ROZDZIAŁ 1
Elżunia ma dziesięć lat. Duże niebieskie oczy i jasne
włosy. Jak inne dzieci — kocha słońce i kwiaty, i wiatr.
Tylko nie może oglądać ich często. Jest kaleką. Nie spo
sób wstać bez pomocy. Nie sposób się ruszyć.
Mowa też utrudniona. Twarz przy każdym wrażeniu
kurczy się i drga. Dlatego czasem trudno jest zrozumieć
dziewczynkę. Wysila się, aby coś powiedzieć, i nie może.
Ręce i nogi są bezwładne, a bezwład — to bardzo
ciężka sprawa. Jakbyś miał przyczepiony kamień — ani
kroku. Można tylko płakać, ale i tak na próżno.
Elżunia mieszka w dużej kamienicy wielkiego mia
sta. Miasto ma piękne ulice. Na ulicach są sklepy, wy
stawy; parki pełne ptaków i drzew. Pomiędzy drzewami
dobrze jest grać w piłkę, bawić się w chowanego. Elżu
nia nie zna piłki ani innej gry.
Od dawna choruje. Gdy była maleńka, przyszła
silna gorączka, dreszcze. Leżała w szpitalu. Długo.
Potem pojechała w góry, do białego domu, gdzie było
dużo dzieci. I prawie wszystkie nieruchome jak ona.
I starsze, i całkiem małe. Ten dom nazywał się sana
torium. Ludzie w białych fartuchach zajmowali się
dziećmi.
Z owego pobytu pozostało wspomnienie smutnych
7
twarzyczek i bolesnych zabiegów lekarskich. Jeszcze
dziś wzdryga się przed zastrzykiem. Ukłucie długiej,
cienkiej igły jest przykre, kto by to lubił?
W pamięci zjawia się często dręcząca chwila wy
jazdu z zakładu. Mama zabrała ją — niosąc na rękach.
Nóżki Elżuni były nadal bezwładne. Nie pomogła inten
sywna kuracja.
Doktor ze współczuciem ściskał dłoń pani Janic
kiej.
— Robiliśmy wszystko, co było w naszej mocy. Jed
nakże zaatakowane są ośrodki nerwowe. Na razie nie da
się pomóc — nawet operacyjnie.
Głos mamy drżał, gdy zapytała:
— To już tak zawsze?
— Niestety. Nie mamy sposobu przeciw Heine-Me-
dina. Chyba że zaistnieją sprzyjające zdrowieniu oko
liczności. Może wówczas, chociaż to słaba nadzieja.
Jak dotąd, bezsilni jesteśmy wobec tej strasznej cho
roby.
Elżunia zapamiętała każde słowo. Były jak kłujące
drzazgi.
— No — proszę nie płakać. Z kalectwem też można
żyć. Mała powoli przywyknie.
Mama płakałr. Ta mama — zawsze pogodna, zaw
sze uśmiechnięta. Po twarzy spływały łzy grube jak
groch.
— Moje biedne dziecko. Moja biedna maleńka.
Słowa — biedna, nieszczęśliwa — nie opuszczały
Elżuni. Wstrętne, obrzydliwe. Dokuczały jak osy.
I stara Janowa, która od lat pomagała pani Janic
kiej w gospodarstwie — ubierając co rano dziewczynkę
i karmiąc ją (bo Elżunia nawet sama jeść nie mogła)
przygadywała:
8
— Moje ty biedactwo.
I tatuś. Przynosił zabawki, słodycze. Gładził włosy
córeczki:
— Biedulka moja.
A już najbardziej sąsiedzi czy goście litowali się,
a mówili:
— Co też z tej małej wyrośnie? Żadnej przyszło
ści nie ma. Bo przecież ani ubierze się sama, ani umyje.
Wieczna troska tylko. Nieszczęśliwa kaleka.
Elżunia nie chodzi do szkoły. Bo jak. Marzenie
0 granatowym mundurku i żółtym tornistrze, który po
mieści książki, piórnik, śniadanie i ludzika z plaste
liny, i kasztany zebrane po drodze — pozostanie marze
niem.
Nie siądzie w ławce; nie będzie wzywana do tablicy.
W czasie przerwy nie pójdzie spacerować z przyjaciół
kami, zwierzając im swe sekrety.
Elżunię uczy panna Klara. Ma głos łagodny, cier
pliwy, oczy za rogowymi okularami są dobre.
Dziewczynka nie cierpi tej dobroci. Ma takie dnie,
kiedy zaciska z uporem usta, nie odpowiada na pyta
nia.
Bo panna Klara jest jak wszyscy, skończy lekcje
1 pójdzie sobie. Na swoich zdrowych nogach, do swoich
niewiadomych spraw. Więc niech już idzie. Prędzej.
Ale nauczycielka powoli składa książki, zdejmuje
szkła, przeciera, chowa do futerału.
— Do widzenia, dziecinko.
Elżunia nie raczy odpowiedzieć. Patrzy w okno. Po
nad dachami kwietniowe czyste niebo.
Panny Klary nie dziwi milczenie dziecka. Trudno
być wesołą w klatce z czterech ścian. Zupełnie — jak
mały wróbelek pozbawiony swobody.
10
— Więc do jutra. Przyniosę ci fiołków. Już je sprze
dają na rynku.
Nareszcie sama.
W pokoju słońce. Wiatr porusza firanką. Frotero
wana posadzka błyszczy. Nad łóżeczkiem słoneczniki
wyhaftowane przez mamę. Żółte i jasne. Rząd lalek na
kanapie wytrzeszcza nieruchome oczy. Miś żałośnie po
rzucony w kącie.
Nie cieszą zabawki. Nudne.
Nawet książki z bajkami nie ciągną. A jest ich tyle
na niskiej półeczce — obok fotela. Wystarczyłoby się
gnąć (choć z wielkim trudem). A potem czytać o cudow
nych przygodach, o sprawach spełnionych. W świecie
czarów wszystko jest możliwe.
Elżunia umie dobrze czytać. Teraz jednak nie ma
ochoty. Po co? To wszystko nieprawda. Żaden latający
dywan nie przyniesie zdrowych nóg, żadne zaklęcie nie
sprowadzi rówieśników.
Właśnie pod oknem, na ulicy, krzyczą wesoło, grają
w klasy, w berka, w czarnego luda.
Ona chciałaby także śmiać się, biegać, roztrącać
przechodniów.
Parę razy mama zaprosiła Zosię, Lilę i Wicka na
podwieczorek. Było kakao i rurki z kremem, i czeko
ladowe krakuski.
Dzieci przyszły; onieśmielone i poważne. Inne niż
co dzień. Ledwie skubały słodycze.
Dziwiła je nieruchoma dziewczynka, którą prze
suwano na fotelu z miejsca na miejsce — całkiem jak
wielką lalę.
Jeden Wicek nie tracił czasu. Wsunął ciastka, wy
pił kakao. I wstał, nawet nie podziękował. Kiedy zaś
11
ROZDZIAŁ 2
Cała kamienica miała dosyć Wiekowych psot. Był
nieznośny. To wybił szybę, to zerwał sznur ze schnącą
bielizną, to znów wylał kubeł z pomyjami prosto pod
czyjeś nogi. Tłukł młodszych i słabszych od siebie. Koty
i psy okoliczne uciekały przed nim.
Lokatorzy narzekali:
— Wciąż ten Wicek.
Co gdzie się stało — zaraz wiadomo, że on. Któż
by inny? Niedobry chłopiec.
Wicek nie miał rodziców. Ojciec z wojny wyniósł
gruźlicę. Zmarł, a matka przeżyła go tylko o parę lat.
Sześcioletniego malca wziął dziadek — stary pan
Albin — dozorca. Odtąd chłopiec chował się u niegęfc
Żal brał —■co to była za opieka.
Pan Albin miał siedemdziesiąt lat i przytępiony
słuch. Skargi na wnuka nie docierały do niego.
Dbał tylko, aby chłopak miał co jeść i gdzie prze
spać się. Zgotował jednego dnia kartoflankę, na drugi
raz kapuśniak. Do tego pajda chleba — i już.
Niewiele obchodziło go, gdzie Wicek przebywał ca
łymi dniami. Chłopak robił, co chciał. Szkołę opuszczał
pod byle pretekstem.
1
Opiekun klasowy skierował go na popołudnia do
świetlicy.
— Będziesz miał pomoc w lekcjach i towarzystwo.
Dadzą ci porządny posiłek. Nie ma najmniejszego sensu
gonić — licho wie za czym.
Wicek chodził do świetlicy przez parę dni tylko.
Prawda, ciepło tam było, jedzenie lepsze niż u dziadka.
Mięso, ziemniaki, kasza z sosem i budyń albo kompot.
Pełen kubek dawali. A jaki słodki. Palce lizać.
I książki ciekawe. „Duch puszczy”, „Chata wuja
Toma”, „Robinson Crusoe”.
Właśnie o te książki poszło.
Wicek zaczął „Przygody Hucka”. Jednak podobały
się one i Tomkowi z trzeciej klasy. Mały pulchny chło
paczek siedział przy jednym ze stołów pogrążony w lek
turze. Wsparł głowę na łokciach i aż język wysunął
z przejęcia.
Wicek stanął obok.
— Ty, dawaj książkę.
— A bo co?
— Bo ja ją wcześniej czytałem, chcę skończyć.
— Ja też. Dostaniesz potem. Idź sobie.
Wicek uznawał jedynie prawo siły.
.' — Nie dasz?
— Ani myślę.
Jakoś ręka sama uniosła się i spadła na Tomkowy
nos. Z nosa pociekła krew. Tomek zerwał się:
— Czekaj ty.
Poszły w ruch pięści. Skakali ku sobie zupełnie jak
dwa koguty.
Dziewczynki podniosły krzyk. Z sąsiedniego pokoju
nadbiegł dyżurny.
— Co się dzieje?
14
Tomek miał siniak na twarzy. Wicek podbite oko.
— Jak można? Pogódźcie się. W tej chwili!
Tomek wyciągnął rękę. Wicek patrzył w ziemię.
— Nie zaczynałem. Zabrał mi książkę. Pokażę mu
jeszcze. Zobaczy.
- A ty nie wiesz, że w świetlicy ma być spokój?
Nie wolno się tłuc. Trzeba było siedzieć w domu, jeśli
masz robić awantury.
Poszedł. I nie pokazał się więcej.
Znów wałęsał się po całej dzielnicy — szukając za
czepki.
Obdarty, w dziurawych portkach. Nie ostrzyżone
włosy spadają na kark. Brudny. Strach na wróble po
prostu.
Zebrał najgorszych łobuzów. Przewodzi nimi. Za
chwyceni są jego pomysłami. Coraz to nowe ma w za
pasie. Wyprawy na owoce w podmiejskich sadach na
porządku dziennym. I drobne kradzieże po sklepach.
Milicjanci złapali dwóch chłopaków — siedzą w do
mu poprawczym od pół roku, reszta uciekła. Wicek na
jakiś czas zniknął wtedy z obrębu kamienicy. Gdzie
obracał się — nie wiedział nikt.
Dziadek nie szukał go wcale.
— Licho nie zginie — mówił.
Wrócił wreszcie. Jeszcze bardziej oberwany i wy
chudzony, ale pełen nowych pomysłów.
— Diabeł w tym dziecku chyba siedzi — opowia
dała Janowa, podając obiad. — Toż on dzisiaj wysmaro
wał jakimś świństwem drzwi wejściowe. Szła ta ele
gantka Sinińska i cała nowa suknia na nic. O, jak krzy
czy. Skaranie boskie z takim.
Istotnie kamienica rozbrzmiewała pomstowaniem po
szkodowanej.
16
A Wicek, jakby nigdy nic — siedział w bramie. Stru
gał kozikiem drzewo. Spod konopiastych włosów oczy
łobuza szukały nowego przedmiotu do zabawy.
Do wieczora wrzucił jeszcze zdechłego kota do kuch
ni Janowej, odkręcił hydrant w podwórzu i woda zalała
piwnice, przedziurawił dywan wiszący na trzepaku
i okrzykiem— „pali się” — postawił na nogi wszystkich
lokatorówfcjf
Kj^żde&S dnia tak było. Mieszkańcy żyli w ciągłym
strachu.
Na Wicku nie odnosił skutku ani gniew, ani per
swazje. Nikogo nie słuchał, nikogo się nie bał.
Największą przyjemnością było robienie na złość
innym. Już taki był. Bawiło go zdenerwowanie dru
gich — niech się pieklą, co mu tam.
Od czasu owego podwieczorku poczuł ogromną nie
chęć do chorej Elżuni.
Może dlatego, że był sam i często chodził głodny,
nie miał nic swojego. W pokoju dziewczynki zaś było .
tyle pięknych przedmiotów i książek. Mama jej dobra,
troskliwa.
Buntował się, zacinał.
Bo jak to jest? On swoich rodziców nawet nie pa
mięta, a tamta ma wszystko, otoczona opieką i miłością.
To niesprawiedliwe. Pokraka. Łamaga jedna. Sypał wy
zwiskami — ciućma, niedorajda — gdy dziewczynkę
wieziono na wózku na spacer.
Ułożył nawet wierszyk:
C
Ela — karuzela,
nogami nie rusza,
oczami strzela
i wykrzykiwał go głośno, ną całe podwórze.
a D ziew czynka spoza szyby 17
O, Wicek umiał obrzydzić życie.
Ze złą radością patrzył, jak Elżunia — na skutek
drwin — blednie, posępnieje.
Na nic prośby i przekonywania mamy, Janowej —
nawet lokatorów.
— Elżbietka jest chora. Nie rób jej krzywdy. Ona
taka biedna.
Zdawał się nie słyszeć, zajęty nagle pilną robotą.
Częstowany słodyczami, obrażał się:
— Chcą mnie przekupić. Ale ja nie taki — nie
dam się.
I dalej robił swoje — dalej było po dawnemu.
Nie cierpiał Elżuni. Całym sercem.
Za to, że miała mamę, a on nie.
Za książki i ciastka.
Za to nawet, że była chora.
Za wszystko.
ROZDZIAŁ
Dzień Elżuni zaczynał się zwyczajnie. Najlepiej spać.
Wtedy nie wie się o sobie, nie czuje się bezwładu, sny
są piękne — przenoszą na zalane słońcem łąki, gdzie
kwitną jaskry, niezapominajki — i niebieszczą się jak
odbicie nieba w strumieniu wiosennym.
Można je zerwać, uwić wianek, biegać po trawie —
na bosaka — jak inne dzieci. A potem położyć się w tej
trawie i szczęśliwymi oczyma patrzeć na sunące górą
białe obłoki.
Może przytulona do ramienia mamy iść przed sie
bie ulicami — wciąż dalej i dalej. I wracać ze szkoły
z przyjaciółkami — w radosny dzień. We śnie Elżunia
jest zdrowa. Chodzi, porusza się, mówi.
We śnie wszystko staje się osiągalne.
Pod przymkniętymi powiekami przesuwają się obra
zy z szybkością pędzącego pociągu. Jak kolorowy film.
Więc spać — jeszcze i jeszcze.
Ale przecież ciągle nie można. Trzeba kiedyś otwo
rzyć oczy.
Przebudzenie jest przykre. Głowa ciąży. Myśli, pełne
majaków sennych, nie od razu nawykają do rzeczy
wistości.
19
W dzikim winie oplatającym dom wrzeszczą wró
ble. Promyk słoneczny zagląda przez roletę. Zdaje się
mówić: „Wstawaj, Elżbietko. Spójrz, jaka pogoda”. Ale
Elżunia nie chce patrzeć.
— Co z tego, że pogoda, kiedy będzie jak zawsze —
jeszcze jeden najzwyklejszy dzień.
W sąsiednim pokoju dzwonią filiżanki. Pachnie
kawa.
Rodzice skończą śniadanie i pójdą do pracy. Mama
jak co rano zajrzy do niej na chwilę. Elżunia zna to
na pamięć.
Leżenie. Skrzypią drzwi, uchylone przez mamę.
Mama jest już w płaszczu.
— Spisz, córeczko?
Przymyka oczy.
Nie chce jej się odpowiadać.
Leciutki pocałunek na czoło i mama wychodzi.
Elżunia słyszy jeszcze jej głos w korytarzu:
— Niech Janowa włoży małej niebieską sukien
kę — tę wyprasowaną wczoraj, a na drugie śniadanie
tabliczka czekolady. I na spacer niech jedzie z panną
Klarą.
Cisza \v mieszkaniu nie trwa długo. Janowa zbiera
naczynie, rąbie w kuchni drzewo, szura garnkami, tłu
cze się.
Zaraz tu wejdzie i trzeba będzie wstawać.
Już jest. Podnosi roletę, otwiera okno, słońce w po
koju jak złota struga.
— Toż dzień, serdeńko. Zaraz ubiorę, kawusię zro
bię. O, popatrz, jaka śliczna sukienka.
Elżunia zaciska usta. Dużo ją obchodzi sukienka.
Choćby była z kawałków nieba, to i tak na nic.
Daje się myć, czesać.
20
Tylko potem — filiżanka ze wzorkiem w różyczki,
trącona, pada na ziemię. Oczywiście na kawałki roz
bita.
— A jej — dziwi się Janowa — że też ja, stara,
taka nieuważna.
Wcale nie Janowa. To ona — Elżunia.
Ona sama. Naumyślnie. Tak. Bunt musiał znaleźć
ujście, wyładowała go — chociaż na filiżance.
Śniadanie nie smakuje. Je powoli, małymi kęsami,
z przymusem, mimo że świeża bułeczka jest chrupiąca,
a miód na talerzyku pachnie; Janowa cierpliwie poda
je — łyżeczkę po łyżeczce.
— Toż ty ledwo dziobiesz, ptaszyno. W ten sposób
nie można. Rośniesz — musisz jeść.
Panna Klara przyszła wcześniej niż zwykle. Już od
progu mówi:
— Dziś nie będzie lekcji. Zawiozę cię do parku. Tam
przeczytamy bajkę o syrence.
Elżunia marudzi. Złe się czuje. Boli ją głowa.
W ogóle — nie chce.
Nie przekonała panny Klary.
— Na powietrzu przestanie boleć. Zaraz poczujesz
się lepiej. Nie rozumiem, dziecinko — jak można sie
dzieć w domu, kiedy słońce na świecie.
Och, cóż ona wie.
Trudno wyjaśniać, że w bramie jest ten wstrętny
Wicek, że spojrzenia ludzkie drażnią i bolą.
Tylko pokój jest bezpieczny — jak nora zwierzątka,
na które zewsząd coś czyha.
Ale już są na ulicy.
Mały, niski fotelik na kółkach. Panna Klara po
pycha z tyłu. Zupełnie jak niemowlaka — myśli Elżu
nia.
Nóżki ma przykryte pledem, rączki zwisają z porę
czy, buzia pochmurna.
Wicek oczywiście był. I Felek. I Janek.
— Lala malowana jećzie — wrzeszczeli, wygrywa
jąc na nosach.
Odprowadzili wózek aż za róg ulicy.
— Och złe, niedobre dzieci — zżymała się panna
Klara. — Jak możecie, chłopcy? Dla Elżuni — to przy
krość wielka.
Właśnie o tę przykrość im chodziło.
Elżbietka posępniała coraz bardziej.
Park porastała zieleń, trawa młoda, soczysta. Było
niebiesko od bezchmurnego nieba i może trochę od su
kienki Elżuni. Na klombach żółte i czerwone tulipany.
Na krzakach pączki bzu, twarde jeszcze i stulone.
Placyk pełen był dzieci. Podlatywały w górę pił
ki, migały skakanki, kolorowe kółka zataczały płynne
kręgi.
Gwar, śmiechy.
Zabawy — w ślepą babkę, w „Skacze wróbel'
w „Budujemy mosty”.
Mamy, babcie, nianie — obsiadły ławki. Pilnowały
swych pociech.
Elżunia odbija od ogólnego tła, od rozkrzyczanej
radości. Siedzi zmilkła — w tej samej, co zawsze, alejce.
Obok — rozłożyste drzewo derenia. Całe w złotawych
kwiatach. Elżunia nie patrzy nawet w tamtą stronę.
Więc co, że kwitnie? Co komu z tego?
Gdyby mogła — poszarpałaby te kwiaty, żeby nie
pachniały, żeby ich nie było.
Panna Klara nie harmonizuje także z otoczeniem.
Ma Szare oczy, szarą twarz i szarą suknię. Wygląda jak
przysypana popiołem. Taka sowa z wystającym nosem.
Monotonnie czyta o syrence, co z miłości do czło
wieka cierpiała.
Elżunia też cierpi. Tylko właściwie za co? Nie zro
biła przecież nikomu krzywdy. Serduszko ściska doj
mujący żal.
Z alejki wybiegły dwie dziewczynki — zbliżyły się.
— Chcesz, pobawimy się z tobą. Będziemy ci rzu
cać piłkę, ty ją tylko lekko odepchniesz. Sama zesko
czy — o popatrz! To balon obszyty materiałem. Nie
zmęczysz się — na pewno.
Śliczna była pasiasta piłka — dziewczynki miały
z pewnością dobre chęci. Jednak nie przekonały Elżuni.
Wszędzie wyczuwała podstęp.
— Nie chcę się bawić. Wolę być sama — wyszeptała
niechętnie.
Postały, popatrzyły:
— No — jeśli nie chcesz — trudno.
Odbiegły w podskokach.
Za krzewami dzieci szeptały coś do siebie.
— Pewnie wyśmiewają się ze mnie. Jacy wszyscy
są źli.
Ulubiona czekolada jest dziś bardzo gorzka. Dziew
czynka ma dosyć parku, dzieci, słońca i zabawy, której
nie było.
Myśli — czemu nie ma deszczu. Wtedy nawet zdro
wi chodzą skuleni i zmarznięci, a przeważnie siedzą
w domach, narzekają i smucą się. Jak ona. Niechby
padało. Niechby ludziom było także źle. Jak jej. Nie
cierpi pogody. Po co to głupie słońce świeci?
Zapamiętywała się w swoim żalu do całego świata.
Tak było już od pewnego czasu. Wciąż bardziej udrę
czona chorobą, zniechęcona. Wciąż mazała się jak jesien
ny kapuśniaczek.
23
Dzień wlókł się — jak żółw — wolno. Godziny po
prostu stały w miejscu.
Obiad był znowu przyczyną rozpaczy.
Oj, jaka ta zupa pomidorowa niesmaczna. Ryż
niesiony — nie będę jadła. — Ku oburzeniu Janowej
zostało pół talerza. Sznycel z marchewką ledwo skoszto
wała.
— Na złość wszystkim będę chudła.
Na deser czekoladowy krem. Nęcił apetyczną, cie
mną glazurą.
— Nie chcę. Przydymiony taki.
Janową aż zatrzęsło.
— Jak to przydymiony? Mój kotku, cóż to ty opo
wiadasz? Za dużo tych wymysłów. Zobaczymy, co mama
powie. Na pewno nie pochwali.
Nie mogła się uspokoić. Potok wymowy płynął nie
przerwanie.
— Ładnie odwdzięczasz się za serce. Niedobra. Roz
kapryszona taka. A komu ja szykuję przysmaki? Tylko
tobie. A ty co?
Jeszcze z kuchni dolatywało utyskiwanie:
—■Nieznośna grymaśnica.
Mama wróciła roześmiana jak wiosna za oknem. Mie
szkanie pojaśniało od najmilszego głosu.
— Janowa! Obiad prędko. Głodna jestem.
Spochmurniała jednak ujrzawszy dziecko. Zbiednia
łe, zmęczone, smutne. Za oknem słoneczny przestwór.
Na niebie siatka mlecznych chmurek — ciepły wiatr
trąca gałązki akacji ulicznej.
Nikła, drobna postać w fotelu — jaskrawy kon
trast. Czarna plama. Atramentowy kleks na białej
kartce.
Mama przygarnęła dziewczynkę.
— Czemuś taka osowiała? Spotkała cię przykrość?
Och, jaka ta mama jest, czy nie rozumie, że trudno
cieszyć się z niczego. Ona należy do innego świata. Nie
ruchomy, mieści się za szybą, zamykają go cztery ścia
ny — bardzo ciasny. Do świata zdrowych zaliczyć moż
na mamę, Janową, Wicka, dzieci z parku — wszystkich,
co chodzą. Mama nie wie, że każdy dzień jest porażką,
klęską — nową, nieustanną udręką. Skąd miałaby wie
dzieć? Nogi mamy są sprawne, ręce poruszają się. Nie
mają skurczów ani wahliwych odruchów.
Elżunia nawet rysować nie może. Kiedyś tatuś przy
niósł kolorowe kredki. Były białe, różowe, żółte, zielone
i ceglaste. Wszystkie barwy — jak w tęczy.
— Spróbuj, córuś, może dasz radę?
Nie dała. Ręce nie słuchały woli, zataczały łuki poza
zasięgiem kartonu. Stawiały opór.
Kredki leżą na półce — nieużyteczne, można tylko
patrzeć na nie.
Mamę martwi zachowanie się dziecka. Coraz bar
dziej uparta, zamknięta w sobie, milcząca. Marnieje, nie
ma apetytu. Mały, wystraszony wróbelek.
Mama nie domyśla się pewnie, że dziecko tęskni.
Za przestrzenią, za ruchem, za rówieśnikami, za szkołą.
Zdrowe dzieci po południu odrabiają lekcje — kreślą
w zeszytach rzędy literek, dodają kolumny cyfr, malują
domy, lasy, ogrody.
Elżunia może tylko pamięciowo.
Panna Klara czyta czy opowiada, ona powtarza
tekst. Pamięć ma dobrą. Przerobiła w ten sposób histo
rię, geografię i polski. Nawet tabliczkę mnożenia.
Jest nudno, ogromnie nudno. Mama z Janow^ą liczą
w kuchni brudną bieliznę. Jutro pranie. Tatuś na ze
braniu w biurze.
25
Na przeciwległym balkonie wygrzewa się rudy kot.
Wicek mierzy w klosz latarni. Pan Albin krzyczy: —
Stłuczesz, a potem ja będę płacił, co? Zostaw. Powia
dam ci — zostaw.
Wszyscy coś robią — nawet kanarek sąsiadów we
soło skacze w klatce i wyśpiewuje.
Tylko ona nieruchoma jak posążek z biurka tatusia.
Dziewczynka smutnieje coraz bardziej. Płacze.
ROZDZIAŁ 4
W szkole Wicek nie usiedział spokojnie. Wiercił się
w ławce, kłuł sąsiada szpilkami, przypinał chłopcom
na plecach karteczki z obraźliwymi nazwami, ciągnął
za warkocze dziewczynki, rozlewał po pulpitach atra
ment — nawet kradł drugie śniadania. Henio widział,
jak na korytarzu „opychał” bułkę z szynką. A właśnie
Hani z teczki zginęła bułka.
W czwartej klasie panował wieczny zamęt.
Wciąż — Wicek zabrał, Wicek uderzył, Wicek po
brudził. Zewsząd skargi, protesty, krzyki. Pani gnie
wała się, wzywała opiekuna, stawiała złe stopnie. Wi
cek nie myślał zawiadamiać pana Albina. Wykręcał
się:
— Dziadek chory — nie może przyjść, leży
w łóżku.
I dalej psocił.
Gdy był nieobecny — klasa oddychała.
Ale dziś przyszedł.
Oczywiście nie odrobił rachunków ani polskiego.
Nawet zeszytu nie miał.
— Zapomniałem. A w ogóle — to brzuch mnie bo
lał.
27
Pani powiedziała:
— Coś ciebie często brzuch boli. No, chodź do ta
blicy, zobaczymy, co umiesz.
Niewiele umiał. Mnożenia ani w ząb. Wychodziły
inne liczby, niż trzeba.
Na przerwie pobił Ryśka. Za to, że Rysiek nie puścił
jego pierwszego w drzwiach na boisko.
W ciągu następnej lekcji dukał wolno zadaną czy-
tankę. Zacinał się, połykał litery.
— Do bójki — toś pierwszy, a czytać porządnie nie
umiesz. Wstyd. Nawet malcy z pierwszej lepiej znają
alfabet. Co z ciebie wyrośnie?
Wicek nie stropił się:
— Ja tam na autora nie pójdę.
— Czy tylko autor musi znać litery? Myślę, że każdy
człowiek. Popracuj nad sobą. Naucz się czegoś. Przyda
ci się na pewno. Cóż, nie mogę postawić nawet dosta
tecznie. Sam jesteś winien.
I w notesie Pani obok Wiekowego nazwiska wy
rosła — dwója. Nie pierwsza i pewnie nie ostatnia, tyle
ich już było.
Koledzy drwili poza jego plecami. Krążyła po klasie
kartka z wierszykiem:
łapie pały, łapie dwóje,
ani jednej nie daruje.
Przy końcu lekcji porysował jeszcze scyzorykiem
nowiutki piórnik Zośki. Zosia w bek:
— Mój piórnik. A na nim śliczne bratki z kalki. Jak
teraz wygląda.
Pani miała powyżej uszu skarg i awantur. Wezwa
ła druha Jerzego, zastępowego harcerzy. Powiedziała
28
O wszystkim — co i jak, że z Wickiem trudno wytrzy
mać, że gorszy z każdym dniem. A jednocześnie —
szkoda chłopca, żeby się zmarnował. Może druh Jerzy
znajdzie sposób. Ona traci głowę.
Zastępowy zrobił poważną minę. Chłopiec był
uczuciowy, wrażliwy i opiekował się chętnie mal
cami.
Powiedział:
— W tym cała trudność, że próbowałem Wicka
ściągnąć do zastępu Orlików. Nie udało się... Jak
dziki kot — chodzi własnymi drogami. Cóż. Spróbu
jemy raz jeszcze. Pogadam z druhną Anką od Jaskó
łek.
I zaraz potem na tablicy z ogłoszeniami, obok
schodów, wywieszono kartkę:
Zebranie nadzwyczajne zastępów Jaskółek i Orlików
dziś
zaraz po lekcjach — w świetlicy.
Przyszli wszyscy. Hela, Janka, Czesia, Irka, Krysia,
Tolek, Edek, Janek, Zygmunt, Władek i Alfred.
Druh Jerzy zagaił:
— Wezwałem was w ważnej sprawie. Jest pilna.
Musi być załatwiona szybko. Tylko wy, harcerze, może
cie tu pomóc. Chodzi o Wicka. Wiecie, jaki jest. Niepo
słuszny, krnąbrny, nie uczy się, a koniec roku szkolnego
niedługo. Trzeba chłopcu podać rękę, może zmieni się
wtedy i poprawi — jak myślicie?
Wybuchła wrzawa:
— Nie chcemy Wicka.
— Niech idzie do innej szkoły.
— Jest zły.
29
— Uparty.
— Bije się ciągle.
— Dokucza.
— Z nim się nie da nic zrobić.
Druh Jerzy słuchał, wtrącił:
— On ma ciężkie warunki, stracił rodziców, często
głoduje. Może by wyjść mu naprzeciw z serdecznym
słowem, z uśmiechem. Może wciągnąć go do Orlików?
Znów krzyk.
— Chcieliśmy.
— Myśli druh, że nie.
— I jak jeszcze.
— Śmiał się z nas.
— Nie potrzebujemy go.
— Będzie się tylko łobuzował.
■— Druh nie wie, jaki on jest okropny.
— Druh nie zna go jak my.
W tej chwili przez otwarte okno wleciał spory ka
mień. Szczęściem — nie uderzył nikogo. Na papierze,
którym był owinięty — niezdarne kulfony:
„Nic z tego nie wyjdzie. Ja łaski nie potrzebóje,
kiham na Was”.
Dzieci skoczyły do okna. Nikogo. Tylko spoza pobli
skiego muru okalającego dziedziniec szkolny dolatywał
głos Wicka.
— Mówię ci, Felek — zacząłem do tej kukły celo
wać z procy — grochem. Pierwsza klasa zabawa. Pod
biłem jej oko. Widziałem — ma owiązane. Nawet nie
ruszyła się w tym oknie. Świetny cel. Takie cielę.
Dzieci stały, słuchały:
-— O kim Wicek mówi?
To pewne, że zmalował coś nowego.
— Ale co?
30
Irka powiedziała:
— Ja wiem. W domu, gdzie mieszka Wicek, jest spa
raliżowana dziewczynka. Chodzę tamtędy, widzę ją czę
sto. Stale w oknie. Smutna — nigdy się nie śmieje. A on
jeszcze jej dokucza. Podły.
— Obrzydliwy.
— Przecież ona nie może się ruszać.
— Całkiem bezwładna.
■— Jak on mógł?
Druh Jerzy podniósł ręce.
— Spokój. Coś wam powiem. Mam pomysł. A gdy
by zająć się tą małą? Chodzić do niej, bawić się, czytać.
Może da jej to trochę radości? Może Wicek, gdy zoba
czy — stanie się lepszy. Będzie chyba najlepiej połączyć
jedno z drugim.
Dzieci przyjęły propozycję z entuzjazmem:
— Och, dobrze.
— Pójdziemy.
— Zaniesiemy jej kwiaty, cukierki.
— Opowiemy o szkole.
— Nie będzie się nudziła.
Były zachwycone projektem.
Czesia wyrwała się:
— Ja też znam tę dziewczynkę. Wczoraj była w par
ku Jordana. W fotelu na kółkach. Ja i moja siostra
Basia podeszłyśmy do niej. Spojrzała na nas z taką zło
ścią, że jej. Nie umie się bawić. Jest dziwna.
Druh Jerzy powiedział:
— Może myśli, że wszystkie dzieci są podobne do
Wicka, i lęka się. Jednak gdy zobaczy wasz uśmiech —
sama nauczy się uśmiechać. Na pewno. Myślę, że zgo
dzicie się ze mną?
— O tak.
31
Zaraz tam idziemy
Wszyscy.
Dzieci^goTączkowały się. Druhna Anka przecięła
zapał:
— Nie wszyscy i nie 7qr Ą 7..
I Żeby to nie był słomiany ogień,
umieć wykonać. Ponadto
byłoby
zabrzmiał zgodny
Najwyżej po dwoje.
Zobowiązanie trzeba
chorej dziewczynce
przykro, gdybyście przestały przychodzie.
_Na pewno dotrzymamy
ChÓl No dobrze. Więc jutro pójdą Krysia _
Potem °
S S TO piękna rzecz podarować komuś radość.
i Hela.
Tylko
ROZDZIAŁ 5
Obie stały w sieni zatrwożone, nieśmiałe, w dło
niach trzymały ogromne pęki konwalii — z Krysinego
ogrodu.
Na drzwiach tabliczka z nazwiskiem: Wojciech i Te
resa Janiccy.
— To tutaj.
Dzwonek wisiał wysoko. Trzeba było wspiąć się na
palce, aby dosięgnąć. Dźwięk był sygnałem, alarmem,
biciem serca. Otworzyła Janowa. Zdziwiona — wodziła
wzrokiem od jednej do drugiej.
Dziewczynki dygnęły grzecznie.
— Czy jest Elżunia? My do niej.
Klasnęła w dłonie.
— A gdzieżby była? Jest. I grymasi, że strach.
Podwieczorku jeść nie chce. Biedactwo — zawsze samo.
Może rozerwie się trochę z wami. Chodźcie.
Już w korytarzu zobaczyły Elżunię. I okno, do któ
rego celował Wicek. I fotelik na kółkach. I na małym
stoliku obok kubek wystygłego kakao, i wielki maślany
rogal.
— Elżbietko, goście do ciebie.
W bladej znudzonej buzi — nie wymówione pytanie.
Szeroko otwarte oczy zwróciła ku wchodzącym.
3 Dziew czynka spoza szyby oo
Podbiegły szybko, kładąc jej na kolanach pachnące
kwiaty.
— To dla ciebie, ładne — prawda? Chciałyśmy bar
dzo poznać ciebie.
Bez słowa spoglądała na konwalie, na dziewczynki.
One zaś trzepały dalej jedna przez drugą:
— To Krysia rwała. I bzu ci przyniesiemy, i ja
śminu. Niedługo zakwitnie. I przyjdą także inne dzieci.
Będzie wesoło, zahaczysz. No — odezwij się. Czemu nic
nie mówisz?
Milczała — jak mały jeż, który wystawia igły, aby
się bronić. Myśli kłębiły się chaotycznie — udręczone,
gorzkie. Po co przyszły? Aby patrzeć, litować się, a póź
niej drwić jak Wicek. Och, zna dobrze to wszystko.
I nagle krzyknęła. Padały gwałtowne, przerywane
słowa.
— Wcale was nie prosiłam. Idźcie sobie. Nie chcę
nikogo.
Dziewczynki ani myślały iść. Zebrały całą odwagę
i zostały.
Hela powiedziała:
— To wszystko przez Wicka. Wiemy. Ale my je
steśmy inne. Możesz nam wierzyć. Nie zrobimy ci nic
złego. I Wickowi nie pozwolimy. Będziesz odtąd już bez
pieczna, na pewno.
Łagodniało, nacichało napięcie.
Elżunia uspokajała się. Może one nie kłamią? Pękała
ściana nieufności. Wkrótce bawiły się zgodnie wycią
gniętymi zewsząd zabawkami.
— O, ile ty masz lalek, aż pięć! Jakie śliczne!
I słoń!
i/*-*
M )|g
■
Były olśnione.
— Masz tyle wspaniałości — chyba nigdy się nie
nudzisz?
— Właśnie! Ciągle się nudzę.
— Przecież można wymyślać coraz to nowe zaba
wy.
— Ja nie umiem. I samej trudno.
— Teraz już nie będziesz sama.
— Uszyjemy nowe sukienki twoim lalkom. Moja
mama jest krawcową. Mam różne skrawki materiału.
Zobaczysz, jak będą wystrojone.
— A chłopcy zbudują ci domek dla lalek. Z okna
mi, drzwiami i czerwonym dachem. I meble malutkie.
Mamy taki w naszej świetlicy.
— Och, nie chcę chłopców. Są źli.
— Polubisz. Nasi chłopcy są dobrzy.
Opowiedziały o dzieciach ze szkoły. Że Hanka ma
kotka z pluszu, z którym się nie rozstaje nawet w szko
le, że Włodek hoduje gołębie, a Wiśka musi przyprowa
dzać z przedszkola swego małego braciszka, bo mama
do późna pracuje, że Irenka jest okropnym łakomczu
chem, ma buzię zawsze wypchaną cukierkami i już trzy
razy dostała dwóję, bo nie mogła otworzyć ust, zaklejo
nych irysami, kiedy ją Pani wywołała.
Słuchała — jak bajki upragnionej.
Czas mijał szybko. Buzia Elżuni płonęła podniece
niem. Nowe przyjaciółki były takie miłe. Przy pożegna
niu spytała niespokojnie:
— Przyjdziecie jutro?
— Ależ tak. I jutro, i pojutrze, i zawsze.
Mamę zaskoczyła zmiana w wyglądzie córeczki. Oży
wiona, wesoła, całkiem nie ta sama. Opowiadała nie
zwykłe dzisiejsze wydarzenia.
36
— Hela i Krysia takie miłe. Bawiły się lalkami.
Jadły podwieczorek. Ja też jadłam. Tak dobrze mi było
z nimi.
Wieczorem przed zaśnięciem spojrzała w okno. Nie
bo wydawało się łąką z granatowego aksamitu, a gwia
zdy jak drżące, srebrne kwiaty. Jedna oderwała się.
Łagodnym skokiem pomknęła w przestrzeń.
Elżunia jednym tchem pomyślała:
Gwiazdeczko spadająca, spełnij prośbę moją, żeby
zawsze było jak dziś po południu, żeby dzieci mnie po
lubiły, abym znalazła przyjaciół i wreszcie nie była
sama...
ROZDZIAŁ ó
Co dzień dzieci odwiedzały Elżbietkę. Ranki były
oczekiwaniem, radością, że przyjdą znowu. Już nie
grymasiła, dużo jadła, nabierała rumieńców, nie szukała
wykrętów przed spacerem. Panna Klara miała z nią
teraz coraz mniej kłopotu. Cieszyła ją niemal każda
godzina, każda przybliżała spotkanie z przyjaciółmi.
Poznawała ich coraz lepiej, żyła ich życiem. Martwiła
się z Czesią, gdy młodsza jej siostrzyczka zachorowała
na szkarlatynę i musiano ją zabrać do szpitala. Ciągle
dopytywała się o nią, a gdy wróciła — posłała jej ulu
bioną lalkę.
Przejęta była wypadkiem Zygmusia. Na rowerze
zwichnął rękę i jakiś czas chodził z gipsem.
Każdy dobry stopień uzyskany przez dzieci rado
wał ją.
Życie nabrało blasku.
Dzieci na miłość odpowiadały także miłością. Poko
chały chorą dziewczynkę.
Jaskółki znosiły jej kwiaty, szmatki lalczyne, kal
kowe wzorki na dużych arkuszach, wywieszki z koloro
wej bibułki.
38
Od chłopców dostała pociąg z pudełek od zapałek,
miał śmieszną lokomotywę z, korka, latawca ze wspa
niałym szeleszczącym ogonem i kartonowy lalczyny
pałac. Drzwi i okna otwierały się, a na dachu było bo
cianie gniazdo z długonogim ptakiem. W pałacu za
mieszkał Plastuś z plasteliny. Miał długi, ciekawy no
sek, wystające uszy i oczka patrzące jedno w prawo,
a drugie w lewo.
Coraz częściej trafiały się kłopotliwe żywe pre
zenty.
Biała myszka w drucianej klatce, kawka z przetrą
conym skrzydłem. Kawkę trzeba było usunąć. Wrzesz
czała, no i lubiła błyskotki. Mamie zginął złoty pier
ścionek, Janowej szpilka do włosów, tatusiowi spinki
do mankietów. Znaleziono te wszystkie rzeczy w kącie
za piecem.
Malutki jeż został. Zabawnie chłeptał mleko z mi
seczki zwiniętym ryjkiem. Chodził po pokoju żółw
i wiecznie senny zasypiał pod krzesłem, kanapą czy
szafą.
W oknie obok zielonego asparagusa wesoło ćwierkał
kanarek.
Elżunia nie była już sama ani przez chwilę.
W nocy hałasował jeż. Jakby miał miękkie butki.
Raz Janowa stąpnęła na niego — boso. Wystawił kolce.
Co to był za krzyk.
— Po co to paskudztwo w domu. Do lasu i tyle.
Elżunia wybroniła jeża.
— Muszę go mieć! Inaczej nie będę jadła. Nic a nic.
I schudnę, i rozchoruję się.
Janowa ustąpiła.
Kanarek wyśpiewywał od świtu.
Myszka i żółw były najcichsze. Myszka piszczała,
a żółw wysuwał z pancerza łebek podłużny, unosił go
i uważnie rozglądał się.
Wkrótce przybyło piękne akwarium ze złotymi ryb
kami. Pływały wśród gęstych wodorośli.
Tylko o kocie i psie nie było mowy. Pani Janicka
kotów nie znosiła. A psa trzeba myć i czesać, i wycho
dzić z nim, kto by to robił?
Nigdy nie było wiadomo, co chłopcy przyniosą jesz
cze.
Któregoś dnia spod fotela Elżuni wyskoczyła wielka
zielona żaba — prosto na Janową.
Janowa aż się cofnęła.
— Coś podobnego. Skąd w domu taka gadzina?
— Od Tolka.
— Oczywiście, czego też jeszcze dzieciska nie przy
niosą. Zaraz wyrzucę i już.
Elżunia protestowała:
— Jest śliczna. Chcę ją mieć.
Janowej nie przekonała.
— Może jeszcze chcesz z nią spać. Fuj, śliskie to,
obrzydliwe. Jeża zniosę i żółwia, ale żabsko nie będzie
skakać po pokojach.
I ku wielkiemu żalowi Elżuni — żaba na śmietniczce
wywędrowała na podwórze.
Jakie wspaniałe zabawy wymyślały dzieci! Często
przychodziły w większych grupach, po pięcioro czy
sześcioro. Wtedy dopiero było wesoło.
Elżunia brała najżywszy udział w grze w farby
i w czerwone i czarne pieczęcie, i w pierścienie.
Po prostu przesuwano ją na foteliku z miejsca na
miejsce.
Rodziców cieszył radosny śmiech i ożywienie córecz
ki. Zdawała się nie pamiętać o kalectwie.
40
Najbardziej pociągające były „żywe obrazy”. Można
jednak urządzać je tylko pod nieobecność domowników.
Dorośli nie pozwolą przecież ściągać kapy z łóżka czy
obrusa ze stołu. Nie rozumieją, że stroje właśnie takie
są potrzebne — aby było prawdziwiej.
Dziś jest święto. Rodzice u znajomych. Janowa na
nieszporach. A dzieci całą gromadką — radzą, co robić.
Wzrok Elżuni padł na stos świeżo wyprasowanej bie
lizny pościelowej.
— Już wiem. Zabawimy się w królową zimę.
— Jak?
— Teraz, na wiosnę?
— W domu przecież można. Według bajki Ander
sena. Nie chcecie?
Bardzo chciały. To było coś odmiennego, chociaż nie
zbyt mądre. Prześcieradła posłużyły za stroje. Wszyscy
wyglądali biało i śmiesznie. Elżunia — zima — na roz
puszczonych włosach nosiła naszyjnik mamy.
— Tylko skąd wziąć śnieg. W zimowym królestwie
musi padać koniecznie.
— Sól posypać.
— Cukier.
— Bibułkę pociąć.
— Wszystko do niczego — wyrwało się Elżuni. —
Trzeba rozpruć poduszkę. Tyle płatków. Zupełnie praw
dziwy śnieg. Cudnie będzie. Pomyślcie tylko.
Dzieci przyjęły pomysł z entuzjazmem. Trochę się co
prawda wahały.
— Trudno potem pierze pozbierać.
— Może nie damy rady.
— I pani Janicka będzie krzyczeć.
— Prosiła, aby nie psocić.
41
— Mama nigdy nie krzyczy. A pierze pozbieracie.
Gdybym była zdrowa — potrafiłabym na pewno.
Pokój wyglądał naprawdę zimowo. Pierze fruwało,
było we włosach i na woskowanej podłodze, osiadło
na sprzętach. Trudno wyobrazić sobie, jak pokój wy
glądał.
Dzieci patrzyły przerażone.
— Ojej!
— Co my teraz zrobimy?
— Tego nie sposób zebrać.
— Chyba pojedyncze piórka.
Zabawa nie udała się.
— I co powiedzą o nas?
Mama nie poznała pokoju. Stanęła w progu. Zała
mała ręce.
— Co się tu dzieje? Co wyście robiły?
Pociągały nosami.
Elżunia krzyknęła:
— Mamusiu, to ja — tylko ja. One niewinne.
— O nie — obruszył się Włodek. — My też. My
wysypaliśmy pierze. Harcerze nie mogą kłamać.
— Ale po co? — Mama nie rozumiała nic.
Chaotycznie wyjaśniały o śniegu, o zimie, o pysznej
zabawie. Zabawa skończyła się przykro.
— Nie będziemy już.
— Naprawdę.
— Proszę nie gniewać się.
— My już nigdy.
Przypuszczam, że nigdy tego nie zrobicie. Jano
wej tylko robota. Myślałam, że stać was na coś mądrzej
szego.
Widząc jednak posmutniałe buzie — mama powie
działa:
42
— No już, nie martwić się. Każdemu się zdarza
źle postąpić. Na drugi raz wymyślicie mądrzejszą zaba
wę — prawda? A teraz popatrzcie, co przyniosłam. —
Spod papieru wyjrzały rurki z kremem. — To dla was
na podwieczorek.
Doprawdy mama Elżbietki była chyba najlepszą
mamą na świecie. I od tej pory dzieci bawiły się
grzecznie — zawsze pamiętały, aby nie wyrządzić ni
komu przykrości, nie sprawić kłopotu.
Elżunia czekała każdego popołudnia z bijącym mocno
serduszkiem. Może dziś już nie przyjdą? Ale o wyzna
czonej godzinie dźwięczał dzwonek. Dzieci były punk
tualne — nigdy nie zawodziły.
Elżunia cieszyła się.
— Idą moi przyjaciele.
I wołała:
— Chodźcie prędko. Tęskniłam do was od wczoraj.
ROZDZIAŁ 7
Z Wickiem nie doszli do ładu.
Pomysł druha Jerzego dał się zrealizować tylko czę
ściowo. Opieka harcerzy nad chorą dziewczynką — ich
przyjaźń z Elżunią — drażniła Wicka.
Kosym spojrzeniem obrzucał dzieci.
— Jeszcze tu przyłażą. Mało ich widoku w szkole.
Można się wściec.
Zaciskał pięści. Psoty w kamienicy spotęgowały się.
Nikogo już nie słuchał. Dawniej — choć izbę pozamia
tał, obrał ziemniaki czy przyniósł wodę. Teraz nic —
palcem nie ruszył.
Po całych dniach próżnował. Dziadek na próżno za
gadywał:
— Wicuś, pomógłbyś mi. Ulicę trzeba polać, żeby
kurzu nie było.
Odpowiadał:
— Ani mi się śni męczyć. Robota taka nie dla
mnie.
Gdy zaś pan Albin, doprowadzony do ostateczności,
zdejmował skórzany pas, Wicek uskakiwał na znaczną
odległość. Stawiał się hardo.
— Niech dziadek nie próbuje bić. Dziadek zobaczy
wtedy, co potrafię. Ja się nie dam.
Uciekał z domu, przepadając nie wiadomo gdzie.
Pan Albin narzekał:
— Ani pociechy, ani wyręki z chłopaka. Samemu
na starość ciężko. Wicek jakby był z kamienia. Jakby
do ściany — nie do niego, głuchy, nieczuły. Wciąż gor
szy urwis i łazęga.
W szkole Pani gniewała się:
— Znów nie odrobione lekcje, poplamiony zeszyt.
A jak ty wyglądasz? Uszy chyba tydzień nie myte.
Wicek milczał — tylko piegi na opalonej twarzy
ciemniały ze złości.
— Wstyd tak przychodzić do szkoły. Czy nigdy nie
zmienisz się? Popatrz na swoich kolegów — grzeczni,
czyści. Ty jeden robisz zamieszanie.
Słowa Pani były dolaniem oliwy do ognia.
Chwilę potem — Wicek przechylił kałamarz. Czarny
atrament lał się na posadzkę, opryskując wstążki od
warkoczy siedzącej przed Wickiem Ewy.
Ewa płakała.
— Moje śliczne różowe wstążki. Mamusia nie
dawno kupiła mi. Całe pochlapane. Jak ja pokażę się
w domu?
Pani powiedziała Wickowi:
— Za karę zostaniesz po lekcjach. Przepiszesz tekst
z „Czytanek”. Mniej będziesz czasu miał na łobuzowa
nie się.
W oczach Wicka tkwiły złośliwe iskierki.
Został.
Gdy po upływie godziny Pani zajrzała do klasy,
nie zastała tam chłopca. Przez szeroko otwarte okno
wpadał wiosenny wiatr. Na podłodze leżał model szy
bowca — duma uczniów — połamany i podeptany.
Wicek był daleko.
W chyżych podskokach biegł na Błonia, gdzie cze
kali tacy sami urwipołcie, jak on — dobrana banda —
jeden z drugim.
— Co nowego?
— Jak się masz, Wicek?
— A nic, zamknęli mnie w szkole. Uciekłem przez
okno.
Wysoki, chudy chłopak o podłużnej twarzy spytał:
— Co dziś robimy?
Myśleli chwilę.
— Niedaleko Cichego Kącika jest sklepik. Baba ma
świetne landryny.
— I da ci na piękne oczy, co? — zakpił Antek.
— E, głupio gadasz.
— Kto zapłaci?
— Nikt. Ja już wszystko umyśliłem. Nie będziecie
żałować.
Poszli.
W małym sklepiku siedziała zażywna kobieta, otu
lona pstrokatą chustką. Na ladzie pękate słoje cukier
ków, marmolada, pierniki.
Spojrzała na wchodzących i zapytała:
— Chcecie czegoś, chłopcy?
Wicek odpowiedział:
— Pół kilo landryn i dwie czekolady, o te — pokazał
dwie tabliczki w oszklonej szafie.
— A pieniądze macie? Bo to u chłopców różnie
bywa.
Wicek udał obrażonego.
— Pewnie, że tak. Wątpi pani? Zaraz zapłacę.
Tylko może znalazłby się jakiś sznurek. Mieszkamy da
leko. Słodycze to prezent dla naszej siostrzyczki — kła
mał jak z nut.
46
— Coś wy na braci niepodobni.
— Bo jeden wdał się w tatę, drugi w mamę, a trzeć
w oboje.
Kupcowa roześmiała się.
— Jaki mądry. Dam wam sznurek, zaczekajcie.
I na opuchniętych nogach poczłapała w głąb ciem
nego składziku.
Ani myśleli czekać.
Porwali landryny, czekoladę, parę paczuszek chał
wy. I w nogi. Jak mogli najszybciej.
Z daleka dobiegł ich lament poszkodowanej:
— Złodzieje, hultaje, chuligany!
Z sąsiednich domów wybiegli ludzie. Stali wokó:
sklepu. Dogadywali:
— Złapać takich.
— Skórę przetrzepać.
— Właśnie, szukaj wiatru w polu.
— Od małego ręka swędzi.
— Żadnego honoru, żadnej uczciwości.
— Na bandytów wyrosną.
Chłopcy zatrzymali się dopiero nad Rudawą. Cicho
tu było i pusto. Wały porastała trawa. Niebieszczyły się
kępy niezapominajek.
Rozsiedli się wygodnie, podzielili zdobycz.
— Udało się.
— Głupia baba — uwierzyła.
— A już myślałem, że nic z tego.
Oddychali z trudem, zdyszani biegiem.
Słońce grzało niezgorzej. Leżeli, wyciągnięci, pod
dając twarze ciepłym promieniom. Pogryzali czekoladę.
Janek westchnął:
— Uff, żeby tak zawsze mieć ciastka, cukierki —
w ogóle, na co przyjdzie ochota.
— Mnie by to nie wystarczyło — stwierdził Wi
cek. — Jeździć koleją, to dopiero życie. Zwiedzać świat,
kraje, miasta.
— Mama zawsze mówi: „Ucz się, wiedza — to
wszystko”.
— I, bzdura, kto by się uczył. Starzy są nudni. Ja
ucieknę do Ameryki.
— Jak?
— Na dachu pociągu lub pod ławką do Gdyni. A po
tem na „Batorym”.
— Złapią cię.
— Odstawią z powrotem.
— Nie dam się złapać. Mam dość dziadka, szkoły
i Eli — karuzeli. Teraz nawet jej na złość nic nie można
zrobić. Ciągle u niej te grzeczniaki. Ucieknę i już.
Felek wyrwał się nagle.
— Ja bym chciał być harcerzem. Mieć mundur, na
wycieczki chodzić. Mają w świetlicy telewizor, ping-
-pong, szachy.
Wicek przedrzeźniał:
— I słuchać druha Jerzego. I zbierać piątki. I lizać
się do Pani.
Felek jakby nie słyszał drwin.
_ W lecie pewno pojadą na obóz. Będą zwiedzać
okolicę. I spać w namiotach. A wieczorem ognisko.
Wicek wycedził przez zęby:
— Źle ci z nami — wynoś się. Idź do swoich lalu-
siów. Proszę. Nikt cię nie trzyma.
— Będę chciał — to pójdę.
Patrzyli na siebie ze wzrastającą złością. Jakby jakaś
ściana wyrosła nagle między nimi.
ROZDZIAŁ 3
Miasto Elżuni jest stare i piękne. A najśliczniejsze
wiosną.
Właśnie kwitną majowe kasztany. Wyglądają jak
choinki, obwieszone mnóstwem bladoróżowych świeczek.
Cieniste alejki Plant zapełnia tłum mieszkańców. Od
poczywają, rozmawiają, czytają gazety.
Jest niedziela. Fontanna pośrodku sadzawki gra od
biciem iskier słonecznych. Woda mieni się złoto-różo-
wo-lila-czerwono. Na mostku pełno dzieci. Przechylone
przez poręcz karmią łabędzie — ciskają okruchy ciastek
lub bułki. Ptaki podpływają bliziutko. Wcale się nie
boją. Zanurzają dzioby, łykają przysmaki. Czasem, nie
zadowolone, biją skrzydłami o powierzchnię wody, roz
pryskując wokoło lśniące krople.
Elżunia jest tam także. Przywiozła ją mama, bo dziś
jest wolna od zajęć.
Ptaki świergocą — blask prześwietla trawniki — ■
łabędzie płyną.
Elżuni przypomina się Andersen:
Było brzydkie kaczątko. Poniewierane, spychane,
krzywdzone. Pewnego dnia jednak stał się cud.
— Mamo — nagłe pytanie — czy wszystkie brzyd
kie kaczęta przemieniają się w łabędzie?
4 D ziew czynka spoza szyby
49
Jadwiga Rułh Charlewska V, DZIEWCZYNKA SPOZA SZYBY
Jadwiga Ruth Charlewska DZIEWCZYNKA SPOZA SZYBY * * * # * # # # * # # # « # # * * * # '* * # # * * * # # # # * WYDAWNICTWO LITERACKIE KRAKÓW
CZESC PIERWSZA •» * * # * * # # * # # # * # * # # # # # # #
ROZDZIAŁ 1 Elżunia ma dziesięć lat. Duże niebieskie oczy i jasne włosy. Jak inne dzieci — kocha słońce i kwiaty, i wiatr. Tylko nie może oglądać ich często. Jest kaleką. Nie spo sób wstać bez pomocy. Nie sposób się ruszyć. Mowa też utrudniona. Twarz przy każdym wrażeniu kurczy się i drga. Dlatego czasem trudno jest zrozumieć dziewczynkę. Wysila się, aby coś powiedzieć, i nie może. Ręce i nogi są bezwładne, a bezwład — to bardzo ciężka sprawa. Jakbyś miał przyczepiony kamień — ani kroku. Można tylko płakać, ale i tak na próżno. Elżunia mieszka w dużej kamienicy wielkiego mia sta. Miasto ma piękne ulice. Na ulicach są sklepy, wy stawy; parki pełne ptaków i drzew. Pomiędzy drzewami dobrze jest grać w piłkę, bawić się w chowanego. Elżu nia nie zna piłki ani innej gry. Od dawna choruje. Gdy była maleńka, przyszła silna gorączka, dreszcze. Leżała w szpitalu. Długo. Potem pojechała w góry, do białego domu, gdzie było dużo dzieci. I prawie wszystkie nieruchome jak ona. I starsze, i całkiem małe. Ten dom nazywał się sana torium. Ludzie w białych fartuchach zajmowali się dziećmi. Z owego pobytu pozostało wspomnienie smutnych 7
twarzyczek i bolesnych zabiegów lekarskich. Jeszcze dziś wzdryga się przed zastrzykiem. Ukłucie długiej, cienkiej igły jest przykre, kto by to lubił? W pamięci zjawia się często dręcząca chwila wy jazdu z zakładu. Mama zabrała ją — niosąc na rękach. Nóżki Elżuni były nadal bezwładne. Nie pomogła inten sywna kuracja. Doktor ze współczuciem ściskał dłoń pani Janic kiej. — Robiliśmy wszystko, co było w naszej mocy. Jed nakże zaatakowane są ośrodki nerwowe. Na razie nie da się pomóc — nawet operacyjnie. Głos mamy drżał, gdy zapytała: — To już tak zawsze? — Niestety. Nie mamy sposobu przeciw Heine-Me- dina. Chyba że zaistnieją sprzyjające zdrowieniu oko liczności. Może wówczas, chociaż to słaba nadzieja. Jak dotąd, bezsilni jesteśmy wobec tej strasznej cho roby. Elżunia zapamiętała każde słowo. Były jak kłujące drzazgi. — No — proszę nie płakać. Z kalectwem też można żyć. Mała powoli przywyknie. Mama płakałr. Ta mama — zawsze pogodna, zaw sze uśmiechnięta. Po twarzy spływały łzy grube jak groch. — Moje biedne dziecko. Moja biedna maleńka. Słowa — biedna, nieszczęśliwa — nie opuszczały Elżuni. Wstrętne, obrzydliwe. Dokuczały jak osy. I stara Janowa, która od lat pomagała pani Janic kiej w gospodarstwie — ubierając co rano dziewczynkę i karmiąc ją (bo Elżunia nawet sama jeść nie mogła) przygadywała: 8
— Moje ty biedactwo. I tatuś. Przynosił zabawki, słodycze. Gładził włosy córeczki: — Biedulka moja. A już najbardziej sąsiedzi czy goście litowali się, a mówili: — Co też z tej małej wyrośnie? Żadnej przyszło ści nie ma. Bo przecież ani ubierze się sama, ani umyje. Wieczna troska tylko. Nieszczęśliwa kaleka. Elżunia nie chodzi do szkoły. Bo jak. Marzenie 0 granatowym mundurku i żółtym tornistrze, który po mieści książki, piórnik, śniadanie i ludzika z plaste liny, i kasztany zebrane po drodze — pozostanie marze niem. Nie siądzie w ławce; nie będzie wzywana do tablicy. W czasie przerwy nie pójdzie spacerować z przyjaciół kami, zwierzając im swe sekrety. Elżunię uczy panna Klara. Ma głos łagodny, cier pliwy, oczy za rogowymi okularami są dobre. Dziewczynka nie cierpi tej dobroci. Ma takie dnie, kiedy zaciska z uporem usta, nie odpowiada na pyta nia. Bo panna Klara jest jak wszyscy, skończy lekcje 1 pójdzie sobie. Na swoich zdrowych nogach, do swoich niewiadomych spraw. Więc niech już idzie. Prędzej. Ale nauczycielka powoli składa książki, zdejmuje szkła, przeciera, chowa do futerału. — Do widzenia, dziecinko. Elżunia nie raczy odpowiedzieć. Patrzy w okno. Po nad dachami kwietniowe czyste niebo. Panny Klary nie dziwi milczenie dziecka. Trudno być wesołą w klatce z czterech ścian. Zupełnie — jak mały wróbelek pozbawiony swobody. 10 — Więc do jutra. Przyniosę ci fiołków. Już je sprze dają na rynku. Nareszcie sama. W pokoju słońce. Wiatr porusza firanką. Frotero wana posadzka błyszczy. Nad łóżeczkiem słoneczniki wyhaftowane przez mamę. Żółte i jasne. Rząd lalek na kanapie wytrzeszcza nieruchome oczy. Miś żałośnie po rzucony w kącie. Nie cieszą zabawki. Nudne. Nawet książki z bajkami nie ciągną. A jest ich tyle na niskiej półeczce — obok fotela. Wystarczyłoby się gnąć (choć z wielkim trudem). A potem czytać o cudow nych przygodach, o sprawach spełnionych. W świecie czarów wszystko jest możliwe. Elżunia umie dobrze czytać. Teraz jednak nie ma ochoty. Po co? To wszystko nieprawda. Żaden latający dywan nie przyniesie zdrowych nóg, żadne zaklęcie nie sprowadzi rówieśników. Właśnie pod oknem, na ulicy, krzyczą wesoło, grają w klasy, w berka, w czarnego luda. Ona chciałaby także śmiać się, biegać, roztrącać przechodniów. Parę razy mama zaprosiła Zosię, Lilę i Wicka na podwieczorek. Było kakao i rurki z kremem, i czeko ladowe krakuski. Dzieci przyszły; onieśmielone i poważne. Inne niż co dzień. Ledwie skubały słodycze. Dziwiła je nieruchoma dziewczynka, którą prze suwano na fotelu z miejsca na miejsce — całkiem jak wielką lalę. Jeden Wicek nie tracił czasu. Wsunął ciastka, wy pił kakao. I wstał, nawet nie podziękował. Kiedy zaś 11
ROZDZIAŁ 2 Cała kamienica miała dosyć Wiekowych psot. Był nieznośny. To wybił szybę, to zerwał sznur ze schnącą bielizną, to znów wylał kubeł z pomyjami prosto pod czyjeś nogi. Tłukł młodszych i słabszych od siebie. Koty i psy okoliczne uciekały przed nim. Lokatorzy narzekali: — Wciąż ten Wicek. Co gdzie się stało — zaraz wiadomo, że on. Któż by inny? Niedobry chłopiec. Wicek nie miał rodziców. Ojciec z wojny wyniósł gruźlicę. Zmarł, a matka przeżyła go tylko o parę lat. Sześcioletniego malca wziął dziadek — stary pan Albin — dozorca. Odtąd chłopiec chował się u niegęfc Żal brał —■co to była za opieka. Pan Albin miał siedemdziesiąt lat i przytępiony słuch. Skargi na wnuka nie docierały do niego. Dbał tylko, aby chłopak miał co jeść i gdzie prze spać się. Zgotował jednego dnia kartoflankę, na drugi raz kapuśniak. Do tego pajda chleba — i już. Niewiele obchodziło go, gdzie Wicek przebywał ca łymi dniami. Chłopak robił, co chciał. Szkołę opuszczał pod byle pretekstem. 1
Opiekun klasowy skierował go na popołudnia do świetlicy. — Będziesz miał pomoc w lekcjach i towarzystwo. Dadzą ci porządny posiłek. Nie ma najmniejszego sensu gonić — licho wie za czym. Wicek chodził do świetlicy przez parę dni tylko. Prawda, ciepło tam było, jedzenie lepsze niż u dziadka. Mięso, ziemniaki, kasza z sosem i budyń albo kompot. Pełen kubek dawali. A jaki słodki. Palce lizać. I książki ciekawe. „Duch puszczy”, „Chata wuja Toma”, „Robinson Crusoe”. Właśnie o te książki poszło. Wicek zaczął „Przygody Hucka”. Jednak podobały się one i Tomkowi z trzeciej klasy. Mały pulchny chło paczek siedział przy jednym ze stołów pogrążony w lek turze. Wsparł głowę na łokciach i aż język wysunął z przejęcia. Wicek stanął obok. — Ty, dawaj książkę. — A bo co? — Bo ja ją wcześniej czytałem, chcę skończyć. — Ja też. Dostaniesz potem. Idź sobie. Wicek uznawał jedynie prawo siły. .' — Nie dasz? — Ani myślę. Jakoś ręka sama uniosła się i spadła na Tomkowy nos. Z nosa pociekła krew. Tomek zerwał się: — Czekaj ty. Poszły w ruch pięści. Skakali ku sobie zupełnie jak dwa koguty. Dziewczynki podniosły krzyk. Z sąsiedniego pokoju nadbiegł dyżurny. — Co się dzieje? 14
Tomek miał siniak na twarzy. Wicek podbite oko. — Jak można? Pogódźcie się. W tej chwili! Tomek wyciągnął rękę. Wicek patrzył w ziemię. — Nie zaczynałem. Zabrał mi książkę. Pokażę mu jeszcze. Zobaczy. - A ty nie wiesz, że w świetlicy ma być spokój? Nie wolno się tłuc. Trzeba było siedzieć w domu, jeśli masz robić awantury. Poszedł. I nie pokazał się więcej. Znów wałęsał się po całej dzielnicy — szukając za czepki. Obdarty, w dziurawych portkach. Nie ostrzyżone włosy spadają na kark. Brudny. Strach na wróble po prostu. Zebrał najgorszych łobuzów. Przewodzi nimi. Za chwyceni są jego pomysłami. Coraz to nowe ma w za pasie. Wyprawy na owoce w podmiejskich sadach na porządku dziennym. I drobne kradzieże po sklepach. Milicjanci złapali dwóch chłopaków — siedzą w do mu poprawczym od pół roku, reszta uciekła. Wicek na jakiś czas zniknął wtedy z obrębu kamienicy. Gdzie obracał się — nie wiedział nikt. Dziadek nie szukał go wcale. — Licho nie zginie — mówił. Wrócił wreszcie. Jeszcze bardziej oberwany i wy chudzony, ale pełen nowych pomysłów. — Diabeł w tym dziecku chyba siedzi — opowia dała Janowa, podając obiad. — Toż on dzisiaj wysmaro wał jakimś świństwem drzwi wejściowe. Szła ta ele gantka Sinińska i cała nowa suknia na nic. O, jak krzy czy. Skaranie boskie z takim. Istotnie kamienica rozbrzmiewała pomstowaniem po szkodowanej. 16 A Wicek, jakby nigdy nic — siedział w bramie. Stru gał kozikiem drzewo. Spod konopiastych włosów oczy łobuza szukały nowego przedmiotu do zabawy. Do wieczora wrzucił jeszcze zdechłego kota do kuch ni Janowej, odkręcił hydrant w podwórzu i woda zalała piwnice, przedziurawił dywan wiszący na trzepaku i okrzykiem— „pali się” — postawił na nogi wszystkich lokatorówfcjf Kj^żde&S dnia tak było. Mieszkańcy żyli w ciągłym strachu. Na Wicku nie odnosił skutku ani gniew, ani per swazje. Nikogo nie słuchał, nikogo się nie bał. Największą przyjemnością było robienie na złość innym. Już taki był. Bawiło go zdenerwowanie dru gich — niech się pieklą, co mu tam. Od czasu owego podwieczorku poczuł ogromną nie chęć do chorej Elżuni. Może dlatego, że był sam i często chodził głodny, nie miał nic swojego. W pokoju dziewczynki zaś było . tyle pięknych przedmiotów i książek. Mama jej dobra, troskliwa. Buntował się, zacinał. Bo jak to jest? On swoich rodziców nawet nie pa mięta, a tamta ma wszystko, otoczona opieką i miłością. To niesprawiedliwe. Pokraka. Łamaga jedna. Sypał wy zwiskami — ciućma, niedorajda — gdy dziewczynkę wieziono na wózku na spacer. Ułożył nawet wierszyk: C Ela — karuzela, nogami nie rusza, oczami strzela i wykrzykiwał go głośno, ną całe podwórze. a D ziew czynka spoza szyby 17
O, Wicek umiał obrzydzić życie. Ze złą radością patrzył, jak Elżunia — na skutek drwin — blednie, posępnieje. Na nic prośby i przekonywania mamy, Janowej — nawet lokatorów. — Elżbietka jest chora. Nie rób jej krzywdy. Ona taka biedna. Zdawał się nie słyszeć, zajęty nagle pilną robotą. Częstowany słodyczami, obrażał się: — Chcą mnie przekupić. Ale ja nie taki — nie dam się. I dalej robił swoje — dalej było po dawnemu. Nie cierpiał Elżuni. Całym sercem. Za to, że miała mamę, a on nie. Za książki i ciastka. Za to nawet, że była chora. Za wszystko. ROZDZIAŁ Dzień Elżuni zaczynał się zwyczajnie. Najlepiej spać. Wtedy nie wie się o sobie, nie czuje się bezwładu, sny są piękne — przenoszą na zalane słońcem łąki, gdzie kwitną jaskry, niezapominajki — i niebieszczą się jak odbicie nieba w strumieniu wiosennym. Można je zerwać, uwić wianek, biegać po trawie — na bosaka — jak inne dzieci. A potem położyć się w tej trawie i szczęśliwymi oczyma patrzeć na sunące górą białe obłoki. Może przytulona do ramienia mamy iść przed sie bie ulicami — wciąż dalej i dalej. I wracać ze szkoły z przyjaciółkami — w radosny dzień. We śnie Elżunia jest zdrowa. Chodzi, porusza się, mówi. We śnie wszystko staje się osiągalne. Pod przymkniętymi powiekami przesuwają się obra zy z szybkością pędzącego pociągu. Jak kolorowy film. Więc spać — jeszcze i jeszcze. Ale przecież ciągle nie można. Trzeba kiedyś otwo rzyć oczy. Przebudzenie jest przykre. Głowa ciąży. Myśli, pełne majaków sennych, nie od razu nawykają do rzeczy wistości. 19
W dzikim winie oplatającym dom wrzeszczą wró ble. Promyk słoneczny zagląda przez roletę. Zdaje się mówić: „Wstawaj, Elżbietko. Spójrz, jaka pogoda”. Ale Elżunia nie chce patrzeć. — Co z tego, że pogoda, kiedy będzie jak zawsze — jeszcze jeden najzwyklejszy dzień. W sąsiednim pokoju dzwonią filiżanki. Pachnie kawa. Rodzice skończą śniadanie i pójdą do pracy. Mama jak co rano zajrzy do niej na chwilę. Elżunia zna to na pamięć. Leżenie. Skrzypią drzwi, uchylone przez mamę. Mama jest już w płaszczu. — Spisz, córeczko? Przymyka oczy. Nie chce jej się odpowiadać. Leciutki pocałunek na czoło i mama wychodzi. Elżunia słyszy jeszcze jej głos w korytarzu: — Niech Janowa włoży małej niebieską sukien kę — tę wyprasowaną wczoraj, a na drugie śniadanie tabliczka czekolady. I na spacer niech jedzie z panną Klarą. Cisza \v mieszkaniu nie trwa długo. Janowa zbiera naczynie, rąbie w kuchni drzewo, szura garnkami, tłu cze się. Zaraz tu wejdzie i trzeba będzie wstawać. Już jest. Podnosi roletę, otwiera okno, słońce w po koju jak złota struga. — Toż dzień, serdeńko. Zaraz ubiorę, kawusię zro bię. O, popatrz, jaka śliczna sukienka. Elżunia zaciska usta. Dużo ją obchodzi sukienka. Choćby była z kawałków nieba, to i tak na nic. Daje się myć, czesać. 20 Tylko potem — filiżanka ze wzorkiem w różyczki, trącona, pada na ziemię. Oczywiście na kawałki roz bita. — A jej — dziwi się Janowa — że też ja, stara, taka nieuważna. Wcale nie Janowa. To ona — Elżunia. Ona sama. Naumyślnie. Tak. Bunt musiał znaleźć ujście, wyładowała go — chociaż na filiżance. Śniadanie nie smakuje. Je powoli, małymi kęsami, z przymusem, mimo że świeża bułeczka jest chrupiąca, a miód na talerzyku pachnie; Janowa cierpliwie poda je — łyżeczkę po łyżeczce. — Toż ty ledwo dziobiesz, ptaszyno. W ten sposób nie można. Rośniesz — musisz jeść. Panna Klara przyszła wcześniej niż zwykle. Już od progu mówi: — Dziś nie będzie lekcji. Zawiozę cię do parku. Tam przeczytamy bajkę o syrence. Elżunia marudzi. Złe się czuje. Boli ją głowa. W ogóle — nie chce. Nie przekonała panny Klary. — Na powietrzu przestanie boleć. Zaraz poczujesz się lepiej. Nie rozumiem, dziecinko — jak można sie dzieć w domu, kiedy słońce na świecie. Och, cóż ona wie. Trudno wyjaśniać, że w bramie jest ten wstrętny Wicek, że spojrzenia ludzkie drażnią i bolą. Tylko pokój jest bezpieczny — jak nora zwierzątka, na które zewsząd coś czyha. Ale już są na ulicy. Mały, niski fotelik na kółkach. Panna Klara po pycha z tyłu. Zupełnie jak niemowlaka — myśli Elżu nia.
Nóżki ma przykryte pledem, rączki zwisają z porę czy, buzia pochmurna. Wicek oczywiście był. I Felek. I Janek. — Lala malowana jećzie — wrzeszczeli, wygrywa jąc na nosach. Odprowadzili wózek aż za róg ulicy. — Och złe, niedobre dzieci — zżymała się panna Klara. — Jak możecie, chłopcy? Dla Elżuni — to przy krość wielka. Właśnie o tę przykrość im chodziło. Elżbietka posępniała coraz bardziej. Park porastała zieleń, trawa młoda, soczysta. Było niebiesko od bezchmurnego nieba i może trochę od su kienki Elżuni. Na klombach żółte i czerwone tulipany. Na krzakach pączki bzu, twarde jeszcze i stulone. Placyk pełen był dzieci. Podlatywały w górę pił ki, migały skakanki, kolorowe kółka zataczały płynne kręgi. Gwar, śmiechy. Zabawy — w ślepą babkę, w „Skacze wróbel' w „Budujemy mosty”. Mamy, babcie, nianie — obsiadły ławki. Pilnowały swych pociech. Elżunia odbija od ogólnego tła, od rozkrzyczanej radości. Siedzi zmilkła — w tej samej, co zawsze, alejce. Obok — rozłożyste drzewo derenia. Całe w złotawych kwiatach. Elżunia nie patrzy nawet w tamtą stronę. Więc co, że kwitnie? Co komu z tego? Gdyby mogła — poszarpałaby te kwiaty, żeby nie pachniały, żeby ich nie było. Panna Klara nie harmonizuje także z otoczeniem. Ma Szare oczy, szarą twarz i szarą suknię. Wygląda jak przysypana popiołem. Taka sowa z wystającym nosem. Monotonnie czyta o syrence, co z miłości do czło wieka cierpiała. Elżunia też cierpi. Tylko właściwie za co? Nie zro biła przecież nikomu krzywdy. Serduszko ściska doj mujący żal. Z alejki wybiegły dwie dziewczynki — zbliżyły się. — Chcesz, pobawimy się z tobą. Będziemy ci rzu cać piłkę, ty ją tylko lekko odepchniesz. Sama zesko czy — o popatrz! To balon obszyty materiałem. Nie zmęczysz się — na pewno. Śliczna była pasiasta piłka — dziewczynki miały z pewnością dobre chęci. Jednak nie przekonały Elżuni. Wszędzie wyczuwała podstęp. — Nie chcę się bawić. Wolę być sama — wyszeptała niechętnie. Postały, popatrzyły: — No — jeśli nie chcesz — trudno. Odbiegły w podskokach. Za krzewami dzieci szeptały coś do siebie. — Pewnie wyśmiewają się ze mnie. Jacy wszyscy są źli. Ulubiona czekolada jest dziś bardzo gorzka. Dziew czynka ma dosyć parku, dzieci, słońca i zabawy, której nie było. Myśli — czemu nie ma deszczu. Wtedy nawet zdro wi chodzą skuleni i zmarznięci, a przeważnie siedzą w domach, narzekają i smucą się. Jak ona. Niechby padało. Niechby ludziom było także źle. Jak jej. Nie cierpi pogody. Po co to głupie słońce świeci? Zapamiętywała się w swoim żalu do całego świata. Tak było już od pewnego czasu. Wciąż bardziej udrę czona chorobą, zniechęcona. Wciąż mazała się jak jesien ny kapuśniaczek. 23
Dzień wlókł się — jak żółw — wolno. Godziny po prostu stały w miejscu. Obiad był znowu przyczyną rozpaczy. Oj, jaka ta zupa pomidorowa niesmaczna. Ryż niesiony — nie będę jadła. — Ku oburzeniu Janowej zostało pół talerza. Sznycel z marchewką ledwo skoszto wała. — Na złość wszystkim będę chudła. Na deser czekoladowy krem. Nęcił apetyczną, cie mną glazurą. — Nie chcę. Przydymiony taki. Janową aż zatrzęsło. — Jak to przydymiony? Mój kotku, cóż to ty opo wiadasz? Za dużo tych wymysłów. Zobaczymy, co mama powie. Na pewno nie pochwali. Nie mogła się uspokoić. Potok wymowy płynął nie przerwanie. — Ładnie odwdzięczasz się za serce. Niedobra. Roz kapryszona taka. A komu ja szykuję przysmaki? Tylko tobie. A ty co? Jeszcze z kuchni dolatywało utyskiwanie: —■Nieznośna grymaśnica. Mama wróciła roześmiana jak wiosna za oknem. Mie szkanie pojaśniało od najmilszego głosu. — Janowa! Obiad prędko. Głodna jestem. Spochmurniała jednak ujrzawszy dziecko. Zbiednia łe, zmęczone, smutne. Za oknem słoneczny przestwór. Na niebie siatka mlecznych chmurek — ciepły wiatr trąca gałązki akacji ulicznej. Nikła, drobna postać w fotelu — jaskrawy kon trast. Czarna plama. Atramentowy kleks na białej kartce. Mama przygarnęła dziewczynkę. — Czemuś taka osowiała? Spotkała cię przykrość? Och, jaka ta mama jest, czy nie rozumie, że trudno cieszyć się z niczego. Ona należy do innego świata. Nie ruchomy, mieści się za szybą, zamykają go cztery ścia ny — bardzo ciasny. Do świata zdrowych zaliczyć moż na mamę, Janową, Wicka, dzieci z parku — wszystkich, co chodzą. Mama nie wie, że każdy dzień jest porażką, klęską — nową, nieustanną udręką. Skąd miałaby wie dzieć? Nogi mamy są sprawne, ręce poruszają się. Nie mają skurczów ani wahliwych odruchów. Elżunia nawet rysować nie może. Kiedyś tatuś przy niósł kolorowe kredki. Były białe, różowe, żółte, zielone i ceglaste. Wszystkie barwy — jak w tęczy. — Spróbuj, córuś, może dasz radę? Nie dała. Ręce nie słuchały woli, zataczały łuki poza zasięgiem kartonu. Stawiały opór. Kredki leżą na półce — nieużyteczne, można tylko patrzeć na nie. Mamę martwi zachowanie się dziecka. Coraz bar dziej uparta, zamknięta w sobie, milcząca. Marnieje, nie ma apetytu. Mały, wystraszony wróbelek. Mama nie domyśla się pewnie, że dziecko tęskni. Za przestrzenią, za ruchem, za rówieśnikami, za szkołą. Zdrowe dzieci po południu odrabiają lekcje — kreślą w zeszytach rzędy literek, dodają kolumny cyfr, malują domy, lasy, ogrody. Elżunia może tylko pamięciowo. Panna Klara czyta czy opowiada, ona powtarza tekst. Pamięć ma dobrą. Przerobiła w ten sposób histo rię, geografię i polski. Nawet tabliczkę mnożenia. Jest nudno, ogromnie nudno. Mama z Janow^ą liczą w kuchni brudną bieliznę. Jutro pranie. Tatuś na ze braniu w biurze. 25
Na przeciwległym balkonie wygrzewa się rudy kot. Wicek mierzy w klosz latarni. Pan Albin krzyczy: — Stłuczesz, a potem ja będę płacił, co? Zostaw. Powia dam ci — zostaw. Wszyscy coś robią — nawet kanarek sąsiadów we soło skacze w klatce i wyśpiewuje. Tylko ona nieruchoma jak posążek z biurka tatusia. Dziewczynka smutnieje coraz bardziej. Płacze. ROZDZIAŁ 4 W szkole Wicek nie usiedział spokojnie. Wiercił się w ławce, kłuł sąsiada szpilkami, przypinał chłopcom na plecach karteczki z obraźliwymi nazwami, ciągnął za warkocze dziewczynki, rozlewał po pulpitach atra ment — nawet kradł drugie śniadania. Henio widział, jak na korytarzu „opychał” bułkę z szynką. A właśnie Hani z teczki zginęła bułka. W czwartej klasie panował wieczny zamęt. Wciąż — Wicek zabrał, Wicek uderzył, Wicek po brudził. Zewsząd skargi, protesty, krzyki. Pani gnie wała się, wzywała opiekuna, stawiała złe stopnie. Wi cek nie myślał zawiadamiać pana Albina. Wykręcał się: — Dziadek chory — nie może przyjść, leży w łóżku. I dalej psocił. Gdy był nieobecny — klasa oddychała. Ale dziś przyszedł. Oczywiście nie odrobił rachunków ani polskiego. Nawet zeszytu nie miał. — Zapomniałem. A w ogóle — to brzuch mnie bo lał. 27
Pani powiedziała: — Coś ciebie często brzuch boli. No, chodź do ta blicy, zobaczymy, co umiesz. Niewiele umiał. Mnożenia ani w ząb. Wychodziły inne liczby, niż trzeba. Na przerwie pobił Ryśka. Za to, że Rysiek nie puścił jego pierwszego w drzwiach na boisko. W ciągu następnej lekcji dukał wolno zadaną czy- tankę. Zacinał się, połykał litery. — Do bójki — toś pierwszy, a czytać porządnie nie umiesz. Wstyd. Nawet malcy z pierwszej lepiej znają alfabet. Co z ciebie wyrośnie? Wicek nie stropił się: — Ja tam na autora nie pójdę. — Czy tylko autor musi znać litery? Myślę, że każdy człowiek. Popracuj nad sobą. Naucz się czegoś. Przyda ci się na pewno. Cóż, nie mogę postawić nawet dosta tecznie. Sam jesteś winien. I w notesie Pani obok Wiekowego nazwiska wy rosła — dwója. Nie pierwsza i pewnie nie ostatnia, tyle ich już było. Koledzy drwili poza jego plecami. Krążyła po klasie kartka z wierszykiem: łapie pały, łapie dwóje, ani jednej nie daruje. Przy końcu lekcji porysował jeszcze scyzorykiem nowiutki piórnik Zośki. Zosia w bek: — Mój piórnik. A na nim śliczne bratki z kalki. Jak teraz wygląda. Pani miała powyżej uszu skarg i awantur. Wezwa ła druha Jerzego, zastępowego harcerzy. Powiedziała 28 O wszystkim — co i jak, że z Wickiem trudno wytrzy mać, że gorszy z każdym dniem. A jednocześnie — szkoda chłopca, żeby się zmarnował. Może druh Jerzy znajdzie sposób. Ona traci głowę. Zastępowy zrobił poważną minę. Chłopiec był uczuciowy, wrażliwy i opiekował się chętnie mal cami. Powiedział: — W tym cała trudność, że próbowałem Wicka ściągnąć do zastępu Orlików. Nie udało się... Jak dziki kot — chodzi własnymi drogami. Cóż. Spróbu jemy raz jeszcze. Pogadam z druhną Anką od Jaskó łek. I zaraz potem na tablicy z ogłoszeniami, obok schodów, wywieszono kartkę: Zebranie nadzwyczajne zastępów Jaskółek i Orlików dziś zaraz po lekcjach — w świetlicy. Przyszli wszyscy. Hela, Janka, Czesia, Irka, Krysia, Tolek, Edek, Janek, Zygmunt, Władek i Alfred. Druh Jerzy zagaił: — Wezwałem was w ważnej sprawie. Jest pilna. Musi być załatwiona szybko. Tylko wy, harcerze, może cie tu pomóc. Chodzi o Wicka. Wiecie, jaki jest. Niepo słuszny, krnąbrny, nie uczy się, a koniec roku szkolnego niedługo. Trzeba chłopcu podać rękę, może zmieni się wtedy i poprawi — jak myślicie? Wybuchła wrzawa: — Nie chcemy Wicka. — Niech idzie do innej szkoły. — Jest zły. 29
— Uparty. — Bije się ciągle. — Dokucza. — Z nim się nie da nic zrobić. Druh Jerzy słuchał, wtrącił: — On ma ciężkie warunki, stracił rodziców, często głoduje. Może by wyjść mu naprzeciw z serdecznym słowem, z uśmiechem. Może wciągnąć go do Orlików? Znów krzyk. — Chcieliśmy. — Myśli druh, że nie. — I jak jeszcze. — Śmiał się z nas. — Nie potrzebujemy go. — Będzie się tylko łobuzował. ■— Druh nie wie, jaki on jest okropny. — Druh nie zna go jak my. W tej chwili przez otwarte okno wleciał spory ka mień. Szczęściem — nie uderzył nikogo. Na papierze, którym był owinięty — niezdarne kulfony: „Nic z tego nie wyjdzie. Ja łaski nie potrzebóje, kiham na Was”. Dzieci skoczyły do okna. Nikogo. Tylko spoza pobli skiego muru okalającego dziedziniec szkolny dolatywał głos Wicka. — Mówię ci, Felek — zacząłem do tej kukły celo wać z procy — grochem. Pierwsza klasa zabawa. Pod biłem jej oko. Widziałem — ma owiązane. Nawet nie ruszyła się w tym oknie. Świetny cel. Takie cielę. Dzieci stały, słuchały: -— O kim Wicek mówi? To pewne, że zmalował coś nowego. — Ale co? 30 Irka powiedziała: — Ja wiem. W domu, gdzie mieszka Wicek, jest spa raliżowana dziewczynka. Chodzę tamtędy, widzę ją czę sto. Stale w oknie. Smutna — nigdy się nie śmieje. A on jeszcze jej dokucza. Podły. — Obrzydliwy. — Przecież ona nie może się ruszać. — Całkiem bezwładna. ■— Jak on mógł? Druh Jerzy podniósł ręce. — Spokój. Coś wam powiem. Mam pomysł. A gdy by zająć się tą małą? Chodzić do niej, bawić się, czytać. Może da jej to trochę radości? Może Wicek, gdy zoba czy — stanie się lepszy. Będzie chyba najlepiej połączyć jedno z drugim. Dzieci przyjęły propozycję z entuzjazmem: — Och, dobrze. — Pójdziemy. — Zaniesiemy jej kwiaty, cukierki. — Opowiemy o szkole. — Nie będzie się nudziła. Były zachwycone projektem. Czesia wyrwała się: — Ja też znam tę dziewczynkę. Wczoraj była w par ku Jordana. W fotelu na kółkach. Ja i moja siostra Basia podeszłyśmy do niej. Spojrzała na nas z taką zło ścią, że jej. Nie umie się bawić. Jest dziwna. Druh Jerzy powiedział: — Może myśli, że wszystkie dzieci są podobne do Wicka, i lęka się. Jednak gdy zobaczy wasz uśmiech — sama nauczy się uśmiechać. Na pewno. Myślę, że zgo dzicie się ze mną? — O tak. 31
Zaraz tam idziemy Wszyscy. Dzieci^goTączkowały się. Druhna Anka przecięła zapał: — Nie wszyscy i nie 7qr Ą 7.. I Żeby to nie był słomiany ogień, umieć wykonać. Ponadto byłoby zabrzmiał zgodny Najwyżej po dwoje. Zobowiązanie trzeba chorej dziewczynce przykro, gdybyście przestały przychodzie. _Na pewno dotrzymamy ChÓl No dobrze. Więc jutro pójdą Krysia _ Potem ° S S TO piękna rzecz podarować komuś radość. i Hela. Tylko ROZDZIAŁ 5 Obie stały w sieni zatrwożone, nieśmiałe, w dło niach trzymały ogromne pęki konwalii — z Krysinego ogrodu. Na drzwiach tabliczka z nazwiskiem: Wojciech i Te resa Janiccy. — To tutaj. Dzwonek wisiał wysoko. Trzeba było wspiąć się na palce, aby dosięgnąć. Dźwięk był sygnałem, alarmem, biciem serca. Otworzyła Janowa. Zdziwiona — wodziła wzrokiem od jednej do drugiej. Dziewczynki dygnęły grzecznie. — Czy jest Elżunia? My do niej. Klasnęła w dłonie. — A gdzieżby była? Jest. I grymasi, że strach. Podwieczorku jeść nie chce. Biedactwo — zawsze samo. Może rozerwie się trochę z wami. Chodźcie. Już w korytarzu zobaczyły Elżunię. I okno, do któ rego celował Wicek. I fotelik na kółkach. I na małym stoliku obok kubek wystygłego kakao, i wielki maślany rogal. — Elżbietko, goście do ciebie. W bladej znudzonej buzi — nie wymówione pytanie. Szeroko otwarte oczy zwróciła ku wchodzącym. 3 Dziew czynka spoza szyby oo
Podbiegły szybko, kładąc jej na kolanach pachnące kwiaty. — To dla ciebie, ładne — prawda? Chciałyśmy bar dzo poznać ciebie. Bez słowa spoglądała na konwalie, na dziewczynki. One zaś trzepały dalej jedna przez drugą: — To Krysia rwała. I bzu ci przyniesiemy, i ja śminu. Niedługo zakwitnie. I przyjdą także inne dzieci. Będzie wesoło, zahaczysz. No — odezwij się. Czemu nic nie mówisz? Milczała — jak mały jeż, który wystawia igły, aby się bronić. Myśli kłębiły się chaotycznie — udręczone, gorzkie. Po co przyszły? Aby patrzeć, litować się, a póź niej drwić jak Wicek. Och, zna dobrze to wszystko. I nagle krzyknęła. Padały gwałtowne, przerywane słowa. — Wcale was nie prosiłam. Idźcie sobie. Nie chcę nikogo. Dziewczynki ani myślały iść. Zebrały całą odwagę i zostały. Hela powiedziała: — To wszystko przez Wicka. Wiemy. Ale my je steśmy inne. Możesz nam wierzyć. Nie zrobimy ci nic złego. I Wickowi nie pozwolimy. Będziesz odtąd już bez pieczna, na pewno. Łagodniało, nacichało napięcie. Elżunia uspokajała się. Może one nie kłamią? Pękała ściana nieufności. Wkrótce bawiły się zgodnie wycią gniętymi zewsząd zabawkami. — O, ile ty masz lalek, aż pięć! Jakie śliczne! I słoń! i/*-* M )|g
■ Były olśnione. — Masz tyle wspaniałości — chyba nigdy się nie nudzisz? — Właśnie! Ciągle się nudzę. — Przecież można wymyślać coraz to nowe zaba wy. — Ja nie umiem. I samej trudno. — Teraz już nie będziesz sama. — Uszyjemy nowe sukienki twoim lalkom. Moja mama jest krawcową. Mam różne skrawki materiału. Zobaczysz, jak będą wystrojone. — A chłopcy zbudują ci domek dla lalek. Z okna mi, drzwiami i czerwonym dachem. I meble malutkie. Mamy taki w naszej świetlicy. — Och, nie chcę chłopców. Są źli. — Polubisz. Nasi chłopcy są dobrzy. Opowiedziały o dzieciach ze szkoły. Że Hanka ma kotka z pluszu, z którym się nie rozstaje nawet w szko le, że Włodek hoduje gołębie, a Wiśka musi przyprowa dzać z przedszkola swego małego braciszka, bo mama do późna pracuje, że Irenka jest okropnym łakomczu chem, ma buzię zawsze wypchaną cukierkami i już trzy razy dostała dwóję, bo nie mogła otworzyć ust, zaklejo nych irysami, kiedy ją Pani wywołała. Słuchała — jak bajki upragnionej. Czas mijał szybko. Buzia Elżuni płonęła podniece niem. Nowe przyjaciółki były takie miłe. Przy pożegna niu spytała niespokojnie: — Przyjdziecie jutro? — Ależ tak. I jutro, i pojutrze, i zawsze. Mamę zaskoczyła zmiana w wyglądzie córeczki. Oży wiona, wesoła, całkiem nie ta sama. Opowiadała nie zwykłe dzisiejsze wydarzenia. 36 — Hela i Krysia takie miłe. Bawiły się lalkami. Jadły podwieczorek. Ja też jadłam. Tak dobrze mi było z nimi. Wieczorem przed zaśnięciem spojrzała w okno. Nie bo wydawało się łąką z granatowego aksamitu, a gwia zdy jak drżące, srebrne kwiaty. Jedna oderwała się. Łagodnym skokiem pomknęła w przestrzeń. Elżunia jednym tchem pomyślała: Gwiazdeczko spadająca, spełnij prośbę moją, żeby zawsze było jak dziś po południu, żeby dzieci mnie po lubiły, abym znalazła przyjaciół i wreszcie nie była sama...
ROZDZIAŁ ó Co dzień dzieci odwiedzały Elżbietkę. Ranki były oczekiwaniem, radością, że przyjdą znowu. Już nie grymasiła, dużo jadła, nabierała rumieńców, nie szukała wykrętów przed spacerem. Panna Klara miała z nią teraz coraz mniej kłopotu. Cieszyła ją niemal każda godzina, każda przybliżała spotkanie z przyjaciółmi. Poznawała ich coraz lepiej, żyła ich życiem. Martwiła się z Czesią, gdy młodsza jej siostrzyczka zachorowała na szkarlatynę i musiano ją zabrać do szpitala. Ciągle dopytywała się o nią, a gdy wróciła — posłała jej ulu bioną lalkę. Przejęta była wypadkiem Zygmusia. Na rowerze zwichnął rękę i jakiś czas chodził z gipsem. Każdy dobry stopień uzyskany przez dzieci rado wał ją. Życie nabrało blasku. Dzieci na miłość odpowiadały także miłością. Poko chały chorą dziewczynkę. Jaskółki znosiły jej kwiaty, szmatki lalczyne, kal kowe wzorki na dużych arkuszach, wywieszki z koloro wej bibułki. 38 Od chłopców dostała pociąg z pudełek od zapałek, miał śmieszną lokomotywę z, korka, latawca ze wspa niałym szeleszczącym ogonem i kartonowy lalczyny pałac. Drzwi i okna otwierały się, a na dachu było bo cianie gniazdo z długonogim ptakiem. W pałacu za mieszkał Plastuś z plasteliny. Miał długi, ciekawy no sek, wystające uszy i oczka patrzące jedno w prawo, a drugie w lewo. Coraz częściej trafiały się kłopotliwe żywe pre zenty. Biała myszka w drucianej klatce, kawka z przetrą conym skrzydłem. Kawkę trzeba było usunąć. Wrzesz czała, no i lubiła błyskotki. Mamie zginął złoty pier ścionek, Janowej szpilka do włosów, tatusiowi spinki do mankietów. Znaleziono te wszystkie rzeczy w kącie za piecem. Malutki jeż został. Zabawnie chłeptał mleko z mi seczki zwiniętym ryjkiem. Chodził po pokoju żółw i wiecznie senny zasypiał pod krzesłem, kanapą czy szafą. W oknie obok zielonego asparagusa wesoło ćwierkał kanarek. Elżunia nie była już sama ani przez chwilę. W nocy hałasował jeż. Jakby miał miękkie butki. Raz Janowa stąpnęła na niego — boso. Wystawił kolce. Co to był za krzyk. — Po co to paskudztwo w domu. Do lasu i tyle. Elżunia wybroniła jeża. — Muszę go mieć! Inaczej nie będę jadła. Nic a nic. I schudnę, i rozchoruję się. Janowa ustąpiła. Kanarek wyśpiewywał od świtu. Myszka i żółw były najcichsze. Myszka piszczała,
a żółw wysuwał z pancerza łebek podłużny, unosił go i uważnie rozglądał się. Wkrótce przybyło piękne akwarium ze złotymi ryb kami. Pływały wśród gęstych wodorośli. Tylko o kocie i psie nie było mowy. Pani Janicka kotów nie znosiła. A psa trzeba myć i czesać, i wycho dzić z nim, kto by to robił? Nigdy nie było wiadomo, co chłopcy przyniosą jesz cze. Któregoś dnia spod fotela Elżuni wyskoczyła wielka zielona żaba — prosto na Janową. Janowa aż się cofnęła. — Coś podobnego. Skąd w domu taka gadzina? — Od Tolka. — Oczywiście, czego też jeszcze dzieciska nie przy niosą. Zaraz wyrzucę i już. Elżunia protestowała: — Jest śliczna. Chcę ją mieć. Janowej nie przekonała. — Może jeszcze chcesz z nią spać. Fuj, śliskie to, obrzydliwe. Jeża zniosę i żółwia, ale żabsko nie będzie skakać po pokojach. I ku wielkiemu żalowi Elżuni — żaba na śmietniczce wywędrowała na podwórze. Jakie wspaniałe zabawy wymyślały dzieci! Często przychodziły w większych grupach, po pięcioro czy sześcioro. Wtedy dopiero było wesoło. Elżunia brała najżywszy udział w grze w farby i w czerwone i czarne pieczęcie, i w pierścienie. Po prostu przesuwano ją na foteliku z miejsca na miejsce. Rodziców cieszył radosny śmiech i ożywienie córecz ki. Zdawała się nie pamiętać o kalectwie. 40 Najbardziej pociągające były „żywe obrazy”. Można jednak urządzać je tylko pod nieobecność domowników. Dorośli nie pozwolą przecież ściągać kapy z łóżka czy obrusa ze stołu. Nie rozumieją, że stroje właśnie takie są potrzebne — aby było prawdziwiej. Dziś jest święto. Rodzice u znajomych. Janowa na nieszporach. A dzieci całą gromadką — radzą, co robić. Wzrok Elżuni padł na stos świeżo wyprasowanej bie lizny pościelowej. — Już wiem. Zabawimy się w królową zimę. — Jak? — Teraz, na wiosnę? — W domu przecież można. Według bajki Ander sena. Nie chcecie? Bardzo chciały. To było coś odmiennego, chociaż nie zbyt mądre. Prześcieradła posłużyły za stroje. Wszyscy wyglądali biało i śmiesznie. Elżunia — zima — na roz puszczonych włosach nosiła naszyjnik mamy. — Tylko skąd wziąć śnieg. W zimowym królestwie musi padać koniecznie. — Sól posypać. — Cukier. — Bibułkę pociąć. — Wszystko do niczego — wyrwało się Elżuni. — Trzeba rozpruć poduszkę. Tyle płatków. Zupełnie praw dziwy śnieg. Cudnie będzie. Pomyślcie tylko. Dzieci przyjęły pomysł z entuzjazmem. Trochę się co prawda wahały. — Trudno potem pierze pozbierać. — Może nie damy rady. — I pani Janicka będzie krzyczeć. — Prosiła, aby nie psocić. 41
— Mama nigdy nie krzyczy. A pierze pozbieracie. Gdybym była zdrowa — potrafiłabym na pewno. Pokój wyglądał naprawdę zimowo. Pierze fruwało, było we włosach i na woskowanej podłodze, osiadło na sprzętach. Trudno wyobrazić sobie, jak pokój wy glądał. Dzieci patrzyły przerażone. — Ojej! — Co my teraz zrobimy? — Tego nie sposób zebrać. — Chyba pojedyncze piórka. Zabawa nie udała się. — I co powiedzą o nas? Mama nie poznała pokoju. Stanęła w progu. Zała mała ręce. — Co się tu dzieje? Co wyście robiły? Pociągały nosami. Elżunia krzyknęła: — Mamusiu, to ja — tylko ja. One niewinne. — O nie — obruszył się Włodek. — My też. My wysypaliśmy pierze. Harcerze nie mogą kłamać. — Ale po co? — Mama nie rozumiała nic. Chaotycznie wyjaśniały o śniegu, o zimie, o pysznej zabawie. Zabawa skończyła się przykro. — Nie będziemy już. — Naprawdę. — Proszę nie gniewać się. — My już nigdy. Przypuszczam, że nigdy tego nie zrobicie. Jano wej tylko robota. Myślałam, że stać was na coś mądrzej szego. Widząc jednak posmutniałe buzie — mama powie działa: 42 — No już, nie martwić się. Każdemu się zdarza źle postąpić. Na drugi raz wymyślicie mądrzejszą zaba wę — prawda? A teraz popatrzcie, co przyniosłam. — Spod papieru wyjrzały rurki z kremem. — To dla was na podwieczorek. Doprawdy mama Elżbietki była chyba najlepszą mamą na świecie. I od tej pory dzieci bawiły się grzecznie — zawsze pamiętały, aby nie wyrządzić ni komu przykrości, nie sprawić kłopotu. Elżunia czekała każdego popołudnia z bijącym mocno serduszkiem. Może dziś już nie przyjdą? Ale o wyzna czonej godzinie dźwięczał dzwonek. Dzieci były punk tualne — nigdy nie zawodziły. Elżunia cieszyła się. — Idą moi przyjaciele. I wołała: — Chodźcie prędko. Tęskniłam do was od wczoraj.
ROZDZIAŁ 7 Z Wickiem nie doszli do ładu. Pomysł druha Jerzego dał się zrealizować tylko czę ściowo. Opieka harcerzy nad chorą dziewczynką — ich przyjaźń z Elżunią — drażniła Wicka. Kosym spojrzeniem obrzucał dzieci. — Jeszcze tu przyłażą. Mało ich widoku w szkole. Można się wściec. Zaciskał pięści. Psoty w kamienicy spotęgowały się. Nikogo już nie słuchał. Dawniej — choć izbę pozamia tał, obrał ziemniaki czy przyniósł wodę. Teraz nic — palcem nie ruszył. Po całych dniach próżnował. Dziadek na próżno za gadywał: — Wicuś, pomógłbyś mi. Ulicę trzeba polać, żeby kurzu nie było. Odpowiadał: — Ani mi się śni męczyć. Robota taka nie dla mnie. Gdy zaś pan Albin, doprowadzony do ostateczności, zdejmował skórzany pas, Wicek uskakiwał na znaczną odległość. Stawiał się hardo. — Niech dziadek nie próbuje bić. Dziadek zobaczy wtedy, co potrafię. Ja się nie dam. Uciekał z domu, przepadając nie wiadomo gdzie. Pan Albin narzekał: — Ani pociechy, ani wyręki z chłopaka. Samemu na starość ciężko. Wicek jakby był z kamienia. Jakby do ściany — nie do niego, głuchy, nieczuły. Wciąż gor szy urwis i łazęga. W szkole Pani gniewała się: — Znów nie odrobione lekcje, poplamiony zeszyt. A jak ty wyglądasz? Uszy chyba tydzień nie myte. Wicek milczał — tylko piegi na opalonej twarzy ciemniały ze złości. — Wstyd tak przychodzić do szkoły. Czy nigdy nie zmienisz się? Popatrz na swoich kolegów — grzeczni, czyści. Ty jeden robisz zamieszanie. Słowa Pani były dolaniem oliwy do ognia. Chwilę potem — Wicek przechylił kałamarz. Czarny atrament lał się na posadzkę, opryskując wstążki od warkoczy siedzącej przed Wickiem Ewy. Ewa płakała. — Moje śliczne różowe wstążki. Mamusia nie dawno kupiła mi. Całe pochlapane. Jak ja pokażę się w domu? Pani powiedziała Wickowi: — Za karę zostaniesz po lekcjach. Przepiszesz tekst z „Czytanek”. Mniej będziesz czasu miał na łobuzowa nie się. W oczach Wicka tkwiły złośliwe iskierki. Został. Gdy po upływie godziny Pani zajrzała do klasy, nie zastała tam chłopca. Przez szeroko otwarte okno wpadał wiosenny wiatr. Na podłodze leżał model szy bowca — duma uczniów — połamany i podeptany. Wicek był daleko.
W chyżych podskokach biegł na Błonia, gdzie cze kali tacy sami urwipołcie, jak on — dobrana banda — jeden z drugim. — Co nowego? — Jak się masz, Wicek? — A nic, zamknęli mnie w szkole. Uciekłem przez okno. Wysoki, chudy chłopak o podłużnej twarzy spytał: — Co dziś robimy? Myśleli chwilę. — Niedaleko Cichego Kącika jest sklepik. Baba ma świetne landryny. — I da ci na piękne oczy, co? — zakpił Antek. — E, głupio gadasz. — Kto zapłaci? — Nikt. Ja już wszystko umyśliłem. Nie będziecie żałować. Poszli. W małym sklepiku siedziała zażywna kobieta, otu lona pstrokatą chustką. Na ladzie pękate słoje cukier ków, marmolada, pierniki. Spojrzała na wchodzących i zapytała: — Chcecie czegoś, chłopcy? Wicek odpowiedział: — Pół kilo landryn i dwie czekolady, o te — pokazał dwie tabliczki w oszklonej szafie. — A pieniądze macie? Bo to u chłopców różnie bywa. Wicek udał obrażonego. — Pewnie, że tak. Wątpi pani? Zaraz zapłacę. Tylko może znalazłby się jakiś sznurek. Mieszkamy da leko. Słodycze to prezent dla naszej siostrzyczki — kła mał jak z nut. 46 — Coś wy na braci niepodobni. — Bo jeden wdał się w tatę, drugi w mamę, a trzeć w oboje. Kupcowa roześmiała się. — Jaki mądry. Dam wam sznurek, zaczekajcie. I na opuchniętych nogach poczłapała w głąb ciem nego składziku. Ani myśleli czekać. Porwali landryny, czekoladę, parę paczuszek chał wy. I w nogi. Jak mogli najszybciej. Z daleka dobiegł ich lament poszkodowanej: — Złodzieje, hultaje, chuligany! Z sąsiednich domów wybiegli ludzie. Stali wokó: sklepu. Dogadywali: — Złapać takich. — Skórę przetrzepać. — Właśnie, szukaj wiatru w polu. — Od małego ręka swędzi. — Żadnego honoru, żadnej uczciwości. — Na bandytów wyrosną. Chłopcy zatrzymali się dopiero nad Rudawą. Cicho tu było i pusto. Wały porastała trawa. Niebieszczyły się kępy niezapominajek. Rozsiedli się wygodnie, podzielili zdobycz. — Udało się. — Głupia baba — uwierzyła. — A już myślałem, że nic z tego. Oddychali z trudem, zdyszani biegiem. Słońce grzało niezgorzej. Leżeli, wyciągnięci, pod dając twarze ciepłym promieniom. Pogryzali czekoladę. Janek westchnął: — Uff, żeby tak zawsze mieć ciastka, cukierki — w ogóle, na co przyjdzie ochota.
— Mnie by to nie wystarczyło — stwierdził Wi cek. — Jeździć koleją, to dopiero życie. Zwiedzać świat, kraje, miasta. — Mama zawsze mówi: „Ucz się, wiedza — to wszystko”. — I, bzdura, kto by się uczył. Starzy są nudni. Ja ucieknę do Ameryki. — Jak? — Na dachu pociągu lub pod ławką do Gdyni. A po tem na „Batorym”. — Złapią cię. — Odstawią z powrotem. — Nie dam się złapać. Mam dość dziadka, szkoły i Eli — karuzeli. Teraz nawet jej na złość nic nie można zrobić. Ciągle u niej te grzeczniaki. Ucieknę i już. Felek wyrwał się nagle. — Ja bym chciał być harcerzem. Mieć mundur, na wycieczki chodzić. Mają w świetlicy telewizor, ping- -pong, szachy. Wicek przedrzeźniał: — I słuchać druha Jerzego. I zbierać piątki. I lizać się do Pani. Felek jakby nie słyszał drwin. _ W lecie pewno pojadą na obóz. Będą zwiedzać okolicę. I spać w namiotach. A wieczorem ognisko. Wicek wycedził przez zęby: — Źle ci z nami — wynoś się. Idź do swoich lalu- siów. Proszę. Nikt cię nie trzyma. — Będę chciał — to pójdę. Patrzyli na siebie ze wzrastającą złością. Jakby jakaś ściana wyrosła nagle między nimi. ROZDZIAŁ 3 Miasto Elżuni jest stare i piękne. A najśliczniejsze wiosną. Właśnie kwitną majowe kasztany. Wyglądają jak choinki, obwieszone mnóstwem bladoróżowych świeczek. Cieniste alejki Plant zapełnia tłum mieszkańców. Od poczywają, rozmawiają, czytają gazety. Jest niedziela. Fontanna pośrodku sadzawki gra od biciem iskier słonecznych. Woda mieni się złoto-różo- wo-lila-czerwono. Na mostku pełno dzieci. Przechylone przez poręcz karmią łabędzie — ciskają okruchy ciastek lub bułki. Ptaki podpływają bliziutko. Wcale się nie boją. Zanurzają dzioby, łykają przysmaki. Czasem, nie zadowolone, biją skrzydłami o powierzchnię wody, roz pryskując wokoło lśniące krople. Elżunia jest tam także. Przywiozła ją mama, bo dziś jest wolna od zajęć. Ptaki świergocą — blask prześwietla trawniki — ■ łabędzie płyną. Elżuni przypomina się Andersen: Było brzydkie kaczątko. Poniewierane, spychane, krzywdzone. Pewnego dnia jednak stał się cud. — Mamo — nagłe pytanie — czy wszystkie brzyd kie kaczęta przemieniają się w łabędzie? 4 D ziew czynka spoza szyby 49