ania351

  • Dokumenty1 556
  • Odsłony82 517
  • Obserwuję68
  • Rozmiar dokumentów49.8 GB
  • Ilość pobrań55 929

Fotoksiążka Bogdan Szczygieł - maski bogowie firmament

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :4.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Fotoksiążka Bogdan Szczygieł - maski bogowie firmament.pdf

ania351 Dokumenty
Użytkownik ania351 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 42 osób, 32 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 61 stron)

i I i r r B ogdan S z c z y g ie ł M A S K I B O G O W IE f i r m a m e n t Krajowa Agencja Wydawnicza w Krakowi

Opracowanie graficzne: Sławomir Ifwczuk Redakcja: Janusz Lencxowski Redakcja techniczna: Grażyna Suder Korekta: Wanda Gondek Copyright by Bogdan Szczygieł 1985 ISBN-83 03-00684-3 Krajowa Agencja Wydawnicza Kraków 1985 Wydanie I. Nakład: 50000+350 egz. Skład fotograficzny „Monophoto 400/8" Zatn. nr 338.84. R-l 1/2847. Cena zł 100.— Druk: Zakłady Graficzne WSiP w Bydgoszczy I ...II n’y a pas de moyens, ii n ’y a pas de moyens... G łośniki, ja k zdarta płyta, powtarzały natrętny refren, który wywoływał u mnie nieom al napady alergi­ cznej gorączki. W kinie „Rex” grano ten refren codziennie przez pięć lat. K ina są tutaj dwa, poza nimi nie ma żadnych rozrywek. Przeciętnie dw a razy w tygodniu musiałem wysłuchiwać jak zachrypnięty śpiewak coraz bardziej zdartym barytonem po­ wtarza: „II n’y a pas de moyens...” To było gorsze niż „C icha w oda” czy „W io koniku”, bowiem moda na te szlagiery przem inęła znacznie szybciej. Poza tym ta moc głośników...! W kinie „Rex” często zawodzi ap aratu ra: zryw a się film, gaśnie światło, ale głośniki nigdy, przynajmniej nigdy w antraktach. I ryczą, I o Boże, jak ryczą! Sześć miesięcy mieszkałem w hotelu oddalonym od kina nie dalej niż trzysta I metrów. Poprzez zamknięte okna pokoju, przez szum klim atyzatora, który f warczał jak silnik volkswagena, przebijał się z łatw ością baryton m urzyńskiego Eśpiewaka z taśmy. Rzeczywiście nie było sposobu — „il n ’y a pas de m oyens”. Siedzieliśmy w twardych, metalowych fotelach w pierwszym rzędzie. Bożen- Fka, Ewa i ja. Nieszczęsne fotele, na których już po kronice drętw iały uda. N a dodatek ta cholerna melodia! Właśnie zgasły na widowni światła i śpiew akow i w pół słowa Podebrano głos. Nareszcie! W olno przygasają lampy oświetlające panoram iczny, [murowany ekran. Kilka wielkich nietoperzy poszybow ało nisko nad naszymi j1głowami wprost na jego bielejącą taflę, by w ostatniej chwili pionow ym zw rotem w górę uniknąć rozbicia się o betonow ą płaszczyznę. Zanim przyjdzie wytchnienie, trzeba przebrnąć przez dwadzieścia m inut najjl straszliwszych m ordobić jakie można sobie wyobrazić — zw iastuny najbliższych filmów. Najatrakcyjniejsze momenty wybrane z włoskich w esternów, Jamesóv Bondów, Coplanów, Masistów, itp. Huk wystrzałów, eksplozja pękającyC [bomb, ciosy kastetów i pięści tak potężne, że słychać je w ostatnich rzędąŚ

półtora tysięcznej widowni. Biel ekranu zlana krwią — jatka, przez dwadzicścus minut trzeba przymykać oczy. Dlaczego po prostu nie przyjść później? Bo może nie być wolnych miejsc. D w l kina, drugie znacznie mniejsze, i co najwyżej po jednym znośnym filmie n i tydzień. M am oczy ciągle zamknięte. Przeczekałem śpiewaka i krwawe jatki, za mol ment pojawi się na ekranie Jean Gąbin, sympatyczny starszy pan, obok John^j W ayne’a — moja największa filmowa sympatia. Nagle Ewa stuka mnie w kolano, otwieram oczy. — Co Ewusiu? — Popatrz, ta pani. Jaka podobna do Niny! — Niny? — z początku nie mogę się połapać o kogo córce chodzi. Decyduję| się popatrzeć — na ekranie jakiś Dżango czy może Ringo zbiera potężne batyg wypluwa cały garnitur zębów, ale pewnie tego nawet nie zauważa, bo oczy m l zapuchnięte i zalane krwią. Słowo daję, nie widzę żadnego podobieństwa do| Niny. — Ależ z ciebie fajtłapa, tatek — denenvuje się E w a B spójrz na widownię. W łaśnie przeszła przed nami, idzie w kierunku tylnych rzędów. Oglądam się, raczej by zrobić córce przyjemność. Skąd tutaj Nina? Tylnę, szeregi krzeseł wypełnione czarnym tłumem giną w mroku. — Możliwe, że ktoś podobny do Niny -sim ów ię — o ile wiem powinna byćl w tej chwili w Berlinie. — W każdym razie stam tąd mieliśmy od niej przed rokiem ostatnią kartkę —^j w trąca Bożenka. Nareszcie film: Jean G ąbin jak o „Pasza” doskonały. Rekompensata za gwar ■ głośników', natrętny refren, m ordobicie i twarde fotele. Dwie godziny odpoczyn-Jj ku. G dy zapalają się światła, tłum wolno opuszcza widownię. Ścisk, postana-J wiam przeczekać pierwszą falę wychodzących. Niech odjadą ci, którzy spieszą! się najbardziej. Nagle ktoś delikatnie stuka m nie w plecy. Odwracam się zdzi<3 wiony, przecież w tej chwili mt>ja głowa nikom u nie przeszkadza. — C om m cnt va tu, Bogdan? * N ina, ja k Boga kocham ! Nie zm ieniona, m oże tylko trochę mizerniejsza. Jużl w ita się z Bożenką i Ewą, tak prosto i bezpośrednio, jakbyśm y rozstali się! przedw czoraj. M — N ie sądziłam , że siedzicie jeszcze w Niam ey, to przecież już dwa lata. m — Czy wiesz coś o Baulach? Ktoś mnie już o to pytał, całkiem niedawno i to w ten sam sposób. Ale gdzież to było i kiedy? Wahanie trwa ułamek sekundy. Już wiem! T o przecież nie mnie pytano. Odpowiadam, a raczej pow tarzam zasłyszaną niedaw no inform ację. — To nazwa plemienia mieszkającego na W ybrzeżu K ości Słoniowej... Baule to rzeka w Mali, prawobrzeżny dopływ N igru oraz park narodow y, również w Mali — czuję się trochę jak uczeń, który w yrwany znienacka do tablicy nie daje się zaskoczyć i oto czeka teraz na pochwałę. D f l Dlaczego się śmiejesz? — pyta Nina. Mój śmiech wybija ją z rytmu. W iem, że jej pytanie o Baulów było jedynie Bstępem, chciała coś opowiedzieć. — Wiesz Nino, wydało mi się przez m om ent, że ktoś bard zo niedaw no zadał B i identyczne pytanie. I co, faktycznie pytał? Pytano, lecz nie mnie. Wzrusza ramionami. W dalszym ciągu nie rozum iem z czego się śm iałeś, ostatecznie nie każdy musi wiedzieć coś o Baulach. — Ja też nie wiedziałem — przyznaję — lecz pytany w iedział, a ja odpow ie­ działem ci jego słow am i Śmiałem się właśnie z tego au to m atyzm u, poczułem się tak, jakbym to nie ja, a ten ktoś z ekranu udzielał ci o d p o w ied zi — Przypomniałeś sobie kim był ten pytający — i ją zaczyna w ciągać to przegrywanie taśmy pamięci wstecz. — Właśnie, i dlatego nie mogłem się pow strzym ać o d śm iechu. Tylko ruch jej brwi świadczy, że oczekuje na dokładniejsze w yjaśnienie. — Franęoise Sagan — mówię. — Franęoise Sagan pytała cię o Baulów? Ogólne zainteresowanie naszą rozm ow ą, R o lf p o raz pierwszy tego wieczoru wyjmuje fajkę z ust.

— N ie mnie i nie ona, ale jeden z bohaterów jej powieści. Widziałem tJ w kinie, niedaw no. Teraz wiesz już Nino dlaczego się śmiałem? U śm iecha się — chyba tak, tyle w tym życiu kina, prawda? Potakuję. Siedzimy jak przed laty na tarasie naszej willi. Wtedy Nina przyje-1 chała z Tlcm cen autostopem przez Saharę, by złożyć nam wizytę. Twierdzi, że sięF u nas zm ieniło. W ogrodzie wyrosły drzewa, a wokół tarasu oleandry obsypane] ślicznym am arantow ym kwieciem. Krystian kręci się koło piecyka, dmuchał w tlące się na palenisku węgle. Od kilku chwil dolatuje stamtąd zapach pieczone-B go mięsa. — Jeśli mnie węch nie myli, zanosi się na broszetki — Rolf po raz drugi tego* w ieczoru wyjmuje fajkę z ust. Ruch jego nozdrzy można by określić jakojj lubieżny. —I M iędzy innymi. — A aa — m ąż Niny okazuje przyjemne zdziwienie. Mam wrażenie, że chęt-1 nie zapytałby co przed i po broszetkach. A le N ina, mniej wrażliwa na pokusy stołu, przerywa: — C zy było w tym filmie coś więcej o Baulach? — N ic, zupełnie nic, dokładnie tak jak powtórzyłem, ale dlaczego tak cię to^j interesuje? „ — T ak się złożyło, że od dwóch lat mieszkamy wśród nich. i D o tego m om entu nic jeszcze właściwie nie wiemy, co się z Niną działo od \ chw ili, gdy wyjechały z Niamey razem z Urszulą. Od wczorajszego spotkania ] w kinie „R ex” nie było czasu na dłuższą rozmowę. — N o i jak , dobrze wam tam ? — Bardzo. Wiesz, to faktycznie mój pierwszy kontakt z Czarną Afryką. M am na myśli kontakt na serio, nie turystyczny, jak wówczas, gdy do was ‘ przyjechałam . To ciekawy lud. H istoria, tradycje, ceremonie, zwyczaje. Mają św ietnych artystów. Na pewno by cię to zainteresowało, Bogdan. N ina zna m oje słabostki i kolekcjonerską manię. — Z gadza się, m ają kapitalne maski — opowiadam — niedawno targowałem śliczną m askę o finezyjnym rysunku i biało-rdzawej polichromii. Piękna. Wyda- j w ało mi się, że w następnym dniu kupię taniej, przechytrzyłem... — Nie m artw się. W padniesz do nas i wybierzesz sobie ładniejszą. — Wiesz, to jest myśl! R o lf ponow nie wyjmuje fajkę z ust. — Zapraszam y, nie tak to znowu daleko. — N ie m ożna jednak powiedzieć, żeby było blisko. Będzie chyba ze dwa tysiące kilom etrów — zastanawia się Bożenka. 8 i$sKi¥l*w- Oboje nasi goście lekceważąco wzruszają ramionami. Ęb W porównaniu z naszą podróżą to niedzielna przejażdżka. '* KS No właśnie! Opowiedzcie coś, skąd się tu wzięliście. •— Długa historia, nawet jak na opowieść przy kominku. Skończmy dzisiaj 0 Baulach — proponuje Nina — następnym razem opowiem, jak do nich trafiliśmy. Teraz tylko trochę o ich najstarszej historii. Oczywiście słuchamy. S flfi Więc na początek będzie legenda — zaczyna nie czekając na naszą zgodę. II y a longtemps, tres longtemps... Dawno, bardzo dawno temu nad brzegiem spokojnej laguny żyło plemię czarnych ludzi. Laguna była cicha 1 ciągnęła IŚię kilometrami. Jej wody były gładkie jak lustro i jak kryształ przeźroczyste. Wysokie fale oceanicznego przyboju rozbijały się daleko za wą­ skim pasmem lądu, oddzielającego wody laguny od pełnego morza. Plemię mieszkało w chatkach z liści kokosowych palm, których zwarte szeregi rosły wzdłuż brzegów. Dziesiątki pirog pływało po lagunie, a inne odpoczywały w cieniu palm. Życie płynęło cicho i spokojnie: mężczyźni łowili ryby — wypły­ wali daleko na połowy, kobiety przygotowywały posiłki, wędziły ryby, a dzieci zbierały kraby i małże wyrzucane na szerokie piaszczyste plaże lub bawiły się strącaniem kokosów. Ludzie ci nie wiedzieli co to głód, gdyż laguna dostarczała tłustych morskich ryb i wielkich smakowitych langust. Dżungla zaczynała się tam, gdzie kończył się kokosowy las. Obfitowała w zwierzynę i ptactwo... Madame — boy wywołuje na chwilę Bożenkę do kuchni. Drobne uzgod­ nienia i na chwilę opowiadanie Niny urywa się, gdyż Krystian podaje przystaw­ ki. Ale za moment dalej płynie legenda Baulów. Słuchamy, smakując wolno danie naszego dahomejskiego kucharza. Kristian zna się na rzeczy: mięso na broszetki wybiera starannie z najdelikatniejszych kawałków wołowej polędwicy. Kroi je jak na gulasz, osobno cielęcą wątróbkę, potem na kawałeczki tnie cebulę, paprykę, pomidory i lekko słoniną pfzerośnię- Ły boczek. Wszystko to, kawałek po kawałku, lecz w ściśle ustalonym szyku, nadziewa na długie, metalowe szpikulce; przypieka w dymie nad rozżarzonym węglem drzewnym, by gorące jeszcze podać do stołu. Palce lizać! Zwłaszcza z ostrym, zapierającym dech sosem pili-pili. — ...Spokój i szczęście panowały nad laguną i nawet niewolnicy żyli szczęśli­ wie pośród obcego plemienia nie starając się uciec, choć okazji po temu nie brakowało. Tak płynęły lata, dziesiątki lat, a może i stulecia. Lecz oto nagle, pewnego pogodnego dnia z pobliskiej dżungli wylegli napastnicy. Byli liczniejsi niż pawiany niszczące plantacje. Setki, tysiące wrogów. Trzeba było zostawić pirogi, zbrukaną krwią złocistą plażę, lazurowe wody zatoki i szukając ratunku 9

uciekać w lasy. Opustoszała laguna, butwiały nie używane łodzie, w pozrywa-®] nych okach sieci pająki czyhały na łup. Do opuszczonych chat wprowadziły się* szympansy. Prześladowani ludzie odeszli na północ w wilgotne lasy, do kraju wiecznego® półm roku. Ale wróg podążał za nimi stale, nieubłaganie, krok w krok. Co chwila I padał od zatrutych strzał maruder, nie nadążający za kolumną uciekinierów. 1 N a końcu tego pochodu szła królowa imieniem Poku. Na plecach niosła I zawiniętego w chustę pierworodnego synka, który drzemał w najlepsze, nie J przeczuwając niebezpieczeństwa. Plemię uchodziło dniem i nocą, a słonie, dziki, hieny i pantery usuwały mu się T z drogi, nie przeszkadzając w wędrówce. Prześladowcy byli nieustępliwi: tropili j uciekinierów, mordowali i niszczyli ich dobytek. 1 Kiedy skończyła się dżungla, nieszczęsny lud wszedł w sawannę. Ludzie j znowu ujrzeli słońce, ale ukryć się było tu znacznie trudniej. Tym razem schodzi- 1 ły im z drogi lwy a żyrafy spoglądały z wysoka na długą kolumnę wynędzniałych 1 uciekinierów i zrywały się do galopu płoszone wrzaskiem podwładnych królowej 1 Poku, których mordowano. Nareszcie któregoś dnia, u kresu sił, obłąkani z wysiłku, zdziesiątkowani 1 przez wroga uciekinierzy dotarli do wielkiej rzeki. Płynęła w głębokim kanionie, I którego skaliste i nieprzystępne brzegi prostopadle opadały ku wodzie. Nie i przypominała ona w niczym przeźroczystej toni spokojnej zatoki nad laguną, f Przelewała się o sterczące skaliste porohy kanionu; w zatoczkach o spokojnym M nurcie ogromne krokodyle drzemały czyhając na łup. Rzeka była ocaleniem, ale najpierw trzeba ją było przejść. Mogła stać się w grobem, gdyż przyparci do niej ludzie musieli ulec przewadze wroga. Po razM pierwszy woda nie była przyjacielem. Ta, która żywiła ich przez wieki, obdaro-S wywala rybą, dawała radość rajskiego bytowania, przelewała się teraz obca,S groźna, hucząc na kamiennych progach. Czarownik długo rozmawiał z duchami. Oznajmił potem ludziom, że ktośjl podburzył wodę przeciwko nieszczęsnemu szczepowi. Trzeba darów, bogatych f darów, by przebłagać ducha rzeki. Nie zdążył jeszcze skończyć swej wieszczby a już kobiety zdejmowały branso-|§ lety z kości słoniowej, złote kolczyki oraz pierścienie. Każdy rzucał na stos to, coJJ zdołał wynieść z płonących chałup nad laguną. Gdy wyrósł z darów wysoki stos,^ czarownik oddalił się ponownie na pertraktacje z władcą rzeki. Kłócił sifc|| targował, błagał i zaklinał. Jego krzyki, przekleństwa i prośby ginęły we wście-|J kłym pomruku rzeki. . . . , . c. .Kii ludzie oczekiwali Gdy wrócił, głowę miał nisko opuszczoną. Strwożeni .. . . n . i i »»» których lada moment w milczeniu wyroku. Fatrzyh nerwowo na zarosła, zza posypać się mogły strzały i oszczepy. — Bracia, nieubłagany jest Bóg rzeki, nie chce waszych darów. nie c z ota ani ozdób. Wielki strach padł na gromadę. — Wic mamy zginąć w obcej ziemi? Za cóż tak cierpimy? Krółowo. ratuj swój lud! — odezwały się głosy z tłumu. Wojownicy widząc, że zbliża się chwila ostatecznej zagłady otoczyli szeregiem struchlałą gromadkę. Nastawili dzidy w kierunku, skąd spodziewali się ataku. Czarownik zamilkł tajemniczo. Wahał się, miał widać do oznajmienia coś. czego sam się przeraził. — Bóg rzeki przyjmie ofiarę, ale chce, by było nią coś bardzo drogiego... Zgromadzeni jak jeden mąż spojrzeli na stos kosztowności, całe bogactwo. które zdołali ocalić. Czyż można żądać więcej? Wtedy czarownik jąkając się dokończył: — ...Bóg rzeki chce twego syna, królowo. Przerażona Poku przycisnęła mocno do piersi swego jedynaka. — Nie oddam! Nie oddam go! — Nieprzytomnym wzrokiem potoczyła po twarzach matek ściskających jak ona swoje maleństwa. Spojrzała w drugą stronę: wojownicy naciągali łuki, bo wróg był tuż, tuż. Zrozumiała: gromada nieszczęsnych, którą przeprowadziła przez dżunglę i sawannę, oczekiwała ratun­ ku. Po raz ostatni popatrzyła na swego małego synka, ucałowała maleństwo i sztywna jak posąg, jak ktoś, kto już umarł, podeszła ku przepaści. Podniosła malca wysoko i wśród śmiertelnej ciszy rzuciła go w dół. Rzeka porwała chłopca natychmiast i wjednej chw ili ucichła. I wyszły z wody ogromne hipopotamy, ustawiły się jeden przy drugihą i po ich grzbietach ludzie przeszli na drugą stronę. Nadbiegający wrogowie wyli z bezsilnej wściekłości. Królowa przeszła ostatnia. A na drugim brzegu, który był ratunkiem, rzeka oddała Poku ciało jej synka. Ułożyła go do wiecznego snu i przez łzy wyszeptała jedynie: „Baulc** ~ co wjej języku znaczyło, że dziecko nie żyje. Wdzięczny za ocalenie lud przyjął to słowo — symbol ofiary królowej —jako swą nazwę. Tyle legenda, a jak było naprawdę? Co wic na ten temat historia, wszak królowa Poku jest postacią historyczną. Zdumienie wywołuje fakt, że na kontynencie, gdzie świadectwa pisane w po» staci kronik, zapisów, dokumentów należą do wyjątkowych wprost rzadkości; 11

przetrwało wiele wiadomości o zdarzeniach z odległych wieków, o plemionach, które kiedyś istniały, o ich wędrówkach, walkach i władcach. Jak to się stało? Najlepiej byłoby zapytać o to samych Dogonów... Potomkowie królowej Poku żyli niegdyś w granicach obecnej Ghany, być może na wybrzeżach oceanu. W XVI wieku powstały na tych terenach prężne państwa plemienne. Pod koniec tego wieku jedno z nich, królestwo Adamei, podporządkowało sobie ościenne państewka, wśród nich Aszantów i Agniów. Niedługo potem królestwo Adamei samo uległo władcom z plemienia Dyenkera. Gdzieś w latach wiedeńskiej wyprawy króla Jana, młody szef jednej z grup Aszantów. wchodzących w skład państwa Dyenkerów, podniósł bunt i sięgnął po władzę. Po objęciu rządów, na drodze podbojów, znacznie powiększył teryto­ rium. kładąc podwaliny pod bogate i potężne państwo Aszantów. Przetrwało 1 ono do XX wieku, sprawiając wiele kłopotów wojskom Anglików, gdy d zdo- | bywali pod koniec ubiegłego stulecia swoją przyszłą kolonię — Złote Wybrzeże, j Niestety, jak to często bywa, po śmierci wielkiego władcy dochodzi do wojny 1 o tron. W bratobójczych walkach ginie jeden z jego siostrzeńców imieniem 1 Dakon, drogi zaś, Apoku Ware, zostaje zwycięzcą. W tym właśnie momencie historii pojawia się postać królowej Poku. Była sio- J strą pokonanego Dakona. Zebrawszy po klęsce jego zwolenników uszła z nimi 3 na północny zachód, na obszary, które plemię zamieszkuje po dzień dzisiejszy. < Czy zwycięski Apoku Ware gonił uciekinierów tak zawzięcie, jak opowiada \ o tym legenda? Nie wiadomo. Faktem jest, że umocnił na wybrzeżu swoje ; królestw o oparte o silną, dobrze uzbrojoną armię, którą wyposażył w nowoczes­ ną broń. dostarczaną przez kupców europejskich w zamian za złoty piasek. 0 tym. że Baulowie mieszkali kiedyś na wybrzeżu, i że na terenach, z których ' przywędrowali wydobywano złoto świadczy wiele motywów ich sztuki. Jak inne - grupy etniczne, pochodzące z pnia Akanów, osiadłe na obszarach złotonośnych, używali Baulowie małych ciężarków do ważenia złota o wymyślnych często : formach. Najczęśdej posiadały one kształt ryby. Słoneczna i rybna laguna nigdy nie została przez nich zapomniana... 1 chociaż ulegli Baulowie w ciągu lat, zwłaszcza w dziedzinie sztuki, zarówno wpływom Gurów, których tereny zasiedlili, jak i swych obecnych sąsiadów Jaurów. pamięć o tym. iż mieszkali kiedyś na terenach obfitujących w rybę i złoto była wich sztuce zawsze żywa. Zwłaszcza ryba przypominała im szczęśli­ we i pogodne czasy. Baulowie podziwiają rybę, mówią o niej: „nigdy nie prosi pić”, a ..gdy płacze, nie widać jej łez”. W tym ostatnim powiedzeniu kryje się 1 szacunek, podziw icześć dla wody, która nie tylkojest matką życia, ale pozwala- i jąc ukryć moment słabości, chroni przed upokorzeniem. III - — Pomysł narodził się w Berlinie, gdzie wówczas mieszkaliśmy: nieograni­ czone czasem wakacje w Afryce, tak długie, na jak długo wystarczy pieniędzy' — Nina zaczyna obiecaną opowieść. — Spakowaliśmy się w ciągu kilku godzin. Śpiwory, kanistry na wodę i benzynę, trochę konserw, dokumenty, książeczki czekowe i w drogę. Ale którędy, czym? — pytamy równocześnie z Bożenką. — Przez Francję, Hiszpanię, Marokko do Tlemcen. Nina chciała odwiedzić tam naszych wspólnych przyjaciół — uzupełnia Rolf. — Potem skok przez Saharę drogą na Reggan — Gao. — Landrowerem? — pytam jedynie dla zasady, bo wymienionym szlakiem inne samochody raczej nie jeżdżą. — Nie, małym, sportowym MG. — Chyba żartujesz... — Poważnie, ta kruszyna wcale nieźle daje sobie radę. Oczywiście z Reggan do Gao jechaliśmy w konwoju. Mieliśmy za mało miejsca, by zabrać do samochodu wystarczający zapas wody i benzyny. Wiesz, Bogdan, na tej trasie coraz gorzej, na odcinku prawie dwu tysięcy kilometrów nie ma ani studni, ani stacji benzyno­ wej. Ta ma zawsze pomysły nie z tej ziemi — myślę spoglądając na moją dawną podkomendną z okresu pracy w Algerii. Według moich wyliczeń to już piąta podróż Niny przez Saharę. Ale żeby wypuszczać się na pustynne szlaki łupiną, trzeba być mocno narwanym. Zresztą wszystko się zgadza, narwaniec z niej nie lada jaki. — Drugi popas zrobiliśmy w Mopti. Trzeba było doprowadzić do porządku wóz, chcieliśmy przy okazji złożyć wizytę Dogonom w Bandiagara. — Byliście u Dogonów? — pytam podekscytowany. — Jeszcze nie. Staramy się, ale są trudności, wizy... — Niezbyt szczęśliwe to Mopti dla was. 13 I

r 1 — Wprost przeciwnie. Tam właśnie wpadliśmy na pomysł zrobienia interesuj który sprawił, że jesteśmy teraz u was w Niamey. — No to proponuję toast za Mopti, za stary gród nad Nigrem. Niech gd błogosławi Allach i wszystkie bóstwa Dogonów! Propozycja rzecz jasna zostaje przyjęta, a zaraz potem następna: toast! z intencją; „żeby transakcja została pomyślnie zakończona”. Kilka następnych dni tkwimy po uszy w handlowych zajęciach naszych przyjaciół. Sprzedajemy pirogi, wielkie łodzie zupełnie inne niż dłubanki, której pływają po rzece w naszych pozbawionych drzew okolicach. Te dwie, na których Nina z Rolfem spłynęli Nigrem z Mali, to potężne, solidnie zbudowane łodzie. Od razu widać w nich robotę fachowca. Każda z łodzi napędzana nowiuteńkim przyczepnym silnikiem. Targ wkrótce zostaje ubity. Przy drinku w barze hotelu „Rivoli” pytam, skąd wzięli pomysł sprzedania łódek. — To Mariama — mówią zgodnie Nina z Rolfem. — Poznaliśmyją w Mopti w hotelu „Pod Złotą Tykwą”. Świetna babka. Zna całą Afrykę. Przedsiębiorcza, odważna, kocha ryzyko. Handluje czym się da. Zna ludzi i ma przyjaciół na wszystkich granicach. — I to Mariama... — ...Poradziła nam jak odbyć za darmo podróż przez pół Afryki. Sprzedaż łodzi to tylko jedno z ogniw łańcuszka interesów. Opowieść handlowa może nie wszystkich interesuje, toteż ograniczę sięjedy­ nie do niezbędnych faktów, by ukazać zmysł handlowy pani Mariamy. A nuż ktoś skorzysta... Tak więc zgodnie z radą Mariamy Nina i Rolf kupili w Abidżanie starego citroena 2 CV, rzecz jasna okazyjnie tanio. Nadto dwa silniki przyczepne do łodzi. Te przeciwnie: prosto spod sztancy. Mariama zamówiła dla nich w Bamako w warsztacie szkutniczym dwie łodzie. Dalej z Bamako pirogi spłynę­ ły do Mopti i czekały na przyjazd Niny i Rolfa. Potem nastąpiła wymiana starego Citroena na dwie łodzie. Nabywca samochodu dopłacił Ninie i Rolfowi tyle, że pokryło to ich wydatki w Mali oraz koszty spływu do Niamey. Do łodzi „ zamontowano dwa silniki i w Niamey nasi przyjaciele wzięli za nie sumę, która ; wystarczyła zarówno na pobyt w Nigrze,jak i na kupno czterech koni wierzcho- i wych i dwu biletów lotniczych do Abidżanu. Kilka dni później w tutejszym Klubie Jeździeckim kupowaliśmy więc ko»nie. J Towarzyszył nam miejscowy, polecony przez nieocenioną Mariamę fachowiec, i bo koń to ponoć wyjątkowo trudny towar do oszacowania. Najpierw odbyła się % wstępna selekcja, po której na placu zostały jedynie najlepsze rumaki. Sierść, 1 r mi i ^obmacywanie mięśni, oczy, przegląd stomatologiczny, kopyta oglądano z uwa- M zawodowej pedikurzystki. Bawiło nas to i czekaliśmy tylko, kiedy polecony przez Mariamę specjalista zdecyduje się wykonać badanie per rectum. Niestety, nie badał. Czwórkę dorodnych biegunów zakupiliśmy po dwudniowych targach, wszak nikt się tutaj przecież nie spieszy, zresztą targowanie to swego rodzaju misterium i wjakimś sensie przyjemność. Kosztowały mizerny ułamek sumy uzyskanej ze sprzedaży łodzi. Sprzedane w Abidżanie pozwolą z nawiązką opłacić wszystkie dotychczasowe wydatki. Ciekaw byłem jak te konie dostaną się z Niamey nad ocean, było nie było odległość spora: około dwa i pół tysiąca kilometrów. Zapytałem tedy Ninę. Spojrzała na mnie z politowaniem, że nie pojmuję spraw najoczywistszych. Jak to jak, pod siodłem! K - I tak truchcikiem do Abidżanu? -H om al zaniemówiłem ze zdumienia, nawet Kmicic i Soroka mieliby dość, zwłaszcza w tym upale. — A w siodłach naturalnie ty i Rolf? Ani nie truchtem do Abidżanu, ani nie ktoś z nas. Zapomniałeś o kolei żelaznej i o „balaście”. O „balaście” rzeczywiście zapomniałem. Byli nim dwaj młodzie Anglicy, j którzy zaplanowali sobie podróż dookoła świata. W Mopti natknęli się na Ninę WjRolfa, zabrali się z nimi łodziami do Niamey. Kolej, o ile nie masz aktualnych wiadomości — zażartowałem — jedzie od Bobo Dioulasso. Brawo, Bogdan, co za znajomość geografii — odpowiada w tym samym tonie Nina S czyli truchcikiem nie dwa i pół tysiąca, a najwyżej tysiąc kilome­ trów. Koniki podrepczą więc do Bobo. Za miesiąc bez specjalnego pośpiechu dobiegną. Koniom dobrze zrobi taki trening, a dla jeźdźców wakacje w siodle. Zdajesz sobie sprawę, ile musieliby wybulić na coś takiego w Europie? Wcale nie Western pewna czy nasi wyspiarze potrafią to docenić. W Bobo Dioulasso zapa­ kuje się koniki na pociąg i odbierze w Abidżanie, gdzie już czekają na nie nabywcy. Sprzedamy zwierzęta, kupimy samochód i wrócimy do Baule, do I siebie na dwa lata. Wszystko będzie OK. Będziemy mieli za sobą piękny kawałek | przygody i, co najważniejsze, nie uszczuplony stan naszych kont. Trudno było nie pokiwać z uznaniem głową: Mariama i Nina mają główki nie | tylko kształtne, ale i nie od parady.

IV Jąje (Yaye) pochodzi z plemienia Hausów. To najliczniejszy naród Afryki Zachodniej. Ich język jest językiem handlowym tych stron, gdyż Hausowie zdominowali handel na terenach od Senegalu po jezioro Czad i od Sahary poj Zatokę Gwinejską. Po francusku Jaje mówi słabo, natomiast lubi zagadać od czasu do czasu po angielsku. W rozmowie okazuje się, że wystarcza mu tego angielskiego zaledwie' na sklecenie kilku nieskomplikowanych zdań. Widaćjednak nie przeszkadza mu to wcale w robieniu doskonałych interesów. Gdy go poznałem przed laty, cały swój kramik nosił na głowie. Teraz nosi go dwóch jego pomocników, a Jajd kroczy dwa metry przed nimi z głową uniesioną wysoko. Kroczy tak sztywno.! jak gdyby wyczuwał ciężar noszonego latami na głowie sklepiku i bał się,że przy lada nieostrożnym ruchu może go upuścić. Jest Jaje kimś w rodzaju domokrążcy, chodzi bowiem ze swymi towarami od klienta do klienta. Przed wojną Huculi z Czarnohory wędrowali ze swymh pięknymi kilimami po całej Polsce, ale wówczas Jaremcze, Zaleszczyki, Gdynia,] Kraków i Katowice znajdowały się w granicach tego samego państwa, a odleg-| łości nie przekraczały całonocnej jazdy pociągiem. Zasięg wędrówek Jaje prze-J kracza wszelkie wyobrażenia. Poznałem go w Niamey, ale kiedyś ukłonił mi się na ulicy w Cotonou, a innymi razem złożył mi wizytę w hotelu w Lagos. Mała dygresja na ten sam temat, choćl nie dotyczy osoby Jaje: wiele lat później na plaży w Lagos taki sam handlarz, lecz! Tuareg, sprzedawał piękne ludowe kilimy z wielbłądziej sierści. Wzór bardzo® oryginalny, z okolic Timbuktu. Wybrzydzałem, bo chciałem kupić. — Biorę ale za... — tu wymieniłem jedną czwartą ceny wywoławczej. Tuarem popatrzy ł na mnie poważnie i jakby z wyrzutem. — Doktorze, przecież wiesz co to warte. Terazja przyjrzałem mu się uważniej. Młoda, przystojna, sympatyczna twarzM Skąd ja znam tego faceta? H- Nie pierwszy raz robimy interes. W Niamey sprzedałem ci miecze, w Mopti kilimy. Rzecz jasna dogadaliśmy się. Chciałbym, by Czytelnik spojrzał na mapę: imbuktu, Niamey, Lagos — wielkie odległości, przy tym koleje w tych stro­ jach prawie nieobecne, a i drogi nader skromne. Jak z tego wynika handel “ otrafi pokonać wszelkie przeszkody. Ale do rzeczy: z Jaje jesteśmy zaprzyjaźnieni. Choć, jak już wspomniałem, orobił się w międzyczasie i porósł w piórka, w stosunku do mnie zachował drobinę niekupieckiego sentymentu. Wiele ze swych afrykańskich nabytków awdzięczam właśniejemu. Mam pewność, wielokrotnie sprawdzoną przez tęgie utorytety, że to co mi sprzedawał to autentyki i muszę przyznać, że ijego ceny yły zawsze w granicach przyzwoitości. Wkrótce po moim przyjeździe do stolicy Nigru znalazłem się najakimś dużym przyjęciu. Organizowano je na cześć światowej sławy francuskiego etnologa, filmowca i afrykanisty — J. Rouche’a. Już wówczas interesowała mnie afrykańska sztuka, a zwłaszcza maski obrzę­ dowe. Czytałem na ten temat dosłownie wszystko, co wpadło mi do ręki, ale miałem w głowie całkowity chaos. W Czarnej Afryce byłem dopiero kilka miesięcy, mieszały mi się nazwy plemion, kultów, masek. Wokół siebie, w Niamey, nie widziałem nic. Tak zresztą dzieje się prawie zawsze — stwierdzi­ łem to potem wielokrotnie, obserwując reakcje wielu moich polskich i europej- KKichznajomych — gdy człowiek wpada gwałtownie w świat egzotyki. Wówczas mwet przy najlepszym postrzeganiu upłynąć musi sporo lat, nim powoli, krok po kroku zacznie się przekraczać ową niewidoczną, ale trudną do pokonania barierę, dzielącą przybysza od spraw całkowicie obcych, którymi żyją miejscowi. Skomplikowanych z uwagi na wielopiemienną, wielonarodową i różnojęzyczną strukturę tych środowisk. Czarny świat Afryki, fascynujący, niespodziewanie bogaty w myśli, idee, wyobrażenia, ale przecież często dla nas Europejczyków, nieprzenikalny, cho­ ciażby taki świat Baulów, nie mówiąc już o Dogonach. Pan Rouche zapytany o maski, powiedział: Maski to.nie tutaj, doktorze, Niger niejest w tym względzie atrakcyjny dla kolekcjonera. Żadne z tutejszych plemion nie zajmuje się rzeźbą. Owszem, Dżermowie, Hausowie, Tuaregowie, każdy z tych ludów posiada ciekawą histo­ rię, tradycję, kulturę, sztukę — ale masek pan tu nie znajdzie. — 1pyta wyraźnie ożywiony — A bardzo to pana interesuje? — Ogromnie, choć przyznać muszę, błąkam się w tym wszystkim jeszcze całkiem po omacku. 2 — Maski, bogowie... 17

— Dawno pan w tych stronach? — Dopiero pół roku. — Coś panu poradzę: wszędzie wokół, w sąsiednich państwach, w zasięgu kilkudniowej podróży mieszkają plemiona, których maski należą do najpię­ kniejszych w Afryce. Dogonowie, Bobowie, Mossowie, Senufowie, Bambaro- wie, Baulowie... Wymieniamjedynie te, do których z Niamey można dotrzeć bez specjalnych trudności. Jestem przekonany, że jeśli wystarczy panu zapału, za kilka lat dorobi się pan ciekawej kolekcji^| Mniej więcej w tym samym czasie złożył mi wizytę Jaje. Handlował sam, bez pomocników. Pozdrowił jak zwykle, przykucnął na werandzie i powolutku, obserwując spod oka moją reakcję, zaczął rozkładać swoje skarby. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem baulskie maski. Jaje nfejest zbieraczem, ani nawet znawcą —jest za to dobrym kupcem. Oferuje tylko to, na czym może zarobić. Dlatego wjego workach, torbach ikoszykach, znajdują się i skóry węży, rzadziej — zwłaszcza w ostatnich latach — skóry panter czy geopardów, naszyj­ niki z agatów, wyroby z kości słoniowej, brązu i wreszcieposążki, f^^^ffifaski. Tego dnia po raz pienvszyprzyniósł maski. Zwłaszczajedna, niewielka z czarne­ go drewna, przedstawiająca twarz kobiety ogromnie mi się spodobała. - J Skąd ją przywiozłeś, Jaje? H zapytałem oglądając z podziwem piękny przedmiot. | Q z Wybrzeża Kości Słoniowej, patron. — Równie dobrze mógłbyś powiedzieć, że z AfrykiH wzruszyłem ramiona-1 mi. — W Republice Wybrzeże Kości Słoniowej mieszka sześćdziesiąt różnych' plemion, a większość z nich rzeźbi maski. ' Te są Baulów — dopowiedział. Dziś wstydzę się, że musiałem go o to pytać. Była to bowiem maska, którą najczęściej można oglądać we wszelkich fachowych publikacjach, jedna zmigi bardziej znanych masek Afryki Zachodniej. — Skąd ją masz? — Byłem niedawno u Baulów, koło Buake. Siedziałem również w Korhogo, stamtąd przywiozłem, patron, piękne batiki — zaczął rozwiązywać następny worek. Ale wtedy interesowały mnie tylko maski, z którymi dzięki hausanskiemig wędrownemu handlarzowi zawarłem znajomość. <.« V \ Maski znane były chyba od zawsze. Można zaryzykować stwierdzenie, że są starejak ludzkość. Odnajduje sięje w najdawniejszych rysunkach i rytach. Obok scen z polowań, które przetrwały tysiące lat wjaskiniach Sahary, dochowały się również rysunki postaci w maskach. Maski znały wielkie cywilizacje Egiptu, Grecji, Indii i Chin. Również wszyst­ kie nieomal ludy, których kultury zwykliśmy określaćjako prymitywne. Używa­ li masek pierwotni mieszkańcy Ameryki — Indianie, szamani Alaski i Mongolii, tubylcy z wysp Oceanii, ludy Indii, Malazji i Tybetu. Powszechnie używają je plemiona Czarnej Afryki. Od najdawniejszych czasów miały maski znaczenie magiczne i liturgiczne. Maska — fałszywa twarz, którą człowiek nakłada, by skryć własną, pozbyć się swej wcielić w inną, która wzniesie go ponad świat śmiertelnych i obdarzy mocą bóstwa lub demona. Różne są przeznaczenia maski: może ona przemieniać, przerażać, chronić lub ukrywać. Są takie, które zakłada się podczas odprawiania tajemnych ceremonii, związanych z określonym kultem. Inne, wotywne, to swego rodzaju ofiara dla bóstwa. Jeszcze inne mają chronić przed nieszczęściem, spełniają więc rolę amuletów. Są takie, które symbolizują chorobę. Nakładając maskę czarownik- -lekarz wnika w istotę choroby, wypędza ducha, który ją wywołuje. Są maski wojenne, pilnie strzeżone i używane jedynie w czasie walk plemien­ nych, oraz pogrzebowe — towarzyszące grzebaniu zwłok i ceremoniom ku czci zmarłych. Bywają maski o przeznaczeniu rozrywkowym, taneczne i komiczne, istnieją wreszcie i takie, które są oznaką piastowanej godności. W Afryce, na południe od Sahary, spotkaćje można prawie wszędzie. Prawie, gdyż nie używają ich ludy koczownicze, ajedynie plemiona osiadłe lub trudniące się rolnictwem. Zanikają również wśród tych ludów, które uległy silnym wpły. wom islamu, choć przyznać trzeba, że bronią się skutecznie i nie zanosi się na to, by miały rychło zniknąć z tradycji mieszkańców Czarnej Afryki. Jednak coraz

rzadziej są maski nieodzownymi rekwizytami uroczystości plemiennych, zwła. szcza związanych z uprawą roli i kultem zmarłych. Te symbole bóstwa dobrego lub złego, wyobrażają tajemnicze, życiodajne lub niszczące siły natury. Człowiek do tego upoważniony lub powołany, nakładając maskę — symbol siły nadprzyrodzonej — uczestniczy w rytuałach tajemnych, dla zwykłego śmier- telnika niedostępnych, bo maskajest pośrednikiem w kontakcie z bóstwem. Ten, który ją nałoży staje się na czas obrzędu wyrazicielem woli bóstwa, jego kapła­ nem, któremu bóg udzielił część swej nadziemskiej siły. Nic więc dziwnego, że prawo do nakładania masek zdobywa się po odbyciu wielu, niekiedy bardzo ciężkich prób. Maski związane są najczęściej z określonym kultem, będąc jednym z jego symboli. W ramach kultów, które mogą mieć charakter wewnątrzplemienntf albo też wpływem swym obejmować mogą wiele ludów, działają stowarzyszenia i brac­ twa sekretne — to właśnie z ich działalnością łączy się ściśle obecność masek. Bywa więc, że daną maskę obrzędową jedni nazywają imieniem bóstwa, inni imieniem kultu ku jego czci, a jeszcze inni znają ją pod nazwą stowarzyszenia sekretnego, które w ramach owego kultu spełnia ściśle określone zadania wy- chowawcze czy społeczne. Jakie są maski? Co przedstawiają? Trudno o krótką odpowiedź. Jest ich' bowiem wiele, a są różnorodne i na dodatek, choć od dawna pasjonują naukow­ ców oraz kolekcjonerów, o większości z nich nadal wiemy bardzo niewiele. Dzieje się tak głównie za sprawą nieufności czarnego społeczeństwa wobec białych, które strzeże swych tajemnic poprzez bractwa sekretne. Co zatem wiemy na pewno? Maska to nie tylko rzeźbiony kawałek drewna zasłaniający twarz, lecz prawie zawsze towarzyszący jej kompletny kostium wykonany z różnego rodzaju traw, płócien, skór, muszli i piór. A jej drewniana część, która zwykle zasłania twarz? Czasem oddaje wiernie ludzkie rysy, częściej jest ich deformacją, mającą znaczenie kodu, szyfru. Kiedy indziej to głowa zwierzęcia, przetworzona i stylizowana, niekiedy ?nów bywa maska monstrualną facjatą, złożoną z elementów charakterystycznych dla kilku zwierząt. Artysta afrykański rzeźbiąc maskę, nie zamierza bynajmniej naśladować natury — przetwarza ją i zmienia. Dopasowuje ostateczny kształt maski do potrzeb określonych tradycjami plemiennymi, symboliką bóstwa czy przepisami kultu. Utrwala w swym dziele jedynie to co istotne, niezbędne do uzyskania właściwego efektu. Nie zależy mu, by antylopa na masce była podobizną antylo* py, leczjej symbolem. Dalekim często od oryginału, za to symbolem, w którym każdy-drobiazg ma swoją zaszyfrowaną wymowę, zrozumiałąjedynie dla wtaje­ mniczonych. Artysta nie waha się upraszczać natury czy wręcz poprawiać. Podkreśla w swym dziele jedynie to, co uważa za istotne z punktu widzeniajego magicznej użyteczności. Dla Afrykańczyka są zatem maski nie tylko dziełem sztuki, ale przede wszyst­ kim siedliskiem sekretnych wiadomości i mocy związanych z kultem. W ma­ skach tkwi zaklęta siła magiczna bóstwa, demona lub zmarłego przodka — tak przynajmniej wierzy ich twórca i jego współplemieńcy. Rzeźbiąc, a następnie spełniając rytuałem kultowym uświęcone warunki „konsekracji” maski, jej twórca powoduje, że staje się ona siedzibą wszystkich tych nadprzyrodzonych i niewidzialnych sił, które decydują, że człowiek żyje lub umiera, cierpi lub jest szczęśliwy. Maski afrykańskie najczęściej wykonane są z drewna, choć plemię Aszantów ma swoje złote maski, a plemiona Jorubów, Mosów czy Senufów wyrabiały je z brązu. Istniały niegdyś również małe maski z kości słoniowej. Maski rzeźbi się w drewnie lekkim, gdyż przeznaczeniem ichjest ruch, taniec, często szaleńczy, trwający godzinami, zawsze więc bardzo męczący. Wierząc, iż drzewo zawsze żyje, afrykański rzeźbiarz ustawicznie przeprasza drzewo za sprawiony mu ból. Jak powstają? Kto je rzeźbi? Z tym różnie bywa, zależnie od plemienia i przeznaczenia maski. Najczęściej są dziełem specjalistów— rzeźbiarzy. U wielu plemion twórcą masek jest kowal. Uzasadnienie? Otóż operując stale ogniem, któryjest przecież pochodzenia boskiego, kowal to osoba — w co wierzą święcie Afrykanie — najbardziej powołana do wykonywania symbolu kultu. Istniejąjednak maski, które może wykonać każdy mężczyzna. To te związane z obrzędami inicjacyjnymi. Młody chłopiec przygotowujący się do próby, której pomyślne zakończenie pozwoli mu stać się dorosłym członkiem plemienia — musi wykonać ją sam. Sposób wyrobu masek nie zmienił się od tysiącleci. Czarny artysta pracuje w warunkach nader prymitywnych. Jego narzędzia to mała siekierka, którą z grubsza obrabia pień czy konar, nadając mu pożądany kształt, mała motyczka —dzięki której uzyskuje pożądaną formę, wreszcie ośnik, nóż i pilnik, służące do wykańczania detali. Wygładzanie powierzchni maski odbywa się przy pomocy żwiru oraz liści o szorstkich powierzchniach, działających jak papier ścierny. By zabezpieczyć maskę przed wpływami klimatu, naciera się ją mieszaniną sadzy i tłuszczów roślinnych lub zanurza na kilka dni do błota. Potem jeszcze niezbędne „wędzenie” w dymie ogniska, oblewanie piwem podczas uczt i libacji. 20 1

kąpanie w krwi zwierzęcej w czasie składania ofiar i dotykanie rękami - j a wszystko by nadać masce właściwą jej patynę i połysk. Niektóre maski bywają malowane. Najczęstsze kolory: biały, czarny i czerwo­ ny. Biel symbolizuje moce nadziemskie, niebezpieczeństwo i śmierć. Otrzymuje się ją z wapna i popiołów roślinnych. Czerń — symbol ziemi — dają sadze* węgiel i oleje roślinne. Czerwień, która jest kolorem radości życia, energii i żywotności, uzyskuje się przez maczanie maski w krwi zwierzęcej i tlenkach żelaza. Wyrób maski wymaga przestrzegania ściśle określonych „tabu”, tj. zakazów i przepisów. Ominięcie któregoś z nich w praktyce oznacza, iż maska będzie jedynie bardziej lub mniej udanym dziełem ludowej sztuki, ale nie symbolem bóstwa, atrybutem kultu, obdarzonym magiczną siłą. Nawet ścięcie potrzebne­ go do wykonania maski drzewa poprzedza krótka modlitwa do bóstwa i ofiara z kury. Artysta nie może rzeźbić maski w obecności kobiet. Robi to najczęściej * gdzieś z dala od wsi, w cieniu świętych drzew lub na ustroniu, gdzie młódźJ plemienna przygotowuje się do inicjacji, a „starzy wtajemniczeni” zbierają się naJ swe sekretne narady. Drewniana rzeźbiona część maski zasłaniająca twarz może być przymocowa-J na do głowy lub trzymana na wysokości twarzy ręką za specjalny trzonek, albo J też w zębach — za specjalny uchwyt znajdujący się wewnątrz maski. Tak nosi się * maski twarzowe. Maski hełmowe noszone są ze względu na ich rozmiary i ciężar J podobnie jak hełm. Posiadają one dodatkowo specjalną konstrukcję z drewnia- | nych prętów, wspierającą maskę na ramionach. Maski lekkie umieszcza się nal czubku głowy jak kapelusz. Stąd ich nazwy: kapeluszowe, szczytowe. Rzecz j jasna cała ta klasyfikacja to wymysł białych naukowców i zbieraczy. Nie ma ona j w istocie żadnego znaczenia dla Afrykanina, który maskę nosi lub ogląda j podczas uroczystych obrzędów. Dla niego maska jest przedmiotem świętym, i nawet współcześnie, kiedy to na skutek pewnej degradacji starych obyczajów 1 i osłabienia dawnej wiary przodków, bierze niekiedy udział w uroczystościach 1 publicznych. Czym jeszcze? Ostrzeżeniem, przestrogą, wysłannikiem losu. Jej I część materialna — rzeźba i kostium — wykonana ręką ludzką nie może być 1 pozbawiona własności duchowych, którą obdarzyło ją bóstwo. Dopiero bo- I wiem, jako taka całość posiada własną egzystencję ijest emanacją woli bóstwa, i Każdy Afrykanin wie, że maski uosabiają kodeks moralny, chronią i uzasad-1 niają prawo zwyczajowe oraz czuwają, by było ono respektowane i przekazywa- 1 ne z pokolenia na pokolenie. Są wielkim inicjatorem, wychowawcą, mędrcem j nauczającym mądrości przodków. VI Abidżan, stolica Republiki Wybrzeża Kości Słoniowej. Najpiękniqszy. widziany z samolotu schodzącego do lądowania. Leży nad oceanem i piękną niebieską laguną. Ta laguna, to jakby wewnętrzne morze. Ocean wdziera uę tu w głąb lądu wąskim kanałem, a następnie rozlewa szeroko wśród dżungli i piaszczystych plaż. Tutejsza, przypomina kształtem Morze Śródziemne. Rów. noległa do oceanicznego wybrzeża, ma około stu kilometrów długości. Jej wody oddzielone od oceanu nitką piaszczystego lądu, rozlewają się pasmem o szero­ kości od czterech do pięciu kilometrów. W najwęższym miejscu, wsamej stolicy, laguna ma niespełna pół kilometra szerokości. To tutaj przerzucono nowoczesne mosty, które połączyły dzielnice nowoczesnej metropolii. Skrawek lądu dzielący lagunę od wód oceanu, to piaszczyste plaże i piękne kokosowe lasy. Ten pts szeroki na kilka kilometrów ma miejsca tak wąskie, że przerwa wydaje sięzlotu ptaka wprost symboliczna. Gdy DC-8 Air Afriąue podchodzi do lądowania, czerwony krążek słona znika właśnie za otaczającą miasto zielono-granatową dżunglą, przez którąjak okiem sięgnąć prześwieca odbicie spokojnych wód laguny. Na wąskich, złota­ wych pasmach mierzei powoli pustoszeją kabiny i kolorowe kosze plażowe. Grzywa wysokich fal przyboju swawoli, zalewając wysoko bursztynowe plaże. Na nowoczesnych wieżowcach w centrum miasta zapalają się pierwsze neony. Rolf przyjeżdża następnego dnia późnym wieczorem. Sam, gdyż Nina nie mogła się wyrwać z Ośrodka. Jemy kolację w restauracji znakomitego „Hotelu d’Ivoire”. Wtedy to dowiaduję się, że ich eskapada zakończyła się zgodnie z przewidywaniami: Anglicy dojechali do Bobo Diulasso w dobrej formie i za­ ładowawszy na pociąg konie, szczęśliwie finiszowali w Abidżanie. Koniki sprze­ dano z zyskiem i w dobre ręce. Pędzą obecnie komfortowy żywot wjednym ze stołecznych klubów jeździeckich. Anglicy zaś powinni być w tej chwili —a od rozstania z nimi upłynęło już kilka miesięcy —■gdzieś na wschodnim wybrzeżu Afryki. Wybrali się tam znowu, rzeczjasna, stopem (świadomie nie stosuję tutaj

określenia auto-stop, co wynika z tego, iż używali wielu środków lokomocji). Stamtąd zamierzali dostać się do Indii. Wyjeżdżamy wczesnym rankiem. Przed nami czterystukilometrowa podróż do serca kraju. Dla mnie kolejny etap afrykańskiej przygody, rozpoczętej w kinie „Rex” pytaniem „Co wiesz o Baulach?". Jedziemy wprost na północ. Służbowy landrower Rolfa szybko połyka prze­ strzeń. bo drogi tu — jak przystało na kraj, który ma opinię najbogatszego i najlepiej rządzonego wśród krajów dawnej Francuskiej Afryki Zachodniej -A dobre. Asfaltowe, zadbane, szerokie. Nie zatrzymując się, mijamy miasteczka Dobou, Nolouci i na obiad stajemy w Yamoussoukro (myślę, że wymawiać trzeba Jamusukro). Wybieram to miejsce nie tyle ze względu na porę obiadową, co na jego oryginalną nazwę. Nazwa rzeczywiście nie zawodzi, jemy miejscowe specjały w pikantnych gęstych sosach, popijając chłodnym, tutejszej produkcji piwem. Doskonałe! Wczasie dalszejjazdy droga psuje się nieco, choć to najbar­ dziej uczęszczany trakt, wiodący do Mali i Górnej Wolty. Tropikalne fasy, towarzyszące nam przez pierwsze dwieście kilometrów, znacznie przetrzebione. Na tej długości sawanna szerokim językiem wdziera się najbliżej ku oceanowi, dzieląc pas tropikalnych lasów od Gwinei po Nigerię na dwa obszary. Wzdłuż naszej drogi,już wodległości stu pięćdziesięciu kilometrów od oceanu sawanno­ wy krajobraz. Bardziej na wschód i na zachód dżungla sięga znacznie dalej ku północy. Mijamy wsiegłośne i ruchliwe, gdzieś daleko w głębi lasów biegnie linia kolejowa z Abidżanu do Wagadugu. Nazywają ją przyszłościowo: linia Abidżan—Niger. Czy kiedyś tam dotrze? Biegnie linią prostą poprzez rzednieją­ ce wzdłuż jej przebiegu, nadmiernie eksploatowane dżungle, kilkadziesiąt kilo­ metrów od naszej trasy. Malownicze wioski zachowały prawie wszędzie swą tradycyjną architekturę. Gliniane domki, prostokątne, o bielonych ścianach, kryte są strzechą w cie­ mnym brązowym kolorze. Przy nich podobne, lecz okrągłe i mniejsze, spichrze ze strzechą wkształcie spiczastego kapelusza. Przypominają kształtem i kolorem przycupnięte pod drzewem przysadziste prawdziwki. Wszędzie uprawy — ka­ kao, kawa, kauczuk, ananasy. W Buake jesteśmy późnym popołudniem. Rolf ma do załatwienia kilka spraw, mam więc okazję pospacerować nieco po mieście. Jest nadspodziewanie duże, drugie co do wielkości miasto republiki i stolica prowincji. Mieszkańców podobno około sto tysięcy. Wydaje mi się, że nie jest mniejsze niż Niamey. Jak wszędzie wtych stronach, przyciąga uwagę targ pełen najprzeróżniejszych wyrobów z drewna, brązu, skóry i kości słoniowej. Tuaregowie z Timbuktu trafili i tutaj ze swoimi kilimami i bronią. 24 Wokół piękne, nowoczesne domy, hotele. Zamożność i dostatek w porówna­ niu z Nigrem czy Górną Woltą widać tutaj na każdym kroku. Czytałem niedaw­ no, ze w ciągu dziesięciu lat niepodległości wycięto u Wybrzeży Kości Słoniowej 1/4 lasów tropikalnych. Określono to w artykule jako gospodarkę rabunkową. Na pewno takjest, ale ludzie żyją tu znacznie lepiej, niżwościennych państwach. Wieś, w której Nina szefuje ośrodkowi zdrowia, leży kilkadziesiąt kilometrów na zachód. Biała Bandama płynie tutaj przez sawannowy krajobraz wolno i leniwie. Niezbyt szeroka. Rybacy oprócz ryb łowią niekiedy małe krokodyle. Zabijają je i preparują, a następnie na targu w Buake albo Abidżanie sprzedają turystom. Nina lubi zwierzęta. W ogrodzie kazała wykopać niewielki basen itam wpuściła otrzymane od wieśniaków krokodylątka. Jedno z nich nieźlejuż pod­ rosło, ma'chyba z półtora metra. Wyłażą z basenu płosząc kury izdaniem Niny którego nie podzielam — są podobno milutkie. De gustibus... Wieś,jak i sąsiednie w szerokim promieniu wokół Buake, zamieszkują Baalo­ wie. — Wiesz coś o Baulach? — pyta Nina, gdy z radością wyłażęz tandrowera po całodziennej podróży. Cała nasza trójka śmieje się, uradowana ze spotkania. Pytanie Niny sprawia, że po raz drugi przebiegam w myślach całą moją wiedzę o Baulach. Wiem, że przywędrowali tutaj ze swoją bohaterską królową pod koniec pierwszej połowy XVIII wieku. Są bliskimi krewnymi Aszantów, wraz z nimi należą do grupy plemion mówiących wspólnym językiem Akan. Dziwny to lud. Zamieszkują tereny w centrum znanego i stosunkowo bardzo rozwinięte­ go kraju, obszary na skrzyżowaniu uczęszczanych dróg, a przecież zdołali zachować wiele ze swych tradycji, obrzędów i zwyczajów. Mało tego, strzegą ich tak zazdrośnie i skutecznie, że nasza wiedza o ich mitach, wierzeniach, kultach P - o całym sekretnym życiu plemiennym — jest nadal bardzo skromna. Mieszkają wokół Buake. Wsie tutaj ludne, zadbane, a lud rolniczy. Huichjest? Jak wszędzie w Afryce, nikt tego nie wie na pewno. Podobno plemię liczy od pięciuset tysięcy do miliona dusz, ale nikt nie robiłjeszcze w tych stronach spisu ludności, stąd rozbieżność w szacunku. I kolejny afrykański paradoks: choć ich maski, z których słyną szeroko, to najczęściej spotykane maski Afryki i łatwiej je nabyć niż jakiekolwiek inne. nadal wiemy o nich bardzo niewiele. Prawie nic o roli, jaką odgrywają w życiu duchowym' plemienia. Podobnie jest z wiedzą o baulskich stowarzyszeniach sekretnych i ich kulcie. Talenty rzeźbiarskie Baulów znane są w całej zachodniej części kontynentu. Życie i praca tego ludu wprost przesiąknięte są rzeźbą. Wygląda na to, że rzeźba 25

jest ich przyrodzoną potrzebą, jak muzyka jest potrzebą Cyganów. Rzeźbią Baulowie wszystko: przedmioty codziennego użytku — łyżki, grzebienie, szpilki do włosów, szpule do warsztatów tkackich, taborety, drzwi do swych domostw i spichlerzy, dziesiątki najpospolitszych przedmiotów, których nikomu innemu nie przyszłoby do głowy ozdabiać tak fikuśnie. Widać rzeźba ma dla nich wartości nie tylko kultowe, ale i estetyczne. Jeśli w dziełach afrykańskiego twórcy można odnaleźć elementy przemawia­ jące za tworzeniem „sztuki dla sztuki”, to właśnie chyba w rzeźbach Baulów. Urocze posążki ze starannie wypolerowanego drewna przedstawiają smukłe sylwetki kobiece, przeważnie stojące, z ramionami „przylepionymi” do tułowia. Postacie kobiece mają delikatne rysy i eleganckie fryzury. Pod dobrze zarysowa­ nymi brwiami, oczy o kształcie migdałów nadają wydłużonemu owalowi twarzy wyraz łagodności i spokoju. Plemienne blizny na twarzy, szyi i tułowiu zachowu­ ją rysunek, lokalizację i proporcje modelu. Ręce, stopy i piersi śą drobiazgowo wypracowane. To już nie tylko symbole, których wierność modelowi, artyzm, piękno są cechami drugorzędnymi — to piękne dzieła sztuki, które twórca wypieścił dla samej rozkoszy tworzenia. Baulowie sąjednym z nielicznych ludów Czarnej Afryki, o którym można by w naszym pojęciu powiedzieć, że zna się na sztuce. Potrafią ocenić piękny przedmiot bez względu na to, czy służy kultowi. Piękne kobiece figurki to często dziewczęce amulety B owe posążki chronią, zapewniają szczęście i płodność. Nic też dziwnego, że nadaje im się imiona, ubiera i zdobi. Baulowie rzeźbią również posążki, fetysze, oraz statuetki będące wizerunkami zmarłych. Są one próbą zachowania zmarłego wśród żywych. Jego zwłoki — wierzą Baulowie — spoczywają w ziemi, lecz dusza nie chce odejść ijest skłonna zamieszkać w wyrzeźbionej przez artystę figurce. Będzie otaczana miłością i szacunkiem, dostanie przepisane tradycją dary i ofiary, będą się jej radzić w trudnych sytuacjach życiowych, brać na świadka i będą jej dziękować za opiekę i pomyślność. , VII Posążek od razu wpadł mi w oko. Stał zresztą na poczesnym miejscu i choć wokół, na półkach, było wiele podobnych do niego, ten był widocznie specjalnie honorowany przez właściciela. Podoba ci się, Bogdan? pyta Nina spostrzegłszy, że oglądam go po raz któryś z rzędu. Owszem, nie bardzo zresztą wiem dlaczego. Te statuetki obok nie są wcale brzydsze, czy mniej interesujące... Sam nie wiem, ale coś mnie w nim pociąga. B ® Słyszysz, Rolf, może jednak jest coś w tym fetyszu? Fetyszu — spytałem. ^ B Tak, kupiliśmy go jako fetysz, ale mamy poważne wątpliwości.. — Jakiej natury? P — Sam wiesz, jak to jest z tymi fetyszami. No a ten... chcesz posłuchać? | — Oczywiście! Fetysz 9 pojęcie trudne do zrozumienia, słowo pochodzenia portugal­ skiego, oznaczające jakąś rzecz zrobioną, wykonaną. Wiesz, może to być posą­ żek z drzewa, lecz równie dobrze— jakaś rzecz wykonana z rogów zwierzęcych, ze skóry/zębów lub z piór, albo tykwy... Bogactwo form ogromne, prawie niemożliwe do opisania. Zresztą nie o materiał chodzi. Samo wykonanie przed­ miotu w jakiejkolwiek formie nie czyni z niego fetysza. Dobór materiału musi być przede wszystkim zgodny z symboliką plemienia czy kultu. Tylko bowiem w przedmioty wykonane z takich materiałów może specjalny ceremoniał ofiarny tchnąć ową potężną siłę protekcyjną, uzdrawiającą czy szkodzącą, którą winien odznaczać się fetysz. Rzeźbiona figurka, jak ta, dopiero po spełnieniu całego szeregu przepisanych rytuałem ofiar staje się fetyszem. Kiedyś, dawno, by fetysz był odpowiednio potężny, zabijano dzieci, a posążek zlewano ich krwią. Dziś wystarczy ofiara z kozy, a najczęściej z kury. Oczywiście w atmosferze odpo­ wiednich modłów i zaklęć. Dopiero skąpana we krwi ofiarnych zwierząt figurka nabiera mocy, stając się fetyszem tyle potężnym, co skutecznym. By siła magi- 27

czna nie zanikała, fetysz musi stale otrzymywać ofiary. Te, którym pożałowano krwi, ograniczając się do praktyk, polegających na nacieraniu i nasączaniu magicznymi płynami, nie mają już swej pierwotnej mocy. W trakcie ostatnich zdań jeszcze uważniej przyglądam się niewielkiej figurce. Nie żałowano jej ofiar: plamy starej, zakrzepłej krwi widoczne są na całej postaci. Zmieniłyjej naturalny kolor, nadając drewnu szorstkości, a całej postaci piętno grozy. — Ale do rzeczy, Nino, skąd u ciebie te wątpliwości? Czyżby ci czego nie załatwił? — zażartowałem. — Nie, znacznie śmieszniej i ciekawiej. To był fetysz opiekuńczy wsi. Kupi­ łam go od jakiegoś domokrążcy. Kręci się tutaj wielu takich, oferując to skóry, to maski. Spodobał mi się od pierwszego wejrzenia i zapłaciłam nawet stosunko­ wo dużo. Stal u mnie w Ośrodku, jakoś mi się wydawało, że to odpowiednie dla niego miejsce. Stał z rok i nikt nie zwracał na niego uwagi, aż pewnego dnia zameldowało się do mnie trzech wieśniaków z jakiejś odległej wioski. Niby to w sprawach medycznych, ale wkrótce okazało się, że z powodu fetysza. — Z powodu tej statuetki? — nie potrafię ukryć przed Niną zdziwienia. — Tej samej, która tak cięzafrapowała. Wypytywali najpierw ostrożnie skąd ją mam, potem ciekawi byli jak wyglądał ten, co mi ją sprzedał, no i wreszcie, za ile. Jak ci wiadomo cierpliwością nie grzeszę i właśnie miałam ochotę wyrzucić ich za drzwi, gdy zdecydowali się na wyjaśnienia. Otóż przed kilku laty jakiś facet, podający się za wielkiego czarownika, przechodził przez ich wioskę. Zatrzymał się na kilka dni i nieco się zadomowiwszy zaproponował wsi kupno potężnego fetysza. Zapewniał, że pod jego opieką wiele się zmieni na lepsze. Fetysz miał ponoć spowodować budowę dróg, zapewnić doskonałe zbiory, ba, nawet sprawić, że władze zbudują im ośrodek zdrowia. — Uwierzyli? — Cena była bardzo wysoka, więc uwierzyli. Cała wieś składała się na ten zakup. Ludzie wybudowali na skraju wsi coś w rodzaju kapliczki, wpakowali pod jej daszek figurkę i czekali na rezultaty. — 1 co, doczekali się? Nadal nie ma tam drogi, ani ośrodka zdrowia. A posążek po kilku miesiącach po prostu zniknął. — Ktoś ukradł? — Chyba tak. Myślę, że to ten facet, który mi go sprzedał. — Nie oddałaś im fetysza? Przecież chodziło o drogę, ośrodek zdrowia, może szkołę? Chciałam, ale odmówili. — No to czego właściwie chcieli, po co do ciebie przyszli? — Ktoś im doniósł, żejest u mnie. Przyszli sprawdzić, alejuż ich nie intereso­ wał. — Dlaczego?! — Gdy zaproponowałam, by go sobie znów postawili w kapliczce u rozstaj­ nych dróg, zgodnie i jednomyślnie odmówili. „Daliśmy się widocznie nabrać temu włóczędze —odpowiedzieli —sprzedał nam jakiegoś słabego fetysza”. No bo powiedz sam, co to za fetysz, który pozwolił się ukraść? — Rzeczywiście, logiczne — przyznaję. Usiłowałam ich przekonać, że może się przecieżjeszcze przydać, może był u nich po prostu zbyt krótko, by mogli odczuć jego opiekę? Nie trafiło im to widać do przekonania. Jeśli dał się ukraść jakiemuś przybłędzie, to oni mają go w nosie. I tak fetysz został u mnie.

VIII — Mam z nim na pieńku. Od dawna. Nie z nim jednym zresztą, w każdej wsi jest podobny. Ten jednak uchodzi za mocniejszego od innych. Jedziemy do małej wsi daleko w buszu. W landrowerze obok Niny, Rolfa i mnie, trójka miejscowych: kierowca i dwaj pielęgniarze z ośrodka zdrowia — wszyscy Baulowie. — Ten mój wróg to słynny na całą okolicę fetyszer, czarownik, znachor i wróżbita — kontynuuje Nina. — Klienci i pacjenci dojeżdżają do niego aż z Buake. Jego lecznicze praktyki spowodowały śmierć kilku ludzi. Wszyscy o tym wiemy, ale przeszkodzić jakoś nie sposób. Ostatnio, na przykład, zmarł przez niego chłopczyk leczony u nas w Ośrodku. Jeszcze kilka dni, a biegałby sobie zdrowo ze swymi rówieśnikami. — Chyba nie chcesz powiedzieć, że ten twój groźny fetyszer działa na odleg­ łość —próbuję żartować. w*** A żebyś wiedział, w pewnym sensie tak. — Nino, bardzo cenię twoje poczucie humoru... — Poczekaj, znasz takich wypadków na kopy, Bogdan, no ale skoro chcesz... Chłopiec miał cztery lata, ładniutki. Banalny przypadek: wyrostek robaczkowy. Po zoperowaniu wszystko było dobrze. Rodzinę przeraziła podłączona chłopcu kroplówka. Bodaj ojciec wsiadł na motocykl i popędził po znachora. Ten ostatra polecił bezzwłocznie przywieźć dziecko do siebie. Rodzice chłopca poczekali do wieczornej wizyty, wyciągnęli igłęzjego żyły i odjechali z synem. Dziecko zmarło w drodze. — I co teraz zamierzasz, przecież nic nie wskórasz? — Oczywiście — Nina wzrusza ramionami z determinacją. — Nie jechała­ bym tam, gdyby nie Rolf. — Czyżbyś był chory Rolf i zapragnął wizyty u specjalisty? — żartuję. — To nie to — i po sekundzie nieco zażenowany wyjaśnia — chcę, by mij powróżył. 30 — Ciekawe, myślisz że zechce? — Obiecał. Tongo — wskazuje na jednego z towarzyszących nam pielęgnia­ rzy — jest jego dalekim kuzynem. — Widzisz, Bogdan, Rolf ma ostatnio kłopoty. Podejrzewamy, że to sprawa miejscowych. Czymś się komuś naraził. Nie mamy pojęcia, o co chodzi. — Coś poważnego, nic o tym nie mówiliście w Niamey. — Bo wszystko zaczęło się dopiero po naszym powrocie. A czy to poważna sprawa? Raczej tak: mieliśmy ostatnio dwa wypadki samochodowe, z całą pewnością spreparowane, no i zabito nam dwa psy. — Rzeczywiście niezbyt to wesołe, ale co może w tym przypadku wyjaśnić ; wróżbita^L — Nie wiemy, sądzimyjednak, żejeśli Rolfpopełnił przypadkowo coś,cojest według tutejszego prawa przestępstwem, może on go ostrzeże. Nasz landrower miękko hamuje przed dużą chatą. Powitanie przyjazne. Centrum wsi, tubylcy zaintrygowani naszym przyjazdem. Konkurent Niny to mężczyzna w sile wieku o ostrych, surowych rysach twarzy. Mówi nieco po francusku. W obejściu składającym się z kilku chat i spichlerzy, otoczonych płotem z wyschniętych gałęzi, dosyć rojno. Rodzina, lecz pewnie i klienci. Znajdują się dla nas czyste szklanki i chłodna coca-cola. Cywilizacja. Wcentrum afrykańskiego buszu lodówka na naftę nie należy wcale do rzadkości. Nim gospodarz będzie gotów do. rozmowy z nami, upływa sporo czasu. Spacerujemy więc trochę po wsi otoczeni tłumem dzieciaków. Szukam czegośdo kolekcji, rzeczjasna marzą mi się maski. Jesteśmy wszak w sercu kraju Baulów, gdzież więc się podziały?' Przepytuję kierowcę i pielęgniarza, lecz ci do tej pory swobodni i rozmowni, znajdują sobie nagle jakieś pilne sprawy do załatwienia. Moje pytania zawisają w próżni. — Tabu? Obawa? — pytam Ninę. To dziwny lud. Możesz być z nimi serdecznie zaprzyjaźniony, a mimo to o kulcie i rytuałach niczego od nich nie wyciągniesz. U sąsiadów — Senufów, czy dalej na północ, wśród Bobów, jakoś łatwiej nawiązać kontakt. | — Miałem nadzieję, że coś stąd przywiozę — mówię rozczarowany. Przywieziesz, na pewno przywieziesz. Mam na widoku coś specjalnego dla ciebie. — Powiedz, co to takiego? — Kple-kple, piękny egzemplarz. -t— Kple-kple? — z niemałym trudem wymawiam dziwaczną nazwę, a minę zdaje się mam przy tym niepewną. 31

\ — Nic wiedziałeś —dziwi się Nina. — To maska. Rzadka. Używają ją tylk0 w kilku wsiach. A o Gulim słyszałeś? Moja mina musi być jeszcze bardziej niepewna, gdyż Nina wybucha śmie­ chem. — Tym razem to nie maska, łecz bóstwo. Wspominam, gdyż niektórzy | uważają, że maska Kple-kple ma właśnie z nim związek. W każdym razie maskę masz zaklepaną i ręczę, że autentyczną. Zaczyna sięseans. Prócz nas i wróżbity, pielęgniarz Tongo. Sceneria zupełnie zwyczajna. Wyobrażałem to sobie nieco inaczej, bardziej tajemniczo, nastrojo. I wo. kuglarsko. Nic z tego. Jedynie wróżbita ma na głowie maskę hełmową, \ inkrustowaną muszelkami, zwieńczoną dwoma ostrymi rogami 'antylopy, I Wobejściuprawiepusto. Słychaćjedyniejakiś ruch w chatach kobiet, a od czasu I do czasu dziecięca główka wychyla się spoza glinianej ściany, by natychmiast 1 zniknąć. Przed chatą mistrza niewielkie rzeźbione taboreciki —: to dla nas. Siadamy. I Pielęgniarz przykuca obok, nie zaszczycono go stołkiem. Wróżbita naprzeciw I nas, w przysiadzie. Między nim a nami — taboret. Nie mogę od niego oderwaćI wzroku: znacznie większy od tych, na których siedzimy i przepięknie rzeźbioną dałbym głowę, że bardzo stary. Na taborecie dziwne naczynie. Mam ochotę I wziąć je do ręki. Przypomina dużą wazę, czy może czajnik, z tym ,H nie ma | dzióbka Okrągłe, z pięknie polerowanego czarnego drzewa. Szersze u dołu, I zwęża się ku górze, a wierzch — który, domyślam się, jest przykrywką — ma j ozdobiony drobną, misterną, geometryczną rzeźbą. Po chwili ffrientuję się, iżI figurka siedzącej kobiety o charakterystycznym sercowatym owalu twarzy m a-1 sek Gu, z długim warkoczem, sięgającym aż do pięt, tworzy całość z tymI dziwnymnaczyniem, którego przeznaczenia nie znam. Piękny oryginalny przed- j miot. połysk drewna świadczy, że ludzkie ręce dotykały go bardzo często, j Spoglądam pytająco na Ninę. „Poczekaj zaraz zobaczysz” — czytam odpo­ wiedźwjej spojrzeniu. Ciszę, która zapada, zakłócajedynie dziwny pisk. Docho-1 dzi z koszyka plecionegoz trawy, stojącego nieco z tyłu za skupionym wróżbitą. Cichy, ledwie słyszalny pisk, na który nikt z nas nie zwraca uwagi. Jakiś szczególny atrybut ceremonii — myślę i czekam na dalszy ciąg spekta­ klu. Wreszcie fetyszer ożywia się, wstaje, mrucząc coś pod nosem i okrąża i taboret, na którym stoi dziwny przedmiot. Zatacza wokół niego kilka kręgów, żywo gestykuluje, wyrzucając do góry ramiona. Na koniec klęka, skłania się kilkakrotnie, ujmuje oburącz intrygujący mnie przedmiot i unosi go do góry. Okazuje się, że naczyńko składa się z dwóch części. Mistrz zdejmuje tylko jego górną część - figurka siedzącej kobiety i część dolna zostają nienaruszone, 32 (D W chwilę potem sięga po leżące obok koszyka małe zawiniątko i wyjmuje zeń skorupę niedużego żółwia. Układają na dolnej części wazy, tak że skorupa nie przylega do niej ściśle. Co to może być? Ponownie sięga do zawiniątka i wyciąga z niego coś, co wygląda na cienko wystrugane patyczki. Z bliska okazuje się, że to drobne kostki kurzych łap. Układa je następnie wjakiś przedziwny wzór na wierzchu żółwiej skorupy. Robi to z ogromną uwagą, przestawia, medytuje poprawia. Potem sięga po małe, gliniane naczyńko i wylewa zeń nic więcej niż dwa naparstki gęstego brunatnego miodu dzikich os na misterny wzór ułożony z kurzych kostek. Z namaszczeniem przygląda się swemu dziełu i kładzie na tę przemyślną układankę górną część, błyszczącego jak heban, drewnianego na­ czynia. Teraz tylko szybki ruch ręką do koszyka, silniejszy pisk i w dłoni wróżbity pojawia się mała myszka. Okazuje się, że w dolnej części drewnianej wazy znajduje się maleńki otwór, a jeden z wielu jej rzeźbionych elementów jest jego zatyczką. Otworem tym wróżbita wpuszcza myszkę do naczynia. Po chwili podobny los spotyka drugiego gryzonia i czop ponownie wraca na swoje miejsce. Siedzimy w milczeniu. Po chwili czarownik znowu się podnosi. Okrąża naczy­ nie drobnymi tanecznymi krokami. Z wnętrza wazy przez cały ten czas docho­ dzą odgłosy chrobotań i pisków. Trwa to dobrych kilka minut, podczas których wytrawny fetyszer odprawia swoje gusła. Wreszcie zapada cisza wewnątrz rzeź­ bionego naczynia a nasz gospodarz natychmiast przerywa swe pląsy. Ponownie klęka i unosi w górę wierzchnią część w a z y ^ dwie szare myszki oślepione ostrym słońcem zastygają na sekundę w bezruchu. Następnie nie niepokojone wyskakują na piasek i giną w trawie. Wróżbita nachyla się teraz nad naczyniem iczyta. Domyślam się z czego. Oto głodne myszki zwabione miodem przedostały się z dolnej części wazy do górnej. Jedząc, rozrzuciły układankę z kurzych piszczeli i zmieniłyjej układ. To właśnie z tego nowegojej rysunku odczyta teraz wróżbita odpowiedź na niepokojące Rolfa pytanie. 3 — Maski, bogowie

IX — Obcy ma wielkie oczy, lecz nic nimi nie widzi — mówi młody, sympatyczny Baułczyk. nauczyciel ze szkoły naprzeciw Ośrodka. Spoglądamy na siebie oczekując na dalszy ciąg, ale dalszego ciągu nie ma. Tiemogo sączy chłodne piwo i milczy. Jest gorąco, parno, nikom u nie chce się nawet otworzyć ust. — Czy to jakieś przysłowie, Tiemogo? — decyduję się przerwać przydługie milczenie. — Przysłowie — potakuje. — Tutejsze? — Acha* — I ma niby znaczyć, że my,biali niewiele pojmujemy? — buńczucznie pyta Nina. — Właśnie to — potwierdza spokojnie nasz czarny towarzysz. — Cóż. przysłowie nie schlebia białym, ale ostatecznie ksenofobia jest choro­ bą o zasięgu światowym i to przypuszczam, że jedną z najstarszych -^usiłuję łagodzić sytuację. — Może i niepochlebne, ale w każdym razie sform ułowane nie w sposób obraźliwy. A przy tym prawdziwe i was również dotyczy. — Nas? Mnie, Bogdana, Rolfa? — Nina zaczyna się denerwować. — Bogdana prawie nie znam. nic o nim nie wiem, ale myślę,że ciebie i Rolfa na pewno. — Nie mógłbyś troszkę jaśniej. Tiemogo? — tym razem zaczepka w głosie Niny jest już wyraźna. — Owszem, mam na myśli waszą wizytę u fetyszera. — Sądzisz, że zakpił z nas? — pyta Rolf. — A może masz za złe,że udaliśmy się do niego po radę? — dorzuca Nina. — Skądże, sam chodzę, gdy potrzebuję... — No to wykrztuś wreszcie, co masz na myśli, by ciem ni biali coś wreszcie 34 mogli zrozumieć! — wykrzykuje Nina rezygnując całkowicie z dobrych manier obowiązujących panią domu. — Przecież mówię — Tiemogo jest opanowany — chodzi o te oczy z przysło­ wia. Bez wróżbiarza powinniście wszystko sami zrozumieć. — Myślisz, że te ostatnie nasze dziwne wypadki... — Jasne! — Niby co i jak mieliśmy zrozumieć? — A teraz przynajmniej rozumiecie wróżbę fetyszera? Spoglądamy na siebie speszeni. Już trzeci wieczór komentujemy do znużenia nieskładny bełkot wróżbity. Była w nim bezpowrotna daleka podróż, jakieś pantery, niebezpieczeństwo, kłopoty... A wszystko w gęstym, niestrawnym so­ sie, jak u wszystkich jego kolegów po fachu na całym świecie. — Masz rację, Tiemogo H m ó w i po chwili R olf — niewiele zrozumieliśmy z tego co mówił wróżbita. Sądziłem idąc do niego, że nam pomoże, że powie coś takiego, co pozwoli nam zrozumieć skąd się bierze ten wyczuwalny nastrój niechęci narastający od pewnego czasu wokół nas. — Nie wokół was — przeczy Tiemogo. — N ikt tu nie m a nic do Niny. Wszyscy ją lubią i szanują. Ciebie zresztą też. G dy b y nie te pantery... — Czekaj — przerywa R olf — stary też coś plótł o panterach... Przecież to jasne, jeśli stary nie jest jednym z nich to na pewno m a z nimi kontakty. H g K ontakty? Z kim? Z panteram i? — Tak, z panteram i. Z ludźm i-panteram i. — Zwariowałeś chyba, Tiem ogo? T o było daw no i niepraw da — oburza się Nina. Tak sądzisz? Zapew niam cię, że to najpraw dziw sza praw da i do dzisiejsze­ go dnia jeszcze gdzieniegdzie żywa i aktualna. — Czekajcie, gadacie bez przerwy, a ja nie bardzo wiem o co wam chodzi — usiłuję uporządkow ać rozm owę. G łupia spraw a, i ja niewiele wiem o ludziach-panterach — .wyznaje Rolf. — Tiem ogo, wyjaśnij, trudno nam się w tym wszystkim połapać. U — Przecież przez cały czas usiłuję to właśnie zrobić, ale stale mi przerywacie. M ilkniem y, R olf napełnia kufle lekko m usującym piwem, które wybornie sm akuje w ciężkim skw arze tropikalnego wieczoru. | — N iedaw no zastrzeliłeś panterę, praw da Rolf? — Tiem ogo zaczyna pyta­ niem. — N aw et dwie. — W iem, ale w ażna jest jedna, ta czarna. 3* 35

— Rzeczywiście, jedna z nich była prawie czarna. To podobno wielka rzad­ kość, wszyscy mi zazdroszczą tego trofeum, doprawdy miałem wiele szczęścia. — Tak sądzisz? — Oczywiście, już ci mówiłem, że wszyscy mi zazdroszczą... — A więc jednak miałem rację mówiąc o wielkich ślepych oczach... — Znowu zaczynasz! — Ludzie — unosi się Tiemogo — zrozumcież wreszcie, czarna pantera to święte zwierzę! Nie dla mnie oczywiście — zastrzega się — ani dla zwykłego śm iertelnika, ale dla bractwa. Bractwa ludzi-panter. Teraz jasne? Choć to już na pew no nie ten sam związek co dawniej, w wypadku zabicia świętego zwierzęcia m usiał zareagować. Nie chcąc utracić prestiżu, bractwo nie może takiego prze­ stępstw a puścić płazem! — C holera — przeklina głośno Rolf — więc te wszystkie moje przygody są, tw oim zdaniem, robotą ludzi-panter? — Oczywiście! Właśnie to miałem na myśli, kpiąc z waszej wizyty u wróżbia- rza. Uważałem, że i bez jego zawoałowanych pogróżek powinniście się wszyst­ kiego domyślić. Jak C zarna Afryka długa i szeroka wszędzie działają organizacje określane ja k o bractw a lub stowarzyszenia sekretne. Ogromna większość zrzesza jedynie mężczyzn, organizacje kobiece są rzadkie. Nigdy natomiast mężczyźni i kobiety nie należą do tego samego stowarzyszenia. Przyjęcie do grona wtajemniczonych obw arow ane jest wieloma, niekiedy bardzo ciężkimi, próbami. Stowarzyszenia te m ają różną organizację: niekiedy skupiają równych wobec tajemnego kode­ ksu niepisanych praw stowarzyszenia, kiedy indziej są to organizacje elitarne, posiadające skomplikowaną, wielostopniową hierarchię wewnętrzną. Wszystkie bez w yjątku otaczają się tajemnicą: w organizowanych przez bractwa obrzędach w yklucza się obecność profanów, ludzi z zewnątrz. Nadto ich uczestnicy noszą w czasie tajemnych rytuałów stroje podobne do habitów i maski zapewniające im anonim owość. Bractw a sekretne różnych typów odgrywają wielką rolę w życiu społecznym plem ion Czarnej Afryki. Są to instytucje utrzymujące porządek publiczny, działające na polu społeczno-wychowawczym i dobroczynnym. Przeprowadzają na swych przyszłych członkach ciężkie próby, spełniające funkcję edukacyjną a także stosują wobec niepokornych sankcje, do jakich zostały upoważnione przez wielowiekową tradycję. Jedne z nich m ają na uwadze cele religijne, inne — społeczne i polityczne. O sobną grupę stanowią bractwa inicjacyjne, których zadaniem jest przygoto­ w anie młodzieży do życia i obowiązków dorosłych członków plemiennej spole- 36 czności. Stowarzyszenia te są szkołą wychowania obywatelskiego, w której dzięki próbom, wykładom, ćwiczeniom, chłopiec staje się mężem i wojowni­ kiem, dziewczyna zaś żoną przygotowaną do macierzyństwa. Bractwa tajemne mają swoje sanktuaria, uroczyska, święte gaje i właśnie tam najczęściej odbywają się „szkolenia”, próby, wtajemniczenia i ceremonie przyję­ cia czy pasowania. Stowarzyszenia o celach politycznych powiązane bywają często z wodzami plemiennymi. Są ich podporą, hamulcem a zarazem i opozycją. Istnieją wreszcie i straszliwe bractwa terrorystyczne, znane w różnych regio­ nach Afrykijako ludzie-lwy, ludzie-kajmany czy ludzie-pantery. Te zakonspiro­ wane grupy odgrywały niegdyś rolę społeczną jako stowarzyszenia o celach politycznych. Później, w okresie kolonializmu zyskały status najemnych terrory­ stów i morderców. U podstaw istnienia i działania tych zbrodniczych sekt leży szeroko rozpo­ wszechniona w Afryce wiara, że człowiek może zmienić się w zwierzę. Dla przeciętnego mieszkańca afrykańskiego buszu nie ulega najmniejszej wątpliwoś­ ci, że owa metamorfozajest możliwa. Wierzy się, że czarownik może sporządzić i sprzedać środek, po zażyciu którego zgodnie z przepisanym rytuałem, człowiek przybiera postać wybranego przez siebie zwierzęcia. Rzeczjasna chodzi najczęś­ ciej o to, by przeistoczyć się w zwierzę mocne, groźne, potężne, takie jak lew, krokodyl, słoń czy pantera. Środek tenPto mikstura sporządzona® - rzeczjasna znanejjedynie czarowni­ kowi —Sginnyg krwi kupującego. Zapłatą zań, gwarantującąjego skuteczność, musi być... kobieta. Klient po zażyciu cudownego środka uzyskuje moc wysyła­ nia swego „wtórnika” — drugiego ,ja ” pod postacią np. pantery, z polece­ niem zabicia wroga. Przekonanie to podtrzymują myśliwskie „relacje” o typo­ wym schemacie: oto myśliwy niemal cudem uchc dzi atakującemu go w buszu drapieżnikow^^Hpanterze, lwu, krokodylowi — rani go, a po powrocie z polowania dowiaduje się, że jego przeciwnik,wróg, antagonista, nosi świeżą ranę dokładnie w tym samym miejscu co zranione przez niego zwierzę. Poniższą opowieść usłyszałem podczas przyjęcia w towarzystwie złożonym z białych i czarnych, z ust bardzo wysokiego urzędnika państwowego resortu sprawiedliwości. Nikt z obecnych na przyjęciu jego czarnych kolegów, którzy jak i on ukończyli znane europejskie wyższe uczelnie, ani przez chwilę nie wątpił w jej prawdziwość. Oto w pewnej okolicy od dłuższego czasu ogromna pantera bezlitośnie zabija­ ła bydło. Robiła to nie dla zaspokojenia głodu, lecz dla rozkoszy mordowania. Była większa niż inne, żyjące licznie nad Białą Woltą. Jedni mówili, żejest prawie

czarna, inni przeciwnie — że to albinoska. Kiedy wszystkie próby zabicia krwiożerczego kota skończyły się niepowodze­ niem najznakomitszy tutejszy myśliwy zażądał zwołania rady starszych z wszyst­ kich okolicznych wiosek. Na zebraniu oświadczył, że to jego sąsiad zmienia się nocami w panterę i dziesiątkuje bydło. Zebrani udali się niezwłocznie do zagrody oskarżonego, ale zastali jego chatę pustą. Podobno od kilku dni polował w dalekim buszu. Znaleźli w chacie jakieś podejrzane naczynie, a w nim nieznane im korzenie i zioła. — Oto dowody — wskazał oskarżyciel — to właśnie dzięki nim zmienia się w' panterę i morduje nasze bydło. — I co, uwierzono mu? zapytał ktoś z obecnych na przyjęciu Europejczyków. — Oczywiście! — opowiadający ijego rodacy nie mogli pojąc rias^ch wątpli­ wości — zresztą najlepszy dowód, że winowajca nie wrócił już do swej cmny... — Pewnie się dowiedział o wszystkim i wolał uciec gdzie pieprz wiedząc, że grozi mu we wsi samosąd — próbował dyskutować któ^sz europeH skich niedowiarków. — Chwileczkę, chwileczkę, w jakiś czas potem zabito wreszcie tę panterę^ S dokończył dygnitarz. — I nic by w tym nie było dziwnego, gdyby nie fakt, że miała ...ludzką czaszkę! Możnają oglądać do dziś w pewnej wsi. Sam widziałem, to w moich stronach... Potężny urzędnik resortu sprawiedliwości, z dyplomem znanej wyzszejBiad- sekwańskiej uczelni i jego podobnie utytułowani koledzy ani przez chwilę nie* mieli wątpliwości, że pokazywana ludzka czaszka to czaszka zabitej czarnej, czy przeciwnie, białej pantery. Członkowie stowarzyszeń, którzy mieli moc przemieniania si™ zwierzęta, od wieków wywoływali paniczny lęk w afrykańskim społeczeństwie. Pełnili rolę tajnej policji, a czasem mafii. Wzbudzali strach, by przyjego pomocy decydować o losach plemienia. Bezradna wobec potężnych bractw sterroryzowana ludność uznawała je, bo musiała. Walczyły z nimi jedynie władze kolonialne, które nie mogły przystać na podobną dwuwładzę. Stowarzyszenia musiały więc zejść -F co zrozumiałe — w podziemie. Ich pozycja w oczach miejscowej ludności zmalała. Być może właśnie dlatego, by ją odzyskać lub też z powodu tych przyczyn, które nie tylko w Afryce powodują, że władza deprawuje, wynaturza i powoduje, iż po pewnym czasiejej przedstawiciele miast być pierwszymi sługami, stają się bezrozumnymi tyranami — bractwa owe stały się organizacjami terrorystycznymi. — Sądzisz więc Tiemogo, że powinniśmy się stąd wynieść? — pyta Rolf po długim, długim milczeniu. Chyba tak — twarz naszego czarnego przyjaciela jest wyjątkowo skupio- na. I r - I zostawić to wszystko? — Nina ogarnia ruchem ręki dom, ogród, ośrodek zdrowia i wieś, skąd dochodzi bezustanny pomruk tam-tamów. — Tak z dnia na dzień, tylko dlatego, że memu mężowi wylazła na strzał jakaś czarna pantera, która całymi miesiącami terroryzowała okoliczne wsie! B — Niestety, obawiam się, że nie macie innego wyjścia — mówi poważnie Tiemogo. — Na razie byliście tylko ostrzegani. Ale zrozumcie, to się może źle skończyć. Myślisz, że naprawdę ktoś chce zlikwidować Rolfa?— wszystko to wydaje mi się niewiarygodne. Raczej chce go stąd przepędzić. W dawnych czasach nie cackano by się tak, już dawno byłoby po nim. Całe szczęście, że stare prawa nieco przybłakły i, zwłaszcza w naszych stronach, nie są z wszystkimi rygorami egzekwowane. No ^jeszczejedno: wszyscy was tutaj Jubią, cenią — zwraca się do gospodarzy —na pewno nikt nie pragnie waszej zguby. Stąd szczęśliwe zakończenia waszych wypadków. Miały służyćjako ostrzeżenie, a niejako wyrok. No i stąd te wróżby. A jeśli nie wyjedziemy? — buntuje się Nina. — Tobie z pewnością nic nie grozi, ale jeśli chodzi o Rolfa... ^^S-tlważasz, że mogliby się posunąć do zbrodni? H Ł Ż m usżęni jego uporem, na pewno. Choćby dla ratowania własnej twarzy... Zapada długie milczenie. Rolf, wyraźnie bez przyjemności ciągnie przygasają- R tp^kę. Nina wzamyśleniu kreśli trzonkiem noża esy-floresy po białym obrusie. Więc jednak wyjechać... ^ B Tak będzie lepiej dla was i dla bractwa. Przecież wiesz, że nie możemy wyjechać tak z dnia na dzień. Kontrakty, pobowiązania, praca, chorzy... to musi potrwać... —A tymczasem Rolfowi może przydarzyć się jakieś nieszczęście, o tyra I myślisz? — szczerze strapiony pytam Ninę. ^ B N i e przypuszczam — wyprzedzajej odpowiedź Tiemogo. — Jeśli rozejdzie j się wieść, że podjęliście decyzję o wyjeździe powinni wam dać spokój. Więc dobrze, dasz im znać, że wyjedziemy, gdy tylko będziemy mogli. | — Chyba żartuje Bpotępiam w myśli żart Niny i spoglądam na naszego czarnego nauczyciela zażenowany tym, jak sądzę, faux pas gospodyni. j Tiemogo ma twarz poważną. Podnosi z namaszczeniem do ust kufel, powoli go opróżnia i mówi — załatwione, możecie na razie spać spokojnie. #1 J

X — Nino, obiecywałaś kiedyś opowiadanie o Gulim... — Rzeczywiście, ale to nie moja wina, że stale coś się dzieje i brakuje czasu na spokojną pogawędkę. Wygląda na to, że najłatwiej zapomnieć o Bogu. Bj™ To miało mieć jakiś związek z K p le-k p leB przypominam. — Będzie o Gulim i o Kple-kple, będą jeszcze i inne niespodzianki. Ale po kolei. Guli to jedno z bóstw miejscowego baulskiego Olimpu. Niestety znam jedynie jego najważniejsze figury, ostatecznie nie moi bogowie. Szefem baulskich bogów jest Alurua, stwórca i pan wszechrzeczy. Słabo widać znoszący samotność, wielki Alurua za pośrednictwem swego boskiego tchu — Gu, drugiego pod względem ważności bóstwa, stworzył wielką trójcę: Nyamye — Niebo, Assye — Ziemię, i ich syna Assasiua. Nyamye miał ze swą drugą żoną dwu synów. Jeden z nich to właśnie Guli, zwany również Kakagaye, drugi to Gbekre. G u jest bóstwem wiatru, i władcą świata realnego. W przeciwieństwie do Alurui -®^pana wszechświata, którego podobizn nie maluje się, ani nie rzeźbi — G u jest jednym z najbardziej ulubio­ nych bohaterów sztuki Baulów. — I to już koniec? Cholernie skromny ten banlski Panteon. — Dla mnie zupełnie wystarczy H wzrusza ram ionam i N in a B ale sądzę, że mają znacznie więcej bogów. — W porównaniu z sześciusetosobowym panteonem Jorubów ten baulski nie wy­ gląda imponująco — mówię nieco zawiedziony. — Sądziłem, że dowiem się więcej. Troszeczkę cierpliwości ^ strofuje mnie Nina. — 600 bóstw Jorubów, dzie­ siątki a może i setki w każdym znaczniejszym plemieniu a wszystkie barwne, czczone mniej lub więcej, w węższym lub szerszym kręgu, otoczone mgiełką mitów, legend i tajemniczości. Jedne dobre, sprzyjające ludziom, opiekuńcze, inne przeciwnie — złe. wrogie, niszczycielskie. Panteon bóstw afrykańskich, choć zmienia się zależnie od plemienia ma w wielu przypadkach wspólny sche­ mat organizacyjny. 40 Takim na przykład wspólnym elemeniem jest powszechna prawic wiara wjednego Boga — stwórcę świata. Najwyższe w hierarchii botljsobywa niekie­ dy płci męskiej, niekiedy dwupłciowc. aczasem towarzyszy mu wwyobrażeniach bliźniacza siostra. Bez względu na pleć. na to czyjest sam.czy zsióstr), jest toten sam Bóg — stworzyciel świata, praprzyczyna wszechrzeczy, źródłożycia, pozna­ nia i wszystkich sił witalnych. Nie składa mu się ofiar, ak tez niezapomina nigdy 0 jego istnieniu, wzywając go w chwilach szczególnego niebezpieczeństwa, czy też przy podejmowaniu ważnych decyzji. Stwórca me ma własnego kultu, pomr- waż doskonałość którą uosabia nie wymaga obrządków czy rytuałów. Najwyższy, w pojęciu Afrykanina, nie jest bynajmniej symbolem dobra, ani też sędzią najwyższym. Nie ma bowiem w afrykańskich kultach pojęcia mebi 1pieklą, a bóg nie po to istnieje, by karać lub wynagradzać. Cierpienia ludzkie nie wynikają z jego woli w myśl przekonania: Bóg doświadcza, lecz zakza od działań człowieka, od jego zawiści, a także od czarów i niechęci niezadowoli nych przodków. Dla Baulów takim bogiem jest Alurua. Samotny stwórca istniał jeszcze na długo przed stworzeniem świau. Stwo­ rzywszy świat nie chciał być dłużej samotnym, toteż powołał do życia swoich boskich pomocników — drugi garnitur afrykańskich bóstw. Należą do web Nyamye-Baulów, Nomma-Dogonów i Massa Damboli —Bambarów Ta grup* bóstw nawiązuje z ludźmi bliższe stosunki, przemawiając do nich glosami natu­ ry. Mają one swoje kulty, wyznawców, symbole i liczne niekiedy wizerunki. Podobnie ma się sprawa z kolejną grupą pośledniejszych bóstw — geniuszy zamieszkujących ziemię, niewidocznych dla ludzi. Są one często bóstwami opie­ kuńczymi klanu, niekiedy plemienia, i sprawują swe opiekuńcze funkcje wespół z duchami przodków; bywa że same są odległymi przodkami. Do to kult szeroko rozpowszechniony wśród ludów Afryki Zachodniej Do jest bóstwem potężnym, wysłannikiem stwórcy — Aluruy. a dla mieszkających bardziej na północ Bobów — Dobweniego. Wysłany na ziemię przez Najwyższe­ go nauczył ludzi różnych technik, takich jak uprawa roli, tkactw o czy odlewnic­ two. Ustalił także formy współżycia między ludźmi i nawiązał stały kontakt między nimi a Stwórcą. Do jest bohaterem licznych mitów, baśni i kgend. a jego kult przekracza granice podziałów plemiennych. Zakres boskiego działania Do obejmuje sprawy materialne ludzi i problemy społeczne plemion. Plemiona, wśród których jego I # jest rozpowszechniony wierzą, żc rodzaj ludzki stanowi szczególny fenomen natury. Wyczuwają pcwne podobieństwo, pewną równoległość między prawami natury takimi jak wegeta. ja »-'slm. opad'

I! F atmosferyczne a prawami, rządzącymi rozwojem społeczeństw, opartymi na naukach i zakazach pochodzących od bóstwa. Między tymi dwoma obszarami - naturą i prawami społecznymi — istnieje jakaś spójnia, związek. Jeśli zakazy i prawa społeczne nie są przez ludzi respektowane, dochodzi do wstrząsów i zakłóceń w naturze. Takie przestępstwo jak poślubienie bliskiej kuzynki, zwłaszcza ze strony matki, czy też zgwałcenie kobiety, mogą spowodować na przykład suszę. Do z woli swego ojca jest tym, który zapewnia ludziom ową niezbędną równowagę między ich życiem społecznym, religijnym, obyczajami a reakcją na nie sił natury. Z drugiej strony Do, ucząc ludzi praw, wychowuje ich i sprawia, że stają się oni prawnymi członkami grupy rozumiejącymi swoje w niej miejsce. Kult Do wzmacnia więzi między ludźmi, między poszczególnymi wsiami i, z uwagi na szeroki teren swego rozpowszechnienia, również między plemionami. Jak za­ wsze w Afryce, wspólnota ludzka pozostająca pod opieką Do, obejmuje zarów­ no żywych jak i zmarłych członków plemion. Stowarzyszenie czy bractwo Do jednoczy czysto religijną działalność społe­ czeństwa w ramach grup wiekowych i poprzez kolejne wtajemniczenia. Działal­ nością tą kieruje kler, złożony z szefów rodzin i klanów. M imo powszechności kultu, maski Do należą do najmniej znanych spośród masek używanych przez Baulów. Są to maski o dwu twarzach odwróconych od siebie: jedna z nich malowana jest na biało, druga na czarno. Co oznaczają? Czego są symbolem? Nie wiadomo. Prawdopodobnie rzeźbi się je jako symbol D o — opiekuna wsi. Może mają w jego imieniu zapewnić ludziom bezpieczeń­ stwo? Chociaż kult Do rozpowszechnionyjest wśród wielu plemion w tych stronach, właściwiejedynie Baulowie rzeźbią rzadko spotykaną dwugłową maskę. Dlacze­ go? Na to, jak i na wiele innych pytań dotyczących masek spokojnego, pracowi­ tego i wybitnie utalentowanego plemienia Baulów nie znamy dotychczas odpo­ wiedzi. Maski Baulów rzeźbią wsiowi kowale będącyjednocześnie snycerzami. Cieszą się oni ogromnym szacunkiem plemienia, zasiadają w radzie starszych, a ich pozycja wśród swoich jest równie wysokajak najwyższych dostojników. Baulski snycerz przywiązuje ogromną wagę do tego, by dzieło wychodzące spod jego ręki było doskonałe. Wśród baulskich wytwórców masek nie zdarza się robota am atorska. Są wysokiej klasy fachowcami, a niekiedy wspaniałymi artystami. Snycerze ci, choć nie są zrzeszeni, dbają o to, by nie zaginęła tradycja sporządza­ nia pięknych rzeźb. Przyjmują oni na naukę młodych, zdolnych chłopców, choć 42 t i w .— trzeba uczciwie przyznać — nie zawsze robią to bezinteresownie. Najpiękniejsze maski Baulów, a dla wielu najpiękniejsze w Afryce, to maski używane podczas ceremonii i obrzędów ku czci Gu. Przypominam: Gu to boski dech Aluruy, bóstwo, przy pomocy którego pan świata stworzył innych bogów. Maska Gu przedstawia ludzką twarz o prostym, szlachetnym rysunku. Łuko­ wate, wyraźnie zarysowane brwi okalają półprzymknięte powieki. Delikatny długi nos, małe, nieco wydęte, dmuchające usta. Na skroniach i czole lemienny rysunek blizn. O ile wyraz, proporcje i harmonia klasycznych rysów twarzy prawie że nie ulegają zmianie i są charakterystyczne dla masek Gu, to często różnią się one fryzurami. Jak przystało na wizerunek bóstwa, które jest oddechem, wszystkie linie klasycznie pięknej, spokojnej twarzy, linie pókolistych brwi, powiek i wąskiego nosa, zmierzają ku złożonym do twórczego oddechu ustom. Te piękne maski chyba najlepiej oddają czar baulskich wierzeń i potęgę ich uduchowionej sztuki. — No dobrze, ale co z Gulim — przypominam — miało to miećjakiś związek z maskami. Cierpliwości, będzie. Wiesz już, kto to taki. Z jakichś względów Guli przynosi nieszczęście kobietom. Pod żadnym pozorem nie wolno im na niego spojrzeć. Maska symbolizująca tego boga, to głowa byka lub bawołu z dwoma lub trzema rogami, z białymi lub czerwonymi zdobieniami. Guli pojawia się przeważnie nocą. Człowiek noszący maskę przywdziewa strój wykonany z ana­ nasowych włókien szczelnie go zakrywający. Tańczy, biega, imituje zwierzę, chodząc na czworakach. Ten nocny pląs odbywa się przy akompaniamencie przerażających dźwięków, wydobywanych z rogu przez towarzyszącego masce muzykanta. Zamknięte w chatach zdrętwiałe ze strachu kobiety wierzą święcie, że te przeraźliwe tony, to głos rozgniewanego Guli. A oto, Bogdan,niespodzian- ka — zgodnie z zapowiedzią — Guli we własnej osobie. Maski, trzy piękne maski. Oglądamyje z zapartym tchem i tym wewnętrznym napięciem, znanym każdemu zbieraczowi. Teraz wiem czemu służył ten nieco przydługi wstęp «Niny. Dwie spośród nich to głowy byków — maski Guli, t£ same, które po nocach straszą kobiety w baulskich wioskach nad Badamą. Trzecia jest inna: okrągła, plaska, przypomina słoneczny dysk. Tarczę twarzy wieńczą dwa małe, drewniane, rzeźbione różki- Niewielkie otworki na oczy. drobny nos i nieduże usta. Jest czarna, jedynie misterny i dość skomplikowany rysunek plemiennego tatuażu kontrastuje wyblakłą czerwienią i bielą. — To właśnie Kple-kple — mówi Nina. — Podobają ci się? — Też pytanie — z podziwu nie mogę wykrztusić sensownej odpowiedzi.

Są twoje, Bogdan, możesz je włączyć do swojej kolekcji. Ręczę za auten­ tyczność, ani jed n a nic została kupiona, wszystkie dostałam od wieśniaków. Baw ole oczy, bycze głowy masek symbolizujących Guli spotyka się wśród Buulów dość powszechnie. Kult tego bóstw a jest stosunkowo rozpowszechnio­ ny. N atom iast Kplc-kple to biały kruk. Jedynie bowiem w niektórych wsiach baulskich m aska ta bierze udział w uroczystościach związanych ze zbiorami lub w pogrzebach. W iele jest niewyjaśnionych spraw jeśli chodzi o wierzenia i symbole plemienne Baulów . N iektórzy znawcy uważają, że m aska Kple-kple, ma jakiś związek z kultem G uli i jest po prostu stylizowaną głową byka. Jakoś nie bardzo mi to trafi;* d o przekonania, a wy, co o tym myślicie? R olfow i i mnie równie to skojarzenie nie odpow iada. Cóż, dwie maski Guli i K ple-kple, bez względu na to co sym bolizuje ta ostatnia, bardzo mi się podoba­ ją . D ziękuję Ninie i Rolfowi serdecznie wzruszony. W swej skrom nej kolekcji m am już maski Gu. Jedną z nich kupiłem na... T arg u D om inikańskim w G dańsku od faceta, który bijąc się w piersi, zaklinał się, iż otrzym ał ją w darze od szefa plemienia, gdy w czasie wojny walczył pod T ob ru k iem . Jak na fantastyczną opowieść typu „Kiedy Kara M ustafa Wielki M istrz K rzyżaków ...” i napraw dę ładny egzem plarz maski, zapłaciłem stosun­ k o w o niewiele. XI Jeszcze tego samego wieczoru niespodzianka. Konkretnie: niespodziewana wizyta. Wyładowaną po brzegi ciężarówką zajeżdża przed nasz dom Manaina. — Co za dobre bogi sprowadzają cię w nasze strony? — żartujemy pomagając naszemu gościowi przenieść jego liczne bagaże. — Nie rozumiem, skąd w pytaniu liczba mnoga — śmieje się przystojna, dorodna kobieta w średnim wieku, zgrabnie wyskakując z szoferki. — Ostatnio jestem wyznawczynią jednego. — Ej, czyżby nowy mariaż na widoku? — interesuje się Rolf. — Żaden mariaż, nic podobnego — Mariama pokazuje w uśmiechu białe, mocne zęby. — Od dawna to samo bóstwo... frank! Jak na komendę wszyscy wybuchamy śmiechem. Przyciężki w ostatnich dniach nastrój wyraźnie się poprawia, nawet kolacja smakuje lepiej. Trudno powiedzieć czy to zbawienny wpływ Mariamy, czy też podwójnej ilości wy­ próżnionych butelek dobrego, czerwonego wina. Z opowieści przy stole wyłaniają się interesujące losy życia naszej bambarskicj znajomej. Mariama urodziła się w Bamako. które było podówczas stolicą francuskiego Sudanu. Myślę, że było to gdzieś przed czterdziestu pięciu laty. Ojciec był żołnierzem, matka — przekupką, babka zaś słynęła z pięknie tkanych banków. Jej butikowe wzory zrobiły później prawdziwie światową karierę, ale to już dzięki wnuczce. Przed laty wysłała Mariama kilka wzorów autorstwa swej wiekowej babki do Japonii. Wróciły stamtąd w dziesiątkach tysięcy kopii To była dobra transakcja. Gdy miała 15 lat, wydano ją za mąż. Pierwsze małżeństwo trwało cztery miesiące. Ojciec zwrócił posag, a Mariama powiedziała mu, żeby pod żadnym pozorem nie próbował jej nakłaniać do drugiego małżeństwa. Zostawiono ją w spokoju, zwłaszcza, że sama zaczęła sobie dawać radę. handlując materiałami. Kiedyś,bawiąc u rodziny przyjaciółki,z nudów zajęła się interesami. NVpad a 45

jej w ręce duża partia kosmetyków, które nie wiadom o dlaczego były tam tańsze, niż w jej rodzinnym mieście. Tak rozpoczęła się dla M ariamy wielka przygoda pod tytułem export— import. T ak było przed ćwierćwieczem. Od tej pory zdążyła zjeździć Afrykę wzdłuż i wszerz. O statnio podróżuje mniej, ma wszędzie swoich agentów. Jest w kontak­ cie z fabry ką włókienniczą w Anglii i w Japonii. Gdy tylko zauważy jakiś ciekawy wzór kupuje go na pniu i potem odsprzedaje z zyskiem zagranicznemu wytwórcy. A w Japonii i Anglii maszyny powielają go w tysiącach metrów m ateriału. Sprzedawała już rowery, samochody, ba, nawet diamenty. W ychowała się w rodzinie katolickiej, ale wśród jej kolejnych mężów był protestant i mahometanin — religii nigdy nie traktow ała poważnie. M ariam a ma w życiu fart. Zrealizowała większość swoich młodzieńczych m arzeń; ma kilka domów, samochody i siedmioro dziedziców. Niestety nie własnych, to dzieci jej dwóch braci. Sam a dzieci nie miała. Cóż, nie wszystko m ożna mieć w jednym życiu. Teraz bierze udział w naszej naradzie na tem at ewentualnego wyjazdu do M ali. Znałem te strony jedynie z rejonów pogranicza. Józek Tesar, czeski geolog z K arlovych Varów wiercił wiele miesięcy w pobliżu porohów w Labazenga, położonych prawie na samej granicy malijsko-nigerskiej. Kilkakrotnie jeździliś­ my do niego na weekendy z Bożenką i Ewą. Sypiało się pod gołym, wygwieżdżo­ nym niebem mając nad głową potężną kopułę baobabu, łowiło ryby, wypływało pirogą na Niger, by fotografować baraszkujące hipopotamy. Dwukrotnie w ciągu dnia, z punktualnością szwajcarskiego zegarka, przechodziły obok naszego obozowiska ciągnące do wodopoju stada żyraf. Przechodziły tuż obok nam iotów spokojne, niepłochliwe, ufne. Nigerski punkt graniczny znajdował się w najbliższej wiosce. Kilkanaście kilom etrów na północ, już po drugiej stronie granicy, mieścił się punkt malijski. Józek Tesar czuł się wszędzie tutaj jak u siebie w domu. Whisky oraz piwo lubili zarówno nigerscy jak i malijscy strażnicy. Zdaniem Józka 9 który płynne zapasy uzupełniać musiał aż w stolicy, odległej o trzy setki kilometrów — zbyt często zaglądali pod jego baobab. D obrą stroną tych odwiedzin było to, że dzięki znajomościom mogliśmy bez kłopotów przekraczać granicę. Pojechaliśmy raz czy dwa, lecz busz po drugiej stronie był taki sam, rzeka podobna, a do Gao zbyt daleko, więc kończyło się zawsze na krótkich przejażdżkach. A my z Józkiem planowaliśmy znacznie dalsze wycieczki. Chcieliśmy poje­ chać na północny zachód, gdzie zagadkowy i fascynujący lud Dogonów od lat 4 6 zamieszkuje wioski zawieszone niczym kolonie jaskółczych gniazd, u skalistych ścian wyżyny Bandiagara. W czasie naszego pobytu w Afryce zaczęto pisać 0 Dogonach na całym świecie, stali się oni światowym „bestsellerem” Wydawało się, że z podróżą w tamte strony nie powinniśmy mieć żadnych trudności, pominąwszy rzecz jasna porę i wybór odpowiedniego samochodu. Potrzebny był landrower, gdyż szlak z Gao na zachód w kierunku Hambon 1 Bandiagary były dla naszych volkswagenów nie do pokonania. Ustaliliśmy, że landrower wynajmiemy w Niamey i zaraz po Nowym Roku poprosimy o urlopy. Najlepsza pora do podróży w tych stronach to okres od początku grudnia do końca lutego. Dni co prawda nadal są upalneiniemacosię spodziewać, by rtęć w termometrze opadła w południe poniżej 35 C. za to noce są chłodne, tak że trzeba niekiedy spać pod kocem. A ikomarów wówczas mniej i można wypocząć. Trudności rozpoczęły się, gdy zaczęliśmy w Niamey szukać malijskiej amba­ sady. Willa nad rzeką, na której widniał wielki napis, żeto tutaj właśnieurzędują przedstawiciele sąsiedniej republiki, okazała się, i to od przeszło trzech łat. siedzibą jakiejś miejscowej spółki handlowej. Szyld malijskiej ambasady wcale a wcale nie przeszkadzał sprzedawcom orzeszków ziemnych. H®- Może wiadomo panom, dokąd przeniosła się ambasada Mali? — Nie mamy pojęcia, nigdy nas to nie interesowało. Przez kilka następnych dni szukaliśmy nadaremnie. Dopiero w MSZ-ocie poinformowano nas, że Malijczycy po prostu zwinęli swoje przedstawicielstwo ^ — Kto więc ich reprezentuje? Kek- Nie wiemy, może konsulat francuski, może tam coś wiedzą —radzono. Francuzi owszem, prowadzili w zastępstwie sprawy wizowe kilku innych byłych swoich kolonii, w tym Górnej Wolty i Wybrzeża Kości Słoniowej. Ale Mali nie, na dodatek nie wiedzieli kto by to mógł robić... Nad naszą podróżą zaczęły gromadzić się czarne chmury. Bez wiz moglian) jedynie marzyć o Dogonach. To jednak, czego nie wiedziano w nigerskira MSZ-ećie, wiedział Bagui, Algierczyk, którego przed laty spotkałem wsaharyj* skim miasteczku Aeulef-el-Arab. Pomógł mi wówczas, gdy miałem kłopoty z samochodem. Po latach spotkaliśmy się przypadkiem w moim szpitalnym gabinecie w Niamey.- Bagui pochodzi z rodziny, która od wieków prowadziła transsaharyjskic karawany. Jego krewni robią to zresztą do dziś,jednak dromadery zamienili na berliety. Przez Mali wiedziejeden z trzech transpustynnych szlaków Zachodniej i Środkowej Sahary. Bagui musi wiedzieć wszystko, co dotyczy podróżowania przez nawiększą pustynię naszego globu — i wie.

— Malijskie wizy? Oczywiście, Bogdan, że wiem. Otrzymasz je przez pana El-Hadżi Mulaja. — Czy to ten, który ma skład i sklep na Wielkim Targu? — Ten sam. Znasz go? — Znam, ale cóż on może mieć wspólnego z wystawianiem wiz, czyżby był ich konsulem honorowym? — Nie wiem, może i jest. Fakt, że jest przedstawicielem malijskich linii lotniczych „Air Mali” i podobno załatwia również sprawy wizowe. El-Hadżi Mulaj przyjął nas wyjątkowo serdecznie, poczęstował słodką saha- ryjską herbatą z dodatkiem mięty, dał do wypełnienia niezbędne formularze, które wypełniliśmy na miejscu i zapewnił, że wyśle je do Bamako najbliższym samolotem. Nie miał wątpliwości, że wizy wkrótce otrzymamy. Rozstaliśmy się wszyscy bardzo z siebie zadowoleni. El-Hadżi, bo przy okazji załatwił ze mną termin iakichś badań radiologicznych. Zaczęliśmy z Józkiem kompletować mapy, zbierać materiały i przepytywać bywalców. Wystąpiliśmy o urlopy. W połowie listopada powtórnie zajrzałem do biura El-Hadżiego. Nie zapomniał o wizach, ale z Bamako nadal nie miał wiadomości. Zapewnił, że sprawy dopilnuje i przywiezie mi promessy osobiście do szpitala. Niestety nie przyjechał, to też po jakimś czasie znowu zameldowałem się wjego firmie. Był zakłopotany, przepraszał i przysięgał, że wizy na pewno są już w drodze. I znowu czekaliśmy. Po kilku dniach wpadł do mnie do szpitala, oczywiście miał do załatwienia jakąś swoją sprawę. Przy okazji tłumaczył, że dwa razy w tygodniu, czyli każdym samolotem wysyła monity — i nic. Był koniec grudnia, zaczynaliśmy się z Józkiem denerwować. Przyszły zgody na urlop, należało załatwiać sprawy ubezpieczeń i wybrać trasę — można było bowiem jechać bezpośrednio do Mali drogą cięższą, trudniejszą, lecz ciekawszą, lub przez Górną Woltę. Pora była najwyższa na działanie, a tymczasem nasze wizy rozpłynęły się w powietrzu. El-Hadżi zaczął nas nawet unikać: w sklepie był nieuchwytny, telefonu nie odbierał. Wreszcie kiedyś dopadłem go przypadkowo na ulicy. — El-Hadżi, wóz albo przewóz: są wizy, czy ich nie ma? Przecież to kpiny! Był speszony, unikał mego wzroku, kręcił coś bałamutnie, aż nagle zdecydo­ wał się. — Ma pan czas doktorze, teraz, zaraz? — Jeśli w sprawie wiz, to oczywiście, że mam. A więc niech pan jedzie ze mną. W biurze El-Hadżi sięgnął do kasy pancernej, z której wyjął szarą teczkę. Położył ją przede mną na biurku. — Zasadniczo nie wolno mi tego panu pokazywać, to tajne. Nie chcęjednak, by pan zaczął o mnie źle myśleć... był pan zawsze w stosunku do mnie w porządku. Ale ze zrozumiałych względów proszę, by pan zachował treść dokumentów dla siebie. W teczce leżał list z Bamako podpisany przez wysokiego urzędnika służby bezpieczeństwa, a w nim krótka notatka. Co do wiz wjazdowych (tutaj nasze nazwiska) decyzja jest odmowna i dotyczy przejazdu drogą lądową. Powód odmowy: nie wystarczająca liczba agentów służby bezpieczeństwa, by móc upilnować każdego, kto chce wjechać na terytorium Mali samochodem. Wyżej wymienieni mogą natomiast otrzymać wizy upoważniające do przelotu samolo­ tem. Chcąc odwiedzić Bandiagara, mogą potem wynająć samochód organizacji turystycznych, kontrolowanych przez władze. Tak to z winy niedostatku kadr służby bezpieczeństwa Republiki Mali, nie pojechaliśmy do krainy Dogonów samochodem. Co kraj, to obyczaj... Tę długą i przykrą historię opowiadam tuż przed moim wyjazdem z krainy Baulow. Nasi gospodarze nieco pogodniejsi, prav^ie pogodzeni z koniecznością pożegnania tych’ stron, zastanawiają się od kilku dni gdzie, kiedy i którędy wracać. Pada któryś raz z rzędu propozycja wyprawy do krainy Dogonów. Nina i Rolf chcą wracać przez Saharę znanym im już szlakiem przez Gao i Regan. Proponują więc byśmy do Bandiagara wybrali się wspólnie. Wszystko we mnie się cieszy na myśl o takiej ekskursji. Nawet urlop w kraju, którego nie widziałem od dwóch lat, nie sprawiłby mi w tej chwili podobnej radości. Piękne plany, ale jak się tam razem dostać. Opowiadam historię z wizami, by Ninie, Mariamie i Rolfowi uświadomić czekające nas trudności. C zekaj^ mówi Rolf —.przecież sytuacja się zmieniła. — Jedziemy samochodem, a ty mógłbyś dolecieć do nas samolotem. — Wiesz, to jest rzeczywiście myśl — włącza się Nina. Posiedzimy tam z tydzień, dwa i ruszymy na północ, a ty wrócisz z Mopti samolotem. Pomysł niejest zły. Rozważam go długo, na pewnojakieś rozwiązanie, tyle, że taka podróż nie zadawala mnie całkowicie. — Dobrze wiesz Nino, że to jednak nie jest to, o co mi chodzi, stanowczo samolot to nie to... — Dlaczego? — Maski, marzą mi się maski, autentyczne maski Dogonów, również statuet-