ania351

  • Dokumenty1 974
  • Odsłony107 037
  • Obserwuję93
  • Rozmiar dokumentów65.8 GB
  • Ilość pobrań70 555

Frederic Dard - trawnik

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :4.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Frederic Dard - trawnik.pdf

ania351 Dokumenty
Użytkownik ania351 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 67 stron)

Frśderic Dard Trawnik Przełożył Henryk Kurta KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA

Tytuł oryginału francuskiego: LA PF.LOUSK Fotograficzny projekt okładki: Jan i Waldyna Flcischmannowic Projekt typograficzny okładki i karty tytułowej. Jan i Waldyna Fleischmannowie Typograficzny projekt serii: Teresa 'Cichow:cz-Porada Redaktor techniczny: Andrzej Skibiński Korekta: Irena Siemiątkowska © Copyright by Editions Fleuve Noir Departement, 1952 © Copyright for the Polish edition by Krajowa Agencja W ydawnicza, W arszawa 1984 KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA RSW „PRASA KSIĄŻKA RUCH" WARSZAWA 1984 Wydanie pierwsze. Objętość: ark. wyd 6,31; ark. druk. 5,40 P an ier druk kl. V, 70 i! rola 96 cm N rprod. XII 5/2240/7B. Zam. 5531/K. L-25. N akład 100 360 eg.. Druk. Z. Graf. „Dom Słowa Polskiego" Warszawa ISBN 83-03-00063-2 Rozdział I Gdy zauważyłem, że wsiada do mojego wozu, pomyślałem, że chce go ukraść. Wyskoczyłem z restauracji, z serwetką w ręku. Stojąc już na ulicy, w rażącym świetle południa, spostrzegłem, że siedzi obok miejsca dla kierowcy i wertuje kartki przewodnika tu­ rystycznego. Była niewysoka, miała ogorzałą twarz, a jej bezbarwne włosy lepiły się od morskiej wody. Nosiła plażową kurtkę z zielonego frotte, po jej szyi spływały strużki wody, które nikły w dekolcie kąpielowego kostiu­ mu. Cień, któiy znienacka pojawił się na stronach trzy­ manej przez nią książki, zwrócił jej uwagę. Podniosła oczy i powoli zaczęła mi się przyglądać, jakby starała się zrozumieć, czego od niej chce ten chłopiec w szortach, który głupio międli w ręku serwetkę w czarno-białą szachownicę. Dziwne było to, że nie ona, ale ja czułem się skrępowany. Patrzyliśmy na siebie z zakłopotaniem przez dłuższą chwilę. Wydawała się całkiem spokojna, jak ktoś, kto jest przeświadczony, że jest w porządku. - Pani wybaczy - zacząłem bełkotać ale to... to jest mój samochód... Zmarszczone ze zdziwienia gęste brwi, których chyba nigdy nie epilowała, dodawały głębi jej jasnemu spoj­ rzeniu.

- Nie rozumiem; jaki pana samochód? - wyszeptała. Była Angielką. Po francusku mówiła z takim akcen­ tem, jakby chciała podkreślić swoje pochodzenie. Miała cienki głos, całkiem do niej nie pasujący. Przywiódł mi na myśl źle zdubingowane westerny, w których córka szery­ fa mówi piskliwym głosem małej zidiociałej dziewczyn­ ki. Zirytowało mnie to. - Siedzi pani w moim samochodzie! - odburknąłem niezbyt życzliwie. - Nie mam nader rozwiniętego poczu­ cia własności, ale chciałbym jednak wiedzieć dlaczego. Słuchała .mnie uważnie, poruszając niemo wargami, jakby powtarzała za mną te słowa, których sens nie był dla niej oczywisty. Przypominała operową diwę, która markuje w pamięci partię partnera w czasie wielkiego duetu. Zamknęła książkę i zaczęła się trwożliwie rozglą­ dać. A potem nagle, wskazując stojącego tuż przed moim i identycznego białego MG, wybuchnęła śmiechem. Jego numer rejestracyjny był brytyjski. - Jest mi niezmiernie przykro! - zaszczebiotała młoda kobieta otwierając drzwi. Zacząłem się śmiać z jej zmieszania. Była to przecież typowa pomyłka, jaką można popełniać w zatłoczonym Juan-les-Pins w sierpniu, gdy opuszcza się plażę z ocza­ mi pełnymi piasku, soli i słońca. - Czyż nie są identyczne? - zapytała, wskazując na drugiego MG. - Jak dwaj bracia - zgodziłem się. - U pana też siedzenia mają czerwone obicia. - Tak. Ale u pani kierownica jest po prawej stronie! Zasmuciła się, tak jakby moja uwaga miała na celu sprawienie jej przykrości. - Strasznie mi głupio. Nie rozumiem... - Czego pani nie rozumie? - Jak mogłam się tak pomylić. I nagle znowu stała się niezwykle bntish. Zdała sobie sprawę, że rozmawia z mężczyzną, który nie został jej przedstawiony, i bez słowa zostawiła mnie przy wejściu 4 do restauracji. Wróciłem do stołu i przez resztę posiłku me rzuciłem okiem na zewnątrz. Gdy wyszedłem nie było już MG Angielki. ' Usiadłem za kierownicą i pojechałem do swojego hote- u, lezącego tuż za miastem. Codziennie po obiedzie ucinałem w swoim pokoju drzemkę, gdyż z powodu hałasu dochodzącego nocą z położonego o dwadzieścia metrów stąd lokalu na świeżym powietrzu spędzałem bezsenne noce. W chwili, gdy wyskakiwałem z wozu zauważyłem torbę plażową. Angielka postawiła ją pod tablicą rozdzielczą i dlatego wcześniej nie dostrzegłem je] - była tak samo czarna jak chodnik podłogi MG. Torba zawierała powieść w języku angielskim, flakon z olej­ kiem do opalania, okulary przeciwsłoneczne, ręcznik i małego pluszowego lwa. W futerale do okularów ze złocistego plastyku znajdowało się około tysiąca fran­ ków.*1Zmartwiło mnie to. Nie zamierzałem poszukiwać dziewczyny o spieczonej twarzy, aby zwrócić jej włas­ ność. Wziąłem torbę i wrzuciłem do tej części szafy, z której nie korzystałem. w pokoju było przyjemnie. Zamknięte okiennice da­ wały prawie chłodny cień i zagłuszały leniwe dźwięki popołudnia, podczas gdy w nocy nie były w stanie zatrzy­ mać wrzawy płynącej z „Makao”. Położyłem się nagi na łóżku. Wsunąłem ręce pod głowę i zacząłem marzyć na jawie. O tej porze dnia bywałem z reguły przytomny i spokojny, natomiast nad ranem, po ■ulku godzinach złego snu, czułem się raczej przygnębio­ ny. Zycie wydawało mi się wówczas puste i nienawidzi­ łem wakacji. Miałem je spędzić w towarzystwie Denise; tyle tylko że na dwa dni przed naszym wyjazdem zerwaliśmy ze sobą pod niezwykle błahym pretekstem. Przez chwilę myśla­ łem, ze też nie wyjadę, ale w końcu doszedłem do wnio­ sku, że Lazurowe Wybrzeże może oderwać mnie od kłopotów. I teraz żałowałem. Aby przebywać w miej­ *' Chodzi o stare franki - przyp. tłumacza

scach. w których ludzie się bawią, trzeba samemu byc szczęśliwym, inaczej wszystko wydaje się jeszcze bar­ dziej smutne Szczerze mówiąc, nie martwiłem się zbyt­ nio, raczej odczuwałem tc^pc rozczaiowanic Narastało ćmiące uczucie fizycznego braku. Z Dcnise miłość była czymś prostym i uspokajającym. W końcu, jak co dzień, udało mi się zasnąć. I jak co dzień obudziłem się około czwartej. Oddałem zacieniony pokój we włada­ nie bezwzględnemu słońcu. Nadeszła chwilą, gdy chro­ pawy głos morza górował nad wrzawą Juan. Nie myślałem już o spotkanej z rana Angielce. * * * Wieczorami, jeśli nie nęcił mnie żaden spektakl, spę­ dzałem godzinę lub dwie w kasynie gry. Nie jestem hazardzistą, ale lubię atmosferę panującą w salach gier. ,1est ona zarazem solenna i naprężona, co mnie lekko podnieca. Wzruszają mnie te poważne i blade twarze, które skupione nad oświetlonymi stołami, silą się na kamienny spokój. Jeżeli piekło zatrudnia jakiś personel, to jestem przekonany, że składa się on z byłych krupie­ rów. Niefrasobliwy spokój tych istot tak silnie kontras­ tuje z fałszywym spokojem klientów, że staje się on szatański. Nigdy nie zasiadłem do żadnego stołu, ponie­ waż grywałem mało, nie podporządkowując się przy tym zawiłym kombinacjom, przy których upierają się na ogoł gracze. Najchętniej zatrzymywałem się przy ruletce i ob­ stawiałem dwa lub trzy razy z rzędu ten sam pełny numer. Przed postawieniem koncentrowałem się jak sportowiec przed pobiciem rekordu. Intensywnie myśla­ łem o jakiejś liczbie tak długo, az stawało się dla mnie oczywiste, że właśnie ona powinna wyjść, i zawsze potem dziwiłem się. kiedy kulka zatrzymywała się przy inne]. Miałem wrażenie, że los się pomylił albo haniebnie mnie oszukał. Pamiętam, że tego wieczora obstawiłem piątkę, nastę­ pnie czternastkę i znowu piątkę. W ciągu kilku minut 6 przegrałem piętnaście tysięcy franków. Rytuałowi stało się zatem zadość. Tym razem zagrałem jeszcze raz, i to całkiem inną metodą: postawiłem piętnaście tysięcy franków na czerwone. Jeśli wyjdą czarne, to wieczór ten będzie mnie kosztować trzydzieści tysięcy franków, gdy­ by jednak wyszły czerwone, to pokrywam swoje straty i opuszczam kasyno. Ta mizerna metoda mogła u praw­ dziwego gracza wywołać uśmiech politowania, zresztą zauważyłem ironiczne spojrzenia częstych bywalców, którzy śledzili moje stawki. Było mi to całkiem obojętne. Jestem synem drobnych prowincjonalnych sklepikarzy i rodzice wpoili mi, na czym polega wartość pieniądza. Trzy żetony, po pięć tysięcy franków każdy, postawi­ łem na czerwone jednak z pewnym zażenowaniem. Za­ bierałem już rękę ze stołu, gdy po drugiej jego stronie zauważyłem śliczną młodą kobietę. Uśmiechała się do mnie. W lewej ręce trzymała stos żetonów. Odliczyła z niego żetony wartości piętnastu tysięcy franków i stale patrząc na mnie, postawiła je na czarne. Jej gest wyglądał jak wyzwanie i zaskoczył mnie. Zastanawiałem się, gdzie już widziałem tę dziewczynę. Krupier puścił w ruch ruletę, a następnie zręcznym ruchem wyrzucił kulkę. Ciągle zastanawiając się, w jakich okolicznościach się poznaliśmy, nie spuszczałem młodej kobiety z oczu. Wy­ dawało mi się, że musiało to być dość dawno. Starałem się odnaleźć w jej rysach inną twarz, tak jak to się robi, chcąc na podstawie oblicza dorosłego osobnika odtworzyć jego twarz z dzieciństwa. Wyszły czerwone. Dziewczyna zrobiła rozczarowaną minę i po tym wyrazie twarzy rozpoznałem ją. Była to poznana rano Angielka. Stałem osłupiały zpowodu baje­ cznej przemiany. Jak ta dziewczyna o rumianej twarzy, siedząca w MG mogła przekształcić się w tak elegancką i śliczną kobietę? Obszedłem stół, aby podejść do niej. Co za miła niespodzianka! Zapomina pan o wygranej - wyszeptała, wskazując nu zielone sukno. 7

Z udaną swobodą wzruszyłem ramionami. - Podwajam stawkę - powiedziałem cichym głosem dając do zrozumienia, że taka suma to dla mnie dro­ biazg. —Nie powinnam była grać przeciw panu! Jej kasztanowe włosy o rudawym odcieniu były zacze­ sane do góry i spięte złotym łańcuszkiem, którego ścisłe ogniwa przypominały rybie łuski. Uczesanie to podkre­ ślało piękno jej włosów. Rano wydawała mi się rumiana, w rzeczywistości padła po prostu ofiarą słońca. Skromny raczej makijaż wykorzystywał ten naturalny podkład w sposob zaskakujący, podkreślając urodę jej rysów. Ubrana była w zieloną suknię z małym dekoltem, przy którym przypięła różę z czarnej koronki. Kreacja ta zapewne nie pochodziła z Paryża, nie była zbyt szyków- na, ale pasowała do niej. Usłyszałem stukot kulki. Tym razem wyszły czarne, co oznaczało, że moje trzydzieści tysięcy franków przepa­ dło. Wykorzystałem tę chwilę, żeby zaprosić moją towa­ rzyszkę do baru. - Szampana? Zaśmiała się. - Oczywiście, biedni Anglicy nigdy nie tracą okazji, zęby się go napić. - Czy pani wie, że zostawiła w moim samochodzie torbę plażową? - Wiem. Zmartwiłam się z powodu okularów, ale miałam nadzieję, że znowu pana spotkam... Miała nadzieję, że mnie spotka z powodu okularów przeciwsłonecznych. Na szczęście sposób, w jaki to po­ wiedziała, mógł sprawić mi przyjemność. Nie mogłem oderwać od niej oczu. Była pełna wdzięku, poruszała się z niezwykłą swobodą; pierwszy raz w życiu zetknąłem się z tak ujmującą urodą. 7 Dlaczeg« pan mi się tak przygląda? - zapytała w końcu. - Czy coś mi jest? - Tak. Jest pani piękna! Odwróciła oczy, a po małej chwili oświadczyła: Swoją pierwszą podróż do Francji odbyłam w ra­ mach wycieczki. Byłam wówczas młodą dziewczyną. I’rzed wyjazdem nasz przewodnik wyrecytował całą lita­ nię rad; powiedział nam między innymi, że pierwszą rzecz, jaką Francuz czyni, gdy jest sam na sam z kobietą, to mówi jej, że jest piękna. - Cieszę się, że się pani nie rozczarowała, mademoi- elle... - Madame! Och, przepraszam. Pani pozwoli, że się wreszcie przedstawię: Jean-Marie Valaise. Nazywam się Faulks, Marjorie Faulks. Kelner przyniósł szampana i chciał nalać do kielisz­ ków. Poprosiłem go, żeby zostawił butelkę w wiadrze ■' lodem. Pragnąłem, aby to tete-a-tete trwało jak naj­ dłużej. Powiedziałem pani, że jest piękna, bo dziś rano nie odniosłem tego wrażenia - oświadczyłem znie­ nacka. Kiwnęła głową. Dziś rano wziął mnie pan za złodziejkę, a poza tym dopiero co opuściłam plażę i byłam czerwona jak rak. Wydaje mi się jednak, że to właśnie teraz się pan myli: wcale nie jestem piękna. Jeszcze raz przyjrzałem jej się bezwstydnie, tak jak się Imtrzy na obraz. Czy była piękna? Może rzeczywiście nie. Miała typowe dla Angielek usta, z bardziej wydatną górną szczęką. Musiała czytać w moich myślach, bo kciukiem pogłaskała górną wargę. A poza tym mam jeszcze piegi - westchnęła. Wyglądają jak bąble w szampanie. Jak co? Jak bąble... Nie zna pani tego słowa? Nie. Wskazałem jej butelkę pommery. Niech pani spojrzy, to właśnie to. 9

Była zachwycona i patrząc jak pieni się szampa z lubością powtórzyła kilkakrotnie słowo „bąbel C prawda wymawiała „bonbel” i mimo moich wskazówe dotyczących dykcji udało mi się doprowadzić jedynie dj kolejnego przekręcenia słowa na „bąbęl”. Zauwa/.yłei w czasie tej lekcji, że jej głos był mniej dziecięcy ni z rana, że nie był już taki ostry. Wypiliśmy pierwszy kielich. Marjorie, żeby lepiej ros koszować się napojem, zamykała oczy. Nagle przyszło n do głowy, że nie sama przyjechała na Wybrzeże. Gć wsiadała do mojego MG, zajęła miejsce pasażera i w; dawała się kogoś oczekiwać. Ta myśl zasmuciła mn nieco. - Mieszka pani w hotelu? - Nie, zatrzymałam się u rodaków, którzy wynaji willę w Cap d’Antibes. - Przyjechała pani na długo? - Wracam samolotem jutro wieczorem. Moje rozczarowanie było niemal namacalne. Przypi minąłem chłopca, który przekonał się, że noga, któi dotykał swoim kolanem i z zachwytem stwierdzał, że s nie odsuwa, nie należy do siedzącej obok niego przy sto pięknej sąsiadki, ale jest nogą stołu. - Szkoda. - Tak, szkoda. Uwielbiam Lazurowe Wybrzei Wszyscy Anglicy... Zresztą czyż to właśnie nie oni odkryli? W rzeczy samej, długo było ono brytyjską koloni Czy jest pani tu ze swoim mężem? Nie, z powodu swoich zajęć nie mógł w tym roi wziąć jeszcze urlopu. Jest architektem i piacuje pr wznoszeniu wielkiego budynku szkolnego na przedmie ciach Londynu. A pan czym się zajmuje? ^ 1 Głównie jeżdżę samochodem - odparłem. Sprs daję maszyny liczące wyprodukowane przez ameryka ską firmę. - Dużo pan tego sprzedaje? 10 - Dokładnie nie wiem, musiałbym mieć maszynę do liczenia... Otoczeni gwarem płynącym z sal kasyna, pogadaliśmy jeszcze z godzinę. Wokół lamp wiły'się kłęby dymu i piekły nas w oczy. Marjorie powstała tak gwałtownie, że nie od razu pojąłem, iż zamierza wyjść. - Jestem umówiona z przyjaciółmi i szalenie już się spóźniłam. Dziękuję za szampana... - A pani torba plażowa?! - wybełkotałem, całkiem oszołomiony jej gwałtownością. - Gdzie się pan zatrzymał? J - „Pod Błękitną Palmą”, znajduje się... - Poślę po nią, do widzenia panu. Wtopiła się w tłum. Chciałem pobiec za nią, ale jeszcze niezapłaciłem za butelkę szampana, a barman był zajęty. Rozdział II Tego wieczora, aby się oszołomić, tro­ szeczkę wypiłem. Niestety, jedyne, co mi się udało osią­ gnąć, to nieprzyjemny kac. Do hotelu powróciłem późno. Męczyło mnie straszne pragnienie. Napiłem się mdłej wody z kranu, jednak bez oczekiwanego efektu. Moje życie - jak ta woda wyda­ wało się mieć smak zardzewiałych rur. Przez szpary w okiennicach widziałem, jak miga zielonkawy neon „Makao”. Zbyt długie patrzenie na to drgające światło wywoływało we mnie nieodpartą chęć wycia. Jak każdej nocy zasnąłem około czwartej nad ranem. Obudziwszy się, stwierdziłem, że ból głowy wcale nie ustąpił, i dowlokłem się do łazienki. Tysiące igiełek prysznicu okazały się zbawienne. Puszczałem na prze­ mian raz gorącą, raz zimną wodę. Garbiłem się pod tą oawałnicą, która z okrucieństwem uderzała mnie w kark. Po mocnej kawie i aspirynie poczuję się jak nowo 11

narodzony. Pójdę wylegiwać się na plaży i życie powróci do normy. Stanę się znowu cząstką tej ugniatanej w dzie­ ży masy. Czego więcej mogłem żądać? Był teraz czas wakacji, słońca, kasyna, zup rybnych. A potem Paryż i telefon od Denise! I moi klienci, którym będę zachwalał zalety maszyn do liczenia marki ACT. Nie miałem domu, ale miałem przyzwyczajenia. Mimo nałożonego szlafroka trząsłem się z zimna i aby się rozgrzać, postanowiłem powrócić na pięć minut do łóżka. Wchodząc do pokoju spostrzegłem Marjorie, siedzącą w fotelu w stylu pro-’ wansalskim, z dłońmi grzecznie splecionymi na kolanie. Nosiła białe szorty i marynarską bluzę w granatowo- -białe paski. Była nie umalowana, a włosy związała z tyłu wstążką. Wydawała się zachwycona moim osłu­ pieniem. - Wiem, że się tego nie robi - powiedziała - ale Lazurowe Wybrzeże jest właśnie takim miejscem, gdzif ma się ochotę czynić to, czego nie wolno. W szlafroku i ociekając wodą, która spływała mi pc karku i nogach, czułem się niezręcznie i trochę ogłupiały Nie wiedziałem, co powiedzieć. Nie mogłem propono­ wać, by usiadła, bo już to uczyniła. - Sama przyszłam po torbę. Wczoraj tak nagle pan; opuściłam... Pukałam, ale bezskutecznie... Widoczni; prysznic... Czy pan nigdy nie zamyka drzwi na klucz? - Nie w hotelach. - Dlaczego? - Widocznie po to, aby mogły wchodzić takie osobj jak pani. Zamiast się uśmiechnąć, zasępiła się tak, jakbym j; obraził. Czułem, że zastanawia się, czy nie wyjść. Wkon cu jednak została. Jej jasne spojrzenie błądziło prze: otwarte okno. To, co było widać, nie odpowiadało temu czego można było się spodziewać po takiej miejscowość - słupy wysokiego napięcia, budynki, garaż. Jakiś mechanik w błękitnym kombinezonie mył star wóz, który nawet tego nie był wart. Słychać było jedyni 12 plusk wody spływającej po karoserii. Podszedłem do szafy i wyciągnąłem plażową torbę. - Oto pani własność... Położyła torbę na kolanach. Nie wiem czemu, ale nadal wydawała się przestraszona, a zarazem nadąsana. Przy­ pominała małą dziewczynkę, którą skarcono publicznie i która za chwilę się rozpłacze. - To miło, że pani przyszła, mrs Faulks. - Może mi pan mówić Marjorie. - Wielkie dzięki, bo miałem na to straszną ochotę. Jest to śliczne imię. Po francusku Marjorie brzmi tak jak „Moja Piękna” (Ma Jolie). Ponieważ w pokoju nie było więcej krzeseł, usiadłem na łóżku i obciągnąłem poły szlafroka, aby zasłonić owłosione nogi. Marjorie patrzyła teraz na zdjęcie Denise stojące na nocnym stoliku. Było w małej skórzanej ramce. W dniu, w którym Denise mi je podarowała, musiałem jej przy­ siąc, że zawsze będę je przy sobie miał. - To siostra? - spytała Marjorie. - Nie, skąd taki pomysł?! - Jest do pana podobna. - To widocznie osmoza: żyłem z tą kobietą prawie sześć lat. - A teraz? - Teraz sprawa jest tymczasowo skończona. Wyraźnie ją to interesowało i patrzyła na mnie uważ­ nie, starając się zrozumieć każde słowo. - Co to znaczy „tymczasowo skończona”? - Znaczy to, że raz lub dwa razy do roku żegnamy się na zawsze, a po trzech tygodniach znowu się schodzimy. Jedno dzwoni do drugiego i zaczynamy od nowa. - To miłość? - Ma to pewne cechy miłości. - Któregoś dnia nie będziecie do siebie dzwonić. - Wiem. Dzień ten, być może, już nadszedł. - Jest ładna. 13

- Ładniejsza niż na tym zdjęciu. - Musi być dowcipna. Ma żywe oczy. - Zgadza się. - Mieszkacie razem? - Nie. I pewnie dlatego nasz związek trwa tak długo. - Pracuje? - Prowadzi mały dom mody nie opodal Pól Elizej­ skich. Sklep jest taki jak ten pokój... Nigdy nie ma w nim więcej niż trzech, czterech sukni, ale te trzy czy cztery nie mają sobie równych. Wiedziała teraz więcej o Denise niż o mnie. Dziwne było to, że Denise stała się nagle kimś w rodzaju łącznika między nami. Jak gdyby nam patronowała. - Czy nadal zamierza pani wyjechać dziś wieczorem? - Tak, mąż na mnie czeka. - A on, jaki to człowiek? - Raczej poważny. Jest wysoki, szczupły, z wystają­ cym jabłkiem Adama. - Nie macie dzieci? - Nie. Nie mieliśmy sobie nic więcej do powiedzenia. Wstała, poprawiła swoje szorty, jak czynią to wszystkie kobiety. Jednym palcem trzymała rzemyk czarnej torby, która wolno się kołysała. Od czasu do czasu torba uderzała miękko o jej piękne, opalone nogi. Umiem poznawać, kiedy ktoś jest nieszczęśliwy, zwłaszcza gdy czyni wszys­ tko, aby to ukiyć. Wyczułem, że tę dziewczynę trapi jakaś zgryzota, a ona za nic nie chce tego ujawnić. Ale smutek, tak jak rdza, zawsze wyjdzie na wierzch, niezależnie od ilości farby, którą się ją pokrywa. Na mnie już pora... Była to chwila niezwykle krucha; mogła zostać zniwe­ czona jednym słowem, gestem, a nawet spojrzeniem. - Miło mi było pana poznać, panie Valaise. Podaliśmy sobie ręce i po chwili już jej nie było w pokoju. Powinienem był ją odprowadzić aż do drzwi, ale nie wstałem z łóżka, na którym siedziałem teraz H z opuszczoną głową, dręczony nie wiadomo czym. Każda kobieta jest źródłem określonego promieniowania, Mar- jorie również, z tym że jej dawało znać osobie dopiero pc jej odejściu. Odnosiło się wrażenie, że ciągle jeszcze jest obecna, przy czym ,,ta obecność” była silniej odczuwana, niż gdyby rzeczywiście tu stała. Spoglądałem na obicie fotela z zielono-różowego kretonu. Opanowało mnie straszliwo poczucie utraty czegoś niezwykle pięknego. Kilka sekund wcześniej i wszystko było możliwe. Trzeba było zdobyć się tylko na krok. Ale tak ona, jak i ja stanęliśmy w miejscu. Nie miała odwagi, by go uczynić, zabrakło jej również mnie. Trochę światła rozbłysło między nami, ale trwało ono tylko chwilę. Drzwi uchyliły się nieśmiało. Stała na progu, nie mając odwagi go przekroczyć. Przedtem weszła do pustego pokoju jak do własnego, teraz bała się uczynić krok naprzód. Podawała mi coś: był to pluszowy lew, który znajdował się w plażowej torbie. Niech pan to weźmie, jeśli panu się podoba - wy­ szeptała. Zrobiłem krok ku drzwiom. Ale ująłem dłonią nie mas­ kotkę, lecz przegub ręki Marjorie. Wciągnąłem ją do pokoju, drzwi zamknąłem łokciem i objąłem Marjorie ramionami. Nie starała się bronić, nie wyczułem żadnego drżenia jej ciała. Była tak bezwładna jak topielec, które­ go holuje się pod prąd. Najdziwniejsze było to, że porów­ nywałem ją właśnie do topielca. Stała jak bez czucia, ciężka i pokorna. Mogłem ją do siebie przytulić. Oparła opuszczoną głowę w miejscu, gdzie rozchylał się mój szlafrok, nie uczyniła jednak żadnego innego gestu. Po chwili podniosłem czule jej głowę i zauważyłem, że płacze. Proszę mi powiedzieć, co panią trapi, Marjorie... Opamiętała się tak szybko, jak przed chwilą się zała­ mała. Zatrzepotała rzęsami i już miała suche oczy, a jej rysy nabrały twardego wyrazu. 15

- Proszę mi wybaczyć, głupio się zachowuję. - Siłą wsadziła mi małego lwa do ręki. - Nazwałam go Pug, bo jest podobny do psa, którego miałam, gdy byłam mała. Mam nadzieję, że przyniesie panu szczęście. - Po chwili dodała: - Proszę dbać o niego. Był to przedmiot raczej tandetny, ale zrozumiałem, że dla Marjorie wyrzeczenie się go było nie byle czym. Mały lewek miał dobrotliwą mordkę, a jego grzywa przypominała brodę krasnoludka; z małego nacięcia wy­ dobywał się biały piasek. - Będę dbał o niego - zapewniłem. Ta poniekąd śmieszna scena przypominała film, który zaważył na moim dzieciństwie. Była to historia lotnika udającego się na wojnę i noszącego na szyi małego pluszowego misia, będącego prezentem od dopiero co poślubionej żony. Pewnego dnia pilot zapomniał misia i rzecz jasna, został strącony przez niemiecki samolot. Film kończył się zbliżeniem opuszczonego misia siedzą­ cego na kuferku lotnika. Przez kilka wieczorów płakałem rzewnie, myśląc o opuszczonym zwierzątku, które w mo­ ich oczach symbolizowało wszystkie utracone miłości, wszystkie zmarnowane losy, wszystkie smutki świata. - Czy będę mógł do pani napisać, Marjorie? Moje pytanie zaskoczyło ją chyba. Nagle jednak roz­ promieniła się; radosnym, śpiewnym głosem rzuciła: - Och, tak... - Dzięki. Ale potrzebny mi pani adres. Trochę się zasępiła. - Adres? To niemożliwe. Niech pan pisze na poste restante przy Poczcie Głównej w Londynie. - Zgoda. - Czy pan jest pewny, że będzie miał ochotę pisać do mnie? - Tak. - Nie chciałabym, żeby się pan zmuszał. Proszę mi obiecać, że napisze pan jedynie wówczas, gdy będzie pan tego mocno pragnął! 16 - Obiecuję pani. Jeszcze kilka sekund temu mógłbym ją całować, a być może, zanieść nawet na łóżko, ale znowu staliśmy się panem i panią, którzy zaledwie się poznali. Uścisnęliśmy sobie ręce. Rozdział III Nie zdążyła jeszcze skręcić za róg uli­ cy- gdy ja już siedziałem nad listem. ,,Droga Marjorie! Kiedy zastałem panią w swoim wozie, powinienem był usiąść za kierownicą i zanim pani spróbowałaby wy­ siąść, ruszyć przed siebie jak wariat... ” Rozpisałem się na sześciu stronach, które chciałem wyrzucić do kosza, byłem bowiem pewien, że nie są w stanie wyjaśnić czy choćby w przybliżeniu odzwiercie­ dlić stanu mojej duszy. Są istoty, które stopniowo się poznaje, ale istnieją również takie, które się spotyka i natychmiast rozpozna­ je. Te ostatnie są w nas od zarania. Marjorie właśnie „rozpoznałem”. Od chwili, gdy opuściła pokój, jej obraz stawał się coraz wyraźniejszy. Spędziłem sześć lat z De- nise, ale bilans naszego związku był żaden. A tu po niespełna godzinie spędzonej z panią Faulks czułem się bogatszy. Wstrzymałem się od powtórnego przeczytania swego listu, gdyż wiedziałem doskonale, że gdybym to uczynił, nigdy bym go nie wysłał. Dzień był jakiś dziwny: ni to smutny, ni to radosny. Raczej nijaki, jak niebo. Wrzucając list do skrzynki, uruchomiłem pewien mechanizm i nie mogłem już o ni­ czym decydować, zanim ów mechanizm nie dokona swe­ go dzieła. Poleniuchowałem na plaży, obojętnie patrząc na ką­ piących się oraz na nieprawdopodobnie zielone morze, które starało się zakłócać linię horyzontu. Nie poszedłem 17

na obiad ani nie zdrzemnąłem się po południu. Leżałem skulony na piachu, w okrągłym cieniu parasola, pełzając za nim uparcie za każdym razem, gdy ów cień się prze­ suwał. Nie mogłem nie myśleć o tym, że Marjorie przebywa jeszcze przez cały dzień w Juan. Mógłbym próbować ją odnaleźć w tej rozbawionej ciżbie, ale nie miałem na to ochoty. Musi upłynąć trochę czasu, zanim można bę­ dzie zaryzykować ponowne spotkanie. Trzeba mi było tego oczekiwania na nią! Przed wieczorem wróciłem do hotelu; byłem głodny i zmęczony tą długą bezczynnością na piachu. Właściciel hotelu, który dźwigał kosz pełen langust, zawołał mnie: - Panie Valaise! Czy spotkał pan damę, która na pana czekała w patio? Fala ciepła uderzyła mi do głowy. - Kobieta! - wybełkotałem, patrząc, jak langusty nie­ zgrabnie poruszają czułkami. Hotelarz był sympatycznym grubasem, niezmiennie ubranym w błękitną koszulkę i lniane spodnie. I przy niej, i przy nich brakowało guzików. Mrugnął okiem. - Jest niczego sobie. Marjorie! Rzuciłem się przez hol. Z tyłu było coś w rodzaju patia, w którym mieszkańcy hotelu wypijali przed snem ostatniego drinka. Basen wyłożony zielonymi kafelkami, kilka bananowców i palma, której kora przy­ pominała skórę słonia, nadawały temu miejscu niejaką egzotyczność. Denise oczekiwała mnie, bujając się Wwiszącym fotelu ogrodowym, którego łańcuchy zgrzytały cicho pod jej ciężarem. Moje rozczarowanie było tak silne, że zrobiło mi się prawie słabo. Zbliżyłem się do Denise ociężałym krokiem. Była ubrana w kostium z białego jedwabiu. Zdjęła pantofle, aby móc podwinąć pod siebie nogi. Przykro patrzeć na twoją radość - oświadczyła i smutno zaczęła się śmiać. IB Była piękna, podniecająca. Wokół niej unosił się dys­ kretny zapach eleganckiego Paryża. Ona wprost była Paryżem. - Nie spodziewałem się twojej wizyty - wydusiłem z siebie, całując ją bez większego zapału. ' - Mojej wizyty! Ale masz powiedzonka! Tak jakbyś­ my, ty i ja, składali sobie wizyty! - Pogłaskała mnie po twarzy gestem pełnym dobroci i czułości. - Czyżby przy­ padkiem ktoś mnie zastąpił? - Nie bądź głupia! Jej spojrzenie dotarło do głębi mojej duszy, potem pokiwała głową jak lekaiz, który się jeszcze zastanawia nad diagnozą. - Wzięło mnie to nagle - westchnęła, głaszcząc aksa­ mitną ręką moją twarz, oblepioną ziarnkami piasku. - Jeszcze dziś rano nie wiedziałam, że przyjadę. Przecho­ dząc w samo południe obok biura podróży na Polach Elizejskich, poczułam nagle, jak ogarnia mnie chandra. Nie uważasz, że siła oddziaływania plakatów reklamo­ wych to coś nadzwyczajnego? Weszłam i zapytałam, czy jest po południu jakiś samolot do Nicei. Był. Czy kochasz mnie jeszcze? - Kocham cię. - Jak ci się żyło beze mnie? - Jakoś się żyło. - Dobrze czy źle? Bądź przynajmniej uprzejmy i skłam. - Nie było jeszcze tak źle. Było szaro, letnio, miękko, nijako... - Wystarczy. U mnie było to samo. Miałeś powo­ dzenie? - Nie. Twarz Marjorie zjawiła się przed moimi oczami, po­ czątkowo wyraźna, ale po chwili zaczęła się rozpadać. Wszystko zaczęło się gmatwać i tak jak przy ustawianiu ostatniego elementu układanki całość jęła się przemiesz­ czać na skutek fałszywego ruchu. 19

- Nie wmówisz mi, że byłeś cnotliwy? - Nie mam zamiaru niczego ci wmawiać, ale taka jest prawda. Podniosła się i palcami nóg przyciągnęła do siebie pantofle. Tłusta błękitno-zielona ważka, przypominają­ ca swoimi ruchami helikopter z uszkodzonym sterem, usiłowała wylądować na liściu jednego z bananowców. - Hotel nie jest zły, ale okolice przypominają raczej Asnieres*1, nie uważasz? - Wolę Asnieres - zapewniłem. Wybuchnęła śmiechem. Stała wyprostowana, z pan­ toflami na nogach i wyciągnęła do mnie rękę gestem pełnym obietnic. - Idziesz? Właściciel hotelu, który wyraźnie na nas czatował, zbliżył się w chwili, gdy zabierałem walizki Denise z holu. - Niech pan to zostawi, panie Valaise, przyniesiemy je panu. - Nie trzeba! Gdy byliśmy już na schodach, zapytał, starając się nie wybuchnąć śmiechem, nad którym ledwo panował: - Podać jutro dwa śniadania? - Tak, dwa! Rozdział IV Następnego dnia obudziłem się w peł­ ni pogodzony z całym światem. Radość i odprężenie - oto, co odczuwałem. Odnosiłem też —nie bardzo wiedziałem dlaczego - kojące wrażenie... Wszystko to przypominało rekonwalescencję. Wstałem bez trudu, rozpierała mnie cudowna radość. Słońce wpadało przez szpary w okiennicach, pokrywając ściany pokoju złocistymi plamami. Podszedłem do okna *’ Asnieres - miasto przemysłowe na przedmieściach Paryża (przyp. tłumacza). i uchyliłem okiennice. Mechanik z naprzeciwka pucował jakiś czerwony wóz sportowy, który wyglądał jak zabaw­ ka. Wtedy, na zasadzie skojarzeń, znowu zacząłem my­ śleć o Marjorie Faulks. Do tej chwili nie wspominałem jej w ogóle. Przestała mnie dręczyć. Stała się jakąś niewy­ raźną twarzą wśród wielu innych. Zaskoczony byłem swoim wczorajszym zachowaniem. Jak mogłem zadurzyć się z taką pasją w tej grzecznej Angieleczce na urlopie? - Możesz mi mówić, co chcesz, ale nigdy nie było takiego słońca w Asnieres! Denise, chroniąc się przed rażącym słońcem, zasłania­ ła ręką oczy. Przymknąłem okiennice, żeby uniknąć oślepienia. Denise, naga, leżała na łóżku. Rozrzucone prześcieradła spadły na podłogę. - To naprawdę wspaniałe - westchnęła rozkładając ramiona. - Co takiego? - Lato! Riwiera! Słońce... I pomyśleć, że gdzieś teraz żyją sobie Eskimosi w domkach z lodu i Anglicy pod parasolami. Anglicy pod parasolami! Wyobraziłem sobie Marjorie Faulks na Regent Street pod błękitną parasolką. Gorąco pragnąłem, aby nie poszła po mój list. Zresztą, gdyby do mnie napisała, postanowiłem nie odpowiadać. Jak mo­ głem wysmarować sześć kartek płomiennych wyznań do nieznajomej? Znowu ujrzałem ją, jak siedzi w moim MG, i z powrotem ogarnęło mnie pierwotne rozdrażnienie. Z przyrumienioną od słońca twarzą i włosami zlepionymi morską wodą wydawała mi się brzydka. Nie podobał mi się również jej cierpki głosik. - O czym myśli mężczyzna mojego życia? - zapytała Denise, która cały czas na mnie spoglądała. Nie myślę, tylko płynę w siną dal. - Płyniesz beze mnie. Odnoszę wrażenie, że coś ci się przytrafiło. - Jakaś kraksa? - Bywają kraksy psychologiczne. 21

Przemierzyłem jednym susem te trzy metry, które nas dzieliły, i wskoczyłem na łóżko. Sprężyny materaca po­ nuro zazgrzytały. Klękając u boku Denise, zastukałem w czoło tak, jak się puka do drzwi. Zdaje mi się, proszę pani, że dziś rano jest tu raczej pustawo! Mówisz o kraksie psychologicznej akurat wte­ dy, gdy mam ochotę krzyczeć ze szczęścia. - Wiem, co mówię. Nie rozumiałem, do czego zmierza. Denise była osobą spontaniczną, która umiała mówić wprost nawet wtedy, kiedy kpiła ze mnie. - Jean-Marie, ty już mnie nie kochasz! - Chyba żartujesz? - wyszeptałem. Zrobiło mi się głupio. - Niestety, nie! - Jeśli rzeczywiście tak myślisz, to cię znienawidzę. Wiesz przecież doskonale, Denise, że nie mogę żyć bez ciebie. Wczoraj życie wydawało mi się nie do zniesienia, a dziś chce mi się śpiewać. - To o niczym nie świadczy. Najwyżej otym, że miałeś ochotę się kochać i miałeś dość samotności. Widzisz, Jean-Marie, to, co najbardziej odróżnia mężczyznę od kobiety, to ich psychologia. Mężczyzna zawsze bywa zaskoczony, gdy kobieta, którą kocha, oświadcza mu, że ona już go nie kocha. Musi ona mu to powiedzieć wprost, a i tak sądzi on, że kobieta kłamie. Natomiast kobieta wie, że jej kochanek przestał ją kochać, zanim on sam zda sobie z tego sprawę. Mówiła w sposób poważny, ze wzrokiem utkwionym w sufit i zachowując w kąciku ust z lekka ironiczny uśmieszek. Ach, ty mała dziwko! zakląłem cicho, wyskakując z łóżka. - Wygląda na to, że czynisz wszystko, aby mi zapsuć dzień. Wyciągnęła do mnie swoje rozkoszne ramiona. - Chodź mi wybaczyć, mój ty piękny egoisto! * * » 22 Przez pełne cztery dni zachowywaliśmy się jak dwoje dzieci, żądnych słońca i swobody. Zawsze z pogardą odnosiłem się do tych scen filmowych, w których jakaś para goni się po plaży, aby wreszcie rzucić się w fale Prawdziwa klisza! Ale żyjemy przecież w świecie klisz. Przez całe życie staramy się upodobnić do ilustracji z magazynów: plaże, góry, domek obrośnięty bluszczem, dzieciaki na huśtawce imałe kotki w wyściełanym koszy­ ku !Przez te cztery dni nie myślałem już więcej oMarjorie Faulks. Zniknęła jak większość kobiet, które spotkałem na swojej drodze. To zdarzyło się dopiero piątego dnia. Wyszliśmy z na­ szego pokoju w strojach plażowych i Denise poszła do recepcji oddać klucz. Czekałem na nią w holu, patrząc, jak pokojówki tasz­ czą naręcza bielizny. Powietrze pachniało benzyną. - Masz, jest list do ciebie. Denise zbliżała się, trzymając na rakiecie od badmin­ tona, podłużną kopertę. Na znaczku widniał wizerunek Elżbiety II. Znienawidziłem nagle to pochyłe, pełne ozdóbek, tak typowe dla wszystkich Anglików pismo. Ta łatwo wzru­ szająca się idiotka odebrała mój list i musiała odpisać. Spotkałem drwiące spojrzenie Denise. - Nie czytasz? - Co to może być? - wybełkotałem, biorąc kopertę do ręki. - Pewnie kraksa - odparła kręcąc rakietą. - Nie uda­ waj, mój chłopcze, pisze do ciebie kraksa. Chciałem zaprotestować, przyjąć swobodną postawę, czułem się jednak śmieszny i nie mogłem wypowiedzieć ani słowa. Dla zachowania twarzy i aby przestać patrzeć na Denise oczyma pełnymi zmieszania, rozdarłem koper­ tę zębami i wyjąłem przepołowiony list, który musiałem teraz składać, aby móc go przeczytać. „Nie wiem, czy zna pan Londyn, ale od trzech dni pan w nim zamieszkuje...” 23

Muzyka ma tę właściwość, że w ciągu czterech sekund może doprowadzić do zmiany stanu ducha. To pierwsze zdanie zabrzmiało jak mozartowskie takty. Jakiś magi­ czny hymn zabrzmiał w moim sercu, a nieobecność Mar- jorie odczułem jak cios w samą krtań. Wiersze listu skakały mi przed oczami, z trudem utrzymywałem razem obie jego połowy, bo ręce mi drżały ze wzruszenia. „... wiem teraz, że kraj mój jest wyspą, na której żyję jak na wygnaniu. Bo bez pana, Jean-Marie. A przecież pana nie znam. Pamiętam tylko jakieś spojrzenie, jakąś intonację głosu, zabarwieniepana skóry w miejscu, gdzie zapada się policzek...” - Coś się stało? - zapytała nagle Denise. Zaprzeczyłem ruchem głowy. A jednak tak, coś się rzeczywiście stało. - Jesteś blady jak śmierć. - Ależ skąd! - Czy to poważne? - Bądź cicho, proszę... Poszła sobie. Zauważyłem, jak cień jej gibkiej postaci wydłużał się na kamiennej posadzce holu. Wreszcie wchłonął ją wielki świetlisty prostokąt wejścia. Być może, powinienem był pobiec za nią, nie miałem jednak odwagi. ,,... mam obok siebie słownik angielsko-francuski. Ale nie otworzyłam go ani razu, Jean-Marie. Tak mi sięłatwo do pana pisze. Przypominam trochę taką waszą świętą, która mogła opowiedzieć oswoich widzeniach we wszys­ tkich językach... ...wyjeżdżam na osiem dni do Szkocji, chwilowo sama, mąż mój przyjedzie w przyszłym tygodniu. Zatrzymam się w Learmonth Hotel w Edynburgu. To właśnie do niego będzie mógł pan adresować listy do mnie, jeśli będzie miał pan jeszcze ochotęje pisać. Wnim będziepan mógł mnie spotkać, jeśli...” List urywał się nagle. Nie podpisała go nawet. Chciała zakończyć go tym wezwaniem. 24 Rozdział V Sądziłem, że Denise czeka na mnie w moim MG, zaparkowanym pod jednym z daszków ustawionych obok hotelu, ale nie było jej tam. Ruszyłem wolno w kierunku plaży. Jechałem naszą zwykłą trasą, lustrując uważnie zatłoczone już chodniki. Wreszcie zau­ ważyłem w tłumie Denise. Miała na sobie bladoniebie- skie szorty, na tyle krótkie, by jej długie, opalone nogi były łatwo dostrzegalne, a górna część ciała opięta była w białą bluzkę z frotte. Ta biel - bielsza od wszystkich otaczających ją białych przedmiotów - oślepiała. Denis uderzała się po łydkach jak szpicrutą rakietą od badmin­ tona i szła szybkim krokiem, do którego nie byłem przyzwyczajony. Wyprzedziłem ją ojakieś dwa metry i zatrzymałem się. - Czy gdzieś podwieźć zaganianą śliczną osóbkę? Stojący nie opodal zamiatacz ulic, nie ukrywając swe­ go podziwu dla mnie, wyprostował się, aby lepiej mi się przyjrzeć. Spojrzał na Denise, zastanawiając się, czy „numer przejdzie”. Przeszedł. Bez słowa, bez zbędnego gestu wsiadła do wozu. Dziękuję ci za twoje zachowanie - ruszając, mruk­ nąłem pod nosem. - Wybacz mi. Było to raczej nieoczekiwane ze strony Denise. Nie znosiła przepraszać, zwłaszcza gdy była winna. - Jesteś niesamowita - dodałem, aby wyraźniej pod­ kreślić swoją przewagę. - Czy wiesz chociaż, kto do mnie napisał? - Jakaś Angielka, którą spotkałeś na początku swego pobytu tutaj odparła. Jakaś Angielka, która nie mogła się oprzeć twojemu czarowi i która nie może zapomnieć waszych szalonych uścisków. Nie było w tym złośliwości, •'-/Iko odrobina goryczy zazdrosnej kobiety. Z wyjątkiem :y

- Cała ta sprawa nie jest warta miny, jaki} robisz zapewniłem, głaszcząc delikatnie jej udo. Opowiedziałem jej o moim spotkaniu z Marjorie. Uda­ wała, że mnie nie słucha, że jedynie interesuje się ruchem ulicznym. Jechaliśmy wolno i długo zatrzymywałem się na skrzyżowaniach. Sprzedawcy gazet, ubrani w pasias­ te koszulki, proponowali różne katastrofy gościom sie­ dzącym na tarasach kafejek. W powietrzu pachniało szafranem i rozgrzanym olejem. Zatrzymaliśmy się przy wesołym miasteczku, obok którego jacyś chłopcy strzela­ li z elektronicznych karabinów do niedźwiedzi obracają­ cych się w szklanych klatkach. W chwili gdy „promień śmierci” trafiał niedźwiedzia, ten stawał na tylnych łapach, wydawał z siebie groźny pomruk, robił piruet i uciekał w przeciwnym kierunku. Huki strzałów i wrza­ ski trafionych niedźwiedzi górowały nad hałasem oto­ czenia. Denise przyglądała się niezgrabnym ruchom in­ nych zwierząt poruszających się na tle nędznej, imitują­ cej gęstwinę lasu dekoracji z amatorskiego teatrzyku. Ja tonem, który wydawał mi się żartobliwy, mówiłem o Marjorie, ale Denise interesowała się jedynie tym, a przynajmniej tak się zdawało, co się działo w wesołym miasteczku. - Jak więc widzisz, nie ma powodu do robienia mi sceny. Spojrzała na mnie. Miała swoisty sposób wgłębiania się w moje najskrytsze myśli. Następnie wyjęła z plażo­ wej torby przeciwsłoneczne okulary i nałożyła je. Aż do samej plaży nie wymieniliśmy już ani słowa. * * * Bywalcy kafejek w małych miasteczkach nie mają przyzwyczajeń tak silnie zakorzenionych jak użytkowni­ cy plaż. Wydaje się bowiem, że właśnie nad morzem człowiek nabiera najszybciej rytualnych przyzwyczajeń. Każdy ma tu swoje miejsce, swój parasol, swój cień, swój grajdoł i swój leżak. Stają się one dobrami, do których przywiązujemy się namiętnie. Leżeliśmy w głębi plaży, w pobliżu boiska siatkówki. Nasz parasol był błękitny, leżaki również. Gdy przychodziliśmy, nie rozkładaliśmy od razu parasola. Denise smarowała się olejkiem do opalania, a ja jej pomagałem przy plecach i natychmiast po skończeniu tej operacji biegłem do kranu, aby umyć ręce, gdyż nie znosiłem lepkości na dłoniach. Następnie przyrumienialiśmy się przez jakąś godzinę. Czytałem gazetę, Denise opalała się naukowo. Gdy uważała, że już dojrzała, otwierała parasol i zaczynała rozmawiać ze mną tym swoim głosem, który mnie tak podniecał. Tego ranka zapomniałem kupić gazetę, co zakłóciło rytm dnia. Starałem się wtopić w żar, nie myśleć o ni­ czym, ale list Marjorie Faulks stawał mi stale przed oczami. „Wiem teraz, że kraj mój jest wyspą, na której żyję jak na wygnaniu... Bo bez pana... ” ' Przepychając się, nadeszli siatkarze. Byli to wspaniali młodzi chłopcy, którzy oglądali się za wszystkimi kobie­ tami na plaży. Denise miała swojego: wysokiego blondy­ na, pięknego i głupiego, który zachowywał się tak, jakby spędził całe życie przed lustrem. Przezwaliśmy go Nar­ cyz. Denise przyznawała, że chętnie by mu uiegła, „bo jest tak czarująco brutalny”. Zawsze mawiała, że marzy o tym, aby się przespać z dokerem. Twierdziła, że intelek­ tualiści zabijają miłość, komplikując ją zanadto. - Widziałaś, Narcyz ma znowu inne szorty - sze­ pnąłem. Wyciągnięta na brzuchu, na nie rozłożonym leżaku, podniosła głowę i otworzyła oszczędnie jedno oko, jak czynią to ludzie, którzy toną w słońcu. Zamknęła oko, opuściła głowę i leżała bez ruchu przez dłuższą chwilę. Patrzyłem na amerykańskie okręty zakotwiczone na peł­ nym morzu. Nie pasowały do tej plaży i do ludzi bawią­ cych się w wodzie. Niewidoczne ślizgacze buczały w od­ dali. Narciarze wodni posuwali się po niezwykle bliskim horyzoncie i ich automatyczne ruchy przypominały nie­ dźwiedzie ze strzelnicy.

- Pisze do ciebie po angielsku czy po francusku? Westchnąłem przeciągle. - Słuchaj, Denise, chyba nie zaczniesz... - Nie, nie zacznę. Po prostu chciałam wiedzieć. Jej skóra lśniła jak orzech na wysoki połysk. Zaśmiała się cicho. - Ty i Angielka to dość... niepojęte. Chyba przyznasz mi rację? Nie przyznawałem. Poczułem się nagle, jakbym miał co najmniej czterdzieści stopni gorączki, tyle tylko że mi zęby nie szczękały i zimny pot nie oblewał pleców. Otworzyłem parasol i doczołgałem się w jego karbowa­ ny cień. Zdałem sobie nagle sprawę z niezwykłej rzeczy: to, co było między Denise a mną, nie miało już żadnego sensu. Nie mieliśmy ze sobą już nic wspólnego. Dooko­ ła nas trwała codzienna wrzaskliwa zabawa. Niekie­ dy piłka siatkarzy padała blisko, obsypując nas pias­ kiem. W pewnej chwili Narcyz pełnym namaszczenia kro­ kiem, przypominającym chód indora po rozgrzanej bla­ sze, podszedł do nas, aby podnieść piłkę. Włosy na jego opalonych nogach błyszczały jak złote nitki. Spojrzał na mnie nadąsany, co mogło uchodzić za ukłon w moją stronę, zatrzymał się przy Denise, przybie­ rając postawę zdobywczą i próżną. - Jak dziś słońce? - zapytał, starając się być uwodzi­ cielski nawet w tym zdawkowym zdaniu. Denise nie otworzyła oczu. - Jest jak pan, podobne do balona! - wycedziła. Dryblas, śmiertelnie urażony, odszedł, a jego koledzy ryczeli ze śmiechu. - Dlaczego mu to powiedziałaś? - zaprotestowałem. - Żeby być złośliwa, to jakoś uspokaja. - Jesteś zazdrosna? - Tak. I nie ma się czym chwalić. Wyciągnąłem z kieszeni szortów podarty list Marjorie i rzuciłem go Denise pod nos. 28 - Przeczytaj, zobacz... - Co zobaczę? Doskonale wiedziałem, że gest mój nie miał żadnego sensu i był raczej niesmaczny, ale jak wszyscy mężczyźni którzy kochają kogoś nowego, odczuwałem potrzebę zasięgnięcia opinii porzuconej kobiety. - Sam nie wiem, przeczytaj! J - r , ała-®ezpośPiechu-^^m ając dokładnie obok siebie oba kawałki rozerwanego listu. Ręka jej nie drżała r a ż a ^ l T ' ^ Zasłanlałem oczy ręką vrzed rażącym słońcem. Po przeczytaniu listu Denise zwróciła mi go - Dziwna dziewczyna! Wydaje mi się dość niezwykła przynajmniej jak na Angielkę. Ciekawa, romantyczna' 7 Z taje,mnlCZa’ ale z cał3 Pewnością przywiązana. ^go rodzaju osobami wszystko, gdy się to zaczyna, wydaje się cudowne, bo początkowo uważają was za istoty nadzwyczajne. Opanowała mnie fala gniewu. - Co za psychologia! - Wiem, co mówię. Przez całe życie marzą o Ivanhoe a ponieważ bardzo tego pragną, znajdują go. Z biegiem czasu dochodzą do przekonania, że Ivanhoe jest po pros- w k a n Z t ’ I® r aleŻy d° jakieS°ś klubu- że chodzi w kapciach ma bole gardła, że się goli i prosi o repetę duszonej cielęciny, bo akurat ją lubi. Wówczas złudzenia się kruszą, co jest rzeczą normalną. - Żeby móc lepiej mi l i fu Ju"'*; °Parła Się na łokciu- ~ Chciałbyś być L v s a m i ^ T 1 f rZyT J Się- Wszyscy mężczyźni satacy sami! Dlatego tez takie kobietki jak ona mylą się Z Z I W P°łowlue>przynajmniej na początku. Co zamie­ rzasz robie, jechać do Szkocji? - Przestań mówić głupstwa, dobrze? - Ale ona czeka na ciebie, Jean-Marie. Oczekuje cie czy me umiesz czytać między wierszami? Nie zostawia się J* 0df.e k0blety- która w Edynburgu spodziewa się kogoś, kto jest w Juan-les-Pins. ą

- Posłuchaj, Denise, jeśli natychmiast się nie uspoko­ isz, zrobię coś bardzo przykrego. Spojrzała na moje ręce ściskające oparcie leżaka i uśmiechnęła się do mnie smutno. - Zagrajmy lepiej w badmintona, to uspokaja. - Nie nadeszła jeszcze pora! - Copleciesz, bohaterowie nie znają dnia ani godziny! Grałem bez przekonania. Nie trafiałem w co diugą lotkę, a ten mały opierzony przedmiot, który między nami wirował, wydawał mi się okropnie idiotyczny. W pewnej chwili na skutek zbyt nerwowego uderzenia Denise poleciał bardzo wysoko. Patrzyłem, jak spadając, kręci się bez końca. Moje myśli wirowały szybciej niż lotka. Pomyślałem sobie: „Jeśli nie podejmę decyzji, zanim dotknie ziemi, to wszystko jest skończone .Lotka wbiła się w piasek jak duża kropla wody. Podniosłem ją, lecz zamiast uderzyć rakietą, oddałem Denise. - Chodź - wyszeptałem - Wracajmy. Jadę do Szkocji. Kiwnęła przytakująco głową. Nie była zaskoczona moją decyzją. Przyjęła ją niemal z ulgą. - Mój biedny Ivanhoe - westchnęła. - Nie mozesz sobie wyobrazić, jakimi głupcami są bohaterowie! Rozdział VI Tego samego wieczora byłem w Lon-1 dynie. Myślałem, że również do Edynburga polecę samo­ lotem, ale w Anglii wybuchł właśnie strajk personelu latającego i musiałem zadowolić siępociągiem. Na dwor­ cu King Cross powiedziano mi, że do Edynburga jest nocny pociąg i są w nim jeszcze wolne miejsca, me potrafiono jednak podać mi dokładnego czasu jego od­ jazdu. Ruch strajkowy wydawał się ogarniać cały trans­ port. Nie odchodziły już niektóre podmiejskie pociągi, mówiło się też o przerwach w pracy w innych miastach. JO Mimo wszystko wykupiłem bilet sypialny błagając nie­ biosa, żeby mój pociąg odjechał. Myślałem wyłącznie 0 Marjorie. hn bardziej odległość między nami malała, tym silniejsza stawała się chęć odnalezienia jej. Było to uczucie potężne, cudowne a zarazem bolesne. Podniecało mnie, a równocześnie wywoływało falę smutku. ODenise myślałem bez najmniejszego uczucia litości. Odwiozła mnie moim MG aż do lotniska w Nicei. Żegnając się, szepnęła: - Zostanę tutaj aż do końca miesiąca. Jeśli do tego momentu nie wrócisz, pojadę do Paryża twoim wozem 1odstawię go do garażu. Machinalnie podsunęła usta, pocałowałem je odru­ chowo. Odjazd pociągu zaplanowany był na godzinę jedenas­ tą. O wpół do jedenastej stał już przy peronie, ale że był jedynym na całym dworcu, nie budził zaufania. W ogóle atmosfera na stacji była dziwna. Przypominała czas wojny. Dookoła panowała drażniąca cisza. Nieliczni ko­ lorowi tragarze, odprowadzając posępnych podróżnych do ich wagonów, kręcili się niemal bezszelestnie. Uloko­ wałem swoją walizkę w przedziale i aby się uspokoić, zacząłem chodzić po peronie. Kiedy doszedłem do czoła pociągu, zauważyłem, że nie ma lokomotywy. Postanowiłem, że jeśli pociąg nie odjedzie, poszukam na tę noc pokoju, a rano wynajmę jakiś wóz. Jak długo 11zęba jechać do Edynburga? Chyba ze dwa dni. Wiedzia­ łem, że angielskie drogi są wąskie, a ruch na nich powolny. Za kwadrans jedenasta zjawiła się lokomotywa. Jej •apanie wypełniło stację cudownym hałasem. Pociąg zadrżał, stuk zderzaków rozlegał się w nieskończoność. Wyruszyliśmy dokładnie o jedenastej. Pełen obaw, że za i iiwilę się zatrzymamy, nie śmiałem jeszcze się radować. Stałem w korytarzu oparty o okno i patrzyłem, jak maleje •mętnie oświetlona hala dworcowa, w której rzędy baga- nwych wózków przypominały człony wielkiego węża. 31

Gigantyczne tarcze zegarów zmieniały się powoli w świetlne krążki. Coraz szybciej wzdłuż torów zaczęło uciekać brzydkie i mokre przedmieście, o konturach narysowanych tu- I szem. Gdy do oka wpadła mi wilgotna sadza, podniosłem j szybę. Wiedziałem, że ruszyliśmy na dobre. ★ * * Spałem jeszcze głębokim snem, gdy do drzwi zapukał konduktor. Był to chudy i antypatyczny typ o trójkątnej twarzy. Jego ciemnoczerwona kurtka była poplamiona sadzami. Nagle zdałem sobie sprawę, że pociąg stoi, i pomyślałem, iż ten drab o gębie szpiega przyszedł mi powiedzieć, że zatrzymaliśmy się w szczerym polu. - Jest szósta, sir. Za godzinę będziemy w Edynburgu! Pociąg, jak na zawołanie, ruszył. Konduktor podawał mi tacę z bardzo skromnym śniadaniem. Kawa była blada i bez smaku, a suchar, gdy wbiłem w niego zęby, rozpadł się-w pył. Zapach zakurzonej pościeli, zardze wiałych kranów i sadzy, a także rozkołysany i zatopiony w deszczu krajobraz nie stępiły mojego entuzjazmu. Za godzinę będę w Edynburgu. Odnajdę Marjorie Faulks. Ivanhoe! Denise nie myliła się, rzeczywiście odgrywałem rolę bohatera niosącego Marjorie miłość i oparcie, któ­ rych się po mnie spodziewała. Dworzec w Edynburgu swoją ponurością niewiele się różnił od King Cross, choć panował na nim bardziej pocieszający ruch. Nadjeżdżający pociąg jest zawsze weselszy od odjeżdżającego. Ponieważ przyjechałem prosto z Juan-les-Pins, nie miałem, rzecz jasna, żadnego płaszcza przeciwdeszczowego; dlatego też czekając w lekkim ubraniu pod oszklonym daszkiem na taksówkę, czułem się trochę głupio. Szaroperłowy garnitur z suro­ wego jedwabiu nie był idealnym strojem na Szkocję, nawet w sierpniu. I Edynburski dworzec położony jest w jakimś wielkim dole, toteż panoramę miasta mogłem objąć spojrzeniem 32 dopiero wówczas gdy taksówka wydobyła się z tego zagłębienia. Ciemne, surowe, groźne, zbudowane z ponu­ rego granitu miasto wydawało się wyłaniać zprzeszłości. Myślę, że to właśnie w tym momencie przeczułem dra­ mat, który miał nastąpić. Taksówka jechała wzdłuż Princes Street, która jest dla Edynburga tym, czym Pola Elizejskie dla Paryża. Jest to szeroka arteria, wzdłuż której z jednej strony wyrosły nowoczesne budynki, a po przeciwnej, w głębokiej doli­ nie, rozłożył się ciąg parków publicznych. Zza tej doliny wyłania się skalisty szczyt, na którym stoi stary Edyn­ burg ze swoją czarną, ponurą fortecą i starymi armatami na blankach. Miejscowi policjanci niczym nie przypo­ minają londyńskich kolegów. Noszą płaskie czapki i bia­ łe kurtki, które upodabniają ich do pracowników jak’e- goś przedsiębiorstwa transportowego. Myślałem, że znajdę się wśród ludzi chodzących w kiltach, a trafiłem na przechodniów ubranych skromnie w szare konfekcyj­ ne garnitury, wyglądających biednie, a jednocześnie na zadowolonych z siebie. Taksówka opuściła Princes Street z jej sklepami, aby zanurzyć się w inną dolinę. Minęliśmy jakiś most r wje­ chaliśmy na zadrzewioną arterię, która przestawała być uleją, ale jeszcze nie była szosą. Piętrowe, czerwone autobusy jechały jeden za drugim. Taksówka ostro za­ kręciła i zatrzymała się za luksusowym turystycznym autokarem ze szwedzką rejestracją. Kręciły srę wokół niego starsze ufryzowane panie, które prowadziły oży­ wione rozmowy ze zdziecinniałymi, z trudem poruszają­ cymi się starcami. 4 Odczytałem napis na frontonie odpychającego budyn­ ku wyglądającego na gmach użyteczności publicznej. \nemiczny neon zawiadamiał, że mieści się w nim Lear- inonth Hotel. Tutaj, w tej fortecy z czarnego granitu, była ona. Serce zaczęło mi walić. Myśl, że zaraz ją zobaczę, wywołała dreszcz emocji. Trawnik 33

Miałem już przekroczyć próg hotelu, gdy zjawił się Szkot w zielonym kilcie i czarnej bermycy. Sądziłem, że to jakiś wojskowy. Nosił ciężką pelerynę i trzymał obu-1 rącz brzuchatą, najeżoną czarnymi rożkami kobzę. Peleryna, kilt, kaftan i pokrycie kobzy były uszyte z identycznego, kraciastego, zielono-czerwonego mate­ riału. Kobziarz stanął w drzwiach i zaczął grać jakąś ludową melodię. Te nosowe dźwięki wydały mi się być hymnem powitalnym. Szwedzcy turyści byli zachwyceni i puścili w ruch aparaty fotograficzne. Mając nadzieję, że w którymś oknie ujrzę twarz Marjorie, spojrzałem na surową fasadę hotelu. Ale goście Learmonth Hotel mu­ sieli być ludźmi znudzonymi, bo żaden nie wyjrzał. Muzyka się urwała, kobziarz podszedł do mnie i się­ gnął stanowczym gestem po mój bagaż. Ten wysoki mężczyzna-^ czerwonych włosach i bezbarwnych oczach okazał się portierem hotelu. Poprowadził mnie przez hol. Mimo licznych podróży takiej recepcji jeszcze nie widziałem. Podłoga była przy­ kryta dywanem w szkocki wzór, przy czym każde pasmo kraty było inne. Podobnie tapeta. Było to tak oszałamia­ jące, że kameleon na tle takiej pstrokacizny musiałby zwariować. Te barwne fale przecinała lada w kształcie dzioba statku. Natomiast właściciel tego wszystkiego przypominał mojego gospodarza z hotelu w Juan. Tyle tylko że był bardziej okrągły, bardziej różowy i bardziej łysy. Przyjął mnie z pewną rezerwą: klient, który niel zamówił pokoju i zjawia się o siódmej nad ranem, lekko go zaniepokoił. Zarówno opalenizna, jak ijasny garnitur, który był tu nie do noszenia, absolutnie nie pasowały do otoczenia. Pokój jednak mi dał, zaznaczając, że będziel wolny trochę później. Miałem ochotę go prosić opołączę- , nie z Marjorie, ale w ostatniej chwili się wstrzymałem. Przypomniałem sobie, że miał tu do niej przyjechać mąż, i nie chciałem jej skompromitować. Ułożywszy walizkę pod jakąś ławką, czekałem na porę breakfastu. Po godzi­ nie zaczęli schodzić do jadalni goście hotelowi. Przeważ­ 34 i nie byli to ludzie w podeszłym wieku. Pojąłem, ze Lear­ month współpracuje głównie z biurami turystycznymi. Doszedłem też do przekonania, że wycieczki składają się wyłącznie z wdów, starych panien i niedołężnych par. Pod hotel podjeżdżały co jakiś czas nowe autokary i za każdym razem wychodził do nich kobziarz, aby zagrać nowo przybyłym. Stawałem się coraz bardziej niecierpli­ wy. Czyż po takiej podróży siedzenie tu, na ławce, i ocze­ kiwanie na kobietę, do której przybyłem z tak daleka, nie było czymś idiotycznym? Udałem się do dining-roomu i zamówiłem jajka na bekonie. Ogromna sala przypominała jadalnię pensjona­ tu. Stare Amerykanki wrzeszczały jak przestraszone perliczki, a od czasu do czasu - nie wiadomo czemu - wybuchały głośnym śmiechem. Starszy mężczyzna, naj­ wyraźniej pochodzący z Teksasu, który na głowie miał słomkowy kapelusz z nieprawdopodobnie wielkim ron­ dem, a w uchu jakiś skomplikowany aparat słuchowy, pałaszował małą łyżeczką porcję owsianki. Mleczna pap­ ka kapała na jego ręcznie malowany krawat. Ten podsta­ rzały kowboj wyglądał pociesznie, ja jednak nie miałem nawet ochoty się uśmiechać. Byłem niespokojny. Podej­ rzewałem, że Marjorie musiało się coś przydarzyć. Jadal­ nia powoli pustoszała. Za każdym razem, gdy jakaś kobieta przechodziła obok mojego stołu, przenikał mnie dreszcz. Niebawem zostałem wyłącznie w otoczeniu ubranych w białe czepki kelnerek, które popychały wóz­ ki pełne brudnych naczyń. Wróciłem do pstrokatego holu. Na jednej ze ścian wisiała wielka drewniana tablica, którą przecinały krzy­ żujące się taśmy w szkockie wzory. Pracownicy recepcji układali za tymi taśmami według im tylko znanego porządku listy. Zacząłem nerwowo szukać nazwiska Marjorie. Byłem prawie pewien, że go nie odnajdę. Jed­ nak odczytałem je. Na wysłanym poprzedniego dnia /. Juan-les-Pins telegramie, którego nikt jeszeze nie odebrał. 35

Rozdział VII Ten niepozorny biało-niebieski pros­ tokąt przeraził mnie niczym zawiadomienie z żałobną obwódką. Świadczył tak wymownie i tak przejmująco o nieobecności Marjorie, że pojawiły mi się w oczach łzy. I prawie natychmiast pomyślałem, że może nie chodzi o mój telegram. Wtedy uczyniłem rzecz niesłychanie niedelikatną: otworzyłem przesyłkę. Przeżyte rozczaro­ wanie ukarało mnie za tę zuchwałość. „Kochanie, przyjeżdżam Jean-Mańe Valaise”. Zwięzłość tekstu, który brzmiał jak zwycięski okrzyk, wydała mi się teraz złowieszcza. Zawstydzony i zrozpa­ czony, złożyłem telegram z powrotem i umieściłem na poprzednim miejscu. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. W tym hotelu panował większy ruch niż na dworcu autobusowym. Tłumy ludzi z bagażami kłębiły się w h - lu. Nagle nacierały na jakiś autokar, zktórego wysiadali, witani jękliwymWźwiękami kobzy, nowi przybysze. Zauważył mnie właściciel hotelu i podniósł rękę. Pod­ biegłem pełen nadziei. - Pokój pana jest wolny, sir. Chodziło tylko o to. Zjawił się zaraz portier-kobziarz, który chwycił moją walizkę i poprowadził mnie ku scho­ dom. Szedł przede mną, sapiąc jak drwal przy pracy. Bez swego monstrualnego smoczka zbrodawkami z czarnego drewna wydawał się zagubiony, a jego płuca nie umiały oddychać normalnie. Miał grube łydki pokryte rudym włosem, a w jednej ze skarpet tkwił klasyczny nóż szkoc­ ki z rzeźbioną srebrna skuwką. Z mego monstrualnych rozmiarów pokoju można było, przy odrobinie fantazji architekta, wygospodarować trzyizbowe mieszkanie. Do sufitu było ze cztery metry, a parapet okna znajdował się na wysokości piersi; jedy­ nie na scenie paryskiej operetki mógłbym się poruszać swobodniej. Przyszło mi do głowy, że człowiek bardziej 36 czuje się więźniem w celi obszernej niż w małej. Pokój mnie przytłaczał, a szkocki dywan oraz pstrokata tapeta wywoływały torsje. Usiadłem ciężko w fotelu i zacząłem się zastanawiać nad sytuacją. Marjorie musiała zapewne odłożyć swój wyjazd do Szkocji. Prawdopodobnie zawiadomiła mnie o tym, ale wyjechałem, zanim jej list do mnie dotarł. Jakie kroki podjąć? Może zatelegrafować do Londynu na poste res­ tante, prosząc o wyznaczenie mi spotkania? Nic innego, co mogłoby doprowadzić do skontaktowania się z nią, nie przychodziło mi do głowy. Nagle ogarnęła mnie nowa fala nadziei: może mój telegram dotarł z opóźnieniem i trafił do hotelu dopiero dziś rano? Może Marjorie jeszcze śpi tuż za ścianą! A może wczoraj zapomniała spojrzeć na tablicę z listami... Możliwe było również, że nie dotarła do Edynburga. W liście pisała co prawda 0wyjeździe do Szkocji, ale nie określała dnia. Czy uda się jej prędko przyjechać, skoro ten strajk pracowników komunikacji wydaje się rozszerzać? Zszedłem znowu do recepcji. Na dole ustał ruch autokarów i hol był pusty. Recep­ cjonista, siedząc za szybą, pił herbatę. - Przepraszam pana —rzekłem —czy wśród gości znajduje się pani Marjorie Faulks z Londynu? Chrupał wolno jakieś ciasteczko, które moczył w fili­ żance. Śkończył jeść, zrobił nieokreślony ruch ręką, się­ gnął po rejestr gości i zaczął uważnie czytać. Przez cały czas oczyszczał sobie dziąsła językiem. - Jfest tutaj od dawna? - Najwyżej od dwóch dni... Jego wskazujący palec zaczął szybko przemierzać ko­ lumny nazwisk, aż doszedł do białej kartki. - Nie, proszę pana, nie mam tego nazwiska. - W takim razie pani Faulks musiała zamówić pokój 1zaraz się zgłosi. Podsunął księgę; sądziłem, że po to, abym mógł sam sprawdzić, ale jemu chodziło o to, żebym wpisał swoje

nazwisko i adres. Skorzystałem z okazji i jeszcze raz przejrzałem listę gości przybyłych w ciągu ostatnich dwu dni. Nie był z tego zadowolony i rzucił mi niechętne spojrzenie. . . - - Czy zechciałby pan sprawdzić w księdze zamówień' I - powiedziałem. Rozłożył o wiele mniejszy zeszyt i szybko przebiegł go 1 wzrokiem. - Czy ta pani wchodzi w skład jakiejś wycieczki? - Nie, nie sądzę. - A zatem nie, nie mam żadnych indywidualnych I zgłoszeń. - Przecież jest do niej telegiam! - zaprotestowałem... I Zbliżyłem się do tablicy z wyciągniętym palcem, ale telegramu już nie było... * * * Zacząłem jak w transie sprawdzać każdą przesyłkę. Może włożyłem telegram pod jakąś kopertę? Zaglądałem po kolei pod każdy list. Recepcjoniście wyraźnie się to nie podobało, co dał mi do zrozumienia, podchodząc do mnie. - Niespełna dziesięć minut temu znajdował się tu telegram przeznaczony dla pani Marjorie Faulks - po­ wiedziałem z naciskiem. Kto rozdziela pocztę? - Ja, proszę pana. I - A zatem musi pan pamiętać, że był telegram. Nad­ szedł wczoraj... - Wczoraj nadeszło sporo telegramów, sir. Oblewał go powoli rumieniec, a wzrok jego stawał się nieruchomy. - Niech pan sobie przypomni... - Mój hotel stanowi tylko jeden z wielu etapów turys­ tycznego szlaku moich gości, sir. Nie jestem w stanie zapamiętać wszystkich, a zwłaszcza ich nazwisk. Co-j dziennic; mamy ich ponad setkę, a zostają tylko na jedną noc. Listy ustawiamy na widocznym miejscu, nie intere­ sując się nazwiskami adresatów. Czułem, że za chwilę wybuchnie, więc uśmiechając się ze skruchą, starałem się go uspokoić. - Rozumiem. Proszę mi wybaczyć. Jest jednak faktem, że telegram, o którym mówię, znajdował się w tym miejscu jeszcze kwadrans temu, a teraz go nie ma. Kto go zabrał, jeśli nie ma pani Faulks? Hotelarz był człowiekiem myślącym logicznie i logika mojego rozumowania zrobiła na nim wrażenie. Wsadził język pod dolną wargę napinając w ten sposób skórę brody. Był świeżo ogolony i pachniał dobrym mydłem. - Przypuszczam, proszę pana, że pani, o której mowa, zamierzała zatrzymać się w naszym hotelu. Ale wczoraj w Learmonth nie było ani jednego wolnego miejsca. Prawdopodobnie poszła gdzie indziej, a dziś rano przy­ szła odebrać swoją korespondencję. To się często zdarza. Miałem ochotę go ucałować. Musiało być tak,' jak mówił! - Siedział pan przed chwilą w recepcji, może więc zauważył pan młodą kobietę o kasztanowych włosach? - Może zauważył pan, proszę pana, że w holu było pełno ludzi? A wczoraj? Jeśli wczoraj przyszła tutaj, żeby zamó­ wić pokój, nie mógł pan jej me spostrzec! Zastanowił się, wypychając językiem lewy policzek. - Nie przypominam sobie, żebym kogoś takiego zau­ ważył, proszę pana. Ale nie siedzę cały dzień za okien­ kiem. Zapytam żonę, gdy zejdzie. - Dziękuję panu. * * * Na niskim stoliku leżały stosy folderów o Edynburgu. Wjednym z nich znalazłem spis najważniejszych hoteh miasta. Zabrałem go i wyszedłem. Dopiero co przestało padać, a nieśmiałe północne słoń- 39

ce, blade i zamglone, odbijało się niewyraźnie w błysz-1 czących jezdniach. Przez chwilę czekałem, aż nadjedzie jakaś taksówka. Gdy przekonałem się, że czekam na próżno, wsiadłem do autobusu, którego trasa wiodła do centrum. I Odwiedziłem wszystkie hotele, które figurowały w fol­ derze. Zabrało mi to co najmniej trzy godziny, a rezultat był żaden. Nigdzie nie widziano Marjorie Faulks, nigdzie też o niej nie słyszano. Byłem śmiertelnie znużony i przy­ bity tajemniczością sytuacji. Wszystko wyglądało na monstrualny kawał. Kiedy przekraczałem próg hotelu Learmonth, miałem ; nadzieję, iż uzyskam jakąś informację. Okazało się jed-| nak, że nikt mnie nie prosił, a żona właściciela hotelu, drobna Kobieta o stalowych włosach i srogiej twarzy I osoby mocno zajętej, zapewniła mnie, że żadna kobieta odpowiadająca rysopisowi Marjorie nie szukała po­ przedniego dnia pokoju. Również nazwisko Faulks nic jej nie mówiło. Rozdział VIII Co za koszmarny dzień! Gubiąc się w domysłach, wlokłem się wzdłuż nędznych wystaw sklepowych Princes Street, na które spogląda­ łem obojętnym okiem. Wszystko wydawało mi się brzyd-1 kie i ponure: przechodnie i budynki, przedmioty i pogo­ da. Deszcz padał falami. Zaczynał nagle i równie nagle ustawał, przy absolutnym braku jakiegokolwiek rozpo-j godzenia! Wydawało mi się, że słyszę dochodzący zpochmurnego nieba bulgot podobny do tego, jaki wydobywa się ze starych rur kanalizacyjnych. Nic nie było w stanie ode­ rwać mnie od moich myśli, nawet spacerujący chodnika­ mi wojskowi w szkockich strojach. Wogrodach przy Princes Street, na dnie doliny oddzie- 40 łającej nowe miasto od starego, w takt ludowej muzyki tańczyły jakieś pary. Większość miała na sobie niemal identyczne, różniące się tylko barwami tartanu, stroje narodowe. Spacerowicze gromadzili się w amfiteatrze, aby przyjrzeć się tancerzom. Na skraju estrady kobieta ozaokrąglonych kształtach i wyglądzie podstarzałej har­ cerki głosem stanowczym i chropawym rzucała przez mikrofon jakieś polecenia. Po prawej i lewej stronie tego teatru rozciągały się dobrze utrzymane trawniki, których soczysta zieleń była poprzełamywana klombami kwiatów. Po każdej fali de­ szczu tłumy rzucały się na trawę, rozłożywszy na niej uprzednio swoje płaszcze. Zakochani, nie zważając na spacerujących po wąskich asfaltowych ścieżkach prze­ chodniów, ściskali się bezwstydnie. O ósmej wieczorem pogoda zaczęła być prawie ładna. Zrobiło się nagle tak jasno, iż można było pomyśleć, że •jest trzecia po południu. Wstąpiłem do restauracji. Do­ słownie umierałem z głodu. Zakład miał dwie sale - na parterze i na piętrze - ale o tej porze czynne było tylko piętro. Zająłem miejsce przy małym stoliku obok szero­ kiego okna, z którego widziałem całą Princes Street. W słońcu błyszczały trawniki i złociły się blanki cyta­ deli. Dlaczego Marjorie nie siedziała naprzeciwko mnie? Co mogło się stać? Kto zabrał telegram z tablicy w hotelu Learmonth? Szorstka, stara i brzydka kelnerka przyjęła zamówie­ nie. Miałem ochotę na świeżego łososia i „lamb with mint sauce”. Jedzenie było bez smaku, a frytki, które towarzyszyły baraninie, były dosłownie surowe. Zalałem wszystko ketchupem, wmawiając sobie, że mimo wszystko jest to jadalne. Inni goście restauracji siedzieli bez ruchu. Byli posępni i niemi, a gdy zwracali się do kelnerów, czuli się w obowiązku mówić szeptem jak w kościele. Ich obec­ ność ciążyła mi. Wolałem patrzeć na groźną perspektywę Princes Street, na ciąg budynków, na szćroką jezdnię, po 41

której sunęły piętrowe autobusy, na pochyłe ogrody, na dnie których wystrojone pary dalej tańczyły kadryle o skomplikowanych figurach. Jedyna zabawna rzecz w tym ponurym krajobrazie to pasażerowie autobusów, a przynajmniej ci, którzy siedzieli na ich piętrach. Gdy przejeżdżał autobus, znajdowali się na tym samym po­ ziomie co ja i swoim poważnym wyglądem przypominali niedźwiedzie w szklanych klatkach z Juan-les-Pins. Ruch na tej szerokiej arterii był spory. Autobusy jecha­ ły jeden za drugim, tak jakby dopiero co opuściły zajezd­ nię. Nagle podskoczyłem. Wprzodzie ciemnoczerwonego autobusu zauważyłem Marjorie. Podniosłem się tak gwałtownie, że wywróciłem na obrus butelkę piwa. Ma­ chając rękami, przywarłem do panoramicznej szyby. Niestety, od Marjorie oddzielały mnie przestrzeń i hałas Princes Street. Siedząca kobieta, mimo że autobus za­ trzymał się przed czerwonym światłem, nie zauważyła mnie. Miała na sobie czarny płaszcz przeciwdeszczowy, bły­ szczący jak skóra morskiego lwa. a włosy były związane aksamitną wstążką. Patrzyłem na nią bezradnie, przeży­ wając prawdziwe katusze. Stałem zaledwie dziesięć metrów od niej, ale nie było siły, aby mnie zauważyła. Autobus ruszył. Nie. było mowy, żebym zdążył zapłacić rachunek, zbiec na dół i dogonić opasły pojazd. A może taksówką? Jeden rzut oka wyjaśnił mi wszystko - na, postoju nie było żadnej. Pozostało mi tylko zapamiętać numer autobusu Była to dwunastka. Śledziłem go dalej wzrokiem. Z daleka wyglądał, z po­ wodu zaokrąglonego dachu, jak ogromny chrząszcz. Kel­ nerka wycierała rozlane piwo; jej powolne i ociężałe ruchy przyjąłem jak niemą wymówkę. Miała szare, za­ czerwienione oczy, a jej rzadkie rzęsy trzepotały, gdy na nią patrzyłem. W restauracji panowała głęboka, wroga cisza. Poprosiłem o rachunek. Musiałem na niego czekac dość długo, co wyraźnie ucieszyło kelnerkę. 42 O tej porze wszystkie sklepy były zamknięte i zamierał ruch uliczny; Princes Street pogrążała się w senność niedzielnego wieczora. Było jasno jak za dnia - słońce świeciło na bezchmurnym niebie - ale miasto już zasnęło. Wielkie budynki z czarnego granitu wyglądały niczym gigantyczne mauzolea. Nikogo już nie było w zielonym amfiteatrze, nie zauważyłem też jakichkolwiek turystów na esplanadzie obok zamku, tak jakby nagle ogłoszono alarm i wszyscy pochowali się w schronach. Dręczyło innie uczucie bliskiego niebezpieczeństwa, tym groźniej­ szego, że nie byłem w stanie określić, jakiego może ono być rodzaju. Zatrzymałem się przy najbliższym przystanku autobu­ sowym; prawie wszystkie linie miasta krżyżowały się w tym newralgicznym punkcie. Przystanąłem w miejscu, przy którym zatrzymywała się dwunastka, i uzbroiłem się w cierpliwość. Po dziesięciu minutach zatrzymał się przy mnie prawie pusty pojazd. Stanąłem na platformie, tuż obok konduk­ tora. Oznajmił, że wieczór jest „lovelv”,ale ponieważ nie miałem najmniejszej ochoty na pogawędkę, odpowie­ działem mu, że nie rozumiem po angielsku. Autobus posuwał się szybko. Miasto składało się z sa­ mych wzniesień i zjazdów. Jechałem szerokimi i pustymi arteriami i szeroko otwierałem oczy na granitowe ściany, łudząc się, że w którymś oknie ujrzę Marjorie. Źamiast radować się z wiadomości, że przebywa ona w Edynbur­ gu, umierałem z niepokoju. Wchwili, gdy ujrzałem ją na górnym pokładzie, myślałem tylko ojednym: aby zwróci­ ła na mnie uwagę. Ale teraz, odtwarzając spokojnie tamtą scenę, uderzało mnie to, że wyglądała na przygnę­ bioną. Widziałem ją zaledwie przez trzydzieści sekund, ito z dość daleka, ale to wystarczyło, abym zarejestrował w pamięci wyraz zatroskania. Czułem, że ma do c z y n i e n i a z c z y mś gr oź nym. Z czymś, co 4.'ł

zmusiło ją do zmiany własnych planów. Gdzie mogła teraz przebywać? Chciałem biec trasą dwunastki, wy­ krzykując co dziesięć metrów jej imię. Im dalej jechał ciężki pojazd, w którym siedziałem, tym większy ogar­ niał mnie niepokój. Posuwaliśmy się teraz przez ponure przedmieście, peł- I ne fabryk, zbiorników gazu i niskich zabudowań. Sklepy stawały się coraz rzadsze. Jakieś tory kolejowe przecina- I ły jezdnię, łącząc bramy z fabrycznymi dziedzińcami... | Dwunastka zatrzymała się. Sądziłem, że to kolejny przystanek, ale wszyscy wysiadali. Ostatni pasażerowie wyglądali skromnie, nosili czapki, które dawno wyszły z mody. Trzymali w rękach walizeczki, w których nosili śniadania. Zmęczenie przebijało się szarymi plamami 1 przez ich rude zarosty. - To już pętla, sir. Rozdział IX Do centrum, posuwając się trasą dwu­ nastki, wróciłem pieszo. Od miejsca, w którym wsiadłem do autobusu, do jego pętli było siedem przystanków. Odwoływałem się do jakiegoś iluzorycznego szóstego zmysłu, starając się zgadnąć, gdzie Marjorie mogła wysiąść. Odrzuciłem ostatnie trzy przystanki, gdyż znajdowały się na zbyt odległym przedmieściu. Od miejsca, w którym domy zaczęły wyglądać przyzwoicie, podjąłem uważną obserwację każdej fasady, mając nadzieję trafić na jakiś hotel, który mogłem pominąć w czasie porannej „rundy". Znalazłem jeden, ale był to raczej pensjonat niż hotel. Mimo to postanowiłem zadzwonić. Otworzyła mi starsza kobieta o błękitnych włosach i lękliwej postawie. Miała okulary o grubych szkłach, które powodowały, że odno­ siłem wrażenie, iż patrzy na mnie wielka żaba. Oświad­ czyła mi zaraz, że wszystko jest zajęte. Zapytałem, czy 44 mieszka u niej pani Marjorie Faulks, a ona zapewniła mnie, że nie. Reszta drogi była wyjątkowo męcząca. Zatrzymywa­ łem się przy każdym domu stojącym przy trasie dwunast­ ki, a ponadto penetrowałem wszystkie sąsiednie ulice. Było to zajęcie nużące i przygnębiające, ponieważ nie miałem już żadnych złudzeń codo wyników poszuKiwań. Nie ma sposobu na odnalezienie młodej kobiety o dzie­ siątej w nocy na pustych ulicach Edynburga. Im bardziej ciemności opanowywały miasto, tym bardziej ponure nieludzkie i odpychające stawały się mijane kamienice’ Mimo ze niebo było jeszcze jasne, paliły się już lampy uliczne. Po biegnących w dół ulicach hulał wiatr z Morza Północnego; po każdym jego podmuchu tłusty bruk po­ krywał się kropelkami wilgoci; nie był to prawdziwy deszcz, raczej pył wodny z pobliskich fal. Nie miałem już czego oczekiwać od tej kamiennej samotni. Mury, które więziły Marjorie, nie rozstąpią się dziś wieczorem. * * * Właścicielka Learmonth siedziała w holu i czytała jakąś powieść w sz+vwnej okładce. Dookoła panował spokoj. Kobziarz, podwinąwszy rękawy, rozpakowywał skrzynię ginger winę, ustawione wokół niego butelki z czerwonymi główkami wyglądały jak kręgle. Poprosiłem o klucz. Nie pamiętałem numeru pokoju 1gospodyni musiała zajrzeć do księgi gości. - Ktoś pytał o pana! —oświadczyła mi. Wyprostowałem się nagle. - Pani Faulks? - Nie, jakiś mężczyzna. Zatkało mnie. - Jak wyglądał?' - Nie wiem, bo dzwonił. - To był Francuz? 45

- Nie, proszę pana. - Jak się nazywał? - Nie podał swego nazwiska, proszę pana. - Zostawił jakąś wiadomość dla mnie? - Żadnej. - Czy zadzwoni jeszcze? - Tego nie powiedział. Podała mi klucz. Miałem pokój numer czternasty. Nie mogłem odejść od swej rozmówczyni. Ta nowa tajemnica wprawiła mnie w osłupienie. - Czy ten mężczyzna wymienił moje nazwisko? Popatrzyła na mnie zdumiona. - Oczywiście, proszę pana. - Chciał ze mną rozmawiać? - Właściwie to chciał wiedzieć, czy pan się zatrzymał w naszym hotelu. - O której telefonował? - Po południu, ale nie jestem w stanie powiedzieć, która to była dokładnie, sir. O co więcej mogłem ją pytać? Od momentu przyjazdu miałem wrażenie, że drażnię Szkotów. Nie tak dawno ta starsza kobieta o błękitnych włosach spojrzała na mnie poprzez swoje monstrualne okulary wzrokiem pełnym grzecznej nagany. A jeszcze przedtem, w restauracji, kelnerka, która wycierała wylane przeze mnie piwo, dawała mi na swój sposób do zrozumienia, że nie tutaj jest moje miejsce. A konduktor dwunastki, który trochę pogardliwie rzucił w moją stronę: „To już pętla, sir”? Na ogół wzbudzam dość szybko sympatię. Dlatego też obec­ ne reakcje otoczenia na mój widok stanowiły coś w ro­ dzaju tajemnicy. Kupiłem jakąś angielską gazetę. Leżało ich kilka na kontuarze recepcji. Groźny tytuł informował o strajku generalnym wszystkich transportowców Wielkiej Bry­ tanii. Zatem na czas nieokreślony byłem uwięziony w Edyn­ burgu. 46 v Kiedy się zbudziłem, stwierdziłem, że pokój jest zalany słońcem, i przez chwilę myślałem, że jestem w Juan-les- Pins. Wrażenie było tak silne, że zacząłem szukać Denise po prawej stronie łóżka. Ale Denise spała o jakieś dwa tysiące kilometrów stąd. Była zaledwie siódma i dla Szkocji rozpoczynał się cudowny letni dzień. Za gigantycznym oknem, nad czar­ nymi dachami jaśniało niemal śródziemnomorskie niebo, bez jakiejkolwiek chmurki. Wyciągnąłem ztego wniosek, że teraz wszystko się ułoży, że wyjaśnią się wszelkie tajemnice, że przed dwunastą będę mógł trzymać Marjo- rie w ramionach. Z ulicy dobiegał nosowy dźwięk kobzy, oznajmiający, że przyjechał nowy, pełen turystów autokar. Wziąłem prysznic i zamówiłem dzbanek czarnej kawy. Nie miałem odwagi spotkać się w dining-roomie ze starymi, wyfioko­ wanymi ladies. Po godzinie, odświeżony i wypoczęty, pełen energii i nadziei, wsiadłem przy Princes Street do autobusu numer dwanaście. Tym razem był w nim ścisk. Miasto wydawało się dziś weselsze. Nie było już tego nagromadzenia surowego i ponurego granitu, które przygnębiało mnie poprzednie­ go dnia, miałem teraz do czynienia z malowniczym mias­ tem stawiającym czoło minionym stuleciom i patrzącym ufnie w przyszłość. Zamiast zająć miejsce na platformie autobusu, co powodowało, że stałbym tyłem do kierunku jazdy, a ulice uciekałyby przede mną, poszedłem na górny pokład, gdzie udało mi się znaleźć miejsce akurat tam, gdzie wczoraj siedziała Marjorie. Chodniki widzia­ ne z góry stawały się ciekawsze, a ja sam mogłem wejrzeć w życie mijanych kamienic. Nadal wypatrywałem hote­ lu, który mógł ujść moim wieczornym poszukiwaniom: nie było takiego wzdłuż całej trasy. Przez wysokie okna widziałem mężczyzn rozebranych 47