w których pływają śliskie owocki. Dojrzałe pomarań
cze, ułożone w piramidy wzdłuż muru, sprawiające, że mur
wygląda, jakby oświetliło go słońce tuż przed zachodem.
Harissa, paląca żywym ogniem przyprawa, której zapach
przepełnia wnętrza malutkich jadłodajni. A potem werbena,
róża, jaśmin, goździki, kamfora, ambra — wszystkie zapachy
Arabii Szczęśliwej. Weszłam w trzynastowieczny Souk des
Parfumiers. Wybieram sklepik, którego wnętrze i właściciel
18
wydają mi się starsze od innych, i zaglądam do wnętrza.
Zostaję zaproszona poważnym skinieniem głowy i gestem ręki,
która mi wskazuje taboret po przeciwnej stronie niskiego
stolika. Od razu uprzedzam, że dziś nie mam zamiaru nic
kupić, ale on mi odpowiada, że handel to nie tylko kupno i
sprzedaż, ale również rozmowa o perfumach.
Niektórzy już o tym zapomnieli — mówi patrząc z
pogardą w ciemny korytarz suku — za bardzo się spieszą, za
dużo tu już jest hałasu, za dużo tandety. Moi przodkowie —
dodaje — byli założycielami Suku Perfum, to właśnie członko
wie mojej rodziny stawiali tu pierwsze domy i warzyli pierwsze
esencje.
Może to prawda, może nie — ale w jego pomarszczonej jak
pergamin twarzy i dostojeństwie ruchów jest coś, co mi każe
traktować te słowa poważnie.
Kupiec otwiera małe buteleczki i drewnianą pałeczką
rozciera na mojej ręce krople olejków. Tłumaczy mi zapachy.
Lekka gorycz werbeny najlepiej pasuje do kąpieli, ciało
namaszczone po niej tym olejkiem przez cały dzień zachowuje
świeżość. Kamfora dobra jest dla ludzi gadatliwych, jej aromat
przeczyszcza drogi oddechowe. Kwiat pomarańczy pachnie
bardzo słodko i rozleniwia, goździk podnieca. Ambry są dwie:
wielorybia i roślinna, z wysuszonych gałązek tej drugiej
kobiety wiejskie robią pachnące korale na szyję. Królem
kwiatów jest jaśmin, jego zapach w każdym miejscu i o każdej
porze będzie mi przypominał Tunezję.
Słucham, wącham, uczę się. Na zakończenie daje mi kartkę
ze swoim nazwiskiem i adresem, a potem skinieniem głowy
daje znak, że audiencja jest skończona. Sprytny staruszek.
Jeżeli kiedykolwiek wrócę po olejek to na pewno do niego,
jeżeli przyślę klienta, to tylko tu.
Po wyjściu moja ręka jest mieszaniną aromatów. Poniżej
łokcia ambra, na przegubie jaśmin, we wnętrzu dłoni róża.
Cieszę się tym i wącham co chwila, a potem odkrywam uliczkę
z surowcem do tych wszystkich esencji. Olbrzymie sterty
płatków róż, jaśminu, pęki ziół i hałdy podobnych do gwiazdek
19
kwiatów pomarańczy. Kupują je na wagę ci, którzy będą sobie
robić olejki domowym sposobem. Zapachy w tym zaułku
identyczne jak w Suku Perfum, tylko delikatniejsze i świeższe.
Trafiam na skrzyżowanie jakiegoś suku z ulicą Anadaluzyj-
czyków. Architektura lżejsza, elegantsza, bardziej koronkowa.
Robię zdjęcie. Podchodzi do mnie młody Arab w eleganckim
garniturze i narzuconym na ramiona płaszczu deszczowym.
— Chcesz zobaczyć mój dom? — pyta. — Tam będziesz
fotografować każdy kawałek muru.
Oczywiście chcę zobaczyć
dom.
Z początku nie bardzo mu wierzę, bo oni często opowiadają,
że są tymi, kim chcieliby być. Ale po kilku minutach marszu w
labiryncie on rzeczywiście wyjmuje z kieszeni pęk kluczy i
otwiera wspaniałe drewniane drzwi, nabijane ćwiekami z
metalu. Wchodzę i zatyka mnie. Medina otwarta, Medina
suków, kramów i zaułków jest świetna, ale jej prawdziwej
twarzy nie pozna ten, kto nie miał szczęścia dostać się za któreś
z zamkniętych na grube rygle drzwi. Cała architektura arabska
pomyślana jest tak, aby przyciągać przyjaciół, a odstręczać
intruzów. Wszystko, co najpiękniejsze, kryje wewnątrz.
Wchodzę na patio-podwórko wyłożone spłowiałą ceramiką.
Pośrodku malutka fontanna i basen. Nie ma w niej wody, a
niektóre kafle są pokruszone, ale w ten sposób jeszcze lepiej
widać ich starość. Za rzędem kolumn komnata, a właściwie
spora pałacowa sala. Podłoga i ściany też z ceramiki, nad nimi
ciężki sufit z malowidłami i złoceniami na drewnianych
boazeriach. Na obu bocznych ścianach dwa wbudowane
ogromne łoża, będące jakby osobnymi pokojami, z własnym
ażurem kolumienek i baldachimowym sufitem. Wszystko to
nie urządzone, nie zamieszkałe, zaniedbane, ale imponu
jące.
Mój nowy znajomy — ma na imię Hassan — mówi, że ten
20
dom kupił mu wuj za trzydzieści tysięcy dinarów. Wuj jest
bogaty, bardzo go kocha i jest seniorem rodziny. Ale żona
llussana pochodzi z Południa i nie chce mieszkać w Tunisie.
On sam pracował kilka lat we Włoszech — okropny kraj,
hałas, spaliny, bezsensowne tempo. Więc doszedł do wniosku,
żc musi wrócić. Widział już jednak trochę świata, teraz jest
urzędnikiem państwowym, chciałby żyć „d’une facon un peu
moderne”. Urządzić sobie w tym wielkim domu małe miesz
kanko i żeby było w nim wszystko: łazienka, bidet, tapczany i
telewizor — a resztę odrestaurować i zostawić tak, jak było
niegdyś, żeby móc tu przyjmować przyjaciół, rozmawiać z nimi
i przypominać sobie wspólnie, jak było. Od dwóch lat już
męczy się, jada byle gdzie i nie ma przy sobie rodziny, a żona
nie chce przyjechać.
— Poradź mi — mówi gwałtownie — powiedz, co mam
robić?
— Przekonać żonę — próbuję.
— To niemożliwe, ona marznie w Tunisie, umiera z zimna i
z wilgoci przyzwyczajona do swoich suchych piasków. Mówi,
że ludzie w mieście są inni i źli, nie tacy jak na Południu.
Zresztą ma konserwatywnych rodziców, którzy nie wypuszczą
jej z rodzinnej oazy.
— Rozwieść się?
— Jak to? Przecież ją kocham i jest już dwoje dzieci.
— Wziąć sobie drugą żonę.
— To jest zabronione!
Prawda — Le Statut Personnel, o którym mówił mi Pere
Louis, dokument uchwalony zaraz po uzyskaniu niepodległoś
ci, pierwszy we wszystkich krajach Maghrebu, który dał prawa
i przywileje kobiecie. Oto niektóre z jego postanowień:
Małżeństwo może być zawarte tylko za obopólną zgodą
małżonków. Przyszli małżonkowie muszą osiągnąć wiek
dojrzały: piętnaście lat dla kobiet, osiemnaście dla mężczyzn.
Poligamia jest zakazana — ktokolwiek będący w związku
małżeńskim zawrze inny, nie rozwiązawszy poprzedniego,
21
podlega karze więzienia i grzywny w wysokości dwustu
czterdziestu dinarów. Mąż musi traktować żonę dobrze,
ponosić koszty utrzymania domu i respektować potrzeby żony
i dzieci. Żona musi uznawać w małżonku głowę rodziny i być
mu posłuszna —jeżeli posiada majątek osobisty, uczestniczy w
kosztach utrzymania. Rozwiązaniem małżeństwa jest rozwód.
Trybunał orzeka o rozwodzie: a) na wniosek męża lub żony,
jeżeli powód jest dostatecznie umotywowany, b) przy obopól
nej zgodzie małżonków. Trybunał wydaje wyrok rozwodowy
dopiero po wyczerpaniu wszystkich możliwości pogodzenia
małżeństwa.
- A więc — mówię Hassanowi — może poszukać kobiety,
która byłaby uczciwa i dobra, która stworzyłaby mu dom
zastępczy i kochała go na tyle, aby zgodzić się na rolę
towarzyszki?
Nie ma takich — przerywa mi — te, o których mówisz,
postawią za warunek małżeństwo, te inne można tylko kupić
na parę nocy za pieniądze.
Rozkładam ręce i bez przekonania życzę mu, żeby znalazł
jakieś wyjście ze swojej sytuacji.
— Ale jakie?! — krzyczy prawie histerycznie. — Łatwo tak
mówić, ale zastanów się, jakie może być wyjście?!
Zostawiam go w tej rozpaczy, zdając sobie sprawę, że to
spotkanie było nie tylko wejściem za zaryglowane drzwi
starego, arabskiego domu, ale pierwszym zetknięciem z
problemem, który odtąd będę stale spotykać. Problem ten
nazywa się: Północ-Południe. Zanurzam się znów w pogmat
wane uliczki, w ich dźwięki i ich zapachy. Będę po nich krążyć
przez wiele godzin, dopóki nagle nie zapadnie mrok i drzwi
magazynów, sklepików, kafejek i warsztatów nie zaczną się
zatrzaskiwać jedne po drugich, jak na komendę, wsysając
pośpiesznie cały ten kłębiący się przed chwilą tłum. Teraz
labirynt staje się wymarły i zupełnie pusty, tylko zza wyso
kich murów świecą gdzieniegdzie kopułkami różowego bla
sku podwórka, tylko koty przewrócą czasem blaszany kubeł
na odpadki, a potem, sobie tylko znanymi przejściami, zacz
22
ną się wspinać na swój królewski dach, olbrzymi dach
Mediny.
Po Medinie odkrywam
Teresę.
To już następny dzień. Ona uczy w liceum fdozofii i historii
literatury, dziś lekcje zaczynają się później, więc pierwsze rarine
godziny spędzamy razem. Pokazuje mi, jak się zapala gaz,
trzeba przycisnąć w butli mały ukryty guziczek — do tej pory
butla nie chciała mnie słuchać, a ponieważ bałam się coś
popsuć, piłam tylko zimną wodę z kranu. Robimy sobie
wspólnie śniadanie, dzieląc jej skromne zapasy i to, co wczoraj
kupiłam w sklepiku spożywczym w Medinie. Cienka herbata z
torebki, raz już wczoraj przelanej wrzątkiem, francuska
bagietka z miejscowym twarożkiem i oliwki. Zaczyna się
rozmowa. Kiedy się kończy po dwóch godzinach, wiem, że na
te dni, które spędzę w Tunisie — między kolejnymi wypada
mi — nie potrzebuję już szukać innego schronienia. Zostanę u
niej i ona cieszy się z tego, że będziemy razem.
Teresa, czterdziestopięcioletnia dziewczyna w golfie i spod
niach, jest istotą prześwietloną jakby od wewnątrz światłem.
Światłem dziecinnego entuzjazmu i ciągłego radosnego zdzi
wienia. Jeżeli nawet chwilami widzę pionową fałdę na jej czole i
siatkę drobnych zmarszczek w kącikach oczu, wystarczy, żeby
się uśmiechnęła (a uśmiecha się bardzo często, zapalając się i
dziwiąc wspaniałej różnorodności zjawisk, odkrywanych ciągle
na nowo), a wtedy jej twarz wygładza się i staje zaskakująco
młoda.
Teresa składała śluby ubóstwa, wszystko, co zarabia,
oddaje, a na swoje potrzeby otrzymuje bardzo skromną sumę
czterdziestu pięciu dinarów miesięcznie. Dlatego w jej gospo
darstwie nic nie może się zmarnować; jedna torebka herbaty
służy na kilka szklanek, nie wyrzuca się nawet kawałeczka
suchego chleba, rozważa się rzeczywistą potrzebę każdorazo
wego zapalenia gazu. Ubiera się głównie w rzeczy używane,
które dostaje od znajomych. Stoliki i półki na książki w jej
23
mieszkaniu to surowe, pozbijane ze sobą deski. Za to ma swoją
ukochaną samotność. Czasami wieczorem, kiedy wraca do
domu, wyobraża sobie, jak by to było, gdyby czekało tam na
nią kilka kobiet podobnych do niej — i wtedy świadomość, że
zamknie drzwi, odetnie się od świata i zostanie sama w tych
trzech przestronnych i chłodnych pokojach, napełnia ją taką
radością, że ma ochotę tańczyć.
— Oh, les femmes — wzdycha. — Mogą być najzacniejsze,
ale stałe obcowanie z nimi jest ciężkie. Czy mi uwierzysz —
pyta — że kiedy spędzam urlop u sióstr w Marsa, to żadna z
nich nigdy nie idzie ze mną na plażę? Chociaż ich dom jest o
dwieście metrów od morza, wolą swoje robótki, krzątaninę i
rozmówki o niczym w czterech ścianach, a mnie uważają za
trochę pomyloną. A czy może być coś lepszego jak woda i
słońce na nie osłoniętej skórze?
Teresa zawsze ma jakąś pasję. Najpierw było kino —jest mu
zresztą wierna do dziś, tylko bilety są drogie, ale oszczędza, na
czym się da, byle zobaczyć wszystkie najlepsze filmy. Teraz jest
jeszcze pływanie. W tydzień później zobaczę ją na krytej
pływalni, długonogą, z muskularnymi plecami, prostymi jak
plecy Afrykanek. Teresa pływa jeszcze niezbyt dobrze, ale z
ogromnym przejęciem. Można tu wziąć trenera, widziałam ich
kilku, są bardzo ładni, ciemnoskórzy i chodzą nad brzegiem
basenu z leniwym wdziękiem. Trenują przeważnie dzieci
cudzoziemców, którzy są na kontraktach, i flirtują z ich
matkami, które uważają to, zdaje się, za sporą atrakcję. Ale
Teresa nie może sobie pozwolić na trenera, więc tylko
podsłuchuje wskazówki, a potem bije zapamiętale rękami i
łyka wodę z miną małej, pilnej uczennicy.
— Czy nie żałowałaś nigdy wstąpienia do zakonu? —pytam
ją na zakończenie tamtej pierwszej rozmowy.
— Nie, nigdy — odpowiada. — Oczywiście nie jest już tak
jak przedtem. Kiedyś to była sama radość, jedno wielkie
uniesienie. Jeżeli czegoś mi brak, to —waha się przez chwilę —
nie, nie dzieci. Chyba towarzysza i przyjaciela — mężczyzny, z
którym mogłabym chodzić do kina, na plażę i rozmawiać
24
przed zaśnięciem. W miarę jak się starzeję, zaczynam się trochę
lękać samotności serca. Ale dam sobie z tym radę — dodaje.
Miałabym ochotę dłużej z nią porozmawiać, ale o pierwszej
mam się stawić w CRNS, skąd wyruszamy razem z Pćre
Louisem na Południe. Nie wiem, jak długo ma trwać ta
wyprawa i nie znam jej trasy, bo Pere nie miał czasu mi
powiedzieć, a może tak właśnie zaplanował, żeby ją zlepić z
samych niespodzianek.
— Grand Sud — mówi tylko — Wielkie Południe — i w
samym zestawieniu słów jest coś, co mnie ciągnie jak magnes.
Grand Sud.
Oczywiście nic ze spotkania o pierwszej. Są interesanci,
potem otwarcie wystawy, trzeba coś załatwić w IBLA, odwieźć
skrypt na uniwersytet. Wyjeżdżamy dopiero o szóstej po
południu. W nieludzkim pośpiechu ładujemy do bagażnika
rozlatujący się tobół ze śpiworami (więc chyba jakieś noclegi w
plenerze?), dużo książek, walizki, papierowe torby. Bałagan w
wozie straszny. Żeby cokolwiek znaleźć, trzeba przewiesić się
przez oparcie i grzebać ręką jak w balii pełnej bielizny.
Ruszamy. Piękny bulwar nad jeziorem, potem brzydkie
zatłoczone przedmieścia. Na skrzyżowaniach są światła, ale
nikt nie zwraca na nie uwagi.
— Nauczyli się tego od nas — mówi Pere — żaden rasowy
Francuz nie przejmuje się światłami.
Tu wszyscy są rasowi, bo samochody lecą nie zwalniając,
czasem tylko trąbią — a na jezdnię, przy czerwonych świat
łach, pchają się tłumy. Kobiety przebiegają grupkami jak
spłoszone kury, starsi mężczyźni idą obojętnie, młodzi nonsza
lancko —\vszystko to pod nosem policjanta, który nie reaguje.
Domy się rozrzedzają, między nie wsuwają się zielone łaty
sadów pomarańczowych. Nic nie mówię, czekam na pozwole
nie.
Okazuje się, że Pere Louis za kierownicą śpiewa. Grubym,
potężnym głosem, od którego wibruje cała roztrzęsiona
25
karoseria. Twierdzi, że w ten sposób się dotlenia i że zapewnia
mu to potrzebny spokój. Są to jakieś pieśni kościelne, arie z
operetek i piosenki bulwarowe. Zapamiętałam jedną; odzywała
się zawsze w najbardziej nieoczekiwanych momentach i stała
się jakby refrenem podróży. Zaczynała się tak: C’est aux pieds
que j’ai froid — rechauffe-moi!... Nauczyłam się jej na pamięć,
a potem, kiedy się już ośmieliłam i uzyskałam status „co-
pain” — kumpla — zawsze się włączałam i darliśmy się tak
oboje, żeby za chwilę znów zamilknąć, porażeni krajobrazem.
Widzę, że Pćre nie lubi mijania i wyprzedzania. Za każdym
razem ma odruch gwałtownego hamowania, często z jakimś
dosadnym zwrotem, a ja prawie walę głową o szybę, Z
początku mnie to peszy, ale szybko się przyzwyczajam. Później
dopiero przekonam się, jakim jest świetnym kierowcą na
bezdrożach. Nie ma dla niego zbyt ciężkiej trasy, a ten dobry,
wierny, klekocący Ami wydusza z siebie niesamowitą spraw
ność, staje się w jego rękach Landroverem, ciężarówką i
czołgiem.
Oprócz śpiewania Pere, prowadząc samochód, zajmuje się
jedzeniem. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów przechyla
głowę i patrzy na mnie.
— A gdzie są cukierki, migdały i chleb? — pyta.
— Jakie cukierki i chleb?
— Dla mnie. Kiedy jadę, muszę jeść.
— Nic mi Ojciec o tym nie mówił.
— Kobiety... — wzrusza ramionami. — Wszystko im trzeba
powiedzieć, nigdy nie pomyślą same.
Jedzenie jednak znajduje się — jakieś zapasy z poprzedniej
wyprawy, utkane w schowkach. Najwięcej jest chleba. Kawałki
długich bułek i okrągłych bochenków, niektóre jeszcze nadają
ce się do użytku, inne twarde jak kamień. Pere łamie je,
miażdży w rękach i napycha sobie usta. Po godzinie przednie
siedzenia zasypane są okruchami, a podłoga wyglada jak
kurnik podczas karmienia drobiu. Pere nie przejmuje się tym,
samochód to nie salon, w momentach kiedy nie je i nie śpie
wa — mówi. Są to gwałtowne erupcje słów, które urywają się
26
i ii. nagle, jak się zaczęły. Pedantyczne, dotyczące szczegółów
uwagi badacza i wielkie uogólnienia, rodzące się ze strzępków
przelatujących za szybą krajobrazów. Takie ciekawe, że chcę to
wszystko zapisywać na gorąco, ale nigdy nie mogę przewidzieć,
kiedy wybuchnie, i stale jestem w poszukiwaniu okularów,
ołówka, notesu. Pćre każdemu działaniu narzuca swoisty,
gorączkowy i rwany rytm, a obcowanie z nim jest stanem
i ląglego pogotowia.
Zapada zmrok. Przy tej szybkości i zamazaniu konturów
pejzaż staje się jakby podobny do naszego; płasko, gaje
pomarańczowe wyglądają jak sady śliw, eukaliptusy mogą być
przydrożnymi wierzbami. Z daleka, równolegle do drogi,
majaczy rząd jakby ogromnych słupów.
— Co to jest?
— Dekoracja na jakieś państwowe święto — odpowiada
Pćre niedbale i obserwuje mnie spod oka. Już się szykuje
radośnie na moje zdumienie, kiedy podjedziemy bliżej. Bo
nagle widzę, że te niewyraźne słupy zamieniają się w filary z
kamienia, zwieńczone potężnymi lukami. Rzymski akwedukt!
W drugim wieku naszej ery postanowiono sprowadzić świeżą
czystą wodę z górskiego Zaghouanu do nadmorskiej Kartagi
ny. Zbudowano więc akwedukt o długości sześćdziesięciu
kilometrów, z którego do dziś zachował się dwunastokilome-
trowy odcinek. Dwanaście kilometrów wspaniałego, zapierają
cego oddech zabytku.
Krótki, parominutowy postój w Zaghouanie w celu uzupeł
nienia zapasów chleba i wody. Ta ostatnia to Safia, tutejsza
woda mineralna, nie ma żadnego smaku, ale jest butelkowana,
więc bezpieczna. Ciemno — na szczęście jest księżyc, więc
dociera do mnie zarys malutkiego białego miasteczka wspięte
go na strome zbocze, ciemnych twarzy drżących w szarpanym
wiatrem świetle oliwnych lampek i ogromnej zawieszonej nad
wszystkim góry, podobnej do dwóch wielbłądzich grzbietów.
Chciałabym tu zostać, pomieszkać, powłóczyć się po zauł
kach... — Szybciej! — wola Pere Louis — to jest bzdura, nie
warto tracić czasu, dopiero jutro coś się zacznie, szybciej...
27
Znów jazda, coraz plynniejsza, bo niewiele jest już wozów do
mijania i wyprzedzania, tylko ta ciemność, która wszystko
zjada i zabiera nieodwołalnie, więc jestem trochę zla i z tej
złości zaczynam drzemać. Budzi mnie instynkt i widzę, że
droga przed nami kończy się ścianą, zagradza ją potężna
budowla. Patrzę pytająco na Ojca.
— Dom kultury — mówi cicho.
Wiem już, że nie należy tego brać poważnie i rzeczywiście
Pere Louis zjeżdża w bok, zatrzymuje się, a potem wysiada i
kiwa na mnie palcem. Dopiero w tej chwili przypominam
sobie, że kiedy budziłam się z drzemki, mignęła mi w oczach
tablica z nazwą miejscowości: El-Jem. A więc
Colosseum,
Gdyby coś takiego znajdowało się w Europie, ściągałyby
tam cale pielgrzymki, a zdjęcia zdumiewających ruin zdobiłyby
wszystkie foldery i afisze linii lotniczych. Tu pewno też tak
będzie. Może już za parę lat. Colosseum rozpadało się w ciągu
wielu stuleci, a jego kamienie i marmury służyły jako wiejski
budulec. Za tydzień poznam przypadkiem głównego konserwa
tora, młodego wysokiego chłopca z bródką, w spłowiałych,
dżinsach. Jest zarażony gorączką El-Jem tak jak wszyscy ludzie
sztuki, którzy zetknęli się z taką ruiną. Żyje i pracuje w
ustawicznym pośpiechu, bo tylko pośpiech może uratować cale
fragmenty budowli. Prace są prowadzone za pieniądze armeń
skiego Żyda, który od dawna żyje w Stanach Zjednoczonych.
Zrobił olbrzymi majątek na nafcie i postanowił zwrócić jego
część krajom arabskim, które są krajami nafty. Ale nie po to,
żeby stawiać nowe szyby, tylko żeby ocalić kawałek historii.
Kolejno odrzucano jego oferty właśnie dlatego, że jest Żydem,
i dopiero Tunezja ją przyjęła, bo przecież „L’argent n’a pas de
couleur” — uśmiecha się konserwator — pieniądz nie ma
koloru. Więc za parę lat wszystko to będzie podstemplowane,
zabezpieczone i gotowe do zwiedzania. Tunezja prawie nie ma
ropy, ale odkryła inne, nie eksploatowane dotąd źródło —
28
turystykę —i sama się zdumiała, jak wiele może ona zmienić w
ftyciu kraju. To jest prawidłowe i słuszne, ale myślę o tym ze
1 n.niętym sercem. Widzę stojące na placu dziesiątki autoka-
ińw i tłum zbijający się w grupki wokół przewodników albo
ustawiający do zdjęć na tle efektowniejszych łuków. Słyszę
złożony z wykrzykników, banalnych zachwytów i
wycieczkowego szczebiotania, zawsze jednakowy, niezależnie
od tego, w jakim brzmi języku.
W tej chwili jest jeszcze pusto. Tylko księżyc i jego delikat
no srebrzenie konturów, pobłyskiwanie zaokrąglonych łuków',
intensywna czerń nisz. Dokoła nic, tylko kilka przykucnię
tych arabskich chat, ruina wypiętrza się spośród nich zupeł
nie nielogicznie, niespodziewanie. A jakież to musiało być
miasto, skoro potrzebowało aż takiej areny. Wracam do
nmochodu bez słowa, na palcach, bo cisza, jaka tu panuje,
lepiej utrwala wzruszenie. Cieszę się z tego nocnego spotkania.
dwa garby wielbłąda, tak jak góra nad Zaghouanem. Nie ma
mowy o wyciągnięciu się, podkurczani więc nogi i zwijam
poniżej dolnego garbu, owinięta śpiworem. Pere coś do mnie
mówi i w połowie zdania zasypia, a jego chrapanie przypomina
odgłos zbliżającej się i oddalającej ciężarówki. Ja długo nie
mogę zasnąć, a później są to także tylko krótkie drzemki,
przedzielane wpatrywaniem się w szybę. Sypią się na nią bez
przerwy srebrne koraliki — to wiatr porusza gałęziami
eukaliptusa, a za nim jest księżyc. Kiedy Pere przesta
je chrapać, cisza jest niesamowita i gęsta tak, jak ten wsącza
jący się wszystkimi szparami zapach oliwek. Właściwie
jestem zadowolona z częstych przebudzeń i płytkości mojego
snu, bo w ten sposób przedłuża się życie i podróż. Stopniowo
chwile czuwania z czarnych stają się ciemnofioletowe, po
tem sine, potem bladoróżowe. Mimo że bolą mnie wszystkie
kości — piękna jest ta pierwsza noc w drodze do Grand
Sud...
Pobudka
o wpół do piątej, właśnie wtedy, kiedy przyszedł twardy,
mocny sen. Wygrzebuję się z niego dość długo i przez pierwsze
godziny jazdy jestem jak ogłuszona, a świat oddzielony jest ode
mnie grubą, pochłaniającą dźwięki zasłoną. Przelatujemy Sfax,
zostawiając z boku ładne, eleganckie śródmieście tego naj
ważniejszego portu, wyplątujemy się z parterowych przed
mieść i wjeżdżamy w kraj oliwek. Olbrzymie plantacje,
równoległe rzędy, szerokie aleje, które oko zwęża po chwili i
zbija w jednolitą skołtunioną zieleń, kończącą się razem z
horyzontem. Tunezja jest pierwszym eksporterem oliwy na
świecie.
Za Mahares te gaje nagle się kończą, coraz mniej zieleni,
zaczynają się uedy, żółtawe żyły suchych rzek, które ożywają
tylko czasem, po wielkich deszczach, i wtedy kotłuje się w nich
gęsta mulista woda rozmywająca drogi, zabierająca ze sobą
30
bydło, ludzi i domy, po to, aby po paru dniach znów umknąć
i*ul ziemię i pozostawić tylko kamienisty jar.
W półśnie rejestruję Gabes i kilkunastominulową wizytę u
imniejszych białych sióstr. Niski arabski dom, kryjący we
wnątrz kwadrat zielonego ogrodu, na palmie ładny chłopak,
nloslra przełożona dyryguje, jak ma przycinać liście, on się z
nią przekomarza, myjemy ręce i twarze w prawdziwej łazience,
ijjcmy kawę z mlekiem, chyba jakaś rozmowa, a może nie —
Już jesteśmy na drodze.
Mareth. Medenine. Szkoda mi trochę tych miast, coraz
gorętszych, suchszych, zupełnie innych niż na Północy, straco
nych przez zmęczenie i szybkość jazdy, ale wiem, że są to tylko
nieważne etapy trasy, a cel jest gdzieś przed nami.
Trzeźwi mnie dopiero pustynia. Tunezja to nieduży kraj —
jedna trzecia Francji, ale jest w niej skondensowana cała
północna Afryka: żyzne śródziemnomorskie wybrzeże, ogony
dwóch wielkich łańcuchów górskich, step, kamienista, górska
Sahara i diuny Wielkiego Ergu. Te krajobrazy czekają
przyczajone, żeby wyskoczyć bez uprzedzenia i połknąć
poprzednie, zlikwidować je za jednym zamachem.
Teraz też tak jest. Zanim się zorientowałam, jestem już w
■rodku pustyni, cichej, zrudziałej, ze wzgórzami uciętymi
równo jak stoły. Na razie są jeszcze niskie, ale za nimi majaczą
większe, a na horyzoncie widać niewyraźny fioletowy cień —
nie wiem, czy to chmury, czy jakiś Dżebel, jest ich tu tyle,
krzyżują się ze sobą, wyrastają jedne z drugich — te płasko
zakończone, jakby ścięte podmuchem wielkiego wiatru, górskie
pasma Sahary.
Na niektórych zboczach albo u ich podnóża małe, zielone
lulki, przypominające plamy pleśni. Kiedy mijamy je z bliska,
widzę, że to poletka jęczmienia, z wyrastającą pośrodku jedną
albo kilkoma palmami daktylowymi. Pere Louis za każdym
razem wskazuje mi je palcem.
— Stara kultura rolna Berberów — mówi — polegała na
wyzyskaniu każdej nierówności terenu. Jeżeli był gdzieś
łagodny spadek, rodzaj płytkiego żlebu, u podnóża tego
31
spadku budowano kamienną tamę, żeby nie pozwolić wodzie
deszczowej spłynąć, ale zatrzymać ją na jakiś czas. To
wystarczało, żeby rośliny zapuściły korzenie i żeby potem jakoś
przetrwały do następnego deszczu. Te glinki i piaski są bardzo
żyzne, jedynie brak wody powoduje ichjałowość i śmierć. Dziś
stosuje się te same metody, bo okazało się, że są najlepsze,
i buduje się domowym sposobem tamy, których wiek trudno
rozróżnić. Niektóre mają kilka lat, inne kilka stuleci. Przy
pomina mi się, że wczoraj rano, u Teresy, słyszałam kawa
łek audycji radiowej. Od kilkunastu lat, raz w tygodniu,
Pere Louis ma swoją własną audycję — cykl, który cza
sem tylko trochę zmienia tytuł. Człowiek i woda. Człowiek
i morze. Człowiek i piasek. Wszystkie one mówią o życiu,
które wydzierane jest z uporem tej niełaskawej ziemi, bo
Pere Louis zakochany jest w życiu i ponieważ od tak daw
na przebiega tutejsze pustynie, każdy przejaw życia wydaje
mu się małym, osobnym cudem. Jest z nich dumny, tak jak
by miał w nich swój udział i wszystkie poletka jęczmie
nia, każda palma na tle rudawej pustki są jego sprawą głę
boko osobistą. Albo studnie. Drążone nieraz w skale wspól
nym wysiłkiem całej wioski, prawie całego pokolenia. Wi
dzę właśnie pierwszą z nich, z wznoszącymi się ponad ot
worem rozwartymi ramionami ze starych pni oliwki i bła
gam o parominutowy postój, żebym ją mogła obejrzeć z
bliska.
— Jutro — macha niecierpliwie ręką Pere —jutro zobaczy
pani życie takiej studni.
Pierwsze wielbłądy. Najpierw pasące się pojedynczo, potem
całe stada. Dopóki jedzą, mają pyski nie osłonięte, ale pasterz
ma zawsze ze sobą kagańce plecione z twardego sznurka.
Założy je niektórym, aby uniknąć konfliktów. O wielbłądach
stare arabskie przysłowie mówi, że dobry samiec zawsze
odnajdzie swoją zemstę. Są zazdrosne, zawzięte i bardzo długo
pamiętają urazy. Po roku albo dwóch taki wielbłąd nie
zapomina o innym, który przelotnie zaczepił jego samicę, i
jeżeli tylko znajdzie okazję, poszuka rewanżu. Tę cechę wyzy-
liiilnn z tarasów Mediny w Tunisie
Medina tumska z góry. Je
dnolity dach, a dopiero pod
nim zakryte uliczki z tysiąca
mi kramów.
Ksar Ouled Soltane
Wydobywanie zapasów ziarna z górnej komórki ksaru
El-Jem ruiny rzymskiego amfiteatru zagubione w pustce
fi**■
Schodząc w dót tą spadzistą ścieżką, wyciąga się bez trudu wiadro ze studni
Pere Andre Louis i Khlifa Ben Salah przed domem Khlify w wiosce Maztouria
h.nimcnt zabudowań hotelu „Dar-Jerba
IMiii Louis w stworzonym przez siebie muzeum w Houmt-Souk
■luje się przy słynnych walkach wielbłądów, które są atrakcją
wielkiego festiwalu w Douz. Dziś zresztą fałszuje się już te
walki i nie dopuszcza do śmierci zwierząt. Zbliżamy się do
Tataouine.
To zagubiona w kamieniach i stepie, niska i mała stolica
wschodniego regionu. Przed wjazdem Pere Louis udziela mi
krótkiej lekcji etykiety. Mam zapomnieć o tym, że palę
papierosy. Kobieta, która pali w publicznym miejscu, zwła
szcza nie będąc w towarzystwie męża, jest w ogóle w całej
Ifinezji uważana za kobietę łatwą i oczekującą zaczepki. Ale
lii, na Południu, rygory są specjalnie surowe. Owszem, w
niektórych domach, w towarzystwie niektórych ludzi będę
mogła zapalić i wtedy Pere da mi znak. Bez tego znaku nic
wolno mi się w ogóle przyznawać, że mam w torbie paczkę
papierosów. Zresztą chodzi nie tylko o palenie. Zwyczaje
Południa są bardzo skomplikowane, roją się od zakazów, od
tego, co robić należy i czego w żadnym wypadku robić nie
wypada. Można nic nie znaczącym słowem lub gestem obrazić
gospodarza, okazać ludziom lekceważenie, odepchnąć wyciąg
niętą rękę, stać się w ich oczach człowiekiem źle wychowanym i
prawie barbarzyńcą. Oczywiście, będą wyrozumiali, bo wie
dzą, że jestem tu po raz pierwszy, a on będzie mnie na bie
żąco instruował i dawał krótkie wskazówki. Ale mam się
pilnować i bardzo uważać, jeżeli chcę być traktowana jak
przyjaciel.
Później Pere staje się niespokojny. Stracimy tu dużo cen
nego czasu —mówi —bo wszyscy będą chcieli zaprosić nas na
posiłek, a to długo trwa i nie wiadomo, kogo wybrać, żeby
nie urazić innych. W tym momencie przypominam sobie, że nic
nic jadłam — chyba od wczoraj, chyba od śniadania u Tere
sy — i czuję nagły, skręcający głód. Ale trzeba się jeszcze za
jąć książkami. Okazuje się. że te wszystkie książki, zwalo
ne na tylne siedzenie, to bogato ilustrowane zdjęciami mo
nografie ksarów i wiosek berberyjskich pióra Pere Louisa.
Mistrz przed pi.ecem garncarskim na wyspie Dżerba.
Domek kobiet" z potłuczonych naczyń na wyspie Dżerba
Tunes, Tuncs
Podczas każdej kolejnej wyprawy zostawia je w małych
sklepikach, gdzie może dotrą jacyś turyści. Tu autor sam
zajmuje się rozprowadzaniem swoich książek, jeżeli chce, że
by się szybko rozeszły. Sam też odbiera pieniądze za sprzeda
ne egzemplarze. Pćre wydaje mi się w tym natarczywy i
bezwzględny i trochę mnie to razi. Później okazuje się, że to nie
tak — wszystkie moje spostrzeżenia podlegają tu ciągłym
przekształceniom. Najpierw są prawdziwe, potem mylne,
potem znów jest w nich ziarenko prawdy. Pere się upomina, ale
przeważnie tych pieniędzy nie otrzymuje, a jeżeli, to tylko
część.
— Oni są naprawdę uczciwi — mówi mi — ale biedni.
Kiedy dostaną pieniądze za książkę, zawsze zjawi się jakaś
ważna potrzeba, choroba dziecka albo wielbłąda, pogrzeb albo
pilniejszy dług. Więc pożyczają to na chwilę, a chwila może być
miesiącem lub rokiem. Ale wiem, że w końcu mi to oddadzą,
na pewno...
W Domu Ludowym, takim tutejszym Domu Kultury,
odbywa się właśnie ważne zebranie, które zgromadziło więk
szość mężczyzn. Jest na nim gouverneur, szef całej prowin
cji, są kierownicy komórek partii desturiańskiej. Słyszę
co pewien czas brawa albo okrzyki. Mówi się o zbiorach
i o problemie wody, o projektowanej budowie drogi i oczy- I
wiście o Libii. W tej chwili jest duże napięcie, grani
ca praktycznie zamknięta, a w Tunisie toczy się proces
trzech zamachowców libijskich, którzy mieli za zadanie za
bicie premiera Nouiry, uważanego za następcę Bourgi-
by. Twarze tych zamachowców zobaczę parokrotnie na ek
ranach nielicznych telewizorów, przed którymi gromadzi
się tłum, bo proces budzi duże namiętności. Zebranie
się kończy i wszyscy zaczynają wychodzić. Okazuje się, że
troska Pere Louisa o to, że zaproszeń będzie zbyt wie
le, wcale nie była megalomanią. Wszyscy go znają, wita
ją wylewnie i z szacunkiem, gouverncur obejmuje go wpół i ,
prosi o dedykację na książce, wyciągają się dziesiątki rąk,
które ja również ściskam. Pere coś tłumaczy po arab-
*>W.u, rozkłada ręce, nie wiem. jak to w końcu załatwia,
ule wyrywamy się z oblężenia i lądujemy na obiedzie u
lekarza. Zapomniałam jego imienia, mówiło się do niego po
prostu
Tubib,
czyli doktor. Miody, kędzierzawy chłopak, w tym mieście się
urodził i tu odbywa pierwszą szpitalną praktykę. W prawie
pustym, ubogim pokoju siadamy do stołu. Jest kuskus z
kuwalkami tłustego mięsa, sałata, potem jogurt, pomarańcze i
tlić rouge — czerwona herbata, nazywana tak w odróżnieniu
od zwykłej albo od zielonej, miętowej. Nie jest ona parzona,
lylko parokrotnie zagotowywana. Przepisy Koranu są tu
przestrzegane bardzo ściśle i alkoholu w ogóle się nie pije.
Zastępuje go czerwona herbata, która jest czymś w rodzaju
narkotyku; większe ilości powodują podniecenie, a nawet
omamy. Ludzie zapożyczają się i tracą ostatnie pieniądze na tę
herbatę, żeby ją kupić, sprzedają nawet jaja swoich kur —
mówi tubib — a to przecież najwartościowszy składnik
pożywienia.
Tubib w ogóle mówi przez cały czas, chcąc jak najbardziej
przedłużyć naszą wizytę. Pisze teraz pracę dyplomową: „Medy
cyna tradycyjna i znachorzy a leczenie chorób psychicznych”.
Ma kłopot z dotarciem do kilku potrzebnych prac naukowych
i prosi o pomoc. Pćre Louis zapisuje sobie tytuły i obiecuje
postarać się.
To pasjonujący problem —zapala się tubib. Opowiada o
marabutach, tych pół świętych, pół lekarzach, których groby z
kopulkami są rozsiane po całym Południu i stanowią nieodłą
czny element każdego pejzażu. Dziś też praktykują i cieszą się
dużą popularnością, ale ich rola trochę się zmieniła. Współ
działają z oficjalną medycyną i często kierują chorych do
szpitala, jeżeli widzą, że leczenie przekracza ich możliwości.
Wśród miejscowej ludności przyjął się zwyczaj, że do szpitala
idzie się dopiero wtedy, kiedy tak doradzi znachor.
34 35
Znachor przyjmuje pacjentów w ciemnej grocie, pośrodku
zawieszona jest często zasłona, pacjent stoi po jednej stronie,
po drugiej marabut. Znachor zadaje pytania dotyczące choro
by i jej objawów. Po pewnym czasie rozlega się dźwięk
podobny do łopotu skrzydeł, znak, że choroba ulatuje. Jest to
wyreżyserowany trik, który działa na wyobraźnię. Od tej chwili
głos znachora się zmienia, nabiera głębszych, dudniących
tonów, wielu z nich jest brzuchomówcami. Ten głos dalej
prowadzi ankietę, daje rady, a na zakończenie poleca udać się
do szpitala dla dokończenia kuracji, zwłaszcza jeżeli w grę
wchodzą ostre stany zapalne, wymagające antybiotyków albo
interwencji chirurga.
Inaczej z chorobami nerwowymi i psychicznymi, tu przeważ
nie znachor radzi sobie sam. Najczęstsze cierpienia, z jakimi
ludzie się zgłaszają, to bezpłodność na tle nerwowym, impoten
cja, histeria. Oczywiście chorzy nie znają nazw i charakteru
tych schorzeń i oburzyliby się, gdyby im je wytłumaczyć, a
jednak wszelkie nerwice lęgną się na surowym Południu, w
zawrotnych skokach temperatur, w burzach piaskowych i
suchych, palących jak ogień wiatrach.
Główną część klienteli marabutów stanowiły zawsze kobiety.
Taka wizyta była dla nich podniecającą odmianą, przerwą w
monotonnej egzystencji. A ponieważ dawniej marabut przyj
mował swoich klientów nago — była również namiastką seksu.
Pijemy już trzecią porcję herbaty, tubib częstuje mnie
papierosem, patrzę niespokojnie na Ojca, a on kiwa głową. W
tym ubogim pokoju, w szafce pełnej lekarstw i strzykawek, w
porozrzucanych notatkach i w samym tonie rozmowy jest
przecież kawałek Europy.
Chłopiec z kędzierzawymi włosami, zmęczony mimo swojej
młodości, dojrzały ponad swój wiek — mówi teraz o komplika
cjach małżeńskich. O parach, kojarzonych, zanim mogła
zakiełkować odrobina uczucia, o małych dziewczynkach, które
stawały się żonami i matkami. Jeżeli mąż rzucił żonę z powodu
jakiegoś błahego nieporozumienia, a potem chciał do niej
wrócić, nie mógł tego zrobić, jeżeli tymczasem nie została
36
oficjalnie żoną innego i nie rozwiodła się. Załatwiano to tak, że
kobieta spisywała kontrakt ślubny, a potem spała kilka nocy z
chłopcem, który nie skończył jeszcze dziesięciu lat albo z „feu
dc village” — wiejskim głupkiem. Chodziło o to, aby ten
parodniowy mąż nie żądał prawdziwego posagu i nie egzekwo
wał swoich praw. Zdarzało się jednak czasem, że taki wiosko
wy wariat upierał się nagle i nie godził na rozwiązanie
małżeństwa.
— Teraz to już na szczęście należy do przeszłości —
wzdycha z ulgą lekarz — mamy Statut Personnel. Nikt nie wie,
ile problemów, ile tragedii zlikwidował ten błogosławiony
dokument!...
Tubib mówi coraz szybciej, gorączkowo szuka tematów.
Pćre Louis wstaje jednak, a chłopiec smutnieje. Zostanie znów
sam i skończy się niespodziewana wizyta, która była dla niego
mostem, przerzuconym między gołymi ścianami izby a daleką
stolicą — była nadzieją uzyskania pomocy, atrakcją i kinem.
Jedziemy jeszcze kilkanaście kilometrów szosą, potem
skręcamy w boczną wyboistą drogę. Zatrzymujemy się w
małej, zagubionej wiosce
Maztouria.
Przy drodze jest tylko szkoła, meczet, rzeźnik i tłocznia
oleju. Kilkanaście domków uciekło wysoko,- na zbocze płasko
uciętej góry. Pere Louis wysiada, natychmiast otacza go
kilkunastu mężczyzn w brązowych burnusach i białych Zawo
jach na głowie. Niektórzy z nich, widząc nasz nadjeżdżający
wóz, przybiegli tu z domów spod samego szczytu. Potrząsanie
rąk, obejmowanie za ramiona, chrapliwe dźwięki arabskiej
mowy, Pćre znowu coś długo tłumaczy, kiwa głową, perswadu
je, rozkłada ręce. Trwa to jakieś pół godziny, potem wsiada z
powrotem do wozu i odprowadzani wszystkimi spojrzeniami,
ruszamy.
Mówi mi, że tu też trzeba się było bronić przed zaproszenia
mi i w końcu została zawarta taka ugoda, że nocujemy u jego
przyjaciela Khlify, a kolację jemy u jego przyjaciela dyrektora
37
szkoły. Ale najpierw nagroda za tę całą dotychczasową
poniewierkę.
— Wie pani, dokąd jedziemy? — Nie wiem. — Do ksaru
Ouled Soltane, najpiękniejszego ksaru Południa.
A więc tak właśnie przybiera kształt marzenie, które
narodziło się jeszcze w Polsce, na długo przed wyjazdem. Wiele
takich marzeń, poczętych z jakiegoś obrazu czy dźwięku nie
realizuje się nigdy i powoli zabarwia goryczą, bo marzenie,
które do końca pozostaje tylko fotografią i obco brzmiącą
nazwą, zawsze jest gorzkie. Nie wiadomo, czemu właśnie do
tego miejsca tęsknimy i co sobie po nim obiecujemy, ale jeżeli
zbyt wiele takich nic zaspokojonych tęsknot mamy w życiu,
staje się ono dziurawe jak sito. Nie wiem, czy wszyscy
odczuwają to w ten sposób —ja tak. Dlatego z takim uporem
realizuję swoje marzenia. Nie jest to łatwe, ale moją nagrodą
staje się to, że kiedy te marzenia oblekają się w kształt realny,
nigdy nie sprawiają mi zawodu. Nie gubię po drodze nic,
nadzieja nie zmienia się w rozczarowanie, a spełnienie jest
zawsze punktem kulminacyjnym, wspaniałym błyskiem naj
ostrzejszego światła. Wiele takich świateł zapaliło się i świeci
trwale w moim życiu, dlatego nie żałuję żadnych trudów, jakie
trzeba było ponieść.
Jedziemy tylko kilkanaście kilometrów, ale jest to droga
straszna — piasek i głazy, wzniesienia i rozpadliny, głębokie
koleiny o skamieniałych brzegach. Ami, stękając, w-spina się na
zbocze wysokiej góry. Na jej szczycie spiętrzenie rudych,
poszarpanych skał. Pere Louis każe mi na nie patrzeć bardzo
uważnie.
Dopiero z odległości kilkunastu metrów orientuję się, że to
budowla. Nie wiadomo, gdzie kończy się góra, a gdzie zaczyna
konstrukcja rąk ludzkich. To słynny mimetyzm ksarów, tak
idealne wtopienie budowli w naturalny krajobraz, aby nie
można jej było zauważyć z pewnej odległości.
Przez bramę w tym murze—nie murze, skale—nie skale,
wchodzimy do wnętrza i roztacza się przede mną w'idok
niesamowity, trochę jak ze snu. Duży dziedziniec, a dookoła
3«
.-budowane jedne na drugich nisze, beczkowo sklepione
komory, przypominające gigantyczny i zakończony nieregular
nym konturem plaster miodu. Zbudowane to jest z kamieni,
będących odpryskami góry i pozlepiane zaprawą z rudej,
identycznej barwą, gliny. Fantastyczny kształt i nieregularność
wszystkich linii, brak wyraźnego poziomu i pionu, asymetria i
niespodziewane zaokrąglenia — przypominają trochę pałace
budowane przez dzieci na plaży z mokrego piasku. Aby dostać
Mę do wyżej położonych komór, nazywanych ghorfas, przerzu
cono wszędzie napowietrzne łukowate schodki, które podpiera
li) konstrukcję jak łapy wielkiego owada. Pusto, cicho — pejzaż
z innej planety.
Co to jest
ksar?
Kilka wieków temu koczowali tu tylko nomadzi, których
rytm życia podporządkowany był posiadanym stadom bydła i
szukaniu dla nich pastwisk. Wiadomość o tym, że gdzieś spadł
deszcz i zazieleniło się trochę trawy, zmuszała ich do wielo
dniowych wędrówek. Powstał problem, co robić z zapasami
żywności, ze zbiorami lepszego roku, które pomogą przetrwać
rok cięższy. Zaczęto więc wznosić spichlerze, ten prototyp
społecznego budownictwa —■wspólnym wysiłkiem i do wspól
nego użytku. Żeby uchronić się przed rabunkiem innego,
wrogiego plemienia, wznoszono je na szczytach trudno dostęp
nych gór w taki sposób, aby z daleka stały się niewidocz
ne i aby w razie ataku mogły służyć jako obronna twier
dza. Otwory wentylacyjne stawały się wtedy wyrzutniami
pocisków.
Ksar nigdy nie był mieszkaniem, do tego służyły rozrzucone
po stepie namioty, a później lepianki i chaty. Tu tylko
magazynowano żywność. Każda nisza, zamykana na drzwi
zbite ze starych pni oliwek, należała do innej rodziny, a na
straży zostawiano jednego albo kilku uzbrojonych mężczyzn.
Przy bramie był zwykle warsztat kowala i pomieszczenie
będące zalążkiem prymitywnej herbaciarni, bo chociaż nie
39
Ksary — prastare spichlerze-fortece, górskie wioski berberyjskie, wykute w skale, zawieszone między niebem a ziemią, życiodajne oazy saharyjskie, niezwykle słone jezioro El-Dżerid, S miasta pełne zabytków rzymskich, fenickich, I arabskich — M oto świat, w który wprowadzał - I autorkę V ” jej niezwykły ^ tunezyjski przyjaciel Pere Louis
Teraz prowadzą mnie zapachy. Stodkawa woń oliwy z beczek, w których pływają śliskie owocki. Doj rzałe pomarańcze, ułożone w pirami dy wzdłuż muru, sprawiające, że mur ten wygląda, jakby oświetliło go słoń ce tuż przed zachodem. Harissa, pa ląca żywym ogniem przyprawa, któ rej zapach przepełnia wnętrza malut kich jadłodajni. A potem werbena, róża, jaśmin, goździki, kamfora, am bra — wszystkie zapachy Arabii Szczęśliwej. Weszłam w trzynastowie czny Souk des Parfumiers. Wybieram sklepik, którego wnę trze i właściciel wydają mi się starsze od innych, i zaglądam do wnętrza. Zostaję zaproszona poważnym ski nieniem głowy i gestem ręki, która mi wskazuje taboret po przeciwnej stro nie niskiego stolika. Od razu uprze dzam, że dziś nie mam zamiaru nic kupić, ale on mi odpowiada, że han del to nie tylko kupno i sprzedaż, ale również rozmowa o perfumach. — Niektórzy już o tym zapomnie li — mówi patrząc z pogardą w ciemny korytarz suku — za bardzo się spieszą, za dużo już jest hałasu, za dużo tandety. Moi przodkowie - dodaje — byli założycielami Suku Perfum, to właśnie oni stawiali tu pierwsze domy i warzyli pierwsze esencje. Może to prawda, a może nie — ale w jego pomarszczonej jak pergamin twarzy i w dostojeństwie ruchów jest coś, co każe mi traktować te słowa poważnie. Kupiec otwiera małe buteleczki i drewnianą pałeczką rozciera na mojej
EWA SZUMAŃSKA Tunes, Times I S K R Y • W A R S Z A W A • 197 9
Obwolutę według projektu Janusza Grabiaóskiega projektował Mieczysław Kowalczyk Redaktor Barbara Kaczarowska Redaktor techniczny Anna Żolądkiewicz Korektor Jolanta Spodar Zdjęcia autorki ISBN 83-207-0097-3 ,£) Copyright by Ewa Szumańska, Warszawa 1979 Pomysł tej książki, a właściwie nie pomysł — tęsknota do jej napisania, zrodziła się już wtedy, kiedy siedziałam w zimnej kuchni Teresy na Bulwarze Stanów Zjednoczonych i otwo rzywszy drzwi na malutki parterowy balkon usiłowałam złapać choćby jeden promień słońca w pięciopiętrowej studni po dwórka. Umyłam właśnie głowę i chciałam ją wysuszyć, wyginając szyję i wspinając się na palce, ale słońce nie było dla mnie życzliwe,i nie chciało się zmieścić w dziurze mię dzy dachami. Tylko jedna ukośna wiązka światła oświetlała mur, ale to miejsce było za wysoko i nie mogłam go dosięg nąć. Było mi zimno tak, jak może być zimno komuś, kto nie był tu nigdy w podstępnym kwietniu, kto uwierzył w Afrykę, w samo brzmienie tego słowa, bo zbyt dobrze pamiętał tam tą — tropikalną — i kto lekkomyślnie nie zabrał ze sobą grubych swetrów, futrzanej kurtki i ciepłej bielizny. Tunez ja to bardzo zimny kraj o bardzo gorącym słońcu — powiedział mi później jeden z przyjaciół. Przekonałam się o tym, tułając się po nie ogrzewanych nigdy mieszkaniach, sypiając w wiecznie wilgotnej pościeli, wałęsając się po uli cach ciętych lodowatym wiatrem i siadając na ławkach, których marmurowe zimno gryzło mimo podłożonej torby i paru starych gazet. Rzeczywiście, jeżeli słońce ukazało się na chwilę, uderzało tępym, gorącym młotkiem i od ra zu pociłam’ się we wszystkich strasznych, pożyczonych ciu chach — ale ukazywało się rzadko, a następny podmuch 5
wiatru albo krótki histeryczny deszcz znów wrzucał mnie w świat zimna. Mimo to umyłam włosy, bo była w nich pięciodniowa wędrówka, jej kurz, błoto i piasek, a teraz martwiłam się, że jeżeli dostanę grypy albo zapalenia płuc, to nie zabiorą mnie na jutrzejszą wyprawę. Ale wtedy właśnie słońce trafiło jakoś w dziurę, zrobiło się odrobinę cieplej i równocześnie z radiood biornika w mieszkaniu na drugim piętrze odezwała się arabska muzyka. W tym momencie spadło na mnie jedno z tych olś nień, które są nieodłączną częścią każdej kolejnej podróży — poczucie niezwykłości tego miejsca i mojej w nim obecności, świadomość niepowtarzalności przeżycia. Mimo śmiertelnego zmęczenia i niewyspania (a może właśnie dlatego) wszystko się nagle wyostrzyło, poczułam się trochę tu, a trochę tam, w pędzącym po wybojach samochodzie, w samym środku wczoraj i przedwczoraj, zobaczyłam tamte twarze, usłyszałam tamte głosy — zrozumiałam, że naprawdę jestem w Tunezji. I pomyślałam, że tak to właśnie muszę zapisać. Nie wierzę w książkę o jakimś kraju api nawet w rzetel ny reportaż po trzytygodniowym pobycie. Próba ustawienia się w pozycji człowieka, który wie, musi skończyć się fias kiem. Wyjdzie na jaw cała powierzchowność i fragmenta ryczność przeżyć, obnażą się wszystkie luki, łatane wiado mościami z prospektów turystycznych i przypadkowo zebra ne informacje, które mogłyby być zupełnie inne, gdyby trafi ło się na innego rozmówcę. Wierzę jednak w możliwość napisania wiernego dziennika podróży, gdzie wszystko bę dzie subiektywne i gdzie z galopu przeżyć i wzruszeń oca lić będzie można chociaż jedno: podskórny rytm tego kra ju, jego nastrój, to, co Francuzi nazywają ambiance — a więc też jakąś prawdę o nim. I o spotkanych ludziach, bo będzie to przede wszystkim książka o ludziach, tych poznanych bliżej i przelotnie, i tych tylko przeczutych w czasie krótkie go jak błysk zetknięcia, i tych nie poznanych w ogóle, przesuwających się w tle jak sztafaż, niemniej ważnyęh, bo bez nich krajobraz byłby martwy. Nad nimi wszystkimi unosi 6 się jak potężny, trochę monstrualny cień sylwetka Pćre Lou isa. Poznaliśmy się dwa lata temu, na kongresie w Grecji: To trochę zwariowane spotkanie rozbiło się na niewielkie grupki, on nie należał do mojej, więc w ciągu pierwszych dni przelotnie tylko zwróciłam uwagę na starszego, niedużego i dość tęgiego mężczyznę w grubych okularach. Później usłyszałam, jak wspaniałą francuszczyzną wygłaszał odczyt o starej arabskiej lodzi, która nazywa się loud i która umiera, bo wypierają ją inne, nowocześniejsze, a kilku pozostałych egzemplarzy nie ma kto konserwować. Mówił o tym z taką pasją, że słuchałam jak urzeczona, a kiedy podawał wymiary łodzi i rozpiętość żagli, wydawało mi się, że opisuje kształty ukochanej kobiety. Później dowiedziałam się, że jest profesorem uniwersyte tu, dyrektorem ośrodka badań naukowych, twórcą folklorysty cznego muzeum, autorem kilkunastu książek i że od czter dziestu pięciu lat mieszka w Tunezji. Jeszcze później, tuż przed zakończeniem kongresu, powiedziano mi, że jest księ dzem. W ciągu dwóch lat, z okazji świąt i Nowego Roku, uczestnicy kongresu wymieniali grzecznościowe kartki. W jednej z nich Pćre Louis napisał: dlaczego pani nie przyje- dzie do Tunezji, to taki wspaniały kraj? Kiedy po pewnym czasie powtórzył to pytanie, odpisałam, że owszem, mogłabym kupić za złotówki bilet lotniczy Warszawa—Tunis—Warsza wa, ale że z dewizami byłoby kiepsko, więc dlatego trudno mi robić jakieś konkretne plany. W odpowiedzi przyszedł tele gram: oczekuję na lotnisku Tunis-Carthńge w dniu 13 kwiet nia. Stał tam, tuż za punktem odprawy paszportowej, mniejszy, niż go zapamiętałam, w szarym garniturku i szarym krawacie, który, jak miałam się wkrótce przekonać, byl nieodłącznym rekwizy tem, prawie częścią munduru i z którym nie rozstawał się 7
nawet w trakcie najbardziej szalonych eskapad. Przywita! mnie tak, jakbyśmy się spotkali po przerwie na papierosa w kongresowych kuluarach, kiwnął z uznaniem głową zobaczyw szy, że mam tylko malutki neseser i torbę na ramieniu — i zabrał mnie do samochodu. Był to Citroen Ami 8, zakurzony, z powgniataną karoserią i w środku tak zaśmiecony, jakby go używano do transportu odpadków. Próbowałam o coś zapytać, ale uciszył mnie gestem dłoni. Za godzinę ma wykład, musi się zastanowić, co powie, na razie mam się zamknąć, będzie do mojej dyspozycji za piętnaście minut. Jechałam więc w milczeniu, z nieznajomym człowiekiem przez nieznane miasto i było mi trochę niewyraźnie. Jest zupełnie inaczej, kiedy się ma w perspektywie pokoik w najpodlejszym nawet hotelu — i samotność. Teraz będę wydana na pastwę jakichś ludzi, którzy będą mi dawać schronienie, żywić i wyświadczać przysługi. Będę za to płacić haracz ciągłej gotowości do rozmów, uprzejmości, uzależnie nia, być może, przymusowego entuzjazmu. Najpiękniej pozna je się nieznany kraj samotnie. Bałam się, że ludzie, których twarzy jeszcze nie znam, zepsują mi ten kraj, rozbełczą i utrudnią. Wjechaliśmy na spory skwer, ze świeżo posadzonymi drzewkami, które już zdążyły uschnąć. Środkiem szły trzy kobiety od stóp do głów okutane w biały woal. Dżelaba — pomyślałam. — Safsari — poprawił moją myśl Pćre Louis — a właściwie cache-misćre, przykryj-bieda — dodał. — Jeżeli się nie ma odpowiednich dodatków do europejskiej sukni, jeżeli bluzka jest wypłowiała, a sweter pocerowany albo nie dość modny,, można to doskonale ukryć pod taką białą szatą. To już nie tradycja, to próżność. Poza tym nieźle chroni od wiatru, a na wiosnę to ważne. Mały zaułek, zakręt, ładny, arabski dom. Napis: Institut des Belles Lettres Arabes. W skrócie IBLA. Okazało się, że tu właśnie mieszka, to znaczy czasem śpi i czasem jada. Razem z siedmioma takimi jak on. 8 Peres Blancs „Biali ojcowie”. Kongregacja księży powołana jakieś sto lat temu specjalnie do działalności w Afryce. Kiedyś mieli duże majątki, liczne parafie i kościoły niemal w każdym mieście. Kiedy skończyła się Afryka kolonów, parafie stopniały niemal do zera, bo to przecież kraj islamu. Pozwolono im zatrzymać tylko pięć kościołów w całym kraju. W tej chwili prowadzą działalność głównie naukową: arabistyka, wykłady, muzea, opieka nad zabytkami. Mają zezwolenie papieża na odprawia nie mszy w każdych warunkach, nawet w prywatnych mieszka niach, nawet bez liturgicznych przyborów, oczywiście w cywilnych ubraniach, bo innych w ogóle nie noszą. Żeńskim odpowiednikiem są Soeurs Blanches — „Białe siostry”, też przeważnie uczące w szkołach. Rekrutują się z różnych narodowości, ale przeważają Francuzi. Większość mówi biegle po arabsku. Zakochani w Tunezji i łubiani przez Tunezyjczy- ków. Problem — to starzenie się kadry, coraz mniej jest młodych sióstr i młodych ojców. Jedyne, co ich upodabnia do jakiegoś zakonu, to to, że w zasadzie żyją we wspólnocie, w większych i mniejszych grupkach, ale nie ma nieszczęścia, jak się złamie ten rygor. Ci, którzy złożyli śluby ubóstwa, oddają całe swoje zarobki i ojciec albo siostra gospodarcza dzieli je równo na całą wspólnotę, uwzględniając tych, którzy nie mają pracy albo są starzy i zmęczeni. Inni oddają tylko część, a resztę mogą sobie zatrzymać. Tyle zapamiętałam, chyba nic nie pokręciłam. Wprowadził mnie do swojego zapchanego książkami i papierami biura. Potworny ziąb — tu nie ma zwyczaju ogrzewania mieszkań nawet w zimie, najwyżej jakiś przenośny piecyk na ropę albo gaz z butli, który wszystko zasmradza, ale daje mało ciepła. I wilgoć. Tunis leży nad morzem, a z drugiej strony ma dwa duże jeziora, tak że jest oblany wodą jak wyspa. Ta wilgoć w lecie 9
jest gęsta i duszna, w zimie jadowita. Teraz też była jadowita. Zgrabiałymi rękami wyciągnęłam z torby prezenty. Pćre rozjaśnił się na widok „Skarbów wawelskich”, wydanych przez Arkady (lubi książki), obojętnie przyjął łowicki kilim, bardzo mu się podobała duża cepeliowska palma wielkanocna i opolskie pisanki. Wszystko to zostało upchnięte wśród papie rów i za chwilę przestało istnieć. Błyskawiczny wyskok na taras — tu prawie wszystkie domy mają płaskie tarasy na dachu, wyłożone kafelkami, których wieku nie da się odgadnąć, bo te pięćset- i sześćsetletnie, które później zobaczę, mają te same wzory i te same cudownie spatynowane kolory co produkowane obecnie. Widok rozległe go, jaskrawobiałego miasta; jeszcze nie zdążyłam go zarejestro wać, a już zbiegamy do jadalni, zimniejszej niż wszystkie miejsca, w których byłam dotąd — na spóźnione dejeuner. Poznaję trzech innych ojców, reszta na wykładach, w pracy, w rozjazdach. Najmłodszy ma trzydzieści lat, jest Szwajcarem, ma czarną skórzaną kurtkę i takież spodnie, zapalony motocy klista. Miły Belg o zmęczonym uśmiechu. Staruszek z siwą bródką obciętą w szpic, tutejszy senior. Pijemy wino z wodą, jemy ryż i sznycle z koniny. Dostaję kawałek tak twardy, że na próżno piłuję go nożem, co chwila zeskakuje mi z talerza, męczę się okropnie. Obserwują mnie z rozbawieniem, Belg zabiera mi w końcu skaczący sznycel i radzi, żebym zjadła więcej ryżu. Zresztą trudno mi jeść, bo cały czas gadam. Oni są bardzo ciekawi Polski, Europy, świata, a ja też zasypuję ich pytaniami. Bilet powrotny mam równo za trzy tygodnie, więc chcę z tych tygodni wydusić, co się da. Pere Louis w pewnym momencie znika — dwadzieścia minut sjesty, której nigdy nie daruje, a potem wykład na uniwersyte cie. Ja zostaję i gadam w dalszym ciągu, chociaż zaczyna mnie to trochę męczyć. Odwykłam od typowej rozmowy Francuzów, bo ten Belg i Szwajcar też są po trosze Francuzami, przyjęli ich sposób bycia. Wszyscy oni, obojętne, czy to aktorzy, dyrekto rzy banków, roznosiciele gazet, czy duchowni uwielbiają coś, co nazywają „la blague” — a więc drwinę, ironię, lekkie 10 nabieranie partnera, błyskotliwe przerzucanie zdań niby piłeczek. Za parę dni się do tego przyzwyczaję, ale na razie wszystko biorę zbyt serio. Na przykład, jeszcze na lotnisku, kiedy Pere zapytał mnie, co najbardziej chciałabym zobaczyć w Iunezji, powiedziałam, że ksary. - Co to jest? Wytłumaczyłam mu, że jeszcze w Polsce trafił do moich rąk znakomity prospekt z opisem i historią ksarów, prastarych spichlerzy-fortec, wznoszonych na szczytach gór Sahary. I że zdjęcia tych przedziwnych budowli, wymarłych, księżycowych, niepodobnych do niczego, co istnieje, urzekły mnie tak, że parokrotnie śniły mi się w nocy. Coś podobnego — zdziwił się — tyle lat tu żyję i pojęcia nie miałem, że coś takiego istnieje. Kiedyś będę się tym musiał zainteresować... Przy stole opowiedział tę rozmowę z najwyższą frajdą i okazało się, że to on jest autorem prospektu, on robił wszystkie zdjęcia i że poświęcił ksarom dużą, poważną monografię. Cała konwersacja w jadalni odbywa się na tej zasadzie, ziąb kąsa mnie w plecy, oczy mi się chwilami zamykają, od czasu i.lartu samolotu w Warszawie nie zdążyłam umyć rąk ani zajść do toalety, na szczęście w ważnych chwilach życia umiem o tym zapominać. Mija półtorej godziny, dwie godziny. Już jest z powrotem Pire Louis, świeżutki, tryskający energią. Przekonam się później, że wszystkie jego zajęcia, obliczone dokładnie co do minuty — wykłady, konferencje, kongresy w różnych częściach świata, audycje radiowe, wariackie tłuczenie się samochodem po najgorszych bezdrożach, zdobywanie eksponatów do muzeum, nocne pisanie książek — wszystkie te trudy, które powinny zmóc wołu — pompują w niego tylko nowe dawki energii i przerażającej siły witalnej. Pere Louis miażdży swoich współpracowników, wyciska z nich wszystkie siły, przejeżdża po nich jak czołg, nie uznaje ludzi zmęczonych — bo sam jest niezniszczalny. Kiwa, żebym wsiadła do samochodu, jedziemy, nie wiem 11
jeszcze, gdzie spędzę noc, gdzie się zahaczę, wlokę za sobą wszędzie walizkę i torbę, nie miałam nawet czasu wyjąć z nich jedynego cienkiego swetra — później! — macha niecierpliwie ręką Pere — później... Lądujemy w CRNS. To jest centrum naukowo-badawcze kierowane przez Paryż, ale ściśle współpracujące z rządem Tunezji. Tu się wydaje monografie, koordynuje ochronę zabytków, urządza wystawy książek, organizuje odczyty, ratuje historię. Na ścianie wielka fotografia prezydenta Bourgiby w momencie, kiedy ściska dłoń Pere Louisa. Na drugiej przypina mu jakieś odznaczenie. Bourgiba napisał również przedmowę do jego największej, parusetstromcowej książki. To właśnie, oprócz niekłamanej miłości do tego kraju, jest glejtem dla Pćre Louisa i otwiera mu wszystkie drzwi. Habib Bourgiba jest chyba najbardziej „stabilnym” szefem państw arabskich. On kierował walczącą o niepodległość partią Neo-Destour na wolności, na wygnaniu i w czasie wielu lat spędzonych w więzieniu. On stanął w pięćdziesiątym ósmym roku na czele niepodległego państwa i prowadzi je do dziś. Na wszystkich murach, słupach, na ścianach państwowych gmachów, a nawet we wnętrzach małych lepianek na dalekim Południu, uśmiecha się, pokazując rząd nieskazitelnie białych zębów, ponad trzymanym w ręku bukiecikiem jaśminu, narodowego kwiatu Tunezji. Personel biura poznaję sama, bo Pere zamknął się z kimś w gabinecie, a na korytarzu czekają dwaj interesanci. Ten personel to dwie panie, mężczyzna z bródką i Jean-Paul, fotograf, bardzo szczupły, wysoki i delikatny, pewno by mi się podobał, gdybym miała więcej czasu. Obaj panowie to „pieds noirs” — czarne stopy — tak nazywa się Francuzów urodzo nych w Afryce. Mówi się o nich, że mają wszystkie w'ady Europejczyków, a żadnych zalet Afrykanów. Nie skoordyno wani, zawsze na coś trochę obrażeni, bardzo leniwi. Oczywiś cie, jest to uogólnienie. 12 Dokładnie po dwudziestu jeden minutach (siedem minut na interesanta) Pćre wyprysnął zza drzwi, zbiegliśmy do samocho du i miałam wrażenie, że teraz nareszcie zawiezie mnie do nieznanego miejsca zamieszkania, ale gdzie tam. Zatrzymaliś my -się przed śliczną, malutką willą w bardzo zadbanym ■■grodzie. Zauważyłam ze zdziwieniem, że na drzewach poma- mńczowych są równocześnie kwiaty i dojrzałe owoce, udało się tu wyhodować takie gatunki, które rodzą non stop. Pere powiedział mi, że jest to zakon sióstr Dc Chevreul, które nazwał żartobliwie chevroletkami i uprzedził, żeby nic mówić do nich: siostro, tylko: mademoiselle, panienko. Panienek jest sześć, najmłodsza dobrze po pięćdziesiątce. Prowadzą prywatną szkołę. Ubrane w dobrze skrojone spódni ce i modne dżemperki, starannie uczesane. Pere Louis odpra wia błyskawiczną mszę w białej, sterylnej kaplicy, a potem następuje kulminacyjny punkt wieczoru, czyli diner, posiłek z jakimiś pysznymi zupkami, koronkowymi naleśnikami, cia steczkami i pomarańczami z ogródka. Jadalnia i w ogóle cała willa mają niewysłowioną przytulność i intymność. Cale w serwetkach, poduszkach, zasłonkach, haftach, abażurkach, o dziwo, grzeje centralne ogrzewanie, brakuje jeszcze kota i ptaszków, aby było to typowe wnętrze zamieszkałe przez zamożne stare panny, jakie widuje się w angielskich filmach i jakie nieudolnie naśladują nasze „Kobry”. Ciepło mnie rozmarza, pragnę tylko wyciągnąć się na miękkiej kanapce i zdrzemnąć, ale nic z tego, trwa bezlitosny magiel rozmowy, a ja stanowię jej centrum. Wreszcie Pere lituje się nade mną, a może i trochę nad sobą, zabiera mnie i mówi, że teraz jadę spać. Dokąd? Do Teresy. Zgodziła się przyjąć mnie na dwa dni, co będzie potem, to się zobaczy, zresztą pojutrze i tak jedziemy na Południe. Kto to jest Teresa? Zakonnica. Tu aż mnie zatyka. Wygląda na to, że przyjechałam do Tunisu na jakieś wielkie i niespodziewane rekolekcje! 13
Wysiadamy przed wysokim nowoczesnym blokiem, wyobra żam sobie, że powita nas stara, surowa mniszka w habicie. Tymczasem wita nas dziewczyna. Mimo że nie jest młoda, robi właśnie wrażenie dziewczyny. Krótko podstrzyżona czupryna, spodnie, golf, wysportowana sylwetka. Zamieniamy tylko kilka słów. Teresa mieszka sama, dostała na to specjalne zezwolenie i widocznie strzeże tej zdobytej z trudem samotnoś ci, bo patrzy na mnie trochę jak na intruza. Wprowadza mnie do ładnego, surowego pokoju — niskie stołki obite szarym płótnem, gliniane garnki, abażury z rafii, na ścianie srebrzy sty arkusz z wersetami z Koranu, a na kamiennej posadzce materac — moje legowisko. Teresa pyta mnie, ile chcę koł der. Tutaj wszyscy, nawet Europejczycy, używają kołder arab skich, a to są po prostu cienkie kilimki z owczej albo wielbłądziej wełny. Kładzie się je warstwami, jedna na dru giej, w zależności od temperatury, a kiedy robi się cieplej, kolejno się je odrzuca. Panna młoda miewa w posagu kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt takich kołder. Proszę o wszystkie, które nie są jej w tej chwili potrzebne, bo jest tu jeszcze zimniej niż w jadalni u ojców. Rezygnuję z mycia, żeby o nic nie pytać, nie pętać się, nie sprawiać kłopotu, zdejmuję tylko spodnie i walę się spać. Kołdry byłyby bardzo ciepłe, gdyby nie to, że są wilgotne, ale pocieszam się, że podsuszę je temperaturą własnego ciała. W głowie huczy mi silnik samolotu i cały przeżyty dzień, przed oczami latają poszarpane obrazy. Potem nagle wszystko się urywa, ciemność, kropka. Break down. Od razu następnego dnia. Taki moment przychodzi w każdej podróży, czasem trwa parę dni, czasem parę godzin lub minut. Nagły atak niechęci do wszystkiego, co jest dookoła, poczucie obcości, która nie fascynuje, ale odpycha. Nad włóczęgą pochyla się wtedy na chwilę cień mieszczucha, który nie chce, nie może, ma za złe, brzydzi go inność, chciałby do siebie, 14 chciałby schować się w jakiś kąt, wsadzić głowę pod koc, mówić swoim językiem. Mnie to napadło nagle z powodu zimna, zmęczenia i prze czucia tej ciągłej gimnastyki między nieznajomymi ludźmi, od których nie będzie ucieczki. Poza tym nie zdążyłam jeszcze poznać miasta, nie mam planu, plączę się, potrącają mnie, a trafiłam właśnie w obskurne zaułki, między odrapane mury, cuchnące sklepiki, tłum o podejrzanych twarzach, w najgorszy, najbrzydszy Tunis z czasów Protektoratu. Wszystko to mnie odrzuca. Po co mi to? — zadaję sobie pytanie — czego właściwie szukam, gnana bez przerwy marzeniem o następnej podróży, w momencie kiedy kończy się poprzednia? A potem odkrywam Medinę i to uczucie rozwiewa się, aby nie wrócić już do końca pobytu, robiąc miejsce wciąż rosnące mu podnieceniu, wciąż zwiększającej się radości. Cudowna, mroczna Medina Tunisu, przygarbiona pod ciężarem wieków... Parę słów o historii tego kraju, przyczepionego jak szyszka do potężnego pnia Algierii, malutkiego kraju, który był ogromnym spotka niem dwunastu różnych kultur. Dziesiąty, dziewiąty wiek przed naszą erą. Protolibijczycy, których bezpośrednimi potomkami są Berberzy, autochtoniczna ludność Tunezji. Oni długo zachowają dla siebie niedostępne wnętrze kraju, a główna wymiana najeźdźców, ich miast, osad, sztuki, sposo bów życia i myślenia — odbywa się na wybrzeżu. Później Fenicjanie. Lądują tu na przełomie drugiego i pierwszego wieku przed Chrystusem i budują najpiękniejszą z pięknych — Kartaginę. Jej pamiątki do dziś znajduje się na dnie dwóch maleńkich portów punickich i w ziemi, która chętniej niż zbożem obradza kawałkami starych kolumn, nagrobków i posągów. Do wyścigu staje Rzym. Wojny punickie, zniszczenie Kartaginy i zbudowanie na jej ruinach nowej, a potem 15
rozsianie po całym kraju obozów i miast, które turyści ■odnajdują dziś w postaci zdumiewających, świetnie zachowa nych ruin. Berberowie cofają się coraz dalej, na szczyty trudno dostępnych, pustynnych wzgórz, ale od czasu do czasu dają o sobie znać. Już piąty wiek naszej ery, dogorywanie Rzymu. Najazd Wandali i prawie sto lat ich królestwa niestabilnego i szarpane go przez religijne spory. Rozstrzyga je Bizancjum i sadowi się na przeciąg jednego wieku, zostawia ślad swoich bazylik, mozaik i swojej hieratycznej sztywności. Decydujący wiek siódmy. Decydujący, bo w jego połowie rozpoczyna się wielka inwazja Arabów. Myliłby się jednak ten, kto by to długie władanie arabskie traktował jako epokę jednorodną. Jest to właściwie ciągła wymiana twardych rządów kalifów z Azji Mniejszej i Egiptu z okresami uniezależnienia się emirów tunezyjskich, niemal niepodległości. Jest więc rozkwit w czasie dynastii Aghlabidów, jest berberyjska Emilia Plater, Kachina, która staje na czele zbuntowanych plemion, a potem w ciągu trzech lat jest oblegana w murach odziedziczonego po Rzymianach Colosseum El-Jem. Są rządy fanatycznych Faty- midów, jest, inspirowany przez Egipt, najazd dzikich nomadów pod wodzą Beni Hilala, spadających na kraj jak szarańcza i na długo zakłócających równowagę. Jest imperium Almohadów, wielki rozkwit za Hafsydów, a z Hiszpanii po chrześcijańskiej rekonkwiście zaczynają wracać masowo „andaluzyjczycy” i przenoszą na tę surową ziemię swoją elegancję, wykwint i wyrafinowaną sztukę. (— Jest pani pierwszą spotkaną przeze mnie kobietą z Europy — powiedział mi kiedyś z uznaniem Pere Louis — która odróżnia Aghlabidów od Almohadów i która w ogóle słyszała o Hafsydach. Nie wiedział, że parę dni wcześniej studiowałam to gorączkowo na zimnym materacu Teresy, przewidując wypad do Kairuanu). W szesnastym nerwowym wieku odkryć, morskich podróży i korsarstwa lądują w La Goulette i usadawiają się na wybrzeżu prawie na czterdzieści lat Hiszpanie, biorąc dziejowy rewanż za swoją epokę Maurów. Ale już następuje im na pięty Turcja. 16 Irzy wieki jej władania, z których tylko początek jest nkupacją, a później rosnąca samodzielność — kończy się /dobyciem władzy przez Husseina Ben Alego, stworzeniem monarchii Husseinitów i niemal niezawisłą Tunezją Bejów. Od dłuższego czasu przygląda się temu z zainteresowaniem I iuncja. Najpierw lokuje kapitały, potem, pod pozorem odzyskania pieniędzy od niewypłacalnych dłużników — nastę puje interwencja i siedemdziesiąt pięć lat Protektoratu. Dziw ny, skomplikowany czas, który bardzo zaciążył nad krajem — ■
zaokrąglają się białe albo zielone kopułki grobów marabutów. Śmigają po niej szare, czarne i rudawe cienie. Koty. Muzułma nie nie lubią psów, bo pies ugryzł kiedyś Mahometa. Ale kot zasnął na skraju szaty Proroka, kiedy ten nauczał, a Prorok, skończywszy mówić do wiernych, nie wstał i nie poruszył się, aby nie obudzić kota. Koty więc otacza się czcią i sympatią, mnożą się one bez przeszkód. W okresie godów krzyczą i szaleją w ekstazie nad Mediną. Jest to przecież prawdziwy dach kocich marzeń, jeden olbrzymi dach, przykrywający całe miasto. Czasem tylko prześwituje w nim odsłonięte, wyłożone barwną mozaiką podwórko albo uliczka z mrowiącym się tłumem, nie — nie uliczka — jej mały fragment, nurkujący za chwilę pod bezpieczną osłoną sklepień. Wracam na dół. Wędruję teraz prowadzona przez dźwięki. Terkot małego domowego młyna. Rytmiczny stuk warsztatów tkackich. Warczenie maszyn do szycia. Stukanie młoteczków o mosiądz. Cieniutkie, delikatne śpiewanie jubilerskich dłutek. Wszystkie te grupy dźwięków są od siebie odizolowane jak wyspy. Od najdawniejszych czasów poszczególne części Medi- ny zajmowane były przez odrębne korporacje rzemieślników. Suk złotników, suk perfum, dywanów, suk ceramiki... Na zapleczu kramów i sklepów — warsztaty. Niektóre z nich są równocześnie domem, ciasnym jak wnętrze szafy; otwiera się drzwi z żaluzjami, a za nimi klitka zajęta w całości przez pryczę. Siedzi na niej, skrzyżowawszy nogi, jubiler albo hafciarz na skórze i robi swoją robotę. Wieczorem zamyka tylko drzwi, kładzie się i zasypia. Teraz prowadzą mnie zapachy. Słodkawa woń oliwy z beczek, w których pływają śliskie owocki. Dojrzałe pomarań cze, ułożone w piramidy wzdłuż muru, sprawiające, że mur wygląda, jakby oświetliło go słońce tuż przed zachodem. Harissa, paląca żywym ogniem przyprawa, której zapach przepełnia wnętrza malutkich jadłodajni. A potem werbena, róża, jaśmin, goździki, kamfora, ambra — wszystkie zapachy Arabii Szczęśliwej. Weszłam w trzynastowieczny Souk des Parfumiers. Wybieram sklepik, którego wnętrze i właściciel 18 wydają mi się starsze od innych, i zaglądam do wnętrza. Zostaję zaproszona poważnym skinieniem głowy i gestem ręki, która mi wskazuje taboret po przeciwnej stronie niskiego stolika. Od razu uprzedzam, że dziś nie mam zamiaru nic kupić, ale on mi odpowiada, że handel to nie tylko kupno i sprzedaż, ale również rozmowa o perfumach. Niektórzy już o tym zapomnieli — mówi patrząc z pogardą w ciemny korytarz suku — za bardzo się spieszą, za dużo tu już jest hałasu, za dużo tandety. Moi przodkowie — dodaje — byli założycielami Suku Perfum, to właśnie członko wie mojej rodziny stawiali tu pierwsze domy i warzyli pierwsze esencje. Może to prawda, może nie — ale w jego pomarszczonej jak pergamin twarzy i dostojeństwie ruchów jest coś, co mi każe traktować te słowa poważnie. Kupiec otwiera małe buteleczki i drewnianą pałeczką rozciera na mojej ręce krople olejków. Tłumaczy mi zapachy. Lekka gorycz werbeny najlepiej pasuje do kąpieli, ciało namaszczone po niej tym olejkiem przez cały dzień zachowuje świeżość. Kamfora dobra jest dla ludzi gadatliwych, jej aromat przeczyszcza drogi oddechowe. Kwiat pomarańczy pachnie bardzo słodko i rozleniwia, goździk podnieca. Ambry są dwie: wielorybia i roślinna, z wysuszonych gałązek tej drugiej kobiety wiejskie robią pachnące korale na szyję. Królem kwiatów jest jaśmin, jego zapach w każdym miejscu i o każdej porze będzie mi przypominał Tunezję. Słucham, wącham, uczę się. Na zakończenie daje mi kartkę ze swoim nazwiskiem i adresem, a potem skinieniem głowy daje znak, że audiencja jest skończona. Sprytny staruszek. Jeżeli kiedykolwiek wrócę po olejek to na pewno do niego, jeżeli przyślę klienta, to tylko tu. Po wyjściu moja ręka jest mieszaniną aromatów. Poniżej łokcia ambra, na przegubie jaśmin, we wnętrzu dłoni róża. Cieszę się tym i wącham co chwila, a potem odkrywam uliczkę z surowcem do tych wszystkich esencji. Olbrzymie sterty płatków róż, jaśminu, pęki ziół i hałdy podobnych do gwiazdek 19
kwiatów pomarańczy. Kupują je na wagę ci, którzy będą sobie robić olejki domowym sposobem. Zapachy w tym zaułku identyczne jak w Suku Perfum, tylko delikatniejsze i świeższe. Trafiam na skrzyżowanie jakiegoś suku z ulicą Anadaluzyj- czyków. Architektura lżejsza, elegantsza, bardziej koronkowa. Robię zdjęcie. Podchodzi do mnie młody Arab w eleganckim garniturze i narzuconym na ramiona płaszczu deszczowym. — Chcesz zobaczyć mój dom? — pyta. — Tam będziesz fotografować każdy kawałek muru. Oczywiście chcę zobaczyć dom. Z początku nie bardzo mu wierzę, bo oni często opowiadają, że są tymi, kim chcieliby być. Ale po kilku minutach marszu w labiryncie on rzeczywiście wyjmuje z kieszeni pęk kluczy i otwiera wspaniałe drewniane drzwi, nabijane ćwiekami z metalu. Wchodzę i zatyka mnie. Medina otwarta, Medina suków, kramów i zaułków jest świetna, ale jej prawdziwej twarzy nie pozna ten, kto nie miał szczęścia dostać się za któreś z zamkniętych na grube rygle drzwi. Cała architektura arabska pomyślana jest tak, aby przyciągać przyjaciół, a odstręczać intruzów. Wszystko, co najpiękniejsze, kryje wewnątrz. Wchodzę na patio-podwórko wyłożone spłowiałą ceramiką. Pośrodku malutka fontanna i basen. Nie ma w niej wody, a niektóre kafle są pokruszone, ale w ten sposób jeszcze lepiej widać ich starość. Za rzędem kolumn komnata, a właściwie spora pałacowa sala. Podłoga i ściany też z ceramiki, nad nimi ciężki sufit z malowidłami i złoceniami na drewnianych boazeriach. Na obu bocznych ścianach dwa wbudowane ogromne łoża, będące jakby osobnymi pokojami, z własnym ażurem kolumienek i baldachimowym sufitem. Wszystko to nie urządzone, nie zamieszkałe, zaniedbane, ale imponu jące. Mój nowy znajomy — ma na imię Hassan — mówi, że ten 20 dom kupił mu wuj za trzydzieści tysięcy dinarów. Wuj jest bogaty, bardzo go kocha i jest seniorem rodziny. Ale żona llussana pochodzi z Południa i nie chce mieszkać w Tunisie. On sam pracował kilka lat we Włoszech — okropny kraj, hałas, spaliny, bezsensowne tempo. Więc doszedł do wniosku, żc musi wrócić. Widział już jednak trochę świata, teraz jest urzędnikiem państwowym, chciałby żyć „d’une facon un peu moderne”. Urządzić sobie w tym wielkim domu małe miesz kanko i żeby było w nim wszystko: łazienka, bidet, tapczany i telewizor — a resztę odrestaurować i zostawić tak, jak było niegdyś, żeby móc tu przyjmować przyjaciół, rozmawiać z nimi i przypominać sobie wspólnie, jak było. Od dwóch lat już męczy się, jada byle gdzie i nie ma przy sobie rodziny, a żona nie chce przyjechać. — Poradź mi — mówi gwałtownie — powiedz, co mam robić? — Przekonać żonę — próbuję. — To niemożliwe, ona marznie w Tunisie, umiera z zimna i z wilgoci przyzwyczajona do swoich suchych piasków. Mówi, że ludzie w mieście są inni i źli, nie tacy jak na Południu. Zresztą ma konserwatywnych rodziców, którzy nie wypuszczą jej z rodzinnej oazy. — Rozwieść się? — Jak to? Przecież ją kocham i jest już dwoje dzieci. — Wziąć sobie drugą żonę. — To jest zabronione! Prawda — Le Statut Personnel, o którym mówił mi Pere Louis, dokument uchwalony zaraz po uzyskaniu niepodległoś ci, pierwszy we wszystkich krajach Maghrebu, który dał prawa i przywileje kobiecie. Oto niektóre z jego postanowień: Małżeństwo może być zawarte tylko za obopólną zgodą małżonków. Przyszli małżonkowie muszą osiągnąć wiek dojrzały: piętnaście lat dla kobiet, osiemnaście dla mężczyzn. Poligamia jest zakazana — ktokolwiek będący w związku małżeńskim zawrze inny, nie rozwiązawszy poprzedniego, 21
podlega karze więzienia i grzywny w wysokości dwustu czterdziestu dinarów. Mąż musi traktować żonę dobrze, ponosić koszty utrzymania domu i respektować potrzeby żony i dzieci. Żona musi uznawać w małżonku głowę rodziny i być mu posłuszna —jeżeli posiada majątek osobisty, uczestniczy w kosztach utrzymania. Rozwiązaniem małżeństwa jest rozwód. Trybunał orzeka o rozwodzie: a) na wniosek męża lub żony, jeżeli powód jest dostatecznie umotywowany, b) przy obopól nej zgodzie małżonków. Trybunał wydaje wyrok rozwodowy dopiero po wyczerpaniu wszystkich możliwości pogodzenia małżeństwa. - A więc — mówię Hassanowi — może poszukać kobiety, która byłaby uczciwa i dobra, która stworzyłaby mu dom zastępczy i kochała go na tyle, aby zgodzić się na rolę towarzyszki? Nie ma takich — przerywa mi — te, o których mówisz, postawią za warunek małżeństwo, te inne można tylko kupić na parę nocy za pieniądze. Rozkładam ręce i bez przekonania życzę mu, żeby znalazł jakieś wyjście ze swojej sytuacji. — Ale jakie?! — krzyczy prawie histerycznie. — Łatwo tak mówić, ale zastanów się, jakie może być wyjście?! Zostawiam go w tej rozpaczy, zdając sobie sprawę, że to spotkanie było nie tylko wejściem za zaryglowane drzwi starego, arabskiego domu, ale pierwszym zetknięciem z problemem, który odtąd będę stale spotykać. Problem ten nazywa się: Północ-Południe. Zanurzam się znów w pogmat wane uliczki, w ich dźwięki i ich zapachy. Będę po nich krążyć przez wiele godzin, dopóki nagle nie zapadnie mrok i drzwi magazynów, sklepików, kafejek i warsztatów nie zaczną się zatrzaskiwać jedne po drugich, jak na komendę, wsysając pośpiesznie cały ten kłębiący się przed chwilą tłum. Teraz labirynt staje się wymarły i zupełnie pusty, tylko zza wyso kich murów świecą gdzieniegdzie kopułkami różowego bla sku podwórka, tylko koty przewrócą czasem blaszany kubeł na odpadki, a potem, sobie tylko znanymi przejściami, zacz 22 ną się wspinać na swój królewski dach, olbrzymi dach Mediny. Po Medinie odkrywam Teresę. To już następny dzień. Ona uczy w liceum fdozofii i historii literatury, dziś lekcje zaczynają się później, więc pierwsze rarine godziny spędzamy razem. Pokazuje mi, jak się zapala gaz, trzeba przycisnąć w butli mały ukryty guziczek — do tej pory butla nie chciała mnie słuchać, a ponieważ bałam się coś popsuć, piłam tylko zimną wodę z kranu. Robimy sobie wspólnie śniadanie, dzieląc jej skromne zapasy i to, co wczoraj kupiłam w sklepiku spożywczym w Medinie. Cienka herbata z torebki, raz już wczoraj przelanej wrzątkiem, francuska bagietka z miejscowym twarożkiem i oliwki. Zaczyna się rozmowa. Kiedy się kończy po dwóch godzinach, wiem, że na te dni, które spędzę w Tunisie — między kolejnymi wypada mi — nie potrzebuję już szukać innego schronienia. Zostanę u niej i ona cieszy się z tego, że będziemy razem. Teresa, czterdziestopięcioletnia dziewczyna w golfie i spod niach, jest istotą prześwietloną jakby od wewnątrz światłem. Światłem dziecinnego entuzjazmu i ciągłego radosnego zdzi wienia. Jeżeli nawet chwilami widzę pionową fałdę na jej czole i siatkę drobnych zmarszczek w kącikach oczu, wystarczy, żeby się uśmiechnęła (a uśmiecha się bardzo często, zapalając się i dziwiąc wspaniałej różnorodności zjawisk, odkrywanych ciągle na nowo), a wtedy jej twarz wygładza się i staje zaskakująco młoda. Teresa składała śluby ubóstwa, wszystko, co zarabia, oddaje, a na swoje potrzeby otrzymuje bardzo skromną sumę czterdziestu pięciu dinarów miesięcznie. Dlatego w jej gospo darstwie nic nie może się zmarnować; jedna torebka herbaty służy na kilka szklanek, nie wyrzuca się nawet kawałeczka suchego chleba, rozważa się rzeczywistą potrzebę każdorazo wego zapalenia gazu. Ubiera się głównie w rzeczy używane, które dostaje od znajomych. Stoliki i półki na książki w jej 23
mieszkaniu to surowe, pozbijane ze sobą deski. Za to ma swoją ukochaną samotność. Czasami wieczorem, kiedy wraca do domu, wyobraża sobie, jak by to było, gdyby czekało tam na nią kilka kobiet podobnych do niej — i wtedy świadomość, że zamknie drzwi, odetnie się od świata i zostanie sama w tych trzech przestronnych i chłodnych pokojach, napełnia ją taką radością, że ma ochotę tańczyć. — Oh, les femmes — wzdycha. — Mogą być najzacniejsze, ale stałe obcowanie z nimi jest ciężkie. Czy mi uwierzysz — pyta — że kiedy spędzam urlop u sióstr w Marsa, to żadna z nich nigdy nie idzie ze mną na plażę? Chociaż ich dom jest o dwieście metrów od morza, wolą swoje robótki, krzątaninę i rozmówki o niczym w czterech ścianach, a mnie uważają za trochę pomyloną. A czy może być coś lepszego jak woda i słońce na nie osłoniętej skórze? Teresa zawsze ma jakąś pasję. Najpierw było kino —jest mu zresztą wierna do dziś, tylko bilety są drogie, ale oszczędza, na czym się da, byle zobaczyć wszystkie najlepsze filmy. Teraz jest jeszcze pływanie. W tydzień później zobaczę ją na krytej pływalni, długonogą, z muskularnymi plecami, prostymi jak plecy Afrykanek. Teresa pływa jeszcze niezbyt dobrze, ale z ogromnym przejęciem. Można tu wziąć trenera, widziałam ich kilku, są bardzo ładni, ciemnoskórzy i chodzą nad brzegiem basenu z leniwym wdziękiem. Trenują przeważnie dzieci cudzoziemców, którzy są na kontraktach, i flirtują z ich matkami, które uważają to, zdaje się, za sporą atrakcję. Ale Teresa nie może sobie pozwolić na trenera, więc tylko podsłuchuje wskazówki, a potem bije zapamiętale rękami i łyka wodę z miną małej, pilnej uczennicy. — Czy nie żałowałaś nigdy wstąpienia do zakonu? —pytam ją na zakończenie tamtej pierwszej rozmowy. — Nie, nigdy — odpowiada. — Oczywiście nie jest już tak jak przedtem. Kiedyś to była sama radość, jedno wielkie uniesienie. Jeżeli czegoś mi brak, to —waha się przez chwilę — nie, nie dzieci. Chyba towarzysza i przyjaciela — mężczyzny, z którym mogłabym chodzić do kina, na plażę i rozmawiać 24 przed zaśnięciem. W miarę jak się starzeję, zaczynam się trochę lękać samotności serca. Ale dam sobie z tym radę — dodaje. Miałabym ochotę dłużej z nią porozmawiać, ale o pierwszej mam się stawić w CRNS, skąd wyruszamy razem z Pćre Louisem na Południe. Nie wiem, jak długo ma trwać ta wyprawa i nie znam jej trasy, bo Pere nie miał czasu mi powiedzieć, a może tak właśnie zaplanował, żeby ją zlepić z samych niespodzianek. — Grand Sud — mówi tylko — Wielkie Południe — i w samym zestawieniu słów jest coś, co mnie ciągnie jak magnes. Grand Sud. Oczywiście nic ze spotkania o pierwszej. Są interesanci, potem otwarcie wystawy, trzeba coś załatwić w IBLA, odwieźć skrypt na uniwersytet. Wyjeżdżamy dopiero o szóstej po południu. W nieludzkim pośpiechu ładujemy do bagażnika rozlatujący się tobół ze śpiworami (więc chyba jakieś noclegi w plenerze?), dużo książek, walizki, papierowe torby. Bałagan w wozie straszny. Żeby cokolwiek znaleźć, trzeba przewiesić się przez oparcie i grzebać ręką jak w balii pełnej bielizny. Ruszamy. Piękny bulwar nad jeziorem, potem brzydkie zatłoczone przedmieścia. Na skrzyżowaniach są światła, ale nikt nie zwraca na nie uwagi. — Nauczyli się tego od nas — mówi Pere — żaden rasowy Francuz nie przejmuje się światłami. Tu wszyscy są rasowi, bo samochody lecą nie zwalniając, czasem tylko trąbią — a na jezdnię, przy czerwonych świat łach, pchają się tłumy. Kobiety przebiegają grupkami jak spłoszone kury, starsi mężczyźni idą obojętnie, młodzi nonsza lancko —\vszystko to pod nosem policjanta, który nie reaguje. Domy się rozrzedzają, między nie wsuwają się zielone łaty sadów pomarańczowych. Nic nie mówię, czekam na pozwole nie. Okazuje się, że Pere Louis za kierownicą śpiewa. Grubym, potężnym głosem, od którego wibruje cała roztrzęsiona 25
karoseria. Twierdzi, że w ten sposób się dotlenia i że zapewnia mu to potrzebny spokój. Są to jakieś pieśni kościelne, arie z operetek i piosenki bulwarowe. Zapamiętałam jedną; odzywała się zawsze w najbardziej nieoczekiwanych momentach i stała się jakby refrenem podróży. Zaczynała się tak: C’est aux pieds que j’ai froid — rechauffe-moi!... Nauczyłam się jej na pamięć, a potem, kiedy się już ośmieliłam i uzyskałam status „co- pain” — kumpla — zawsze się włączałam i darliśmy się tak oboje, żeby za chwilę znów zamilknąć, porażeni krajobrazem. Widzę, że Pćre nie lubi mijania i wyprzedzania. Za każdym razem ma odruch gwałtownego hamowania, często z jakimś dosadnym zwrotem, a ja prawie walę głową o szybę, Z początku mnie to peszy, ale szybko się przyzwyczajam. Później dopiero przekonam się, jakim jest świetnym kierowcą na bezdrożach. Nie ma dla niego zbyt ciężkiej trasy, a ten dobry, wierny, klekocący Ami wydusza z siebie niesamowitą spraw ność, staje się w jego rękach Landroverem, ciężarówką i czołgiem. Oprócz śpiewania Pere, prowadząc samochód, zajmuje się jedzeniem. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów przechyla głowę i patrzy na mnie. — A gdzie są cukierki, migdały i chleb? — pyta. — Jakie cukierki i chleb? — Dla mnie. Kiedy jadę, muszę jeść. — Nic mi Ojciec o tym nie mówił. — Kobiety... — wzrusza ramionami. — Wszystko im trzeba powiedzieć, nigdy nie pomyślą same. Jedzenie jednak znajduje się — jakieś zapasy z poprzedniej wyprawy, utkane w schowkach. Najwięcej jest chleba. Kawałki długich bułek i okrągłych bochenków, niektóre jeszcze nadają ce się do użytku, inne twarde jak kamień. Pere łamie je, miażdży w rękach i napycha sobie usta. Po godzinie przednie siedzenia zasypane są okruchami, a podłoga wyglada jak kurnik podczas karmienia drobiu. Pere nie przejmuje się tym, samochód to nie salon, w momentach kiedy nie je i nie śpie wa — mówi. Są to gwałtowne erupcje słów, które urywają się 26 i ii. nagle, jak się zaczęły. Pedantyczne, dotyczące szczegółów uwagi badacza i wielkie uogólnienia, rodzące się ze strzępków przelatujących za szybą krajobrazów. Takie ciekawe, że chcę to wszystko zapisywać na gorąco, ale nigdy nie mogę przewidzieć, kiedy wybuchnie, i stale jestem w poszukiwaniu okularów, ołówka, notesu. Pćre każdemu działaniu narzuca swoisty, gorączkowy i rwany rytm, a obcowanie z nim jest stanem i ląglego pogotowia. Zapada zmrok. Przy tej szybkości i zamazaniu konturów pejzaż staje się jakby podobny do naszego; płasko, gaje pomarańczowe wyglądają jak sady śliw, eukaliptusy mogą być przydrożnymi wierzbami. Z daleka, równolegle do drogi, majaczy rząd jakby ogromnych słupów. — Co to jest? — Dekoracja na jakieś państwowe święto — odpowiada Pćre niedbale i obserwuje mnie spod oka. Już się szykuje radośnie na moje zdumienie, kiedy podjedziemy bliżej. Bo nagle widzę, że te niewyraźne słupy zamieniają się w filary z kamienia, zwieńczone potężnymi lukami. Rzymski akwedukt! W drugim wieku naszej ery postanowiono sprowadzić świeżą czystą wodę z górskiego Zaghouanu do nadmorskiej Kartagi ny. Zbudowano więc akwedukt o długości sześćdziesięciu kilometrów, z którego do dziś zachował się dwunastokilome- trowy odcinek. Dwanaście kilometrów wspaniałego, zapierają cego oddech zabytku. Krótki, parominutowy postój w Zaghouanie w celu uzupeł nienia zapasów chleba i wody. Ta ostatnia to Safia, tutejsza woda mineralna, nie ma żadnego smaku, ale jest butelkowana, więc bezpieczna. Ciemno — na szczęście jest księżyc, więc dociera do mnie zarys malutkiego białego miasteczka wspięte go na strome zbocze, ciemnych twarzy drżących w szarpanym wiatrem świetle oliwnych lampek i ogromnej zawieszonej nad wszystkim góry, podobnej do dwóch wielbłądzich grzbietów. Chciałabym tu zostać, pomieszkać, powłóczyć się po zauł kach... — Szybciej! — wola Pere Louis — to jest bzdura, nie warto tracić czasu, dopiero jutro coś się zacznie, szybciej... 27
Znów jazda, coraz plynniejsza, bo niewiele jest już wozów do mijania i wyprzedzania, tylko ta ciemność, która wszystko zjada i zabiera nieodwołalnie, więc jestem trochę zla i z tej złości zaczynam drzemać. Budzi mnie instynkt i widzę, że droga przed nami kończy się ścianą, zagradza ją potężna budowla. Patrzę pytająco na Ojca. — Dom kultury — mówi cicho. Wiem już, że nie należy tego brać poważnie i rzeczywiście Pere Louis zjeżdża w bok, zatrzymuje się, a potem wysiada i kiwa na mnie palcem. Dopiero w tej chwili przypominam sobie, że kiedy budziłam się z drzemki, mignęła mi w oczach tablica z nazwą miejscowości: El-Jem. A więc Colosseum, Gdyby coś takiego znajdowało się w Europie, ściągałyby tam cale pielgrzymki, a zdjęcia zdumiewających ruin zdobiłyby wszystkie foldery i afisze linii lotniczych. Tu pewno też tak będzie. Może już za parę lat. Colosseum rozpadało się w ciągu wielu stuleci, a jego kamienie i marmury służyły jako wiejski budulec. Za tydzień poznam przypadkiem głównego konserwa tora, młodego wysokiego chłopca z bródką, w spłowiałych, dżinsach. Jest zarażony gorączką El-Jem tak jak wszyscy ludzie sztuki, którzy zetknęli się z taką ruiną. Żyje i pracuje w ustawicznym pośpiechu, bo tylko pośpiech może uratować cale fragmenty budowli. Prace są prowadzone za pieniądze armeń skiego Żyda, który od dawna żyje w Stanach Zjednoczonych. Zrobił olbrzymi majątek na nafcie i postanowił zwrócić jego część krajom arabskim, które są krajami nafty. Ale nie po to, żeby stawiać nowe szyby, tylko żeby ocalić kawałek historii. Kolejno odrzucano jego oferty właśnie dlatego, że jest Żydem, i dopiero Tunezja ją przyjęła, bo przecież „L’argent n’a pas de couleur” — uśmiecha się konserwator — pieniądz nie ma koloru. Więc za parę lat wszystko to będzie podstemplowane, zabezpieczone i gotowe do zwiedzania. Tunezja prawie nie ma ropy, ale odkryła inne, nie eksploatowane dotąd źródło — 28 turystykę —i sama się zdumiała, jak wiele może ona zmienić w ftyciu kraju. To jest prawidłowe i słuszne, ale myślę o tym ze 1 n.niętym sercem. Widzę stojące na placu dziesiątki autoka- ińw i tłum zbijający się w grupki wokół przewodników albo ustawiający do zdjęć na tle efektowniejszych łuków. Słyszę złożony z wykrzykników, banalnych zachwytów i wycieczkowego szczebiotania, zawsze jednakowy, niezależnie od tego, w jakim brzmi języku. W tej chwili jest jeszcze pusto. Tylko księżyc i jego delikat no srebrzenie konturów, pobłyskiwanie zaokrąglonych łuków', intensywna czerń nisz. Dokoła nic, tylko kilka przykucnię tych arabskich chat, ruina wypiętrza się spośród nich zupeł nie nielogicznie, niespodziewanie. A jakież to musiało być miasto, skoro potrzebowało aż takiej areny. Wracam do nmochodu bez słowa, na palcach, bo cisza, jaka tu panuje, lepiej utrwala wzruszenie. Cieszę się z tego nocnego spotkania.
dwa garby wielbłąda, tak jak góra nad Zaghouanem. Nie ma mowy o wyciągnięciu się, podkurczani więc nogi i zwijam poniżej dolnego garbu, owinięta śpiworem. Pere coś do mnie mówi i w połowie zdania zasypia, a jego chrapanie przypomina odgłos zbliżającej się i oddalającej ciężarówki. Ja długo nie mogę zasnąć, a później są to także tylko krótkie drzemki, przedzielane wpatrywaniem się w szybę. Sypią się na nią bez przerwy srebrne koraliki — to wiatr porusza gałęziami eukaliptusa, a za nim jest księżyc. Kiedy Pere przesta je chrapać, cisza jest niesamowita i gęsta tak, jak ten wsącza jący się wszystkimi szparami zapach oliwek. Właściwie jestem zadowolona z częstych przebudzeń i płytkości mojego snu, bo w ten sposób przedłuża się życie i podróż. Stopniowo chwile czuwania z czarnych stają się ciemnofioletowe, po tem sine, potem bladoróżowe. Mimo że bolą mnie wszystkie kości — piękna jest ta pierwsza noc w drodze do Grand Sud... Pobudka o wpół do piątej, właśnie wtedy, kiedy przyszedł twardy, mocny sen. Wygrzebuję się z niego dość długo i przez pierwsze godziny jazdy jestem jak ogłuszona, a świat oddzielony jest ode mnie grubą, pochłaniającą dźwięki zasłoną. Przelatujemy Sfax, zostawiając z boku ładne, eleganckie śródmieście tego naj ważniejszego portu, wyplątujemy się z parterowych przed mieść i wjeżdżamy w kraj oliwek. Olbrzymie plantacje, równoległe rzędy, szerokie aleje, które oko zwęża po chwili i zbija w jednolitą skołtunioną zieleń, kończącą się razem z horyzontem. Tunezja jest pierwszym eksporterem oliwy na świecie. Za Mahares te gaje nagle się kończą, coraz mniej zieleni, zaczynają się uedy, żółtawe żyły suchych rzek, które ożywają tylko czasem, po wielkich deszczach, i wtedy kotłuje się w nich gęsta mulista woda rozmywająca drogi, zabierająca ze sobą 30 bydło, ludzi i domy, po to, aby po paru dniach znów umknąć i*ul ziemię i pozostawić tylko kamienisty jar. W półśnie rejestruję Gabes i kilkunastominulową wizytę u imniejszych białych sióstr. Niski arabski dom, kryjący we wnątrz kwadrat zielonego ogrodu, na palmie ładny chłopak, nloslra przełożona dyryguje, jak ma przycinać liście, on się z nią przekomarza, myjemy ręce i twarze w prawdziwej łazience, ijjcmy kawę z mlekiem, chyba jakaś rozmowa, a może nie — Już jesteśmy na drodze. Mareth. Medenine. Szkoda mi trochę tych miast, coraz gorętszych, suchszych, zupełnie innych niż na Północy, straco nych przez zmęczenie i szybkość jazdy, ale wiem, że są to tylko nieważne etapy trasy, a cel jest gdzieś przed nami. Trzeźwi mnie dopiero pustynia. Tunezja to nieduży kraj — jedna trzecia Francji, ale jest w niej skondensowana cała północna Afryka: żyzne śródziemnomorskie wybrzeże, ogony dwóch wielkich łańcuchów górskich, step, kamienista, górska Sahara i diuny Wielkiego Ergu. Te krajobrazy czekają przyczajone, żeby wyskoczyć bez uprzedzenia i połknąć poprzednie, zlikwidować je za jednym zamachem. Teraz też tak jest. Zanim się zorientowałam, jestem już w ■rodku pustyni, cichej, zrudziałej, ze wzgórzami uciętymi równo jak stoły. Na razie są jeszcze niskie, ale za nimi majaczą większe, a na horyzoncie widać niewyraźny fioletowy cień — nie wiem, czy to chmury, czy jakiś Dżebel, jest ich tu tyle, krzyżują się ze sobą, wyrastają jedne z drugich — te płasko zakończone, jakby ścięte podmuchem wielkiego wiatru, górskie pasma Sahary. Na niektórych zboczach albo u ich podnóża małe, zielone lulki, przypominające plamy pleśni. Kiedy mijamy je z bliska, widzę, że to poletka jęczmienia, z wyrastającą pośrodku jedną albo kilkoma palmami daktylowymi. Pere Louis za każdym razem wskazuje mi je palcem. — Stara kultura rolna Berberów — mówi — polegała na wyzyskaniu każdej nierówności terenu. Jeżeli był gdzieś łagodny spadek, rodzaj płytkiego żlebu, u podnóża tego 31
spadku budowano kamienną tamę, żeby nie pozwolić wodzie deszczowej spłynąć, ale zatrzymać ją na jakiś czas. To wystarczało, żeby rośliny zapuściły korzenie i żeby potem jakoś przetrwały do następnego deszczu. Te glinki i piaski są bardzo żyzne, jedynie brak wody powoduje ichjałowość i śmierć. Dziś stosuje się te same metody, bo okazało się, że są najlepsze, i buduje się domowym sposobem tamy, których wiek trudno rozróżnić. Niektóre mają kilka lat, inne kilka stuleci. Przy pomina mi się, że wczoraj rano, u Teresy, słyszałam kawa łek audycji radiowej. Od kilkunastu lat, raz w tygodniu, Pere Louis ma swoją własną audycję — cykl, który cza sem tylko trochę zmienia tytuł. Człowiek i woda. Człowiek i morze. Człowiek i piasek. Wszystkie one mówią o życiu, które wydzierane jest z uporem tej niełaskawej ziemi, bo Pere Louis zakochany jest w życiu i ponieważ od tak daw na przebiega tutejsze pustynie, każdy przejaw życia wydaje mu się małym, osobnym cudem. Jest z nich dumny, tak jak by miał w nich swój udział i wszystkie poletka jęczmie nia, każda palma na tle rudawej pustki są jego sprawą głę boko osobistą. Albo studnie. Drążone nieraz w skale wspól nym wysiłkiem całej wioski, prawie całego pokolenia. Wi dzę właśnie pierwszą z nich, z wznoszącymi się ponad ot worem rozwartymi ramionami ze starych pni oliwki i bła gam o parominutowy postój, żebym ją mogła obejrzeć z bliska. — Jutro — macha niecierpliwie ręką Pere —jutro zobaczy pani życie takiej studni. Pierwsze wielbłądy. Najpierw pasące się pojedynczo, potem całe stada. Dopóki jedzą, mają pyski nie osłonięte, ale pasterz ma zawsze ze sobą kagańce plecione z twardego sznurka. Założy je niektórym, aby uniknąć konfliktów. O wielbłądach stare arabskie przysłowie mówi, że dobry samiec zawsze odnajdzie swoją zemstę. Są zazdrosne, zawzięte i bardzo długo pamiętają urazy. Po roku albo dwóch taki wielbłąd nie zapomina o innym, który przelotnie zaczepił jego samicę, i jeżeli tylko znajdzie okazję, poszuka rewanżu. Tę cechę wyzy- liiilnn z tarasów Mediny w Tunisie Medina tumska z góry. Je dnolity dach, a dopiero pod nim zakryte uliczki z tysiąca mi kramów.
Ksar Ouled Soltane Wydobywanie zapasów ziarna z górnej komórki ksaru El-Jem ruiny rzymskiego amfiteatru zagubione w pustce
fi**■ Schodząc w dót tą spadzistą ścieżką, wyciąga się bez trudu wiadro ze studni Pere Andre Louis i Khlifa Ben Salah przed domem Khlify w wiosce Maztouria h.nimcnt zabudowań hotelu „Dar-Jerba IMiii Louis w stworzonym przez siebie muzeum w Houmt-Souk
■luje się przy słynnych walkach wielbłądów, które są atrakcją wielkiego festiwalu w Douz. Dziś zresztą fałszuje się już te walki i nie dopuszcza do śmierci zwierząt. Zbliżamy się do Tataouine. To zagubiona w kamieniach i stepie, niska i mała stolica wschodniego regionu. Przed wjazdem Pere Louis udziela mi krótkiej lekcji etykiety. Mam zapomnieć o tym, że palę papierosy. Kobieta, która pali w publicznym miejscu, zwła szcza nie będąc w towarzystwie męża, jest w ogóle w całej Ifinezji uważana za kobietę łatwą i oczekującą zaczepki. Ale lii, na Południu, rygory są specjalnie surowe. Owszem, w niektórych domach, w towarzystwie niektórych ludzi będę mogła zapalić i wtedy Pere da mi znak. Bez tego znaku nic wolno mi się w ogóle przyznawać, że mam w torbie paczkę papierosów. Zresztą chodzi nie tylko o palenie. Zwyczaje Południa są bardzo skomplikowane, roją się od zakazów, od tego, co robić należy i czego w żadnym wypadku robić nie wypada. Można nic nie znaczącym słowem lub gestem obrazić gospodarza, okazać ludziom lekceważenie, odepchnąć wyciąg niętą rękę, stać się w ich oczach człowiekiem źle wychowanym i prawie barbarzyńcą. Oczywiście, będą wyrozumiali, bo wie dzą, że jestem tu po raz pierwszy, a on będzie mnie na bie żąco instruował i dawał krótkie wskazówki. Ale mam się pilnować i bardzo uważać, jeżeli chcę być traktowana jak przyjaciel. Później Pere staje się niespokojny. Stracimy tu dużo cen nego czasu —mówi —bo wszyscy będą chcieli zaprosić nas na posiłek, a to długo trwa i nie wiadomo, kogo wybrać, żeby nie urazić innych. W tym momencie przypominam sobie, że nic nic jadłam — chyba od wczoraj, chyba od śniadania u Tere sy — i czuję nagły, skręcający głód. Ale trzeba się jeszcze za jąć książkami. Okazuje się. że te wszystkie książki, zwalo ne na tylne siedzenie, to bogato ilustrowane zdjęciami mo nografie ksarów i wiosek berberyjskich pióra Pere Louisa. Mistrz przed pi.ecem garncarskim na wyspie Dżerba. Domek kobiet" z potłuczonych naczyń na wyspie Dżerba Tunes, Tuncs
Podczas każdej kolejnej wyprawy zostawia je w małych sklepikach, gdzie może dotrą jacyś turyści. Tu autor sam zajmuje się rozprowadzaniem swoich książek, jeżeli chce, że by się szybko rozeszły. Sam też odbiera pieniądze za sprzeda ne egzemplarze. Pćre wydaje mi się w tym natarczywy i bezwzględny i trochę mnie to razi. Później okazuje się, że to nie tak — wszystkie moje spostrzeżenia podlegają tu ciągłym przekształceniom. Najpierw są prawdziwe, potem mylne, potem znów jest w nich ziarenko prawdy. Pere się upomina, ale przeważnie tych pieniędzy nie otrzymuje, a jeżeli, to tylko część. — Oni są naprawdę uczciwi — mówi mi — ale biedni. Kiedy dostaną pieniądze za książkę, zawsze zjawi się jakaś ważna potrzeba, choroba dziecka albo wielbłąda, pogrzeb albo pilniejszy dług. Więc pożyczają to na chwilę, a chwila może być miesiącem lub rokiem. Ale wiem, że w końcu mi to oddadzą, na pewno... W Domu Ludowym, takim tutejszym Domu Kultury, odbywa się właśnie ważne zebranie, które zgromadziło więk szość mężczyzn. Jest na nim gouverneur, szef całej prowin cji, są kierownicy komórek partii desturiańskiej. Słyszę co pewien czas brawa albo okrzyki. Mówi się o zbiorach i o problemie wody, o projektowanej budowie drogi i oczy- I wiście o Libii. W tej chwili jest duże napięcie, grani ca praktycznie zamknięta, a w Tunisie toczy się proces trzech zamachowców libijskich, którzy mieli za zadanie za bicie premiera Nouiry, uważanego za następcę Bourgi- by. Twarze tych zamachowców zobaczę parokrotnie na ek ranach nielicznych telewizorów, przed którymi gromadzi się tłum, bo proces budzi duże namiętności. Zebranie się kończy i wszyscy zaczynają wychodzić. Okazuje się, że troska Pere Louisa o to, że zaproszeń będzie zbyt wie le, wcale nie była megalomanią. Wszyscy go znają, wita ją wylewnie i z szacunkiem, gouverncur obejmuje go wpół i , prosi o dedykację na książce, wyciągają się dziesiątki rąk, które ja również ściskam. Pere coś tłumaczy po arab- *>W.u, rozkłada ręce, nie wiem. jak to w końcu załatwia, ule wyrywamy się z oblężenia i lądujemy na obiedzie u lekarza. Zapomniałam jego imienia, mówiło się do niego po prostu Tubib, czyli doktor. Miody, kędzierzawy chłopak, w tym mieście się urodził i tu odbywa pierwszą szpitalną praktykę. W prawie pustym, ubogim pokoju siadamy do stołu. Jest kuskus z kuwalkami tłustego mięsa, sałata, potem jogurt, pomarańcze i tlić rouge — czerwona herbata, nazywana tak w odróżnieniu od zwykłej albo od zielonej, miętowej. Nie jest ona parzona, lylko parokrotnie zagotowywana. Przepisy Koranu są tu przestrzegane bardzo ściśle i alkoholu w ogóle się nie pije. Zastępuje go czerwona herbata, która jest czymś w rodzaju narkotyku; większe ilości powodują podniecenie, a nawet omamy. Ludzie zapożyczają się i tracą ostatnie pieniądze na tę herbatę, żeby ją kupić, sprzedają nawet jaja swoich kur — mówi tubib — a to przecież najwartościowszy składnik pożywienia. Tubib w ogóle mówi przez cały czas, chcąc jak najbardziej przedłużyć naszą wizytę. Pisze teraz pracę dyplomową: „Medy cyna tradycyjna i znachorzy a leczenie chorób psychicznych”. Ma kłopot z dotarciem do kilku potrzebnych prac naukowych i prosi o pomoc. Pćre Louis zapisuje sobie tytuły i obiecuje postarać się. To pasjonujący problem —zapala się tubib. Opowiada o marabutach, tych pół świętych, pół lekarzach, których groby z kopulkami są rozsiane po całym Południu i stanowią nieodłą czny element każdego pejzażu. Dziś też praktykują i cieszą się dużą popularnością, ale ich rola trochę się zmieniła. Współ działają z oficjalną medycyną i często kierują chorych do szpitala, jeżeli widzą, że leczenie przekracza ich możliwości. Wśród miejscowej ludności przyjął się zwyczaj, że do szpitala idzie się dopiero wtedy, kiedy tak doradzi znachor. 34 35
Znachor przyjmuje pacjentów w ciemnej grocie, pośrodku zawieszona jest często zasłona, pacjent stoi po jednej stronie, po drugiej marabut. Znachor zadaje pytania dotyczące choro by i jej objawów. Po pewnym czasie rozlega się dźwięk podobny do łopotu skrzydeł, znak, że choroba ulatuje. Jest to wyreżyserowany trik, który działa na wyobraźnię. Od tej chwili głos znachora się zmienia, nabiera głębszych, dudniących tonów, wielu z nich jest brzuchomówcami. Ten głos dalej prowadzi ankietę, daje rady, a na zakończenie poleca udać się do szpitala dla dokończenia kuracji, zwłaszcza jeżeli w grę wchodzą ostre stany zapalne, wymagające antybiotyków albo interwencji chirurga. Inaczej z chorobami nerwowymi i psychicznymi, tu przeważ nie znachor radzi sobie sam. Najczęstsze cierpienia, z jakimi ludzie się zgłaszają, to bezpłodność na tle nerwowym, impoten cja, histeria. Oczywiście chorzy nie znają nazw i charakteru tych schorzeń i oburzyliby się, gdyby im je wytłumaczyć, a jednak wszelkie nerwice lęgną się na surowym Południu, w zawrotnych skokach temperatur, w burzach piaskowych i suchych, palących jak ogień wiatrach. Główną część klienteli marabutów stanowiły zawsze kobiety. Taka wizyta była dla nich podniecającą odmianą, przerwą w monotonnej egzystencji. A ponieważ dawniej marabut przyj mował swoich klientów nago — była również namiastką seksu. Pijemy już trzecią porcję herbaty, tubib częstuje mnie papierosem, patrzę niespokojnie na Ojca, a on kiwa głową. W tym ubogim pokoju, w szafce pełnej lekarstw i strzykawek, w porozrzucanych notatkach i w samym tonie rozmowy jest przecież kawałek Europy. Chłopiec z kędzierzawymi włosami, zmęczony mimo swojej młodości, dojrzały ponad swój wiek — mówi teraz o komplika cjach małżeńskich. O parach, kojarzonych, zanim mogła zakiełkować odrobina uczucia, o małych dziewczynkach, które stawały się żonami i matkami. Jeżeli mąż rzucił żonę z powodu jakiegoś błahego nieporozumienia, a potem chciał do niej wrócić, nie mógł tego zrobić, jeżeli tymczasem nie została 36 oficjalnie żoną innego i nie rozwiodła się. Załatwiano to tak, że kobieta spisywała kontrakt ślubny, a potem spała kilka nocy z chłopcem, który nie skończył jeszcze dziesięciu lat albo z „feu dc village” — wiejskim głupkiem. Chodziło o to, aby ten parodniowy mąż nie żądał prawdziwego posagu i nie egzekwo wał swoich praw. Zdarzało się jednak czasem, że taki wiosko wy wariat upierał się nagle i nie godził na rozwiązanie małżeństwa. — Teraz to już na szczęście należy do przeszłości — wzdycha z ulgą lekarz — mamy Statut Personnel. Nikt nie wie, ile problemów, ile tragedii zlikwidował ten błogosławiony dokument!... Tubib mówi coraz szybciej, gorączkowo szuka tematów. Pćre Louis wstaje jednak, a chłopiec smutnieje. Zostanie znów sam i skończy się niespodziewana wizyta, która była dla niego mostem, przerzuconym między gołymi ścianami izby a daleką stolicą — była nadzieją uzyskania pomocy, atrakcją i kinem. Jedziemy jeszcze kilkanaście kilometrów szosą, potem skręcamy w boczną wyboistą drogę. Zatrzymujemy się w małej, zagubionej wiosce Maztouria. Przy drodze jest tylko szkoła, meczet, rzeźnik i tłocznia oleju. Kilkanaście domków uciekło wysoko,- na zbocze płasko uciętej góry. Pere Louis wysiada, natychmiast otacza go kilkunastu mężczyzn w brązowych burnusach i białych Zawo jach na głowie. Niektórzy z nich, widząc nasz nadjeżdżający wóz, przybiegli tu z domów spod samego szczytu. Potrząsanie rąk, obejmowanie za ramiona, chrapliwe dźwięki arabskiej mowy, Pćre znowu coś długo tłumaczy, kiwa głową, perswadu je, rozkłada ręce. Trwa to jakieś pół godziny, potem wsiada z powrotem do wozu i odprowadzani wszystkimi spojrzeniami, ruszamy. Mówi mi, że tu też trzeba się było bronić przed zaproszenia mi i w końcu została zawarta taka ugoda, że nocujemy u jego przyjaciela Khlify, a kolację jemy u jego przyjaciela dyrektora 37
szkoły. Ale najpierw nagroda za tę całą dotychczasową poniewierkę. — Wie pani, dokąd jedziemy? — Nie wiem. — Do ksaru Ouled Soltane, najpiękniejszego ksaru Południa. A więc tak właśnie przybiera kształt marzenie, które narodziło się jeszcze w Polsce, na długo przed wyjazdem. Wiele takich marzeń, poczętych z jakiegoś obrazu czy dźwięku nie realizuje się nigdy i powoli zabarwia goryczą, bo marzenie, które do końca pozostaje tylko fotografią i obco brzmiącą nazwą, zawsze jest gorzkie. Nie wiadomo, czemu właśnie do tego miejsca tęsknimy i co sobie po nim obiecujemy, ale jeżeli zbyt wiele takich nic zaspokojonych tęsknot mamy w życiu, staje się ono dziurawe jak sito. Nie wiem, czy wszyscy odczuwają to w ten sposób —ja tak. Dlatego z takim uporem realizuję swoje marzenia. Nie jest to łatwe, ale moją nagrodą staje się to, że kiedy te marzenia oblekają się w kształt realny, nigdy nie sprawiają mi zawodu. Nie gubię po drodze nic, nadzieja nie zmienia się w rozczarowanie, a spełnienie jest zawsze punktem kulminacyjnym, wspaniałym błyskiem naj ostrzejszego światła. Wiele takich świateł zapaliło się i świeci trwale w moim życiu, dlatego nie żałuję żadnych trudów, jakie trzeba było ponieść. Jedziemy tylko kilkanaście kilometrów, ale jest to droga straszna — piasek i głazy, wzniesienia i rozpadliny, głębokie koleiny o skamieniałych brzegach. Ami, stękając, w-spina się na zbocze wysokiej góry. Na jej szczycie spiętrzenie rudych, poszarpanych skał. Pere Louis każe mi na nie patrzeć bardzo uważnie. Dopiero z odległości kilkunastu metrów orientuję się, że to budowla. Nie wiadomo, gdzie kończy się góra, a gdzie zaczyna konstrukcja rąk ludzkich. To słynny mimetyzm ksarów, tak idealne wtopienie budowli w naturalny krajobraz, aby nie można jej było zauważyć z pewnej odległości. Przez bramę w tym murze—nie murze, skale—nie skale, wchodzimy do wnętrza i roztacza się przede mną w'idok niesamowity, trochę jak ze snu. Duży dziedziniec, a dookoła 3« .-budowane jedne na drugich nisze, beczkowo sklepione komory, przypominające gigantyczny i zakończony nieregular nym konturem plaster miodu. Zbudowane to jest z kamieni, będących odpryskami góry i pozlepiane zaprawą z rudej, identycznej barwą, gliny. Fantastyczny kształt i nieregularność wszystkich linii, brak wyraźnego poziomu i pionu, asymetria i niespodziewane zaokrąglenia — przypominają trochę pałace budowane przez dzieci na plaży z mokrego piasku. Aby dostać Mę do wyżej położonych komór, nazywanych ghorfas, przerzu cono wszędzie napowietrzne łukowate schodki, które podpiera li) konstrukcję jak łapy wielkiego owada. Pusto, cicho — pejzaż z innej planety. Co to jest ksar? Kilka wieków temu koczowali tu tylko nomadzi, których rytm życia podporządkowany był posiadanym stadom bydła i szukaniu dla nich pastwisk. Wiadomość o tym, że gdzieś spadł deszcz i zazieleniło się trochę trawy, zmuszała ich do wielo dniowych wędrówek. Powstał problem, co robić z zapasami żywności, ze zbiorami lepszego roku, które pomogą przetrwać rok cięższy. Zaczęto więc wznosić spichlerze, ten prototyp społecznego budownictwa —■wspólnym wysiłkiem i do wspól nego użytku. Żeby uchronić się przed rabunkiem innego, wrogiego plemienia, wznoszono je na szczytach trudno dostęp nych gór w taki sposób, aby z daleka stały się niewidocz ne i aby w razie ataku mogły służyć jako obronna twier dza. Otwory wentylacyjne stawały się wtedy wyrzutniami pocisków. Ksar nigdy nie był mieszkaniem, do tego służyły rozrzucone po stepie namioty, a później lepianki i chaty. Tu tylko magazynowano żywność. Każda nisza, zamykana na drzwi zbite ze starych pni oliwek, należała do innej rodziny, a na straży zostawiano jednego albo kilku uzbrojonych mężczyzn. Przy bramie był zwykle warsztat kowala i pomieszczenie będące zalążkiem prymitywnej herbaciarni, bo chociaż nie 39