ania351

  • Dokumenty1 556
  • Odsłony82 517
  • Obserwuję68
  • Rozmiar dokumentów49.8 GB
  • Ilość pobrań55 929

fotoksiążka Henry Oyen - złoto kanady

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :5.5 MB
Rozszerzenie:pdf

fotoksiążka Henry Oyen - złoto kanady.pdf

ania351 Dokumenty
Użytkownik ania351 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 28 osób, 22 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 79 stron)

VWOAWN/CTWO U M t 11 m - * < M W . < ' VH*M»** Wa « «

9 henry oyen WYDAWNICTWO l u b e l s k ie l u b l in 1991

Opracowanie graficzne ANDRZEJ WLOSZCZYŃSKI Redaktor ELŻBIETA LIPNIEWSKA Redaktor techniczny KRYSTYNA FRELIK ISBN 83-222-0694-1 © Copyriglit by Wydawnictwo Lubelskie Lublin 1991 WYDAWNICTWO LUBELSKIE ■ Lublin 1991 Wydanie 1. Nakład 19700 + 300 egz. Ark. wyd. 9,5. Ark. druk. 9,5. Papier ofTset, kl. V, 70 g, rola 61 cm. Oddano do produkcji w styczniu 1991 r. Druk ukończono w czerwcu 1991 r. Druk: Rzeszowskie Zakłady Graficzne, Rzeszów, ul. płk. Lisa-Kuli 19. Zam. 208/91 1 — Hurra! Wreszcie dopięliśmy celu! — Gaspard Durant wbił jeszcze ostatni kołek w ziemię, aby odznaczyć granicę żyły miedzi, którą przed trzema dniami odkrył wraz ze swoim wspólnikiem Lim- pym Hicksem. Przeświadczeni, że żyła kruszcu znajduje się w pasie górskim Caribou, przez sześć tygodni szukali jej niezmordowanie, z determinacją, aż wreszcie natknęli się na miedź. Hurra! Teraz się wzbogacą! Odznaczali granice, aby zapewnić sobie prawo własności żyły. Żmudna praca była ukończona. Gaspard rzucił siekierę wysoko w powietrze, twarz jego promieniała zadowoleniem. Potem chwycił przyjaciela w swoje żelazne objęcia i obracał go w kółko wśród okrzyków radości. Musiał sobie ulżyć, wyładować się. Podniecenie ostatnich tygodni było za silne. — Limpy! Nie mamy nic więcej do roboty! — zawołał. — Gdy Towarzystwo eksploatacji miedzi zobaczy, cośmy tu znaleźli, przy­ zna nam każdą cenę! Jesteśmy bogaci, strasznie bogaci, jesteśmy może milionerami! Nina nie będzie mogła mi już kazać czekać. Teraz się wreszcie pobierzemy, mogę przecież złożyć u jej stóp mają­ tek! — Dwudziestopięcioletni Kanadyjczyk Gaspard, olbrzym, wyso­ ki prawie na dwa metry, silny jak ryś, był pijany radością. Roz­ pierała go duma. W ostatnich dniach całkiem już zwątpił w skutecz­ ność poszukiwań. Ale potem los się uśmiechnął: przed nimi leżała bogata żyła miedzi, jego wyśnione marzenie... Hicks, jego wspólnik i przyjaciel, dźwigał na swoich barkach już czwarty krzyżyk; był mały i szczupły, oprócz tego utykał. Przed laty dostał postrzał w lewą rzepkę kolanową i teraz noga była krótsza 5

o dóbr)eh sześć centymetrów. Kiedyś był wesołym, pogodnym cZj0 wiekiem. Potem przyszła historia z nogą i gorzkie przeżycia innego rodzaju. 1 od tego czasu nie umiał się już prawdziwie, szczep śmiać. Teraz klął dobrodusznie i daremnie usiłował uwolnić się z nje. dżwiedzich, z żelazną mocą obejmujących go ramion przyjaciela Gaspard nie puszczał go i tańczył z nim dalej w kółko, jak gdyby radość wprawiła go w szał. Hicks użył podstępu. Przez niewielki obrót swojej sztywnej nogi udało mu się powalić Gasparda na ziemię. Sam upadł też, a], natychmiast skoczył znowu na równe nogi, chwycił oskard i skiero- wal go na Gasparda. — Ty duży, niedowarzony dzieciaku, posłuchaj mnie wreszcie... — mówił Hicks. — Przestań się wygłupiać i uważaj na to, co ci powie doświadczony człowiek. — Co się stało? — spytał zdziwiony Gaspard. — Co się stało? Zaraz się dowiesz. Usiłujesz sprzedać skórę żyją­ cego jeszcze niedźwiedzia. Rozumiesz? — Nie, nic nie rozumiem. — Nie masz więcej powodu do fikania koziołków z radości niż człowiek, który wyciągnął odpowiednią kartę w pokerze. Gra się dopiero zaczęła i może jeszcze diablo długo trwać, zanim przeliczy­ my nasz zysk. Gaspard zdziwił się. — Przypuszczalnie sądzisz... Limpy przerwał mu. — Tak jest — mówił. — Nie możemy miedzi sprzedać, tak samo, jak nie możemy jej wydobywać o własnych siłach, zanim nie załatwimy formalności w Fort Gregory. Tam musi­ my zarejestrować nasze podania o zezwolenie na eksploatację. Agdy certyfikaty, opatrzone pięknym numerkiem i wszystkimi możliwymi stemplami, spoczną w naszej kieszeni — wtedy dopiero będziemy spokojnie spać, bo kopalnia będzie należała do nas. I wtedy nadej­ dzie czas pertraktowania z Towarzystwem, które odkupi od nas miedź! No, zrozumiałeś nareszcie, że powinieneś oszczędzać twoje ryki tryumfalne na później? Gaspard pojął wszystko. Skinął głową. — Dopiero gdy będziemy mieli dokumenty w ręku — ciągnął dalej bezlitośnie Hicks — możesz wariować z radości, jeśli, oczywiś­ cie, nie uprzedzi cię ktoś, kto też odkrył miedź i wcześniej dochodził swoich praw. No, ale miejmy nadzieję, że taki wypadek nie zajdzie ! i że nasze papiery zostaną uznane. Wtedy będę szalał razem z iobą Do tego czasu mityguj się trochę. Często bywałem świadkiem, i* dopiero w ostatnich pociągnięciach przegrywano partię, mającą pier­ wej wszelkie widoki wygrania. Dlatego też nie mogę teraz ryczeć i wyć z tobą. Najpierw musi być wszystko zarejestrowane i munmy mieć w ręku papiery. A popatrz tam — na północ!... Gaspard spojrzał we wskazanym kierunku. Była już pozna jesień a pogoda w ostatnich dniach zbyt piękna, aby się mogła długo utrzymać. I Gaspard wiedział równie dobrze jak Hicks, że pierwsza straszliwa zamieć śnieżna, zwiastująca sześć zimowych miesięcy na­ wiedzi wkrótce dolinę Caribou. Nazywano ją „białą wichurą" i oba­ wiał się jej każdy człowiek w okolicy. Niebo było błękitne. Ale w oddali pełzła na północnym horyzon­ cie groźna, czarna chmura. Południowa strona doliny, tam gdzie stali Gaspard i Limpy, była jeszcze zalana promieniami ciepłego słońca. Na północy jednak przewalały się już mgły nad łańcuchem górskim Caribou. Otuliły już najwyższe wierzchołki i w zastraszają­ cym tempie gnały w dolinę, gdzie stali obaj poszukiwacze kruszców. — Śnieg! — stwierdził Gaspard. — Śnieg! — przytaknął Hicks. Spojrzeli na siebie porozumiewawczo. — A może to tylko tak wygląda? — zastanawiał się z wahaniem Gaspard. — Może — zgodził się Hicks. — Ale to chyba „biała wichura"... Gaspard nie odpowiedział. Patrzył, jak niebo na północy zaciąga się chmurami i twarz jego gasła coraz bardziej. Milcząc spakowali swoje narzędzia i udali się w drogę powrotną do swego szałasu w osiedlu, w dole nad rzeką Caribou. Podczas gdy szybko schodzili, miotani uczuciami różniącymi się bardzo od uczuć sprzed pół godziny, horyzont wyraźnie się zmieniał. Czarna chmura rozprzestrzeniała się z niezwykłą prędkością i wypełniała całą okolicę zimnem i ciemnością. I już rzuciła się na promienne południowe słońce, zgasiła je i w dolinę stanowiącą niedawno jeszcze pogodny, słoneczny krajobraz wpełzła niepostrzeżenie ponura zima. Przygnały nowe chmury, niebo zaciemniało się coraz bardziej. Zanim obaj przeszli pierwszą milę, zawirowały już w powietrzu pierwsze zlodowaciałe płatki śnieżycy. A gdy dotarli do rzeki Can- bou — oddalonej o milę od ich osiedla — przewalające się fale 6 7

nabrały już lego niesamowitego zabarwienia, zdradzającego doświad­ czonemu oku śnieżycę. , — Mam wrażenie, że to „biała wichura" — dyszał Hicks kuś­ tykając. — Spacer na południe do Fort Gregory nie będzie wcale łatwy w taką pogodę. Drogi będą zawalone śniegiem i trzeba długo czekać, aż się oczyszczą. — Ba! — zaśmiał się Gaspard. Jego optymizm znowu zwycię­ żył — Jakie to może mieć znaczenie? — zawołał pogodnie. — A je­ ślibyśmy nawet mieli czekać dzień, dwa, tydzień, a nawet dwa tygod­ nie, cóż to nam może zaszkodzić! Nasza miedź jest pewna. Nikt oprócz nas nie poszukuje jej w tej okolicy. Nic przynajmniej o tym nie wiem. 1 nikt też się nie dowie, że odkryliśmy żyłę, której tak długo szukamy! Możemy nawet poczekać cały miesiąc. Nikt się nawet nie domyśli, że zdobyliśmy majątek. Hicks wzruszył ramionami. — Jak długo będzie trwała burza — ciągnął dalej G aspard — ty­ dzień, czy dwa, nikt nie pójdzie w góry. Kiedy zaś tylko wiatr przestanie dąć, zaraz zejdę do Fort Gregory. To przecież tylko osiemdziesiąt mil! Wystarczą na to dwa dni, gdy drogi obeschną. Tak, tak, ty kraczący kruku, w dwa dni po ustaniu wichury będę w Fort Gregory! Hicks mruknął. — Zanięi „biała wichura” ustanie, mogą minąć i cztery tygo­ dnie — mówił z uporem. — Cztery długie tygodnie będziemy sie­ dzieli z założonymi rękami i czekali. A tam, po drugiej stronie góry, leży szeroka, otwarta żyła kruszcu. Jesteśmy bezsilni, nie możemy nic zrobić, aby ją sobie zabezpieczyć! Co się może stać w ciągu czterech tygodni! Gdybyśmy mieli psy w osiedlu, sam bym jeszcze dziś pojechał. Żadna burza w świecie nie przeszkodziłaby mi w tym. Ale, niestety, nie mamy psów. — Szaleństwo! — przerwał mu Kanadyjczyk. — M usimy przecze­ kać burzę aż do końca. Każdy, kto idzie w zawody z „białą wichu­ rą”, jest zgubiony. Czy teraz, będąc wreszcie u celu, po ukończeniu tej potwornie żmudnej pracy, mamy ryzykować? — Nie, nie, mój przyjacielu, przeczekamy. Droga do Fort G regory jest wyłożona piszczelami bohaterskich, ale lekkomyślnych ludzi. N o, nie rób ta­ kich min, Limpy. Nie możesz chyba zaprzeczyć, że jestem odważny, ale nie jestem lekkomyślny. Nie chcę narażać życia i umrzeć właśnie 8 teraz. Nadeszła odpowiednia pora na rozmowę z Niną Duboc. Czy sądzisz, że i teraz powie, iż nie może mnie poślubić, bo jestem biedny? Limpy Hicks zaśmiał się gorzko. Nic sobie nie robił z młodych kobiet. Przecież w ich oczach kaleka o zniekształconej, krótszej nodze był niczym. — Mój chłopcze, masz strasznie dużo zaufania do tej twojej Niny. Postępujesz w tym wypadku tak samo, jak z miedzią. Zanim jeszcze papiery zostały złożone, uważasz się już za właściciela kopalni. Jakoś mi się wydaje, że nie wiesz więcej o kobietach aniżeli o żyłach kruszcowych. — Masz rację! — odparł Gaspard. — O kobietach wiem napraw­ dę diabelnie mało. — A widzisz. — Ale Nina Duboc jest inna — przekonywał dobrodusznie Gas­ pard. — Co mnie obchodzą wszystkie kobiety na świecie. Nie chcę nic o nich wiedzieć. Kocham Ninę. Jestem przekonany, że zostanie moją żoną, gdy jej tylko powiem, że nie należę już do olbrzymiej rzeszy biedaków. Dała mi na to słowo. „Będę na ciebie czekała. Gaspard, aż dojdziesz do czegoś. Wtedy pomówisz z moim ojcem”. Dała mi słowo. — Słowo kobiety! — sarknął Hicks. — Przyjacielu! — rzucił ostrzegawczo Gaspard. — No. no, chłopcze, uspokój się — śmiał się Hicks. — Nie rzucaj się tak od razu, nie myślałem tak źle. Nie mam nic przeciwko Ninie Duboc, spodziewam się, że dotrzyma słowa. — Nie radziłbym ci w to wątpić — powiedział Gaspard. — Ale gdy już o tym mówimy — ciągnął Hicks spokojnie da­ lej — to do stu piorunów, mój chłopcze, uważam, że Nina jest za dobrą partią dla ciebie. — Zgadzam się z tym — roześmiał się Gaspard. — Ale w tym sęk, że ona sama jest innego zdania. A może zaprzeczysz temu? Hicks pokiwał głową, — Tak, to się zgadza. Ale posłuchaj: ty jesteś jedynym młodym człowiekiem w naszym osiedlu. Ona spędziła tu całe swoje życie, stale sama z ojcem tylko, starym Pierreem Duboc. Biali, których widziała, to same skwaszone, sczerstwiałe pierniki, jak ja, albo starzy myśliwi w rodzaju jej ojca. 9

I - J 3 d — Co chcesz przez to powiedzieć? — Przecież to jest jasne. Ty byłeś pierwszym młodym, przyzwoicie prezentującym się mężczyzną na drodze Niny w czasie, kiedy się w niej obudziła kobieta. Dlatego też wszystko poszło po twojej myśli. Gdyby był przyszedł inny mężczyzna, młody jak ty — wcho­ dzący w rachubę... No, mój chłopcze, jeśli w ogóle istnieje coś, co można poznać po oczach młodej dziewczyny, to chyba jedno: Nina obejrzałaby sobie bardzo dokładnie was obu, zanimby właśnie tobie dała słowo. A wybrałaby tego z was, który by się okazał silniejszy. Stanowczo nie porządniejszego i uczciwszego. Takie są wszystkie kobiety. A Nina nie stanowi wyjątku. Gaspard uderzył się w pierś: — Może masz nawet rację — mó­ wił — Ale czy nie jestem silny, Limpy? Czy uważasz, że Nina znalazłaby tu kogoś, czyje pięści napędziłyby mi strachu? Nie, ona jest moja i nie dam jej sobie zabrać, tego możesz być pewny. Tym razem widziałeś wszystko w zanadto czarnych barwach. Możesz mieć słuszność co do papierów, musimy je mieć wpierw w kieszeni, ale Nina — jej mi nikt nie ząbierze, ona jest moja. Nagle nastawił uszu. — Diabli nadali! — wykrzyknął. — A co się tu dzieje? Wprost przed nimi, tam, gdzie rzeka tworzyła zakręt, stała sreb­ rzysta jodła. Jej dolne gałęzie sięgały aż do iustrzanej tafli wody. W skłębionej gęstwinie konarów zamotała się wąska łódeczka z kory drzewnej. Na dnie leżał człowiek twarzą zwrócony do dna. Jedno ramię wystawało bezradnie z lodzi... Położenie kanu wskazywało dokładnie na to, że dopiero przed kilkoma minutami prąd zniósł je w gałęzie. A teraz już mało brako­ wało, aby lekka łódeczka wywróciła się i wyrzuciła swój nieprzytom­ ny, ludzki ładunek w rwący nurt. Człowiek ten byłby bez wątpienia stracony. Gaspard Durant jednym skokiem znalazł się w wodzie. Szybko uwolnił kanu z gęstwiny gałęzi i pchnął zręcznie na brzeg. Potem, ciężko dysząc, wyciągnął mężczyznę i położył go na ziemi. — No, coś takiego — mówił, wciągając głęboko oddech. — Taki olbrzym, a omal nie utonął. Człowiek, któremu Durant uratował życie, leżał bez ruchu. Jak go Gaspard słusznie określił — był to młody olbrzym, broda i dzika grzywa otaczały jego ostro zarysowaną twarz. 10 X Nie był urodziwy. Nos miał płaski, oczy osadzone blisko siebie, odchylona górna warga ukazywała końce dwu przednich zębów. Ale potężna głowa i siła, tchnąca nawet z jego nieprzytomnego ciała, w zupełności zacierały to pierwsze niekorzystne wrażenie. Gaspard i Limpy z podziwem wpatrywali się w obcego. — Mój Boże! Przecież to jest Frazer! George Frazer! Black George Frazer! — krzyknął nagle Limpy. Przypomniał sobie, że tej właśnie czarnej brodzie zawdzięczał mło­ dy człowiek sławę daleko poza granicami kraju. — Tu leży teraz — mówił — ten, który chełpił się, że nikt nie może mu nic zrobić, że nikogo się nie boi, że żadna kula ani pocisk go nie dosięgną. — Black George! — powtórzył Gaspard. Coś niby pełen uszano­ wania podziw drgnął w tym wykrzykniku. I on słyszał dużo o tym człowieku. Wśród nagich skał pasma górskiego Caribou, tam, gdzie rzeki kierują swój bieg na północ do Morza Arktycznego, imię Blacka George’a było otoczone jakimś nimbem, stało się prawie legendą. Sława tego imienia przedostała się na południe aż do doliny Caribou. Mówiono, że Frazer to zwykły przestępca, któremu Indianie tych okolic płacili bardzo wysoki haracz od całej zdobyczy myśliwskiej. Żył właśnie z tego i ze strachu, jaki napędzał Indianom. Inni znowu twier­ dzili, że Black George jest przywódcą plemienia indiańskiego, ale wszy­ scy zgodnie przyznawali, że on właśnie jest władcą tej całej okolicy i że nie ma rywala. On ściągał cło w postaci mięsa, skór i kobiet i nikt, żaden z mężczyzn nie miał dość odwagi, aby stanąć z nim do walki. Gaspard ukląkł i złożył sobie na kolanach tę wielką czarną głowę. — Patrz, Limpy! — zawołał. Zauważył krew sączącą się spod prawej łopatki Frazera. — Jest ranny. Jakaś kula go dosięgła. Wy­ daje mi się, że jeszcze żyje. — Z pewnością żyje — odburknął Hicks. Z chmurną twarzą potrząsnął głową, gdy Gaspard zerwał chustkę z szyi rannego i zaczął go opatrywać. — Naturalnie, że żyje. Co takiemu drabowi może zaszkodzić ja­ kaś rana. Przypuszczalnie nie pierwsza to i nie ostatnia! — Musimy go przetransportować do osiedla — powiedział Gas­ pard po założeniu prowizorycznego opatrunku. — Nie możemy go tu zostawić. / /

* ✓ — Dlaczego? — Ależ to szaleństwo. Nie obudziłby się przecież w tej śnieżycy. Pomóżże mi, Limpy! Wsadźmy go do łodzi. Musimy go czym prę- ' dzej wpakować do łóżka, bo w przeciwnym razie dostanie gorączki. Hięks nie ruszył jednak nawet palcem. — Słuchaj no, mój chłopcze! — odezwał się w reszcie dość ostro. — Jeśli tylko połowa z tego, co o nim opow iadają, jest prawdą, należałoby go tu zostawić. Niech się nim zaopiekuje „biała wichura", a nie uczciwi ludzie, jak ty i ja. I jeszcze ci coś powiem: Black George nie przyniósł jeszcze nikomu szczęścia, zapam iętaj to sobie! Dosięgła go kulka. Jestem przekonany, że człowiek, który do niego strzelał, miał swój słuszny powód ku temu. N iestety, nie celo- i wał dość dobrze. Takie jest moje zdanie o tym i dlatego mogę ci 5 jedno powiedzieć: zostawmy go tu, a sami postarajm y się dotrzeć do L osiedla, zanim burza rozszaleje się na dobre. Gaspard popatrzył nań z ogromnym zdziwieniem, a potem za- , śmiał się. — Głupstwa pleciesz. Nie myślisz chyba tak napraw dę? — Dźwig­ nął rannego z ziemi i ułożył go w kanu. — Limpy H icks nie zostawi przecież na drodze, bez pomocy, człowieka z raną w plecach. Żar­ tujesz tylko. Ale teraz musimy się bardzo spieszyć. Pom óż mi! Ani ty, ani ja nie należymy przecież do ludzi zastanaw iających się nad tym, dlaczego postrzelono człowieka. N am w ystarcza, że jego stan jest ciężki. Krwawi przecież i musiałby zmarnieć bez naszej pomocy! No... pomóżże mi wreszcie! Tak, tak jest dobrze! W iedziałem, że można liczyć na Limpy’ego Hicksa. Steruj. Jest tylko jedno wiosło? Hej! Dobrze, do domu! Śmiejąc się zmusił Hicksa, aby wszedł do łodzi. A potem ostro- i żnymi poruszeniami wiosła pchnął łupinę w w artki prąd. Frazer leżał bez ruchu. Widocznie stracił przytom ność przez silny f wstrząs i upływ krwi. Kanu mknęło w dół z prąd em rzeki, aby w końcu kierowane pewną ręką G asparda przybić do brzegu małej przystani w osiedlu, wśród coraz gęściejszych opadów śnieżycy. Kanu przybiło do brzegu. Hicks i G aspard w yskoczyli i wynieśli rannego z łódki. Natychmiast zbiegli się m ieszkańcy osiedla i zaczęli, j pełni zdziwienia, głośno wypytywać, co się stało. Nagle Frazer poruszył się i otworzył oczy. Przed nim stała Nina Duboc. Patrzyła nań, b ro n iąc się jednocześ­ nie przed coraz gwałtowniejszym naporem burzy śnieżnej, która jej omal nie wywróciła. — Gdzie jestem? — zapytał słabym głosem i zamknął znowu powieki. — W osiedlu Pierre’a Duboca — odpowiedziała mu Nina. Frazer otworzył oczy i wpatrzył się w Ninę. — Zdaje mi się, że jestem ranny — powiedział z nikłym uśmie­ chem. — Nie mylisz się, człowieku! — zawołała Nina. — W plecy. Potem zwróciła się do mężczyzn. — N a co czekacie jeszcze? Nie możecie przecież zostawić rannego i nie ruszyć nawet palcem w bucie. Pomóżcie mu! Podnieście go z ziemi. Szybko! Nie wolno mu leżeć w śniegu! Dalej, zanieście go do naszej chaty! — Gdzie każesz? — spytał Gaspard. Zmarszczył czoło i wraz z trzema innymi podniósł rannego. — Naturalnie musicie go zanieść do nas. Sam mogłem wpaść na to — odezwał się Pierre Duboc. — Nasz dom jest przecież naj­ obszerniejszy w osiedlu, a ja już postaram się o to, aby miał staran­ ną opiekę. Hicks bez słowa spojrzał na dziewczynę. I podczas gdy tamci wnosili Frazera do domu, on z głęboką troską patrzył w czarną, groźną połać północnego nieba. / 2 Złe przeczucia Lim py’ego Hicksa spełniły się bardzo prędko. Minęła zaledwie godzina od czasu, kiedy w domu Pierre’a Duboca złożono rannego Frazera, gdy „biała wichura” z niesamowitą siłą rzuciła się na osiedle. Wściekała się, jakby od tygodnia zbierała siły i krzepiła się w sobie. Burza gnała przed sobą z szybkością sześćdziesięciu mil na godzi­ nę ryczące, wirujące w szalonym tempie białe masy śniegu. C hropo­ watą ręką zm iotła złotą jesień w dolinie Caribou i spowiła ją w zi­ mowe szaty. Nie można było wyjść z chat. Spadające z siłą, złodo- n 13

r i f waciaje kryształki śnieżne rozdzierały skórę tak, że zaczynała krwa- t wić. Szalejący żywioł nie pozwalał otworzyć ust i był tak ostry, że i zapierał oddech i pozbawiał prawie przytomności. Mieszkańcy osiedla mieli za sobą już niejedną „białą wichurę”. Wiedzieli więc, czym to pachnie. Zabarykadowali się w swoich do- f mostwach, wypełniając śpiesznie wszystkie pęknięcia i rysy, pow­ stające w ścianach w porze letniej, którymi teraz wciskały się do ; wnętrza masy śnieżne. Z pokorą znosili swój los. Na dwa dni, tydzień, dwa tygodnie, { albo miesiąc zagrzebie ich żywcem śnieżyca. A może i dłuższy czas t minie, zanim wyzwolą się z jej okowów. Przez cały okres trwania ‘ „białej wichury” pobyt na wolnym powietrzu był niemożliwy. I osie- | dleńcy doliny Caribou poddali się okrutnej sile przyrody. Skupiwszy ’ się przy ogniskach, czekali cierpliwie, aż szalejący orkan osłabnie. ; Po wczesnej kolacji Limpy Hicks i Gaspard Durant ćmili fajeczki i w swojej malej, jednoizbowej chatce, leżącej w najbliższym sąsiedz- ? twie obszernego domostwa Pierre’a Duboca. Palili, wsłuchując się we ‘ wściekły szum burzy za oknami. Czasem orkan był tak gwałtowny, że szałas, którego ściany z gru- ; bych ciosanych pni drzewnych sięgały dwu metrów wysokości, drżał ! w posadach, jakby się wszystko miało rozlecieć. Hicks potrząsnął głową. — „Biała wichura” wyprawia swoje harce — mruczał. — Pokazu­ je, co umie. Bóg raczy wiedzieć, jak długo to potrwa, zanim będzie- ! my mogli zajść do Fort Gregory. Chłopcze, muszę ci powiedzieć, że l mi się to wcale nie podoba. Ogarnęło mnie jakieś dziwne przeczucie t czegoś niedobrego. Gaspard wzruszył ramionami. , — Głupstwo! Jeśli tak zaczynasz, to rozsądna rozmowa z tobą nie j ma w ogóle sensu. Kraczesz i przepowiadasz nieszczęścia, a mnie się ‘ wszystko uśmiecha. Dla mnie wszystko dookoła tchnie szczęściem, i Bo powiedz sam, kto na całym świecie domyśla się, że natknęliśmy ; się na żyłę miedzi? Tylko my dwaj wiemy o tym, a trzecim będzie t urzędnik w Fort Gregory, gdy mu przedłożę papiery. Uderzył się lekko po kieszeni. Tam spoczywały sporządzone przez nich opisy i plany. — Dobrze, już dobrze — odburknął Limpy. — Byleby nikt inny nie dowiedział się o tym od ciebie. I — Co to ma znaczyć? — To znaczy, że poty spokojnie nie usnę, póki papiery nie będą zarejestrowane. Przecież jest możliwe, że jakieś słuchy o naszym szczę­ ściu przedostaną się poprzez ściany tej chaty, zanim zajdziesz do Fort Gregory. Nie zapominaj, że to może trwać całe tygodnie. Mam jakieś dziwne przeczucie, że ktoś dowie się o tym i zgłosi przed nami swoje pretensje. Żebym przynajmniej miał tę pewność, że ani słóweczkiem nie zdradzisz się przed nikim o naszym odkryciu, mój chłopcze... Gaspard przerwał mu ze śmiechem. — Nie obawiaj się, Limpy. Niechby to było twoją ostatnią troską. Możesz mi wierzyć, że umiem milczeć — tak dobrze jak ty. Ale przyjmijmy, że ktoś by się nawet dowiedział o naszym odkryciu. Czy naprawdę myślisz, że ktoś tu w osadzie jest szybszy aniżeli ja, ktoś, kto odważyłby się, mimo burzy, pojechać do Fort Gregory? — Licho wie — mruknął Limpy. — Ciągle myślę o Blacku Geor- ge’u! To zly człowiek. Po tym wszystkim, co o nim słyszałem, nie można mu ufać. Jeśli mam być szczery, muszę ci powiedzieć, że byłoby mi jakoś raźniej, gdyby tego gagatka tu nie było. — Black George Frazer leży przecież z dziurą pod łopatką w do­ mu Pierre’a — odparł Gaspard. Potrząsnął głową. — Hmm, absolut­ nie nie jest godne Limpy’ego, aby bał się jakiegoś postrzelonego człowieka. Ale Hicks nie dał za wygraną. — Mogę ci tylko tyle powiedzieć, że Frazer nie odniósł tak cięż­ kiej rany, aby stać się nagle świętym. Ten drań jest na wskroś zepsuty. Gdybym był na twoim miejscu, mój chłopcze, nie czułbym się absolutnie tak pewnym. Pomyśl tylko, że on tam leży, a... tam jest Nina Duboc! Gaspard wstał spokojnie i milcząc wytrząsnął popiół ze swojej fajki. . — No, dobrze, Limpy — odparł w końcu. — Dziękuję za o­ strzeżenie. Pójdę tam teraz, aby bronić mojej Niny przed Frazerem. Wiem jednak, że to zbyteczne. Gdyby się tylko ktoś odważył naga­ bywać ją, ten zawrze znajomość z jej pięściami. A tego nie radziłb) m nikomu. Porządny chłop z ciebie, Limpy, ale jeśli chodzi o kobiety... to znasz się na nich może jeszcze mniej ode mnie. Zapiął wełniany płaszcz, ściągnął futrzaną czapę głęboko na uszy i wyszedł na spotkanie z wichurą, aby się dostać do domostwa JK 4 T 15

It Pierre'a Duboca. Miał przejść zaledwie dwadzieścia kroków, ale ^. w ciągu tych kilku sekund burza napadła nań z taką siłą, że przy- • szedł tam całkiem bez tchu. — Do stu piorunów! — dyszał, potykając się na progu chaty. — Dziś „biała wichura” dybie na życie ludzkie. W taką noc dobrze jest ' siedzieć w domu przy ogniu, prawda, Pierre? W kącie chaty stary Pierre Duboc ćmił w zamyśleniu fajeczkę. ! Nawet nie podniósł oczu, gdy wszedł Gaspard. W drugim kącie izby siedziała Nina, zajęta szyciem. Gaspard przystąpił do niej z rado-, ! snym błyskiem w oczach. Światło lampy padało na ładną twarz Niny, oświetlając jej męskie, j, trochę twarde rysy, na jej usta i ręce, nie znające znoju prawdziwej * pracy. Oczy ciemne, duże i poważne zdradzały, że Nina nigdy nie f ukorzyła się przed cudzą wolą. Nie darmo mówiono w osadzie, że t tylko chłop na schwał, chłop całą gębą potrafi poskromić Ninę \ Duboc! ' — Nino! — szepnął Gaspard, siadając obok dziewczyny. — Mie­ liśmy szczęście, Nino! Udało nam się wreszcie natrafić na miedź! : Jesteśmy bogaci! Znaleźliśmy żyłę, której tak długo szukałem tu ; w tych stronach. Należy do nas! Co moje, to i twoje, Nino! To tylko - chciałem ci powiedzieć! Zostaje to, naturalnie, tylko między nami, , nikt inny nie może o tym wiedzieć, Nino! Ujął jej rękę i szepnął czule: — Teraz nie musimy już dłużej . czekać! Ale dziwnie zimne oczy spojrzały nań obco. Spojrzenie to do- f tknęło go boleśnie. Potem zobaczył jeszcze, jak marszczy czoło. v — Obcy śpi — syknęła, wskazując na zasłonę ze skórek zwierzę- ; cych. — Nie mów tak głośno. Potem zrobiło jej się żal, że wyprowadziła go z równowagi. Uśmiechnęła się do niego. — Czy to prawda? — spytała szeptem. — Znaleźliście żyłę kruszcową? Gaspard w obecności Niny zapomniał o całym świecie i o przyrze- : czeniu danym przyjacielowi. Nie dochował tajemnicy. Potoczył się i wartki potok słów, cała historia o kawałku ziemi, do której wraz >z Hicksem rościli sobie pretensje. Nie widział nic, tylko błyszczące, j ciemne oczy Niny, jej czerwone wargi, czarne połyskliwe włosy, jej krągłe, jędrne ramiona... nie mógł inaczej, musiał jej opowiedzieć w podnieceniu o swym cudownym odkryciu. 16 Opisał jej uciążliwe poszukiwania, opowiedział, jak ostrożnie ba­ dali każdą piędź ziemi w dolinie Caribou, aby znaleźć bogatą żyłę, na której istnienie wszystko w pobliżu wskazywało Ale w końcu przyszedł dzień triumfu. Tam na dole, w Fort Gregory. czekała na nich nagroda za wiele znojnych dni ciężkiej, żmudnej pracy. A żyła okazała się zasobniejsza, aniżeli kiedykolwiek marzyli. — Jesteśmy bogaci! Czekają nas miliony! Ludzie z Towarzystwa eksploatacji miedzi długo już szukali tej żyły, ale nie poszczęściło się im tak, jak nam. Zapłacą za nią każdą sumę! Nina przysłuchiwała się zniecierpliwiona dumnej mowie. — Jesteś więc bogaty, Gaspard? — Na jej wargach osiadł ironicz­ ny uśmiech. — I tę całą historię opowiadasz mi po to, abym zro­ zumiała, że możesz mnie teraz kupić, co? Gaspard patrzył na nią w osłupieniu, ale ona ciągnęła dalej: — Czy wyobrażasz sobie, że córkę PierTe‘a Duboca, która nie uszanowała nigdy cudzej woli, oprócz własnej, można kupić jak zwykłą indiańską sąuaw, czy też psa do zaprzęgu? Czy ty sądzisz, że należę do typu kobiet, które idą za mężczyzną i są mu w ierne tylko dla jego pieniędzy? Czy naprawdę, tak myślisz? Zbity z tropu Gaspard nie wydobył z siebie ani słowa. — Nino... mówiłaś przecież, że nie wyjdziesz za nikogo innego — wtrącił wreszcie. — Pracowałem dla ciebie, jedy nie dla ciebie, przy­ sięgam na to. 1 tylko ze względu na ciebie tak bardzo się cieszę, że natknęliśmy się z Limpym na tę żyłę. Nina skinęła głową. — Oświadczam ci, że córka Pierre’a Duboca nie wyjdzie za mąż za hołysza, i przy tym obstaję. Mój wybrany musi mieć i inne walory. Przede wszystkim musi być odważny i silny. Tak silny, aby mu nikt nie sprostał. Gaspard pochylił się nad nią i szepnął namiętnie: — Czy znalazłaś tu kogoś silniejszego ode mnie? — Nie! Jeszcze nie. Ale... — Mów dalej. — Ale chciałabym wiedzieć, czy nie ma naprawdę mocniejszego od ciebie — szepnęła. — Może taki istnieje. Może ten obcy przy­ bysz tam... — Nino! — Gaspard mówił teraz całkiem spokojnie i zimno. — Co to ma znaczyć? Czy igrasz ze mną? A może mówisz poważnie? 2 — Złoto Kanady ^ ? Ni n i " m t m

Czy wyobrażasz sobie, że potrąfiłbym kiedykolwiek zapomnieć o tym, co teraz powiedziałaś? Zamilknij więc i nie mów więcej o tym. Przyrzekłaś mi wyjść za mnie. Ojciec twój, Pierre Duboc powiedział, że nasz ślub odbędzie się w dniu, w którym będę ci mógł zapewnić beztroską przyszłość. Ten dzień nadejdzie, gdy tylko nasze papiery będą zarejestrowane w Fort Gregory. — Ach, a więc nie są jeszcze zarejestrowane? — Nie. — A więc miedź nie należy jeszcze do ciebie i Hicksa? — Nie. Ałe to tylko formalność. Jak długo „biała wichura” szaleje, nie można przecież przedostać się do Fort Gregory. Gdy jednak orkan się uspokoi, pójdę. A skoro wrócę, będziesz moja, Nino. Nina uśmiechnęła się z lekkim szyderstwem. . — Nie wydaje mi się jakoś, Gaspard, abyś się bardzo niecierpli- . wił — mówiła. — Powiadasz, że mnie kochasz, że tęsknisz za dniem, w którym będę twoja, a wcale się nie śpieszysz. Twoja miłość nie jest chyba zbyt gwałtowna. A może się boisz? Naprawdę nie byłabym nigdy w to uwierzyła, żeby chłop, jak ty, uląkł się burzy, żeby co ś' takiego, jak zła pogoda, stanęło na przeszkodzie jego szczęściu’. — Jesteś niesprawiedliwa, Nino! Nie należy być głupcem. A tylko skończony głupiec wybrałby się do Fort Gregory w towarzystwie „białej wichury”. Trzeba też umieć czekać. A nie mam wcale ochoty narażać się na niebezpieczeństwo, stracić ciebie teraz właśnie, kiedy mam pewność, że będziesz moja! Gaspard wyciągnął plany zza pasa i powiewał nimi triumfująco nad głową. — Te papiery, ty, Nino, moje życie, to wszystko razem przedstawia zbyt wielką wartość, aby je lekkomyślnie narazić na niebezpieczeń­ stwo. A kto rzuca wyzwanie „białej wichurze” — to pewny trup. Nina skierowała oczy na zasłonę, za którą spał ranny Frazer. — Tak bardzo bym chciała wiedzieć, czy i Black George boi się „białej wichury”? — szepnęła. — Nino! — Chciałabym wiedzieć, czy i jego burza powstrzymałaby od zarejestrowania papierów, gdyby wiedział..., że na niego czekam? — Głupstwo! — żachnął się Gaspard z niezwykłą u niego powa­ gą. — To wszystko głupstwo! 18 — Tak myślisz? — Tak. I lepiej nie mówić o tym więcej. Wiem dobrze, że tak nie myślisz, ale nie chcę więcej o tym słyszeć. Nie znoszę takich żartów. Nie byłabyś mi dała przecież wtedy słowa, Nino. Nie mówmy więcej o Blacku George’u, dobrze?! Uratowałem mu życie i nie mam naj­ mniejszej ochoty popaść teraz w jakiś konflikt z nim. Chodź, Nino, zapomnijmy o wszystkim. Chcę ci powiedzieć, że nigdy jeszcze nie byłaś tak piękna jak dziś. To chyba bardziej zajmujący temat? Jego chłopięcy śmiech brzmiał wesoło i jasno, gdy ją objął i przy­ tulił. Uległa mu. Ramię jego było silne i Gaspard podobał się jej, zawsze się jej podobał. Uśmiechnęła się do niego. — Dobrze — szepnęła. — Niech będzie tak, jak sobie życzysz. Ale nie zapominaj o tym, że jeszcze dużo wody upłynie, zanim zostanę twoją żoną... Następnego ranka po śniadaniu Nina stała przy oknie i obser­ wowała szalejącą nawałnicę. Przez całą noc „biała wichura” wytęża­ ła wszystkie siły, aby pogrzebać osiedle pod zwałami śniegu, a bu­ dzący się świt potęgował jej moc z minuty na minutę. Należało liczyć się z tym, że orkan szybko nie minie. I małemu osiedlu nie pozostawało nic innego, jak poddać się z równowagą ducha losowi. Nie było obawy, aby ktoś tu z pustym brzuchem położył się spać; żywności posiadano pod dostatkiem, spiżarnie — dobrze zaopa­ trzone. Ale przyjdzie może przez całe tygodnie czekać na to, aby człowiek mógł ruszyć kulasami — a nie była to miła perspektywa. Została zupełnie sama w chacie. Tylko tam, za przepierzeniem, drzemał w swojej koi Black Frazer. Zaraz z rana .Pierre Duboc zbudził obcego i obejrzał jego ranę. Zaczynała się goić i gospodarz orzekł, że' wkrótce, nie dalej może jak za dwa dni. Frezer będzie mógł zupełnie bezboleśnie poruszać ramieniem. Na wszystkie starania młody człowiek odpowiadał uprzejmymi podziękowaniami. Opowiedział staremu Pierreowi, że ktoś strzelił do 2* 19 Mm

niego znienacka od tyłu, właśnie w chwili, gdy wiosłował, płynąc w dół rzeki. I to było wszystko, co wiedział o tej sprawie. Nie miał pojęcia, nie domyślał się, kto go zranił. — Jeszcze jest bardzo osłabiony — rzekł do córki Pierre Duboc, zabierając się do wyjścia. Chciał się przedrzeć przez szalejącą nawał­ nicę, aby odwiedzić sąsiadów. I obrzuciwszy Ninę jakimś dziwnym spojrzeniem, dodał: — Gdy się trochę wzmocni, musi stąd odejść. Przypuszczam, że i Gaspard patrzyłby wilkiem na to, gdyby Frazer został pod tym dachem dłużej, aniżeli to jest konieczne. Nina wzruszyła ramionami. — No, a wichura? — spytała z uśmiechem. Rozmowa ta miała miejsce przed kilkoma godzinami. Gdy teraz patrzyła na srożący się orkan, na zbielały, zlodowaciały, stężały świat, w jaki się zmienił krajobraz przez jedną noc, pomyślała o Gaspardzie i znowu wzruszyła ramionami. Zanim pojawił się Frazer, była pełna podziwu dla Gasparda. Wydawał się jakiś inny, lepszy od reszty mężczyzn, których dotych­ czas poznała. Był silny i piękny, straciła dla niego głowę. Ale teraz przyszedł inny mężczyzna... Wyglądała przez okno i rozmyślała o tym, co ślubowała Gaspar- dowi. i o jego odkryciu, o którym jej opowiadał, i o tym, że było teraz niemożliwością zarejestrować papiery. Nagle usłyszała za sobą kroki i odwróciła się. Black George Frazer rozsunął zasłonę i zbliżył się do niej. Nie miał już opatrunku. Czarna broda i gęsta czupryna otaczały jego bladą twarz. Uśmiech­ nął się do niej. . — Z dała przyszedłem, Nino Duboc, aby cię zobaczyć — powie­ dział. — Aby mnie zobaczyć? — zdziwiła się Nina. , — Tak, naprawdę — odpowiedział Frazer. — Wysoko na północy słyszałem o pięknej, dzikiej Ninie, której nie może poskromić żaden mężczyzna. Przed dwoma dniami opuściłem moją kobietę i przeszed­ łem na drugą stronę pasma górskiego Caribou, aby się przekonać, ile prawdy jest w tym, co opowiadają. Zapewniłem twojego ojca, że nie wiem, kio mnie zranił. Wian, kto do mnie strzelał. Była to opusz­ czona przeze mnie kobieta. Wiedziała, dlaczego od niej odchodzę. Czy mówisz prawdę? — spytała Nina z niedowierzaniem w glosie. , 20 Frazer nie odpowiedział. Popatrzył tylko na nią i ciągnął dalej. — A teraz gdy cię ujrzałem, przekonałem się, że nie kłamano. AJe słyszałem też, że wychodzisz za mąż za jednego z osiedla. To jest niemożliwe. — A gdyby tak było? — Nie — przerwał z mocą Frazer. — Tego nie zrobisz! Z twoich oczu wyczytałem,- że Nina Duboc poślubi tylko człowieka, który jej zaimponuje swoją siłą, który przewyższy pod tym względem innych. W sercu twoim wiesz już, że ja jestem tym mężczyzną. Nina stała bez ruchu przy oknie. Potem sięgnęła ręką za bluzkę. — Jeśli ci tyle o mnie opowiadano, opowiadano ci pewnie też, że umiem obchodzić się z nożem. Tej sztuki nauczył mnie mój ojciec — mówiła spokojnie. Wyciągnęła długi, wąski sztylet i twarz jej skamie­ niała w dzikiej powadze. — Radzę ci, nie zbliżaj się — ciągnęła dałej. — Możesz mi wierzyć, że i z tej odległości ugodzę cię celnie. Frazer odrzucił w tył głowę i zaśmiał się. — Czy wiesz, kogo mi przypominasz, Nino? Mruczącego rysia z żelaznymi pazurami. Jesteś odpowiednią żoną dla mnie, Nino. ale później, gdy cię poskromię, będziesz tylko się bronić. O takiej żonie , zawsze marzyłem. Dlatego muszę cię mieć! — Doprawdy? — zaśmiała się Nina ironicznie. — Tak — przytaknął Frazer. — A teraz słuchaj uważnie, co ci powiem. Wiem, że jesteś narzeczoną Gasparda Duranta. Czy myś­ lisz, że spałem podczas waszej rozmowy? Zawsze czuwam. gdv mówi się o rzeczach, które mnie interesują. — Podsłuchiwałeś więc? — Tak. Słyszałem wszystko, co Gaspard mówił o swoich planach. Wiem, że odkrył żyłę kruszcu. Wiem również, że wyraziłaś mu swoją pogardę, bo zabrakło mu odwagi, aby teraz, podczas nawałnicy, zejść w dół do Fort Gregory. Przekonałem się, że przybyłem we właściwym momencie. Wiem, że czekałaś tylko na właściwego czło­ wieka, na śmiałka bez trwogi — mimo że jesteś przyrzeczona młode­ mu Durantowi. Wydawało się, że jego potężna postać wypełnia całą izbę. Wzros­ tem przewyższał Ninę, która utkwiła wzrok w podłodze. Mimo jej ostrzeżenia, zbliżył się. Oddychała szybko. Była bardzo pod­ niecona. 2!

, Po jego twarzy przeleciał uśmiech. Wiedział, co to oznacza. Wie­ dział, że był na najlepszej drodze do zdobycia tej dziewczyny, tak jak zdobył ich tyle przed nią, aby je potem, nie obejrzawszy się nawet, porzucić... Nagle Nina podniosła głowę i spojrzała badawczo na Frazera. — A ty? — spytała. — Czy ciebie nie odstraszyłaby burza i nie powstrzymała od marszu do Fort Gregory? Czy ty nie skapitulujesz przed „białą wichurą”? — Jeśli czegoś naprawdę chcę, żadna siła nie powstrzyma mnie od wykonania zamierzonego postanowienia — powiedział z mocą Frazer. Wyzywająco odrzuciła w tył głowę. — Dlaczego nie odpowiadasz na moje pytanie? Frazer zastanowił się przez chwilę. Potem powiedział: — Gdybym z jakiegoś powodu miał zejść do Fort Gregory, nie powstrzymałaby mnie ani „biała wichura”, ani czarny diabeł. Ale co oznacza twoje pytanie? Nie mam tam czego szukać. Ciebie przecież mam tu! Nina zachichotała. — A cóż ty możesz dać w zamian za rękę córki Pierre’a Dubo- ca? — zagadnęła. — Jakąś nędzną chatkę my: wską po tamtej stronie gór, co? Czy sądzisz, że ja kiedykolwiek potrafiłabym znaleźć upodobanie w takim życiu? — Daję w zamian samego siebie — odparł z dumą Frazer. — A to chyba coś znaczy. — Czy i ty odkryłeś żyłę miedzi, którą masz zamiar mi ofiaro­ wać? —- szydziła Nina. Nie odpowiedział. Stali twarzą w twarz, mierząc się milcząco wzro­ kiem. Nagle oczy Frazera rozjaśniły się i rozszerzyły się z poaziwu. — Diablico! — syknął przez zaciśnięte zęby. — Tak właśnie m ó­ wisz, jak przystało na towarzyszkę Blacka George’a Frazera. Nie, Nino, nie natknąłem się na żyłę kruszcową. Zrobił to za mnie ktoś inny. Ale ja, ja będę sobie rościł do niej prawo. Śmiejąc się przemierzał teraz izbę wielkimi krokami. — Teraz dopiero rozjaśniło mi się we łbie, dlaczego pytałaś, czy nie boję się zejść do Fort Gregory. Biedny Gaspard! Nina zmieszała się i przeraziła się trochę. Zrozumiała, że od niechcenia, dla kaprysu, rozpętała burzę. 22 f — Co zamierzasz robić? — zapytała. — Nie wiesz przecież, gdzie są plany. I nikt w tę pogodę nie może zresztą przeprawić się do Fort Gregory. — Nikt? — zdziwił się wyzywająco Frazer. — A kimże ty jesteś właściwie, dziewczyno, że ważysz mi się zarzucić tchórzostwo, że śmiesz twierdzić, że boję się burzy? — Naprawdę się nie boisz? — podżegała go dalej. — Nie boję się niczego na świecie — odparł. — A jeśli chodzi o plany — Gaspard ma przecież papiery, prawda? No, naturalnie ma papiery, przecież mówił ci o tym wczoraj wieczorem. Chciał ci je pokazać. To dobrze, jeśli on ma papiery, nie ma żadnych trudności. — Rozumiem. A co byś zrobił, gdybyś był w ich posiadaniu? Czy zarejestrowałbyś je tam na dole jeszcze przed Gaspardem? — Tak też zrobię. Dostanę papiery i mimo śnieżycy zejdę do Fort Gregory, aby je zarejestrować. Sięgnął szybko po futrzaną czapę i skierował się ku drzwiom. — Nie! — krzyknęła dziewczyna, wyciągając ręce. — Zostań! Nie chcę, aby doszło między wami do bójki. Frazer stanął. Nina, oddychając gwałtownie, patrzyła na niego. Wydawało się, że stacza jakąś wewnętrzną walkę. Frazer obserwował ją milcząco i uśmiechał się tylko. — Rób, co chcesz! — odezwała się nagle. — G aspard D urant stchórzył przed przeprawą w czasie burzy. Jeśli ty masz odwagę, ty jesteś siinieiszy. A przysięgłam sobie, że złączę się na całe życie jedynie z tym, który okaże się silniejszy. Sama wydam ci papiery! G aspard powierzył mi je wczoraj. Tak więc obaj jesteście w jed­ nakowym położeniu. Będę należeć do tego, kto pierwszy będzie w F ort Gregory! — Pięknie! — rzucił Frazer krótko. — Gdzie papiery? Dawaj je tu! N ina poszła do swego pokoju. W czasie jej nieobecności Frazer napychał gorliwie kieszenie pro­ wiantami leżącymi na stole. Wziął z kąta parę nart i wiszącą na ścianie strzelbę. Sprawdził, czy magazynek jest naładowany i przy­ czepił narty. G dy N ina wróciła do izby, stał w czapce i rękawiczkach, gotów do drogi. 23

— Dawaj te papiery! — zażądał. Nina położyła na stole dokumenty i odwróciła się. — Właściwie nie powinnam tego robić... — zaczęła. Ale Frazer przerwał jej: — Tylko w ten sposób zażegnasz walkę między Gaspardem a mną, ba, uratujesz mu życie. Wziął papiery i pobieżnie je przejrzał. Była tam mowa o jakimś prawie eksploatacji, tyle rozumiał i to mu wystarczało. Wetknął papiery za pas. — Za cztery dni wrócę i wtedy wezmę sobie ciebie, Nino! — oświadczył. Nie obejrzawszy się więcej, ściągnął czapkę głęboko na twarz i rozwarł szeroko drzwi. A potem rzucił się w orkan jak niedźwiedź, który właśnie wyjrzał ze swojej kryjówki. Widziała z okna, jak przedzierał się przez śnieżycę na południe. Jego narty wznosiły się i opadały regularnie. Po kilku sekundach straciła go jednak z oczu. Zakryły go wirujące w zawrotnym tempie płatki „białej wichury”. Patrzyła za nim jeszcze przez kilka chwil. Potem odrzuciła w tył głowę i ukazała w szyderczym uśmiechu piękne, białe zęby. ■ * W kwadrans później wdziała swój płaszcz z niedźwiedziej skóry i pośpieszyła przez szalejącą śnieżycę do chaty Gasparda Duranta. Gaspard i Hicks usiłowali skrócić sobie nudne, wiokące się bez końca godziny pasjansem, gdy uirzeh Ninę. Obai poderwali się z miejsca. — Co się stało, Nino? — spytali zdziwieni. — Frazer poszedł... — krzyknęła dziewczyna. — Poszedł??? — Tak. Wybrał się do Fort Gregory, aby zarejestrować wasze plany. Ma papiery. Pokazał mi je. Zna połać gruntu, odznaczonego przez was. Sama widziałam papiery w jego rękach. Gaspard! On dybie na twój majątek! Idzie o nasze szczęście. Gaspard! Limpy Hicks pokuśtykał pośpiesznie do drzwi z bronią w ręku. Ale potem przymknął je z powrotem. Wsadził rewolwer za pas i patrzył bezmyślnie przed siebie. Niemożliwością było przecież prze­ bycie nawet jednej mili w taką pogodę. Gaspard zmartwiał cały. — Nasze papiery! — dyszał ciężko. — Nasze plany! To przecież niemożliwe. Nikt nie ma o tym bladego pojęcia! — Zapomniałeś już, że wczoraj mi o tym opowiadałeś? On wszyst­ ko słyszał. Potem skradł papiery. Widziałam je w jego ręku. Gaspard i Hicks spojrzeli po sobie. — Nie stuliłeś pyska, ty idioto! — wybuchnął Hicks. — Wiedzia­ łem, że Black George przyniesie nam nieszczęście. Zaklinałem cię, abyś nie zdradził się przed nikim ani słóweczkiem o naszym od­ kryciu, ale mówiłem na wiatr. Teraz stoimy tu bezradnie i będziemy świadkami, jak wzbogaci się naszą krwawicą. Gaspard bez słowa wdział swój wełniany płaszcz. Potem sięgnął śpiesznie po czapkę, rękawice, przypiął sobie narty. Limpy przystąpił do niego, ale odsunął go na bok i przewiesił strzelbę przez ramię. Nftia oparła się o ścianę w pobliżu drzwi. Przycisnęła ręce do piersi. Jej oczy rzucały skry. — Kiedy poszedł? — spytał Hicks. — Wszystko jedno! — rzucił Gaspard, śmiejąc się gorzko. — Bądź spokojny, już ja go znajdę. — Ruszył może przed pół godziną — odezwała się Nina. — Nie mogłam przedtem przyjść, bo burza... :— Dobrze już — przerwał jej Hicks i zwrócił się do Gasparda. — Nie dopędzisz go w takim razie, wiesz dobrze, że jest najlepszym i najszybszym narciarzem w kraju. Im więcej drogi przebędzie, tym większa przestrzeń będzie was dzieliła. Zaniechaj, pościgu! — Hallo, Gaspard! — zawołała Nina. — Mam pomysł. Black George nie zna tu tak dobrze dróg, jak ja. Prawdopodobnie zjedzie piętnaście mil w dolinę, potem skieruje się poprzez równinę na wschód. . — Z pewnością! — przytaknął gwałtownie Hicks. — To też jest droga do Fort Gregory. — Nie. Kto się tu orientuje, wie dobrze, że istnieje jeszcze jedna, krótsza — odparła Nina. — Krótsza droga? - — Tak. Znacie ją przecież. Wiedzie przez strumyk w górach. Jest o pięć mil krótsza. Jeśli pójdziesz tamtędy, możesz dotrzeć do rów­ niny przed Blackiem George’em. Tam zaczekasz na niego. Czy nie mam racji? 25

— A jeśli chcecie posłuchać, co o tym myślę — krzyknął Hicks — to dowiedzcie się, że droga przez przesmyk jest w taką pogodę wprost samobójstwem! Ale Gaspard objął gorąco Ninę. — Nino, moja ty ukochana. Jak bardzo ci dziękuję za twoją radę... Limpy, drogi towarzyszu, wiem, że byłem osłem. Dość często mi to powtarzałeś. Ale teraz dowiodę, że jestem mężczyzną. Hicks chwycił go za ramię. — Nie pójdziesz w tę burzę przez przesmyk — nalegał. — Pomyśl o „białej wichurze”. To niemożliwe. Musisz wrócić. Gdyby to nawet były żyły złota, a nie miedzi... Ale Gaspard wyrwał się z jego objęć i odsunął go na bok. Spoj­ rzenie jego spoczęło na Ninie. Wychodząc z chaty zapytał prawie szeptem: — Nino, czy chcesz, abym poszedł? Kiwnęła głową. A potem, gdy zniknął jej prawie z oczu, krzyknęła za nim: — Chcę także, abyś wrócił, Gaspardzie... słyszysz, chcę, abyś wró­ cił do mnie...! 4 Frazer nie zasypiał gruszek w popiele. Dobrze wykorzystał czas. Objechał góry, dotarł do doliny i skręcił na wschód. Stąd zjeżdżał prosto przez płaszczyznę do Fort Gregory. Był, jak Limpy słusznie zauważył, najzwinniejszym narciarzem w kraju. I mimo że dookoła niego szalała i wyła nawałnica i raz po raz omalźe nie powalała go • z nóg, pokonał prawie piętnaście mil. I ani razu nie zatrzymał się, aby wypocząć, czy też sprawdzić drogę. Przez cały czas był w doskonałym, humorze. Wiedział, że sam idzie przez rozpętany orkan i że nie ma się czego obawiać. Poczuł lekki ból w ranie pod łopatką, ale nie zważał na to. Już tam, w Fort Gregory, opatrzy mu ją lekarz. Aby się'lepiej orientować, biegł z pochyloną naprzód głową i równocześnie zasłaniał oczy przed oślepiającymi go kryształkami śniegu. Czasem uśmiechał się zło- 26 śliwie. Nikt oprócz niego nie narażałby życia w tak potworną na­ wałnicę. Ale on, Black George Frazer, on ujarzmi nawet „białą wichurę” . Jakież było jego zdziwienie, gdy wśród łomotu i poszumu burzy usłyszał odgłos strzału ze strzelby ciężkiego kalibru, spoza ściany skał, tam, gdzie pasmo gór Caribou styka się z równiną. Kula karabinowa przeszyła jego ramię, strzelba upadła w śnieg. W chwilę potem gwizdnął drugi pocisk i ostrym świstem przeszył powietrze tuż obok jego ucha. Doszedł go głos: — Ręce do góry, Black George! Następna kula rozwali ci czaszkę! A potem zobaczył wychodzącego spoza skał Gasparda Duranta z bronią skierowaną w pierś przeciwnika. — Daleką przechadzkę odbyłeś — mówił ironicznie. — Szkoda tylko, że zrobiłeś to na darmo. Trzymaj, proszę, ręce do góry, bo inaczej strzelam. Masz przy sobie kilka papierków, z którymi chętnie zapoznałbym się na nowo. Frazer nic nie odpowiedział. Zdawał sobie sprawę, że opór był bezcelowy. Stał bez ruchu i patrzył, jak Gaspard zabiera mu długi nóż zza pasa i rzuca w śnieg. Potem Kanadyjczyk znalazł oba arkusze papieru, które obcy dostał od Niny. Gaspard przeglądnął je. Poznał pismo. Lęk przeszył mu serce. Chwilę jeszcze patrzył nic nie widzącym wzrokiem na obie kartki papieru i ukrył je wreszcie w kieszeni. — Wolno ci teraz przewiązać ranę — powiedział. — Krwawi dość silnie. Frazer nie odezwał się ani-słóweczkiem. Wiedział, że to nie ma sensu. — Tak, a teraz odbędziemy wspólnie małą wycieczkę poprzez pasmo górskie do domostwa Pierre’a Duboca. Naprzód, marsz! Z lufą skierowaną w plecy Frazera, pędził go Gaspard poprzez wzgórza u stóp łańcucha górskiego ku niebezpiecznemu przesmyko­ wi, który właśnie przebył. Na wyżynie srożyła się wściekła burza, jak wcielony demon. Czasem orkan był tak gwałtowny, że musieli się czołgać na czworakach, czasem szukali schronienia za ścianą skalną i dusząc się, chwytali powietrze wyparte z płuc przez śnieżycę. Fra­ zer był stale na przodzie, za nim szedł Gaspard dotykając pleców nieprzyjaciela lufą karabinu. W pobliżu działu wód, prawie u celu, Frazer, straszliwie jęcząc, upadł na ziemię. 27

— Strzelaj! Zrób ze mną wreszcie koniec! Nie pójdę dalej! Burza jest za silna!... — jęczał. „ Ale Gaspard pchnął go naprzód strzelbą. — Dalej, marsz! — rozkazał. — Nina chciała cię zobaczyć! — Naprawdę chce mnie widzieć? — zapytał i chwiejnym krokiem poszedł dalej. — Tak — odparł Gaspard z gorzkim uśmiechem. — I obawiam ■ się, że pożałuję tego, że nie poczęstowałem cię kulką po tej roz­ mowie. Dalej, naprzód!... Wydawało się, że jego słowa dodały Frazerowi sił i chęci do życia... Chwiejnie, potykając się, sunął naprzód i Gaspard zaledwie mógł mu dotrzymać kroku. — Jeśli sprawy tak stoją, jak przypuszczam, odstępuję ci dziew­ czynę. Zależało mi tylko na planach. Połowa należy do mego przy­ jaciela, Limpyego Hicksa. Dalej, marsz! Trzymam palce na kurku. Frazer nie odpowiadał. Potykał się, jęczał, rana piekła go potwor­ nie, burza zdawała się rozrywać mu płuca, ale szedł dalej. Kiedy obaj, zupełnie już wyczerpani, przestąpili próg domostwa Pierre’a Duboca, na dworze ściemniło się już zupełnie. Ku swemu największemu zdumieniu Gaspard zobaczył gości. Ze­ brało się około dwunastu osiedleńców, a w kącie obszernej izby siedział jakiś obcy przybysz, otulony kocami. Hicks podawał mu właśnie szklankę z parującym napojem. Gaspard spostrzegł to wszystko w chwili, gdy popychając przed sobą jeńca, stanął w drzwiach. Zauważył również, że wszyscy zerwali się na widok Frazera, nawet otulony w koce człowiek podniósł się z trudem, mimo że ledwie mógł się utrzymać na nogach. Ale G a­ spard widział tylko Ninę, stojącą na środku izby... . — Przywiodłem ci go z powrotem, Nino — powiedział. — Był zdany na moją łaskę i niełaskę i byłbym go zabił jak psa, gdybym się nie był przekonał, że ty go chcesz. Ale dziewczyna śmiała się tylko. Śmiała się tak, że Gaspard stanął jak wryty i nic nie rozumiejąc, patrzył na nią z wzrastającym zdzi­ wieniem. — A więc tak stoją sprawy. Teraz dopiero poznałem się na tobie. Byłem głupcem, że nie zastrzeliłem go, a zrobiłem to tylko ze wzglę­ du na ciebie. Teraz jeszcze szydzisz ze mnie! Limpy ostrzegał mnie przed tobą, nie chciałem mu wierzyć. Ha, byłem osłem! Okazuje się, 28 że on miał rację. Między nami wszystko skończone. Masz go tu, twego gagatka, jeśli go chcesz! — Ależ, Gaspard — zaśmiała się Nina. — Co się dzieje? Co znaczy ta .cała scena? — Proszę! — krzyknął Gaspard, rzucając papiery na stół. — Czy poznajesz swoje pismo? Nina nie przestawała się śmiać. — A czy dobrze oglądałeś papiery? Myślałam, że od razu się zorientujesz, o co chodzi. Gaspard zbadał teraz dokładnie papiery i na twarzy jego odbiło .się zdziwienie. — Do... stu piorunów! — wykrzyknął. — To przecież nie są wcale nasze plany! Ale co to wszystko znaczy? Gaspard był całkiem wyczerpany. Zorientował się jednak, że wszy­ scy inni nie troszczyli się o niego i Ninę. Frazer wypluł przez zaciśnięte zęby przekleństwo. Obcy chwiejnie wstał trzymając w ręku broń. Koce spadły na ziemię i Gaspard zobaczył czerwoną bluzę i odznaki podoficera konnej policji. — Sądziłeś, że zginąłem wtedy, gdy wyrzuciłeś mnie z łodzi, praw­ da, George? — zapytał podoficer słabym głosem. — Ale pomyliłeś się. Dopłynąłem do brzegu i tropiłem cię pieszo. Dało mi to naucz­ kę. Bo dlaczego ciebie wtedy nie skułem? O, widzisz, tak... Wyciągnął kajdanki zza pasa i cisnął je o ziemię. — Dalej! — rozkazał. — Załóżcie je temu drabowi! Teraz nie puszczę go wolno. Chciałem go zawieźć drogą, rzeczną do Fort Gregory, ale wywrócił kanu. Strzeliłem wprawdzie do niego, ale miałem pecha i chybiłem. Udało mi się jednak dojść tu pieszo. Ścigają go, bo zastrzelił Murphy’ego Taylora. Będzie go to kosz­ tować kilka lat za kratami. A teraz mam jeszcze jedną prośbę do was, dobrzy ludzie, dajcie mi łyk whisky... Podoficer zachwiał się. Dwu mężczyzn podparło go, inni dwaj schylili się po kajdanki. Ale w tej chwili Frazer skoczył potężnym susem do drzwi, rozwarł je — i zanim ktoś mógł temu przeszkodzić, był na dworze. Drzwi zatrzasnęły się za nim. Znikł w zadymce śnieżnej... Wszystko to rozegrało się w tak błyskawicznym tempie, że nikt nie mógł się ruszyć z miejsca. Potem, gdy chcieli go ścigać, Gaspard powstrzymał ich. 29

— Zostawcie go — radził. — 1 tak w tę pogodę daleko nie zajdzie. Oprócz tego jest dużo szybszy od was. Nie uda się go schwycić, mimo że ma już tak potężny marsz za sobą. Zwrócił się do Niny. Patrzyła na niego. Serce biło mu przyspieszo­ nym tętnem. — Czy ty mu dałaś te papiery? — zapytał. — Tak. Dostał je ode mnie — zapewniła Nina ze śmiechem. — Fałszywe papiery? — Naturalnie. Poznajesz chyba mój rysunek. — Dlaczego to zrobiłaś? — Twierdził, że jest silniejszy od ciebie, że będąc na twoim miejs­ cu. poszedłby do Fort Gregory, aby zarejestrować plany. Dlatego go posłałam. Gaspard patrzył na nią, nic nie rozumiejąc. — Chciał ci ukraść papiery albo walczyć z tobą o nie — ciągnęła dalej Nina. — Chciałam temu przeszkodzić. Dałam mu więc fał­ szywe plany. No, czy rozumiesz wreszcie? Gaspard zachwiał się. Podbiegła i usadowiła go na krześle. — Posłałaś mnie przecież za nim... — wykrztusił słabym gło­ sem. — Dlaczego to zrobiłaś? — Dlaczego? Bo twierdził, że jest silniejszy od ciebie, od człowie­ ka, którego kocham, od mego przyszłego męża!... — Nino... — szepnął słabo Gaspard. — Teraz już nikt z całej okolicy nie odważy się głosić czegoś takiego — ciągnęła dalej. — I nie musimy już czekać do dnia zarejestrowania planów w Fort Gregory. — Nie??? — Mój ojciec wyraził swoją zgodę... Gaspard podniósł głowę i patrzał na nią zaskoczony. — Twój ojciec?... — szepnął. — Pytałaś go o to? Uśmiechnęła się tylko. Limpy Hicks usiłujący wlać kilka łyżeczek gorącego napoju w usta osłabionego podoficera pokiwał głową. Uśmiechnął się dziwnie. — Takie już są baby... Kto by się tam w tym wszystkim wy­ znawał? 5 Było to w trzy dni później. W dzikich, nieregularnych uderzeniach przewalała się nawałnica po szerokim pustkowiu płaszczyzny śnież­ nej na zamarzniętym jeziorze, po którym gnał Frazer ze swoim psim zaprzęgiem. Wiedział doskonale, co go czeka. Umknął policji, wykpił Gasparda Duranta, ale teraz czyhała nań wokół mama śmierć. Przetaczały się skłębione, postrzępione chmury śnieżne. Wycie bu­ rzy stawało się coraz silniejsze. Raz po raz rozdzierał powietrze ryk orkanu. Frazer myślał, że „biała wichura” uspokoi się, ale przekonał się na własnej skórze, że szaleje dalej ze wzmożoną silą. Nie miał spokojnej chwili od czasu, kiedy uciekł z chaty Pierrc'a Duboca. Udało m u się wprawdzie przebić do Fort Gregory. Jakimś cudem dostał gdzieś psy do zaprzęgu. To wszystko razem nie ozna­ czało jednak, że jest uratowany. Miał przed sobą przynajmniej cztery godziny jazdy aż do wy­ brzeża jeziora, a potem czekały go trzy godziny drogi przez otwarły step, zanim osiągnie pasm o skalne, stanowiące granicę „Martwej Krainy” . Spodziewał się, że tam znajdzie ochronę przed burzą w ja­ kiejś pieczarze skalnej i w ten sposób zmyli pościg i zatrze za sobą wszelkie ślady. Ale śnieżyca szalała coraz bardziej. Przedtem widział jeszcze do­ kładnie zarysy ściany skalnej. .Teraz kurzawa i zadymka zaklębiły się w powietrzu takim i m asam i śniegu, że ledwo mógł dostrzec psy ciągnące sanie. Wściekłymi przekleństwam i i razam i popędzał psy. Obyż tylko osiągnął wybrzeże. Tu, na zlodowaciałej tafli jeziora był zewsząd osaczony grożącym m u niebezpieczeństwem. Miejscami wichura zm iotła całą pow łokę śnieżną z lodu. G ładka, śliska powierzchnia trzeszczała i w ydaw ało się, że lada chwila załamie się pod ciężarem sań. Płozy były w praw dzie m ocne, ale psy, przerażone przeciągłym wyciem burzy, pom ordow ane uciążliwym, długim marszem, odm a­ wiały posłuszeństw a. R azam i bicza udało się Frazerow i popędzać je naprzód. R az po raz zrzucał z sań część zapasów, zakupionych w F ort G regory. 31

w Musiał zmniejszyć ciężar, jeśli chciał dostać się dalej. Pozbył się wreszcie nawet swego namiotu. Zrobił to z ciężkim sercem. Z Fort Gregory zabrał zapasy konie­ czne na przebycie czterech dni drogi, dzielących go od krainy za­ przyjaźnionych Indian. Wiedział, że tam znajdzie dla siebie kryjów­ kę, że tam wyliże się z ran. Był bożyszczem tego szczepu, u nich czuł się pewny. Z każdym wyrzuconym woreczkiem pożywienia widmo głodu stawało się groźniejsze. Musiał się też liczyć z tym, że śnieży­ ca, mogąca szaleć jeszcze przez parę dni, oddali o dobrych kilka godzin kres jego wędrówki. Ale teraz należało za wszelką cenę jechać dalej, aby się dostać wreszcie pod osłonę skał. Przez całą godzinę z trudem tylko posuwał się naprzód. Potem wjechał w zaspy i żadna siła nie mogła ruszyć sań. Płozy zaryły się w lodową krę, a zziajane psy legły na miękkim, puszystym śniegu. Było bardzo zimno. Burza kłuła psy odłamkami lodu jak roz­ palonymi igłami. Skowyczały, skomliły i nie ruszały się z miejsca. Frazer wyrzucił teraz z sań ciężkie koce i zaczął okładać psy kolbą swojej strzelby. Nie wolno mu było stanąć w tej rozszalałej, sm agają­ cej „białej wichurze”. Psy, nieprzytomne ze strachu i bólu, pociągnęły sanie ostatkiem sił. Ale żadna moc nie mogła ich zmusić do zachowania poprzed­ niego kierunku. Aby ujść wichurze, zbaczały coraz bardziej ku po ­ łudniu. Panował niesamowity, przejmujący ziąb. Frazer odczuwał go aż do szpiku kości. Wiedział, że swoją zm niej­ szoną odporność musi przypisać ranie, którą mu zadał G aspard. Bolała go i przeraźliwie piekła. Ale musiał to jakoś przetrwać. Musiał przebić się do obozowiska Indian. Tam czekał go ratunek u indiańskiej sąuaw Lilly. Czyżby się wszystko przeciw niemu sprzysięgło? Czy po to uszedł przed p o ­ ścigiem podoficera, aby tu, w śnieżycy, marnie zginąć? Nie, ta godzina jeszcze nie wybiła. Miał jeszcze coś do powiedze­ nia na tym padole!... Przed nim były godziny rozpaczliwych wysiłków, grozy, niebez­ pieczeństwa. Ale nie bał się tego. Każde niepowodzenie wzm acniało przecież stokrotnie jego siły, jego silna wola czyniła go panem każdej sytuacji. Natura wyposażyła go w niezwykłą moc, a teraz wystawiała go na twardą próbę. Ale on wyjdzie z niej zwycięsko. - Zaśmiał się dziko. Gdyby tylko nie miał tej przeklętej rany. Czuł, 32 jak chw yta go gorączka i lodowate dreszcze wstrząsają jego ciałem. Wytężył wszystkie siły, myślał uporczywie o jednym: musi przetrwać! W iedział, że nie w olno mu inaczej myśleć, jeśli przedsięwzięcie ma się udać. I rzeczywiście, nawałnica zmieniła kierunek, psy szarpnęły sanie i biegły przez godzinę dalej, gnane wiatrem od tyłu. Ale potem spiętrzyły się nowe przeszkody: w jednym miejscu zatarasow ały drogę całe góry kry lodowej. Ostre ich krawędzie ster­ czały przeryw ane gdzieniegdzie łagodnymi wzgórzami nawianego, puszystego śniegu. K rok za krokiem psy posuwały się naprzód. Raz sanie zaryły się, innym razem omalże się nie wywróciły. Ale Frazer biegł za saniam i i poganiał psy. Zorientow ał się, że znajduje się w pobliżu wybrzeża. Deszcze i nawałnice stworzyły tu krainę lodowców, pełną zasadzek i niebez­ pieczeństw. Olbrzym ie bloki lodowe rzucone na brzeg stanowiły nieprzebytą barierę, odcinającą drogę. Usiłował przedostać się pom iędzy tymi lodowymi górami, musiał przecież istnieć jakiś przesm yk, przez który by można pognać psy — ale nagle przerażony poczuł, że ziemia pod jego stopami poruszyła się w posadach... Powoli pełzły ku niem u zbocza lodowców, a tuż przed psami wyrósł z groźnej, m rożącej krew w żyłach ściany na brzegu gigan­ tyczny blok lodu. F razer usiłował skierować sanie w inną stronę, ale było za późno. Blok lodow y spadł z hukiem i łoskotem i rozbijając się pogrzebał pod swoim ciężarem psy i sanie. W ostatniej chwili udało się Frazerowi odskoczyć i uratować się przed zapadającym i się m asam i lodu. Ale już poniosła go napierają­ ca kra i cisnęła nim daleko naprzód. Uderzył głową z całej siły 0 kraw ęaż kry i zemdlał. M roźny, w ilgotny śnieg, przylgnąwszy do jego twarzy, wdarł się pomiędzy powieki i po kilku m inutach przywrócił mu przytomność. G dy ocknął się z ogłuszenia, poczuł w ustach pył śnieżny 1 z wściekłością wypluł go. Chwilowo nie zdawał sobie sprawy z tego, co się stało. Potem dopiero uświadomił sobie całą grozę swego położenia i zaczął kląć. M im o wszystko m usiał przyznać, że los i tym razem okazał się łaskawy. Leżał na m iękkim nasypie i nie odniósł żadnych obrażeń. W stał i zaczął oczyszczać się ze śniegu. Nawałnica szalała dalej. Nie było nic widać w odległości dwu kroków. Mgły opadały coraz i — Złoto Kanady 33

gęściejszą zasłoną na świat. Frazer wytężył słuch. Psy znikły. Myślał, ze dobiegnie go ich szczekanie, ale słychać było tylko ryki burzy i ttzeszczenie bloków kry lodowej na wybrzeżu, ; Zrozumiał, że psy, sanie i zapasy żywności były stracone. W sa­ niach znajdowała się również strzelba. Zdał sobie sprawę, że był w położeniu bez wyjścia. Ale samo to, że został przy życiu, dodało mu w tej chwili nowego bodźca. Wiedział jedno: gdyby nawet burza ustała, osiągnięcie obozowiska Indian, położonego zbyt daleko, było wprost niemożliwością. Każdy inny na jego miejscu uważałby się za straconego. Ale tylko tchórze i słabeusze poddają się rozpaczy. Frazer nie był tchórzem. Postano­ wił walczyć aż do ostatniego tchu. Nie wolno mu było nawet myśleć 0 tym, że ta walka może się skończyć porażką. Za wszelką cenę musiał się wydostać z tej zasadzki grożącej mu śmiercią. Musiał dotrzeć na brzeg przed nadejściem nocy, w przeciw­ nym razie nie będzie dla niego ratunku. Będzie stracony. W jego usiłowaniach pomogło mu długoletnie doświadczenie z by- tow-ania na dalekiej Północy i wyostrzony instynkt człowieka żyjące­ go wśród natury. Na czworakach czołgał się naprzód ku brzegowi, trzymając się kierunku wiatru. Pełzał przez miękkie nasypy śniegu, usiłując wyminąć kry ziejące przepaściami. Była to twarda, wyczer- t pująca walka. Ale wyszedł z niej zwycięsko. Przed zmierzchem osią­ gnął wybrzeże. Poczuł pod nogami stały grunt i natknął się na kilka rozczochranych krzaków wierzb. Wyprostował się. Zapadła już noc i burza nieco zelżała. Frazer mógł iść dalej. Potykał się z wielkiego zmęczenia. Marsz, który go czekał, był ciężkim zadaniem. Kilkugodzinny bieg 1czołganie się na czworakach przez rozszalały orkan po przepaścis­ tym polu lodowym wyczerpały go w zupełności. Mimo to musiał iść dalej. Wiedział, że nie wolno mu tu, w nieosłoniętym terenie wielkich bagien, dać sobie ani chwili wypoczynku. Tym bardziej, że nie miał już swoich koców i że stracił wszystkie zapasy. M usiał więc w m oż­ liwie najkrótszym czasie dotrzeć na skaliste pustkowie. Uspokojenie się wichury dodało mu nadziei, w'zmocniło jego siły. Podczas gdy brnął przez głęboki, puszysty śnieg, noc otulała zie­ mię nieprzeniknioną ciemnością. Po godzinie śnieg przestał całkiem padać i Frazer zobaczył w bla­ dym świetle wyłaniającego się sierpa księżyca łańcuch gór selseń- 34 skich. Zapom niał prawie o zmęczeniu. Jego mięśnie stężały, oddech stał się równy i spokojny. Musiał przetrwać. Całą wolę skierował na ' jeden cel. Jego nogi pracowały jak maszyna. Po kilku godzinach zaczął wspinać się po górach. Nie mógł jednak już iść dalej. Gonił ostatkami sił. Czuł miotające nim gwałtowne dreszcze, zdawało mu się, że ktoś rozdrapuje jego ranę ostrymi nożami. Opatrunek rozluźnił się podczas wysiłków przy czołganiu się i pełzaniu po lodzie. Czuł, jak jakieś wilgotne ciepło sączy się przez szarpie i powoli opada na ramiona i piersi. Przystanął. Ściągnął sweter, zdarł koszulę z ciała i obmył ranę śniegiem. Tak długo przyciskał do niej śnieg, aż przestała krwawić. Zębami rozerwał koszulę, aby sporządzić z jej nie zakrwawionej części opatrunek. Jeden koniec zarzucił na szyję, drugi chwycił w zę­ by. W ten sposób mógł przy pomocy lewej ręki obwiązać kark bandażem. Ale ten wysiłek kosztował go dużo. Ciężko dysząc szedł dalej. Zaczął majaczyć. Klnąc, śpiewając, śmiejąc się ochryple zataczał się i potykał. Gdy wreszcie o świcie dotarł do krańca równiny, mroźny wiatr orzeźwił go na chwilę. Obejrzał się i nabrał znowu nadziei. Odczuwał teraz tylko jedną potrzebę: potrzebę snu. Patrzył do­ okoła siebie błędnymi oczyma. Znalazł szczelinę górską, w którą zaszył się jak tropiony zwierz, aby od razu popaść w głęboki sen... Po kilku m inutach wstało nad pustkowiem blade słońce. Jego promienie wdarły się w szczelinę, w której leżał skulony Frazer. Mimo wyczerpania wskutek upływu krwi otrzeźwiał natychmiast, gdy słoneczny blask padł na jego zamknięte powieki. Jęcząc wylazł z kryjówki. Sen dodał mu tyle sił, że postanowił natychmiast iść dalej. Nie chciał przyznać się przed sobą, że to całe przedsięwzięcie było bezcelowe, bo nie posiadał broni ani żadnych zapasów żywności. Orientował się po słońcu i skierował się na pół­ nocny zachód. Spodziewał się, że znajdzie tam obozowisko zaprzyja­ źnionych Indian. Już po kilku krokach odczuł wściekły głód. Był przyzwyczajony do niewygód, ale jego organizm domagał się co rano pożywnej strawy. Ściągnął pas, ulżył sobie kilkoma soczystymi przekleństwami i poszedł dalej. M usiał przetrwać! Po niejakim czasie dotarł do szerokiego wału, opadającego na południowy wschód, a stanowiącego naturalną drogę ku wyżynie. j * 35

Tu dojrzał, głęboko w dole, mały czarny punkt, szybko rosnący, coraz większy. Był to psi zaprzęg i sanie... Pierwszym uczuciem, jakie go ogarnęło, była dzika radość. Te sanie oznaczały ratunek. Pośpieszył ku miejscu, gdzie w ał zbaczał stromym zakrętem. Liczył na to, że tu sanie zw olnią tempo. Może się nawet zatrzymają. Śnieżyca utworzyła tu olbrzym ie zaspy. Frazer ukrył sięvza wystającym cyplem, spoza którego mógł obser­ wować cały zakręt, nie będąc widziany. Gdy sanie zbliżyły się, zoba­ czył małego, brodatego mężczyznę, biegnącego obok i okładającego razami długiego biczyska dwa pierwsze psy. Jakie było zdziwienie Frazera, gdy przekonał się, że sanie nie wiozły worków z prowiantem. Miały inny ładunek. W saniach leżała skrępowana postać kobieca... Zdziwienie Frazera trwało tylko krótki moment. Już w następnej chwili zaopatrzył się w kilka odłamków skalnych. M iały m u po ­ służyć jako broń. , Gdy sanie zbliżyły się do miejsca, w którym droga pnie się strom o ku górze, psy odmówiły posłuszeństwa. Były widocznie zbyt wyczer­ pane i zaczęły skomlić i skowycząc upadały na śnieg. Brodaty człowiek zrozumiał, że musi im dać odpocząć. Postanow ił zatrzymać się. Obliczenia Frazera okazały się trafne. Tu właśnie, w tym miejscu, zaprzęg stanął. Psy skuliły się na śniegu. M ężczyzna podszedł do sań. Kobieta leżała bez ruchu z zamkniętymi oczyma. Pochylił się i patrzył na nią spokojnie. Potem zwolnił pas, którym była skrępowana. Otworzyła oczy i spojrzała nań z pogardą. 6 Frazer, ukryty za stosem kamieni, usłyszał, jak mężczyzna m ówił namiętnie: — Chcę ci dać jeszcze jedną, ostatnią nadzieję. W iesz dobrze, że porwałem cię dla Reda Moira. Człowiek ten jest już właścicielem kopalni twojego ojca, a teraz postanowił, że musisz żyć w jego namiocie. Mam polecenie. Rozumiesz, co to oznacza? Nie odzywała się. Mężczyzna zaś ciągnął dalej: — Ale namyśliłem się i mam ochotę dać ci jeszcze jedną sposob­ ność. Chcę cię uratow ać. K obieta nie daw ała odpowiedzi. Mężczyzna był bardzo zdziwiony. — Czy nie zrozum iałaś mnie? — zapytał. — Chcę cię ratować. N aturalnie pod jednym warunkiem. Pójdziesz ze mną! Nie zawiozę cię do Reda M oira. Uwolnię cię i pójdziemy gdzieś razem, daleko stąd, gdziekolwiek sobie życzysz. K obieta milczała dalej. — Czy nie zrozum iałaś mojej propozycji? Przecież to jedyny m oż­ liwy ratunek. Ja... zostaniesz moją żoną, rozumiesz, poślubię cię całkiem legalnie!... I na to nie usłyszał słowa odpowiedzi. Mężczyzna rzucił się na sanie, ujął w obie ręce głowę dziewczyny i zaczął namiętnie całować jej bezbronne usta. Dziewczyna nie opierała się. Nie usiłowała nawet krzyczeć. Tylko jej oczy błądziły niespokojnie. Spoczęły także na cyplu, za którym czyhał Frazer, gotów do skoku. Mężczyzna poszedł za jej wzrokiem. Zerwał się i sięgnął po broń leżącą na saniach, ale Frazer z błys­ kawiczną szybkością spadł nań jak wicher. Zrozumiał, że nadeszła chwila ratunku. M usiał za każdą cenę zdobyć sanie, nie mógł bo­ wiem absolutnie w tym stanie iść dalej. Gdyby nawet przyszło do walki, jeszcze miał nogi i praw e ramię. W ykorzystał więc chwilę i zwalił się z całej siły na przeciwnika. Lewą nogą wytrącił m u z ręki broń i zamierzył się do ciosu w szczękę. Ale naraz poczuł, że krew zaczyna się znowu sączyć z rany. W ostatniej chwili jego przeciwnik uchylił się. Frazer uderzył po raz drugi. Cios był tak silny, że mężczyzna upadł, jęcząc, na kolana. Teraz Frazer podskoczył i kopnąwszy przeciwnika, potoczył jego bezbronne ciało po śniegu. Oczy zaszły m u mgłą. Stracił prawie przytomność. Ale zimny śnieg go otrzeźwił. R ana w łopatce piekła go bardzo. Otworzyła się pewnie znow u podczas bójki. Po twarzy spływała mu krew.- Zmył ją śniegiem. Zim no znowu zasklepi jego ranę. K lęknął i zwrócił się ku saniom. Dziewczyna leżała jeszcze ciągle bez tchu i patrzyła nań spokoj­ nie, nieustraszenie. Brodaty mężczyzna leżał z rozbitą głową obok

sań. Nie ruszał się. Z rany na skroni sączyła się krew i wsiąkała w śnieg. Frazer podniósł się chwiejnie. Odtrącił mężczyznę na bok i pochy­ lił się nad dziewczyną. Miała jasną twarz i miedziane włosy. Nie £>yła więc Indianką, jak mylnie przypuszczał z początku. Jej duże oczy badawczo mu się przyglądały. Nie było w nich ani obawy, ani ciekawości. Widziała jego zapadnięte policzki, widziała gorączką płonące oczy. Zrobił jakiś ruch wyrażający zdziwienie. Wydawało mu się, że nieznajoma czuje dla niego litość. Frazer wyprostował się i tak stał przez kilka chwil. Potem pochylił się znowu nad saniami. Dziewczyna wytrzymała jego badawcze spojrzenie. — Ciekawe! — mruknął, zwalniając krępujące ją rzemienie — Bar­ dzo dziwne. Nie boisz się mnie? Jak to się dzieje? Kim właściwie jesteś? Otworzyła po raz pierwszy usta. — Ojcem moim był Mac Gregor Roy — powiedziała. — Nigdy nikogo się nie boję. Kiedy Frazer rozluźnił jej pęta, usiadła i popatrzyła na nierucho­ mą postać w śniegu. — Wydaje mi się, że on już nie wstanie — stwierdziła zawiedziona. — Nie radziłbym mu nawet tego — odpowiedział Frazer. Na jego ^ twarzy odmalowało się zniecierpliwienie. . S — Wszystko zepsułeś! — krzyknęła, wyskakując z sań. — Mój Boże, co zrobiłeś? Zabiłeś go i już nigdy się nie dowiem, gdzie się ukrywa Red Moir. Czy może go znasz? — Nie, nie znam go. Kto to jest? — On zamordował mego ojca. Frazer wlepił w nią oczy nic nie rozumiejąc. Ogarnęła go złość. Tylu kobietom patrzył już w oczy, a jeszcze nigdy żadna nie wytrzymała tak odważnie jego spojrzenia, jak ta nieznajoma dziewczyna... — Głupstwo! — krzyknął z wściekłością. — Co sobie właściwie myślisz? Czy nie uwolniłem cię od zalotów tego brodatego przyjacie­ la? I to ma być całe podziękowanie? Byłem świadkiem wszystkiego, co on powiedział. Ściągnął wargi w ironicznym uśmiechu. — A może należysz do kobiet, dla których tego rodzaju zaloty są przyjemnością? Przystąpił bliżej. Ale nagły błysk w jej oczach powstrzymał go. Dziewczyna wyciągnęła zza pasa nóż. 38 — Czy sądzisz, że córka Mac Gregora Roya jest bezbronną sąuaw, która ze spokojem znosi takie słowa od byle jakiego draba? — zapytała dziewczyna. Black George Frazer uśmiechnął się z podziwem. Stracił Ninę Duboc. Ale ta dziewczyna była jeszcze ładniejsza i bardziej dzika aniżeli Nina. — Wspaniale! — odparł. — Ale jednak zabrakło ci odwagi, żeby mnie ukarać. Chciałaś, ale w ostatniej chwili strach sparaliżował ci wolę. Widzisz, słaba z ciebie kobieta! Nie cofaj się ani się mnie nie obawiaj. Nigdy nie miałem wielkiego zamiłowania do rudowłosych niewiast! . Każdy malarz byłby teraz zachwycony widokiem córki Mac Gre­ gora Roya. Wyprostowała się, lekki rumieniec zabarwił jej policzki, jej drobne wargi drgały z ukrytej irytacji, duże szare oczy błyszczały. Z pogardą odrzuciła głowę w tył, czapka spadła jej na ziemię, włosy połyskiwały jak płynne złoto. Sztylet ukryła za plecami i aż dyszała z podniecenia. Stanowiła na tym pustkowiu bardzo dziwny obraz. — Jaki z ciebie tchórz! — dyszała. — Wiedziałeś przecież, że nie porwę się na rannego człowieka! Frazer zaśmiał się tylko. Gorączka zamgliła jego oczy, wszystko mu się pomieszało, widział tańczące ciemne cienie, głowa ciążyła mu coraz bardziej... Miał tylko jedno życzenie: położyć się i spać. — Tak — szepnął. — Wyczytałem to z twoich oczu. A teraz chcę, abyś mnie pielęgnowała... Dziura w ramieniu... Gorączka... rozu­ miesz przecież... — To mnie nie obchodzi — odpowiedziała szybko. — Cała rzecz w tym, że brat mego ojca. Duncan Roy, niedługo tu będzie. Musi nas dogonić. Wtedy nie będę już musiała bronić się przed nikim. — Dobrze, już dobrze, nie mam nic przeciw temu — szepnął Frazer, walcząc rozpaczliwie z szumem narastającym mu w głowie. Udało mu się na chwilę.zebrać myśli. — Whisky! — wyszeptał. — Jeden łyk whisky. — Duncan Roy ma whisky — odparła z wahaniem. — Najdalej za pół godziny nas dogoni. . — Czy to pewne? — Ten człowiek — wskazała głową na ciało zabitego w śniegu — napadł na nasz obóz. Skrępował mnie i rzucił na sanie. Duncan Roy był na polowaniu. Miał wrócić z nastaniem zmierzchu. Prawdopodo-

bnie już od dwu godzin nas ściga, ale jego psy są szybsze od tych tutaj. Jeśli będziemy mieli szczęście, to będzie trwało jeszcze pół godziny... — Pół godziny?... Za długo... — jęknął Frazer i stracił przytom ­ ność. Spowiła go głęboka ciemność, leżał w śniegu i zapadał w czar­ ny lej, coraz głębiej i głębiej... 7 Poczuł, że jakaś piekąca ciecz zwilża mu gardło i że ktoś usiłuje wlać mu ten płyn między zaciśnięte wargi... To wróciło m u przytom ­ ność. — Żyje! — zawołał chropowaty głos. — Nie umarł! Ale teraz już dość. Ciągniesz wódkę, jakby to było mleko matki! Potem usłyszał jeszcze inny głos. Poznał go. To był głos młodej dziewczyny, którą uwolnił z pęt. Powoli przypominał sobie zdarzenia ostatnich godzin. — Dość już, stryju — mówiła. — Nie daj mu wypić wszystkiego. — Bądź spokojna — zagrzmiał męski bas. Potem uczuł, jak jakaś ręka oderwała flaszkę od jego spragnio­ nych warg. Mężczyzna mówił: — Jemu potężny łyk wódki nie zaszkodzi, dziecinko. N ie wygląda mi na jakiegoś maminsynka. Przeciwnie. A wierz mi, że ja mam dobrego niucha w takich sprawach. Popatrz na te twarde, zaciśnięte usta, na te potężne szczęki. Nie, ten gagatek nie podoba mi się. Tak mi się podoba, jak ten, co leży na śniegu. — Jest chory i ranny — powiedziała dziewczyna po przerwie. Zniecierpliwiony mężczyzna zaklął siarczyście: — Chory i ranny! Ślicznie! Ale co to nas obchodzi? Dlaczego mamy tracić czas dla tego rannego? Czy nie przyszliśmy tu, aby szukać Reda Moira? Czy zapomniałaś już, że on eksploatuje teraz kopalnię twego ojca? Czy nie musimy wytężyć wszystkich sił, aby pomścić jego śmierć i odzyskać twój majątek? D o stu piorunów, tracimy z tym drabem nasz drogi czas! Powiadam ci, najlepiej bę­ dzie, jeśli go tu zostawimy własnemu losowi. Cóż on nas obchodzi? Nie należymy do zakonu litościwych pielęgniarzy. Jeśli los zechce, pozostanie przy życiu i bez naszej pomocy. Jeśli zaś przeznaczenie postanowiło inaczej, nie możemy się z nim zmagać. Prawo natury jest silniejsze od nas, ludzi. Ale dziewczyna zaprotestowała. — Nigdy nie pozwolę na to, abyśmy zostawili rannego, bezbron­ nego człowieka bez ratunku — mówiła. — Mac Gregorowie znani są przecież z tego, że nie odmawiają nikomu pomocy. — Teraz mam już stanowczo dosyć tego, Hattie! — krzyknął mężczyzna. Był wściekły. — Ten chłop przyniesie nam nieszczęście. Obejrzyj go sobie raz jeszcze! Czy ten drab wygląda na kaznodzieję czy na zbrodniarza? No? Wolałbym, aby był gdzieś o tysiąc mil stąd i abyśmy go nigdy nie spotkali. Znam się na ludziach, Hattie! Dziewczyna milczała. — Któż to jest właściwie? — ciągnął dalej mężczyzna. — Skąd przychodzi? Dlaczego jest sam, bez zaprzęgu, bez broni, z raną na ramieniu, bez zapasów — tu na tym skalnym odludziu? Wygląda to tak, jakby spadł skądś, albo się skądś wyłonił, może- z piekieł. Coś tu nie jest w porządku, Hattie. To jest wprost niesamowite! — Tylko się n ie. obawiaj, stryjaszku — roześmiała się dziew­ czyna. — Mogę ci przysiąc, że to nie diabeł, tylko całkiem zwykły śmiertelnik, jak my wszyscy. Frazer usiłował otworzyć oczy. — Za tego zwykłego śmiertelnika drogo mi zapłacisz — szepnął słabo. Ale tamci nie dosłyszeli nawet tej groźby. — I ja w to nie. wierzę, że kaznodzieja z niego — mówiła dziew­ czyna. — Mam z nim na pieńku. Ale załatwię to, jak tylko stanie na nogi. Teraz nie wolno mi o tym myśleć. Jest ranny i bezbronny. Frazer zamknął znowu oczy. Chciał się odwrócić, chciał poru­ szyć ramieniem, ale nie udało się. Tylko jego myśli pracowały bez przerwy. — Bezbronny? — wyjąkał głośniej. — Czy już zapomniałaś, że uwolniłem cię od człowieka leżącego tam, w śniegu? Dałem mu radę tymi oto rękoma, a on miał przecież przy sobie broń! — To prawda! — zreflektował się mężczyzna. — Oddałeś Hattie przysługę i poczuwamy się wobec ciebie do wdzięczności. Pokazałeś, że masz nie lada pięść. 41

u Któż tu mówi o jakiejś wdzięczności? — wtrąciła szybko dziew­ czyna. Usiłował wziąć za to zapłatę, zanim przyszedłeś, stryju. Tym razem wszystko jest załatwione. Nic chodzi przecież teraz wcale 0 wdzięczność. Jest ranny i gdybyśmy go tu zostawili, na pewno by zmarniał. Chodź, stryju, dość już straciliśmy czasu. Zawróć psy 1jedziemy do obozu. Musimy tam dowieźć tego człowieka i opatrzyć jego rany. Jeśli się nie mylę, czeka nas ciężka walka, zanim dotrzemy z nim do domu! Frazer słyszał wszystko i próbował odpowiedzieć. Ale gorączka i upływ krwi osłabiły go do tego stopnia, że nie miał tyle siły, aby otworzyć usta. Wydobywały się z nich tylko jakieś nieartykuło­ wane dźwięki, albo jakieś urywane słowa bez związku. Ostatnim wysiłkiem świadomości dostrzegł jeszcze, że ułożono go wygodnie na saniach, podsunięto mu pod głowę koc i otulono go w inne ciepłe derki. Czuł, jak sanie zawróciły, i słyszał, jak płozy potykały się o twar­ dy lód. A potem było już tylko lekkie, płynne kołysanie. Psy biegły popędzane przez Duncana Mac Gregora. Ruch sań uśpił Frazera. Dał mu uczucie pewności i wygody. Sanie pędziły szybko. Opuściły równinę i sunęły przez skalne wzgórza „Martwej Krainy”. Dopadły pasa skarłowaciałych jodeł, ale nie zatrzymały się tu. Stanęły wreszcie przed małą, mocną chatą, wbudowaną w szczelinę skalną. Podniesiono go ostrożnie z sań. Ktoś dźwignął go i na rękach zaniósł do domu. Ułożono go na łóżku. Ocknął się na chwilę, ale potem znowu stracił przytomność. 8' Już po kilku godzinach, potrzebnych psom do wypoczynku, Dun- can Roy wyruszył z odświeżonym zaprzęgiem w drogę. Wrócił po dwudziestu czterech godzinach. Towarzyszył mu Pere Batiste. Pere Batiste. duży, chudy, kościsty, był synem Północy. Kochał ją też całą swoją istotą. Nikt nie umiał jak on leczyć gorączki oraz ran ciała i duszy. Poczciwy księżulo był mocno strapiony, gdy stanął nad 42 łożem Frazera i zręcznymi rękoma opatrywał jego ranę. Atletyczna budowa tego człowieka wprawiała go w podziw. \ Jeśli Bóg wyposażył tego okazałego draba tak hojnie we wszy­ stko inne, tak jak w mięśnie i ścięgna, to możemy się cieszyć — po­ wiedział po prostu. Ale Duncan Roy uśmiechnął się tylko zjadliwie. — W każdym razie to jedno jest pewne, że Bóg — a może diabeł, nakazał mu używać swoich pięści — mruknął. — Wątpię, czy kto­ kolwiek podjąłby się walki z nim, gdyby doszło do rękoczynów. Jest silny jak niedźwiedź, ale to wszystko, cała reszta mi się nie podoba! Pere Batiste pozostał w chacie przez dwa dni. Nie odstępował loża chorego i bardzo się starał ulżyć Frazerowi. Febryczne dreszcze raz po raz wstrząsały jego ciałem. Wreszcie ksiądz oświadczył: — Tym razem wyliże się. Niebezpieczeństwo już minęło. Ale długo jeszcze potrwa, może całe tygodnie, zanim człowiek ten wzmocni się na tyle, aby wyruszyć w drogę. Potrzebna mu jest teraz troskliwa pielęgna­ cja. Delikatne ręce kobiece mogą tu bardzo pomóc. Serdeczna trosk­ liwość utrzyma go przy życiu. Do widzenia, moi drodzy! Słaby płomyk ludzkiego życia leży w waszych rękach. Rozdmuchajcie go! Duncan Roy powiózł go potem samami do małej osady, gdzie zamieszkiwał ten ksiądz doktor. Tam oczekiwali na niego już inni chorzy. Zaledwie usiadł w saniach, popadł zaraz w głęboki sen. Przez ostatnie trzy dni nie zmrużył oka. Ale nie skarżył się, był już do tego życia przyzwyczajony, jak do miłości wszystkich ludzi, któ­ rzy się kiedykolwiek z nim spotkali. Hattie pielęgnowała Frazera z największą troskliwością. W tych dniach Duncan miał często sposobność zauważyć, z jakim poświęce­ niem jego bratanica stara się o chorego, bezimiennego, obcego czło­ wieka, niewiadomego pochodzenia. Gniewnie przygryzał końce czar­ nych wąsów. — Przykrości, same tylko przykrości! — mruczał ustawicznie. — Dokoła twardego łba tego chłopa zebrały się ciężkie chmury. Mam takie przeczucie, Hattie, ostrzegam cię. Strzeż się tego człowieka! Gdy tylko postawimy go na nogi, trzeba się będzie całkiem inaczej z nim obchodzić. Mówię ci to ja, Duncan Mac Gregor, a wiesz, że rzadko się mylę w swoich przepowiedniach. Ale Hattie uśmiechała się tylko w zamyśleniu. Znała swego stryja. 43

— --------- r Dziwak, ale miał złote serce. Musiał się wygadać. A wtedy lepiej było mu się nie sprzeciwiać. Przez tydzień Frazer znajdował się między życiem a śmiercią. Potem niebezpieczeństwo minęło i obudził się z długiego, przepast­ nego snu. Był wychudzony i bardzo osłabiony. Gorączka go znisz-, czyta. Ale gdy po raz pierwszy otworzył oczy, ogarnęło go rozkoszne uczucie zdrowia i wygody. Był tak oszołomiony, że wydawało mu się, że znajduje się w namiocie indiańskiej sąuaw Lilly, dokąd udało mu się zbiec przed pościgiem. Potem przypomniał sobie ucieczkę przez jezioro i spotkanie z nie­ znajomą dziewczyną. 1 Leżał na posłaniu wysoko nad ziemią. Izdebka była wąska i mała. U nóg pryczy znajdowało się nieduże okienko, zasłonięte białą fi­ ranką. Leżał tak przez długi czas i patrzył na firankę. Potem odwrócił oczy i uważnie oglądał resztę izdebki. Kiedyś, bardzo dawno już temu, w świecie jego dzieciństwa też wisiały w oknach białe firanki. Gdzie się właściwie znajduje? Kto go tu przywiódł? Nić nie pamię­ tał i dopiero po jakimś czasie przypomniał sobie spotkanie z obcą dziewczyną, którą uwolnił z więzów. Głęboka zmarszczka przecięła mu szerokie czoło. Odwrócił się i jego spojrzenie napotkało oczy Duncana Roya, siedzącego po drugiej stronie wąskiej izdebki. Tam też znajdowało się ognisko. Mężczyzna obserwował go ostro spod krzaczastych, czarnych brwi. Frazer przyjrzał się uważnie obcemu. Duncan siedział zgarbiony na niskiej, kamiennej ławie, oświetlonej blaskiem ognia. Był to człowiek o przykrótkich nogach i szerokiej, potężnej klatce piersiowej. Długie ręce oparł na kolanach. Czarny zarost pokrywał mu policzki prawie po oczy. Nie było w tych oczach ani krzty uprzejmości. Duncan Mac Gregor nie należał do ludzi ukrywających swoje prawdziwe przekonania. Trapiło go przeświadczenie, że ten młodzieniec, pielęgnowany z taką troskliwością przez Hattie, nie zasługuje na to. ' ] Frazer rozejrzał się badawczo. — Nie ma jej tu — mruknął Duncan w odpowiedzi na pytające spojrzenie chorego, — Wyszła, aby nakarmić psy. Przez chwilę ra­ czysz się zadowolić moim skromnym towarzystwem — powiedział drwiąco. 44 — Jeśli sprawy tak stoją, jest pan usprawiedliwiony — stwierdzi! Frazer. Obrócił się do ściany i zamknął oczy. Od strony ogniska doszedł go głęboki, szczery śmiech. — Człowieku, kim właściwie jesteś? Dlaczego ci się wydaje, że Mac Gregor Duncan musi się wobec kogoś usprawiedliwiać?! Frazer przeciągnął się. — Nie usłyszałem dobrze — mówił zaspany. — Czy nie mógłby pan tego powtórzyć? Człowiek przy ognisku znowu się zaśmiał. Powtórzył swoje pyta­ nie. — Dobrze! — szepnął Frazer. — Chciałem się tylko upewnić, że nie wie pan, kim jestem. — Do stu diabłów! — oburzył się Szkot. — A więc to tak! Pewnie wyznaczyli wysoką nagrodę za twoją głowę i kto przywiedzie cię żywego czy też umarłego, dostanie masę pieniędzy. Czy zgadłem? Ty, bratku, wyglądasz mi całkiem jak ktoś, za kim rozesłano listy gończe. — Jesteś na całkiem fałszywym tropie, mój przyjacielu — od­ powiedział Frazer. — Nie masz ani krzty fantazji, sądząc, że jestem wart aż tyle. Wkrótce pozna mnie pan bliżej i zobaczy, jak bardzo się mylił. Minie pana nagroda, o której pan marzy. Bardzo mi przykro, ale wolę co do tego uświadomić pana prędzej niż później. — No tak — mruknął Szkot ugodowo. — Chcę ci wierzyć. Wol­ no mi chyba jednak pokiwać głową i zdziwić się, jeśli się kogoś znajduje w głębi „Martwej Krainy” bez zapasów, bez zaprzęgu, bez broni, z pustym żołądkiem i dziurą w ramieniu. Niektórym ludziom wyda się to co najmniej dziwne i podejrzane. Nic przecież nie mówię, ale można by w końcu pomyśleć, że człowiek w takim stanie nie wybiera się na prżechadzkę i jest w drodze tylko dlatego, że mu nie odpowiada klimat dotychczasowego miejsca pobytu. Cóż ty na to? Jestem przekonany, że wszystko nam wyjaśnisz. Widocznie nie odpowiada ci nasz sposób podróżowania: saniami, z bronią i z kilkoma workami zapasów żywności. Twój wydaje ci się wy­ godniejszy? . — W pewnych okolicznościach tak — odparł Frazer. — Naturalnie — mruknął do siebie Duncan. — Na przykład, jeśli jakaś czerwona bluza z konnej policji ściga kogoś i ten ktoś nie ma czasu wystarać się o zaprzęg i broń. - 45

Znowu fałszywie, mój zacny gospodarzu — przerwał mu Fra- zer. — Może pan zwołać całą okoliczną policję, niechby mnie obej­ rzała. Nie jestem na ich liście, jak też na liście jakiegoś innego oddziału policji. Ale jeśli pan ma dużo czasu i nic innego do roboty, może pan sprosić czerwone bluzy, aby mi złożyły wizytę. Będę się szalenie cieszył ich miłym towarzystwem. — Drogo mi za to zapłacisz! — syknął ostro Duncan. — Więc twierdzisz, że należę do ludzi, dla których drobnostką jest donosi- ciclstwo? — Tego nie powiedziałem — odparł spokojnie Frazer. — Przecież pana nie znam. Jak bym więc mógł coś takiego utrzymywać? — Nie mówię już o tym, że jesteś zobowiązany do pewnych wyjaśnień, bo u nas przebywasz. Ale może zechcesz mi powiedzieć, w jaki sposób zaszedłeś, będąc w takim stanie, aż do pustkowia „Martwej Krainy”? Coś ci powiem: nigdy nie pozwolę, aby jakiś drab z ulicy zbliżył się do mojej bratanicy, dopóki nie będę dokła­ dnie poinformowany, kim ten człowiek jest. Zrozumiano? Frazer odwrócił się powoli i z uśmiechem patrzył na skrzywioną wściekłością twarz Mac Gregora. — Rozumiem — rzekł. — Bratanica pańska to bezbronne stwo­ rzenie potrzebujące opiekuna. W przeciwnym razie, mógłby ją ktoś skrzywdzić. A co oznacza ten długi sztylet w jej rękawie? Ma pan rację, przyjacielu. Koniecznie trzeba jej kogoś, kto by uważał, aby się nikt do niej nie zbliżył. Powiedział pan, że jestem wam zobowią­ zany, bo tu leżę. Czy zapomniał pan, że i mnie się należy trochę wdzięczności? Czy wykreślił już pan z pamięci moją walkę z tym drabem tam na pustkowiu? Nie zrobiłem tego naturalnie ze szlachet­ nych pobudek, aby uratować pańską bratanicę... Słysząc, że ktoś wszedł, ciągnął dalej podniesionym głosem: — Może mi pan wierzyć, że nie zrobiłem tego dla dziewczyny. Wiedział, że Hattie Mac Gregor jest w izbie. Nie troszczył się jednak o nią i mówił dalej, jakby nie zauważył jej obecności. — Może mi pan wierzyć, że nie interesowała mnie dziewczyna. Ale byłem głodny jak wilk. Za wszelką cenę musiałem zdobyć coś do jedzenia. Gdyby nie głód, tamten człowiek nie leżałby teraz w śnie­ gu, tylko pilnowałby dziewczyny na saniach. Miedzianowłose nie były nigdy w moim guście, widocznie były w typie tego draba, który życiem opłacił to, że byłem głodny. 46 Hattie widziała, jak w stryju zakotłowało się. Machnęła ręką. Podeszła do ogniska, wzięła garnek i zbliżyła się do pryczy Frazera. Ten popatrzył jej mocno w oczy, usiłując przykuć jej uwagę. Usiadła przy nim, nie powiedziawszy ani słowa. Niczym nie zdradziła się, że była zdziwiona, a może ucieszona jego przebudzeniem się. Przy­ tknęła łyżkę pełną gorącej zupy do jego ust. Frazer był z początku wściekły. Spodziewał się, że dziewczyna okaże mu jakieś zainteresowanie. Potem roześmiał się mimo woli. a Hattie, korzystając z tego, wlała zawartość łyżki w jego otwarte usta. — Głupstwo! — wybuchnął, dusząc się. Usiłował usiąść, ale powstrzymała go swoim jędrnym, ciepłym ramieniem. A przy ognisku Duncan uderzył się swoją potężną pięś­ cią w kolano i zaśmiał się głębokim, gardłowym rechotem. Na twarzy jego bratanicy malowała się łagodna cierpliwość pielęgniarki. Pielęgniarki wyczuwającej, kiedy jej pacjenci nie odpowiadają jeszcze za swoje trochę dziwaczne zachowanie. Frazer pojął wkrótce, że postępowanie Hattie ma jakiś głębszy powód. Pewnie go już często tak karmiła, a on leżał bezbronny i bezsilny. I teraz widocznie obchodziło ją tylko, aby połknął kaszę. Dlatego była cierpliwa i łagodna. Każdego by karmiła i pielęgnowa­ ła w ten sam sposób: spokojnie i cierpliwie. Podniósł ręce, aby jej zabrać garnuszek. Ale otworzył szeroko oczy ze zdziwienia. Był tak osłabiony, że zaledwie mógł ruszyć ramionami. I gdy mu podała drugą łyżkę, połknął posłusznie jej zawartość. — Tak, tak — mruknął Duncan Roy. — Wkrótce dopniemy tego, że będziesz mógł sobie pójść. Już jutro będziesz miał dość siły, aby jeść własnymi rękoma. — Zostaw go, stryju — prosiła dziewczyna. Trwało jeszcze dobrą chwilę, zanim zjadł. — Wydaje mi się, że mógłbyś przynajmniej podziękować — po­ wiedział Duncan. — Tego się chyba nie spodziewaliście? — zapytał Frazer. patrząc na dziewczynę. Ale ona nie odpowiedziała na to spojrzenie. Wstała, wzięła go za puls, dotknęła jego czoła. Czyniła to wszystko całkiem machinalnie. 47