- Nie rozumiem; jaki pana samochód? - wyszeptała.
Była Angielką. Po francusku mówiła z takim akcen
tem, jakby chciała podkreślić swoje pochodzenie. Miała
cienki głos, całkiem do niej nie pasujący. Przywiódł mi na
myśl źle zdubingowane westerny, w których córka szery
fa mówi piskliwym głosem małej zidiociałej dziewczyn
ki. Zirytowało mnie to.
- Siedzi pani w moim samochodzie! - odburknąłem
niezbyt życzliwie. - Nie mam nader rozwiniętego poczu
cia własności, ale chciałbym jednak wiedzieć dlaczego.
Słuchała .mnie uważnie, poruszając niemo wargami,
jakby powtarzała za mną te słowa, których sens nie był
dla niej oczywisty. Przypominała operową diwę, która
markuje w pamięci partię partnera w czasie wielkiego
duetu. Zamknęła książkę i zaczęła się trwożliwie rozglą
dać. A potem nagle, wskazując stojącego tuż przed moim
i identycznego białego MG, wybuchnęła śmiechem. Jego
numer rejestracyjny był brytyjski.
- Jest mi niezmiernie przykro! - zaszczebiotała młoda
kobieta otwierając drzwi.
Zacząłem się śmiać z jej zmieszania. Była to przecież
typowa pomyłka, jaką można popełniać w zatłoczonym
Juan-les-Pins w sierpniu, gdy opuszcza się plażę z ocza
mi pełnymi piasku, soli i słońca.
- Czyż nie są identyczne? - zapytała, wskazując na
drugiego MG.
- Jak dwaj bracia - zgodziłem się.
- U pana też siedzenia mają czerwone obicia.
- Tak. Ale u pani kierownica jest po prawej stronie!
Zasmuciła się, tak jakby moja uwaga miała na celu
sprawienie jej przykrości.
- Strasznie mi głupio. Nie rozumiem...
- Czego pani nie rozumie?
- Jak mogłam się tak pomylić.
I nagle znowu stała się niezwykle bntish. Zdała sobie
sprawę, że rozmawia z mężczyzną, który nie został jej
przedstawiony, i bez słowa zostawiła mnie przy wejściu
4
do restauracji. Wróciłem do stołu i przez resztę posiłku
me rzuciłem okiem na zewnątrz. Gdy wyszedłem nie
było już MG Angielki. '
Usiadłem za kierownicą i pojechałem do swojego hote-
u, lezącego tuż za miastem. Codziennie po obiedzie
ucinałem w swoim pokoju drzemkę, gdyż z powodu
hałasu dochodzącego nocą z położonego o dwadzieścia
metrów stąd lokalu na świeżym powietrzu spędzałem
bezsenne noce. W chwili, gdy wyskakiwałem z wozu
zauważyłem torbę plażową. Angielka postawiła ją pod
tablicą rozdzielczą i dlatego wcześniej nie dostrzegłem
je] - była tak samo czarna jak chodnik podłogi MG. Torba
zawierała powieść w języku angielskim, flakon z olej
kiem do opalania, okulary przeciwsłoneczne, ręcznik
i małego pluszowego lwa. W futerale do okularów ze
złocistego plastyku znajdowało się około tysiąca fran
ków.*1Zmartwiło mnie to. Nie zamierzałem poszukiwać
dziewczyny o spieczonej twarzy, aby zwrócić jej włas
ność. Wziąłem torbę i wrzuciłem do tej części szafy,
z której nie korzystałem.
w pokoju było przyjemnie. Zamknięte okiennice da
wały prawie chłodny cień i zagłuszały leniwe dźwięki
popołudnia, podczas gdy w nocy nie były w stanie zatrzy
mać wrzawy płynącej z „Makao”.
Położyłem się nagi na łóżku. Wsunąłem ręce pod głowę
i zacząłem marzyć na jawie. O tej porze dnia bywałem
z reguły przytomny i spokojny, natomiast nad ranem, po
■ulku godzinach złego snu, czułem się raczej przygnębio
ny. Zycie wydawało mi się wówczas puste i nienawidzi
łem wakacji.
Miałem je spędzić w towarzystwie Denise; tyle tylko że
na dwa dni przed naszym wyjazdem zerwaliśmy ze sobą
pod niezwykle błahym pretekstem. Przez chwilę myśla
łem, ze też nie wyjadę, ale w końcu doszedłem do wnio
sku, że Lazurowe Wybrzeże może oderwać mnie od
kłopotów. I teraz żałowałem. Aby przebywać w miej
*' Chodzi o stare franki - przyp. tłumacza
scach. w których ludzie się bawią, trzeba samemu byc
szczęśliwym, inaczej wszystko wydaje się jeszcze bar
dziej smutne Szczerze mówiąc, nie martwiłem się zbyt
nio, raczej odczuwałem tc^pc rozczaiowanic
Narastało ćmiące uczucie fizycznego braku. Z Dcnise
miłość była czymś prostym i uspokajającym. W końcu,
jak co dzień, udało mi się zasnąć. I jak co dzień obudziłem
się około czwartej. Oddałem zacieniony pokój we włada
nie bezwzględnemu słońcu. Nadeszła chwilą, gdy chro
pawy głos morza górował nad wrzawą Juan.
Nie myślałem już o spotkanej z rana Angielce.
* * *
Wieczorami, jeśli nie nęcił mnie żaden spektakl, spę
dzałem godzinę lub dwie w kasynie gry. Nie jestem
hazardzistą, ale lubię atmosferę panującą w salach gier.
,1est ona zarazem solenna i naprężona, co mnie lekko
podnieca. Wzruszają mnie te poważne i blade twarze,
które skupione nad oświetlonymi stołami, silą się na
kamienny spokój. Jeżeli piekło zatrudnia jakiś personel,
to jestem przekonany, że składa się on z byłych krupie
rów. Niefrasobliwy spokój tych istot tak silnie kontras
tuje z fałszywym spokojem klientów, że staje się on
szatański. Nigdy nie zasiadłem do żadnego stołu, ponie
waż grywałem mało, nie podporządkowując się przy tym
zawiłym kombinacjom, przy których upierają się na ogoł
gracze. Najchętniej zatrzymywałem się przy ruletce i ob
stawiałem dwa lub trzy razy z rzędu ten sam pełny
numer. Przed postawieniem koncentrowałem się jak
sportowiec przed pobiciem rekordu. Intensywnie myśla
łem o jakiejś liczbie tak długo, az stawało się dla mnie
oczywiste, że właśnie ona powinna wyjść, i zawsze potem
dziwiłem się. kiedy kulka zatrzymywała się przy inne].
Miałem wrażenie, że los się pomylił albo haniebnie mnie
oszukał.
Pamiętam, że tego wieczora obstawiłem piątkę, nastę
pnie czternastkę i znowu piątkę. W ciągu kilku minut
6
przegrałem piętnaście tysięcy franków. Rytuałowi stało
się zatem zadość. Tym razem zagrałem jeszcze raz, i to
całkiem inną metodą: postawiłem piętnaście tysięcy
franków na czerwone. Jeśli wyjdą czarne, to wieczór ten
będzie mnie kosztować trzydzieści tysięcy franków, gdy
by jednak wyszły czerwone, to pokrywam swoje straty
i opuszczam kasyno. Ta mizerna metoda mogła u praw
dziwego gracza wywołać uśmiech politowania, zresztą
zauważyłem ironiczne spojrzenia częstych bywalców,
którzy śledzili moje stawki. Było mi to całkiem obojętne.
Jestem synem drobnych prowincjonalnych sklepikarzy
i rodzice wpoili mi, na czym polega wartość pieniądza.
Trzy żetony, po pięć tysięcy franków każdy, postawi
łem na czerwone jednak z pewnym zażenowaniem. Za
bierałem już rękę ze stołu, gdy po drugiej jego stronie
zauważyłem śliczną młodą kobietę. Uśmiechała się do
mnie. W lewej ręce trzymała stos żetonów. Odliczyła
z niego żetony wartości piętnastu tysięcy franków i stale
patrząc na mnie, postawiła je na czarne. Jej gest wyglądał
jak wyzwanie i zaskoczył mnie. Zastanawiałem się, gdzie
już widziałem tę dziewczynę. Krupier puścił w ruch
ruletę, a następnie zręcznym ruchem wyrzucił kulkę.
Ciągle zastanawiając się, w jakich okolicznościach się
poznaliśmy, nie spuszczałem młodej kobiety z oczu. Wy
dawało mi się, że musiało to być dość dawno. Starałem się
odnaleźć w jej rysach inną twarz, tak jak to się robi, chcąc
na podstawie oblicza dorosłego osobnika odtworzyć jego
twarz z dzieciństwa.
Wyszły czerwone. Dziewczyna zrobiła rozczarowaną
minę i po tym wyrazie twarzy rozpoznałem ją. Była to
poznana rano Angielka. Stałem osłupiały zpowodu baje
cznej przemiany. Jak ta dziewczyna o rumianej twarzy,
siedząca w MG mogła przekształcić się w tak elegancką
i śliczną kobietę? Obszedłem stół, aby podejść do niej.
Co za miła niespodzianka!
Zapomina pan o wygranej - wyszeptała, wskazując
nu zielone sukno.
7
Z udaną swobodą wzruszyłem ramionami.
- Podwajam stawkę - powiedziałem cichym głosem
dając do zrozumienia, że taka suma to dla mnie dro
biazg.
—Nie powinnam była grać przeciw panu!
Jej kasztanowe włosy o rudawym odcieniu były zacze
sane do góry i spięte złotym łańcuszkiem, którego ścisłe
ogniwa przypominały rybie łuski. Uczesanie to podkre
ślało piękno jej włosów. Rano wydawała mi się rumiana,
w rzeczywistości padła po prostu ofiarą słońca. Skromny
raczej makijaż wykorzystywał ten naturalny podkład
w sposob zaskakujący, podkreślając urodę jej rysów.
Ubrana była w zieloną suknię z małym dekoltem, przy
którym przypięła różę z czarnej koronki. Kreacja ta
zapewne nie pochodziła z Paryża, nie była zbyt szyków-
na, ale pasowała do niej.
Usłyszałem stukot kulki. Tym razem wyszły czarne, co
oznaczało, że moje trzydzieści tysięcy franków przepa
dło. Wykorzystałem tę chwilę, żeby zaprosić moją towa
rzyszkę do baru.
- Szampana?
Zaśmiała się.
- Oczywiście, biedni Anglicy nigdy nie tracą okazji,
zęby się go napić.
- Czy pani wie, że zostawiła w moim samochodzie
torbę plażową?
- Wiem. Zmartwiłam się z powodu okularów, ale
miałam nadzieję, że znowu pana spotkam...
Miała nadzieję, że mnie spotka z powodu okularów
przeciwsłonecznych. Na szczęście sposób, w jaki to po
wiedziała, mógł sprawić mi przyjemność. Nie mogłem
oderwać od niej oczu. Była pełna wdzięku, poruszała się
z niezwykłą swobodą; pierwszy raz w życiu zetknąłem się
z tak ujmującą urodą.
7 Dlaczeg« pan mi się tak przygląda? - zapytała
w końcu. - Czy coś mi jest?
- Tak. Jest pani piękna!
Odwróciła oczy, a po małej chwili oświadczyła:
Swoją pierwszą podróż do Francji odbyłam w ra
mach wycieczki. Byłam wówczas młodą dziewczyną.
I’rzed wyjazdem nasz przewodnik wyrecytował całą lita
nię rad; powiedział nam między innymi, że pierwszą
rzecz, jaką Francuz czyni, gdy jest sam na sam z kobietą,
to mówi jej, że jest piękna.
- Cieszę się, że się pani nie rozczarowała, mademoi-
elle...
- Madame!
Och, przepraszam. Pani pozwoli, że się wreszcie
przedstawię: Jean-Marie Valaise.
Nazywam się Faulks, Marjorie Faulks.
Kelner przyniósł szampana i chciał nalać do kielisz
ków. Poprosiłem go, żeby zostawił butelkę w wiadrze
■' lodem. Pragnąłem, aby to tete-a-tete trwało jak naj
dłużej.
Powiedziałem pani, że jest piękna, bo dziś rano
nie odniosłem tego wrażenia - oświadczyłem znie
nacka.
Kiwnęła głową.
Dziś rano wziął mnie pan za złodziejkę, a poza tym
dopiero co opuściłam plażę i byłam czerwona jak rak.
Wydaje mi się jednak, że to właśnie teraz się pan myli:
wcale nie jestem piękna.
Jeszcze raz przyjrzałem jej się bezwstydnie, tak jak się
Imtrzy na obraz. Czy była piękna? Może rzeczywiście nie.
Miała typowe dla Angielek usta, z bardziej wydatną
górną szczęką. Musiała czytać w moich myślach, bo
kciukiem pogłaskała górną wargę.
A poza tym mam jeszcze piegi - westchnęła.
Wyglądają jak bąble w szampanie.
Jak co?
Jak bąble... Nie zna pani tego słowa?
Nie.
Wskazałem jej butelkę pommery.
Niech pani spojrzy, to właśnie to.
9
Była zachwycona i patrząc jak pieni się szampa
z lubością powtórzyła kilkakrotnie słowo „bąbel C
prawda wymawiała „bonbel” i mimo moich wskazówe
dotyczących dykcji udało mi się doprowadzić jedynie dj
kolejnego przekręcenia słowa na „bąbęl”. Zauwa/.yłei
w czasie tej lekcji, że jej głos był mniej dziecięcy ni
z rana, że nie był już taki ostry.
Wypiliśmy pierwszy kielich. Marjorie, żeby lepiej ros
koszować się napojem, zamykała oczy. Nagle przyszło n
do głowy, że nie sama przyjechała na Wybrzeże. Gć
wsiadała do mojego MG, zajęła miejsce pasażera i w;
dawała się kogoś oczekiwać. Ta myśl zasmuciła mn
nieco.
- Mieszka pani w hotelu?
- Nie, zatrzymałam się u rodaków, którzy wynaji
willę w Cap d’Antibes.
- Przyjechała pani na długo?
- Wracam samolotem jutro wieczorem.
Moje rozczarowanie było niemal namacalne. Przypi
minąłem chłopca, który przekonał się, że noga, któi
dotykał swoim kolanem i z zachwytem stwierdzał, że s
nie odsuwa, nie należy do siedzącej obok niego przy sto
pięknej sąsiadki, ale jest nogą stołu.
- Szkoda.
- Tak, szkoda. Uwielbiam Lazurowe Wybrzei
Wszyscy Anglicy... Zresztą czyż to właśnie nie oni
odkryli?
W rzeczy samej, długo było ono brytyjską koloni
Czy jest pani tu ze swoim mężem?
Nie, z powodu swoich zajęć nie mógł w tym roi
wziąć jeszcze urlopu. Jest architektem i piacuje pr
wznoszeniu wielkiego budynku szkolnego na przedmie
ciach Londynu. A pan czym się zajmuje? ^ 1
Głównie jeżdżę samochodem - odparłem. Sprs
daję maszyny liczące wyprodukowane przez ameryka
ską firmę.
- Dużo pan tego sprzedaje?
10
- Dokładnie nie wiem, musiałbym mieć maszynę do
liczenia...
Otoczeni gwarem płynącym z sal kasyna, pogadaliśmy
jeszcze z godzinę. Wokół lamp wiły'się kłęby dymu
i piekły nas w oczy.
Marjorie powstała tak gwałtownie, że nie od razu
pojąłem, iż zamierza wyjść.
- Jestem umówiona z przyjaciółmi i szalenie już się
spóźniłam. Dziękuję za szampana...
- A pani torba plażowa?! - wybełkotałem, całkiem
oszołomiony jej gwałtownością.
- Gdzie się pan zatrzymał? J
- „Pod Błękitną Palmą”, znajduje się...
- Poślę po nią, do widzenia panu.
Wtopiła się w tłum. Chciałem pobiec za nią, ale jeszcze
niezapłaciłem za butelkę szampana, a barman był zajęty.
Rozdział II
Tego wieczora, aby się oszołomić, tro
szeczkę wypiłem. Niestety, jedyne, co mi się udało osią
gnąć, to nieprzyjemny kac.
Do hotelu powróciłem późno. Męczyło mnie straszne
pragnienie. Napiłem się mdłej wody z kranu, jednak bez
oczekiwanego efektu. Moje życie - jak ta woda wyda
wało się mieć smak zardzewiałych rur. Przez szpary
w okiennicach widziałem, jak miga zielonkawy neon
„Makao”. Zbyt długie patrzenie na to drgające światło
wywoływało we mnie nieodpartą chęć wycia.
Jak każdej nocy zasnąłem około czwartej nad ranem.
Obudziwszy się, stwierdziłem, że ból głowy wcale nie
ustąpił, i dowlokłem się do łazienki. Tysiące igiełek
prysznicu okazały się zbawienne. Puszczałem na prze
mian raz gorącą, raz zimną wodę. Garbiłem się pod tą
oawałnicą, która z okrucieństwem uderzała mnie w kark.
Po mocnej kawie i aspirynie poczuję się jak nowo
11
narodzony. Pójdę wylegiwać się na plaży i życie powróci
do normy. Stanę się znowu cząstką tej ugniatanej w dzie
ży masy. Czego więcej mogłem żądać? Był teraz czas
wakacji, słońca, kasyna, zup rybnych. A potem Paryż
i telefon od Denise! I moi klienci, którym będę zachwalał
zalety maszyn do liczenia marki ACT. Nie miałem domu,
ale miałem przyzwyczajenia. Mimo nałożonego szlafroka
trząsłem się z zimna i aby się rozgrzać, postanowiłem
powrócić na pięć minut do łóżka. Wchodząc do pokoju
spostrzegłem Marjorie, siedzącą w fotelu w stylu pro-’
wansalskim, z dłońmi grzecznie splecionymi na kolanie.
Nosiła białe szorty i marynarską bluzę w granatowo-
-białe paski. Była nie umalowana, a włosy związała
z tyłu wstążką. Wydawała się zachwycona moim osłu
pieniem.
- Wiem, że się tego nie robi - powiedziała - ale
Lazurowe Wybrzeże jest właśnie takim miejscem, gdzif
ma się ochotę czynić to, czego nie wolno.
W szlafroku i ociekając wodą, która spływała mi pc
karku i nogach, czułem się niezręcznie i trochę ogłupiały
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Nie mogłem propono
wać, by usiadła, bo już to uczyniła.
- Sama przyszłam po torbę. Wczoraj tak nagle pan;
opuściłam... Pukałam, ale bezskutecznie... Widoczni;
prysznic... Czy pan nigdy nie zamyka drzwi na klucz?
- Nie w hotelach.
- Dlaczego?
- Widocznie po to, aby mogły wchodzić takie osobj
jak pani.
Zamiast się uśmiechnąć, zasępiła się tak, jakbym j;
obraził. Czułem, że zastanawia się, czy nie wyjść. Wkon
cu jednak została. Jej jasne spojrzenie błądziło prze:
otwarte okno. To, co było widać, nie odpowiadało temu
czego można było się spodziewać po takiej miejscowość
- słupy wysokiego napięcia, budynki, garaż.
Jakiś mechanik w błękitnym kombinezonie mył star
wóz, który nawet tego nie był wart. Słychać było jedyni
12
plusk wody spływającej po karoserii. Podszedłem do
szafy i wyciągnąłem plażową torbę.
- Oto pani własność...
Położyła torbę na kolanach. Nie wiem czemu, ale nadal
wydawała się przestraszona, a zarazem nadąsana. Przy
pominała małą dziewczynkę, którą skarcono publicznie
i która za chwilę się rozpłacze.
- To miło, że pani przyszła, mrs Faulks.
- Może mi pan mówić Marjorie.
- Wielkie dzięki, bo miałem na to straszną ochotę. Jest
to śliczne imię. Po francusku Marjorie brzmi tak jak
„Moja Piękna” (Ma Jolie).
Ponieważ w pokoju nie było więcej krzeseł, usiadłem
na łóżku i obciągnąłem poły szlafroka, aby zasłonić
owłosione nogi.
Marjorie patrzyła teraz na zdjęcie Denise stojące na
nocnym stoliku. Było w małej skórzanej ramce. W dniu,
w którym Denise mi je podarowała, musiałem jej przy
siąc, że zawsze będę je przy sobie miał.
- To siostra? - spytała Marjorie.
- Nie, skąd taki pomysł?!
- Jest do pana podobna.
- To widocznie osmoza: żyłem z tą kobietą prawie
sześć lat.
- A teraz?
- Teraz sprawa jest tymczasowo skończona.
Wyraźnie ją to interesowało i patrzyła na mnie uważ
nie, starając się zrozumieć każde słowo.
- Co to znaczy „tymczasowo skończona”?
- Znaczy to, że raz lub dwa razy do roku żegnamy się
na zawsze, a po trzech tygodniach znowu się schodzimy.
Jedno dzwoni do drugiego i zaczynamy od nowa.
- To miłość?
- Ma to pewne cechy miłości.
- Któregoś dnia nie będziecie do siebie dzwonić.
- Wiem. Dzień ten, być może, już nadszedł.
- Jest ładna.
13
- Ładniejsza niż na tym zdjęciu.
- Musi być dowcipna. Ma żywe oczy.
- Zgadza się.
- Mieszkacie razem?
- Nie. I pewnie dlatego nasz związek trwa tak długo.
- Pracuje?
- Prowadzi mały dom mody nie opodal Pól Elizej
skich. Sklep jest taki jak ten pokój... Nigdy nie ma w nim
więcej niż trzech, czterech sukni, ale te trzy czy cztery nie
mają sobie równych.
Wiedziała teraz więcej o Denise niż o mnie. Dziwne
było to, że Denise stała się nagle kimś w rodzaju łącznika
między nami. Jak gdyby nam patronowała.
- Czy nadal zamierza pani wyjechać dziś wieczorem?
- Tak, mąż na mnie czeka.
- A on, jaki to człowiek?
- Raczej poważny. Jest wysoki, szczupły, z wystają
cym jabłkiem Adama.
- Nie macie dzieci?
- Nie.
Nie mieliśmy sobie nic więcej do powiedzenia. Wstała,
poprawiła swoje szorty, jak czynią to wszystkie kobiety.
Jednym palcem trzymała rzemyk czarnej torby, która
wolno się kołysała. Od czasu do czasu torba uderzała
miękko o jej piękne, opalone nogi. Umiem poznawać,
kiedy ktoś jest nieszczęśliwy, zwłaszcza gdy czyni wszys
tko, aby to ukiyć. Wyczułem, że tę dziewczynę trapi jakaś
zgryzota, a ona za nic nie chce tego ujawnić. Ale smutek,
tak jak rdza, zawsze wyjdzie na wierzch, niezależnie od
ilości farby, którą się ją pokrywa.
Na mnie już pora...
Była to chwila niezwykle krucha; mogła zostać zniwe
czona jednym słowem, gestem, a nawet spojrzeniem.
- Miło mi było pana poznać, panie Valaise.
Podaliśmy sobie ręce i po chwili już jej nie było
w pokoju. Powinienem był ją odprowadzić aż do drzwi,
ale nie wstałem z łóżka, na którym siedziałem teraz
H
z opuszczoną głową, dręczony nie wiadomo czym. Każda
kobieta jest źródłem określonego promieniowania, Mar-
jorie również, z tym że jej dawało znać osobie dopiero pc
jej odejściu. Odnosiło się wrażenie, że ciągle jeszcze jest
obecna, przy czym ,,ta obecność” była silniej odczuwana,
niż gdyby rzeczywiście tu stała. Spoglądałem na obicie
fotela z zielono-różowego kretonu. Opanowało mnie
straszliwo poczucie utraty czegoś niezwykle pięknego.
Kilka sekund wcześniej i wszystko było możliwe. Trzeba
było zdobyć się tylko na krok. Ale tak ona, jak i ja
stanęliśmy w miejscu. Nie miała odwagi, by go uczynić,
zabrakło jej również mnie. Trochę światła rozbłysło
między nami, ale trwało ono tylko chwilę.
Drzwi uchyliły się nieśmiało.
Stała na progu, nie mając odwagi go przekroczyć.
Przedtem weszła do pustego pokoju jak do własnego,
teraz bała się uczynić krok naprzód. Podawała mi coś:
był to pluszowy lew, który znajdował się w plażowej
torbie.
Niech pan to weźmie, jeśli panu się podoba - wy
szeptała.
Zrobiłem krok ku drzwiom. Ale ująłem dłonią nie mas
kotkę, lecz przegub ręki Marjorie. Wciągnąłem ją do
pokoju, drzwi zamknąłem łokciem i objąłem Marjorie
ramionami. Nie starała się bronić, nie wyczułem żadnego
drżenia jej ciała. Była tak bezwładna jak topielec, które
go holuje się pod prąd. Najdziwniejsze było to, że porów
nywałem ją właśnie do topielca. Stała jak bez czucia,
ciężka i pokorna. Mogłem ją do siebie przytulić. Oparła
opuszczoną głowę w miejscu, gdzie rozchylał się mój
szlafrok, nie uczyniła jednak żadnego innego gestu. Po
chwili podniosłem czule jej głowę i zauważyłem, że
płacze.
Proszę mi powiedzieć, co panią trapi, Marjorie...
Opamiętała się tak szybko, jak przed chwilą się zała
mała. Zatrzepotała rzęsami i już miała suche oczy, a jej
rysy nabrały twardego wyrazu.
15
- Proszę mi wybaczyć, głupio się zachowuję. - Siłą
wsadziła mi małego lwa do ręki. - Nazwałam go Pug, bo
jest podobny do psa, którego miałam, gdy byłam mała.
Mam nadzieję, że przyniesie panu szczęście. - Po chwili
dodała: - Proszę dbać o niego.
Był to przedmiot raczej tandetny, ale zrozumiałem, że
dla Marjorie wyrzeczenie się go było nie byle czym.
Mały lewek miał dobrotliwą mordkę, a jego grzywa
przypominała brodę krasnoludka; z małego nacięcia wy
dobywał się biały piasek.
- Będę dbał o niego - zapewniłem.
Ta poniekąd śmieszna scena przypominała film, który
zaważył na moim dzieciństwie. Była to historia lotnika
udającego się na wojnę i noszącego na szyi małego
pluszowego misia, będącego prezentem od dopiero co
poślubionej żony. Pewnego dnia pilot zapomniał misia
i rzecz jasna, został strącony przez niemiecki samolot.
Film kończył się zbliżeniem opuszczonego misia siedzą
cego na kuferku lotnika. Przez kilka wieczorów płakałem
rzewnie, myśląc o opuszczonym zwierzątku, które w mo
ich oczach symbolizowało wszystkie utracone miłości,
wszystkie zmarnowane losy, wszystkie smutki świata.
- Czy będę mógł do pani napisać, Marjorie?
Moje pytanie zaskoczyło ją chyba. Nagle jednak roz
promieniła się; radosnym, śpiewnym głosem rzuciła:
- Och, tak...
- Dzięki. Ale potrzebny mi pani adres.
Trochę się zasępiła.
- Adres? To niemożliwe. Niech pan pisze na poste
restante przy Poczcie Głównej w Londynie.
- Zgoda.
- Czy pan jest pewny, że będzie miał ochotę pisać do
mnie?
- Tak.
- Nie chciałabym, żeby się pan zmuszał. Proszę mi
obiecać, że napisze pan jedynie wówczas, gdy będzie pan
tego mocno pragnął!
16
- Obiecuję pani.
Jeszcze kilka sekund temu mógłbym ją całować, a być
może, zanieść nawet na łóżko, ale znowu staliśmy się
panem i panią, którzy zaledwie się poznali. Uścisnęliśmy
sobie ręce.
Rozdział III
Nie zdążyła jeszcze skręcić za róg uli
cy- gdy ja już siedziałem nad listem.
,,Droga Marjorie!
Kiedy zastałem panią w swoim wozie, powinienem był
usiąść za kierownicą i zanim pani spróbowałaby wy
siąść, ruszyć przed siebie jak wariat... ”
Rozpisałem się na sześciu stronach, które chciałem
wyrzucić do kosza, byłem bowiem pewien, że nie są
w stanie wyjaśnić czy choćby w przybliżeniu odzwiercie
dlić stanu mojej duszy.
Są istoty, które stopniowo się poznaje, ale istnieją
również takie, które się spotyka i natychmiast rozpozna
je. Te ostatnie są w nas od zarania. Marjorie właśnie
„rozpoznałem”. Od chwili, gdy opuściła pokój, jej obraz
stawał się coraz wyraźniejszy. Spędziłem sześć lat z De-
nise, ale bilans naszego związku był żaden. A tu po
niespełna godzinie spędzonej z panią Faulks czułem się
bogatszy. Wstrzymałem się od powtórnego przeczytania
swego listu, gdyż wiedziałem doskonale, że gdybym to
uczynił, nigdy bym go nie wysłał.
Dzień był jakiś dziwny: ni to smutny, ni to radosny.
Raczej nijaki, jak niebo. Wrzucając list do skrzynki,
uruchomiłem pewien mechanizm i nie mogłem już o ni
czym decydować, zanim ów mechanizm nie dokona swe
go dzieła.
Poleniuchowałem na plaży, obojętnie patrząc na ką
piących się oraz na nieprawdopodobnie zielone morze,
które starało się zakłócać linię horyzontu. Nie poszedłem
17
na obiad ani nie zdrzemnąłem się po południu. Leżałem
skulony na piachu, w okrągłym cieniu parasola, pełzając
za nim uparcie za każdym razem, gdy ów cień się prze
suwał.
Nie mogłem nie myśleć o tym, że Marjorie przebywa
jeszcze przez cały dzień w Juan. Mógłbym próbować ją
odnaleźć w tej rozbawionej ciżbie, ale nie miałem na to
ochoty. Musi upłynąć trochę czasu, zanim można bę
dzie zaryzykować ponowne spotkanie. Trzeba mi było
tego oczekiwania na nią! Przed wieczorem wróciłem do
hotelu; byłem głodny i zmęczony tą długą bezczynnością
na piachu. Właściciel hotelu, który dźwigał kosz pełen
langust, zawołał mnie:
- Panie Valaise! Czy spotkał pan damę, która na pana
czekała w patio?
Fala ciepła uderzyła mi do głowy.
- Kobieta! - wybełkotałem, patrząc, jak langusty nie
zgrabnie poruszają czułkami.
Hotelarz był sympatycznym grubasem, niezmiennie
ubranym w błękitną koszulkę i lniane spodnie. I przy
niej, i przy nich brakowało guzików. Mrugnął okiem.
- Jest niczego sobie.
Marjorie! Rzuciłem się przez hol. Z tyłu było coś
w rodzaju patia, w którym mieszkańcy hotelu wypijali
przed snem ostatniego drinka. Basen wyłożony zielonymi
kafelkami, kilka bananowców i palma, której kora przy
pominała skórę słonia, nadawały temu miejscu niejaką
egzotyczność.
Denise oczekiwała mnie, bujając się Wwiszącym fotelu
ogrodowym, którego łańcuchy zgrzytały cicho pod jej
ciężarem. Moje rozczarowanie było tak silne, że zrobiło
mi się prawie słabo.
Zbliżyłem się do Denise ociężałym krokiem. Była
ubrana w kostium z białego jedwabiu. Zdjęła pantofle,
aby móc podwinąć pod siebie nogi.
Przykro patrzeć na twoją radość - oświadczyła
i smutno zaczęła się śmiać.
IB
Była piękna, podniecająca. Wokół niej unosił się dys
kretny zapach eleganckiego Paryża. Ona wprost była
Paryżem.
- Nie spodziewałem się twojej wizyty - wydusiłem
z siebie, całując ją bez większego zapału. '
- Mojej wizyty! Ale masz powiedzonka! Tak jakbyś
my, ty i ja, składali sobie wizyty! - Pogłaskała mnie po
twarzy gestem pełnym dobroci i czułości. - Czyżby przy
padkiem ktoś mnie zastąpił?
- Nie bądź głupia!
Jej spojrzenie dotarło do głębi mojej duszy, potem
pokiwała głową jak lekaiz, który się jeszcze zastanawia
nad diagnozą.
- Wzięło mnie to nagle - westchnęła, głaszcząc aksa
mitną ręką moją twarz, oblepioną ziarnkami piasku. -
Jeszcze dziś rano nie wiedziałam, że przyjadę. Przecho
dząc w samo południe obok biura podróży na Polach
Elizejskich, poczułam nagle, jak ogarnia mnie chandra.
Nie uważasz, że siła oddziaływania plakatów reklamo
wych to coś nadzwyczajnego? Weszłam i zapytałam, czy
jest po południu jakiś samolot do Nicei. Był. Czy kochasz
mnie jeszcze?
- Kocham cię.
- Jak ci się żyło beze mnie?
- Jakoś się żyło.
- Dobrze czy źle? Bądź przynajmniej uprzejmy
i skłam.
- Nie było jeszcze tak źle. Było szaro, letnio, miękko,
nijako...
- Wystarczy. U mnie było to samo. Miałeś powo
dzenie?
- Nie.
Twarz Marjorie zjawiła się przed moimi oczami, po
czątkowo wyraźna, ale po chwili zaczęła się rozpadać.
Wszystko zaczęło się gmatwać i tak jak przy ustawianiu
ostatniego elementu układanki całość jęła się przemiesz
czać na skutek fałszywego ruchu.
19
- Nie wmówisz mi, że byłeś cnotliwy?
- Nie mam zamiaru niczego ci wmawiać, ale taka jest
prawda.
Podniosła się i palcami nóg przyciągnęła do siebie
pantofle. Tłusta błękitno-zielona ważka, przypominają
ca swoimi ruchami helikopter z uszkodzonym sterem,
usiłowała wylądować na liściu jednego z bananowców.
- Hotel nie jest zły, ale okolice przypominają raczej
Asnieres*1, nie uważasz?
- Wolę Asnieres - zapewniłem.
Wybuchnęła śmiechem. Stała wyprostowana, z pan
toflami na nogach i wyciągnęła do mnie rękę gestem
pełnym obietnic.
- Idziesz?
Właściciel hotelu, który wyraźnie na nas czatował,
zbliżył się w chwili, gdy zabierałem walizki Denise
z holu.
- Niech pan to zostawi, panie Valaise, przyniesiemy
je panu.
- Nie trzeba!
Gdy byliśmy już na schodach, zapytał, starając się nie
wybuchnąć śmiechem, nad którym ledwo panował:
- Podać jutro dwa śniadania?
- Tak, dwa!
Rozdział IV
Następnego dnia obudziłem się w peł
ni pogodzony z całym światem. Radość i odprężenie - oto,
co odczuwałem. Odnosiłem też —nie bardzo wiedziałem
dlaczego - kojące wrażenie... Wszystko to przypominało
rekonwalescencję.
Wstałem bez trudu, rozpierała mnie cudowna radość.
Słońce wpadało przez szpary w okiennicach, pokrywając
ściany pokoju złocistymi plamami. Podszedłem do okna
*’ Asnieres - miasto przemysłowe na przedmieściach Paryża (przyp.
tłumacza).
i uchyliłem okiennice. Mechanik z naprzeciwka pucował
jakiś czerwony wóz sportowy, który wyglądał jak zabaw
ka. Wtedy, na zasadzie skojarzeń, znowu zacząłem my
śleć o Marjorie Faulks. Do tej chwili nie wspominałem jej
w ogóle. Przestała mnie dręczyć. Stała się jakąś niewy
raźną twarzą wśród wielu innych. Zaskoczony byłem
swoim wczorajszym zachowaniem. Jak mogłem zadurzyć
się z taką pasją w tej grzecznej Angieleczce na urlopie?
- Możesz mi mówić, co chcesz, ale nigdy nie było
takiego słońca w Asnieres!
Denise, chroniąc się przed rażącym słońcem, zasłania
ła ręką oczy. Przymknąłem okiennice, żeby uniknąć
oślepienia. Denise, naga, leżała na łóżku. Rozrzucone
prześcieradła spadły na podłogę.
- To naprawdę wspaniałe - westchnęła rozkładając
ramiona.
- Co takiego?
- Lato! Riwiera! Słońce... I pomyśleć, że gdzieś teraz
żyją sobie Eskimosi w domkach z lodu i Anglicy pod
parasolami.
Anglicy pod parasolami! Wyobraziłem sobie Marjorie
Faulks na Regent Street pod błękitną parasolką. Gorąco
pragnąłem, aby nie poszła po mój list. Zresztą, gdyby do
mnie napisała, postanowiłem nie odpowiadać. Jak mo
głem wysmarować sześć kartek płomiennych wyznań do
nieznajomej? Znowu ujrzałem ją, jak siedzi w moim MG,
i z powrotem ogarnęło mnie pierwotne rozdrażnienie.
Z przyrumienioną od słońca twarzą i włosami zlepionymi
morską wodą wydawała mi się brzydka. Nie podobał mi
się również jej cierpki głosik.
- O czym myśli mężczyzna mojego życia? - zapytała
Denise, która cały czas na mnie spoglądała.
Nie myślę, tylko płynę w siną dal.
- Płyniesz beze mnie. Odnoszę wrażenie, że coś ci się
przytrafiło.
- Jakaś kraksa?
- Bywają kraksy psychologiczne.
21
Przemierzyłem jednym susem te trzy metry, które nas
dzieliły, i wskoczyłem na łóżko. Sprężyny materaca po
nuro zazgrzytały. Klękając u boku Denise, zastukałem
w czoło tak, jak się puka do drzwi.
Zdaje mi się, proszę pani, że dziś rano jest tu raczej
pustawo! Mówisz o kraksie psychologicznej akurat wte
dy, gdy mam ochotę krzyczeć ze szczęścia.
- Wiem, co mówię.
Nie rozumiałem, do czego zmierza. Denise była osobą
spontaniczną, która umiała mówić wprost nawet wtedy,
kiedy kpiła ze mnie.
- Jean-Marie, ty już mnie nie kochasz!
- Chyba żartujesz? - wyszeptałem.
Zrobiło mi się głupio.
- Niestety, nie!
- Jeśli rzeczywiście tak myślisz, to cię znienawidzę.
Wiesz przecież doskonale, Denise, że nie mogę żyć bez
ciebie. Wczoraj życie wydawało mi się nie do zniesienia,
a dziś chce mi się śpiewać.
- To o niczym nie świadczy. Najwyżej otym, że miałeś
ochotę się kochać i miałeś dość samotności. Widzisz,
Jean-Marie, to, co najbardziej odróżnia mężczyznę od
kobiety, to ich psychologia. Mężczyzna zawsze bywa
zaskoczony, gdy kobieta, którą kocha, oświadcza mu, że
ona już go nie kocha. Musi ona mu to powiedzieć wprost,
a i tak sądzi on, że kobieta kłamie. Natomiast kobieta
wie, że jej kochanek przestał ją kochać, zanim on sam zda
sobie z tego sprawę.
Mówiła w sposób poważny, ze wzrokiem utkwionym
w sufit i zachowując w kąciku ust z lekka ironiczny
uśmieszek.
Ach, ty mała dziwko! zakląłem cicho, wyskakując
z łóżka. - Wygląda na to, że czynisz wszystko, aby mi
zapsuć dzień.
Wyciągnęła do mnie swoje rozkoszne ramiona.
- Chodź mi wybaczyć, mój ty piękny egoisto!
* * »
22
Przez pełne cztery dni zachowywaliśmy się jak dwoje
dzieci, żądnych słońca i swobody. Zawsze z pogardą
odnosiłem się do tych scen filmowych, w których jakaś
para goni się po plaży, aby wreszcie rzucić się w fale
Prawdziwa klisza! Ale żyjemy przecież w świecie klisz.
Przez całe życie staramy się upodobnić do ilustracji
z magazynów: plaże, góry, domek obrośnięty bluszczem,
dzieciaki na huśtawce imałe kotki w wyściełanym koszy
ku !Przez te cztery dni nie myślałem już więcej oMarjorie
Faulks. Zniknęła jak większość kobiet, które spotkałem
na swojej drodze.
To zdarzyło się dopiero piątego dnia. Wyszliśmy z na
szego pokoju w strojach plażowych i Denise poszła do
recepcji oddać klucz.
Czekałem na nią w holu, patrząc, jak pokojówki tasz
czą naręcza bielizny. Powietrze pachniało benzyną.
- Masz, jest list do ciebie.
Denise zbliżała się, trzymając na rakiecie od badmin
tona, podłużną kopertę. Na znaczku widniał wizerunek
Elżbiety II.
Znienawidziłem nagle to pochyłe, pełne ozdóbek, tak
typowe dla wszystkich Anglików pismo. Ta łatwo wzru
szająca się idiotka odebrała mój list i musiała odpisać.
Spotkałem drwiące spojrzenie Denise.
- Nie czytasz?
- Co to może być? - wybełkotałem, biorąc kopertę do
ręki.
- Pewnie kraksa - odparła kręcąc rakietą. - Nie uda
waj, mój chłopcze, pisze do ciebie kraksa.
Chciałem zaprotestować, przyjąć swobodną postawę,
czułem się jednak śmieszny i nie mogłem wypowiedzieć
ani słowa. Dla zachowania twarzy i aby przestać patrzeć
na Denise oczyma pełnymi zmieszania, rozdarłem koper
tę zębami i wyjąłem przepołowiony list, który musiałem
teraz składać, aby móc go przeczytać.
„Nie wiem, czy zna pan Londyn, ale od trzech dni pan
w nim zamieszkuje...”
23
Muzyka ma tę właściwość, że w ciągu czterech sekund
może doprowadzić do zmiany stanu ducha. To pierwsze
zdanie zabrzmiało jak mozartowskie takty. Jakiś magi
czny hymn zabrzmiał w moim sercu, a nieobecność Mar-
jorie odczułem jak cios w samą krtań. Wiersze listu
skakały mi przed oczami, z trudem utrzymywałem razem
obie jego połowy, bo ręce mi drżały ze wzruszenia.
„... wiem teraz, że kraj mój jest wyspą, na której żyję
jak na wygnaniu. Bo bez pana, Jean-Marie. A przecież
pana nie znam. Pamiętam tylko jakieś spojrzenie, jakąś
intonację głosu, zabarwieniepana skóry w miejscu, gdzie
zapada się policzek...”
- Coś się stało? - zapytała nagle Denise.
Zaprzeczyłem ruchem głowy. A jednak tak, coś się
rzeczywiście stało.
- Jesteś blady jak śmierć.
- Ależ skąd!
- Czy to poważne?
- Bądź cicho, proszę...
Poszła sobie. Zauważyłem, jak cień jej gibkiej postaci
wydłużał się na kamiennej posadzce holu. Wreszcie
wchłonął ją wielki świetlisty prostokąt wejścia. Być
może, powinienem był pobiec za nią, nie miałem jednak
odwagi.
,,... mam obok siebie słownik angielsko-francuski. Ale
nie otworzyłam go ani razu, Jean-Marie. Tak mi sięłatwo
do pana pisze. Przypominam trochę taką waszą świętą,
która mogła opowiedzieć oswoich widzeniach we wszys
tkich językach...
...wyjeżdżam na osiem dni do Szkocji, chwilowo sama,
mąż mój przyjedzie w przyszłym tygodniu. Zatrzymam
się w Learmonth Hotel w Edynburgu. To właśnie do
niego będzie mógł pan adresować listy do mnie, jeśli
będzie miał pan jeszcze ochotęje pisać. Wnim będziepan
mógł mnie spotkać, jeśli...”
List urywał się nagle. Nie podpisała go nawet. Chciała
zakończyć go tym wezwaniem.
24
Rozdział V
Sądziłem, że Denise czeka na mnie
w moim MG, zaparkowanym pod jednym z daszków
ustawionych obok hotelu, ale nie było jej tam. Ruszyłem
wolno w kierunku plaży. Jechałem naszą zwykłą trasą,
lustrując uważnie zatłoczone już chodniki. Wreszcie zau
ważyłem w tłumie Denise. Miała na sobie bladoniebie-
skie szorty, na tyle krótkie, by jej długie, opalone nogi
były łatwo dostrzegalne, a górna część ciała opięta była
w białą bluzkę z frotte. Ta biel - bielsza od wszystkich
otaczających ją białych przedmiotów - oślepiała. Denis
uderzała się po łydkach jak szpicrutą rakietą od badmin
tona i szła szybkim krokiem, do którego nie byłem
przyzwyczajony.
Wyprzedziłem ją ojakieś dwa metry i zatrzymałem się.
- Czy gdzieś podwieźć zaganianą śliczną osóbkę?
Stojący nie opodal zamiatacz ulic, nie ukrywając swe
go podziwu dla mnie, wyprostował się, aby lepiej mi się
przyjrzeć. Spojrzał na Denise, zastanawiając się, czy
„numer przejdzie”. Przeszedł. Bez słowa, bez zbędnego
gestu wsiadła do wozu.
Dziękuję ci za twoje zachowanie - ruszając, mruk
nąłem pod nosem.
- Wybacz mi.
Było to raczej nieoczekiwane ze strony Denise. Nie
znosiła przepraszać, zwłaszcza gdy była winna.
- Jesteś niesamowita - dodałem, aby wyraźniej pod
kreślić swoją przewagę. - Czy wiesz chociaż, kto do mnie
napisał?
- Jakaś Angielka, którą spotkałeś na początku swego
pobytu tutaj odparła. Jakaś Angielka, która nie mogła
się oprzeć twojemu czarowi i która nie może zapomnieć
waszych szalonych uścisków.
Nie było w tym złośliwości, •'-/Iko odrobina goryczy
zazdrosnej kobiety. Z wyjątkiem :y
- Cała ta sprawa nie jest warta miny, jaki} robisz
zapewniłem, głaszcząc delikatnie jej udo.
Opowiedziałem jej o moim spotkaniu z Marjorie. Uda
wała, że mnie nie słucha, że jedynie interesuje się ruchem
ulicznym. Jechaliśmy wolno i długo zatrzymywałem się
na skrzyżowaniach. Sprzedawcy gazet, ubrani w pasias
te koszulki, proponowali różne katastrofy gościom sie
dzącym na tarasach kafejek. W powietrzu pachniało
szafranem i rozgrzanym olejem. Zatrzymaliśmy się przy
wesołym miasteczku, obok którego jacyś chłopcy strzela
li z elektronicznych karabinów do niedźwiedzi obracają
cych się w szklanych klatkach. W chwili gdy „promień
śmierci” trafiał niedźwiedzia, ten stawał na tylnych
łapach, wydawał z siebie groźny pomruk, robił piruet
i uciekał w przeciwnym kierunku. Huki strzałów i wrza
ski trafionych niedźwiedzi górowały nad hałasem oto
czenia. Denise przyglądała się niezgrabnym ruchom in
nych zwierząt poruszających się na tle nędznej, imitują
cej gęstwinę lasu dekoracji z amatorskiego teatrzyku. Ja
tonem, który wydawał mi się żartobliwy, mówiłem
o Marjorie, ale Denise interesowała się jedynie tym,
a przynajmniej tak się zdawało, co się działo w wesołym
miasteczku.
- Jak więc widzisz, nie ma powodu do robienia mi
sceny.
Spojrzała na mnie. Miała swoisty sposób wgłębiania
się w moje najskrytsze myśli. Następnie wyjęła z plażo
wej torby przeciwsłoneczne okulary i nałożyła je. Aż do
samej plaży nie wymieniliśmy już ani słowa.
* * *
Bywalcy kafejek w małych miasteczkach nie mają
przyzwyczajeń tak silnie zakorzenionych jak użytkowni
cy plaż. Wydaje się bowiem, że właśnie nad morzem
człowiek nabiera najszybciej rytualnych przyzwyczajeń.
Każdy ma tu swoje miejsce, swój parasol, swój cień, swój
grajdoł i swój leżak. Stają się one dobrami, do których
przywiązujemy się namiętnie. Leżeliśmy w głębi plaży,
w pobliżu boiska siatkówki. Nasz parasol był błękitny,
leżaki również. Gdy przychodziliśmy, nie rozkładaliśmy
od razu parasola. Denise smarowała się olejkiem do
opalania, a ja jej pomagałem przy plecach i natychmiast
po skończeniu tej operacji biegłem do kranu, aby umyć
ręce, gdyż nie znosiłem lepkości na dłoniach. Następnie
przyrumienialiśmy się przez jakąś godzinę. Czytałem
gazetę, Denise opalała się naukowo. Gdy uważała, że już
dojrzała, otwierała parasol i zaczynała rozmawiać ze
mną tym swoim głosem, który mnie tak podniecał.
Tego ranka zapomniałem kupić gazetę, co zakłóciło
rytm dnia. Starałem się wtopić w żar, nie myśleć o ni
czym, ale list Marjorie Faulks stawał mi stale przed
oczami. „Wiem teraz, że kraj mój jest wyspą, na której
żyję jak na wygnaniu... Bo bez pana... ” '
Przepychając się, nadeszli siatkarze. Byli to wspaniali
młodzi chłopcy, którzy oglądali się za wszystkimi kobie
tami na plaży. Denise miała swojego: wysokiego blondy
na, pięknego i głupiego, który zachowywał się tak, jakby
spędził całe życie przed lustrem. Przezwaliśmy go Nar
cyz. Denise przyznawała, że chętnie by mu uiegła, „bo
jest tak czarująco brutalny”. Zawsze mawiała, że marzy
o tym, aby się przespać z dokerem. Twierdziła, że intelek
tualiści zabijają miłość, komplikując ją zanadto.
- Widziałaś, Narcyz ma znowu inne szorty - sze
pnąłem.
Wyciągnięta na brzuchu, na nie rozłożonym leżaku,
podniosła głowę i otworzyła oszczędnie jedno oko, jak
czynią to ludzie, którzy toną w słońcu. Zamknęła oko,
opuściła głowę i leżała bez ruchu przez dłuższą chwilę.
Patrzyłem na amerykańskie okręty zakotwiczone na peł
nym morzu. Nie pasowały do tej plaży i do ludzi bawią
cych się w wodzie. Niewidoczne ślizgacze buczały w od
dali. Narciarze wodni posuwali się po niezwykle bliskim
horyzoncie i ich automatyczne ruchy przypominały nie
dźwiedzie ze strzelnicy.
- Pisze do ciebie po angielsku czy po francusku?
Westchnąłem przeciągle.
- Słuchaj, Denise, chyba nie zaczniesz...
- Nie, nie zacznę. Po prostu chciałam wiedzieć.
Jej skóra lśniła jak orzech na wysoki połysk. Zaśmiała
się cicho.
- Ty i Angielka to dość... niepojęte. Chyba przyznasz
mi rację?
Nie przyznawałem. Poczułem się nagle, jakbym miał
co najmniej czterdzieści stopni gorączki, tyle tylko że mi
zęby nie szczękały i zimny pot nie oblewał pleców.
Otworzyłem parasol i doczołgałem się w jego karbowa
ny cień. Zdałem sobie nagle sprawę z niezwykłej rzeczy:
to, co było między Denise a mną, nie miało już żadnego
sensu. Nie mieliśmy ze sobą już nic wspólnego. Dooko
ła nas trwała codzienna wrzaskliwa zabawa. Niekie
dy piłka siatkarzy padała blisko, obsypując nas pias
kiem.
W pewnej chwili Narcyz pełnym namaszczenia kro
kiem, przypominającym chód indora po rozgrzanej bla
sze, podszedł do nas, aby podnieść piłkę. Włosy na jego
opalonych nogach błyszczały jak złote nitki.
Spojrzał na mnie nadąsany, co mogło uchodzić za
ukłon w moją stronę, zatrzymał się przy Denise, przybie
rając postawę zdobywczą i próżną.
- Jak dziś słońce? - zapytał, starając się być uwodzi
cielski nawet w tym zdawkowym zdaniu.
Denise nie otworzyła oczu.
- Jest jak pan, podobne do balona! - wycedziła.
Dryblas, śmiertelnie urażony, odszedł, a jego koledzy
ryczeli ze śmiechu.
- Dlaczego mu to powiedziałaś? - zaprotestowałem.
- Żeby być złośliwa, to jakoś uspokaja.
- Jesteś zazdrosna?
- Tak. I nie ma się czym chwalić.
Wyciągnąłem z kieszeni szortów podarty list Marjorie
i rzuciłem go Denise pod nos.
28
- Przeczytaj, zobacz...
- Co zobaczę?
Doskonale wiedziałem, że gest mój nie miał żadnego
sensu i był raczej niesmaczny, ale jak wszyscy mężczyźni
którzy kochają kogoś nowego, odczuwałem potrzebę
zasięgnięcia opinii porzuconej kobiety.
- Sam nie wiem, przeczytaj!
J - r , ała-®ezpośPiechu-^^m ając dokładnie obok
siebie oba kawałki rozerwanego listu. Ręka jej nie drżała
r a ż a ^ l T ' ^ Zasłanlałem oczy ręką vrzed
rażącym słońcem.
Po przeczytaniu listu Denise zwróciła mi go
- Dziwna dziewczyna! Wydaje mi się dość niezwykła
przynajmniej jak na Angielkę. Ciekawa, romantyczna'
7 Z taje,mnlCZa’ ale z cał3 Pewnością przywiązana.
^go rodzaju osobami wszystko, gdy się to zaczyna,
wydaje się cudowne, bo początkowo uważają was za
istoty nadzwyczajne.
Opanowała mnie fala gniewu.
- Co za psychologia!
- Wiem, co mówię. Przez całe życie marzą o Ivanhoe
a ponieważ bardzo tego pragną, znajdują go. Z biegiem
czasu dochodzą do przekonania, że Ivanhoe jest po pros-
w k a n Z t ’ I® r aleŻy d° jakieS°ś klubu- że chodzi
w kapciach ma bole gardła, że się goli i prosi o repetę
duszonej cielęciny, bo akurat ją lubi. Wówczas złudzenia
się kruszą, co jest rzeczą normalną. - Żeby móc lepiej mi
l i fu Ju"'*; °Parła Się na łokciu- ~ Chciałbyś być
L v s a m i ^ T 1 f rZyT J Się- Wszyscy mężczyźni satacy sami! Dlatego tez takie kobietki jak ona mylą się
Z Z I W P°łowlue>przynajmniej na początku. Co zamie
rzasz robie, jechać do Szkocji?
- Przestań mówić głupstwa, dobrze?
- Ale ona czeka na ciebie, Jean-Marie. Oczekuje cie
czy me umiesz czytać między wierszami? Nie zostawia się
J* 0df.e k0blety- która w Edynburgu spodziewa się
kogoś, kto jest w Juan-les-Pins. ą
- Posłuchaj, Denise, jeśli natychmiast się nie uspoko
isz, zrobię coś bardzo przykrego.
Spojrzała na moje ręce ściskające oparcie leżaka
i uśmiechnęła się do mnie smutno.
- Zagrajmy lepiej w badmintona, to uspokaja.
- Nie nadeszła jeszcze pora!
- Copleciesz, bohaterowie nie znają dnia ani godziny!
Grałem bez przekonania. Nie trafiałem w co diugą
lotkę, a ten mały opierzony przedmiot, który między
nami wirował, wydawał mi się okropnie idiotyczny.
W pewnej chwili na skutek zbyt nerwowego uderzenia
Denise poleciał bardzo wysoko. Patrzyłem, jak spadając,
kręci się bez końca. Moje myśli wirowały szybciej niż
lotka. Pomyślałem sobie: „Jeśli nie podejmę decyzji,
zanim dotknie ziemi, to wszystko jest skończone .Lotka
wbiła się w piasek jak duża kropla wody. Podniosłem ją,
lecz zamiast uderzyć rakietą, oddałem Denise.
- Chodź - wyszeptałem - Wracajmy. Jadę do Szkocji.
Kiwnęła przytakująco głową.
Nie była zaskoczona moją decyzją. Przyjęła ją niemal
z ulgą.
- Mój biedny Ivanhoe - westchnęła. - Nie mozesz
sobie wyobrazić, jakimi głupcami są bohaterowie!
Rozdział VI
Tego samego wieczora byłem w Lon-1
dynie. Myślałem, że również do Edynburga polecę samo
lotem, ale w Anglii wybuchł właśnie strajk personelu
latającego i musiałem zadowolić siępociągiem. Na dwor
cu King Cross powiedziano mi, że do Edynburga jest
nocny pociąg i są w nim jeszcze wolne miejsca, me
potrafiono jednak podać mi dokładnego czasu jego od
jazdu. Ruch strajkowy wydawał się ogarniać cały trans
port. Nie odchodziły już niektóre podmiejskie pociągi,
mówiło się też o przerwach w pracy w innych miastach.
JO
Mimo wszystko wykupiłem bilet sypialny błagając nie
biosa, żeby mój pociąg odjechał. Myślałem wyłącznie
0 Marjorie. hn bardziej odległość między nami malała,
tym silniejsza stawała się chęć odnalezienia jej. Było to
uczucie potężne, cudowne a zarazem bolesne. Podniecało
mnie, a równocześnie wywoływało falę smutku. ODenise
myślałem bez najmniejszego uczucia litości. Odwiozła
mnie moim MG aż do lotniska w Nicei.
Żegnając się, szepnęła:
- Zostanę tutaj aż do końca miesiąca. Jeśli do tego
momentu nie wrócisz, pojadę do Paryża twoim wozem
1odstawię go do garażu.
Machinalnie podsunęła usta, pocałowałem je odru
chowo.
Odjazd pociągu zaplanowany był na godzinę jedenas
tą. O wpół do jedenastej stał już przy peronie, ale że był
jedynym na całym dworcu, nie budził zaufania. W ogóle
atmosfera na stacji była dziwna. Przypominała czas
wojny. Dookoła panowała drażniąca cisza. Nieliczni ko
lorowi tragarze, odprowadzając posępnych podróżnych
do ich wagonów, kręcili się niemal bezszelestnie. Uloko
wałem swoją walizkę w przedziale i aby się uspokoić,
zacząłem chodzić po peronie. Kiedy doszedłem do czoła
pociągu, zauważyłem, że nie ma lokomotywy.
Postanowiłem, że jeśli pociąg nie odjedzie, poszukam
na tę noc pokoju, a rano wynajmę jakiś wóz. Jak długo
11zęba jechać do Edynburga? Chyba ze dwa dni. Wiedzia
łem, że angielskie drogi są wąskie, a ruch na nich
powolny.
Za kwadrans jedenasta zjawiła się lokomotywa. Jej
•apanie wypełniło stację cudownym hałasem. Pociąg
zadrżał, stuk zderzaków rozlegał się w nieskończoność.
Wyruszyliśmy dokładnie o jedenastej. Pełen obaw, że za
i iiwilę się zatrzymamy, nie śmiałem jeszcze się radować.
Stałem w korytarzu oparty o okno i patrzyłem, jak maleje
•mętnie oświetlona hala dworcowa, w której rzędy baga-
nwych wózków przypominały człony wielkiego węża.
31
Gigantyczne tarcze zegarów zmieniały się powoli
w świetlne krążki.
Coraz szybciej wzdłuż torów zaczęło uciekać brzydkie
i mokre przedmieście, o konturach narysowanych tu- I
szem. Gdy do oka wpadła mi wilgotna sadza, podniosłem j
szybę. Wiedziałem, że ruszyliśmy na dobre.
★ * *
Spałem jeszcze głębokim snem, gdy do drzwi zapukał
konduktor. Był to chudy i antypatyczny typ o trójkątnej
twarzy. Jego ciemnoczerwona kurtka była poplamiona
sadzami. Nagle zdałem sobie sprawę, że pociąg stoi,
i pomyślałem, iż ten drab o gębie szpiega przyszedł mi
powiedzieć, że zatrzymaliśmy się w szczerym polu.
- Jest szósta, sir. Za godzinę będziemy w Edynburgu!
Pociąg, jak na zawołanie, ruszył. Konduktor podawał
mi tacę z bardzo skromnym śniadaniem. Kawa była
blada i bez smaku, a suchar, gdy wbiłem w niego zęby,
rozpadł się-w pył. Zapach zakurzonej pościeli, zardze
wiałych kranów i sadzy, a także rozkołysany i zatopiony
w deszczu krajobraz nie stępiły mojego entuzjazmu. Za
godzinę będę w Edynburgu. Odnajdę Marjorie Faulks.
Ivanhoe! Denise nie myliła się, rzeczywiście odgrywałem
rolę bohatera niosącego Marjorie miłość i oparcie, któ
rych się po mnie spodziewała.
Dworzec w Edynburgu swoją ponurością niewiele się
różnił od King Cross, choć panował na nim bardziej
pocieszający ruch. Nadjeżdżający pociąg jest zawsze
weselszy od odjeżdżającego. Ponieważ przyjechałem
prosto z Juan-les-Pins, nie miałem, rzecz jasna, żadnego
płaszcza przeciwdeszczowego; dlatego też czekając
w lekkim ubraniu pod oszklonym daszkiem na taksówkę,
czułem się trochę głupio. Szaroperłowy garnitur z suro
wego jedwabiu nie był idealnym strojem na Szkocję,
nawet w sierpniu. I
Edynburski dworzec położony jest w jakimś wielkim
dole, toteż panoramę miasta mogłem objąć spojrzeniem
32
dopiero wówczas gdy taksówka wydobyła się z tego
zagłębienia. Ciemne, surowe, groźne, zbudowane z ponu
rego granitu miasto wydawało się wyłaniać zprzeszłości.
Myślę, że to właśnie w tym momencie przeczułem dra
mat, który miał nastąpić.
Taksówka jechała wzdłuż Princes Street, która jest dla
Edynburga tym, czym Pola Elizejskie dla Paryża. Jest to
szeroka arteria, wzdłuż której z jednej strony wyrosły
nowoczesne budynki, a po przeciwnej, w głębokiej doli
nie, rozłożył się ciąg parków publicznych. Zza tej doliny
wyłania się skalisty szczyt, na którym stoi stary Edyn
burg ze swoją czarną, ponurą fortecą i starymi armatami
na blankach. Miejscowi policjanci niczym nie przypo
minają londyńskich kolegów. Noszą płaskie czapki i bia
łe kurtki, które upodabniają ich do pracowników jak’e-
goś przedsiębiorstwa transportowego. Myślałem, że
znajdę się wśród ludzi chodzących w kiltach, a trafiłem
na przechodniów ubranych skromnie w szare konfekcyj
ne garnitury, wyglądających biednie, a jednocześnie na
zadowolonych z siebie.
Taksówka opuściła Princes Street z jej sklepami, aby
zanurzyć się w inną dolinę. Minęliśmy jakiś most r wje
chaliśmy na zadrzewioną arterię, która przestawała być
uleją, ale jeszcze nie była szosą. Piętrowe, czerwone
autobusy jechały jeden za drugim. Taksówka ostro za
kręciła i zatrzymała się za luksusowym turystycznym
autokarem ze szwedzką rejestracją. Kręciły srę wokół
niego starsze ufryzowane panie, które prowadziły oży
wione rozmowy ze zdziecinniałymi, z trudem poruszają
cymi się starcami. 4
Odczytałem napis na frontonie odpychającego budyn
ku wyglądającego na gmach użyteczności publicznej.
\nemiczny neon zawiadamiał, że mieści się w nim Lear-
inonth Hotel.
Tutaj, w tej fortecy z czarnego granitu, była ona. Serce
zaczęło mi walić. Myśl, że zaraz ją zobaczę, wywołała
dreszcz emocji.
Trawnik 33
Miałem już przekroczyć próg hotelu, gdy zjawił się
Szkot w zielonym kilcie i czarnej bermycy. Sądziłem, że
to jakiś wojskowy. Nosił ciężką pelerynę i trzymał obu-1
rącz brzuchatą, najeżoną czarnymi rożkami kobzę.
Peleryna, kilt, kaftan i pokrycie kobzy były uszyte
z identycznego, kraciastego, zielono-czerwonego mate
riału. Kobziarz stanął w drzwiach i zaczął grać jakąś
ludową melodię. Te nosowe dźwięki wydały mi się być
hymnem powitalnym. Szwedzcy turyści byli zachwyceni
i puścili w ruch aparaty fotograficzne. Mając nadzieję, że
w którymś oknie ujrzę twarz Marjorie, spojrzałem na
surową fasadę hotelu. Ale goście Learmonth Hotel mu
sieli być ludźmi znudzonymi, bo żaden nie wyjrzał.
Muzyka się urwała, kobziarz podszedł do mnie i się
gnął stanowczym gestem po mój bagaż. Ten wysoki
mężczyzna-^ czerwonych włosach i bezbarwnych oczach
okazał się portierem hotelu.
Poprowadził mnie przez hol. Mimo licznych podróży
takiej recepcji jeszcze nie widziałem. Podłoga była przy
kryta dywanem w szkocki wzór, przy czym każde pasmo
kraty było inne. Podobnie tapeta. Było to tak oszałamia
jące, że kameleon na tle takiej pstrokacizny musiałby
zwariować. Te barwne fale przecinała lada w kształcie
dzioba statku. Natomiast właściciel tego wszystkiego
przypominał mojego gospodarza z hotelu w Juan. Tyle
tylko że był bardziej okrągły, bardziej różowy i bardziej
łysy. Przyjął mnie z pewną rezerwą: klient, który niel
zamówił pokoju i zjawia się o siódmej nad ranem, lekko
go zaniepokoił. Zarówno opalenizna, jak ijasny garnitur,
który był tu nie do noszenia, absolutnie nie pasowały do
otoczenia. Pokój jednak mi dał, zaznaczając, że będziel
wolny trochę później. Miałem ochotę go prosić opołączę- ,
nie z Marjorie, ale w ostatniej chwili się wstrzymałem.
Przypomniałem sobie, że miał tu do niej przyjechać mąż,
i nie chciałem jej skompromitować. Ułożywszy walizkę
pod jakąś ławką, czekałem na porę breakfastu. Po godzi
nie zaczęli schodzić do jadalni goście hotelowi. Przeważ
34
i
nie byli to ludzie w podeszłym wieku. Pojąłem, ze Lear
month współpracuje głównie z biurami turystycznymi.
Doszedłem też do przekonania, że wycieczki składają się
wyłącznie z wdów, starych panien i niedołężnych par.
Pod hotel podjeżdżały co jakiś czas nowe autokary i za
każdym razem wychodził do nich kobziarz, aby zagrać
nowo przybyłym. Stawałem się coraz bardziej niecierpli
wy. Czyż po takiej podróży siedzenie tu, na ławce, i ocze
kiwanie na kobietę, do której przybyłem z tak daleka, nie
było czymś idiotycznym?
Udałem się do dining-roomu i zamówiłem jajka na
bekonie. Ogromna sala przypominała jadalnię pensjona
tu. Stare Amerykanki wrzeszczały jak przestraszone
perliczki, a od czasu do czasu - nie wiadomo czemu -
wybuchały głośnym śmiechem. Starszy mężczyzna, naj
wyraźniej pochodzący z Teksasu, który na głowie miał
słomkowy kapelusz z nieprawdopodobnie wielkim ron
dem, a w uchu jakiś skomplikowany aparat słuchowy,
pałaszował małą łyżeczką porcję owsianki. Mleczna pap
ka kapała na jego ręcznie malowany krawat. Ten podsta
rzały kowboj wyglądał pociesznie, ja jednak nie miałem
nawet ochoty się uśmiechać. Byłem niespokojny. Podej
rzewałem, że Marjorie musiało się coś przydarzyć. Jadal
nia powoli pustoszała. Za każdym razem, gdy jakaś
kobieta przechodziła obok mojego stołu, przenikał mnie
dreszcz. Niebawem zostałem wyłącznie w otoczeniu
ubranych w białe czepki kelnerek, które popychały wóz
ki pełne brudnych naczyń.
Wróciłem do pstrokatego holu. Na jednej ze ścian
wisiała wielka drewniana tablica, którą przecinały krzy
żujące się taśmy w szkockie wzory. Pracownicy recepcji
układali za tymi taśmami według im tylko znanego
porządku listy. Zacząłem nerwowo szukać nazwiska
Marjorie. Byłem prawie pewien, że go nie odnajdę. Jed
nak odczytałem je. Na wysłanym poprzedniego dnia
/. Juan-les-Pins telegramie, którego nikt jeszeze nie
odebrał.
35
Rozdział VII
Ten niepozorny biało-niebieski pros
tokąt przeraził mnie niczym zawiadomienie z żałobną
obwódką. Świadczył tak wymownie i tak przejmująco
o nieobecności Marjorie, że pojawiły mi się w oczach łzy.
I prawie natychmiast pomyślałem, że może nie chodzi
o mój telegram. Wtedy uczyniłem rzecz niesłychanie
niedelikatną: otworzyłem przesyłkę. Przeżyte rozczaro
wanie ukarało mnie za tę zuchwałość.
„Kochanie, przyjeżdżam
Jean-Mańe Valaise”.
Zwięzłość tekstu, który brzmiał jak zwycięski okrzyk,
wydała mi się teraz złowieszcza. Zawstydzony i zrozpa
czony, złożyłem telegram z powrotem i umieściłem na
poprzednim miejscu. Nikt nie zwracał na mnie uwagi.
W tym hotelu panował większy ruch niż na dworcu
autobusowym. Tłumy ludzi z bagażami kłębiły się w h -
lu. Nagle nacierały na jakiś autokar, zktórego wysiadali,
witani jękliwymWźwiękami kobzy, nowi przybysze.
Zauważył mnie właściciel hotelu i podniósł rękę. Pod
biegłem pełen nadziei.
- Pokój pana jest wolny, sir.
Chodziło tylko o to. Zjawił się zaraz portier-kobziarz,
który chwycił moją walizkę i poprowadził mnie ku scho
dom. Szedł przede mną, sapiąc jak drwal przy pracy. Bez
swego monstrualnego smoczka zbrodawkami z czarnego
drewna wydawał się zagubiony, a jego płuca nie umiały
oddychać normalnie. Miał grube łydki pokryte rudym
włosem, a w jednej ze skarpet tkwił klasyczny nóż szkoc
ki z rzeźbioną srebrna skuwką.
Z mego monstrualnych rozmiarów pokoju można było,
przy odrobinie fantazji architekta, wygospodarować
trzyizbowe mieszkanie. Do sufitu było ze cztery metry,
a parapet okna znajdował się na wysokości piersi; jedy
nie na scenie paryskiej operetki mógłbym się poruszać
swobodniej. Przyszło mi do głowy, że człowiek bardziej
36
czuje się więźniem w celi obszernej niż w małej. Pokój
mnie przytłaczał, a szkocki dywan oraz pstrokata tapeta
wywoływały torsje. Usiadłem ciężko w fotelu i zacząłem
się zastanawiać nad sytuacją.
Marjorie musiała zapewne odłożyć swój wyjazd do
Szkocji. Prawdopodobnie zawiadomiła mnie o tym, ale
wyjechałem, zanim jej list do mnie dotarł. Jakie kroki
podjąć? Może zatelegrafować do Londynu na poste res
tante, prosząc o wyznaczenie mi spotkania? Nic innego,
co mogłoby doprowadzić do skontaktowania się z nią, nie
przychodziło mi do głowy. Nagle ogarnęła mnie nowa
fala nadziei: może mój telegram dotarł z opóźnieniem
i trafił do hotelu dopiero dziś rano? Może Marjorie
jeszcze śpi tuż za ścianą! A może wczoraj zapomniała
spojrzeć na tablicę z listami... Możliwe było również, że
nie dotarła do Edynburga. W liście pisała co prawda
0wyjeździe do Szkocji, ale nie określała dnia. Czy uda się
jej prędko przyjechać, skoro ten strajk pracowników
komunikacji wydaje się rozszerzać? Zszedłem znowu do
recepcji.
Na dole ustał ruch autokarów i hol był pusty. Recep
cjonista, siedząc za szybą, pił herbatę.
- Przepraszam pana —rzekłem —czy wśród gości
znajduje się pani Marjorie Faulks z Londynu?
Chrupał wolno jakieś ciasteczko, które moczył w fili
żance. Śkończył jeść, zrobił nieokreślony ruch ręką, się
gnął po rejestr gości i zaczął uważnie czytać. Przez cały
czas oczyszczał sobie dziąsła językiem.
- Jfest tutaj od dawna?
- Najwyżej od dwóch dni...
Jego wskazujący palec zaczął szybko przemierzać ko
lumny nazwisk, aż doszedł do białej kartki.
- Nie, proszę pana, nie mam tego nazwiska.
- W takim razie pani Faulks musiała zamówić pokój
1zaraz się zgłosi.
Podsunął księgę; sądziłem, że po to, abym mógł sam
sprawdzić, ale jemu chodziło o to, żebym wpisał swoje
nazwisko i adres. Skorzystałem z okazji i jeszcze raz
przejrzałem listę gości przybyłych w ciągu ostatnich dwu
dni. Nie był z tego zadowolony i rzucił mi niechętne
spojrzenie. . . -
- Czy zechciałby pan sprawdzić w księdze zamówień' I
- powiedziałem.
Rozłożył o wiele mniejszy zeszyt i szybko przebiegł go 1
wzrokiem.
- Czy ta pani wchodzi w skład jakiejś wycieczki?
- Nie, nie sądzę.
- A zatem nie, nie mam żadnych indywidualnych I
zgłoszeń.
- Przecież jest do niej telegiam! - zaprotestowałem... I
Zbliżyłem się do tablicy z wyciągniętym palcem, ale
telegramu już nie było...
* * *
Zacząłem jak w transie sprawdzać każdą przesyłkę.
Może włożyłem telegram pod jakąś kopertę? Zaglądałem
po kolei pod każdy list. Recepcjoniście wyraźnie się to nie
podobało, co dał mi do zrozumienia, podchodząc do
mnie.
- Niespełna dziesięć minut temu znajdował się tu
telegram przeznaczony dla pani Marjorie Faulks - po
wiedziałem z naciskiem. Kto rozdziela pocztę?
- Ja, proszę pana. I
- A zatem musi pan pamiętać, że był telegram. Nad
szedł wczoraj...
- Wczoraj nadeszło sporo telegramów, sir.
Oblewał go powoli rumieniec, a wzrok jego stawał się
nieruchomy.
- Niech pan sobie przypomni...
- Mój hotel stanowi tylko jeden z wielu etapów turys
tycznego szlaku moich gości, sir. Nie jestem w stanie
zapamiętać wszystkich, a zwłaszcza ich nazwisk. Co-j
dziennic; mamy ich ponad setkę, a zostają tylko na jedną
noc. Listy ustawiamy na widocznym miejscu, nie intere
sując się nazwiskami adresatów.
Czułem, że za chwilę wybuchnie, więc uśmiechając się
ze skruchą, starałem się go uspokoić.
- Rozumiem. Proszę mi wybaczyć. Jest jednak faktem,
że telegram, o którym mówię, znajdował się w tym
miejscu jeszcze kwadrans temu, a teraz go nie ma. Kto go
zabrał, jeśli nie ma pani Faulks?
Hotelarz był człowiekiem myślącym logicznie i logika
mojego rozumowania zrobiła na nim wrażenie. Wsadził
język pod dolną wargę napinając w ten sposób skórę
brody. Był świeżo ogolony i pachniał dobrym mydłem.
- Przypuszczam, proszę pana, że pani, o której mowa,
zamierzała zatrzymać się w naszym hotelu. Ale wczoraj
w Learmonth nie było ani jednego wolnego miejsca.
Prawdopodobnie poszła gdzie indziej, a dziś rano przy
szła odebrać swoją korespondencję. To się często zdarza.
Miałem ochotę go ucałować. Musiało być tak,' jak
mówił!
- Siedział pan przed chwilą w recepcji, może więc
zauważył pan młodą kobietę o kasztanowych włosach?
- Może zauważył pan, proszę pana, że w holu było
pełno ludzi?
A wczoraj? Jeśli wczoraj przyszła tutaj, żeby zamó
wić pokój, nie mógł pan jej me spostrzec!
Zastanowił się, wypychając językiem lewy policzek.
- Nie przypominam sobie, żebym kogoś takiego zau
ważył, proszę pana. Ale nie siedzę cały dzień za okien
kiem. Zapytam żonę, gdy zejdzie.
- Dziękuję panu.
* * *
Na niskim stoliku leżały stosy folderów o Edynburgu.
Wjednym z nich znalazłem spis najważniejszych hoteh
miasta. Zabrałem go i wyszedłem.
Dopiero co przestało padać, a nieśmiałe północne słoń-
39
ce, blade i zamglone, odbijało się niewyraźnie w błysz-1
czących jezdniach. Przez chwilę czekałem, aż nadjedzie
jakaś taksówka. Gdy przekonałem się, że czekam na
próżno, wsiadłem do autobusu, którego trasa wiodła do
centrum. I
Odwiedziłem wszystkie hotele, które figurowały w fol
derze. Zabrało mi to co najmniej trzy godziny, a rezultat
był żaden. Nigdzie nie widziano Marjorie Faulks, nigdzie
też o niej nie słyszano. Byłem śmiertelnie znużony i przy
bity tajemniczością sytuacji. Wszystko wyglądało na
monstrualny kawał.
Kiedy przekraczałem próg hotelu Learmonth, miałem ;
nadzieję, iż uzyskam jakąś informację. Okazało się jed-|
nak, że nikt mnie nie prosił, a żona właściciela hotelu,
drobna Kobieta o stalowych włosach i srogiej twarzy I
osoby mocno zajętej, zapewniła mnie, że żadna kobieta
odpowiadająca rysopisowi Marjorie nie szukała po
przedniego dnia pokoju. Również nazwisko Faulks nic jej
nie mówiło.
Rozdział VIII
Co za koszmarny dzień!
Gubiąc się w domysłach, wlokłem się wzdłuż nędznych
wystaw sklepowych Princes Street, na które spogląda
łem obojętnym okiem. Wszystko wydawało mi się brzyd-1
kie i ponure: przechodnie i budynki, przedmioty i pogo
da. Deszcz padał falami. Zaczynał nagle i równie nagle
ustawał, przy absolutnym braku jakiegokolwiek rozpo-j
godzenia!
Wydawało mi się, że słyszę dochodzący zpochmurnego
nieba bulgot podobny do tego, jaki wydobywa się ze
starych rur kanalizacyjnych. Nic nie było w stanie ode
rwać mnie od moich myśli, nawet spacerujący chodnika
mi wojskowi w szkockich strojach.
Wogrodach przy Princes Street, na dnie doliny oddzie-
40
łającej nowe miasto od starego, w takt ludowej muzyki
tańczyły jakieś pary. Większość miała na sobie niemal
identyczne, różniące się tylko barwami tartanu, stroje
narodowe. Spacerowicze gromadzili się w amfiteatrze,
aby przyjrzeć się tancerzom. Na skraju estrady kobieta
ozaokrąglonych kształtach i wyglądzie podstarzałej har
cerki głosem stanowczym i chropawym rzucała przez
mikrofon jakieś polecenia.
Po prawej i lewej stronie tego teatru rozciągały się
dobrze utrzymane trawniki, których soczysta zieleń była
poprzełamywana klombami kwiatów. Po każdej fali de
szczu tłumy rzucały się na trawę, rozłożywszy na niej
uprzednio swoje płaszcze. Zakochani, nie zważając na
spacerujących po wąskich asfaltowych ścieżkach prze
chodniów, ściskali się bezwstydnie.
O ósmej wieczorem pogoda zaczęła być prawie ładna.
Zrobiło się nagle tak jasno, iż można było pomyśleć, że
•jest trzecia po południu. Wstąpiłem do restauracji. Do
słownie umierałem z głodu. Zakład miał dwie sale - na
parterze i na piętrze - ale o tej porze czynne było tylko
piętro. Zająłem miejsce przy małym stoliku obok szero
kiego okna, z którego widziałem całą Princes Street.
W słońcu błyszczały trawniki i złociły się blanki cyta
deli. Dlaczego Marjorie nie siedziała naprzeciwko mnie?
Co mogło się stać? Kto zabrał telegram z tablicy w hotelu
Learmonth?
Szorstka, stara i brzydka kelnerka przyjęła zamówie
nie. Miałem ochotę na świeżego łososia i „lamb with mint
sauce”.
Jedzenie było bez smaku, a frytki, które towarzyszyły
baraninie, były dosłownie surowe. Zalałem wszystko
ketchupem, wmawiając sobie, że mimo wszystko jest to
jadalne. Inni goście restauracji siedzieli bez ruchu. Byli
posępni i niemi, a gdy zwracali się do kelnerów, czuli się
w obowiązku mówić szeptem jak w kościele. Ich obec
ność ciążyła mi. Wolałem patrzeć na groźną perspektywę
Princes Street, na ciąg budynków, na szćroką jezdnię, po
41
której sunęły piętrowe autobusy, na pochyłe ogrody, na
dnie których wystrojone pary dalej tańczyły kadryle
o skomplikowanych figurach. Jedyna zabawna rzecz
w tym ponurym krajobrazie to pasażerowie autobusów,
a przynajmniej ci, którzy siedzieli na ich piętrach. Gdy
przejeżdżał autobus, znajdowali się na tym samym po
ziomie co ja i swoim poważnym wyglądem przypominali
niedźwiedzie w szklanych klatkach z Juan-les-Pins.
Ruch na tej szerokiej arterii był spory. Autobusy jecha
ły jeden za drugim, tak jakby dopiero co opuściły zajezd
nię. Nagle podskoczyłem. Wprzodzie ciemnoczerwonego
autobusu zauważyłem Marjorie. Podniosłem się tak
gwałtownie, że wywróciłem na obrus butelkę piwa. Ma
chając rękami, przywarłem do panoramicznej szyby.
Niestety, od Marjorie oddzielały mnie przestrzeń i hałas
Princes Street. Siedząca kobieta, mimo że autobus za
trzymał się przed czerwonym światłem, nie zauważyła
mnie.
Miała na sobie czarny płaszcz przeciwdeszczowy, bły
szczący jak skóra morskiego lwa. a włosy były związane
aksamitną wstążką. Patrzyłem na nią bezradnie, przeży
wając prawdziwe katusze.
Stałem zaledwie dziesięć metrów od niej, ale nie było
siły, aby mnie zauważyła. Autobus ruszył. Nie. było
mowy, żebym zdążył zapłacić rachunek, zbiec na dół
i dogonić opasły pojazd. A może taksówką? Jeden rzut
oka wyjaśnił mi wszystko - na, postoju nie było żadnej.
Pozostało mi tylko zapamiętać numer autobusu Była to
dwunastka.
Śledziłem go dalej wzrokiem. Z daleka wyglądał, z po
wodu zaokrąglonego dachu, jak ogromny chrząszcz. Kel
nerka wycierała rozlane piwo; jej powolne i ociężałe
ruchy przyjąłem jak niemą wymówkę. Miała szare, za
czerwienione oczy, a jej rzadkie rzęsy trzepotały, gdy na
nią patrzyłem. W restauracji panowała głęboka, wroga
cisza. Poprosiłem o rachunek. Musiałem na niego czekac
dość długo, co wyraźnie ucieszyło kelnerkę.
42
O tej porze wszystkie sklepy były zamknięte i zamierał
ruch uliczny; Princes Street pogrążała się w senność
niedzielnego wieczora. Było jasno jak za dnia - słońce
świeciło na bezchmurnym niebie - ale miasto już zasnęło.
Wielkie budynki z czarnego granitu wyglądały niczym
gigantyczne mauzolea. Nikogo już nie było w zielonym
amfiteatrze, nie zauważyłem też jakichkolwiek turystów
na esplanadzie obok zamku, tak jakby nagle ogłoszono
alarm i wszyscy pochowali się w schronach. Dręczyło
innie uczucie bliskiego niebezpieczeństwa, tym groźniej
szego, że nie byłem w stanie określić, jakiego może ono
być rodzaju.
Zatrzymałem się przy najbliższym przystanku autobu
sowym; prawie wszystkie linie miasta krżyżowały się
w tym newralgicznym punkcie. Przystanąłem w miejscu,
przy którym zatrzymywała się dwunastka, i uzbroiłem
się w cierpliwość.
Po dziesięciu minutach zatrzymał się przy mnie prawie
pusty pojazd. Stanąłem na platformie, tuż obok konduk
tora. Oznajmił, że wieczór jest „lovelv”,ale ponieważ nie
miałem najmniejszej ochoty na pogawędkę, odpowie
działem mu, że nie rozumiem po angielsku.
Autobus posuwał się szybko. Miasto składało się z sa
mych wzniesień i zjazdów. Jechałem szerokimi i pustymi
arteriami i szeroko otwierałem oczy na granitowe ściany,
łudząc się, że w którymś oknie ujrzę Marjorie. Źamiast
radować się z wiadomości, że przebywa ona w Edynbur
gu, umierałem z niepokoju. Wchwili, gdy ujrzałem ją na
górnym pokładzie, myślałem tylko ojednym: aby zwróci
ła na mnie uwagę. Ale teraz, odtwarzając spokojnie
tamtą scenę, uderzało mnie to, że wyglądała na przygnę
bioną. Widziałem ją zaledwie przez trzydzieści sekund,
ito z dość daleka, ale to wystarczyło, abym zarejestrował
w pamięci wyraz zatroskania. Czułem, że ma do
c z y n i e n i a z c z y mś gr oź nym. Z czymś, co
4.'ł
zmusiło ją do zmiany własnych planów. Gdzie mogła
teraz przebywać? Chciałem biec trasą dwunastki, wy
krzykując co dziesięć metrów jej imię. Im dalej jechał
ciężki pojazd, w którym siedziałem, tym większy ogar
niał mnie niepokój.
Posuwaliśmy się teraz przez ponure przedmieście, peł- I
ne fabryk, zbiorników gazu i niskich zabudowań. Sklepy
stawały się coraz rzadsze. Jakieś tory kolejowe przecina- I
ły jezdnię, łącząc bramy z fabrycznymi dziedzińcami... |
Dwunastka zatrzymała się. Sądziłem, że to kolejny
przystanek, ale wszyscy wysiadali. Ostatni pasażerowie
wyglądali skromnie, nosili czapki, które dawno wyszły
z mody. Trzymali w rękach walizeczki, w których nosili
śniadania. Zmęczenie przebijało się szarymi plamami 1
przez ich rude zarosty.
- To już pętla, sir.
Rozdział IX
Do centrum, posuwając się trasą dwu
nastki, wróciłem pieszo. Od miejsca, w którym wsiadłem
do autobusu, do jego pętli było siedem przystanków.
Odwoływałem się do jakiegoś iluzorycznego szóstego
zmysłu, starając się zgadnąć, gdzie Marjorie mogła
wysiąść.
Odrzuciłem ostatnie trzy przystanki, gdyż znajdowały
się na zbyt odległym przedmieściu. Od miejsca, w którym
domy zaczęły wyglądać przyzwoicie, podjąłem uważną
obserwację każdej fasady, mając nadzieję trafić na jakiś
hotel, który mogłem pominąć w czasie porannej „rundy".
Znalazłem jeden, ale był to raczej pensjonat niż hotel.
Mimo to postanowiłem zadzwonić. Otworzyła mi starsza
kobieta o błękitnych włosach i lękliwej postawie. Miała
okulary o grubych szkłach, które powodowały, że odno
siłem wrażenie, iż patrzy na mnie wielka żaba. Oświad
czyła mi zaraz, że wszystko jest zajęte. Zapytałem, czy
44
mieszka u niej pani Marjorie Faulks, a ona zapewniła
mnie, że nie.
Reszta drogi była wyjątkowo męcząca. Zatrzymywa
łem się przy każdym domu stojącym przy trasie dwunast
ki, a ponadto penetrowałem wszystkie sąsiednie ulice.
Było to zajęcie nużące i przygnębiające, ponieważ nie
miałem już żadnych złudzeń codo wyników poszuKiwań.
Nie ma sposobu na odnalezienie młodej kobiety o dzie
siątej w nocy na pustych ulicach Edynburga. Im bardziej
ciemności opanowywały miasto, tym bardziej ponure
nieludzkie i odpychające stawały się mijane kamienice’
Mimo ze niebo było jeszcze jasne, paliły się już lampy
uliczne. Po biegnących w dół ulicach hulał wiatr z Morza
Północnego; po każdym jego podmuchu tłusty bruk po
krywał się kropelkami wilgoci; nie był to prawdziwy
deszcz, raczej pył wodny z pobliskich fal.
Nie miałem już czego oczekiwać od tej kamiennej
samotni. Mury, które więziły Marjorie, nie rozstąpią się
dziś wieczorem.
* * *
Właścicielka Learmonth siedziała w holu i czytała
jakąś powieść w sz+vwnej okładce. Dookoła panował
spokoj. Kobziarz, podwinąwszy rękawy, rozpakowywał
skrzynię ginger winę, ustawione wokół niego butelki
z czerwonymi główkami wyglądały jak kręgle.
Poprosiłem o klucz. Nie pamiętałem numeru pokoju
1gospodyni musiała zajrzeć do księgi gości.
- Ktoś pytał o pana! —oświadczyła mi.
Wyprostowałem się nagle.
- Pani Faulks?
- Nie, jakiś mężczyzna.
Zatkało mnie.
- Jak wyglądał?'
- Nie wiem, bo dzwonił.
- To był Francuz?
45
- Nie, proszę pana.
- Jak się nazywał?
- Nie podał swego nazwiska, proszę pana.
- Zostawił jakąś wiadomość dla mnie?
- Żadnej.
- Czy zadzwoni jeszcze?
- Tego nie powiedział.
Podała mi klucz. Miałem pokój numer czternasty.
Nie mogłem odejść od swej rozmówczyni. Ta nowa
tajemnica wprawiła mnie w osłupienie.
- Czy ten mężczyzna wymienił moje nazwisko?
Popatrzyła na mnie zdumiona.
- Oczywiście, proszę pana.
- Chciał ze mną rozmawiać?
- Właściwie to chciał wiedzieć, czy pan się zatrzymał
w naszym hotelu.
- O której telefonował?
- Po południu, ale nie jestem w stanie powiedzieć,
która to była dokładnie, sir.
O co więcej mogłem ją pytać? Od momentu przyjazdu
miałem wrażenie, że drażnię Szkotów. Nie tak dawno ta
starsza kobieta o błękitnych włosach spojrzała na mnie
poprzez swoje monstrualne okulary wzrokiem pełnym
grzecznej nagany. A jeszcze przedtem, w restauracji,
kelnerka, która wycierała wylane przeze mnie piwo,
dawała mi na swój sposób do zrozumienia, że nie tutaj
jest moje miejsce. A konduktor dwunastki, który trochę
pogardliwie rzucił w moją stronę: „To już pętla, sir”? Na
ogół wzbudzam dość szybko sympatię. Dlatego też obec
ne reakcje otoczenia na mój widok stanowiły coś w ro
dzaju tajemnicy.
Kupiłem jakąś angielską gazetę. Leżało ich kilka na
kontuarze recepcji. Groźny tytuł informował o strajku
generalnym wszystkich transportowców Wielkiej Bry
tanii.
Zatem na czas nieokreślony byłem uwięziony w Edyn
burgu.
46
v
Kiedy się zbudziłem, stwierdziłem, że pokój jest zalany
słońcem, i przez chwilę myślałem, że jestem w Juan-les-
Pins. Wrażenie było tak silne, że zacząłem szukać Denise
po prawej stronie łóżka. Ale Denise spała o jakieś dwa
tysiące kilometrów stąd.
Była zaledwie siódma i dla Szkocji rozpoczynał się
cudowny letni dzień. Za gigantycznym oknem, nad czar
nymi dachami jaśniało niemal śródziemnomorskie niebo,
bez jakiejkolwiek chmurki. Wyciągnąłem ztego wniosek,
że teraz wszystko się ułoży, że wyjaśnią się wszelkie
tajemnice, że przed dwunastą będę mógł trzymać Marjo-
rie w ramionach.
Z ulicy dobiegał nosowy dźwięk kobzy, oznajmiający,
że przyjechał nowy, pełen turystów autokar. Wziąłem
prysznic i zamówiłem dzbanek czarnej kawy. Nie miałem
odwagi spotkać się w dining-roomie ze starymi, wyfioko
wanymi ladies.
Po godzinie, odświeżony i wypoczęty, pełen energii
i nadziei, wsiadłem przy Princes Street do autobusu
numer dwanaście.
Tym razem był w nim ścisk. Miasto wydawało się dziś
weselsze. Nie było już tego nagromadzenia surowego
i ponurego granitu, które przygnębiało mnie poprzednie
go dnia, miałem teraz do czynienia z malowniczym mias
tem stawiającym czoło minionym stuleciom i patrzącym
ufnie w przyszłość. Zamiast zająć miejsce na platformie
autobusu, co powodowało, że stałbym tyłem do kierunku
jazdy, a ulice uciekałyby przede mną, poszedłem na
górny pokład, gdzie udało mi się znaleźć miejsce akurat
tam, gdzie wczoraj siedziała Marjorie. Chodniki widzia
ne z góry stawały się ciekawsze, a ja sam mogłem wejrzeć
w życie mijanych kamienic. Nadal wypatrywałem hote
lu, który mógł ujść moim wieczornym poszukiwaniom:
nie było takiego wzdłuż całej trasy.
Przez wysokie okna widziałem mężczyzn rozebranych
47
Frśderic Dard Trawnik Przełożył Henryk Kurta KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA
Tytuł oryginału francuskiego: LA PF.LOUSK Fotograficzny projekt okładki: Jan i Waldyna Flcischmannowic Projekt typograficzny okładki i karty tytułowej. Jan i Waldyna Fleischmannowie Typograficzny projekt serii: Teresa 'Cichow:cz-Porada Redaktor techniczny: Andrzej Skibiński Korekta: Irena Siemiątkowska © Copyright by Editions Fleuve Noir Departement, 1952 © Copyright for the Polish edition by Krajowa Agencja W ydawnicza, W arszawa 1984 KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA RSW „PRASA KSIĄŻKA RUCH" WARSZAWA 1984 Wydanie pierwsze. Objętość: ark. wyd 6,31; ark. druk. 5,40 P an ier druk kl. V, 70 i! rola 96 cm N rprod. XII 5/2240/7B. Zam. 5531/K. L-25. N akład 100 360 eg.. Druk. Z. Graf. „Dom Słowa Polskiego" Warszawa ISBN 83-03-00063-2 Rozdział I Gdy zauważyłem, że wsiada do mojego wozu, pomyślałem, że chce go ukraść. Wyskoczyłem z restauracji, z serwetką w ręku. Stojąc już na ulicy, w rażącym świetle południa, spostrzegłem, że siedzi obok miejsca dla kierowcy i wertuje kartki przewodnika tu rystycznego. Była niewysoka, miała ogorzałą twarz, a jej bezbarwne włosy lepiły się od morskiej wody. Nosiła plażową kurtkę z zielonego frotte, po jej szyi spływały strużki wody, które nikły w dekolcie kąpielowego kostiu mu. Cień, któiy znienacka pojawił się na stronach trzy manej przez nią książki, zwrócił jej uwagę. Podniosła oczy i powoli zaczęła mi się przyglądać, jakby starała się zrozumieć, czego od niej chce ten chłopiec w szortach, który głupio międli w ręku serwetkę w czarno-białą szachownicę. Dziwne było to, że nie ona, ale ja czułem się skrępowany. Patrzyliśmy na siebie z zakłopotaniem przez dłuższą chwilę. Wydawała się całkiem spokojna, jak ktoś, kto jest przeświadczony, że jest w porządku. - Pani wybaczy - zacząłem bełkotać ale to... to jest mój samochód... Zmarszczone ze zdziwienia gęste brwi, których chyba nigdy nie epilowała, dodawały głębi jej jasnemu spoj rzeniu.
- Nie rozumiem; jaki pana samochód? - wyszeptała. Była Angielką. Po francusku mówiła z takim akcen tem, jakby chciała podkreślić swoje pochodzenie. Miała cienki głos, całkiem do niej nie pasujący. Przywiódł mi na myśl źle zdubingowane westerny, w których córka szery fa mówi piskliwym głosem małej zidiociałej dziewczyn ki. Zirytowało mnie to. - Siedzi pani w moim samochodzie! - odburknąłem niezbyt życzliwie. - Nie mam nader rozwiniętego poczu cia własności, ale chciałbym jednak wiedzieć dlaczego. Słuchała .mnie uważnie, poruszając niemo wargami, jakby powtarzała za mną te słowa, których sens nie był dla niej oczywisty. Przypominała operową diwę, która markuje w pamięci partię partnera w czasie wielkiego duetu. Zamknęła książkę i zaczęła się trwożliwie rozglą dać. A potem nagle, wskazując stojącego tuż przed moim i identycznego białego MG, wybuchnęła śmiechem. Jego numer rejestracyjny był brytyjski. - Jest mi niezmiernie przykro! - zaszczebiotała młoda kobieta otwierając drzwi. Zacząłem się śmiać z jej zmieszania. Była to przecież typowa pomyłka, jaką można popełniać w zatłoczonym Juan-les-Pins w sierpniu, gdy opuszcza się plażę z ocza mi pełnymi piasku, soli i słońca. - Czyż nie są identyczne? - zapytała, wskazując na drugiego MG. - Jak dwaj bracia - zgodziłem się. - U pana też siedzenia mają czerwone obicia. - Tak. Ale u pani kierownica jest po prawej stronie! Zasmuciła się, tak jakby moja uwaga miała na celu sprawienie jej przykrości. - Strasznie mi głupio. Nie rozumiem... - Czego pani nie rozumie? - Jak mogłam się tak pomylić. I nagle znowu stała się niezwykle bntish. Zdała sobie sprawę, że rozmawia z mężczyzną, który nie został jej przedstawiony, i bez słowa zostawiła mnie przy wejściu 4 do restauracji. Wróciłem do stołu i przez resztę posiłku me rzuciłem okiem na zewnątrz. Gdy wyszedłem nie było już MG Angielki. ' Usiadłem za kierownicą i pojechałem do swojego hote- u, lezącego tuż za miastem. Codziennie po obiedzie ucinałem w swoim pokoju drzemkę, gdyż z powodu hałasu dochodzącego nocą z położonego o dwadzieścia metrów stąd lokalu na świeżym powietrzu spędzałem bezsenne noce. W chwili, gdy wyskakiwałem z wozu zauważyłem torbę plażową. Angielka postawiła ją pod tablicą rozdzielczą i dlatego wcześniej nie dostrzegłem je] - była tak samo czarna jak chodnik podłogi MG. Torba zawierała powieść w języku angielskim, flakon z olej kiem do opalania, okulary przeciwsłoneczne, ręcznik i małego pluszowego lwa. W futerale do okularów ze złocistego plastyku znajdowało się około tysiąca fran ków.*1Zmartwiło mnie to. Nie zamierzałem poszukiwać dziewczyny o spieczonej twarzy, aby zwrócić jej włas ność. Wziąłem torbę i wrzuciłem do tej części szafy, z której nie korzystałem. w pokoju było przyjemnie. Zamknięte okiennice da wały prawie chłodny cień i zagłuszały leniwe dźwięki popołudnia, podczas gdy w nocy nie były w stanie zatrzy mać wrzawy płynącej z „Makao”. Położyłem się nagi na łóżku. Wsunąłem ręce pod głowę i zacząłem marzyć na jawie. O tej porze dnia bywałem z reguły przytomny i spokojny, natomiast nad ranem, po ■ulku godzinach złego snu, czułem się raczej przygnębio ny. Zycie wydawało mi się wówczas puste i nienawidzi łem wakacji. Miałem je spędzić w towarzystwie Denise; tyle tylko że na dwa dni przed naszym wyjazdem zerwaliśmy ze sobą pod niezwykle błahym pretekstem. Przez chwilę myśla łem, ze też nie wyjadę, ale w końcu doszedłem do wnio sku, że Lazurowe Wybrzeże może oderwać mnie od kłopotów. I teraz żałowałem. Aby przebywać w miej *' Chodzi o stare franki - przyp. tłumacza
scach. w których ludzie się bawią, trzeba samemu byc szczęśliwym, inaczej wszystko wydaje się jeszcze bar dziej smutne Szczerze mówiąc, nie martwiłem się zbyt nio, raczej odczuwałem tc^pc rozczaiowanic Narastało ćmiące uczucie fizycznego braku. Z Dcnise miłość była czymś prostym i uspokajającym. W końcu, jak co dzień, udało mi się zasnąć. I jak co dzień obudziłem się około czwartej. Oddałem zacieniony pokój we włada nie bezwzględnemu słońcu. Nadeszła chwilą, gdy chro pawy głos morza górował nad wrzawą Juan. Nie myślałem już o spotkanej z rana Angielce. * * * Wieczorami, jeśli nie nęcił mnie żaden spektakl, spę dzałem godzinę lub dwie w kasynie gry. Nie jestem hazardzistą, ale lubię atmosferę panującą w salach gier. ,1est ona zarazem solenna i naprężona, co mnie lekko podnieca. Wzruszają mnie te poważne i blade twarze, które skupione nad oświetlonymi stołami, silą się na kamienny spokój. Jeżeli piekło zatrudnia jakiś personel, to jestem przekonany, że składa się on z byłych krupie rów. Niefrasobliwy spokój tych istot tak silnie kontras tuje z fałszywym spokojem klientów, że staje się on szatański. Nigdy nie zasiadłem do żadnego stołu, ponie waż grywałem mało, nie podporządkowując się przy tym zawiłym kombinacjom, przy których upierają się na ogoł gracze. Najchętniej zatrzymywałem się przy ruletce i ob stawiałem dwa lub trzy razy z rzędu ten sam pełny numer. Przed postawieniem koncentrowałem się jak sportowiec przed pobiciem rekordu. Intensywnie myśla łem o jakiejś liczbie tak długo, az stawało się dla mnie oczywiste, że właśnie ona powinna wyjść, i zawsze potem dziwiłem się. kiedy kulka zatrzymywała się przy inne]. Miałem wrażenie, że los się pomylił albo haniebnie mnie oszukał. Pamiętam, że tego wieczora obstawiłem piątkę, nastę pnie czternastkę i znowu piątkę. W ciągu kilku minut 6 przegrałem piętnaście tysięcy franków. Rytuałowi stało się zatem zadość. Tym razem zagrałem jeszcze raz, i to całkiem inną metodą: postawiłem piętnaście tysięcy franków na czerwone. Jeśli wyjdą czarne, to wieczór ten będzie mnie kosztować trzydzieści tysięcy franków, gdy by jednak wyszły czerwone, to pokrywam swoje straty i opuszczam kasyno. Ta mizerna metoda mogła u praw dziwego gracza wywołać uśmiech politowania, zresztą zauważyłem ironiczne spojrzenia częstych bywalców, którzy śledzili moje stawki. Było mi to całkiem obojętne. Jestem synem drobnych prowincjonalnych sklepikarzy i rodzice wpoili mi, na czym polega wartość pieniądza. Trzy żetony, po pięć tysięcy franków każdy, postawi łem na czerwone jednak z pewnym zażenowaniem. Za bierałem już rękę ze stołu, gdy po drugiej jego stronie zauważyłem śliczną młodą kobietę. Uśmiechała się do mnie. W lewej ręce trzymała stos żetonów. Odliczyła z niego żetony wartości piętnastu tysięcy franków i stale patrząc na mnie, postawiła je na czarne. Jej gest wyglądał jak wyzwanie i zaskoczył mnie. Zastanawiałem się, gdzie już widziałem tę dziewczynę. Krupier puścił w ruch ruletę, a następnie zręcznym ruchem wyrzucił kulkę. Ciągle zastanawiając się, w jakich okolicznościach się poznaliśmy, nie spuszczałem młodej kobiety z oczu. Wy dawało mi się, że musiało to być dość dawno. Starałem się odnaleźć w jej rysach inną twarz, tak jak to się robi, chcąc na podstawie oblicza dorosłego osobnika odtworzyć jego twarz z dzieciństwa. Wyszły czerwone. Dziewczyna zrobiła rozczarowaną minę i po tym wyrazie twarzy rozpoznałem ją. Była to poznana rano Angielka. Stałem osłupiały zpowodu baje cznej przemiany. Jak ta dziewczyna o rumianej twarzy, siedząca w MG mogła przekształcić się w tak elegancką i śliczną kobietę? Obszedłem stół, aby podejść do niej. Co za miła niespodzianka! Zapomina pan o wygranej - wyszeptała, wskazując nu zielone sukno. 7
Z udaną swobodą wzruszyłem ramionami. - Podwajam stawkę - powiedziałem cichym głosem dając do zrozumienia, że taka suma to dla mnie dro biazg. —Nie powinnam była grać przeciw panu! Jej kasztanowe włosy o rudawym odcieniu były zacze sane do góry i spięte złotym łańcuszkiem, którego ścisłe ogniwa przypominały rybie łuski. Uczesanie to podkre ślało piękno jej włosów. Rano wydawała mi się rumiana, w rzeczywistości padła po prostu ofiarą słońca. Skromny raczej makijaż wykorzystywał ten naturalny podkład w sposob zaskakujący, podkreślając urodę jej rysów. Ubrana była w zieloną suknię z małym dekoltem, przy którym przypięła różę z czarnej koronki. Kreacja ta zapewne nie pochodziła z Paryża, nie była zbyt szyków- na, ale pasowała do niej. Usłyszałem stukot kulki. Tym razem wyszły czarne, co oznaczało, że moje trzydzieści tysięcy franków przepa dło. Wykorzystałem tę chwilę, żeby zaprosić moją towa rzyszkę do baru. - Szampana? Zaśmiała się. - Oczywiście, biedni Anglicy nigdy nie tracą okazji, zęby się go napić. - Czy pani wie, że zostawiła w moim samochodzie torbę plażową? - Wiem. Zmartwiłam się z powodu okularów, ale miałam nadzieję, że znowu pana spotkam... Miała nadzieję, że mnie spotka z powodu okularów przeciwsłonecznych. Na szczęście sposób, w jaki to po wiedziała, mógł sprawić mi przyjemność. Nie mogłem oderwać od niej oczu. Była pełna wdzięku, poruszała się z niezwykłą swobodą; pierwszy raz w życiu zetknąłem się z tak ujmującą urodą. 7 Dlaczeg« pan mi się tak przygląda? - zapytała w końcu. - Czy coś mi jest? - Tak. Jest pani piękna! Odwróciła oczy, a po małej chwili oświadczyła: Swoją pierwszą podróż do Francji odbyłam w ra mach wycieczki. Byłam wówczas młodą dziewczyną. I’rzed wyjazdem nasz przewodnik wyrecytował całą lita nię rad; powiedział nam między innymi, że pierwszą rzecz, jaką Francuz czyni, gdy jest sam na sam z kobietą, to mówi jej, że jest piękna. - Cieszę się, że się pani nie rozczarowała, mademoi- elle... - Madame! Och, przepraszam. Pani pozwoli, że się wreszcie przedstawię: Jean-Marie Valaise. Nazywam się Faulks, Marjorie Faulks. Kelner przyniósł szampana i chciał nalać do kielisz ków. Poprosiłem go, żeby zostawił butelkę w wiadrze ■' lodem. Pragnąłem, aby to tete-a-tete trwało jak naj dłużej. Powiedziałem pani, że jest piękna, bo dziś rano nie odniosłem tego wrażenia - oświadczyłem znie nacka. Kiwnęła głową. Dziś rano wziął mnie pan za złodziejkę, a poza tym dopiero co opuściłam plażę i byłam czerwona jak rak. Wydaje mi się jednak, że to właśnie teraz się pan myli: wcale nie jestem piękna. Jeszcze raz przyjrzałem jej się bezwstydnie, tak jak się Imtrzy na obraz. Czy była piękna? Może rzeczywiście nie. Miała typowe dla Angielek usta, z bardziej wydatną górną szczęką. Musiała czytać w moich myślach, bo kciukiem pogłaskała górną wargę. A poza tym mam jeszcze piegi - westchnęła. Wyglądają jak bąble w szampanie. Jak co? Jak bąble... Nie zna pani tego słowa? Nie. Wskazałem jej butelkę pommery. Niech pani spojrzy, to właśnie to. 9
Była zachwycona i patrząc jak pieni się szampa z lubością powtórzyła kilkakrotnie słowo „bąbel C prawda wymawiała „bonbel” i mimo moich wskazówe dotyczących dykcji udało mi się doprowadzić jedynie dj kolejnego przekręcenia słowa na „bąbęl”. Zauwa/.yłei w czasie tej lekcji, że jej głos był mniej dziecięcy ni z rana, że nie był już taki ostry. Wypiliśmy pierwszy kielich. Marjorie, żeby lepiej ros koszować się napojem, zamykała oczy. Nagle przyszło n do głowy, że nie sama przyjechała na Wybrzeże. Gć wsiadała do mojego MG, zajęła miejsce pasażera i w; dawała się kogoś oczekiwać. Ta myśl zasmuciła mn nieco. - Mieszka pani w hotelu? - Nie, zatrzymałam się u rodaków, którzy wynaji willę w Cap d’Antibes. - Przyjechała pani na długo? - Wracam samolotem jutro wieczorem. Moje rozczarowanie było niemal namacalne. Przypi minąłem chłopca, który przekonał się, że noga, któi dotykał swoim kolanem i z zachwytem stwierdzał, że s nie odsuwa, nie należy do siedzącej obok niego przy sto pięknej sąsiadki, ale jest nogą stołu. - Szkoda. - Tak, szkoda. Uwielbiam Lazurowe Wybrzei Wszyscy Anglicy... Zresztą czyż to właśnie nie oni odkryli? W rzeczy samej, długo było ono brytyjską koloni Czy jest pani tu ze swoim mężem? Nie, z powodu swoich zajęć nie mógł w tym roi wziąć jeszcze urlopu. Jest architektem i piacuje pr wznoszeniu wielkiego budynku szkolnego na przedmie ciach Londynu. A pan czym się zajmuje? ^ 1 Głównie jeżdżę samochodem - odparłem. Sprs daję maszyny liczące wyprodukowane przez ameryka ską firmę. - Dużo pan tego sprzedaje? 10 - Dokładnie nie wiem, musiałbym mieć maszynę do liczenia... Otoczeni gwarem płynącym z sal kasyna, pogadaliśmy jeszcze z godzinę. Wokół lamp wiły'się kłęby dymu i piekły nas w oczy. Marjorie powstała tak gwałtownie, że nie od razu pojąłem, iż zamierza wyjść. - Jestem umówiona z przyjaciółmi i szalenie już się spóźniłam. Dziękuję za szampana... - A pani torba plażowa?! - wybełkotałem, całkiem oszołomiony jej gwałtownością. - Gdzie się pan zatrzymał? J - „Pod Błękitną Palmą”, znajduje się... - Poślę po nią, do widzenia panu. Wtopiła się w tłum. Chciałem pobiec za nią, ale jeszcze niezapłaciłem za butelkę szampana, a barman był zajęty. Rozdział II Tego wieczora, aby się oszołomić, tro szeczkę wypiłem. Niestety, jedyne, co mi się udało osią gnąć, to nieprzyjemny kac. Do hotelu powróciłem późno. Męczyło mnie straszne pragnienie. Napiłem się mdłej wody z kranu, jednak bez oczekiwanego efektu. Moje życie - jak ta woda wyda wało się mieć smak zardzewiałych rur. Przez szpary w okiennicach widziałem, jak miga zielonkawy neon „Makao”. Zbyt długie patrzenie na to drgające światło wywoływało we mnie nieodpartą chęć wycia. Jak każdej nocy zasnąłem około czwartej nad ranem. Obudziwszy się, stwierdziłem, że ból głowy wcale nie ustąpił, i dowlokłem się do łazienki. Tysiące igiełek prysznicu okazały się zbawienne. Puszczałem na prze mian raz gorącą, raz zimną wodę. Garbiłem się pod tą oawałnicą, która z okrucieństwem uderzała mnie w kark. Po mocnej kawie i aspirynie poczuję się jak nowo 11
narodzony. Pójdę wylegiwać się na plaży i życie powróci do normy. Stanę się znowu cząstką tej ugniatanej w dzie ży masy. Czego więcej mogłem żądać? Był teraz czas wakacji, słońca, kasyna, zup rybnych. A potem Paryż i telefon od Denise! I moi klienci, którym będę zachwalał zalety maszyn do liczenia marki ACT. Nie miałem domu, ale miałem przyzwyczajenia. Mimo nałożonego szlafroka trząsłem się z zimna i aby się rozgrzać, postanowiłem powrócić na pięć minut do łóżka. Wchodząc do pokoju spostrzegłem Marjorie, siedzącą w fotelu w stylu pro-’ wansalskim, z dłońmi grzecznie splecionymi na kolanie. Nosiła białe szorty i marynarską bluzę w granatowo- -białe paski. Była nie umalowana, a włosy związała z tyłu wstążką. Wydawała się zachwycona moim osłu pieniem. - Wiem, że się tego nie robi - powiedziała - ale Lazurowe Wybrzeże jest właśnie takim miejscem, gdzif ma się ochotę czynić to, czego nie wolno. W szlafroku i ociekając wodą, która spływała mi pc karku i nogach, czułem się niezręcznie i trochę ogłupiały Nie wiedziałem, co powiedzieć. Nie mogłem propono wać, by usiadła, bo już to uczyniła. - Sama przyszłam po torbę. Wczoraj tak nagle pan; opuściłam... Pukałam, ale bezskutecznie... Widoczni; prysznic... Czy pan nigdy nie zamyka drzwi na klucz? - Nie w hotelach. - Dlaczego? - Widocznie po to, aby mogły wchodzić takie osobj jak pani. Zamiast się uśmiechnąć, zasępiła się tak, jakbym j; obraził. Czułem, że zastanawia się, czy nie wyjść. Wkon cu jednak została. Jej jasne spojrzenie błądziło prze: otwarte okno. To, co było widać, nie odpowiadało temu czego można było się spodziewać po takiej miejscowość - słupy wysokiego napięcia, budynki, garaż. Jakiś mechanik w błękitnym kombinezonie mył star wóz, który nawet tego nie był wart. Słychać było jedyni 12 plusk wody spływającej po karoserii. Podszedłem do szafy i wyciągnąłem plażową torbę. - Oto pani własność... Położyła torbę na kolanach. Nie wiem czemu, ale nadal wydawała się przestraszona, a zarazem nadąsana. Przy pominała małą dziewczynkę, którą skarcono publicznie i która za chwilę się rozpłacze. - To miło, że pani przyszła, mrs Faulks. - Może mi pan mówić Marjorie. - Wielkie dzięki, bo miałem na to straszną ochotę. Jest to śliczne imię. Po francusku Marjorie brzmi tak jak „Moja Piękna” (Ma Jolie). Ponieważ w pokoju nie było więcej krzeseł, usiadłem na łóżku i obciągnąłem poły szlafroka, aby zasłonić owłosione nogi. Marjorie patrzyła teraz na zdjęcie Denise stojące na nocnym stoliku. Było w małej skórzanej ramce. W dniu, w którym Denise mi je podarowała, musiałem jej przy siąc, że zawsze będę je przy sobie miał. - To siostra? - spytała Marjorie. - Nie, skąd taki pomysł?! - Jest do pana podobna. - To widocznie osmoza: żyłem z tą kobietą prawie sześć lat. - A teraz? - Teraz sprawa jest tymczasowo skończona. Wyraźnie ją to interesowało i patrzyła na mnie uważ nie, starając się zrozumieć każde słowo. - Co to znaczy „tymczasowo skończona”? - Znaczy to, że raz lub dwa razy do roku żegnamy się na zawsze, a po trzech tygodniach znowu się schodzimy. Jedno dzwoni do drugiego i zaczynamy od nowa. - To miłość? - Ma to pewne cechy miłości. - Któregoś dnia nie będziecie do siebie dzwonić. - Wiem. Dzień ten, być może, już nadszedł. - Jest ładna. 13
- Ładniejsza niż na tym zdjęciu. - Musi być dowcipna. Ma żywe oczy. - Zgadza się. - Mieszkacie razem? - Nie. I pewnie dlatego nasz związek trwa tak długo. - Pracuje? - Prowadzi mały dom mody nie opodal Pól Elizej skich. Sklep jest taki jak ten pokój... Nigdy nie ma w nim więcej niż trzech, czterech sukni, ale te trzy czy cztery nie mają sobie równych. Wiedziała teraz więcej o Denise niż o mnie. Dziwne było to, że Denise stała się nagle kimś w rodzaju łącznika między nami. Jak gdyby nam patronowała. - Czy nadal zamierza pani wyjechać dziś wieczorem? - Tak, mąż na mnie czeka. - A on, jaki to człowiek? - Raczej poważny. Jest wysoki, szczupły, z wystają cym jabłkiem Adama. - Nie macie dzieci? - Nie. Nie mieliśmy sobie nic więcej do powiedzenia. Wstała, poprawiła swoje szorty, jak czynią to wszystkie kobiety. Jednym palcem trzymała rzemyk czarnej torby, która wolno się kołysała. Od czasu do czasu torba uderzała miękko o jej piękne, opalone nogi. Umiem poznawać, kiedy ktoś jest nieszczęśliwy, zwłaszcza gdy czyni wszys tko, aby to ukiyć. Wyczułem, że tę dziewczynę trapi jakaś zgryzota, a ona za nic nie chce tego ujawnić. Ale smutek, tak jak rdza, zawsze wyjdzie na wierzch, niezależnie od ilości farby, którą się ją pokrywa. Na mnie już pora... Była to chwila niezwykle krucha; mogła zostać zniwe czona jednym słowem, gestem, a nawet spojrzeniem. - Miło mi było pana poznać, panie Valaise. Podaliśmy sobie ręce i po chwili już jej nie było w pokoju. Powinienem był ją odprowadzić aż do drzwi, ale nie wstałem z łóżka, na którym siedziałem teraz H z opuszczoną głową, dręczony nie wiadomo czym. Każda kobieta jest źródłem określonego promieniowania, Mar- jorie również, z tym że jej dawało znać osobie dopiero pc jej odejściu. Odnosiło się wrażenie, że ciągle jeszcze jest obecna, przy czym ,,ta obecność” była silniej odczuwana, niż gdyby rzeczywiście tu stała. Spoglądałem na obicie fotela z zielono-różowego kretonu. Opanowało mnie straszliwo poczucie utraty czegoś niezwykle pięknego. Kilka sekund wcześniej i wszystko było możliwe. Trzeba było zdobyć się tylko na krok. Ale tak ona, jak i ja stanęliśmy w miejscu. Nie miała odwagi, by go uczynić, zabrakło jej również mnie. Trochę światła rozbłysło między nami, ale trwało ono tylko chwilę. Drzwi uchyliły się nieśmiało. Stała na progu, nie mając odwagi go przekroczyć. Przedtem weszła do pustego pokoju jak do własnego, teraz bała się uczynić krok naprzód. Podawała mi coś: był to pluszowy lew, który znajdował się w plażowej torbie. Niech pan to weźmie, jeśli panu się podoba - wy szeptała. Zrobiłem krok ku drzwiom. Ale ująłem dłonią nie mas kotkę, lecz przegub ręki Marjorie. Wciągnąłem ją do pokoju, drzwi zamknąłem łokciem i objąłem Marjorie ramionami. Nie starała się bronić, nie wyczułem żadnego drżenia jej ciała. Była tak bezwładna jak topielec, które go holuje się pod prąd. Najdziwniejsze było to, że porów nywałem ją właśnie do topielca. Stała jak bez czucia, ciężka i pokorna. Mogłem ją do siebie przytulić. Oparła opuszczoną głowę w miejscu, gdzie rozchylał się mój szlafrok, nie uczyniła jednak żadnego innego gestu. Po chwili podniosłem czule jej głowę i zauważyłem, że płacze. Proszę mi powiedzieć, co panią trapi, Marjorie... Opamiętała się tak szybko, jak przed chwilą się zała mała. Zatrzepotała rzęsami i już miała suche oczy, a jej rysy nabrały twardego wyrazu. 15
- Proszę mi wybaczyć, głupio się zachowuję. - Siłą wsadziła mi małego lwa do ręki. - Nazwałam go Pug, bo jest podobny do psa, którego miałam, gdy byłam mała. Mam nadzieję, że przyniesie panu szczęście. - Po chwili dodała: - Proszę dbać o niego. Był to przedmiot raczej tandetny, ale zrozumiałem, że dla Marjorie wyrzeczenie się go było nie byle czym. Mały lewek miał dobrotliwą mordkę, a jego grzywa przypominała brodę krasnoludka; z małego nacięcia wy dobywał się biały piasek. - Będę dbał o niego - zapewniłem. Ta poniekąd śmieszna scena przypominała film, który zaważył na moim dzieciństwie. Była to historia lotnika udającego się na wojnę i noszącego na szyi małego pluszowego misia, będącego prezentem od dopiero co poślubionej żony. Pewnego dnia pilot zapomniał misia i rzecz jasna, został strącony przez niemiecki samolot. Film kończył się zbliżeniem opuszczonego misia siedzą cego na kuferku lotnika. Przez kilka wieczorów płakałem rzewnie, myśląc o opuszczonym zwierzątku, które w mo ich oczach symbolizowało wszystkie utracone miłości, wszystkie zmarnowane losy, wszystkie smutki świata. - Czy będę mógł do pani napisać, Marjorie? Moje pytanie zaskoczyło ją chyba. Nagle jednak roz promieniła się; radosnym, śpiewnym głosem rzuciła: - Och, tak... - Dzięki. Ale potrzebny mi pani adres. Trochę się zasępiła. - Adres? To niemożliwe. Niech pan pisze na poste restante przy Poczcie Głównej w Londynie. - Zgoda. - Czy pan jest pewny, że będzie miał ochotę pisać do mnie? - Tak. - Nie chciałabym, żeby się pan zmuszał. Proszę mi obiecać, że napisze pan jedynie wówczas, gdy będzie pan tego mocno pragnął! 16 - Obiecuję pani. Jeszcze kilka sekund temu mógłbym ją całować, a być może, zanieść nawet na łóżko, ale znowu staliśmy się panem i panią, którzy zaledwie się poznali. Uścisnęliśmy sobie ręce. Rozdział III Nie zdążyła jeszcze skręcić za róg uli cy- gdy ja już siedziałem nad listem. ,,Droga Marjorie! Kiedy zastałem panią w swoim wozie, powinienem był usiąść za kierownicą i zanim pani spróbowałaby wy siąść, ruszyć przed siebie jak wariat... ” Rozpisałem się na sześciu stronach, które chciałem wyrzucić do kosza, byłem bowiem pewien, że nie są w stanie wyjaśnić czy choćby w przybliżeniu odzwiercie dlić stanu mojej duszy. Są istoty, które stopniowo się poznaje, ale istnieją również takie, które się spotyka i natychmiast rozpozna je. Te ostatnie są w nas od zarania. Marjorie właśnie „rozpoznałem”. Od chwili, gdy opuściła pokój, jej obraz stawał się coraz wyraźniejszy. Spędziłem sześć lat z De- nise, ale bilans naszego związku był żaden. A tu po niespełna godzinie spędzonej z panią Faulks czułem się bogatszy. Wstrzymałem się od powtórnego przeczytania swego listu, gdyż wiedziałem doskonale, że gdybym to uczynił, nigdy bym go nie wysłał. Dzień był jakiś dziwny: ni to smutny, ni to radosny. Raczej nijaki, jak niebo. Wrzucając list do skrzynki, uruchomiłem pewien mechanizm i nie mogłem już o ni czym decydować, zanim ów mechanizm nie dokona swe go dzieła. Poleniuchowałem na plaży, obojętnie patrząc na ką piących się oraz na nieprawdopodobnie zielone morze, które starało się zakłócać linię horyzontu. Nie poszedłem 17
na obiad ani nie zdrzemnąłem się po południu. Leżałem skulony na piachu, w okrągłym cieniu parasola, pełzając za nim uparcie za każdym razem, gdy ów cień się prze suwał. Nie mogłem nie myśleć o tym, że Marjorie przebywa jeszcze przez cały dzień w Juan. Mógłbym próbować ją odnaleźć w tej rozbawionej ciżbie, ale nie miałem na to ochoty. Musi upłynąć trochę czasu, zanim można bę dzie zaryzykować ponowne spotkanie. Trzeba mi było tego oczekiwania na nią! Przed wieczorem wróciłem do hotelu; byłem głodny i zmęczony tą długą bezczynnością na piachu. Właściciel hotelu, który dźwigał kosz pełen langust, zawołał mnie: - Panie Valaise! Czy spotkał pan damę, która na pana czekała w patio? Fala ciepła uderzyła mi do głowy. - Kobieta! - wybełkotałem, patrząc, jak langusty nie zgrabnie poruszają czułkami. Hotelarz był sympatycznym grubasem, niezmiennie ubranym w błękitną koszulkę i lniane spodnie. I przy niej, i przy nich brakowało guzików. Mrugnął okiem. - Jest niczego sobie. Marjorie! Rzuciłem się przez hol. Z tyłu było coś w rodzaju patia, w którym mieszkańcy hotelu wypijali przed snem ostatniego drinka. Basen wyłożony zielonymi kafelkami, kilka bananowców i palma, której kora przy pominała skórę słonia, nadawały temu miejscu niejaką egzotyczność. Denise oczekiwała mnie, bujając się Wwiszącym fotelu ogrodowym, którego łańcuchy zgrzytały cicho pod jej ciężarem. Moje rozczarowanie było tak silne, że zrobiło mi się prawie słabo. Zbliżyłem się do Denise ociężałym krokiem. Była ubrana w kostium z białego jedwabiu. Zdjęła pantofle, aby móc podwinąć pod siebie nogi. Przykro patrzeć na twoją radość - oświadczyła i smutno zaczęła się śmiać. IB Była piękna, podniecająca. Wokół niej unosił się dys kretny zapach eleganckiego Paryża. Ona wprost była Paryżem. - Nie spodziewałem się twojej wizyty - wydusiłem z siebie, całując ją bez większego zapału. ' - Mojej wizyty! Ale masz powiedzonka! Tak jakbyś my, ty i ja, składali sobie wizyty! - Pogłaskała mnie po twarzy gestem pełnym dobroci i czułości. - Czyżby przy padkiem ktoś mnie zastąpił? - Nie bądź głupia! Jej spojrzenie dotarło do głębi mojej duszy, potem pokiwała głową jak lekaiz, który się jeszcze zastanawia nad diagnozą. - Wzięło mnie to nagle - westchnęła, głaszcząc aksa mitną ręką moją twarz, oblepioną ziarnkami piasku. - Jeszcze dziś rano nie wiedziałam, że przyjadę. Przecho dząc w samo południe obok biura podróży na Polach Elizejskich, poczułam nagle, jak ogarnia mnie chandra. Nie uważasz, że siła oddziaływania plakatów reklamo wych to coś nadzwyczajnego? Weszłam i zapytałam, czy jest po południu jakiś samolot do Nicei. Był. Czy kochasz mnie jeszcze? - Kocham cię. - Jak ci się żyło beze mnie? - Jakoś się żyło. - Dobrze czy źle? Bądź przynajmniej uprzejmy i skłam. - Nie było jeszcze tak źle. Było szaro, letnio, miękko, nijako... - Wystarczy. U mnie było to samo. Miałeś powo dzenie? - Nie. Twarz Marjorie zjawiła się przed moimi oczami, po czątkowo wyraźna, ale po chwili zaczęła się rozpadać. Wszystko zaczęło się gmatwać i tak jak przy ustawianiu ostatniego elementu układanki całość jęła się przemiesz czać na skutek fałszywego ruchu. 19
- Nie wmówisz mi, że byłeś cnotliwy? - Nie mam zamiaru niczego ci wmawiać, ale taka jest prawda. Podniosła się i palcami nóg przyciągnęła do siebie pantofle. Tłusta błękitno-zielona ważka, przypominają ca swoimi ruchami helikopter z uszkodzonym sterem, usiłowała wylądować na liściu jednego z bananowców. - Hotel nie jest zły, ale okolice przypominają raczej Asnieres*1, nie uważasz? - Wolę Asnieres - zapewniłem. Wybuchnęła śmiechem. Stała wyprostowana, z pan toflami na nogach i wyciągnęła do mnie rękę gestem pełnym obietnic. - Idziesz? Właściciel hotelu, który wyraźnie na nas czatował, zbliżył się w chwili, gdy zabierałem walizki Denise z holu. - Niech pan to zostawi, panie Valaise, przyniesiemy je panu. - Nie trzeba! Gdy byliśmy już na schodach, zapytał, starając się nie wybuchnąć śmiechem, nad którym ledwo panował: - Podać jutro dwa śniadania? - Tak, dwa! Rozdział IV Następnego dnia obudziłem się w peł ni pogodzony z całym światem. Radość i odprężenie - oto, co odczuwałem. Odnosiłem też —nie bardzo wiedziałem dlaczego - kojące wrażenie... Wszystko to przypominało rekonwalescencję. Wstałem bez trudu, rozpierała mnie cudowna radość. Słońce wpadało przez szpary w okiennicach, pokrywając ściany pokoju złocistymi plamami. Podszedłem do okna *’ Asnieres - miasto przemysłowe na przedmieściach Paryża (przyp. tłumacza). i uchyliłem okiennice. Mechanik z naprzeciwka pucował jakiś czerwony wóz sportowy, który wyglądał jak zabaw ka. Wtedy, na zasadzie skojarzeń, znowu zacząłem my śleć o Marjorie Faulks. Do tej chwili nie wspominałem jej w ogóle. Przestała mnie dręczyć. Stała się jakąś niewy raźną twarzą wśród wielu innych. Zaskoczony byłem swoim wczorajszym zachowaniem. Jak mogłem zadurzyć się z taką pasją w tej grzecznej Angieleczce na urlopie? - Możesz mi mówić, co chcesz, ale nigdy nie było takiego słońca w Asnieres! Denise, chroniąc się przed rażącym słońcem, zasłania ła ręką oczy. Przymknąłem okiennice, żeby uniknąć oślepienia. Denise, naga, leżała na łóżku. Rozrzucone prześcieradła spadły na podłogę. - To naprawdę wspaniałe - westchnęła rozkładając ramiona. - Co takiego? - Lato! Riwiera! Słońce... I pomyśleć, że gdzieś teraz żyją sobie Eskimosi w domkach z lodu i Anglicy pod parasolami. Anglicy pod parasolami! Wyobraziłem sobie Marjorie Faulks na Regent Street pod błękitną parasolką. Gorąco pragnąłem, aby nie poszła po mój list. Zresztą, gdyby do mnie napisała, postanowiłem nie odpowiadać. Jak mo głem wysmarować sześć kartek płomiennych wyznań do nieznajomej? Znowu ujrzałem ją, jak siedzi w moim MG, i z powrotem ogarnęło mnie pierwotne rozdrażnienie. Z przyrumienioną od słońca twarzą i włosami zlepionymi morską wodą wydawała mi się brzydka. Nie podobał mi się również jej cierpki głosik. - O czym myśli mężczyzna mojego życia? - zapytała Denise, która cały czas na mnie spoglądała. Nie myślę, tylko płynę w siną dal. - Płyniesz beze mnie. Odnoszę wrażenie, że coś ci się przytrafiło. - Jakaś kraksa? - Bywają kraksy psychologiczne. 21
Przemierzyłem jednym susem te trzy metry, które nas dzieliły, i wskoczyłem na łóżko. Sprężyny materaca po nuro zazgrzytały. Klękając u boku Denise, zastukałem w czoło tak, jak się puka do drzwi. Zdaje mi się, proszę pani, że dziś rano jest tu raczej pustawo! Mówisz o kraksie psychologicznej akurat wte dy, gdy mam ochotę krzyczeć ze szczęścia. - Wiem, co mówię. Nie rozumiałem, do czego zmierza. Denise była osobą spontaniczną, która umiała mówić wprost nawet wtedy, kiedy kpiła ze mnie. - Jean-Marie, ty już mnie nie kochasz! - Chyba żartujesz? - wyszeptałem. Zrobiło mi się głupio. - Niestety, nie! - Jeśli rzeczywiście tak myślisz, to cię znienawidzę. Wiesz przecież doskonale, Denise, że nie mogę żyć bez ciebie. Wczoraj życie wydawało mi się nie do zniesienia, a dziś chce mi się śpiewać. - To o niczym nie świadczy. Najwyżej otym, że miałeś ochotę się kochać i miałeś dość samotności. Widzisz, Jean-Marie, to, co najbardziej odróżnia mężczyznę od kobiety, to ich psychologia. Mężczyzna zawsze bywa zaskoczony, gdy kobieta, którą kocha, oświadcza mu, że ona już go nie kocha. Musi ona mu to powiedzieć wprost, a i tak sądzi on, że kobieta kłamie. Natomiast kobieta wie, że jej kochanek przestał ją kochać, zanim on sam zda sobie z tego sprawę. Mówiła w sposób poważny, ze wzrokiem utkwionym w sufit i zachowując w kąciku ust z lekka ironiczny uśmieszek. Ach, ty mała dziwko! zakląłem cicho, wyskakując z łóżka. - Wygląda na to, że czynisz wszystko, aby mi zapsuć dzień. Wyciągnęła do mnie swoje rozkoszne ramiona. - Chodź mi wybaczyć, mój ty piękny egoisto! * * » 22 Przez pełne cztery dni zachowywaliśmy się jak dwoje dzieci, żądnych słońca i swobody. Zawsze z pogardą odnosiłem się do tych scen filmowych, w których jakaś para goni się po plaży, aby wreszcie rzucić się w fale Prawdziwa klisza! Ale żyjemy przecież w świecie klisz. Przez całe życie staramy się upodobnić do ilustracji z magazynów: plaże, góry, domek obrośnięty bluszczem, dzieciaki na huśtawce imałe kotki w wyściełanym koszy ku !Przez te cztery dni nie myślałem już więcej oMarjorie Faulks. Zniknęła jak większość kobiet, które spotkałem na swojej drodze. To zdarzyło się dopiero piątego dnia. Wyszliśmy z na szego pokoju w strojach plażowych i Denise poszła do recepcji oddać klucz. Czekałem na nią w holu, patrząc, jak pokojówki tasz czą naręcza bielizny. Powietrze pachniało benzyną. - Masz, jest list do ciebie. Denise zbliżała się, trzymając na rakiecie od badmin tona, podłużną kopertę. Na znaczku widniał wizerunek Elżbiety II. Znienawidziłem nagle to pochyłe, pełne ozdóbek, tak typowe dla wszystkich Anglików pismo. Ta łatwo wzru szająca się idiotka odebrała mój list i musiała odpisać. Spotkałem drwiące spojrzenie Denise. - Nie czytasz? - Co to może być? - wybełkotałem, biorąc kopertę do ręki. - Pewnie kraksa - odparła kręcąc rakietą. - Nie uda waj, mój chłopcze, pisze do ciebie kraksa. Chciałem zaprotestować, przyjąć swobodną postawę, czułem się jednak śmieszny i nie mogłem wypowiedzieć ani słowa. Dla zachowania twarzy i aby przestać patrzeć na Denise oczyma pełnymi zmieszania, rozdarłem koper tę zębami i wyjąłem przepołowiony list, który musiałem teraz składać, aby móc go przeczytać. „Nie wiem, czy zna pan Londyn, ale od trzech dni pan w nim zamieszkuje...” 23
Muzyka ma tę właściwość, że w ciągu czterech sekund może doprowadzić do zmiany stanu ducha. To pierwsze zdanie zabrzmiało jak mozartowskie takty. Jakiś magi czny hymn zabrzmiał w moim sercu, a nieobecność Mar- jorie odczułem jak cios w samą krtań. Wiersze listu skakały mi przed oczami, z trudem utrzymywałem razem obie jego połowy, bo ręce mi drżały ze wzruszenia. „... wiem teraz, że kraj mój jest wyspą, na której żyję jak na wygnaniu. Bo bez pana, Jean-Marie. A przecież pana nie znam. Pamiętam tylko jakieś spojrzenie, jakąś intonację głosu, zabarwieniepana skóry w miejscu, gdzie zapada się policzek...” - Coś się stało? - zapytała nagle Denise. Zaprzeczyłem ruchem głowy. A jednak tak, coś się rzeczywiście stało. - Jesteś blady jak śmierć. - Ależ skąd! - Czy to poważne? - Bądź cicho, proszę... Poszła sobie. Zauważyłem, jak cień jej gibkiej postaci wydłużał się na kamiennej posadzce holu. Wreszcie wchłonął ją wielki świetlisty prostokąt wejścia. Być może, powinienem był pobiec za nią, nie miałem jednak odwagi. ,,... mam obok siebie słownik angielsko-francuski. Ale nie otworzyłam go ani razu, Jean-Marie. Tak mi sięłatwo do pana pisze. Przypominam trochę taką waszą świętą, która mogła opowiedzieć oswoich widzeniach we wszys tkich językach... ...wyjeżdżam na osiem dni do Szkocji, chwilowo sama, mąż mój przyjedzie w przyszłym tygodniu. Zatrzymam się w Learmonth Hotel w Edynburgu. To właśnie do niego będzie mógł pan adresować listy do mnie, jeśli będzie miał pan jeszcze ochotęje pisać. Wnim będziepan mógł mnie spotkać, jeśli...” List urywał się nagle. Nie podpisała go nawet. Chciała zakończyć go tym wezwaniem. 24 Rozdział V Sądziłem, że Denise czeka na mnie w moim MG, zaparkowanym pod jednym z daszków ustawionych obok hotelu, ale nie było jej tam. Ruszyłem wolno w kierunku plaży. Jechałem naszą zwykłą trasą, lustrując uważnie zatłoczone już chodniki. Wreszcie zau ważyłem w tłumie Denise. Miała na sobie bladoniebie- skie szorty, na tyle krótkie, by jej długie, opalone nogi były łatwo dostrzegalne, a górna część ciała opięta była w białą bluzkę z frotte. Ta biel - bielsza od wszystkich otaczających ją białych przedmiotów - oślepiała. Denis uderzała się po łydkach jak szpicrutą rakietą od badmin tona i szła szybkim krokiem, do którego nie byłem przyzwyczajony. Wyprzedziłem ją ojakieś dwa metry i zatrzymałem się. - Czy gdzieś podwieźć zaganianą śliczną osóbkę? Stojący nie opodal zamiatacz ulic, nie ukrywając swe go podziwu dla mnie, wyprostował się, aby lepiej mi się przyjrzeć. Spojrzał na Denise, zastanawiając się, czy „numer przejdzie”. Przeszedł. Bez słowa, bez zbędnego gestu wsiadła do wozu. Dziękuję ci za twoje zachowanie - ruszając, mruk nąłem pod nosem. - Wybacz mi. Było to raczej nieoczekiwane ze strony Denise. Nie znosiła przepraszać, zwłaszcza gdy była winna. - Jesteś niesamowita - dodałem, aby wyraźniej pod kreślić swoją przewagę. - Czy wiesz chociaż, kto do mnie napisał? - Jakaś Angielka, którą spotkałeś na początku swego pobytu tutaj odparła. Jakaś Angielka, która nie mogła się oprzeć twojemu czarowi i która nie może zapomnieć waszych szalonych uścisków. Nie było w tym złośliwości, •'-/Iko odrobina goryczy zazdrosnej kobiety. Z wyjątkiem :y
- Cała ta sprawa nie jest warta miny, jaki} robisz zapewniłem, głaszcząc delikatnie jej udo. Opowiedziałem jej o moim spotkaniu z Marjorie. Uda wała, że mnie nie słucha, że jedynie interesuje się ruchem ulicznym. Jechaliśmy wolno i długo zatrzymywałem się na skrzyżowaniach. Sprzedawcy gazet, ubrani w pasias te koszulki, proponowali różne katastrofy gościom sie dzącym na tarasach kafejek. W powietrzu pachniało szafranem i rozgrzanym olejem. Zatrzymaliśmy się przy wesołym miasteczku, obok którego jacyś chłopcy strzela li z elektronicznych karabinów do niedźwiedzi obracają cych się w szklanych klatkach. W chwili gdy „promień śmierci” trafiał niedźwiedzia, ten stawał na tylnych łapach, wydawał z siebie groźny pomruk, robił piruet i uciekał w przeciwnym kierunku. Huki strzałów i wrza ski trafionych niedźwiedzi górowały nad hałasem oto czenia. Denise przyglądała się niezgrabnym ruchom in nych zwierząt poruszających się na tle nędznej, imitują cej gęstwinę lasu dekoracji z amatorskiego teatrzyku. Ja tonem, który wydawał mi się żartobliwy, mówiłem o Marjorie, ale Denise interesowała się jedynie tym, a przynajmniej tak się zdawało, co się działo w wesołym miasteczku. - Jak więc widzisz, nie ma powodu do robienia mi sceny. Spojrzała na mnie. Miała swoisty sposób wgłębiania się w moje najskrytsze myśli. Następnie wyjęła z plażo wej torby przeciwsłoneczne okulary i nałożyła je. Aż do samej plaży nie wymieniliśmy już ani słowa. * * * Bywalcy kafejek w małych miasteczkach nie mają przyzwyczajeń tak silnie zakorzenionych jak użytkowni cy plaż. Wydaje się bowiem, że właśnie nad morzem człowiek nabiera najszybciej rytualnych przyzwyczajeń. Każdy ma tu swoje miejsce, swój parasol, swój cień, swój grajdoł i swój leżak. Stają się one dobrami, do których przywiązujemy się namiętnie. Leżeliśmy w głębi plaży, w pobliżu boiska siatkówki. Nasz parasol był błękitny, leżaki również. Gdy przychodziliśmy, nie rozkładaliśmy od razu parasola. Denise smarowała się olejkiem do opalania, a ja jej pomagałem przy plecach i natychmiast po skończeniu tej operacji biegłem do kranu, aby umyć ręce, gdyż nie znosiłem lepkości na dłoniach. Następnie przyrumienialiśmy się przez jakąś godzinę. Czytałem gazetę, Denise opalała się naukowo. Gdy uważała, że już dojrzała, otwierała parasol i zaczynała rozmawiać ze mną tym swoim głosem, który mnie tak podniecał. Tego ranka zapomniałem kupić gazetę, co zakłóciło rytm dnia. Starałem się wtopić w żar, nie myśleć o ni czym, ale list Marjorie Faulks stawał mi stale przed oczami. „Wiem teraz, że kraj mój jest wyspą, na której żyję jak na wygnaniu... Bo bez pana... ” ' Przepychając się, nadeszli siatkarze. Byli to wspaniali młodzi chłopcy, którzy oglądali się za wszystkimi kobie tami na plaży. Denise miała swojego: wysokiego blondy na, pięknego i głupiego, który zachowywał się tak, jakby spędził całe życie przed lustrem. Przezwaliśmy go Nar cyz. Denise przyznawała, że chętnie by mu uiegła, „bo jest tak czarująco brutalny”. Zawsze mawiała, że marzy o tym, aby się przespać z dokerem. Twierdziła, że intelek tualiści zabijają miłość, komplikując ją zanadto. - Widziałaś, Narcyz ma znowu inne szorty - sze pnąłem. Wyciągnięta na brzuchu, na nie rozłożonym leżaku, podniosła głowę i otworzyła oszczędnie jedno oko, jak czynią to ludzie, którzy toną w słońcu. Zamknęła oko, opuściła głowę i leżała bez ruchu przez dłuższą chwilę. Patrzyłem na amerykańskie okręty zakotwiczone na peł nym morzu. Nie pasowały do tej plaży i do ludzi bawią cych się w wodzie. Niewidoczne ślizgacze buczały w od dali. Narciarze wodni posuwali się po niezwykle bliskim horyzoncie i ich automatyczne ruchy przypominały nie dźwiedzie ze strzelnicy.
- Pisze do ciebie po angielsku czy po francusku? Westchnąłem przeciągle. - Słuchaj, Denise, chyba nie zaczniesz... - Nie, nie zacznę. Po prostu chciałam wiedzieć. Jej skóra lśniła jak orzech na wysoki połysk. Zaśmiała się cicho. - Ty i Angielka to dość... niepojęte. Chyba przyznasz mi rację? Nie przyznawałem. Poczułem się nagle, jakbym miał co najmniej czterdzieści stopni gorączki, tyle tylko że mi zęby nie szczękały i zimny pot nie oblewał pleców. Otworzyłem parasol i doczołgałem się w jego karbowa ny cień. Zdałem sobie nagle sprawę z niezwykłej rzeczy: to, co było między Denise a mną, nie miało już żadnego sensu. Nie mieliśmy ze sobą już nic wspólnego. Dooko ła nas trwała codzienna wrzaskliwa zabawa. Niekie dy piłka siatkarzy padała blisko, obsypując nas pias kiem. W pewnej chwili Narcyz pełnym namaszczenia kro kiem, przypominającym chód indora po rozgrzanej bla sze, podszedł do nas, aby podnieść piłkę. Włosy na jego opalonych nogach błyszczały jak złote nitki. Spojrzał na mnie nadąsany, co mogło uchodzić za ukłon w moją stronę, zatrzymał się przy Denise, przybie rając postawę zdobywczą i próżną. - Jak dziś słońce? - zapytał, starając się być uwodzi cielski nawet w tym zdawkowym zdaniu. Denise nie otworzyła oczu. - Jest jak pan, podobne do balona! - wycedziła. Dryblas, śmiertelnie urażony, odszedł, a jego koledzy ryczeli ze śmiechu. - Dlaczego mu to powiedziałaś? - zaprotestowałem. - Żeby być złośliwa, to jakoś uspokaja. - Jesteś zazdrosna? - Tak. I nie ma się czym chwalić. Wyciągnąłem z kieszeni szortów podarty list Marjorie i rzuciłem go Denise pod nos. 28 - Przeczytaj, zobacz... - Co zobaczę? Doskonale wiedziałem, że gest mój nie miał żadnego sensu i był raczej niesmaczny, ale jak wszyscy mężczyźni którzy kochają kogoś nowego, odczuwałem potrzebę zasięgnięcia opinii porzuconej kobiety. - Sam nie wiem, przeczytaj! J - r , ała-®ezpośPiechu-^^m ając dokładnie obok siebie oba kawałki rozerwanego listu. Ręka jej nie drżała r a ż a ^ l T ' ^ Zasłanlałem oczy ręką vrzed rażącym słońcem. Po przeczytaniu listu Denise zwróciła mi go - Dziwna dziewczyna! Wydaje mi się dość niezwykła przynajmniej jak na Angielkę. Ciekawa, romantyczna' 7 Z taje,mnlCZa’ ale z cał3 Pewnością przywiązana. ^go rodzaju osobami wszystko, gdy się to zaczyna, wydaje się cudowne, bo początkowo uważają was za istoty nadzwyczajne. Opanowała mnie fala gniewu. - Co za psychologia! - Wiem, co mówię. Przez całe życie marzą o Ivanhoe a ponieważ bardzo tego pragną, znajdują go. Z biegiem czasu dochodzą do przekonania, że Ivanhoe jest po pros- w k a n Z t ’ I® r aleŻy d° jakieS°ś klubu- że chodzi w kapciach ma bole gardła, że się goli i prosi o repetę duszonej cielęciny, bo akurat ją lubi. Wówczas złudzenia się kruszą, co jest rzeczą normalną. - Żeby móc lepiej mi l i fu Ju"'*; °Parła Się na łokciu- ~ Chciałbyś być L v s a m i ^ T 1 f rZyT J Się- Wszyscy mężczyźni satacy sami! Dlatego tez takie kobietki jak ona mylą się Z Z I W P°łowlue>przynajmniej na początku. Co zamie rzasz robie, jechać do Szkocji? - Przestań mówić głupstwa, dobrze? - Ale ona czeka na ciebie, Jean-Marie. Oczekuje cie czy me umiesz czytać między wierszami? Nie zostawia się J* 0df.e k0blety- która w Edynburgu spodziewa się kogoś, kto jest w Juan-les-Pins. ą
- Posłuchaj, Denise, jeśli natychmiast się nie uspoko isz, zrobię coś bardzo przykrego. Spojrzała na moje ręce ściskające oparcie leżaka i uśmiechnęła się do mnie smutno. - Zagrajmy lepiej w badmintona, to uspokaja. - Nie nadeszła jeszcze pora! - Copleciesz, bohaterowie nie znają dnia ani godziny! Grałem bez przekonania. Nie trafiałem w co diugą lotkę, a ten mały opierzony przedmiot, który między nami wirował, wydawał mi się okropnie idiotyczny. W pewnej chwili na skutek zbyt nerwowego uderzenia Denise poleciał bardzo wysoko. Patrzyłem, jak spadając, kręci się bez końca. Moje myśli wirowały szybciej niż lotka. Pomyślałem sobie: „Jeśli nie podejmę decyzji, zanim dotknie ziemi, to wszystko jest skończone .Lotka wbiła się w piasek jak duża kropla wody. Podniosłem ją, lecz zamiast uderzyć rakietą, oddałem Denise. - Chodź - wyszeptałem - Wracajmy. Jadę do Szkocji. Kiwnęła przytakująco głową. Nie była zaskoczona moją decyzją. Przyjęła ją niemal z ulgą. - Mój biedny Ivanhoe - westchnęła. - Nie mozesz sobie wyobrazić, jakimi głupcami są bohaterowie! Rozdział VI Tego samego wieczora byłem w Lon-1 dynie. Myślałem, że również do Edynburga polecę samo lotem, ale w Anglii wybuchł właśnie strajk personelu latającego i musiałem zadowolić siępociągiem. Na dwor cu King Cross powiedziano mi, że do Edynburga jest nocny pociąg i są w nim jeszcze wolne miejsca, me potrafiono jednak podać mi dokładnego czasu jego od jazdu. Ruch strajkowy wydawał się ogarniać cały trans port. Nie odchodziły już niektóre podmiejskie pociągi, mówiło się też o przerwach w pracy w innych miastach. JO Mimo wszystko wykupiłem bilet sypialny błagając nie biosa, żeby mój pociąg odjechał. Myślałem wyłącznie 0 Marjorie. hn bardziej odległość między nami malała, tym silniejsza stawała się chęć odnalezienia jej. Było to uczucie potężne, cudowne a zarazem bolesne. Podniecało mnie, a równocześnie wywoływało falę smutku. ODenise myślałem bez najmniejszego uczucia litości. Odwiozła mnie moim MG aż do lotniska w Nicei. Żegnając się, szepnęła: - Zostanę tutaj aż do końca miesiąca. Jeśli do tego momentu nie wrócisz, pojadę do Paryża twoim wozem 1odstawię go do garażu. Machinalnie podsunęła usta, pocałowałem je odru chowo. Odjazd pociągu zaplanowany był na godzinę jedenas tą. O wpół do jedenastej stał już przy peronie, ale że był jedynym na całym dworcu, nie budził zaufania. W ogóle atmosfera na stacji była dziwna. Przypominała czas wojny. Dookoła panowała drażniąca cisza. Nieliczni ko lorowi tragarze, odprowadzając posępnych podróżnych do ich wagonów, kręcili się niemal bezszelestnie. Uloko wałem swoją walizkę w przedziale i aby się uspokoić, zacząłem chodzić po peronie. Kiedy doszedłem do czoła pociągu, zauważyłem, że nie ma lokomotywy. Postanowiłem, że jeśli pociąg nie odjedzie, poszukam na tę noc pokoju, a rano wynajmę jakiś wóz. Jak długo 11zęba jechać do Edynburga? Chyba ze dwa dni. Wiedzia łem, że angielskie drogi są wąskie, a ruch na nich powolny. Za kwadrans jedenasta zjawiła się lokomotywa. Jej •apanie wypełniło stację cudownym hałasem. Pociąg zadrżał, stuk zderzaków rozlegał się w nieskończoność. Wyruszyliśmy dokładnie o jedenastej. Pełen obaw, że za i iiwilę się zatrzymamy, nie śmiałem jeszcze się radować. Stałem w korytarzu oparty o okno i patrzyłem, jak maleje •mętnie oświetlona hala dworcowa, w której rzędy baga- nwych wózków przypominały człony wielkiego węża. 31
Gigantyczne tarcze zegarów zmieniały się powoli w świetlne krążki. Coraz szybciej wzdłuż torów zaczęło uciekać brzydkie i mokre przedmieście, o konturach narysowanych tu- I szem. Gdy do oka wpadła mi wilgotna sadza, podniosłem j szybę. Wiedziałem, że ruszyliśmy na dobre. ★ * * Spałem jeszcze głębokim snem, gdy do drzwi zapukał konduktor. Był to chudy i antypatyczny typ o trójkątnej twarzy. Jego ciemnoczerwona kurtka była poplamiona sadzami. Nagle zdałem sobie sprawę, że pociąg stoi, i pomyślałem, iż ten drab o gębie szpiega przyszedł mi powiedzieć, że zatrzymaliśmy się w szczerym polu. - Jest szósta, sir. Za godzinę będziemy w Edynburgu! Pociąg, jak na zawołanie, ruszył. Konduktor podawał mi tacę z bardzo skromnym śniadaniem. Kawa była blada i bez smaku, a suchar, gdy wbiłem w niego zęby, rozpadł się-w pył. Zapach zakurzonej pościeli, zardze wiałych kranów i sadzy, a także rozkołysany i zatopiony w deszczu krajobraz nie stępiły mojego entuzjazmu. Za godzinę będę w Edynburgu. Odnajdę Marjorie Faulks. Ivanhoe! Denise nie myliła się, rzeczywiście odgrywałem rolę bohatera niosącego Marjorie miłość i oparcie, któ rych się po mnie spodziewała. Dworzec w Edynburgu swoją ponurością niewiele się różnił od King Cross, choć panował na nim bardziej pocieszający ruch. Nadjeżdżający pociąg jest zawsze weselszy od odjeżdżającego. Ponieważ przyjechałem prosto z Juan-les-Pins, nie miałem, rzecz jasna, żadnego płaszcza przeciwdeszczowego; dlatego też czekając w lekkim ubraniu pod oszklonym daszkiem na taksówkę, czułem się trochę głupio. Szaroperłowy garnitur z suro wego jedwabiu nie był idealnym strojem na Szkocję, nawet w sierpniu. I Edynburski dworzec położony jest w jakimś wielkim dole, toteż panoramę miasta mogłem objąć spojrzeniem 32 dopiero wówczas gdy taksówka wydobyła się z tego zagłębienia. Ciemne, surowe, groźne, zbudowane z ponu rego granitu miasto wydawało się wyłaniać zprzeszłości. Myślę, że to właśnie w tym momencie przeczułem dra mat, który miał nastąpić. Taksówka jechała wzdłuż Princes Street, która jest dla Edynburga tym, czym Pola Elizejskie dla Paryża. Jest to szeroka arteria, wzdłuż której z jednej strony wyrosły nowoczesne budynki, a po przeciwnej, w głębokiej doli nie, rozłożył się ciąg parków publicznych. Zza tej doliny wyłania się skalisty szczyt, na którym stoi stary Edyn burg ze swoją czarną, ponurą fortecą i starymi armatami na blankach. Miejscowi policjanci niczym nie przypo minają londyńskich kolegów. Noszą płaskie czapki i bia łe kurtki, które upodabniają ich do pracowników jak’e- goś przedsiębiorstwa transportowego. Myślałem, że znajdę się wśród ludzi chodzących w kiltach, a trafiłem na przechodniów ubranych skromnie w szare konfekcyj ne garnitury, wyglądających biednie, a jednocześnie na zadowolonych z siebie. Taksówka opuściła Princes Street z jej sklepami, aby zanurzyć się w inną dolinę. Minęliśmy jakiś most r wje chaliśmy na zadrzewioną arterię, która przestawała być uleją, ale jeszcze nie była szosą. Piętrowe, czerwone autobusy jechały jeden za drugim. Taksówka ostro za kręciła i zatrzymała się za luksusowym turystycznym autokarem ze szwedzką rejestracją. Kręciły srę wokół niego starsze ufryzowane panie, które prowadziły oży wione rozmowy ze zdziecinniałymi, z trudem poruszają cymi się starcami. 4 Odczytałem napis na frontonie odpychającego budyn ku wyglądającego na gmach użyteczności publicznej. \nemiczny neon zawiadamiał, że mieści się w nim Lear- inonth Hotel. Tutaj, w tej fortecy z czarnego granitu, była ona. Serce zaczęło mi walić. Myśl, że zaraz ją zobaczę, wywołała dreszcz emocji. Trawnik 33
Miałem już przekroczyć próg hotelu, gdy zjawił się Szkot w zielonym kilcie i czarnej bermycy. Sądziłem, że to jakiś wojskowy. Nosił ciężką pelerynę i trzymał obu-1 rącz brzuchatą, najeżoną czarnymi rożkami kobzę. Peleryna, kilt, kaftan i pokrycie kobzy były uszyte z identycznego, kraciastego, zielono-czerwonego mate riału. Kobziarz stanął w drzwiach i zaczął grać jakąś ludową melodię. Te nosowe dźwięki wydały mi się być hymnem powitalnym. Szwedzcy turyści byli zachwyceni i puścili w ruch aparaty fotograficzne. Mając nadzieję, że w którymś oknie ujrzę twarz Marjorie, spojrzałem na surową fasadę hotelu. Ale goście Learmonth Hotel mu sieli być ludźmi znudzonymi, bo żaden nie wyjrzał. Muzyka się urwała, kobziarz podszedł do mnie i się gnął stanowczym gestem po mój bagaż. Ten wysoki mężczyzna-^ czerwonych włosach i bezbarwnych oczach okazał się portierem hotelu. Poprowadził mnie przez hol. Mimo licznych podróży takiej recepcji jeszcze nie widziałem. Podłoga była przy kryta dywanem w szkocki wzór, przy czym każde pasmo kraty było inne. Podobnie tapeta. Było to tak oszałamia jące, że kameleon na tle takiej pstrokacizny musiałby zwariować. Te barwne fale przecinała lada w kształcie dzioba statku. Natomiast właściciel tego wszystkiego przypominał mojego gospodarza z hotelu w Juan. Tyle tylko że był bardziej okrągły, bardziej różowy i bardziej łysy. Przyjął mnie z pewną rezerwą: klient, który niel zamówił pokoju i zjawia się o siódmej nad ranem, lekko go zaniepokoił. Zarówno opalenizna, jak ijasny garnitur, który był tu nie do noszenia, absolutnie nie pasowały do otoczenia. Pokój jednak mi dał, zaznaczając, że będziel wolny trochę później. Miałem ochotę go prosić opołączę- , nie z Marjorie, ale w ostatniej chwili się wstrzymałem. Przypomniałem sobie, że miał tu do niej przyjechać mąż, i nie chciałem jej skompromitować. Ułożywszy walizkę pod jakąś ławką, czekałem na porę breakfastu. Po godzi nie zaczęli schodzić do jadalni goście hotelowi. Przeważ 34 i nie byli to ludzie w podeszłym wieku. Pojąłem, ze Lear month współpracuje głównie z biurami turystycznymi. Doszedłem też do przekonania, że wycieczki składają się wyłącznie z wdów, starych panien i niedołężnych par. Pod hotel podjeżdżały co jakiś czas nowe autokary i za każdym razem wychodził do nich kobziarz, aby zagrać nowo przybyłym. Stawałem się coraz bardziej niecierpli wy. Czyż po takiej podróży siedzenie tu, na ławce, i ocze kiwanie na kobietę, do której przybyłem z tak daleka, nie było czymś idiotycznym? Udałem się do dining-roomu i zamówiłem jajka na bekonie. Ogromna sala przypominała jadalnię pensjona tu. Stare Amerykanki wrzeszczały jak przestraszone perliczki, a od czasu do czasu - nie wiadomo czemu - wybuchały głośnym śmiechem. Starszy mężczyzna, naj wyraźniej pochodzący z Teksasu, który na głowie miał słomkowy kapelusz z nieprawdopodobnie wielkim ron dem, a w uchu jakiś skomplikowany aparat słuchowy, pałaszował małą łyżeczką porcję owsianki. Mleczna pap ka kapała na jego ręcznie malowany krawat. Ten podsta rzały kowboj wyglądał pociesznie, ja jednak nie miałem nawet ochoty się uśmiechać. Byłem niespokojny. Podej rzewałem, że Marjorie musiało się coś przydarzyć. Jadal nia powoli pustoszała. Za każdym razem, gdy jakaś kobieta przechodziła obok mojego stołu, przenikał mnie dreszcz. Niebawem zostałem wyłącznie w otoczeniu ubranych w białe czepki kelnerek, które popychały wóz ki pełne brudnych naczyń. Wróciłem do pstrokatego holu. Na jednej ze ścian wisiała wielka drewniana tablica, którą przecinały krzy żujące się taśmy w szkockie wzory. Pracownicy recepcji układali za tymi taśmami według im tylko znanego porządku listy. Zacząłem nerwowo szukać nazwiska Marjorie. Byłem prawie pewien, że go nie odnajdę. Jed nak odczytałem je. Na wysłanym poprzedniego dnia /. Juan-les-Pins telegramie, którego nikt jeszeze nie odebrał. 35
Rozdział VII Ten niepozorny biało-niebieski pros tokąt przeraził mnie niczym zawiadomienie z żałobną obwódką. Świadczył tak wymownie i tak przejmująco o nieobecności Marjorie, że pojawiły mi się w oczach łzy. I prawie natychmiast pomyślałem, że może nie chodzi o mój telegram. Wtedy uczyniłem rzecz niesłychanie niedelikatną: otworzyłem przesyłkę. Przeżyte rozczaro wanie ukarało mnie za tę zuchwałość. „Kochanie, przyjeżdżam Jean-Mańe Valaise”. Zwięzłość tekstu, który brzmiał jak zwycięski okrzyk, wydała mi się teraz złowieszcza. Zawstydzony i zrozpa czony, złożyłem telegram z powrotem i umieściłem na poprzednim miejscu. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. W tym hotelu panował większy ruch niż na dworcu autobusowym. Tłumy ludzi z bagażami kłębiły się w h - lu. Nagle nacierały na jakiś autokar, zktórego wysiadali, witani jękliwymWźwiękami kobzy, nowi przybysze. Zauważył mnie właściciel hotelu i podniósł rękę. Pod biegłem pełen nadziei. - Pokój pana jest wolny, sir. Chodziło tylko o to. Zjawił się zaraz portier-kobziarz, który chwycił moją walizkę i poprowadził mnie ku scho dom. Szedł przede mną, sapiąc jak drwal przy pracy. Bez swego monstrualnego smoczka zbrodawkami z czarnego drewna wydawał się zagubiony, a jego płuca nie umiały oddychać normalnie. Miał grube łydki pokryte rudym włosem, a w jednej ze skarpet tkwił klasyczny nóż szkoc ki z rzeźbioną srebrna skuwką. Z mego monstrualnych rozmiarów pokoju można było, przy odrobinie fantazji architekta, wygospodarować trzyizbowe mieszkanie. Do sufitu było ze cztery metry, a parapet okna znajdował się na wysokości piersi; jedy nie na scenie paryskiej operetki mógłbym się poruszać swobodniej. Przyszło mi do głowy, że człowiek bardziej 36 czuje się więźniem w celi obszernej niż w małej. Pokój mnie przytłaczał, a szkocki dywan oraz pstrokata tapeta wywoływały torsje. Usiadłem ciężko w fotelu i zacząłem się zastanawiać nad sytuacją. Marjorie musiała zapewne odłożyć swój wyjazd do Szkocji. Prawdopodobnie zawiadomiła mnie o tym, ale wyjechałem, zanim jej list do mnie dotarł. Jakie kroki podjąć? Może zatelegrafować do Londynu na poste res tante, prosząc o wyznaczenie mi spotkania? Nic innego, co mogłoby doprowadzić do skontaktowania się z nią, nie przychodziło mi do głowy. Nagle ogarnęła mnie nowa fala nadziei: może mój telegram dotarł z opóźnieniem i trafił do hotelu dopiero dziś rano? Może Marjorie jeszcze śpi tuż za ścianą! A może wczoraj zapomniała spojrzeć na tablicę z listami... Możliwe było również, że nie dotarła do Edynburga. W liście pisała co prawda 0wyjeździe do Szkocji, ale nie określała dnia. Czy uda się jej prędko przyjechać, skoro ten strajk pracowników komunikacji wydaje się rozszerzać? Zszedłem znowu do recepcji. Na dole ustał ruch autokarów i hol był pusty. Recep cjonista, siedząc za szybą, pił herbatę. - Przepraszam pana —rzekłem —czy wśród gości znajduje się pani Marjorie Faulks z Londynu? Chrupał wolno jakieś ciasteczko, które moczył w fili żance. Śkończył jeść, zrobił nieokreślony ruch ręką, się gnął po rejestr gości i zaczął uważnie czytać. Przez cały czas oczyszczał sobie dziąsła językiem. - Jfest tutaj od dawna? - Najwyżej od dwóch dni... Jego wskazujący palec zaczął szybko przemierzać ko lumny nazwisk, aż doszedł do białej kartki. - Nie, proszę pana, nie mam tego nazwiska. - W takim razie pani Faulks musiała zamówić pokój 1zaraz się zgłosi. Podsunął księgę; sądziłem, że po to, abym mógł sam sprawdzić, ale jemu chodziło o to, żebym wpisał swoje
nazwisko i adres. Skorzystałem z okazji i jeszcze raz przejrzałem listę gości przybyłych w ciągu ostatnich dwu dni. Nie był z tego zadowolony i rzucił mi niechętne spojrzenie. . . - - Czy zechciałby pan sprawdzić w księdze zamówień' I - powiedziałem. Rozłożył o wiele mniejszy zeszyt i szybko przebiegł go 1 wzrokiem. - Czy ta pani wchodzi w skład jakiejś wycieczki? - Nie, nie sądzę. - A zatem nie, nie mam żadnych indywidualnych I zgłoszeń. - Przecież jest do niej telegiam! - zaprotestowałem... I Zbliżyłem się do tablicy z wyciągniętym palcem, ale telegramu już nie było... * * * Zacząłem jak w transie sprawdzać każdą przesyłkę. Może włożyłem telegram pod jakąś kopertę? Zaglądałem po kolei pod każdy list. Recepcjoniście wyraźnie się to nie podobało, co dał mi do zrozumienia, podchodząc do mnie. - Niespełna dziesięć minut temu znajdował się tu telegram przeznaczony dla pani Marjorie Faulks - po wiedziałem z naciskiem. Kto rozdziela pocztę? - Ja, proszę pana. I - A zatem musi pan pamiętać, że był telegram. Nad szedł wczoraj... - Wczoraj nadeszło sporo telegramów, sir. Oblewał go powoli rumieniec, a wzrok jego stawał się nieruchomy. - Niech pan sobie przypomni... - Mój hotel stanowi tylko jeden z wielu etapów turys tycznego szlaku moich gości, sir. Nie jestem w stanie zapamiętać wszystkich, a zwłaszcza ich nazwisk. Co-j dziennic; mamy ich ponad setkę, a zostają tylko na jedną noc. Listy ustawiamy na widocznym miejscu, nie intere sując się nazwiskami adresatów. Czułem, że za chwilę wybuchnie, więc uśmiechając się ze skruchą, starałem się go uspokoić. - Rozumiem. Proszę mi wybaczyć. Jest jednak faktem, że telegram, o którym mówię, znajdował się w tym miejscu jeszcze kwadrans temu, a teraz go nie ma. Kto go zabrał, jeśli nie ma pani Faulks? Hotelarz był człowiekiem myślącym logicznie i logika mojego rozumowania zrobiła na nim wrażenie. Wsadził język pod dolną wargę napinając w ten sposób skórę brody. Był świeżo ogolony i pachniał dobrym mydłem. - Przypuszczam, proszę pana, że pani, o której mowa, zamierzała zatrzymać się w naszym hotelu. Ale wczoraj w Learmonth nie było ani jednego wolnego miejsca. Prawdopodobnie poszła gdzie indziej, a dziś rano przy szła odebrać swoją korespondencję. To się często zdarza. Miałem ochotę go ucałować. Musiało być tak,' jak mówił! - Siedział pan przed chwilą w recepcji, może więc zauważył pan młodą kobietę o kasztanowych włosach? - Może zauważył pan, proszę pana, że w holu było pełno ludzi? A wczoraj? Jeśli wczoraj przyszła tutaj, żeby zamó wić pokój, nie mógł pan jej me spostrzec! Zastanowił się, wypychając językiem lewy policzek. - Nie przypominam sobie, żebym kogoś takiego zau ważył, proszę pana. Ale nie siedzę cały dzień za okien kiem. Zapytam żonę, gdy zejdzie. - Dziękuję panu. * * * Na niskim stoliku leżały stosy folderów o Edynburgu. Wjednym z nich znalazłem spis najważniejszych hoteh miasta. Zabrałem go i wyszedłem. Dopiero co przestało padać, a nieśmiałe północne słoń- 39
ce, blade i zamglone, odbijało się niewyraźnie w błysz-1 czących jezdniach. Przez chwilę czekałem, aż nadjedzie jakaś taksówka. Gdy przekonałem się, że czekam na próżno, wsiadłem do autobusu, którego trasa wiodła do centrum. I Odwiedziłem wszystkie hotele, które figurowały w fol derze. Zabrało mi to co najmniej trzy godziny, a rezultat był żaden. Nigdzie nie widziano Marjorie Faulks, nigdzie też o niej nie słyszano. Byłem śmiertelnie znużony i przy bity tajemniczością sytuacji. Wszystko wyglądało na monstrualny kawał. Kiedy przekraczałem próg hotelu Learmonth, miałem ; nadzieję, iż uzyskam jakąś informację. Okazało się jed-| nak, że nikt mnie nie prosił, a żona właściciela hotelu, drobna Kobieta o stalowych włosach i srogiej twarzy I osoby mocno zajętej, zapewniła mnie, że żadna kobieta odpowiadająca rysopisowi Marjorie nie szukała po przedniego dnia pokoju. Również nazwisko Faulks nic jej nie mówiło. Rozdział VIII Co za koszmarny dzień! Gubiąc się w domysłach, wlokłem się wzdłuż nędznych wystaw sklepowych Princes Street, na które spogląda łem obojętnym okiem. Wszystko wydawało mi się brzyd-1 kie i ponure: przechodnie i budynki, przedmioty i pogo da. Deszcz padał falami. Zaczynał nagle i równie nagle ustawał, przy absolutnym braku jakiegokolwiek rozpo-j godzenia! Wydawało mi się, że słyszę dochodzący zpochmurnego nieba bulgot podobny do tego, jaki wydobywa się ze starych rur kanalizacyjnych. Nic nie było w stanie ode rwać mnie od moich myśli, nawet spacerujący chodnika mi wojskowi w szkockich strojach. Wogrodach przy Princes Street, na dnie doliny oddzie- 40 łającej nowe miasto od starego, w takt ludowej muzyki tańczyły jakieś pary. Większość miała na sobie niemal identyczne, różniące się tylko barwami tartanu, stroje narodowe. Spacerowicze gromadzili się w amfiteatrze, aby przyjrzeć się tancerzom. Na skraju estrady kobieta ozaokrąglonych kształtach i wyglądzie podstarzałej har cerki głosem stanowczym i chropawym rzucała przez mikrofon jakieś polecenia. Po prawej i lewej stronie tego teatru rozciągały się dobrze utrzymane trawniki, których soczysta zieleń była poprzełamywana klombami kwiatów. Po każdej fali de szczu tłumy rzucały się na trawę, rozłożywszy na niej uprzednio swoje płaszcze. Zakochani, nie zważając na spacerujących po wąskich asfaltowych ścieżkach prze chodniów, ściskali się bezwstydnie. O ósmej wieczorem pogoda zaczęła być prawie ładna. Zrobiło się nagle tak jasno, iż można było pomyśleć, że •jest trzecia po południu. Wstąpiłem do restauracji. Do słownie umierałem z głodu. Zakład miał dwie sale - na parterze i na piętrze - ale o tej porze czynne było tylko piętro. Zająłem miejsce przy małym stoliku obok szero kiego okna, z którego widziałem całą Princes Street. W słońcu błyszczały trawniki i złociły się blanki cyta deli. Dlaczego Marjorie nie siedziała naprzeciwko mnie? Co mogło się stać? Kto zabrał telegram z tablicy w hotelu Learmonth? Szorstka, stara i brzydka kelnerka przyjęła zamówie nie. Miałem ochotę na świeżego łososia i „lamb with mint sauce”. Jedzenie było bez smaku, a frytki, które towarzyszyły baraninie, były dosłownie surowe. Zalałem wszystko ketchupem, wmawiając sobie, że mimo wszystko jest to jadalne. Inni goście restauracji siedzieli bez ruchu. Byli posępni i niemi, a gdy zwracali się do kelnerów, czuli się w obowiązku mówić szeptem jak w kościele. Ich obec ność ciążyła mi. Wolałem patrzeć na groźną perspektywę Princes Street, na ciąg budynków, na szćroką jezdnię, po 41
której sunęły piętrowe autobusy, na pochyłe ogrody, na dnie których wystrojone pary dalej tańczyły kadryle o skomplikowanych figurach. Jedyna zabawna rzecz w tym ponurym krajobrazie to pasażerowie autobusów, a przynajmniej ci, którzy siedzieli na ich piętrach. Gdy przejeżdżał autobus, znajdowali się na tym samym po ziomie co ja i swoim poważnym wyglądem przypominali niedźwiedzie w szklanych klatkach z Juan-les-Pins. Ruch na tej szerokiej arterii był spory. Autobusy jecha ły jeden za drugim, tak jakby dopiero co opuściły zajezd nię. Nagle podskoczyłem. Wprzodzie ciemnoczerwonego autobusu zauważyłem Marjorie. Podniosłem się tak gwałtownie, że wywróciłem na obrus butelkę piwa. Ma chając rękami, przywarłem do panoramicznej szyby. Niestety, od Marjorie oddzielały mnie przestrzeń i hałas Princes Street. Siedząca kobieta, mimo że autobus za trzymał się przed czerwonym światłem, nie zauważyła mnie. Miała na sobie czarny płaszcz przeciwdeszczowy, bły szczący jak skóra morskiego lwa. a włosy były związane aksamitną wstążką. Patrzyłem na nią bezradnie, przeży wając prawdziwe katusze. Stałem zaledwie dziesięć metrów od niej, ale nie było siły, aby mnie zauważyła. Autobus ruszył. Nie. było mowy, żebym zdążył zapłacić rachunek, zbiec na dół i dogonić opasły pojazd. A może taksówką? Jeden rzut oka wyjaśnił mi wszystko - na, postoju nie było żadnej. Pozostało mi tylko zapamiętać numer autobusu Była to dwunastka. Śledziłem go dalej wzrokiem. Z daleka wyglądał, z po wodu zaokrąglonego dachu, jak ogromny chrząszcz. Kel nerka wycierała rozlane piwo; jej powolne i ociężałe ruchy przyjąłem jak niemą wymówkę. Miała szare, za czerwienione oczy, a jej rzadkie rzęsy trzepotały, gdy na nią patrzyłem. W restauracji panowała głęboka, wroga cisza. Poprosiłem o rachunek. Musiałem na niego czekac dość długo, co wyraźnie ucieszyło kelnerkę. 42 O tej porze wszystkie sklepy były zamknięte i zamierał ruch uliczny; Princes Street pogrążała się w senność niedzielnego wieczora. Było jasno jak za dnia - słońce świeciło na bezchmurnym niebie - ale miasto już zasnęło. Wielkie budynki z czarnego granitu wyglądały niczym gigantyczne mauzolea. Nikogo już nie było w zielonym amfiteatrze, nie zauważyłem też jakichkolwiek turystów na esplanadzie obok zamku, tak jakby nagle ogłoszono alarm i wszyscy pochowali się w schronach. Dręczyło innie uczucie bliskiego niebezpieczeństwa, tym groźniej szego, że nie byłem w stanie określić, jakiego może ono być rodzaju. Zatrzymałem się przy najbliższym przystanku autobu sowym; prawie wszystkie linie miasta krżyżowały się w tym newralgicznym punkcie. Przystanąłem w miejscu, przy którym zatrzymywała się dwunastka, i uzbroiłem się w cierpliwość. Po dziesięciu minutach zatrzymał się przy mnie prawie pusty pojazd. Stanąłem na platformie, tuż obok konduk tora. Oznajmił, że wieczór jest „lovelv”,ale ponieważ nie miałem najmniejszej ochoty na pogawędkę, odpowie działem mu, że nie rozumiem po angielsku. Autobus posuwał się szybko. Miasto składało się z sa mych wzniesień i zjazdów. Jechałem szerokimi i pustymi arteriami i szeroko otwierałem oczy na granitowe ściany, łudząc się, że w którymś oknie ujrzę Marjorie. Źamiast radować się z wiadomości, że przebywa ona w Edynbur gu, umierałem z niepokoju. Wchwili, gdy ujrzałem ją na górnym pokładzie, myślałem tylko ojednym: aby zwróci ła na mnie uwagę. Ale teraz, odtwarzając spokojnie tamtą scenę, uderzało mnie to, że wyglądała na przygnę bioną. Widziałem ją zaledwie przez trzydzieści sekund, ito z dość daleka, ale to wystarczyło, abym zarejestrował w pamięci wyraz zatroskania. Czułem, że ma do c z y n i e n i a z c z y mś gr oź nym. Z czymś, co 4.'ł
zmusiło ją do zmiany własnych planów. Gdzie mogła teraz przebywać? Chciałem biec trasą dwunastki, wy krzykując co dziesięć metrów jej imię. Im dalej jechał ciężki pojazd, w którym siedziałem, tym większy ogar niał mnie niepokój. Posuwaliśmy się teraz przez ponure przedmieście, peł- I ne fabryk, zbiorników gazu i niskich zabudowań. Sklepy stawały się coraz rzadsze. Jakieś tory kolejowe przecina- I ły jezdnię, łącząc bramy z fabrycznymi dziedzińcami... | Dwunastka zatrzymała się. Sądziłem, że to kolejny przystanek, ale wszyscy wysiadali. Ostatni pasażerowie wyglądali skromnie, nosili czapki, które dawno wyszły z mody. Trzymali w rękach walizeczki, w których nosili śniadania. Zmęczenie przebijało się szarymi plamami 1 przez ich rude zarosty. - To już pętla, sir. Rozdział IX Do centrum, posuwając się trasą dwu nastki, wróciłem pieszo. Od miejsca, w którym wsiadłem do autobusu, do jego pętli było siedem przystanków. Odwoływałem się do jakiegoś iluzorycznego szóstego zmysłu, starając się zgadnąć, gdzie Marjorie mogła wysiąść. Odrzuciłem ostatnie trzy przystanki, gdyż znajdowały się na zbyt odległym przedmieściu. Od miejsca, w którym domy zaczęły wyglądać przyzwoicie, podjąłem uważną obserwację każdej fasady, mając nadzieję trafić na jakiś hotel, który mogłem pominąć w czasie porannej „rundy". Znalazłem jeden, ale był to raczej pensjonat niż hotel. Mimo to postanowiłem zadzwonić. Otworzyła mi starsza kobieta o błękitnych włosach i lękliwej postawie. Miała okulary o grubych szkłach, które powodowały, że odno siłem wrażenie, iż patrzy na mnie wielka żaba. Oświad czyła mi zaraz, że wszystko jest zajęte. Zapytałem, czy 44 mieszka u niej pani Marjorie Faulks, a ona zapewniła mnie, że nie. Reszta drogi była wyjątkowo męcząca. Zatrzymywa łem się przy każdym domu stojącym przy trasie dwunast ki, a ponadto penetrowałem wszystkie sąsiednie ulice. Było to zajęcie nużące i przygnębiające, ponieważ nie miałem już żadnych złudzeń codo wyników poszuKiwań. Nie ma sposobu na odnalezienie młodej kobiety o dzie siątej w nocy na pustych ulicach Edynburga. Im bardziej ciemności opanowywały miasto, tym bardziej ponure nieludzkie i odpychające stawały się mijane kamienice’ Mimo ze niebo było jeszcze jasne, paliły się już lampy uliczne. Po biegnących w dół ulicach hulał wiatr z Morza Północnego; po każdym jego podmuchu tłusty bruk po krywał się kropelkami wilgoci; nie był to prawdziwy deszcz, raczej pył wodny z pobliskich fal. Nie miałem już czego oczekiwać od tej kamiennej samotni. Mury, które więziły Marjorie, nie rozstąpią się dziś wieczorem. * * * Właścicielka Learmonth siedziała w holu i czytała jakąś powieść w sz+vwnej okładce. Dookoła panował spokoj. Kobziarz, podwinąwszy rękawy, rozpakowywał skrzynię ginger winę, ustawione wokół niego butelki z czerwonymi główkami wyglądały jak kręgle. Poprosiłem o klucz. Nie pamiętałem numeru pokoju 1gospodyni musiała zajrzeć do księgi gości. - Ktoś pytał o pana! —oświadczyła mi. Wyprostowałem się nagle. - Pani Faulks? - Nie, jakiś mężczyzna. Zatkało mnie. - Jak wyglądał?' - Nie wiem, bo dzwonił. - To był Francuz? 45
- Nie, proszę pana. - Jak się nazywał? - Nie podał swego nazwiska, proszę pana. - Zostawił jakąś wiadomość dla mnie? - Żadnej. - Czy zadzwoni jeszcze? - Tego nie powiedział. Podała mi klucz. Miałem pokój numer czternasty. Nie mogłem odejść od swej rozmówczyni. Ta nowa tajemnica wprawiła mnie w osłupienie. - Czy ten mężczyzna wymienił moje nazwisko? Popatrzyła na mnie zdumiona. - Oczywiście, proszę pana. - Chciał ze mną rozmawiać? - Właściwie to chciał wiedzieć, czy pan się zatrzymał w naszym hotelu. - O której telefonował? - Po południu, ale nie jestem w stanie powiedzieć, która to była dokładnie, sir. O co więcej mogłem ją pytać? Od momentu przyjazdu miałem wrażenie, że drażnię Szkotów. Nie tak dawno ta starsza kobieta o błękitnych włosach spojrzała na mnie poprzez swoje monstrualne okulary wzrokiem pełnym grzecznej nagany. A jeszcze przedtem, w restauracji, kelnerka, która wycierała wylane przeze mnie piwo, dawała mi na swój sposób do zrozumienia, że nie tutaj jest moje miejsce. A konduktor dwunastki, który trochę pogardliwie rzucił w moją stronę: „To już pętla, sir”? Na ogół wzbudzam dość szybko sympatię. Dlatego też obec ne reakcje otoczenia na mój widok stanowiły coś w ro dzaju tajemnicy. Kupiłem jakąś angielską gazetę. Leżało ich kilka na kontuarze recepcji. Groźny tytuł informował o strajku generalnym wszystkich transportowców Wielkiej Bry tanii. Zatem na czas nieokreślony byłem uwięziony w Edyn burgu. 46 v Kiedy się zbudziłem, stwierdziłem, że pokój jest zalany słońcem, i przez chwilę myślałem, że jestem w Juan-les- Pins. Wrażenie było tak silne, że zacząłem szukać Denise po prawej stronie łóżka. Ale Denise spała o jakieś dwa tysiące kilometrów stąd. Była zaledwie siódma i dla Szkocji rozpoczynał się cudowny letni dzień. Za gigantycznym oknem, nad czar nymi dachami jaśniało niemal śródziemnomorskie niebo, bez jakiejkolwiek chmurki. Wyciągnąłem ztego wniosek, że teraz wszystko się ułoży, że wyjaśnią się wszelkie tajemnice, że przed dwunastą będę mógł trzymać Marjo- rie w ramionach. Z ulicy dobiegał nosowy dźwięk kobzy, oznajmiający, że przyjechał nowy, pełen turystów autokar. Wziąłem prysznic i zamówiłem dzbanek czarnej kawy. Nie miałem odwagi spotkać się w dining-roomie ze starymi, wyfioko wanymi ladies. Po godzinie, odświeżony i wypoczęty, pełen energii i nadziei, wsiadłem przy Princes Street do autobusu numer dwanaście. Tym razem był w nim ścisk. Miasto wydawało się dziś weselsze. Nie było już tego nagromadzenia surowego i ponurego granitu, które przygnębiało mnie poprzednie go dnia, miałem teraz do czynienia z malowniczym mias tem stawiającym czoło minionym stuleciom i patrzącym ufnie w przyszłość. Zamiast zająć miejsce na platformie autobusu, co powodowało, że stałbym tyłem do kierunku jazdy, a ulice uciekałyby przede mną, poszedłem na górny pokład, gdzie udało mi się znaleźć miejsce akurat tam, gdzie wczoraj siedziała Marjorie. Chodniki widzia ne z góry stawały się ciekawsze, a ja sam mogłem wejrzeć w życie mijanych kamienic. Nadal wypatrywałem hote lu, który mógł ujść moim wieczornym poszukiwaniom: nie było takiego wzdłuż całej trasy. Przez wysokie okna widziałem mężczyzn rozebranych 47