ania351

  • Dokumenty1 854
  • Odsłony101 916
  • Obserwuję86
  • Rozmiar dokumentów60.9 GB
  • Ilość pobrań66 469

Irena Szczepańska - Zielono w głowie

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :4.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Irena Szczepańska - Zielono w głowie.pdf

ania351 Dokumenty
Użytkownik ania351 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 97 stron)

R ozdział I DOM DO GÓRY NOGAMI ACYosła, wspaniała dziewczyna, potwornie zeszpecona śladami ospy, wpatrywała się we mnie dwojgiem oczu, z których tylko jedno było żywe, drugie zaś — szklane — tkwiło w ohydnej twarzy, boleśnie i nieruchomo. — Nasz dom, proszę panienki, chodzi do góry nogami! Ukryta jak szczeniak w koszyczku wiklinowej altanki, marzyłam o tym, by choć raz w życiu widzieć jak naszemu staremu domowi wyrastają olbrzymie kamienne nogi wyrzucone do góry jakimś niemym spazmem, którym rozpoczyna dziwaczną wędrówkę, o jakiej mówi nasza służąca Weronka. Ale obecnie, gdy jestem cenioną autorką znaną na całej ulicy, wliczając wto wszystkie podwórza i sutereny, gdyjuż mam skończonych czternaście lat i dziewięć nigdy nie kończących się powieści, oraz kilkanaście wierszy, klejnotów wszystkich redakcyjnych koszy, rozu­ miem przenośnie i mam pełny szacunek dla plastycznej metafory naszej kucharki, mającej na celu zdyskwalifikowanie naszego ogniska domowego. Wyrażenie, że dom nasz chadza do góry nogami, nie przejmuje mnie już tym spazmatycznym dreszczem, z jakim słuchamy zawsze rzeczy niepojętych i niezrozumiałych. Budzi ono jedynie w mym czternastolet­ nim sercu poważną troskę o równowagę i rytm naszego domu. A dom ten stoi niepostrzeżenie w kamiennym łańcuchu innych domów miasta i tylko za podrapanymi plecami czai się nieśmiało mały ogródek, zupełnie podobny do ptasiego gniazdka uwitego z kilku zielonych listków i paru bladych kwiatków, chronicznie tęskniących do słońca.

8 z domowego Wl0sni! d“ taje zremą najzupełniej s* ™ k” ^ ^ ^ ^ ^ ^ pozbaw i°J m°j®j Z i e “ a Z w p ya Z z epŚ ,adanie|W ^ :«v«*■ i“ ‘rywająautorką dzieł rozrywanych i musze sie c; ‘ Z , T beC teg° specjalnie ukochało nasz pokój dziecinny. ' Sł° ńCem’ ktÓre oSiemdzrsi,ędolltnLyTotaMDz^dSZa ****■ma ° S‘em ,at a ™ z g a starsi bezkresną pogardą Jest d ^ panicznym ^ e m , wychodzącą raz na rok w w £ S ^ ' Wydaje W,asn* *> « *. Basia twierdzi, że nie ilość, tylko jakość dL^ " " 80 egZemp,arza-^ przejmuje si? drwinami dorosłych **?***‘ spadającą na wielkie oczy angory i jest w mk,V h 4 gfZywą pogardy dla rodu ludzkiego y J * k J chwi 1uc,eJesmeniem Biegunowo odmienna jest osiemnastoletnia Ala. uniwersytetu"i L glęb L ^ ew ^ a J S f d° mu! JeSt JUŻ studcntką kiewnej, przedmiotów będącychT 1 ^ ' *?letyki 1Sramatyki starocer- Żywiołowa w e slść iT z e I " °k pol° ™ ^ . słuszności, ma swe źródło w zdrowiu’ T l aW'°na WSzelkieJ P°2V czy S E " * ,,1 P^nym Żyjemy w trzech odr” bn^h'I r t a t ^ o d ^ d 1’*’ d°hpo™ edzema- i zamiłowań. ’ Ogrodzonych różnicą lat podobnychdo naszych * Zadnym d° mu 1 ogrodzie nie ma rodziców 9 Ho wszyscy tatusiowie wszystkich moich koleżanek wstają o siódmej runo. Każdy z nich o tej samej porze szoruje próchniejące zęby i goli mwicjące policzki. O jednej godzinie jedzą śniadanie i przebiegają nczumi kronikę policyjną w codziennej gazecie. Wszyscy jednocześnie wychodzą za próg z twarzami, do których przylepiają co dzień ten sam uśmiech. Potem prawą ręką uchylają kapelusza i powiewają nim ku Klującym w oknie mamusiom. Wracają punktualnie na obiad, wycierają dokładnie nogi na wycieraczkach przed drzwiami. Po południu śpią, wieczór grają w karty i tak co dzień i co dzień przez wiele dni, które urastają w tygodnie, lata i tworzą całe życie. — Takie panowie to porządne panowie — mawia Weronka z uzna­ niem będącym jednocześnie naganą dla naszego ojca, który nigdy nie mieścił się w ramach takiego życia. —Z takich panów to chwała dla Pana Jezusa i pociecha dla domu wzdycha piersią nabrzmiewającą z każdą chwilą bólem i goryczą. Nieprzejednana postawa naszej Weronki wobec czynów naszego ojca wyklucza wszelkie dyskusje. Mamusia twierdzi, że Weronka jest, jak rezoner w sztuce, wypowia­ dający w odpowiednich okolicznościach moralny sens utworu. — Weronka — śmieje się tatuś — ma kształty Junony, twarz llorpyny, na której diabli groch młócili, a duszę inkwizytora Tor- i|ucmady. — Spójrz na tę zalotną różową wstążkę, przewiązującą jej włosy nieokreślonego koloru — dodaje mamusia — przecież ta jej kokieteria, kontrastująca z okropnością oblicza, godna jest zaiste pióra Szekspira! Szczęściem Weronka nie wiedziała, kim była Junona, Torquemada i Szekspir. Nie można jednak odmówić jej pochodzenia z wykształ­ conego rodu. Posiada chluby otoczenia: szwagra sekretarza od kel­ nerów i dwóch braci. Jeden jest majstrem szewskim a drugi księdzem. Z tego tytułu lubi przemawiać często po łacinie: —O Deus meus et omnia — nadyma poorane policzki— innego pana to nic nie obchodzi i dobre. A nasz pan doktór... Niech się ino te wariackie wybory zaczną to fiut!... ni ma naszego pana i skończona heca! Może się walić i palić, mogą pacjenty na własną rękę umierać, a nasz pan ino ugania i ugania za jakąś głupią hołotą. Nic dobrego nikomu z tego nie przyjdzie.

10 My.dzfcd, czułyśmy, że ta ospowata ze szklanym okiem ma rację! Już świt wyciąga z łóżka naszego tatusia. Ojciec owija się pospiesznie w stary szlafrok, który ofiarował mu przed dwudziestu laty dziadek. Okrycie to jest nie tylko z łatami, ale z tradycjami rodzinnymi. Czarne sznury zwisają beztrosko aż do ziemi i plączą się między nogami. Ilekroć mamusia proponuje nowocześniejszą piżamę, tatuś wpada w niepohamowany gniew, dotknięty w najczulszych uczuciach. — Cóż to ja pajac jestem, czy co? W dziadkowym szlafroku, wyłysiałym na aksamitnym kołnierzu i szczerbatym na rękawach, wychyla się do połowy brzuszka przez parapet. Robotnicy zamiatający ulicę natychmiast prezentują broń, zarzucając miotły na ramiona. Białe od kurzu czapki powiewają w ich dłoniach niby chorągiewki podziemnego państwa. Sługa pana doktora! Uszanowanie... Ojciec kiwa przyjaźnie głową. Krucza czupryna połyskuje w słońcu szafirowymi blaskami. "" ^am nowego w polityce, panie doktorze? — wołają ascetyczni zamiatacze, ustawiając miotły pod naszymi oknami. - Zle jest wzdycha tatuś, poprawiając poły szlafroka, by ukryć urwany energicznie guzik koszuli. 1 o jest przykrywka do nieskończonego dyskursu, dzięki któremu zamiatacze ulic uzdrowią świat i ludzkość, skoro tylko dojdą do głosu. I eraz i miotły biorą udział w płomiennych manifestach i powiewają złowieszczo nad głowami niewidzialnych wrogów. Niechby tylko raz pozwolili nam się wypowiedzieć, panie dok­ torze! Ho, ho, ho! My byśmy im powiedzieli, panie doktorze, ho, ho, ho! I atuś promienieje. Policzki kwitną purpurowo w wieńcu szarych mizernych twarzy. Oczy zachodzą mgłą, a miarowe sapanie nosa sygnalizuje nadpływające z każdą chwilą wzruszenie. Taką pogawędkę kończy brzęk monet spadających w zakurzone czapki. Ojciec wraca do gabinetu i pisze, pisze, pisze wstrząsające artykuły, mające na celu obudzenie sumienia ludzkości. Tylko dla nas to jest zadziwiające, że tych gazet, do których pisze nasz tatuś, nie wolno nam w szkole czytać, a ksiądz na religii tak dziwnie unika mojego wzroku, gdy mówi o naszych solidnych ojcach. 11 W gabinecie lekarza uzdrawiającego ludzkość rzadko zjawia się pacjent celem poratowania zdrowia. — No, jeszcze by — powiewa ondulowanymi włosami piękna nasza Weronka — pan każdego osmaruje w gazecie i chce, żeby pacjenty chorowały mu wprost do nadstawionej kieszeni. —Moja Weronko — odpowiada pobłażliwie tatuś — Weronia nie może tego zrozumieć. Walczę o prawdę i uczciwość świata, a każde wykroczenie przeciw nim piętnuję w pismach. — Ja tam, z przeproszeniem pana doktora, jestem prosta dziewczyna i nie wiem, jak się to ta piętnuje. Ale proszę łaski pana doktora, co wiem, to wiem, a wiem swoje: pieniędzy to ta pan doktór z tego piętnowania nie ma! . Mimo utyskiwań naszej wieszczki kuchennej, poczekalnia ojca była zawsze przepełniona. Niestety, ludzie siedzący w niej budzili głębokie zastrzeżenia naszej kucharki. __ Dziady i chłopy — mrużyła powiekę nad martwym okiem — a w kieszeniach zamiast pieniędzy wszy mają. Pluskwy to ich na plecach przynoszą. — Trudno, moja Weronko — przerywa w takich chwilach mamusia — to polityka... Polityka... Słowo to uosabiało wszystkie grzechy, rozgrzeszając je sobą równo­ cześnie. . Cały ogrom niezrozumiałych wszechrzeczy i wytłumaczenie tychże. Nie istniała w naszym życiu sprawa zbyt zagmatwana, której by nie można przeciąć bezwzględnym aż do okrucieństwa słowem: polityka! Gdy pacjenci należący do wrogich obozów omijali nasz dom, gdy nie było pieniędzy na najpotrzebniejsze sukienki, gdy mówiono, że chorzy umierają źle leczeni, gdy wyrwano nam z korzeniami młodziutką jabłonkę, która nawet jeszcze nie zdążyła zakwitnąć, gdy otruto najwierniejszego psa, gdy wybito wszystkie szyby w oknach, gdy za Weronką wołano w Sukiennicach: — Dziobata i ślepa, ślepa i dziobata! — zbiegałyśmy się wszystkie trzy z siostrami jak zabłąkane duszki w lesie i szeptałyśmy trwożliwie. — Polityka...

12 Było to jakieś okrutne zaklęcie, rozporządzające niezwyciężoną siłą, nie przebierające w środkach, ponuro ciążące nad naszym kamiennym domem wlokącym za sobą konający ogródek. A więc tatuś miał politykę, choć najczęściej nie miał płaszcza. Wobec tego mamusia też coś musiała mieć. Ale cóż mogło przeciw­ stawić się tej niemej, groźnej potędze, rządzącej naszym dziwnym istnieniem? I atuś jeździł drabiniastymi wozami na wiece, a mamusia błękitnymi tramwajami na wieczory awangardy poetyckiej. Ach, ta nasza mamusia! — Czy wielmożna pani ma już siedemnaście lat? — spytała Weronka, gdy przyszła do nas pierwszy raz, wówczas gdy Ala była już dziesięcio­ letnią dziewczynką. I na całym świecie nie ma i nie będzie jej podobnej. Wszystkie przyzwoite mamusie naszych koleżanek zrywają się o świ­ cie i w przydeptanych pantoflach niezmordowanie kręcą się po kuchni. A to gotują kawę, a to pieką bułeczki z konfiturami, a to przypalają zupę, a to kręcą majonez i tak bez początku i końca, zawsze, stale, wciąż to samo i to samo bez przerwy. Następnie szyją, cerują, sprzątają, gderają, wymyślają, kłócą się z węglarzem, piekarzem, masarzem, kominiarzem i czasem, bardzo rzadko, z dorożkarzem. I tak dalej, i dalej, i wciąż tak samo od rana do wieczora. Takie panie to porządne panie — stwierdza bezapelacyjnie Weronka — a u nas? Nasza mamusia zna doskonale poezję francuską, ale ciastka francus­ kie są dla niej chińszczyzną. Umie wyliczyć babki literatury wielu krajów europejskich, ale upieczenie zwykłej babki drożdżowej przekracza jej umiejętności. Otacza się stale tomami pięknych książek i tylko książka kucharska nie ma prawa obywatelstwa w naszym domu. Oczywiście energiczna Weronka rządzi nią jak dyktator królem. Dziś na obiad będzie sałata witaminowa z surówek, gdyż to jest najzdrowsze — mówi mamusia. - E, moja pani kochana! Nagotuję kapusty ze słoniną, to będzie jedzenie. W tylu domach służyłam, ale mnie jeszczejakimiś witaminami nikt nie głodził. 13 Długo wahałam sięjakie zamiłowanie obrać sobie za cel życia. Poezję czy politykę? W końcu jednak postanowiłam być wierna tej drugiej. W moich ośmioletnich naonczas oczach stanowisko polityczne niezwykle ułatwiało życie. Każdy niefortunny wyczyn wytłumaczę działaniem w imię polityki. Kiedy podrę fartuszek, oznajmię uroczyście, że to dla dobra ludzko­ ści, bo trzeba będzie kupić drugi, i tym sposobem da się zarobek biednym ludziom. Jednak moich szlachetnych zamierzeń nie zdołałam wprowadzić w czyn, gdyż w dniu mego postanowienia zdarzyła się zabawna historyjka, odbierająca mi ochotę do pracy w tej dziedzinie. Był to jeden z tych jesiennych wieczorów, które nie przejmują grozą mimo ponurości nastroju. Bawiłyśmy się zAlą i Basią w ciepłym dziecinnym pokoju, pachnącym zmokłym psem i fiołkami. My z Basią, leżąc na dywanie, wycinałyśmy z żurnala sztywne panie ubrane w suknie sprzed pięciu lat. Ala czytała nam głośno bajki Andersena. Za oknem miauczał przeciągle wiatr opętany jesienną wichurą. Ciężkie krople deszczu młóciły bezlitośnie nasze szyby. Krzewy róż ijaśminów skarżyły się szumem nagich gałązek na tę brutalną przemoc jesieni, której nigdy żadna wiosna świata nie przebłaga. Ala czytała równo i monotonnie bajkę o „Królewnie na ziarnku grochu”. Wiatr śmiał się i śmiał głupkowato jakby miał z czego. Cieszyło nas to, że w bajce Andersena też za oknem miotała się wściekle burza. Siostra podniosła znad książki swe szkliste jasnobrązowe oczy i błysnęła ku nam uśmiechem. — To byłoby zabawne, gdyby teraz ktoś zapukał jak w tej bajce. Jakby w odpowiedzi na to tajemnicze wyzwanie losu zadźwięczał przeciągle dzwonek u drzwi wejściowych. Drgnęłyśmy spłoszone wydobyciem z niemożliwości czegoś realnego. — To na pewno jakiś spóźniony pacjent — powiedziała Ala, chcąc uspokoić moje i Basi zdenerwowanie. — Alu, chyba sama nie wierzysz w swoje słowa! O tej porze pacjenci nigdy nie przychodzą. Już czuję, że to jakiś okropny polityk, któremu tatuś będzie musiał odstąpić swoje łóżko.

14 — A mamusia kolację! — dodała tak tragicznie Basia, że mimo całej słuszności tego stwierdzenia, wybuchnęłyśmy z Alą głośnym śmiechem. Jakby na dowód tych słów za drzwiami rozległ się tubalny głos ojca, wykrzykującego kordialną formułkę powitania: — Aaa, cóż za miła niespodzianka! Powitać, powitać, kopę lat!... Już widziałyśmy, jak rozwiera gościnne ramiona i tuli obcego człowieka do koszuli z oberwanym tradycyjnie guzikiem. Do naszego pokoju weszła mamusia. Dziwny uśmiech purpurowymi kroczkami biegał po jej wąskich wargach. Odblask jego padał na twarz dumną, piękną i chłodną. Wiedziałyśmy, że tego wieczoru znów będzie musiała żyć samą poezją. Dziwny gość, przybyły tego wieczoru w podartych butach i z grubą lagą w ręce, nie zdołał ująć nieprzejednanego serca Weronki. — Pani ma świętą cierpliwość, aż grzech! Prędko, prędko, kolacja i łóżko dla pana — wołał ojciec z entuzjazmem godnym lepszego gościa. O, widzieliście pana! — Takiemu dziadowi to w stajni spać, a nie w łóżku pana doktora — szamotała się w poczuciu bezsiły służebnica domowa. — Moja kochana! Powinnaś być szczęśliwa, że gościmy u siebie zwykłego chłopa ze wsi, z której i ty pochodzisz. Chłop to chłop, a pan to pan! — nie dała się przekonać Weronka, zła, że musi usługiwać wieśniakowi z własnej wsi. —Ale cóż to za niezwykły człowiek— zachwycał się ojciec. — Ho, ho, ho, zobaczycie co ukrywa to nędzne ubranie i podarte buty. Ho,— ho, ho! Rozmowa ta utwierdziła nas w przekonaniu, że to na pewno taka sama sprawa jak z królewną na ziarnku grochu. Kiedy nieznajomy z beztroskim apetytem zajadał kolację naszej poetycznej mamusi, zakradłyśmy się z siostrami do jego pokoju i wsunęłyśmy pod prześcieradło garść gwoździ w zastępstwie grochu, którego nie miałyśmy pod ręką. Całą noc nie spałyśmy z emocji. Ale tajemniczy przybysz z-awiódł nasze nadzieje najzupełniej. A skóra jego, nawet jak na polityka, była bardzo gruba. Bo następnego dnia usłyszałyśmy z jadalnego pokoju: 15 — Ach, Jasiu kochany! — rozpływał się w serdecznościach niedoszły królewicz — jeszczem w całym moim życiu nie spał w tak wygodnym łóżku. Nigdy ci tego nie zapomnę! Uściski, pocałunki, pociągania nosami, głośne chrząkania... Czemu ten idiota wiatr śmieje się i śmieje tak bezlitośnie drwiąco za oknami? Zniszczył już przecież wszystko w naszym chorym ogródku. — Zobaczycie, przekonacie się, jacy dumni będziemy, że człowiek ten przebywał pod naszym dachem! — prawił uszczęśliwiony ojciec. —Pan doktór to powinien wywiesić kartkę na drzwiach: tu dają jeść i spać wszystkim dziadom za darmo — ironizowała na swój sposób Weronka. . Jednak, wbrew wszystkiemu i wszystkim, przepowiednia tatusia spełniła się dziwnie prędko i łatwo. W dwa lata po tej wizycie ojciec wpadł do dziecinnego pokoju, drżąc ze wzruszenia i radości. Powiewał nad naszymi głowami rozłożoną gazetą i wycierał głośno nos, reagujący natychmiast na szybsze bicie serca. . . _Widzicie, ten dziad został ministrem. Rozumiecie? Ministrem komunikacji! — No, mój kochany panie doktorze! — mlasnęła językiem Weronka _i któż by to uwierzył, że takiego dziada zrobili ministrantem! Przez kilka dni patrzyła z szacunkiem na tłum biedaków okupujący gabinet ojca i przestała już gderać, przejęta ważnością zdarzenia. Niestety fakt ten nie zmienił smutnego stanu naszych finansów. Pacjenci płatni topnieli z dnia na dzień, choć i przedtem nie było ich zbyt wielu. Ci, którzy się pojawiali, byli to przeważnie chłopi lub robotnicy, przeto zamiast przyjmować od nich pieniądze, trzeba im było dawać jeszcze na lekarstwa. Sukienki nasze były przedmiotem ironicznego podziwu całej szkoły. Szewcy podrzucali ramionami w niemej grozie, łatając w nieskoń­ czoność nasze stare buciki. — E, kto by się tym przejmował! — wołał beztrosko ojciec. — Z przeproszeniem pana doktora, ale pan doktór ma zielono w głowie — strofowała dziobata. —Tak, tak, moja Weronko i dlatego mi dobrze na świecie. Bo każdy, kto chce drugich kochać i wierzyć im, musi mieć zielono w głowie. Inaczej nic z tego!

16 Przypomnieli nam się wszyscy dorośli, którzy mają zielono w głowie i roześmiałyśmy się. — Nie ma zmartwienia, moi kochani — dodał tatuś — jedna zmiana koniunktury politycznej, a wypłynę, aż miło! Wtedy wierzyłyśmy. Lecz wmiarę przybywających nam latjasne stało się niesprawiedliwe prawo społeczne, dzięki któremu politycy dzielą się na dwa rodzaje: na tych, którzy tracą majątki dla ideowej sprawy i tych, którzy te majątki zagarniają. I dziś wiemy zdecydowanie, że ojciec nasz zawsze i w każdej koniunkturze politycznej należał do tych pierwszych. — Ale proszę pana doktora — powiedziała znienacka mądre słowo Weronka — przecież ten, co spał w pana łóżku, rządzi teraz kolejami. A nie mógłby to kazać, żeby wszystkie kolejarze leczyły się u naszego pana? Tatusia zadziwiła trafność tej uwagi. — Wiesz, Weronko, masz rację! Już dawno zabiegam o posadę lekarza kolejowego. Ale nigdy nie zwrócę się z prośbą do moich przyjaciół partyjnych. Nie ma strachu! Przecież on pamięta o mnie. Sam powiedział, że nigdy nie zapomni mojego łóżka. Niedługo po tej rozmowie przechodziłyśmy z mamusią ulicą. Wielka fala ludzi wstrzymała nas, zanim zdołałyśmy przejść przez jezdnię. Ludzie tłoczyli się z tępą ciekawością dokoła lśniącej limuzyny, którą prowadził szofer w pięknej liberii. — Minister, minister — szeptali ludzie w jakimś niepojętym uniesie­ niu. — Popatrz, Magdziu — powiedziała mamusia — czy poznajesz? Spojrzałam, a zdumienie rozciągnęło mi wargi w śmieszne kółeczko. Przecież w tej wspaniałej limuzynie siedział ten sam tajemniczy człowiek, który przybył do nas jesiennym wieczorem z wielkim kijem w ręce. Samochód zatrzymał się, minister wysiadł. Wpadł niemal na nas i prędko odwrócił głowę. Po niechętnym błysku małych oczek, ob­ ramowanych czerwonymi obwódkami, poznałam, że świetnie wiedział, kim jesteśmy. Cofnął się, wsiadł w auto i zirytowanym głosem kazał ruszyć szoferowi. R e f l ^ M r o i” ^ uśmiechu rozjaśnił jej twarz z nieznanych ^ M a m u s iu , przecież on nas widział, a czemu nie ukłonił się nawet? A wtedy zmądrych, ironicznie uśmiechniętych wargmamusi padło to tak dobrze znane nam słowo: iw ów ^pom yślalam , że polityka to niezwykła nia w porę cudzych kolacji i wysypiania się w wygodnych me łóżkach, a całą jej sztuką możność zapominania o tym jako konkluzja tego zabawnego zdarzenia zrodziło się we mnie postanowmme go politykiem wolę już z dwojga złego zostać poetą! 2 Zielono w głowie

Rozdział II MALEŃKIE SŁÓWKO: PSIAKREW w p o d t ^ e L PrS o „ rr dT d0bie,iStWa- “ garbata ropucha ^ = 5 3 = = “ = : - * i podwórko szkolne ieTn nnrA’ ia|abym krzyczeć na cały świat w stosunku do naszej nauczyc^w T orzecr023'161” kurtUa2ji‘dobroci nL" ktÓfa naJ°brzyd^ sz^ kropute 2 najg,ębszą i " l ™ ynk° dokoh' niczym Liga Narodów w czasie woji,y'’“ W m m m M f m‘a'a Spokoj to r - zadartym noskiem, skłębionymi hrązowymnoktmH SWy^ wdzi?cznie koloru błyszczącego groch,, podbna z T OCZam* serce w klasie. ~ p J łatwością każde najodporniejsze 19 Ona jedna lubi głupią Magdę i ma odwagę przychodzić do dziwnego domu chodzącego do góry nogami! Szymuś przypomina mi zawsze pastuszka, z pięknych ilustracji Dulaca, przed metamorfozą w czarującego trubadura śpiewającego wzawody ze słowikami, pod koronkowym balkonikiem zaklętej w różę księżniczki. Obecnie, korzystając z zawieszenia broni między mną a panną Malusią, opowiadam Szymkowi dalszy ciąg emocjonującej fabuły mojej powieści. Puszczamy w ruch nasze różowe kołowrotki języczków i terkocemy bez przerwy. — Dziewiąty tom powieści zaczęłam fascynującą sceną wizyty Rogera da Monfalcone u księcia Ryszarda Champagne d’Orleans. Roger przyszedł, by swemu rywalowi dożyć, mimo rozdartego serca, najser­ deczniejsze kondolencje z powodu ślubu z Liliozą. — Zaraz, zaraz... — powstrzymała moją elokwencję Laura — coś tu nie w porządku. Przecież kondolencje składa się w innych sytuacjach życia. — Ależ tak! Kondolencje, a może nie...? Może to gratulacje? Eee, to wszystko jedno! — Przecież Lilioza w trzecim tomie wstąpiła do klasztoru, a książę zginął w wielkiej bitwie o Sardynię! Ten Szymek jest okrutny i torturuje mnie wyrafinowanie. — Masz stanowczo zbyt niebezpieczną pamięć jak na czytelnika — mówię jej. Ja, pisząc już dziewiąty tom mojej historycznej powieści, zapom­ niałam, kto się komu i kiedy urodził, kto umarł i kto kogo poślubił. Rozporządzałam setkami postaci, dziesiątkami dzieci i niezliczonym zastępem psów, koni oraz jednym aligatorem, przywiezionym z tajem­ niczej wyprawy nie wiem już sama przez kogo, dla kogo i po co! Zdołałam połączyć kilkadziesiąt par, pozabijałam wszystkich, którzy wprowadzili zamęt i dywersję w mój plan powieści, rozwodziłam, godziłam i sprowadzałam na świat dzieci, obdarzając je zawsze genial­ nymi właściwościami. Teraz jednak musiałam ratować swój prestiż autorski i najspokojniej odrzekłam na zarzut Szymka:

20 — W tym tkwi właśnie romantyczny czar całej historii. Książę zjadł za dużo sardynek w Sardynii, wypił pół litra oliwy i niemal dokładnie pękł. A wszyscy myśleli, że to śmierć! Garibaldi wziął go do niewoli, lecz przerażony jego apetytem pozwolił mu wrócić do Orleanu. Ależ Magda, przecież na dwudziestu czterech stronach opisywałaś pogrzeb księcia. Pamiętam, że za trumną zamiast poduszki nieśli pierzynę na ordery. — Okazało się, że pogrzeb był jedynie przedstawieniem teatralnym, mającym na celu wprowadzenie w błąd wrogów księcia. Ale tymczasem Lilioza w klasztorze nabawiła się czarnej ospy, straciła wzrok i obcięto jej obie nogi — dręczyła mnie nieludzko zachłanna czytelniczka. — Ach Szymek, Szymek, masz brata na medycynie ijeszcze nie wiesz, jakie się cuda dzieją! Ospa to nie była żadna ospa, tylko sadze wyleciały z kominka w celi Liliozy i zwykłe obmycie twarzy ciepłą wodą wystarczyło, by przekonać wszystkich, że to nie żadna choroba. Utrata wzroku była jedynie Szokiem nerwowym spowodowanym obcięciem nóg. Oczy Szymka błysnęły chytrze. —Ciekawajestem, co zrobisz z tymijej obciętym nogami?— zacieka­ wiła się Laura. Kiedy szósty raz księżyc wkładał lisią czapę, do klasztoru zapukał wędrowny znachor... — No, już się domyślam. —Książę Champagne d‘Orleans miał jednak wiele przeszkód, gdyż zazdrosny Roger da Monfalcone wyruszył z wojskiem na ratunek Liliozy. Całe lasy powywracano do góry korzeniami, by odgrodzić drogę księciu do klasztoru. Ale wspaniały bohater spod Sardynii, którego sam Garibaldi obdarzył orderem... No, no, Magda! Opamiętaj się. Z tymi sardynkami nie było znów tak bardzo bohatersko. Wszystko jedno! Książę zmobilizował eskadrę samolotów i pod- frunął pod furtę klasztorną. Lilioza wypadła ze swej celi i podążyła za księciem. Ale Roger da Monfalcone zestrzelił samolot i książę z Liliozą zmuszeni byli przebyć przestrzeń, dzielącą ich od zamku, pięknym samochodem... — Magda, Magda! — zlękła się o stan moich pięciu klepek Laura — przecież to czasy Garibaldiego. Wszystkich tych środków lokomocji wówczas jeszcze nie znano. — A jeśli Juliusz Vernemógł przepowiedzieć telegraf bez druku i łódź podwodną, to czemu mój genialny książę nie mógłby skonstruować samolotu i samochodu, wyprzedzając epokę. Patrzyłam z dumą na pokonaną przeciwniczkę, której zabrakło argumentów. — No, a co się potem stało? — Pobrali się i dali ogłoszenie do gazet: uprasza się o nieskładanie kondolencji. — Gratulacji — poprawił znowu Szymek. — W trzy miesiące po ślubie urodziło się dziecko. — Czy to nie za wcześnie? — stropiła się znienacka słuchaczka. — Ależ skąd! Właśnie w samą porą. Bo posłuchaj tylko: w pierwszym miesiącu pojechali w podroż poślubną błękitnym ekspresem. W drugim urządzali sobie mieszkanie, instalowali elektrykę, zakładali radio i wy- próbowywali patefon. A w trzecim miesiącu już mieli czas na kołysanie dziecka i dostarczenie mu wszelkich wygód. — Tak, to zupełnie w porządku — przyznała lojalnie Laura i byłyśmy obie nieskończenie dumne i zadowolone z naszych bohaterów. Losy ich dzieci, wnuków i prawnuków miałam zamiar opisywać w następnych pięćdziesięciu dwóch tomach, nie licząc przygodnych epopei wierszem i dialogów o białych rymach! Czułam się jak pogromca zwierząt. Mój wyraz twarzy musiał zastanowić naszą śliczną Halusię. Wypros­ towała się na katedrze, przełknęła podwójną porcję gorzkiej od żółci śliny i zawołała uprzejmie: — Panna Magdalena Zrębowiczówna będzie łaskawa przyjść do tablicy. Nie mogłam odmówić tej uprzejmej prośbie. Dobre wychowanie wszczepione u nas w domu mści się w późniejszym życiu na każdym kroku. Stanęłam bezradnie przed czarnym ekranem tablicy, daleka od lekcji, matematyki i panny Halusi, niczym sama piękna Lilioza księcia Champagne d’Orleans przed ślubem.

22 Panna Halusia z szewską pasją wyciąga mnie na słówka, chcąc klasie koniecznie udowodnić, że niejestem takim osłem na jakiego wyglądam. Ale ja się nie dam złapać w pułapkę! Bronię zaciekle mojej zagrożonej opinii najgorszej matematyczki w Klasie. Nie sprowokują mnie te wyschnięte wargi ułożone w słodziut­ kie serduszko. Milczę jak głuchoniemy spiskowiec w sali tortur Ropucha zbliża się do tablicy. Połyskujejuż z daleka wielkimi szkłami swych rogowych okularów, chcąc obezwładnić mnie ich blaskiem, jak automobiliści oślepiający małe zajączki błyskiem reflektorów. Szymus dowodził potem, że w tej chwili nasz najdroższy pedagog przyporami raczej krwiożerczego okularnika, mającego za chwilę połknąć żywcem małego węża mungo. Panna Halusia śmieje się i śmieje unosząc w górę twarz, jakby coś bardzo zabawnego dostrzegła na suficie klasy. Oczywiście kochana Magdzia Zrębowiczówna nie wie nawet, czym się mówi na lekcji. To jej jeszcze za mało, że jest najgorszą matematyczką wklasie, a drugie półrocze zaczęła tradycyjną dwóją. No trudno, trudno. Ja nic na to nie poradzę! Rozkłada ręce i notatnik w ironicznej boleści, a wargi trzęsą się i trzęsą nad szpiczastym podbródkiem zakończonym bujną, niemal podzwrotnikową brodawką. — Owszem, proszę pani, ja wszystko wiem i umiem! Tak? — zdumiewa się panna Halusia i wybucha śmiechem dziwnie i niesamowicie, jak rozbawiony brzuchomówca. — Moje kochanie, więc dlaczego milczyszjak zaklęta i nic nie mówisz, skoro wszystko wiesz? Całe zadanie od początku do końca ja musiałam za ciebie objaśniać! — Bo mnie me wypada przerywać, gdy starsi mówią! — odrzekłam z tak idealną pokorą i uprzejmością, że sam Wersal mógłby uczynićmnie za to swą największą ozdobą. Na takie dictum panna Halusia zamilkła zdruzgotana. Jedynie wspaniała brodawka zakołysała dwoma długimi siwymi kosmykami na znak protestu. Wracam do ławki pod gradem szyderczych spojrzeń moich koleża- - k. * ych ironicznie zwężonych oczach mogę z łatwością wyczytać prawdę mego życia szkolnego: * y — Marna uczennica, w podartym mundurku przerobionym z sukni starszej siostry, nieładna, niemądra, ale za to prowokująco harda. Tylko my, ładne i bogate, mamy prawo do bezczelności. Sympatia koleżanek nie obciążała mojego życia. Jeden Szymuś mog sobie na taki luksus pozwolić, mając za sobą elegancki dom, wspaniały samochód, rodzinę znaną i poważaną, oraz przedmiot westchnień wszystkich pensjonarek: urodziwego brata Janusza. Te niezwykłe walory dawały Laurze zupełną niezależność uczuć i postępków. Nic jej nie mogło zaszkodzić w opinii klasy. Nawet przyjaźń ze mną! Te wszystkie dziewczęta z mętnymi myślami, nie rozjaśnionymi blaskiem fantazji, były nieskończenie dalekie ode mnie i mego domu stojącego do góry nogami na innej planecie. Niemal wszystkie, jak Szymuś, przyjeżdżały do szkoły własnymi samochodami, w których od wczesnego rana grało radio wmontowane do wozu. Wiele dziewczynek miało piękne lalki maskotki w atłasowych sukienkach. Inne, mimo zimy, co dzień zmieniały świeże roze w flako­ nach przymocowanych do wnętrza samochodu. Ja tylko raz jechałam autem, ale spacer ten nie dodałby mi splendoru w oczach naszej klasy. ................... Biegłam prędziutko do szkoły, obawiając się spóźnienia, g y wstrzy mał mnie w galopie wesoły, dobrze mi znajomy głos. — Hej, panno Magdziu, siadaj panienka, to ją podwiozę kawałeczek, bo mi ta nie bardzo pilno. Przede mną zatrzymał sią ciężarowy samochód, wypełniony po brzegi śmieciami i popiołem. Młodzieniec, dający mi do dyspozycji ten wspaniały pojazd, był jednym z politykujących zamiataczy spod naszych okien. Chciał mi teraz okazać swoje sympatie partyjne! Obawiając się zrazić takiego stronnika naszego obozu, bez wahania zgodziłam się i usiadłam obok szofera na ławeczce. Z wielkim szumem, stękaniem, sapaniem i hukiem pękniętej opony zajechaliśmy z paradą przed szkołę. Całe szczęście, że wszystkie koleżanki były już w klasie i widział mnie tylko woźny, gdy wysiadałam z mego wspaniałego rydwanu!

24 Posypała się za mną kupka śmieci i popiołu! Woźny z głośnym ujadaniem musiał po mnie sprzątać i od tej chwili przestał mi się kłaniać, co przedtem czynił w niedziele i święta. Wszystko to przypomniało się mi w chwili depresji i pesymizmu, jaki ogarnął mnie po rozmowie z panną Halusią. Podparłam głowę gorącymi dłońmi i czułam, że albo natychmiast skonam, albo napiszę wiersz. Poemat, zrodzony na zgliszczach mojej ambicji, powstanie jak feniks z popiołów. Rymy zbiegły się na pierwsze westchnienie z chyżością dawno wygłodniałych dzieci, rzucających się chciwie na pierś matki. Moją rozpierającą złość wyładowałam w czterech zwrotkach, które powinny stać się sztandarową poezją każdej cierpiącej i zbolałej pensjonarki. Znam jedno śliczne słowo szumiące jak wichru wiew, Słówko, co działa zdrowo, Maleńkie słówko: psiakrew! * Ktoś powiedział, że poezja jest modlitwą duszy. Niestety, do moich rymów zastosować tego nie można. W każdym razie bardzo mi ulżyło to sapnięcie w przestrzeń. Gdy w sercu twym ciemno jak w lesie I duszę twą szarpie gniew, Wtedy ci ulgę przyniesie Maleńkie słówko: psiakrew! Oczywiście odnosiło się to do moich pogardzających mną koleżanek. A teraz zwróciłam swą krwiożerczą lancę przeciw sercu starej ropuchy wysiadującej z premedytacją za katedrą: Gdy ludzie okrutni wyszydzą Krwawej twej pracy siew, Gdy krzykną, że ciebie się wstydzą, Ryknij im w ucho: psiakrew! *) Autentyczny wiersz 14-letniej pensjonarki Marii B. 25 Czułam jak mój gniew topnieje z każdą strofką wiersza. A jednak to nie wszystko. Przecież każdy stuprocentowy poemat powinien łączyć realizm życia z motywem uczucia. I nagle poczułam wielki ból serca na myśl o Laurze, którą kochałam ze wszystkich wątłych sił pensjonar- skich, a ona nie szlocha, nie wyrywa włosów z głowy w niemej boleści nad moją porażką. I to dało mi bodźca do napisania ostatniej zwrotki: Gdy miłość cię wzniesie podniebnie, Zaszumi ci cudny śpiew, A potem zdradzi haniebnie, To pluń i powiedz: psiakrew! Czułam się twórczynią czegoś wielkiego i doskonałego. Ale wówczas stało się coś, co powinno wstrząsnąć humanitaryzmem i postawić na nogi Ligę Obrony Praw Człowieka! Panna Halusia drobnymi kroczkami, zataczającymi nieznaczne pół­ kola, zbiegła ze stopni katedry i rzuciła się na utwór, porywając kartkę z wierszem w swe wielkie zakrzywione paznokcie. Struchlałam, zemdlałam, zamarłam i spociłam się z wrażenia od stóp do głów. — Panna Zrębowiczówna, proszę do kancelarii. Klasa stężała w przerażeniu. Jakiś śmiech urągliwy wypłynął znienac­ ka, lecz cofnął się zalękniony i przykucnął pod pierwszą ławką. Szymek wpakował brudną pięść i tabliczkę czekolady do ust, by nie wybuchnąć płaczem, a reszta dziewczynek w braku czego innego gryzła ze zdenerwowania paznokcie. Stuk, stuk, stuk... walą moje tysiąc razy łatane buciska o zimną podłogą kamiennego korytarza. Ciap, ciap, ciap... człapie czterdziesty numer pantofelka Halusinego. Te nasze kroki już się z sobą rozprawiają, zanim my dojdziemy do kancelarii. W gabinecie dyrektora cisza i pustka. Śnieg zasypał szyby do połowy. Wprowadza to do pokoju nastrój intymny i przyjemny. Panna Halusia czyta mój utwór, nieszczęsny owoc dwói zmatematyki tam i z powrotem. Z góry na dół i z dołu do góry.

26 — Ładne słowa wprowadzasz do literatury — mówi niby groźnie, ale wesoła nuta przebija przez ten lodowaty ton i nie pozwala pannie Halusi być Katonem. Dopiero teraz spostrzegam, że panna Halusia nie jest znowu taka bardzo brzydka i bezgranicznie stara. O, zdjęła okulary i patrzy mi prosto w serce wielkimi błękitnymi oczami. — Magda, twój wiersz jest niemoralny, gdyż powtarzasz w nim bardzo niewłaściwe słowo. Ale masz dopiero czternaście lat, więc jesteś niezupełnie odpowiedzialna za swoje czyny. Nie chcę ci psuć kariery życiowej i tylko konfiskuję ten utwór, odbierając prawo rozszerzania jego treści na terenie szkoły. Otrzymujesz karę z zawieszeniem. Jeśli się dowiem, że kolportujesz swe dzieło, obniżę ci ocenę ze sprawowania. A teraz, ponieważ byłaś zajęta pisaniem tego wiersza, więc wymazuję ci dwóję, będąc pewną, że to podziała na twoją ambicję i pobudzi zamiłowanie do pracy szkolnej! Istnieje pewien procent prawdopodobieństwa, że białoramienna Hera nie była najzupełniejszym odbiciem wdzięków pannny Halusi, patrzącej teraz na mnie płonącymi, błękitnymi oczami. Nie przysięgłabym, czy by na pewno dostała nagrodę piękności jako miss Universum. W każdym, najbardziej krańcowym wypadku, była ona dla mnie najpiękniejszą kobietą owej wspaniałej chwili dyktowanej przebaczeniem! Kto powiedział, że ma garb? To tylko łagodne zaokrąglenie łopatek skutkiem ciągłego pochylania sią nad książkami. Ma najwyżej pięć­ dziesiąt lat, a to podobno obecnie jest wiekiem największego rozkwitu kobiecości. A ta osławiona brodawka to zaledwie puszek, a zatem wdzięk i czar panny Halusi. Miałam ochotę jej powiedzieć, żejest przedmiotem mego uwielbienia i w dziewiątym tomie wydam ją za mąż za Rogera da Monfalcone, dając jej w posagu dwanaście zamków obronnych i samochód z bukietem błękitnych róż. Niestety, jestem głupio nieśmiała, gdy mam coś miłego powiedzieć, a bardzo odważna, gdy chlapię impertynencje! Jednak jakiś fluid serdeczności musiał przepłynąć ode mnie do niej, gdyż nagle pogłaskała moją rozwichrzoną czuprynę lub raczej kosmyki włosów, uciekających z subtelnego warkoczyka, zwisającego jak harcap na plecy. 27 — Wracaj do klasy i nikomu nie mów o naszej rozmowie — pochyliła się konspiracyjnie do przedziurawionego kolczykiem mego ucha. Pognałam jak złe licho na skrzydłach wiatraka. Wpadłam w gromad­ kę zalęknionych dziewcząt, przypuszczających, że za chwilę wypędzą mnie sękatym kijem ze szkoły, a całą klasę wydezynfekują żrącymi kwasami. Widzącmnie żywą, całą i roześmianą, cofnęły się przerażonejak przed upiorem. Wiedziałam, że prawdziwe rozwiązanie sprawy przyniesie im roz­ czarowanie, a mnie zepchnie znów w szary kąt klasy. Nie chcąc im sprawiać zawodu, wymyśliłam natychmiast wstrząsają­ cą rozmówkę, jaką mnie rzekomo poczęstowała panna Halusia. Stanęłam na ławce i obiecałam natychmiastową demonstrację zaka­ zanego utworu. To im ogromnie przypadło do smaku, jak wszystkie rzeczy niedozwolone. Pochłaniające uczucie szczęścia i błogości ogarnęło mnie aż do bólu. Pierwszy raz w życiu wdrapałam się na piedestał bohatera klasy! Napawałam się dyktatorską władzą, pieściłam blaskiem rozszerzo­ nych oczu, a dusza moja żarła ten nastrój klasy jak wygłodzony lew kromkę chleba z masłem i świeżą szynką. Wnikając najgłębiej w istotę poezji, oddeklamowałam swój wiersz. Doświadczyłam na sobie tego niezwykłego dreszczu, wstrząsającego trybunem ludu, gdy przemawia do tłumów. Dziewczynki przy każdej zwrotce ze zrozumieniem, odczuciem i wzniosłą subtelnością powtarzały chórem: — Psiakrew, psiakrew, psiakrew! To maleńkie słówko rozbrzmiewało teraz w stu melodiach, od­ cieniach i tonacjach! Dziewczęta oszałamiała możność wykrzyczenia go z podświadomości. Szymek nadął się jak paw z dumy posiadania tak niezwykłej przyjaciółki! Dziewczynki czuły się zobowiązane względem mnie za podarowanie im takiej niezwykłej chwili i wsuwały mi do kieszonki fartucha cukierki, znaczki pocztowe i fotki aktorów filmowych. Te ostatnie cieszyły mnie najwięcej, gdyż nimi ilustruję swe powieści.

28 Książę Champagne d‘Orleans ma na jednej stronie utworu twarz Cezara, wyciętą z łacińskiego podręcznika, a na drugiej Dymszy z ostatniego filmu. Portretem Liliozy jest fotografia przemytniczki alkoholu z brukowego pisma lub Grety Garbo w roli królowej Krystyny! Wycięłam z jakiegoś tygodnika ilustrowanego nastrojową fotografię romantycznego podwórka, otoczonego kwitnącym bzem. Pięciu parom kazałam się całować na tym poetycznym miejscu. — Magda! — zawołała Ala ze zgrozą na widok mojej ilustracji w powieści — przecież to podwórze cytadeli, na którym wieszano spiskowców! Dziewczynki rozbiegły się na pauzie i tylko wierny Szymek towarzy­ szył mi jak zwykle. Laura opowiadała już o mnie w domu, a rodzice jej i siostra z bratem chcą mnie koniecznie poznać. Czy to możliwe, żeby ktoś chciał widziećmnie, Magdę z domu do góry nogami? Cieszyłam się bardzo i prawdziwie, zwłaszcza gdy Szymuś oznajmił mi, że brat Janusz, studiujący medycynę, powiedział, że muszę być z pewnością typem patologicznym i chętnie spreparowałby moją czaszkę w prosektorium. Powodzenie przytłumia poczucie rzeczywistości. Ja, nieprzygotowa­ na na taki sukces, zapomniałam zupełnie kim jestem i jaką rolę odgrywam w naszej szkolnej społeczności. No, po prostu przewróciło mi się w głowie i chciałam natychmiast obwieścić mój triumf w domu. Gnałam po lekcjach, jakbym miała zamiast motorek w podeszwach. Dopiero mróz i wiatr oprzytomniły mnie nieco. Już w drodze uzmysłowiłam sobie nicość mojego wyczynu. Kogóż on zdoła zachwycić? Wszyscy u nas albo sami piszą, albo jak Ala pogardzają tego rodzaju twórczością. W domu było jeszcze zupełnie cicho, gdyż Ala z Basią nie powróciły na obiad. Tatuś zamknął się w gabinecie z jakimś zezowatym, ryżym i kuleją­ cym chudziną, mającym w najbliższym czasie powstrzymać kryzys europejski niczym biblijny Jozue, który zatrzymał Słońce! 29 Mamusia w bibliotece kończyła rozprawę o wpływie francuskiej poezji na współczesną polską, przeto zrozumiałam, że tylko jeden odłam Kpołeczeństwa domowego może mi dać należną satysfakcję! Już w korytarzu doleciał mnie mdły zapach mydlin i chrzęst tartej o maszynę bielizny. Ach, dzisiaj w kuchni wielkie pranie. Doskonale! Ucieszyłam się, że zastanę praczkę panią Ondruszową mającą wielkie /.rozumienie dla subtelności słowa i melodii wiersza. l ak zwana w skrócie Ondruszka to Ślązaczka z dalekich, zielonych pól Śląska Cieszyńskiego. Wprowadziła z sobą surową czystość tamtej­ szych kobiet i rozbrajającą pogodę ducha, mimo bardzo ciężkich lat przeżytych w ciężkiej pracy. Kiedy jest mi bardzo źle i smutno, przywołuję zawsze obraz Ondru- szki. I wówczas wiem, że jeśli ona może się uśmiechać, to znaczy, że już nikomu z nas nie wolno płakać! Ondruszową ma twarz podobną do toruńskiego piernika, odlanego wdziwacznej formie. Wysoka, bardzo chuda, z szerokimi ustami, które w uśmiechu zdają sią oplatać całą głowę. Na mój widok plasnęła radośnie rękami, wymokłymi od ciągłego prania i ocierania łez. — O,jako ci to naszo panienko szumno! O,jako szumno! — zawołała. Ucałowałam jej oba wyschnięte na kość policzki, co naszą dziobatą Weronkę dotknęło szpileczką zazdrości w samo ospowate serce. — Muszę mojej kochanej panieneczce przynieść te powieść, co wychodzi w zeszytach po pięć groszy — zawołała Ondruszka, znając dobrze moje zamiłowania literackie. — To bardzo pikną powieść. Mój syn Janek, to ją w kioksie sprzedaje samemu eleganckiemu państwu. Pan portyjer z banku i Hanusia, pokojówka z hotelu, to się nie mogą doczekać dalszego ciągu. — Opowiadaj pani Ondruszową o tej hrabini, co to z trumny uciekła przez te Kamile — dopingował ją Weronka. Ondruszka przy każdym praniu wstrzykuje w naszą fantazję nową dawkę powieści. Czasem, to co opowiada, jest tak emocjonujące, że Weronka rzuca czystą bieliznę do kosza, by przyspieszyć pranie o cały tydzień. Kiedy Ondruszka kończy wielce zawikłane opowiadanie, z którego ani rusz nie możemy odgadnąć, kto właściwie uciekł z trumny, zaczyna sypać niezwykle dowcipnymi zagadkami:

30 — No, moja szumna, roztomiła panieneczko! Co to je? Siedział dwójnoga na trójnogu i zajadał nogę. I przyszedł czwórnoga i porwał mu tę nogę. A wtedy dwójnoga chwycił za trójnogę i uderzył nią czwórnogę. Obie z Weronką popiskują, porykują, poćwierkują i pokrzykują z wielkiej radości. Dzisiaj ja z dumą oznajmiam, że mam im coś do przeczytania. Wyciągam zza dekoltu ciepłą jeszcze kartkę papieru, pulsującą krwią i żółcią rymów. Już przy pierwszych strofkach Ondruszka zastyga w zachwycie, trzymając wysoko w górze różowe majtki Ali, do połowy zamoczone w wodzie. Przy każdym maleńkim słówku Weronka wali tłuczkiem w rozgotowane kartofle, a Ondruszka tak wywija majtkami, że niemal moczy je w rosole. Gdy doszłam do ostatniej zwrotki o miłości, entuzjazm obu słucha­ czek dojrzał już ostatecznie. — Pluń panna Weronka na tego malarza, co ganek maluje i powiedz: psiakrew! — doradzała zastosowanie poezji do aktualnych potrzeb życia. — No, moja pani Ondruszowa — zdumiała sią Weronka — przecież takiego wiersza to nawet Julio Słowacki nie potrafiłby napisać. — To Weronka wie o istnieniu Słowackiego? — zdziwiłam sią ja na odmianę. — No, a jakże, moja panienko. Umarł przecież tak niedawno. Jakieś parę lat temu. — Co ty pleciesz Weronko! — No, moja panienko, byłam przecież na jego pogrzebie. Widziałam na własne oko jak jechał na Barbakanie. Prawda pani Ondruszowa, czy nieprawda! — Rychtyk prawda, panno Weroniu! — Nie na Barbakanie, tylko na rydwanie. W Barbakanie wystawiali tylko jego trumnę. — Wszystko jedno, moja panno Magdziu. Facet się ta porządnie dorobił, żeby taki pogrzeb sobie fundnąć! — To przecież cały naród się zebrał, żeby go odpowiednio pochować — prostuję. 31 — Naród, naród — przedrzeźnia Weronka — jak ni ma forsy to naród taki zły, moja panienko! My z Ondruszową bidne, to nas po śmierci na Barbakanie nie będą wozić! I naród nic nam nie da! — Racja, święta racja panno Weronko! — potakuje Ondruszowa. Siedzę na małym stołeczku między balią a piecem kuchennym, czasem Ondruszowa chlaśnie w moją rozpaloną głowę praną koszulą ojca. Weronka z wielkim rozmachem zdzielą mnie porządnie chochlą po plecach. Leczja jestem usatysfakcjonowana i z błogością wyleguję się moralnie na zielonej łączce sławy. Ale w tej chwili Weronka podchodzi do mnie, u wszystkie bruzdy na jej twarzy czerwienieją z lekka. Jest to znak, że zacna Weronka chce o coś prosić, ale nie śmie. — Moja kochana panno Magdusiu — nabiera wreszcie odwagi —niech mi kochana panieneczka pożyczy tej książki, z której odpisała swój śliczny wierszyk. Za tydzień będą imieniny ojca przeora od benedyktynów i brat furtian bardzo mnie prosił, żebym mu wyszukała ładne powinszowanie, bo on zawsze wierszem przemawia do swoich przełożonych. Ten wiersz o psiakrew bardzo by mu się nadał. — Ależ moja Weroniu — uśmiecham sią pobłażliwie — przecież ja tych wierszy nie przepisuję z książek! — No, a skąd je panienka ma? — Jak to skąd? Z głowy! — No, no, nigdy nie uwierzę! Człowiekowi rachunek z miasta trudno napisać i grzechy na karteczce do spowiedzi, a co dopiero takie słowa, żeby pasowały do siebie. Potrafiłaby to pani, moja pani Ondruszowa? — Nijak, panno Weronko! — No, widzi panienka! A jak już Ondruszowa mówi, to święte. — No, ale książki też ktoś musi najpierw pisać, jeśli nawet ktoś drugi chce je przepisywać — przekonuję zraniona do suteren serca tą nieufnością. —To sie wi! — wykrzykuje Weronka. —Nawet raz takiego widziałam. Ale to musi być stary człowiek, siwy i w okularach. A najczęściej to taki zaraz umiera. Jak ten Julio. Ledwie piórkiem machnął ijuż trup! Zresztą ten malarz, co ganek maluje, twierdzi, że wszystkie poety mają kuku na muniu — dodała, zakreślając kółeczko na czole.

32 — Prałam u jednego poematy — mówi Ondruszka. — Był bardzo stary i miał okrutnie brudne kołnierzyki. A jaśki spod głowy to takie czarne, że nijakim sposobem nie można było ich doprać. Kucharcia od tego poematy mówiła, że to wszystko bez te poezyje. Zupa kipi i po chwili w kuchni unosi się gęsty, żrący dym. W rozmowie o poezji utonęła proza życia i obie rozmówczynie zapomniały o obiedzie. Weronka krzyczy i rzuca się w stronę blachy, by ratować uciekającą spod pokrywki zupę kminkową z grzankami. Ondruszka dzielnie pomaga wycierać blachą. Któraś z nich łokciem dobiera sią do moich trzonowych zębów. Z godnością podnoszę się z krzesełka i kieruję w stronę drzwi. Weronka ciska w kąt mokrą ścierkę, podbiega ku mnie i obejmuje wpół gorącymi od pary rękami. No, panno Magdziu, nie bądź panienka taka nieużyta i zazdrosna. Brat furtian bardzo się ucieszy. On sam, jak panienka przyjdzie do klasztoru spowiadać się, to przy furcie podziękuje za grzeczność pannie Magdzi. Bez słowa wchodzę do łazienki, by umyć ręce przed obiadem. Przez uchylone do kuchni drzwi biegną za mną urągliwe słowa naszej Weronki: No, moja pani, gdzież by to wszystko zmieściło się w takiej głowinie! Przywołując filozofię życia, zawartą w moim własnym wierszu, ryknęłam w odpowiedzi całemu nieufnemu światu i dziobatej od stóp do głów Weronce: — Psiakrew! Rozdział III SKĄD WEŹMIEMY DWANAŚCIORO DZIECI? nieprzytomnym ogródku, przechodzącym obecnie spazmy przed­ wiośnia, stoją dwie małe dziewczynki i zadzierając wysoko głowy, krzyczą w przestrzeń, pochłanianą przez duże kwadraty otwieranych okien. — Basiu do szkoły! Baasiu, Barbaaarkoo! W oknie ukazuje się różowa wstążka przewiązująca skudloną głowę Weronki. r — Basia kończy śniadanie! Zaczekajcie chwileczkę, albo wejdźcie do domu — informuje dziobaty anioł stróż naszego domu. Dwie małe dziewczynki, najwierniejsze karykaturki dorosłych kobie­ tek, siadają z dystynkcją, przesadzoną ósmą wiosną życia, na kamiennej ławce pod różą zakutą w słomianą zbroję. Okrągłe jasne buzie uwypukla jakiś refleks wewnętrzny, wybiegający z ich oczu i osiadający na stulonych wargach. Marysia Brzózko to typ granatowej do czarności Ormianeczki. Jakimś niepojętym kontrastem tych płomiennych oczu i żywszego niż u innych dziewczynek tętna krwi, Marysia jest bezprzykładnie łagodna tym najdziwniejszym spokojem pewnym swej siły i wiedzy. Marysia nie zdaje sobie z tego sprawy. I to pogłębia jeszcze czar tej dziecinnej osobowości. Roma to bardziej agresywny typ nowoczesnego dziewczątka. Wy­ chowana w bardzo nowoczesnym domu, w którym raczej ojciec jest opiekunką i wychowawczynią, gdyż matka zarabia na cały dom pracą w redakcji. Samotność i brak tego ciągłego, troskliwego narzucania się uczućmatczynych wyrobiły w Romie samodzielność i odpowiedzialność za ośmioletnie postępowanie. Energia drży w każdym kosmyku jasnych włosów, strząsanych z czoła na tył kształtnej główki. Jakiś nieuchwytny 3 Zielono w głowie

34 cień ironii rozszerza ciemne źrenice niebieskich tęczówek w skośnych oczach dziewczynki. Roma i Marysia to przyjaciółki do grobowej i teatralnej deski. Romusia jest primabaleriną reprezentacyjnego baletu szkolnego, a Marysia reżyserem i dramaturgiem w jednej niewielkiej osobie. Ta cicha, uśmiechnięta zawsze i dla wszystkich, dziewczynka ma jakąś niezwykłą władzę nad duszami zaszeregowanymi w granatowe mundur­ ki obszyte na kołnierzach szerokimi białymi tasiemkami. Teatr ma swego oficjalnego recenzenta w osobie naszej Basi. Ale jej zdanie, jak i każdego prawdziwego sprawozdawcy, jest niepopularne i nie przyjmowane przez szkolną publiczność. Basia ma już wyrobiony smak i polot przez ciągłe dyskusje w naszym domu. Oczywiście umysłowość jej odbiega daleko od szablonów szkolnych i wyobrażeń przeciętnych koleżanek. — Barbara! — woła drugi raz reżyser z baletnicą — Barbara, dokąd mamy czekać na ciebie, ty niepoprawny żarłoku! Tupią zesztywniałymi nogami w twarde czoło ogródka. Walą nogami zesznurowanymi ciaśniutko brązowymi sznurowadłami bucików. Roma wyjmuje maleńkie lusterko, ukryte w teczce na książki i poprawia zalotnie granatowy berecik, nasuwając go na jedno oko. Basia nareszcie skończyła jeść śniadanie i pędzi teraz po schodach jęczących pod jej nogami. Wpadado ogródka i skacze przez niski płot na szyję dwóch przyjaciółek. Pocałunki, okrzyki, uściski i śmiechy furkocą nad ich głowami jak w wojnie powietrznej nieprzyjacielskie pociski. Teraz Roma z Marysią chwytają Basię pod ręce i z dostojną powagą ukrywającą w sobie odrobinę lenistwa i niechęci do szkoły, prowadzą się statecznie. W drodze mówią o wszystkim, co się nigdy nie zdarzyło i o niczym, co jest zawsze najprzyjemniej. Dalszą wędrówkę zagradza im nagle biały dom, narzucony im na cały okres dzieciństwa kamienną twarzą i wilgotnym sercem. .Wita je teraz obojętnym westchnieniem brudnych firanek. Szkołę prowadzą trzy panny Wende. Wszystkie trzy mają wysmukłe szyje pomarszczone troską o głowy kołyszące się na samym wierzchołku. 35 Wszystkie trzy, choć to już dawno wyszło z mody, chodzą w długich czarnych sukniach i wysokich sztywnych kołnierzykach. Wszystkie trzy urodziły się niewiarygodnie dawno i nigdy na pewno nie umrą. Są i będą zawsze, by małym dziewczynkom odbierać wdzięk i prostotę dzieciń­ stwa. Basia chodzi do tej szkoły dlatego, że wszystkie trzy panny Wende były niegdyś dzielnymi bojowniczkami o sprawę polską i kobiecą. Na tej platformie spotykały się zawsze z naszymi rodzicami. I sentyment do trzech panien Wende obciąża na całe lata naszą biedną Basię. Trzy panny Wende nie uczą wcale. Zbyt wiele same nie umieją i dlatego nie potrafią drugich niczego nauczyć. Pierwsza hoduje tylko kwiaty i poza nimi widzi jedynie błoto i śmietniki. Druga nie wychodzi z kuchni i w jakimś natchnionym oderwaniu od życia przypala wszystko, choćby na najwolniejszym ogniu. Trzecia zastyga w nieruchomości i bezwładzie, siedząc godzinami na jednym miejscu pod oknem z milczącym kosem. Z domu wyrywa ją tylko gwałtowna wichura lub wstrząsający deszcz. Wtedy gna nie­ przytomnie starymi uliczkami Krakowa, podobna do jakiejś duszy zaklętej, w pogoni za nieuchwytnym żywiołem. — Biedne kobiety — mawia o nich mamusia. — To te lata spędzone w rosyjskich więzieniach wykoleiły je najzupełniej. Ale trzeba popierać dawne nieustraszone bojowniczki i szermierki o wolność i prawdę. Basia, Roma i Marysia wchodzą do klasy i ładują pod ławkę książki i śniadanie. Gabrysia Maluszkówna gniecie w dłoniach stare gazety w wielkie kule i obrzuca nimi głowy trzech przyjaciółek. Basia i Gabrysia to dwie największe w klasie antagonistki. Gabrysia, mimo przepisowego mundurka, chodzi w grubej, flanelo­ wej sukience w zieloną kratę, wypełnioną gdzieniegdzie żółtym kolorem. Cienki warkocz pogania schylone uniżenie plecy. — Powiedzcie mi — zastanawia się Roma — dlaczego w naszej klasie ta niemiła Gabrysia łubiana jest przez wszystkie dziewczynki. Mnie przypomina jakiegoś psa, pospolitego kundla, umiejącego się podlizać każdemu. — Bo ona jest najlepszą uczennicą w klasie i dlatego dziewczynki szanują ją, a równocześnie liczą się z jej zdaniem.

36 — Ojej, wielkie mi cuda! — zaśmiała się Roma. — Każdy kujon potrafi to, co ona. Ale niech spróbuje zatańczyć walca na paluszkach lub stępa po amerykańsku! — Ciekawa jestem czy Gabrysia pomoże nam kiedy napisać zadanie rachunkowe, lub podpowie gramatykę? — westchnęła Basia. — Aha, tak, czekaj na to! Osiwiejesz, wyłysiejesz i do reszty stumaniejesz! — wykrzyknęła porywczo Roma. — Przecież Gabrysia Maluszkówna to najbardziej nieużyta dziewczyna, jaką znam. — Nie mówcie tak źle o koleżance — zawołała nagle Marysia, której anielska łagodność zacierała niejednokrotnie krytycyzm. — Dajmy spokój tej głupiej Maluszkównie — potaknęła Basia. — Powiem wam coś ciekawszego — mamusia dowiedziała się wczoraj od jednej z panien Wende, że będziemy miały nową nauczycielkę. Podobno prosto z uniwersytetu. Taka świeża nauczycielka, że jeszcze ciepła, jak się śmiała mamusia. Panna Wende twierdzi, że trzeba odmłodzić organizm szkolny. Inna sprawa, że wszyscy, którzy nas uczą są już bardzo starzy. — Świetnie! — zawołały z radością dziewczynki. — To bardzo miło mieć młodą i ładną nauczycielkę. Nawet dwóje wówczas są przyjemniej­ sze i łatwiejsze do przełknięcia — dodała Roma. Jakby na potwierdzenie tych słów w klasie ukazała się wysmukła dziewczyna, gładziutko uczesana, gładziutko uśmiechnięta i gładziutko mówiąca. Energicznym krokiem weszła na katedrę i potrząsnęła wielkim koronkowym żabotem, spiętym pod samą szyję skromną platynową szpilką. Drogie, najmilsze dzieciątka! Skupcie się teraz i uważajcie co wam powiem. Rączęta złóżcie grzecznie, buziuchnom nakażcie milczenie i nadstawcie uszek: od dziś ja jestem wychowawczynią waszej klasy. Wokoło była taka cisza, że słychać było gonitwę zdziwionych spojrzeń dziewczynek. Żadna nie mogła uwierzyć, iż ta młodziutka dziewczyna jest już nauczycielką i ich władzą. A pani mówiła i mówiła równiutko, słodziutko, łagodnie, jakby miód śpiewał w lipowych gałązkach. Dzieciąteczka najmilsze! Chciałabym poznać wasze kochane duszyczki i dlatego porozmawiamy jak przyjaciółeczki i koleżaneczki. 37 Radosny świergot rozgaworzył się nad scichłą ze zdziwienia klasą. Wszystkie były uradowane i szczęśliwe. — Słuchajcie dzieciąteczka! Zbyt wielki dystans dzieli mnie od waszych ławeczek, serduszek i buziaczków kochanych. Zechciejcie dziewczyneczki przybiec do mnie jak do mamusienki rodzonej. Dziewczynki zerwały się gwałtownie i frunęły całą gromadką do stopni katedry. Usiadły na nich niby młode pingwinki. Jedynie Basia, Marysia i Roma nie dały się pochłonąć fali entuzja­ zmu. Ta niezwykła słodycz nauczycielki budziła w nich głęboką nieufność —jako normalna reakcja na zbyt wielkie natężenie serdeczno­ ści. — Ja jestem panna Greta — mówiła z uśmiechem — i tak nazywajcie mnie moje drogie, najmilsze przyjaciółeczki. Panna Greta poczęła opowiadać zgromadzonym dziewczynkom 0 wszystkim: o sobie, szkole, lalkach, ogródku, żołnierzach cynowych, którymi ponad wszystko lubiła się bawić. Nagle bez żadnego związku powiedziała: — Wiecie zapewne, że za kilka dni odbędą się wybory do sejmu 1 senatu. Od ich wyniku uzależniony jest byt i dobrobyt naszego państwa. Ciekawa jestem, na jaką listę będą głosowali wasi rodzice! Ten oficjalny, suchy ton po poprzedniej serdeczności i słodyczy zaskoczył dziewczynki i odebrał im odwagę. Wiele zresztą nie miało pojęcia o polityce, ale w takiej chwili wobec nauczycielki i koleżanek wstydziło się do tego przyznać. — Dzieciątka, cóż to wasze buziuchny tak zastrajkowały — zaśmiała się dawnym sposobem panna Greta. Gabrysia Maluszkówna spojrzyła intensywnie w twarz nauczycielki, jakby usiłowała wyczytać z niej jakiego rodzaju odpowiedzi pragnie. Wzrok panny Grety objechał wolno wszystkie dziecinne twarze, wianuszkiem otaczające katedrę. Utknął nagle przyciągnięty spoj­ rzeniem wielkich oczu Basi, rozszerzonych niechęcią. — No, a ty dziecineczko, czy nie wiesz przypadkiem, na co ojczulek i mateczka będą głosowali? — Mamusia to nie wiem — odparła szczerze Basia — a tatuś na dwójkę. Twarz panny Grety skurczyła się gwałtownie, jakby gestem tym zasłaniała ją od ciosu.

38 — Ależ kochanie, dzieciątko drogie, coś ci się w głowinie pokręciło. Przecież na dwójkę to znaczy na robotników! — Tak — odparła najprościej Basia — tak, proszę pani. Tatuś chciał wprawdzie na chłopów głosować, ale w mieście jest tylko lista robot­ nicza. Pani chrząknęła nerwowo i tarła krótkimi palcami krótkie szerokie czoło. — A jak się nazywa ojczulek? — Jan Zrębowicz. — No... tak! Teraz rozumiem — odpowiedziała swym własnym myślom panna Greta. Pochyliła twarz nad Basią i głaszcząc z przesadną troskliwością jej włosy, powiedziała: — Nieszczęśliwe maleństwo! Koleżanki prychnęły śmiechem podobnym do kichania. — Drogie dziewczyneczki! — zaprzeczyła żywo tej ostentacji panna Greta — nie trzeba się śmiać z nieszczęścia drugiego człowieka. Powinnyście właśnie najwięcej serdeczności i współczucia okazywać na każdym kroku biednej koleżaneczce. Gabrysia wydęła pogardliwie policzki i ukłuła Basię zezem spojrzenia. — A ile u was w domu jest dzieci?— zwróciła się nagle panna Greta do Marysi Brzózko. — Jestem jedynaczką — odparła z uprzejmym uśmiechem. — Litości godne dzieciątko! — powiedziała znów z afektacją panna Greta. Tym razem dziewczynki zdumiały się. Pogarda dla ojca Basi była aż nadto uzasadniona. Lecz żadna nie mogła pojąć na czym polega niższośćjedynaczki od innych dziewcząt. Litości godna! Pewnie dlatego, że nie ma rodzeństwa i musi się sama bawić. Tak, to była racja, ale Marysia nie była temu winna. — Ciekawa jestem ile waszych matek pracuje zawodowo, a ile pilnuje ogniska domowego i dobra swej rodziny? — Moja mamusia cały dzień pracuje w redakcji — odparła z dumą Roma. Była niezwykle uszczęśliwiona, że mogła to powiedzieć. Ale jej relacja przyniosła niespodziewanie inny skutek. — O, nieszczęśliwe maleństwo! — zawołała, jak do Basi, nauczycielka. 39 Trzy dziewczynki czuły, że wyrzucone zostały nagle poza nawias kłusy / - Proszę pani — wykrzyknęła nie pytana Gabrysia Maluszkowna — u nas w domu jest dwanaścioro dzieci, mamusia nigdzie nie pracuje, tylko pilnuje kuchni i rodzeństwa. Wszyscy w domu: tatuś, mamusia i ciocia, a nawet służąca, wszyscy głosują na to, co pani. ostatnie /danie wypowiedziała tonem osoby wtajemniczonej i pewnej siebie. Panna Greta objęła ją ramieniem i ucałowała tkliwie w oba policzki. Następnie rzekła do pozostałych dziewczynek. __j o jest wzór pięknej rodziny, godnej naśladowania. Gdy jeszcze dowiedziała się, że Gabrysia jest najlepszą uczennicą w klasie, zachwyt jej był zupełny. . Nareszcie dzwonek, ten największy przyjaciel wszystkich uczennic i uczniów, przerwał lekcje i męki trzech koleżanek. Pani ucałowała wszystkie dziewczynki ostentacyjnie, długo pieszcząc Basię, otrząsającą się pod dotykiem tych zimnych ust jaszczurki. Kiedy wyszła z klasy, w małym światku dziecięcym powstała istna rewolucja, skierowana w stronę Basi i jej sojuszniczek. __ Nie chcę siedzieć nawet w jednym rzędzie z tobą * w aiy rozsierdzone dziewczynki — twój tatuś głosuje na robotników! — Nie dotykaj mojego ołówka, ty szkodniku! . — Możesz wynosić się ze szkoły do swoich dziadów i chłopow. Tutaj nie ma dla takich, jak ty, miejsca! Potem wzięły się za ręce i skakały dokoła Basi na jednej nodze. __Twój tatuś głosuje na dwójkę, twój tatuś głosuje na dwójkę. Oczywiście Marysi i Romie rzucały zjadliwe docinki, nie rozumiejąc dlaczego, ale wiedząc, że należy nimi pogardzać, skoro tak wyraźnie nauczyła ich tego panna Greta. . . — Ty jedynaczko, nie pozwolimy ci urządzać przedstawień! Widzicie ją jaka mądra. Chce nami rządzić, a sama jest jedynaczką! — A ty masz mamę w redakcji! To wstyd. I jeszcze się tym chwali! Trzy potępione dziewczątka blade, z zaciśniętymi ustami, zbiły się w gromadkę, zalęknione, smutne i nieświadome przyczyny nagłego stanu rzeczy. . . , . — Zapowietrzone! - ryczała Gabrysia. - Powinni was z porządnej szkoły psami wyszczuć.

40 Marysiu i Romusiu! — powiedziała Basia tonem nie znoszącym sprzciwu pakujemy książki i idziemy do domu. Nasz tatuś musi z tym wszystkim zrobić porządek! Wybiegły w przekrzywionych beretach, płacząc przeć całą drogę. Już w naszym ogródku rozlegały się ich rozpaczliwe szłochy, sprowa­ dzające wszystkie psy z sąsiedztwa i wywołujące do okien tatusia, mamusię, Weronkę i kominiarza. Dziewczynki pobiegły na górę i wpakowały się do gabinetu ojca. Wszystkie trzy zaczęły tak dużo i prędko mówić, że tatuś, przerażony i oszołomiony tym nawałem słów, padł bezwładnie na tapczan. — Zwołuję posiedzenie — wykrzyknął, obcierając pot z czoła. Aż się zasapał z nadmiaru wrażeń. — Marysię Brzózko mianuję przewod­ niczącą. A teraz udzielam głosu tylko jej. Proszę, panna Marysia będzie łaskawa w najprostszych słowach i najkrócej zreferować nam całe zajście szkolne. Marysia, pociągając miarowo noskiem błyszczącym od łez, opowie­ działa całe zdarzenie oraz jego fatalne skutki. Ojciec zerwał się i biegał po pokoju, dysząc ciężko. Czarne oczy błyszczały mu okrutnie, a ręce dygotały nerwowo. Okrągły brzuszek podskakiwał zupełnie jak na sprężynce. W gazetach opiszę, interpelację wniosę do sejmu, do samego ministra oświaty pójdę upomnieć się o krzywdę mojego dziecka. Basia spojrzała poważnie i wyrzekła to, co gnębiło nas już od tyle długich lat. — Bo dlaczego u Maluszkówy jest dwanaścioro dzieci i tatuś głosuje na porządnych ludzi, a mamusia siedzi w domu i kuchni. Ona na pewno nie wie, co to jest awangarda poetycka! — trajkotała wzburzona i wstrząśnięta. — Ty, mędral! Ty się Baśka nie uchowasz, bo jesteś za mądra! - wykrzyknął tatuś. — Fifak z ciebie, co ojca i matkę będzie uczyć. Widzieliście! Mamusia niespostrzeżenie weszła do pokoju, dźwięcznym śmiechem rozbijając poprzedni nastrój. — Wszystko dałoby się jeszcze naprawić. Ojca przerobić, żeby nie jeździł na wiece i nie głosował na robotników. Mnie przywiązać za nogę 41 w kuchni i zamknąć bibliotekę z książkami. Ale skąd weźmiemy dla przyjemności szkoły tych dwanaścioro dzieci? Wszyscy przyłączyli się do jej śmiechu i straszliwy, pełen zemsty gniew Ktopniał natychmiast, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Mamusia usiadła między dziewczynkami na kanapie, a gładząc jasne i ciemne główki trzech przyjaciółek, mówiła łagodnie, lecz dobitnie: — Macie bardzo nieścisłe informacje co do rodziny Maluszkówny. Matkajej porzuciła już dawno ojca, który zresztą wkrótce po tym zmarł na serce. Gabrysia jest biedną sierotą wychowywaną przez głuchą babkę. Ta jest bardzo daleka od polityki i spraw społecznych. Nie wyobrażam sobie głuchej babki Gabrysi jako wyznawczyni jakiegokol­ wiek stronnictwa politycznego. Jeszcze wczoraj widziałam, jak wsuwa­ no jej w rękę propagandową ulotkę, a ona rzuciła ją, wstrząsając ramionami. Powiedziała do mnie: „Czego oni chcą? Nie głosuję, bo się na tym nie znam”. Gabrysia jest jedynaczką, więc mowy nie ma o tak licznym rodzeństwie. — Zaraz to wszystko wklasie opowiem! — zawołała Basia porywczo. — Zanim to uczynisz, zastanów się moje dziecko — odparła spokojnie mamusia, biorąc jej ręce w swe chłodne, władcze dłonie. — Albo nie! — zreflektowała się Basia. — Większa będzie dla nas przyjemność, że mamy ją w rękach, a nie wykorzystujemy tego dla naszej zemsty. — O, tak! — potwierdziła mamusia. — Zemsta ma bardzo przykry smak, który na długo odbiera nam radość odwetu. Ja sama załatwię tę sprawę bez prasy, sejmu i ministerstwa. Wy jutro pójdziecie wszystkie trzy, jak zwykle, do szkoły. Dzieci prędko zapominają. Przekonacie się, żejuż jutro, lub pojutrze całą klasę znudzi ta pusta zabawa w pogardę. Dziewczynki rozeszły się do swoich domów, a mamusia najspokojniej podążyła do trzech panien Wende, bojowniczek o wolność słowa i prawdę życia. W trzech parach zgasłych oczu rozświecił się jakiś promyk sympatii na widok naszej mamusi. Panny Wende siedziały sztywno w ceratowych fotelach wyciągając zwiędłe uszy, w które chciały pochwycić echo dawnej młodości. Jedna pachniała zwiędłą różą, druga przypalonym sosem a trzecia zgniłym deszczem.

42 - Panna Greta już od jutra nie będzie uczyła w naszej szkole powiedziała jedna do drugiej, a druga do trzeciej. Patrzyły przy tym przed siebie nieprzytomnymi oczami wyłysiałymi z rzęs. Mamusia miała jak zwykle rację. Dziewczynki były już bardzo znudzone tą niezrozumiałą dla nich zabawą, nie mającą w sobie pierwiastków radości, bez których przecież nie można odczuwać żadnej przyjemności. Teraz było dla nich daleko ważniejsze to, że w ogródku szkolnym napadał w nocy śnieg. Był on puszysty i delikatny jak postrzępione falbanki z białych sukienek aniołków. Dziewczynki zbiegały się na pauzach jedną wspólną gromadką i budowały bałwana ze śniegu oraz kryształowe zamki z lodu, w których miał zamieszkać brylantowy człowiek ze śniegu. Całą energię wyładowały w tworzenie obronnych fortec i średnio­ wiecznych baszt lodowych, mających na celu ochronę stworzonego przez siebie bałwana przed atakiem gazowym słońca i wiosny. Marysia Brzózko urządzała dla lodowej kukły wielkie przedstawienia reprezentacyjne. Rozporządzała niezwykłymi dekoracjami drzew, śnie­ gu i fantazji. Na przedstawieniach tych Roma tańczyła taniec zimy, ubrana w białe postrzępione bibułki, z rozpuszczonymi na ramiona włosami. A bałwan ze śniegu stał niewzruszony i patrzył przed siebie wypalonymi węgielkami oczu. Kawałek cegły zamiast ust nie drgnął nawet na widok tych wszystkich wysiłków dziecinnych. I tylko śnieg padał i padał cichutko, tłumiąc głośniejsze okrzyki i zacierając brud na podwórkach i śmietnikach. U nas ogródek również przechodził drugą wiosnę lodową. Wszystkie drzewa rozkwitły białymi kiśćmi śniegu. Wokoło stało się nagle pięknie, jasno i niezwykle promiennie. Ogródek choruje na białą gorączkę — powiedziałam do Ali. Uleczą go z pewnością okłady i bandaże ze śniegu. Wata przesycona słońcem powróci mu siły i radość zakwitania. Postanowiłyśmy z Basią podpatrzeć nadchodząoą wiosnę. Będziemy nocować w altance. Bo wszystkie czary i niezwykłe moce rozpętują się po ciemku. Musimy koniecznie zobaczyć tę chwilę, gdy ziemia zrzuca z siebie lodowe kajdany i oddycha pełnią wiosny. Ale mróz trzyma silnie wszystko w swej okrutnej władzy i jeszcze długo, bardzo długo czekać musimy, zanim małe fiołki powiedzą sobie na liliowe uszka, że teraz nareszcie warto żyć! Rozdział IV Z PRZEPROSZENIEM ZAPROSZENIE VVrudno twierdzić, mimo wszystkich niespodzianek natury ludzkiej, że najwygodniejsza pozycja w życiu to klęczenie na brzuchu z głową wciśniętą pod lewe żebro i prawą sprężynę starego fotela, mając równocześnie nogi porozrzucane między palmą a pianinem. Ach, żeby tylko wytrwać! Żeby za żadną cenę nie zdradzić swej kontemplacji, czyli leżenia plackiem w kącie! Cała ta samoudręka, przechodząca najśmielsze wzory, dająca się jedynie porównać z pozycją fakirów leżących na gwoździach, miała szlachetny cel usłyszenia intymnych zwierzeń przyjaciółek Ali. Niestety! Ja do ich klanu z wieku i urzędu należeć nie mogę! Poluję z pasją na wynurzenia miłosne szanownego zgromadzenia uniwersyteckiego. Na rozmowy, szpikowane flircikami jak zając słoniu- ką, mam zawsze niewyczerpany kontyngent dla moich powieści. Nigdy za dużo miłości — oto moja twórcza dewiza. Wiem, a wiedza to pierwszy stopień do domu obłąkanych, że podsłuchiwanie jest największym świństwem idącym w zawody z pod­ glądaniem kart w brydżu lub wylizywaniem słoika z konfiturą truskaw­ kową. Zwyczaj wołający o pomstę na puszczy! Ale autor ma prawo rozgrzeszyć się dla dobra ludzkości i potomności. Chcąc wypełnić czymkolwiek pustkę czekania, czytam już piętnasty raz naszą ukochaną książkę pensjonarską: „Wiosna w klasie”. Chciała­ bym kiedyś poznaćjej autorkę Ewę Orwid. Mócjej powiedzieć, że każde słowo pisała o mnie i dla mnie. To zabawne, że Laura uważa to samo. Nawet Baśka oznajmiła mi, że „Wiosna w klasie” jest na pewno jej poświęcona. Niegdyś była to ulubiona lektura naszej Ali. Lecz odkąd uczęszcza na uniwersytet, książki pensjonarskie odłożyła ad acta.

44 Nasza Ala w światku swoich koleżanek wodzi rej jak dyktator, feudalny władca, lub szara gęś. Dzisiejsze zebranie zapowiada się emocjonująco i treściwie. Ala zdaje egzamin i prosto z uniwerku ma wpaść w objęcia przyjaciółek. Ciastka i cukierki, przygotowane na stoliku, mają być nagrodą za triumf egzaminu lub pociechą w razie klęski. Z mojej lektury wyrwał mnie z nagła brzęk dzwonka. Rozciągnął się w długi, dreszczowaty odgłos i szarpie mi oba bębenki w uszach. Słyszę, że Basia biegnie otworzyć, a za jej plecami człapie Weronka, mrucząc przez szerokie kły ozdobione żółtym kamieniem nazębnym: ^ ,P e?.Smeus et omn*a!Znowu te goście. Lepiej dziewczynie pensję podnieść niż te darmozjady karmić, a one pójdą i obszczekają cały dom na pomidorowo. Na widok Anki twarz jej łagodnieje. Anka, zwana pospolicie Dziumdzią, cieszy się wielką popularnością w naszym domu. Umiała zmobilizować nasze serca w celu obrony przeciw atakowi gniewu swej mamy, gdy biegnie z Alą na randkę lub do kina. Wtedy wszyscy, jak jeden wąż, otaczamy ją i bronimy zaciekle. W progu spotyka się z dwiema przyjaciółkami, siostrami Zarębian- kami: Zosią i Jadzią. Dziumdzią wchodzi do naszego pokoju i fasonuje twarz przed lustrem. Ma długie kręcone włosiska, wzrok zielony i suknię pluszową z wielkim kołnierzem splagiatowanym z portretu Maryli Weresz- czakówny. Nogi Dziumdzi są tak długie, że wyrastają chyba spod pach. O, coś Ala długo zdaje ten egzamin — troszczą się siostry Zarębianki. Dziewczęta siadają na dywanie i nie czekając na gospodynię, połykają z prestidigitatorską zręcznością stos małych ciastek, podobnych zupeł­ nie do kolorowych czapeczek grzybów. Siostry Zarębianki widzę pierwszy raz. Przez dziurę w fotelu obser­ wuję te dwie główki nad ciemnymi cerami, niby dwie malwy prze­ glądające się w oliwkowym stawku. Znów dzwonek. Wpada Zuza, Francuzeczka w niebieskiej sukni usianej białymi grochami, z wielkim czerwonym krawatem. 45 — A gdzie Lula? — pyta ją Dziumdzią o siostrę. — Stał się cud pewnego razu i Lula poszła na wykład. — Niemożliwe! — wykrzyknęła Jadzia. — Czy ona potrafi wysiedzieć na wykładzie spokojnie przez pięć minut nie paląc papierosa, me grając na fortepianie i nie plotąc po francusku? ^ — Nie, ona tego wszystkiego nie potrafi — przyznała Zuza śmiejąc się głośno — ale musiała pójść po nomen.* Poradziłam jej, żeby jak najmniej przebywała na wykładzie, bo i tak ją z niego wyleją. Objaśniłam pannę siostrunię, że profesor kuleje, przeto bardzo łatwo będzie go mogła poznać i nie omylić się. ............................ — Strach mnie zbiera na myśl o biednej Ali zdającej dzisiaj egzamin — westchnęła Jadzia. — Dlaczego? — zdziwiła się Zosia. — Przecież Ala jest blondynką i poszła zdawać w błękitnej sukni. A to jest warunkiem pomyślnego egzaminu u naszego profesora. — Tak, ale od rana pada deszcz, a profesor jest bardzo czuły na łamanie w kościach. Podobno już od rana urządził rzeź niewiniątek. __j a na prawie mam życie ułatwione — mówiła Dziumdzią ze śmiechem — powiem dwadzieścia razy swemu profesorowi: panie prezydencie, gdyż był przed laty prezydentem Lwowa, i egzamin zdany. Mojemu koledze, który nie tytułował go w ten sposób, krzyknął z pasją: cóż za poufałość, mój panie. Niedługo poklepie mnie pan po ramieniu i powie: panie Stasiu! Oczywiście do egzaminu należy zjawiać się wwieczorowych strojach. On uważa egzamin u siebie za ucztę duchową, do której należy odpowiednio przyoblekać ciało. Dziewczęta poczęły niecierpliwić się. Lęk o wynik egzaminu Ali dusił pod fotelem moją bohaterską pierś. Wprawdzie nasz kult dla starszej siostry wykluczał jej porażkę, ale profesor, u którego zdawała, był królem histeryków. A z takim to nigdy nic nie wiadomo. Wprawdzie nie było dotychczas histeryka, którego Ala nie uleczyłaby w pięciu minu­ tach, lecz profesor to zupełnie inna sprawa. Ala wpadła z hukiem eksplodującej petardy. — Victoria, victoria! — wołała od progu, a mały zawadiacki kapelusz kręcił się jak fryga na czubku jej głowy. * podpis profesora w indeksie

46 Dziewczęta otoczyły ją i poczęły gwałtownie wypytywać o przebieg egzaminu. — I po coja wkuwałam tak tragicznie cały materiał! — zawołała Ala, ciskając kapelusz w jeden, a płaszcz, w drugi kąt pokoju. — Mów, mów prędko o co ciępytał iczy wszyscyzdali! — krzyczałaJadzia. — Słuchajcie. Stary przygnał na uniwerek pędzony stukonnym reumatyzmem, poganianym przez artretyzm. Wpada do sali i prosto wali na naszą czwórkę. — Czego stoicie jak tumany na jednym miejscu! — Ryczy. — Ruszać mi natychmiast i pędzić dokoła stołu! Koledzy zrywają sią i gnają tumanowato wkoło zielonego stolika. Ja stoję i czuję, jak olbrzymieje we mnie atawistyczny upór, mający źródło w polityce i poezji naszego domu. — A pani czemu stoi w miejscu? — Rzuca się na mnie. — Bo nie znam powodu, kierunku i tempa — bluzgam mu w twarz z całym dostojnym spokojem człowieka, który ma za chwilę utracić głowę, przeto może sobie pozwolić na obcięcie paznokci. — Pani zdała egzamin celująco, panowie niedostatecznie — rzucił ku nam profesor. Dziewczęta tarzały się ze śmiechu po dywanie, pociągając Alę — triumfatora za sobą. Och, jakże starsza siostra imponuje mi zawsze i we wszystkim. Dziewczęta nie zdążyły przełknąć tego śmiechu, gdy drzwi otwarła nagła smuga dymu, zza którego niczym Mefisto ukazała się Lula w czerwonej furażerce. W króciutkiej sukni, szczupła i nieduża sprawia­ ła wrażenie dwunastoletniej dziewczynki. Szanowanie paniom, rączki całuję! — wołała zawadiacko i prosto pogalopowała do pianina, na którym poczęła rąbać, siekać i grać fokstrota z pasją, furią i talentem, przyśpiewując ochrypłym głosikiem. Ja kocham cię, ty kochasz mnie, on kocha mnie, kochamy się. Kocha żona, kocha'mąż, ach wciąż! Zakończyła jakimś fantastycznym akordem i wypuściła smugę dymu z gryzionego w zębach papierosa. —Lula, pokaż się,jak wyglądasz po wykładzie— wołały przyjaciółki. —Jeszcze cię wyślą do panoptikum! — krzyczała Jadzia. — Student­ 47 ka uczęszczająca na wykład! — No, masz nomen? — pytała Zuza. — Pierwszy raz w życiu posłuchałam cię, ma chere Zuza. Wchodzę ostatnia do sali i podsuwam profesorowi indeks, wtłaczając go w stos innych czekających cierpliwie swojej kolejki. Profesor bierze mój indeks tlo ręki i mówi: —Droga pani pomyliła się! Ja nie mogę dać jej pożądanego podpisu. — Ależ panie profesorze! —jadę na całego. — Przecież jestem pańską najwytrwalszą słuchaczką. Siedzę co dzień tu, w trzeciej ławce między piętnastą koleżanką pod czwartym oknem i notuję skwapliwie każde Nłóweczko pana profesora. — Ależ droga pani... Znów zalewam go potokiem słów, nie dając biedakowi dojść do słowa. — Moja pani — przerywa mi wreszcie zniecierpliwiony — wykładam teologię. Poza tym kuleję na prawą nogę. Profesor pani potrzebny też kuleje, ale niestety na inną nogę, niż ja — na lewą! Dziewczęta znów oniemiały ze śmiechu. Gdy uspokoiły się, opowiedziały Luli niezwykłe zdarzenie na eg­ zaminie Ali. — Stanowczo Ala powinna oblać to cudowne ocalenie od zlania egzaminu — stwierdziła Lula. Tak, tak!— poparła ją Jadzia — Ala powinna urządzić wielki bal nad bale, jakiego najmłodsi ludzie nie pamiętają! — Wiecie, że pomysł godzien jest funta złamanych szelągów — zgo­ dziła się Ala. — Należy się jednak nad nim trochę zastanowić. Obróciłam się pod moim fotelem do góry dnem. Na słowo: bal przewróciłabym się w trumnie, a cóż dopiero pod fotelem! — Niestety — powiedziała starsza siostra — w domu trudno będzie urządzić taką grandę na całego, gdyż gniazdo rodzinne nie ma nastroju do takiego szaleństwa, jakie należałoby urządzić. — Tak, to racja. Uważam, że dwa pokoje pięciu sióstr Zarębianek dużo łatwiej można będzie przerobić na „Gospodę pod królem his­ teryków” — odparła Jadzia. — Obawiam się, że po naszym balu już nazajutrz wyeksmitują was zmieszkania za zakłócanie spokoju publicznego — zlękła się prawniczo nastawiona Dziumdzia.

48 . , . 0! wykrzyknęła pełną dumą Zosia — u nas już od rana panuje aki wrzask i hałas, że lokatorzy nie spostrzegą najmniejszej nawet zmiany. — Najważniejsza sprawa to dekoracja wnętrza — stwierdziła Zuza studiująca na Akademii Sztuk Pięknych wraz z Zosią Zarębianką przecież nie urządzimy mieszczańskiej zabawy na surowo. Lokal musi koniecznie wyglądać jak średniowieczna gospoda. — Doskonale! Pomogą nam nasi koledzy z akademii — poparła osia. Najprędzej można urządzić to przyjęcie w przyszłą sobotę A czy wiecie, że to dwudziesty trzeci? Fatalny dzień pod koniecmiesiąca! - Dobry jest tylko pierwszy i drugi, jak powiada Boy — odparła rzeczowo Lula. — Tym nie możemy się krępować. Zresztą nikt po nas me spodziewa się obfitego bufetu. — Ale kogo zaprosimy na tę cygańsko-studencką bujdę na Zarębian- kach. pytała Ala. — Oczywiście poza Bogdanem. — Ja proponuję Bolka Wichroborskiego — zaczęła Dziumdzia. - I rzemiły chłopiec. Ostatnio dostał pierwszą nagrodę na konkursie oratorskim. — Jeśli sądzisz, że nas przegada, to pożegnaj złudzenia, droga Dziumdziu! — Tak, lecz jeśli zaprosimy Bolka, to również wypada uczynić to z Zenonem. A wątpię, czy on zgodzi się pofatygować na zabawę, gdzie me będzie żadnych wielkich ani sławnych ludzi — wzruszyła ramionami Dziumdzia. — Ja też nie roszczę sobie do tego żadnych pretensji — prychnęła Jadzia. — Znam go tylko z wieczorów literackich i radia. Mam zawsze wrażenie, że jest wyższy ponad każdego najwyższego. —Przypuszczam, że tojest raczej zachowanie dystansu, czyli instynkt samozachowawczy w stosunku do czytelników i słuchaczy — mówiła Zuza. — A ja twierdzę, że wy źlfc sądzicie Zenka Wichroborskiego — prze­ ciwstawiła się wszystkim Lula. - Wczoraj graliśmy w brydża. Licytuje fantastycznie, a rozgrywa apokaliptycznie. Mówię wam, z nim brydż to sama witamina. A śmialiśmy się jak wariaci na komedii w naszym teatrze. Wichrobor'sk!chd0brZe! Wdągam na flkcyJn^ trampolinę obu panów 49 Ale nikt w tej rozmowie nie szanował nerwów głupiej Magdy, leżącej pod fotelem na coraz to innej części ciała. Tylko serce moje wędrowało „uśmiechnięte, jasne, złote...” Zenon Wichroborski! Sama myśl, iż ujrzę właściciela tego sławnego nazwiska, kolebała mą duszę w hamaku radości. Prawdziwy, żywy literat! I to jeszcze w dodat­ ku krytyk. Ach, oberwać mu potajemnie guzik i oprawie w ramki... Zenon Wichroborski! . . . . Szczyt moich marzeń i pragnień był tak niesłychanie odleg y i wyso i, a jednak w tej chwili zniżył się i wszedł niemal na czworakach pod moj ° Pokażę Wichroborskiemu moje utwory literackie. Poproszę o ocenę i niespostrzeżenie dotknę prawdziwego pisarza. Chyba me rozpłynie się we mgle! , . Pod moim fotelem uczyniłam ślub sobie a muzom, które będą się mogły wyzwolić w mej twórczości, że nie wydam z siebie ostatniej kropelki krwi, zanim nie dotrę na bal pięciu sióstr Zarębianek do „Gospody pod królem histeryków”. Niech kosztuje co chce! Sprzedam na w antykwariacie, przy ul. Szpitalnej dwa podręczniki szkolne. Co dzień będę chodziła piechotą, więc zaoszczędzę na tramwaju. Nie będę jadła tydzień czekoladowego groszku z likierem, a za pieniądze zdobyte nadludzkim wysiłkiem kupię sobie bilet prosto na Parnas! .. . Dziewczęta wymieniały teraz tłumy chłopców mających zjawie sią na Jakieś nieznane nazwiska wierzgały w moich muszlach usznych i sprowadzały zamęt pod czaszkę. Nagle padło jak meteor nazwisko Janusza Radwana, brata Szymusia. Pot wielkimi krokami wybiegł na moje czoło. ,, Przecież to Janusz Radwan pragnął zawrzeć ze mną znajomość, aby spreparować moją czaszkę w prosektorium. Jeśli starsze dziewczęta zażądają okupu, sprzedam mojego trupa dla celów naukowych, a za uzyskane pieniądze pójdę na bal! Opłakałam już pod fotelem samą siebie i zapisałam w testamencie Laurze Radwanównie dziewięć tomów mojej historycznej powieści, a Weronce do spółki z Ondruszową sławny wiersz: „Psiakrew! 4 Zielono w głowie