ania351

  • Dokumenty1 854
  • Odsłony101 916
  • Obserwuję86
  • Rozmiar dokumentów60.9 GB
  • Ilość pobrań66 469

Jan Dobraczyński - Bramy Lipska

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :8.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Jan Dobraczyński - Bramy Lipska.pdf

ania351 Dokumenty
Użytkownik ania351 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 130 stron)

! Po p o w ro cie do kraju z w ypraw y N a p o leo n a do R osji w 1812 roku k sią żę J ó z e f P o n ia to w sk i l zaczą ł odtw arzać w ojsk o, z k tórym w yru szył n a stęp n ie do S a k so n ii, i Tam ja k o d ow ód ca ósm ego korpusu, w k tó reg o sk ład w eszły o d d zia ły przyp row ad zon e z P o lsk i, w ziął u d zia ł w b itw ie pod L ip sk iem . O słan iając od w rót arm ii fra n cu sk iej, k ilk a k r o tn ie ran n y, u to n ą ł w E lsterze w p a źd ziern ik u 1813 roku. O ty c h w ła śn ie ch w ila ch , o o sta tn ich p ię c iu d n ia ch ży cia k się c ia J ó z efa , g en era ła arm ii p o lsk iej i m arszałk a F rancji, m ów i ta k siążk a.

O p r a c o w a n i e g r a l i c 2ne: A N D R Z E J N O W A C Z Y K R e d a k t o r : U R S Z U L A G U T O W S K A R e d a k t o r t e c h n i c z n y : G R A Ż Y N A W O Z N I A K C o p y r i g h t b y J a n D o b r a c z y ń s k i W a r s z a w a 1985, w y d a n i e IV ISBN 83-11-06893-3 ...C harakter jego przedstaw iał naj­ dziwniejsze przeciwieństwa. Zawojo­ w any u siebie, ustępujący chętnie przez zam iłowanie do pokoju, w razie potrzeby m iał męską energię, jakiej w ym agały trudne okoliczności napeł­ niające jego życie. Od tej chwili czło­ wiek pryw atny znikał, ustępując na­ tom iast m iejsca człowiekowi publicz­ nem u, całkowicie oddanemu honorowi swej ojczyzny. Co było najbardziej zadziwiającym w tym połączeniu bo­ haterstw a i słabości, to to, że miłość własna nigdy nie była sprężyną żad­ nego z jego czynów, nigdy nie było człowieka tak wolnego od próżności... A netka z Tyszkiewiczów Potocka

Piętnasty października I Ktoś zapukał, a potem wszedł do po­ koju. Obudził się, ale nadal trzym ał zam knięte oczy. Miał świadomość, że jest dopiero wczesny świt. Bardzo jeszcze chciało mu się spać. W ieczorem nie potrafił zasnąć, chociaż pierw szy raz od kilku dni mógł poło­ żyć się do łóżka, do czystej pościeli. Dopiero gdzieś po północy przyszedł sen tw ardy i głęboki. Kłopoty i troski, które nie opuszczały go od tylu miesięcy, na chwilę gdzieś odeszły. We śnie pojaw iły się spraw y najdaw niejsze: dzieciństwo, słoneczny czas pierwszej młodości, miłości — m atka, Szarlotta, W iedeń, Praga... To wszystko, co mu się nie śniło praw ie nigdy. Tak bardzo pragnął dalej śnić. Miał oczy zam knięte, jakby myślał, że powiekam i zdoła przytrzym ać rozw iew a­ jące się m arzenia. — Kto tam ? Czego? — Porucznik Szydłowski, wasza książęca mość. — Czy musisz m nie budzić? — Przyjechał pułkow nik V autrier. Przywiózł ja­ kąś ważną wiadomość od króla Neapolu. Chce ją za­ raz osobiście przekazać waszej książęcej mości. — A niech go... — burknął. Ale natychm iast zapanow ał nad rozdrażnieniem . Był znowu sobą — człowiekiem opanowanym, deli­ katnym , uprzejm ym . Nie potrafił być inny. Otworzył oczy. Usiadł na posłaniu. Gdy ruszył się, poczuł ból 7

w całym ciele. Zapiekła go zraniona ręka. To praw da, ostatnie dni były ciężkie. Cały dzień na koniu, ciągle w m arszu, wśród nieustannych walk. Był czas, że potrafił przez długie dni znosić trud wojenny. Choć nigdy nie był napraw dę zdrowy, w ystarczało m u kil­ ka godzin snu, byle gdzie, skrom ne żołnierskie po­ żywienie. Jeszcze przed czterem a laty potrafił być taki. Zapał, energia, wola walki, a przede wszystkim poczucie samodzielności niosły go jak na skrzydłach. Ale od zeszłego roku było już całkiem inaczej. Ech - myślał, rozcierając zesztyw niałe ciało — starzeję się. Pięćdziesiąt lat! Kiedy one minęły? Miał czasami uczucie, że między ostatnim i laty a krainą m łodzień­ czych wspomnień, które mu przypom niał sen, znaj­ duje się coś niby wielki czarny rów, przez który koń przeskakuje nie zwalniając biegu. Spuścił nogi na ziemię, przeciągnął się. — Weź go i zabaw, póki się nip ubiorę. Niech ci pomoże Potocki — powiedział do Szydłowskiego. — Każ pobudzić oficerów sztabowych. Nie kręci się gdzieś ta mała? — W idziałem ją przed chwilą. — Poproś, aby przygotow ała kavyę. Gdy oficer wychodził z pokoju, zawołał: „Antek! Chłopak przybiegł od razu, widać już czekał pod drzw iam i na wezwanie. Służbą została w kraju. W ier­ ny Stiepan, który mu usługiw ał przez lata, zaw ieru­ szył się w tam tym odwrocie. Tego chłopaka z pod- wilanowskiej wsi dała m u na odjezdnym A netka. — W strasznej ma ciebie atencji, w uju — mówi­ ła. — To sierota. Jego ojciec został w śniegach, m atka um arła. W zięliśmy go do pałacu, trochę się u nas otarł. Weź go, będzie szczęśliwy, a ty będziesz m iał wygodę. Służyć ci będzie jeszcze lepiej niż Stiepan. A kiedy spojrzysz na niego, może przypom nisz sobie o mnie... M ała kokietka patrzyła na niego czule wielkimi czarnym i oczami. Była jak kotka, która na każdym m urku ostrzy sobie pazury. N ieudane m ałżeństwo ka­ zało Anetce wciąż poszukiwać nowej miłości. Był czas, gdy — po rozw ianiu się projektów jej m ałżeń­ stwa ze Stanisław em — mówiło się w rodzinie, że byłoby dobrze, aby została jego żoną. Poniatowscy lubili kojarzyć małżeństwa między kuzynam i, a róż­ 8 nica wieku między w ujem a siostrzenicą wynosiła zaledwie trzynaście lat. Ale on siedział wtedy za gra­ nicą, przeżyw ał swoje kłopoty i ledwo pam iętał o istnieniu siostrzenicy, o której opowiadano, że jest m ądra i m a złośliwy języczek. Antkowi nie trzeba było nic mówić. Już podał pantofle i stał z rozwiniętym szlafrokiem. — Tylko uważaj, nie uraź mnie w rękę. — Będę uważał, proszę księcia. Ale choć ostrpżnie kładł zabandażowaną rękę w rękaw, syknął, gdy dotknął m ateriału. Rana nie była groźna, bardzo jednak bolesna. O trzym ał ją wczoraj. Po parodniowych ciężkich walkach nad Muldą, po w ielkiej szarży, którą sam poprowadził na piechotę rosyjską pod Zettlitz, kor­ pus ósmy zatrzym ał się w Rotha. K w atera wcale wygodna nadarzyła się w nie zniszczonym pałacyku. Właścicieli pałacu nie było —• uciekli przed wojną do Drezna czy może do Lipska. Pałacem opiekował się rządca. I on, i jego rodzina przyjm ow ali z całą serdecznością sztab Poniatowskiego. Saksonia wszę­ dzie przyjm ow ała życzliwie Polaków. Nie było domu, który by nie otworzył szeroko drzw i na ich pow ita­ nie. Wobec Francuzów postawa była wyraźnie inna — spełniano polecenia, obawiano się ich, ale okazywano nieufność. Już wydaw ało się, że będą mogli olobrze wypocząć, gdy nagle przed wieczorem zwalił się do pałacu sztab M urata. K ról Neapolu jechał do Napoleona, aby mu przekazać dowództwo wojsk osłaniających Lipsk od południa. Cesarz od paru dni znajdow ał się przy fron­ cie północnym. Usiłował rozgromić Bluchera. Pobił go kilkakrotnie, ale nie zdołał zniszczyć. Bliicher w yw i­ jał się zręcznie. Teraz Napoleon porzucił front pół­ nocny, zwrócił się na południe. Chciał rozprawić się ze Schw arzenbergiem . Zatrzym ał się w Raudnitz i wezwał do siebie M urata. Ale król Neapolu lubił wygodę i nie znosił pośpiechu. Zapom niał już o cza­ sach, gdy biegł jak szalony na każde wezwanie swego szwagra. Chudy Gaskończyk nabrał tuszy i szacunku dla samego siebie. — Nie pali się — mówił. — On też może trochę 9

poczekać. A tu, książę, widzę, masz m iłą i zasobną kw aterę. Nawet m ignęła mi jakaś ładna buzia. Mam nadzieję, że użyczysz nam miejsca na noc i poczęstu­ jesz dobrą kolacją... Oficerowie sztabu Poniatowskiego uśm iechali się bee zapału. Wiedzieli, że będą musieli ustąpić łóżek przybyłym . Poniatow ski dotrzym yw ał zawsze obo­ wiązków gospodarza. M urat — a także cały jego sztab — ubrany był cudacznie: wstążki, koronki, galony, jedw abie, pióro­ pusze, pierścionki na palcach. Zachowywali się ha­ łaśliwie, domagali się wina, dziewcząt, zabawy. Wino znalazło się, choć nietęgie. Dziewcząt nie było. Żona rządcy oświadczyła stanowczo, że jej córka, która po­ przednio usługiw ała Poniatowskiem u, do gości nie zejdzie, gdyż czuje się niezdrowa. K ról był niezado­ wolony. Pił dużo, w końcu upił się. Po pijanem u wy­ krzykiw ał: — Co on sobie myśli?! Po co się pchał do tej Rosji? M ówiliśmy mu wszyscy: dosyć wojen! Teraz ma całą Europę przeciwko sobie. A można się było ułożyć... Do diabła! Nikogo nie chce słuchać. Zrobił się pyszny i nadęty. Sam o wszystkim chce decy­ dować... Sam, tylko sam. Albo słucha jakichś bab. Do diabła! Baby dobre, ale w łóżku. Rano M urat zjaw ił się na śniadaniu z bolącą głową. Siedział skrzyw iony nad zamówioną przez sie­ bie gęsią. — Boli mnie głowa — narzekał — bo za wcześnie wstałem . Królowie nie w stają o takiej porze. Nagle wbiegł do pokoju adiutant. Równocześnie M urat podniósłszy głowę zobaczył poprzez szklane drzw i wychodzące na taras jakichś jeźdźców kręcą­ cych się na łące nad rzeką. — Sacrebleu! Książę! — zawołał w skazując pal­ cem. — Co to za jazda? Nom de nom przecież to ko­ zacy! — poderw ał się od stołu. To byli rzeczywiście kozacy. Mali jeźdźcy w wy­ sokich papachach, ze spisami w rękach. Obaj znali dobrze te sylwetki. M urat stał z serw etą na szyi, z grubym i wargam i błyszczącymi od tłuszczu. W y­ buchnął gniewnie: — Sacrebleu! Mówiłeś, że jesteśm y ubezpieczeni! 10 Gotowi nas schwytać. No, zrób coś do licha! Nie stój tak! Poczuł gniew. Ten M urat m iał obyczaje! A prze­ cież tyle razy, także i z jego winy, bywał zaskaki­ wany różnym i niespodziankam i. Nie raz i nie dwa nie dane mu było zjeść czy przespać się, bo mu odkryto nagle flankę albo m usiał biec ratować tam tych z opęesji. Jeszcze przed kilku dniami, gdyby nie przy­ biegł na pomoc Macdonaldowi, tam ten zostałby jeń­ cem. Odrzucił serw etę i tak jak stał, bez czapki i bez :-'.abli, zbiegł z tarasu. Okrzykiem poderw ał osłonowy pluton krakusów : — Konia — i za mna! Dopiero gdy w yskakiw ali przez bram ę ogro­ du, pchnął jednego z adiutantów po ułanów, kw ate­ rujących w folwarku, a drugiego na wieś po strzel­ ców. Sułtan, gniady wierzchowiec, którego mu podsta­ wiono, był najl.-pszy z jego koni. W ywodził się z w i­ lanowskiej stajni. Kupił £o od Potockiego, gdy ekwi- pował się na nowo po powrocie z Rosji. Konia oszczę­ dzał w ostatnim czasie, więc Sułtan był wypoczęty. Od razu wysforował się przed otoczenie, zostawił za sobą daleko podjezdki krakusów . On także rozgnie­ wany szukał ochłody w szaleńczym cwale. Nie obej­ rzał się, m e pom yślał nawet, że nie ma przy sobie broni. W ręku trzym ał tylko mocny pejcz. Zresztą podczas szarży zwykł był zawieszać szablę na tem bla­ ku. U nikał osobistej walki. Nawet w pierwszej linii pozostawał zawsze wodzem, czujnym na to, co się wo­ koło niego dzieje. Od kozaków oddzielała go rzeczka, której brzegi łączył kam ienny mostek. Kopyta Sułtana załom otały na kam ieniach — już był po drugiej stronie. Dwóch kozaków dostrzegło samotnego jeźdźca i zwróciło się w jego stronę. Sadzili w prost na niego, pochyleni nad skudlonym i grzywam i swych koników. Ich spisy m ie­ rzyły prosto w jego pierś. Nie zwolnił galopu. Ruchem prawie lekceważącym roztrącił pejczem spisy. Sułtan uderzył w bok jednego z koni kozackich i obalił go na ziemię. Drugi kozak zdołał odskoczyć. Minął ich — gnał dalej., Znowu jakiś jeździec leciał w prost na nie­ 11

go. Jak poprzednio odtrącił pejczem jego spisą, a po­ tem jeszcze smagnął kozaka przez głowę. Tam ten roz­ płaszczył się na siodle. Już go m iał za sobą. Spoza pleców doszło go grom kie: hurrra! Już nadjeżdżali zaalarm ow ani ułani Oborskiego. K rakusi wołali inaczej: każdy oddzielnie, po chłopsku, niby przy bijatyce w karczmie. Ale równocześnie zobaczył, że szara m asa koza­ ków, przypom inająca kłębiący się przy ziemi tum an kurzu, rozpadła się niby przecięta pałaszem. Jeźdźcy na m ałych koniach gnali co sił ku skrzydłom , a nad ich plecam i powiewały czarne peleryny. W otw artej luce ukazała się linia jeźdźców w czakach z kitam i. Ich piersi skrzyły się szam erunkam i. Niby błyskawica przeleciał błysk wzniesionych szabel. Poznał huzarów kazańskich. Osadził w miejscu Sułtana. Przelotne starcie za­ mieniło się w bitwę. Teraz dopiero obrócił się ku swoim. Ułani — częściowo przez most, częściowo wpław — przejeżdżali rzekę i rozwijali się w linię, by przyjąć natarcie. Za rzeką zataczały półkola zaprzęgi dział francuskiej baterii, przydzielonej do jego kor­ pusu. Zajęty ocenianiem sytuacji, nie zauw ażył dwóch kozaków, którzy oderwawszy się od swoich cwałowali w jego stronę. Dostrzegł ich dopiero, gdy byli o kilka kroków od niego. Jadąc w prost na m ałych jeźdźców m iał nad nim i przewagę w sile swego konia. Teraz jednak to oni atakow ali. Ledwo zdążył się ku nim obrócić, już nadleciał pierwszy. Odbił spisę pejczem i zaraz na odlew ciął po drugiej. Tego kozaka rąbnął jeszcze przez głowę. Kozak krzyknął: „Boh!” i zwalił się z siodła. Ale w tej sam ej chwili w rócił do walki pierwszy. Pędził ku Poniatowskiem u, stojąc w strze­ mionach. M ierzył spisą nie od dołu, ale z góry. Fu­ trzana czapa spadła mu z głowy. Było coś w twarzy, którą m iał przed sobą, co nie pozwoliło mu odparo­ wać ciosu. Pejcz nie uderzył w spisę dość mocno, by ją odbić. Ostrze spadło na dłoń, rozorało rękę. Piekący ból spraw ił, że pejcz w ym knął mu się z dłoni. Gdyby kozak pow tórzył cios, trafiłby w odkryty bok. Ale już nadleciał Szydłowski i ściął kozaka jednym rąb­ nięciem szabli. N adjechali inni, otoczyli Poniatow ­ skiego, odprowadzili go spiesznie za mostek. Krew 12 buchała mocno, trzeba było rozerwać rękaw m unduru i ściągnąć ranę kaw ałkiem udartej bielizny. Nie skończyli opatrunku, bo już w yrw ał im się z rąk. Zo­ baczył, że do dział ustaw ionych na łące podjeżdżają zaprzęgi. Zam iast otworzyć ogień do szarżujących hu­ zarów, artyleria zbierała się do ucieczki. Chciano po­ święcić ułanów. Zaciskając dłoń na krw aw iącej szma­ cie dopadł dowódcy baterii kapitana Massona. — Qae faites vous donc, capitaine! Reste a ta place! O uvre le feu! G ruby oficer był przerażony. — Jeśli natychm iast nie wycofamy się, bateria wpadnie w ręce nieprzyjaciela! Potrząsnął krw aw iącą ręką. — Czyń, co ci rozkazuję! Cofnij zaprzęgi! Ognia! Już jadą strzelcy! Prędzej! Ognia! Pułk strzelców konnych Kurnatow skiego przele­ ciał jak w icher obok baterii. — Ech! — sapnął z ulgą Masson. — Skoro są 'strzelcy polscy, już wszystko dobrze. Nasi by nas zo­ stawili bez obrony. — Poderw ał się do w ydaw ania komend. — Zaprzęgi do tyłu! Ładować! A mitraille! Tymczasem nacierająca kaw aleria szła jak burza. Ułani do ostatka stali nieporuszeni w miejscu. Do­ piero w ostatniej chwili padła komenda. Ułani roz­ sypali się przed szarżującym i lub wskoczyli w rzekę. — Feu! Błysk przeleciał wzdłuż linii dział. A rm aty, strze­ lając nad głowam i stojących w rzece ułanów, przyw i­ tały kartaczam i szarżujących huzarów. Pow stało za­ mieszanie. Konie padały, ludzie przelatyw ali im przez głowy. Pierw szy szereg próbow ał wstrzym ać konie, jednak drugi i dalsze napierały z tyłu. A tymczasem artyleria pracow ała szybko i sprawnie. Ładowano działa, pociski biły w stłoczoną ma9ę jazdy. Część huzarów, nie mogąc powstrzym ać rozpędzonych koni, wpadła w rzekę. Reszta próbow ała zawrocie. Ułani i strzelcy poszli do przeciw uderzenia. Ręka ciągle krw aw iła, opatrunek przesiąkł krw ią. Ale sytuacja przestała być groźna. Nieprzyjaciel w y­ cofywał się, poniósłszy duże straty. Mógł odjechać do pałacu. Kiedy wchodził na ganek, blady, w podartym m undurze, cały we krw i, usłyszał krzyk kobiecy. To 13

wołała ta mała, której buzia wpadła w oko M uratowi. Stała przed nim z szeroko otw artym i oczami, z dłonią przyciśniętą do ust. Uśmiechnął się. — No, no, uspokój się, panienko. To nic strasz­ nego. Idź, nie patrz na krew , skoro cię ona przeraża. Ale dziewczyna nie odeszła. Szła za nim do sa­ lonu. Przybiegł chirurg, m ajor Kowalewski. — Siadaj, książę, pokaż rękę. Ktoś mi musi pomóc. — Ja pomogę — ofiarow ała się dziewczyna. — Nie będziesz m iał z niej pociechy, m ajorze — żartow ał Poniatowski. — Boi się krwi. — Nie, nie. boję się — protestow ała. — Zrobię, co trzeba. — Więc przynieś prędko wody, octu, płótna, szar­ pi — kom enderow ał lekarz. — A, panowie, dajcie księciu wina. U tracił wiele krw i. Dziewczyna już niosła miednicę z wodą. Za nią spieszyła m atka z szarpiam i. Kowalewski odwijał przesiąknięte krw ią szmaty. Z pomocą kobiet obmył rękę. Przyjrzał się ranie. — No, nic groźnego — zadecydował. — Będzie c: jednak, książę, dokuczała. Musisz nosić rękę na tem ­ blaku. — Oszalałeś, stary? — Tak trzeba, książę. Niech panienka postara się o jakąś chustkę. A ty, książę, musisz się położyć... — Tego za dużo. Nic mi nie jest. Szydłowski... — przywołał adiutanta, który właśnie wszedł do poko­ ju. — Co tam się dzieje? — Nieprzyjaciel wycofał się. Ułani i strzelcy w ró­ cili z pogoni. Tamci ponieśli duże straty. Nasze nie­ wielkie. — To zasługa Massona. Stchórzył poneątkowo, ale potem spraw ił się znakomicie. — Książę — próbował jeszcze lekarz — napraw ­ dę należy ci się odpoczynek. — Przyjdzie czas na odpoczynek. Dziękuję za po­ moc. Idź teraz zajrzeć do innych. — Idę, ale przyjdę po obiedzie. Lekarz wyszedł, Poniatow ski znowu przyw ołał Szydłowskiego. — Przekaż generałowi Sokolnickiemu rozkaz, aby w ysłał patrole za nieprzyjacielem . Niech nie tracą 14 kontaktu. Powiedz, że chcę wiedzieć, który pułk m iał służbę i dopuścił, że zostaliśmy zaskoczeni. A gdzie król Neapolu? — Odjechał, gdy tylko zaczęła się bitwa. Mówił, że nie może czekać. — Bon. W ezwij do m nie pułkow nika Oborskiego. Muszę go pochwalić. Ułani zachowali się znakomicie. Idź... Nie, poczekaj jeszcze. Chciałem cię jeszcze o coś zapytać... To ty zarąbałaś kozaka, który mnie zranił? — Ja. — Dziękuję ci. Ale... Czy widziałeś jego tw arz? — Nie. A dlaczego, książę? — W ydało mi się... Nie — zam yślił się nagle — ty nie będziesz wiedział. Słuchaj, poproś ode mnie generała R autenstraucha, aby pojechał na pole bitw y i zobaczył tego zabitego. Niech mu się dobrze przyj­ rzy. Teraz to już wszystko. Idż. Oficer wyszedł. Poniatow ski opadł na oparcie ka­ napy, na której siedział. Czuł się jednak słaby. Z ra­ niona ręka piekła. Zam knął oczy. Drzwi pokoju uchy­ liły się znowu. Weszła dziewczyna. Zatrzym ała się w progu — może myślała, że zasnął. Patrzył na nią spod przym kniętych powiek. Poprzedniego dnia praw ie jej nie zauważył. Do­ piero słowa M urata o ładnej buzi kazały mu poszukać w pamięci ujrzaną w przelocie twarz. Miała szare oczy, włosy koloru piasku, nieco kanciaste rysy. Ma­ ła, drobna, nie zw racała na siebie uwagi. Dopiero dziś, gdy krzyknęła, m iał wrażenie, że dostrzegł w jej tw arzy coś nowego. — Nie śpię — powiedział. — Czy chciałaś czegoś? Podeszła do niego. Sunęła lekko na palcach. N a­ wet ten chód, wydało mu się, coś mu przypom inał. — Przyniosłam , książę, chustkę na tem blak. Trzym ała w rękach czarną chustkę z kolorowym haftem . :— Piękna chustka. Śliczny haft. — To nasz haft. Łużycki. — Więc jesteś Łużyczanką. A jak masz na imię? — Anna. — Piękne imię. Mam siostrzenicę, która nazyw a się tak samo. Nazywam y ją A netka. Gdy chorowałem ostatniej zimy, opiekowała się raną. Ale ja ci nie mogę zabierać tak pięknej chustki. 15

— Gdyby twoja siostrzenica, książę, dała ci swo­ ją, nie przyjąłbyś jej? — Być może... Lecz to napraw dę nie jest zwykła chustka. — Nie m a rzeczy, książę, której bym ci nie dała... D rgnął. Nie pierwszy raz słyszał takie zapew nie­ nie. Tyle razy ledwo spotkane dziewczęta gotowe były rzucić mu się w ram iona. Dlaczego ta m ała m iałaby być inna? — Zobaczyliśmy się dopiero wczoraj, A niu — po­ wiedział uśm iechając się. — Nie znasz mnie... — Proszę jednak, abyś, książę, w ziął tę chustkę. Proszę... Nie zaprotestował, gdy związała ją i zawiesiła mu na szyi. Bez słowa — tak jak poprzednio na pal­ cach — odeszła do drzwi. Drzwi stuknęły, wyszła. Teraz już wiedział: ta dziewczyna podobna była do Szarlotty. A może po prostu jej widok przypom niał mu Szarlottę? 2 Za chwilę Kicki i Potocki mieli przyjść z pułkownikiem . Pociągając fajkę m yślał: cóż to za niezwykłą wiadomość przynosi o tak wczesnej porae adiutant króla Neapolu? M urat lubił rano spać i m usiały to być niezwykłe sprawy, jeśli go w yrw ały z łóżka o świcie. Choć czasami go drażnił, odczuwał przecież coś w rodzaiu słabości dla tego człowieka, nieokrzesanego, strojącego się po błazeńsku, w yobra­ żającego sobie, że wszystkie te pióra i szam erunki nadadzą mu wygląd prawdziwego króla. Byw ał — to praw da — odważny i znakomicie jeździł konno. Ale przede wszystkim nie mógł m u zapomnieć, że w tam ­ tych dniach on jeden stanął pc jego stronie. Takiej rzeczy nie zapominał nigdy. Dziś z perspektyw y lat zdawał sobie sprawę, że ówczesne postępowanie Mu­ rata nie było pozbawione wyrachowania. On jednak pozostawał zawsze w ierny pierwszem u uczuciu — i jak zawsze dotrzym yw ał raz danego słowa. Nawet przekonanie, że tam ten, popierając go, m iał w tym 16 swój interes, nie pozbawiło go sym patii dla tego syna gaskońskiego oberżysty. Za jeden gest ze strony człowieka gotów był płacić całe życie. Y autrier był nie tylko adiutantem , ale i najbliż­ szym w otoczeniu M urata. Niewielki, szczupły, miał włosy ufryzow ane w m isterne kędziory i kudłate bo­ kobrody. Fantastyczny m undur, jaki nosił, m iał nie­ w ątpliw ie oznaczać niezw ykłą godność powierzoną mu w neapolitańskim królestw ie. Skrzył się od ozdób i ga­ lonów. Pierś pułkow nika pokryw ały niezliczone orde­ ry i krzyże. A netka, która dobrze przyjrzała się M uratowi i jego sztabowi w okresie, gdy tamci kw a­ terow ali w W ilanowie, tw ierdziła, że król i jego przy­ jaciel spędzali długie godziny na w ym yślaniu no­ wych strojów. V autrier wszedł do pokoju brzęcząc pozłacanymi ostrogami. — W ybacz, was?a książęca mość, wczesną porę — zaczął. — WTybacz także, że cię niepokoję, gdy jesteś ranny. Ma foi, nie wiedziałem o tym. Mam nadzieję, że to nic poważnego. — Głupstwo, pułkow niku, nie ma o czym wspo­ minać. Siadaj i mów, z czym przybywasz. — Dziękuję. To, co przywożę, książę, będzie na pewno praw dziw ym balsam em na tw oją ranę... — Naprawdę? Czy napijesz się kawy? — Jak najchętniej. — Kawa za chwilę będzie. A teraz mów, proszę. — Zacznę od tego, że król Neapolu całą noc kon­ ferow ał z cesarzem. Skończyli dopiero nad ranem . Ledwo jego królew ska wysokość wyszedł z rozmowy, nie kładąc się wezwał mnie, kazał mi siąść na konia i jechać do ciebie, książę. Dlatego przybyłem o tak wczesnej porze. K ról pragnął, aby wiadomość, którą przywożę, dotarła do ciebie pierwsza, zanim otrzy­ masz ją z innych ust... U rw ał i tylko zam rugał powiekami, jakby chciał dać do zrosum ienia, jak bardzo tajem nicza i ważna jest spraw a, z którą przybył. Potoczył wzrokiem po zebranych oficerach. W pokoju znajdow ał się cały sztab ósmego korpusu: generałow ie Rożniecki, R auten- strauch, K am ieniecki, adiutanci naczelnego wodza: Kicki, Skórzewski, Potocki, Szydłowski, adiutanci 17

sztabowi: Potulicki, Kostkowski, Brodowski, Braun, łącznik ze sztabem cesarskim kapitan Blechamps. — Słucham cię, pułkow niku — rzekł Poniatow ­ ski- — Pozwoliłem sobie zaprosić tu taj wszystkich panów, aby usłyszeli z twoich własnych ust tę nie­ zwykłą wiadomość, którą nam przywozisz. Mów, cze­ kam y niecierpliwie. Czy jakiś sukces? Jakieś ncwe zwycięstwo? V autrier potrząsnął głową. Nie przestał uśmiechać się tajemniczo. — Nie, B.ie chodzi o żadne nowe zwycięstwo. Zwycięstwa rozpoczną się na pewno teraz, gdy cesarz objął dowództwo południowego frontu. — Więc co nam przywiozłeś, pułkow niku? Otworzyły się drzwi. Do pokoju weszły żona rząd­ cy i Anna z tacam i filiżanek kawy. A rom atyczna woń napełniła pokój. W zrok pułkow nika od pierwszej chwili spoczął na dziewczynie. Gdy podeszła do niego, by postawić przed nim filiżankę, usiłował ją schwy­ cić za rękę. A'.e dziewczyna się cofnęła. Coś do niej szepnął. Odwióciła głowę. V autrier zaśmiał się. Widzę, żeś, książę, jak zawsze otoczony uda­ nymi subretkam i. To nie subretka, pułkowniku, ale córka na­ szych gospodarzy. — Na pewno nie rozum ie po francusku? — Chyba tak. — Uroda taka sobie, ale niezwykła św ieżość.. — wciąż wodził oczaaii za dziewczyną. — Pozwolisz, pułkowniku, że cię jeszcze raz za­ pytam o przywiezioną nowinę. — Poniatow ski prze­ rw ał V aulrierow i jego obserwacje. Francuz błysnął oczami i zaśmiał się. Ale dalej zdawał się ociągać z cdpowiedzią. — A może — zapytał — przywiozłeś, pułkowniku, jakąś tajem nicę służbową przeznaczoną jedynie dla moich uszu? Powiedz otwarcie. Są tu jedynie moi naj­ bliżsi współpracownicy. Znasz ich wszystkich. Nie ma nikogo obcego. To, co powiesz, pozostanie między nami. \ autrier uniósł wysoko swe czarne brw i. — Nie — powiedział — to nie jest tajem nica. W każdym razie tajem nicą nie będzie za kilka godzin. Król chciał, abym ją przekazał księciu... Powiedział: 18 „Jedź w skok do księcia Poniatowskiego, powiedz mu... Tak postanowił cesarz. Oczywiście cesarz za­ wiadomi go o tym osobiście. Ale jest on moim przy­ jacielem i pragnę mu pierwszy o tej nowinie zako­ munikować...” Skoro, książę, nie chcesz mieć tajem nic wobec swoich współpracowników... — Nie m am i proszę cię, pułkowniku, abyś w y­ supłał wreszcie swoją nowinę. Y autricr przybrał postawę oficjalną. W stał, w y­ prostował się, trzasnął obcasami. Wysoki kołnierz uniósł mu włosy, tworząc na głowie wielką kopę, pod której ogromem zniknęła praw ie twarz. Spod tej grzywy widać tylko było grube w argi i rozdęte noz­ drza. — Jego cesarska mość Napoleon nadał ci, książę, godność m arszałka Francji... Zrobiła się cisza. Słowa V autriera spadły jak grom z jasnego nieba. Tego nie oczekiwał po tam tej rozmowie w Dreźnie. Był przekonany, że dotknął w te­ dy Napoleona. Cesarz czasami w ybuchał, ale częściej krył urazę w sercu — głęboko i na zawsze. Zasko­ czony, przesuw ał kłopotliwie dłonią po kancie stołu. Pułkow nik podjął: — Pozwolisz, książę, że ci w im ieniu mego króla, a także i w swoim własnym pogratuluję tego nie­ zwykłego wyróżnienia. Stanąłeś w szeregu w ybra­ nych, o których legendy, mówić będą... Jeszcze raz trzasnął obcasami, aż zadzwoniły ostrogi, a potem podbiegł do księcia i ująwszy jego lewą dłoń, potrząsnął nią kilka razy z zapałem. Odruchowo spojrzał po tw arzach oficerów swego sztabu. Dostrzegł także zaskoczenie, lecz nie zauważył zachwytu. Pom yślał, że w yraz tych tw arzy zdradza jego własne uczucia. A jednak — nie mógł przestać być sobą, człowiekiem pełnym delikatności, zawsae obawiającym się kogoś urazić... — Dziękuję ci, pułkow niku — rzekł. — Będę ci bardzo zobowiązany za przekazanie mojej wdzięcz­ ności jego królew skiej muści. Zapewnij go, że zatrzy­ mam otrzym aną od ciebie inform ację jako zupełnie poufną. Proszę o to także panów — zwrócił się do swych oficerów. — Czy napijesz się jeszcze kawy, pułkowniku? Poruczniku — zwrócił się do Szydłow­ skiego — poproś o kawę, ale bardzo gorącą... 19

— Jak piekło — dorzucił Vautrier. Nowy dzbanek kawy przyniosła żona rządcy. Nie towarzyszyła jej córka, co wydawało się zawodem dla pułkow nika. Jeszcze przez czas jakiś ciągnęła się rozmowa. Potem V autrier zaczął się żegnać. — Proszę mi wybaczyć, ale jestem po nie prze­ spanej nocy. Ty, książę, podobno wcale nie sypiasz. Tak mówią... — Przesada, pułkow niku. Nie potrzebuję wielu godzin snu, ale spać muszę. Słusznie mówi poeta — zadeklam ował — „pewność, że sen będzie kresem męki serdecznej i tysięcznych wstrząsów, których dzie­ dzicem jest to nasze ciało, oto ceł naszych najżarliw ­ szych pragnień...” — Co to za poeta, wasza książęca mość? — Szekspir, pułkowniku. — Deklamujesz, książę, jak aktor. — Lubisz, pułkowniku, przesadzać. Kiedyś w młodości lubiłem deklamować, naw et przedstawiać... — Zam iast tego dowodzisz wojskiem. — Zam iast tego dowodzę wojskiem. Nie zatrzy­ m uję cię, pułkowniku W racaj do siebie i wyśpij się dobrze. Myślę, że następnym razem zobaczymy się na polu wałki. Prześlij pozdrowienia pułkownikowi Flahaut... — Przekażę oczywiście. W imieniu księcia i hra­ biny, praw da? Kicki, którem u V autrier przywiózł przyznany mu przez M urata order neapolitański, poszedł odprowa­ dzić pułkow nika. Polacy zostali sami. N ikt nie zabie­ rał głosu, ale po kątach słychać było szepty. Ponia­ towski rzekł: — Śmiało i głośno, panowie. Rozumiem, że chce­ cie coś powiedzieć na tem at przywiezionej przez puł­ kow nika nowiny. Spoglądali po sobie, żaden nie chciał pierwszy zabrać głosu. Odezwał się wreszcie R autenstrauch: — Skoro pytasz, powiem... Ja myślę, że ta bu­ ław a to praw dziw y dzwon żałobny. Skoro w niego uderzono, to znak, że już nie wrócimy. — To tak jakby trum nę zatrzasnęli! — zawołał któryś z młodszych. — Koniec, nie zobaczymy już swoich... Teraz, zająkując się, mówił Kam ieniecki: 20 — Mówiłeś zawsze: trzeba nam być z Napoleo­ nem, ale nie wolno nam przestać być sobą... Napoleon chce inaczej. Chciałby nas mieć jak szwoleżerów W in­ centego z literą N zam iast orła na czapce. Kiedy roz­ kazał stworzyć polski batalion starej gwardii, fran ­ cuscy oficerowie łazili po pułkach i w ybierali najlep­ szych. A za tych najlepszych dali nam jeńców z aus­ triackiego wojska... — Którzy się bić nie chcą! — dodał ktoś. — Pragnie z nas zrobjć francuskie wojsko — zerwały się głosy. — A potem wyśle do Hiszpanii, abyśmy się bili z Anglikami. — Albo gdzieś do Murzynów! — On ciebie tylko chce, książę. — Ty jesteś mu potrzebny... — W łaśni m arszałkow ie zdradzają go, to chce ciebie. Wie, że ty nie zdradzisz. — Tobie buław ę m arszałka, a nas do grobu. — Polacy mocni w lędźwiach, nadadzą się na iryków. Pomożemy Francuzkom urodzić nową W ielką Armię! O statnie słowa w ykrzyknął Szydłowski. W tym okrzyku było tyle rozpaczy, że po nim zapadła cisza. Wszyscy wiedzieli, że Szydłowski zostawił w kraju młodą narzeczoną. K ierując wzrok kolejno na każdego z oficerów, zapytał: — Więc waszym zdaniem powinienem odmówić przyjęcia? — To niemożliwe! — krzyknął Szumlański. — dmówić cesarzowi? Takiego honoru? O Szum lańskim wiedział, że tak powie. Czekał na zdanie innych. Opi jednak milczeli. Znowu ode­ zwali się pierw si towarzysze młodości: — Odmawiać przyjęcia niepolitycznie — m ruk­ ną! Rautenstrauch. — Zawsze to zaszczyt — powiedział K am ienie­ cki —. Zajączkowi ani D ąbrowskiem u buław y nie ofiarował... — Mówią, że z cudzoziemców skłonny był dać jedynie Schw arzenbergow i — dorzucił Rożniecki. - - Jesteśm y przed decydującą bitw ą — rzekł któ­ ryś z młodszych. 21

— Jeszcze się może wszystko odmienić... — Jeśli wygra?... M iałby żal do nas wszystkich... — A tak łatw iej będzie księciu domagać się speł­ nienia obietnic. — Przed bitwą odmawiać nie można... Przesunął językiem po wargach, które stały się nagle zupełnie suche. Nie, na ich radę nie mógł liczyć. .Musiał jak zawsze zadecydować sam, tylko sam. Wol­ no popijał wystygłą kawę. Odmawiać — przyznawał w duchu — nie umiem... W głębi serca wiedział, że jego delikatność, którą się zachwycano, bywała często słabością. W życiu zdarzało mu się w praw dzie odma­ wiać, mówić tw arde słowa. Mówił je naw et do ludzi, których kochał i których za żadną cenę nie chciałby dotknąć. Zawsze wolał sprawić ból sobie niż dru­ giemu. Dlatego każda odmowa kosztowała go wiele i pozostawała w sercu nie zagojoną raną. Wobec Na­ poleona me m iał uczuciowych skrupułów . Od nikogo w życiu nie usłyszał tylu obrażających słów. A jed­ nak — to nie czyniło odmowy łatw iejszą. Ci młodzi mieli rację — za dzień, dwa miało dojść do rozstrzy­ gającej bitwy. Oni oczekiwali wiele. On nie spodzie­ w ał się zbyt dużo. Napoleon nie był już tym , kim był przed kilku laty. W ielka Armia, sform ow ana w po­ śpiechu z chłopów — nie była daw ną W ielką Armią. Największy naw et sukces m ilitarny mógł ocalić nie­ wiele... Zdawali sobie z tego spraw ę ludzie w otocze­ niu Napoleona. Nie bardzo się naw et kryli z tym, że p ertraktują z przeciwnikam i, że zapew niają sobie przyszłość... Czy można w takiej chwili odmówić wierności, gdy zachowywało się wierność w czasach zwycięstw i powodzenia? Lecz co to znaczy zostać m arszałkiem Francji? Być kondotierem obcej sprawy? Odżegnać się od tych, którzy zostali w kraju? Oddać tych, którzy za nim poszli w obcą służbę — jak to zrobił ze swoimi K rasiński? Odżyły znowu wszystkie wątpliwości, z ja­ kimi zm agał się w Krzeszowicach... Dlaczego to na mnie przychodzi? — m yślał z go­ ryczą. — W łaśnie na mnie. Od początku swego życia chciałem być tylko żołnierzem. Słuchać rozkazów, w ykonyw ać je. Żołnierz nie w ybiera — walczy. Dla­ czego ja muszę zawsze wybierać? Dlaczego muszę mieć niby dwa sum ienia — jedno własne, drugie tych, za których jestem odpowiedzialny... I nikt, nikt nie potrafi mi pomóc w moim wyborze! Jestem sam... — N aw et nie wolno odmawiać — perorow ał Szumlański. — To nie tylko niezwykła godność. Z tym się wiążą wielkie korzyści. Przecież wszystko, książę, utraciłeś i nie wiadomo, kiedy odzyskasz. A cesarz jest hojny dla swoich marszałków... Odruchowo w zdrygnął się. Ten mi nie tylko nie pomaga — m yślał — jeszcze opluwa to, co trzeba mi będzie połknąć. Znał Szumlańskiego od lat, ale nigdy nie byłby go przyjął do swego Sztabu. Nie znosił lu ­ dzi z dawnego otoczenia Zajączka. Odkąd jednak nawiązał się rom ans między Szum lańskim a H en­ riettą — H enrietta nie przestaw ała go zamęczać proś­ bami o swego kochanka. Wobec Poniatowskiego um ia­ ła zawsze przeprow adzić swoją wolę. K lął swoją de­ likatność, lecz nie potrafił jej odmówić. Przyjął kochanka daw nej kochanki do swego sztabu. Nie m iał przecież dla niego życzliwych uczuć. — Może cię zrobić ]akimś królem — snuł swe rojenia Szum lański. — Ożeni cię z królew ną Augustą... Był czas, że z takiej gadaniny wynikały plotki i z nich m usiał się potem tłumaczyć. Dziś to nie miało już żadnego znaczenia... — Przepraszam was, panowie — raekł — ale ta nowina nie może nam zasłaniać spraw wojny. W każ­ dej chwili mogą nadejść rozkazy, gdzie m am y się udać. To jest obecnie jedynie ważne. Idźcie do oddzia­ łów, dopilnujcie, aby były gotowe do wym arszu. Mnie zostawcie teraz samego... Wychodząc oddawali mu honory. Teraz dopiero — m yślał — będą między sobą gadać bez końca o tej nominacji. W ich przyrzeczenie milczenia nie w ie­ rzył, znał ich zbyt dobrze. Przem ienieni w sztabow ­ ców i adiutantów , daw ni towarzysze najbardziej sza­ leńczych zabaw zostali takim i, jakim i byli. N adaw ali się do szarży, do niczego więcej! Jednak byli z nim od początku i poszli teraz. Inni znakomici statyści uznali za słuszne pozostać w kraju. Jego także prze­ konywali, że powinien zostać. Czartoryski szeptał o obietnicach A leksandra, Radziwiłł — o nadziejach, jakie rozsnuw ał jego królew ski kuzyn. Kniaziewicz, Sanguszho, Chłopicki, Chłapowski porzucili szeregi. 23

M inistrowie rządu Księstwa znosili się z generałem Czaplicem, którego ludzie podrzucali odezwy. Król Fryderyk August miękł pod namowani M etternicha. Bignon nieufnością zrażał ludzi. Nie wiadomo było, do czego napraw dę zm ierza Napoleon. H enrietta dziwne poselstwa otrzym yw ała od T alleyranda. Trze­ ba było decydować sam em u — w brew wszystkim. I gdy zdecydował — oni poszli za nim... Zaw ołał Antka, kazał sobie podać fajkę. Patrząc w dym myślał. W każdym razie ta nom inacja staw iała go wobec perspektyw y poważnej rozmowy z cesa­ rzem. Gdy spotkali się w Dreźnie — pierwszy raz od czasu rozstania się w Rosji — gdy zawiadom ił Napo­ leona o przyprow adzeniu korpusu, zobaczył w oczach tam tego jakiś dziwny wyraz. Można by powiedzieć zaskoczenie. Nie usłyszał ani słowa o tym , że postąpił w brew rozkazowi, ani słowa o tym, że swą decyzją wyszedł naprzeciw wydarzeń, które mógł tylko prze­ widywać. Natom iast na każdym kroku zaczęto mu okazywać niezwykłą łaskawość. Był wzywany do to­ warzyszenia cesarzowi na przyjęcia dworskie. Także jakiś nowy ton pojawił się w głosie Napoleona. Po ty­ lu afrontach zadźwięczało coś niby podziw. To wtedy po raz pierw szy cesarz poruszył spraw ę buław y m ar­ szałkowskiej. Przyjął milczeniem zastrzeżenia — ale zachowania nie zmienił. Poniatow ski zasiadał nadal na honorow ym m iejscu przy królewskim stole obok królew ny. Patrząc z boku na profil „wielkiego pro­ tektora” m yślał: przecież może pod tą zimną maską kryje się coś, czego przez te lata nie odkryłem ? 3 Pam iętał dobrze ich pierwsze spotka­ nie. Gotując się na nie, ubierał się długo i starannie. Z nam ysłem w ybrał frak i chustkę do zawiązania pod szyją. Nie brał żadnych odznaczeń — ani polskich, ani obcych. Na poły ubra­ ny zasiadł do szpinetu. Gdy przychodziły chwile tru d ­ ne, lubił grać. Najczęściej były to m elodie M ozarta. 24 Niektóre z nich słyszał, jak je grał kompozytor w sa­ lonie von Thunów. Innych był świadkiem, gdy były prezentow ane po raz pierwszy na w iedeńskich i pras­ kich koncertach. Oglądał wiele prem ier oper M ozarta. Ale tego dnia zagrał sentym entalną piosenkę m iłosną niecnanego twórcy. Śpiewali ją kiedyś z Szarlottą. Z tą melodią w racał do tam tych lat — jedynych lat prawdziwego szczęścia. Ich młodzieńcza miłość szu­ kała dla siebie w yrazu w pieśniach i w słowach peł­ nych m elancholii. Nie tylko śpiewali — także czyty­ wali razem. Przepadali za Szekspirem , którego sztuki weszły właśnie w modę w W iedniu. Szarlotta prosiła: — Przeczytaj mi, Pepi, ten wiersz, który napisał Ham let dla Ofelii. Znajdź go i przeczytaj. Czytał: — „Nie wierz, że słońce się porusza, i w gwiazd prom ienie nie wierz, miła, i nie wierz w praw dę, tylko chciałbym, byś w m oją miłość uwierzyła...” — Czy ty — pytała zaglądając mu w oczy — napisałbyś tak do mnie? — Kocham cię, wiesz przecież o tym. — A jednak chcesz wyjechać... — Muszę wyjechać. — Dlaczego musisz? Co cię wzywa do tej Polski? Co ty masz z nią wspólnego? W yjedziesz jak Hamlet, a m nie zostawisz... Zegar rozdzwonił się kurantem , przypom niał, że czas biegnie. Nie wolno było osłabiać ducha w spo­ m nieniam i czegoś, co bezpow rotnie minęło. Musiał być trzeźwy, bardzo trzeźwy. Rozmowa, która go cze­ kała, miała zadecydować o jego przyszłości. Czy w arto jeszcze o coś walczyć, gdy się minęło próg lat czter­ dziestu? — budziły się sprzeciwy. Lecz jak zostać z życiem, które było pustką? Czy dla takiego życia zgodził się żyć nie spełnionym i m arzeniam i stryja? Zawołał Stiepana, aby m u podał frak. Stiepan pozostał mu z czasów dowodzenia dywizją bracław ską. W tedy był chłopcem spod K orsunia, którego Ponia­ towski wziął do swego boku. Dziś był dojrzałym męż­ czyzną. Miał wygląd ponury. Choć często ludzie w rozmowie z nim otw ierali się i mówili o sobie — Stiepan zawsze milczał. Ale służył dobrze, znał przy­ zwyczajenia Poniatowskiego, od jednego gestu od­ gadywał jego wolę. 2 — B r a m y L i p s k a 25

— Je n ’aime pas ton cosaque — m ówiła H enrie­ tta. — 11 est tellem ent lugubre. Ale z wolna i ona przyzwyczaiła się do Stiepana. N aw et załatw iała przez niego jakieś swoje sprawy. M iała ich zawsze wiele. Nie interesow ał się nimi. | Byli parą ludzi złączonych ze sobą nierozerw alnie, a jednocześnie obcych sobie najzupełniej. Zapiąwszy frak, stanął przed lustrem . Uważnie przyglądał się sobie. Zm ieniały się mody, a w raz z ni­ mi uległa odmianie jego twarz. N ajpierw były białe J peruczki i wygolone policzki. Potem krótka czupryna J na modłę jakobińską. Potem znowu kędziory opada­ jące na kark wedle wzoru lansowanego przez Berlin. Ani się spostrzegł, gdy włosy zaczęły m u się przecie- { rać nad czołem. — Nie możesz paradow ać z łysiną — mówiła Hen- 1 rietta. — Nie, Pepi, to nie dla ciebie. W ierz mi. Co I by zresztą powiedziały wszystkie tw oje dam y serca? Że starzejesz się? Nie, nie. Cały św iat nosi peruki. I Pisano mi z Paryża. Będzie ci doskonale z kręconym i i włosami a la Tytus. O, popatrz... Tak, lata już zaczynały znaczyć swoje ślady na jego tw arzy. Dziś jednak nie chciał wyglądać staro, j Tamci byli młodzi — i mieli decydować o jego losie. Kazał Stiepanowi w yszukać w garderobie kędzierza- i wą perukę. Ułożył ją sobie na czole skryw ając zm ar­ szczki. | Powóz już czekał. K am erdyner odprowadził go j trzym ając nad jego głową parasol. Na dworze padał I lodowaty deszcz, przem ieniając świeżo spadły śnieg w brudną, błotnistą mazię. Jechał na spotkanie sam. i Nad drogą w yprow adzającą na plac w isiała ściana zam ku niby skalne urw isko. K iedyś w biegał tędy strom ą ścieżką do B ram y Grodzkiej, nie bawiąc się w zajeżdżanie przed główną bramę. Ale od lat pałac w dole i zamek na górze zdawał się dzielić niew i­ dzialny m ur. P ara gniadych koni, tak dobrze znanych całej W arszawie, wyciągnęła powóz pod kolum nę Zygm unta. M iasto tonęło w roztopach. Deszcz rozmył trium fal­ ną bram ę, którą W arszawa wzniosła na powitanie zwycięzcy, a na którą on naw et nie spojrzał. Strum ie­ nie wody spłukiw ały resztę napisu: „venit et lux facta est”. Tak napisali wielbiciele Napoleona, choć | 26 u „benonitów ” skrytykow ano napis jako bluźnierczy, czym zakonnicy narazili się żandarm erii francuskiej. Przed bram ą stała w arta. W ielkie chłopy w fu­ trzanych berm ycach, spod których sterczały czerwo­ ne nosy i sum iaste płowe wąsy. Namoknięte czapy m u­ siały ciążyć, ale żołnierze stali w yprostow ani niby kam ienne posągi. Skrzyżowaniem karabinów zatrzy­ mali pojazd. Z w artow ni wyszedł oficer okręcony pła­ szczem. — Kim jesteś, obywatelu? — zapytał podchodząc do powozu. — Nazywam się Poniatowski, jestem dowódcą gw ardii m iejskiej. Przybyw am tutaj na wezwanie księcia Bergu. Miał uczucie, że ton jego głosu — uprzejm y, ale rozkazujący — oraz znakom ita francuszczyzna zro­ biły większe w rażenie niż tytuł M urata. Ludzie w oto­ czeniu Napoleona pięli się szybko w godnościach, ale starzy gwardziści pam iętali, że jeszcze niedaw no byli niczym. Zresztą poprzedniego dnia mogli słyszeć, jak cesarz, przyjechaw szy do W arszawy we wściekłym humorze, skrzyczał najgorszym i słowami księcia K li- wii i Bergu. — Zaczekaj, obyw atelu — rzekł oficer. K uląc się i rzucając klątw y na złą pogodę, odszedł do w artow ­ ni. M usiał czekać i czekał długo. Pod tą bram ą nigdy jeszcze nie zdarzyło mu się czekać. N aw et gdy przy­ jeżdżał do von K oehlera, był wprowadzamy natych­ miast. W reszcie oficer służbowy ukazał się znowu. To­ warzyszył mu inny oficer, okryty peleryną, spod któ­ rej błyskały szam erunki huzarskie. — K apitan D utour — przedstaw ił się huzar. — Jestem oficerem ordynansow ym w służbie jego wy­ sokości księcia Bergu. Książę prosi. Żołnierze przepuścili powóz, który w jechał na po­ dwórze. N ikt nie wyszedł na spotkanie. Zamek pełen był ludzi. K w aterow ali tu dwór, sztab, oddziały gw ar­ dii. W jednej z sal na dole zrobiono poczekalnię ofi­ cerów ordynansow ych. Ich m okre płaszcze leżały na w yściełanych atłasem fotelach, broń i kapelusae rzu­ cone były na w ykładane palisandrem stoliki. Oficero­ wie opierali buty na filigranow ych oparciach kana­ pek, przyniesionych z sali balowej. Ułożona m isternie 27

posadzka zaniesiona była błotem. D yżurni oficerowie pili, grali w karty. Lekceważącym spojrzeniem obrzu­ cili przechodzącego cywila. D utour prow adził go w stronę daw nych aparta­ m entów królewskich. W tej części zam ku nie był od dnia w yjazdu stryja do Grodna. Od dw unastu lat! Von K oehler nie używ ał tych pokojów, więc wszystko pozostało nie naruszone i tylko czas położył swą ciężką rękę na wypieszczonych wnętrzach. K apitan prowadził go do salonu ozdobionego m a­ low idłam i Belotta. Tutaj, przy rozpalonym kominku, siedział M urat. Miał na sobie jeden ze swych fanta­ stycznych strojów, a na ram ionach w spaniałe futro. Nie podnosząc się wyciągnął do Poniatowskiego rękę, a potem wskazał mu fotel obok siebie. — Siadaj. Czy u was w Polsce, Poniatow ski, zaw­ sze tak piekielnie zimno? Co za obrzydliw y klim at! — M achnięciem dłoni odpraw ił Dutoura. — Tylko przy ogniu można w ytrzym ać. A w ogóle w tym zamku zimno jak w psiarni. Mały, odkąd przyjechał, jest wściekły. W ściekał się już w drodze. Wiesz pewno: powozy ugrzęzły w błocie. Ani ruszyć! M usiano zna­ leźć dla niego konia, jakąś sakram encką szkapę, aby mógł dojechać do m iasta. Przyw lókł się późno w noc. Mówiąc między nami, nie um ie jeździć wierzchem . Nie to co my, praw da? — zaśm iał się i fam iliarnym gestem klepnął Poniatowskiego po udzie. — Możesz sobie wyobrazić, jakiego tu krzyku narobił. Tych waszych, którzy przybiegli, aby go przyw itać, zwym yślał najgorszym i słowami. Tupał nogą i wrzeszczał, że każe ich rozstrzelać, jeśli na­ tychm iast wojsko nie otrzym a prow iantu i furażu. Groził, że jak nie będą spełniać jego woli, odda kraj z pow rotem Prusakom . W yobrażasz sobie, z jakim i stali m inam i? W ystroili się, przygotow ali mowy, a on im dał taką reprym endę. Stali i trzęśli się. K tóryś naw et popłakiwał. Żal mi ich było. Poznałem ich wszystkich przez te dni. Praw dziw i wielcy panowie, hrabiow ie, grafowie, książęta. Ale on jest taki. Mówię ci, abyś wiedział, jeśli cię skrzyczy najgorszym i sło­ wami. N ajlepiej w tedy milczeć. I nie przejm ow ać się zanadto tym , co mówi. W ykrzyczy się — to potem można z nim dojść do ładu. Ja m u mówię czasami, że z książętam i trzeba inaczej. Owszem — przyznaje, 28 że mam rację. Ale potem jakby go giez ukąsił, ksią­ żę, nie książę. Musisz o tym wiedzieć... Słuchał przemowy M urata, nie przeryw ając mu słowem. A netka brała przyniesione przez arm ię fran ­ cuską obyczaje z hum orem . Szczególnie lubiła w y­ śmiewać się z M urata, którego dobrze poznała, od­ kąd zam ieszkał w W ilanowie. Stulając swój mysi py­ szczek i naśladując cudownie gaskoński akcent swego gościa, pow tarzała opowiadanie, które mieszkańcy pa­ łacu kilka razy już słyszeli z u st księcia Bergu, o tym , jak na koniu w padł do Lubeki i galopował po zasła­ nych trupam i ulicach. — Nie przerw iesz mu, w uju, choćbyś strzelał —■ chichotała. — Zapala się i tokuje jak głuszec. Świę­ cie w ierzy w to, o czym opowiada. A jakie przy tym czyni gesty, jak w strząsa tym i swoimi ufryzow anym i włoskami. Ma ze sobą aktorzynę, który go uczy, jak przybierać książęce poey. Mon Dieu, na scenie u Bo­ gusławskiego mógłby może udaw ać księcia. Ale w sa­ lonie trzeba się trzym ać za policzki, aby nie w ybuch­ nąć śmiechem. A jak ten książę zacznie dłubać w zę­ bach albo w ycierać tłuste palce w obrus... Zupełnie jakby był znowu w oberży swego papy... Najgorzej, wiesz, on uważa, że każda kobieta w Polsce tylko marzy, aby m u paść w ram iona. Uśmiejesz się, jak ci opowiem o pew nej historii. Moja czcigodna św iekra oddała m u do dyspozycji ten m ały gabinecik, w któ­ rym, jak pam iętasz, lubi odpraw iać swoje dum ania. On gabinetu nie zajął, ale wczoraj przysłał mi przez adiutanta klucz. Rozumiesz? W yobraził sobie bieda­ czek, że będziem y się mogli tam spotykać i że ja tylko tego pragnę! Zrdbiłam mu psikusa. Wzięłam klucz i oświadczyłam z całą powagą, że skoro gabinet nie jest potrzebny księciu, zwrócę go m atce A leksandra. Wieczorem spotykam M urata, a on mi mówi, że je­ stem niedobra, gdyż nie okazuję litości książętom. Widzisz, jakiego potw ora masz za siostrzenicę: A net­ ka — krzyw dzicielka książąt! M yślałam, że pęknę ze śmiechu. Ale jem u już mało być księciem. Mówił wczoraj, że czuje, iż los powoła go niedługo na tron królew ski. Byłabym w tedy jeszcze gorsza nie m ając litości nad królam i, n’est-ce pas? Ale o jakim tronie on myśli, jak sądzisz? A netka lubiła być złośliwa, ale m iała przenikliw e 29

oko. P rzejrzała M urata na wylot. M usiał się śmiać, gdy mu opowiadała o książęcych popisach księcia Bergu. Sam jednak nie dorzucał do jej opowiadań ani słowa, choć i on um iałby niejedno dodać. Jem u także nie brakło zmysłu hum oru. Trzym ał go prze­ cież na wodzy jak porywczego konia. Zawsze było w nim poczucie, że człowiek, z którego się śmieją, może nad tym cierpi. Gdy czasami poniosła go żarto- bliwość, natychm iast starał się wyrównać żart ży­ czliwym słowem. „Nigdy ludzie tw ej delikatności nie docenią — mówił mu kiedyś de Ligne. — Będą po prostu uw ażali, że jesteś słaby i że można z tobą wszystko...” Być może nie zawsze potrafił dostrzec granice między delikatnością a słabością. M urat był niekulturalnym prostakiem , a w jego przechw ałkach nie zawsze była praw da. W salonie Potockich mógł się wydawać śmieszny. Ale on od wczesnych lat naw ykł do obcowania z żołnierzami. Nie raziły go ich m aniery. Umiał ich słuchać i podzi­ wiać mimo śmieszności. To dlatego zawsze żołnierze byli m u oddani. I wtedy w 1792, i później w kam panii przeciwko Austrii, i ostatnio podczas w ypraw y na Rosję. Gdy wrócili — resztki wykrw aw ionego piątego korpusu ■— przyszli do niego, do pałacu Pod Blachą, przedstaw ić mu ocalone sztandary i orły. Płakali i on patrząc na nich płakał. Mógł sobie dworować Wicuś K rasiński, że „Pepi to naw et lubi kapustę z wędzonką”. Gdy M urat m iał w jechać do W arszawy, w yruszył na rogatki, aby go przyw itać. Podczas przejazdu przez Wolę tow arzyszyły mu gwizdy gawiedzi. W arszawa była mu wroga — widziała w nim jedynie bawiącego się lekkoducha, zwolennika francuskiego teatru, tego, który wolał pruską niewolę niż Legiony. Znienawidził m iasto za tam te dni. Jakby prow okując ulicę, włożył stary polski m undur i przypiął do niego wszystkie adznaczenia — polskie, pruskie, austriackie, rosyj­ skie. Czekając na przyjazd Francuzów, stał na desz­ czu. Gwizdy nie ustaw ały. Wreszcie ucichły, by za­ mienić się w entuzjastyczny wrzask. N adjeżdżała ko­ lum na kawalerzystów. Na czele M urat. Jego cudacki strój zdaw ał się zachwycać w itających. Ludzie, można by sądzić, potracili głowy. Dzieci pchały się pod kopy­ ta końskie. Kobiety biegły roześmiane, jakby gotowe 30 już natychm iast ofiarować siebie przyjeżdżającym . W tykano Francuzom butelki gorzałki, wina, piwa, pchano im w ręce szynki i kiełbasy. Ten tłum , który zwykł był wyśmiewać francuszczyznę zam ku i pała­ ców, który obrzucał błotem powozy dam jadących do francuskiego teatru — teraz znalazł jakieś francuskie słowa i w ykrzykiw ał je na pow itanie przybyłych. Przykładając dłoń do kapelusza powiedział: — Jestem Poniatow ski, powierzono mi dowództwo porządkowej gw ardii w mieście. — Ach, Poniatow ski — M urat uścisnął mu mocno dłoń. — W iem o tobie, książę, wiem wszystko. Bądź przy mnie. Zaraz jutro m usim y ze sobą długo poroz­ mawiać. Na pewno będziemy przyjaciółmi... Gdzieś z- boku w ybuchły gwizdy. M urat naw et nie spojrzał w tam tą stronę. Przyjaźnie oparł dłoń na ra ­ mieniu Poniatowskiego. Jechali obok siebie ulicam i W arszawy wśród krzyków i wiwatów. Tłum nie prze­ staw ał szaleć. Jakiś człowiek dopadł białego konia księcia Bergu i ucałował obłocony safianowy but M u­ rata. Jakieś dziewczęta podbiegły do niego ze zdoby­ tymi nie wiadomo skąd kw iatam i, a on pochylił się w kulbace i szczypał je w policzki. — Śliczne macie dziewczyny — powiedział do Po­ niatowskiego. — Śliczne... Ale jedna mnie urządziła, sacrebleu' — dorzucił ciszej. — Mówię ci, Mały jest rozeźlony. — M urat podjął swój monolog. — I to twoi tak go do ciebie nastaw ili. Jak tylko dzisiaj w stał i wypił swoją kawę, krzyknął, że chce z tobą mówić. Pytał, dlaczego nie było cię u niego w nocy. Próbow ałem go udobruchać. Jestem twoim przyjacielem , Poniatowski. — Położył wielką dłoń na pokrytej złotymi szam erunkam i piersi. — W ierz mi. Ja i ty jesteśm y kaw alerzystam i... Ale nie­ wiele zdziałałem . Jest wściekły, bo mu donieśli, że mówiłeś o gw arancjach. Donoszą mu o każdym twoim słowie. On nie chce słuchać o żadnych gw arancjach. Żąda, abyście mu zaufali. Na ślepo. Abyście o nic się nie dopominali. Abyście służyli, a spraw ę nagrody zostawili jem u. Tylko jemu. Nic nie chce wam obiecy­ wać... Rozumiesz? Tak trzeba mówić. I ty tak musisz mówić. Ani słowa, do diabła, o żadnych gwarancjach! 31

Jak się uspokoi, jak zobaczy, że może na w as liczyć, że m u jesteście przydatni, w tedy można będzie targo­ wać się o to i o tam to... Sam wam w tedy pomogę. Lubię was — i pomogę na pewno. Ale na to trzeba poczekać do odpowiedniej chwili... Ciągle milczał. Jak to dobrze, że zagrał sobie przed wyjściem tę starą wiedeńską melodię! Jej dźwięk pozostał w uszach i zdaw ał się przygłuszać wywody M urata. — Ani słowa o gwarancjach! — ciągnął tam ­ ten. — To tak, jakbyś w ym achiw ał przed bykiem czerwoną płachtą. Wiesz może, że M ały rozm awiał z tym waszym Kościuszką. Chciał go zrobić wodzem Polaków. Ale jak tam ten tylko w spom niał o gw aran­ cjach, trzasnął drzw iam i i powiedział, że ze starym idiotą mówić więcej^ nie będzie. Nie chcę, żeby tak było z tobą. Masz wokoło samych wrogów. Ci z Le­ gionów nienawidzą cię. N ajbardziej zajadły jest ten Sayontschek, czy jak m u tam... Straszne są te wasze nazw iska polskie! Ale i tutejsi nie lepsi. H rabia K ra­ siński od razu przybiegł i ofiarow ał m u swoją służ­ bę. O żadnych gw arancjach naw et nie wspomniał. I ludzie na ulicy ciebie nie lubią. Słyszałem wtedy, że gwizdali. Więc jednak usłyszał... Miał straszliw ą ochotę wstać, pożegnać M urata, zrezygnować z rozmowy z cesarzem, wrócić do swego pałacu, zam knąć się w nim. Z H enriettą? — przem knęła gorzka myśl. Albo sięgnąć po pistolety... Czy po to wziął na siebie schedę m yśli stryja, aby zostać znienawidzonym przez jednych i słuchać grubiaństw drugich? — Broniłem cię i będę bronić. — M urat jeszcze nie skończył. Owinął się staranniej futrem . Była to wspaniała sobolowa szuba. Nie przywiózł jej na pew ­ no ze sobą z Francji czy z Niemiec. — Pow iedziałem mu, że sam prosiłeś, abym dał ci rozkaz objęcia sta­ now iska organizatora arm ii. Że postanowiłeś robić, a nie gadać. Że od ciebie o żadnych gw arancjach nie słyszałem. Nic nie powiedział, ale wiem, że lubi, gdy m u tak mówią. Uważa, że Polacy potrafią tylko gadać i biadać, a do roboty nie m ają chęci. Jeszcze raz powiedział, że chce z tobą zaraz mówić, więc posłałem do ciebie gońca. No, co — jesteś gotów? Cóż mógł odpowiedzieć? Tam ten po swojem u zrobił, 32 na ile go było stać. A on m iał zwyczaj w ybierania raz na całe życie... — Jestem gotów. M urat zlustrow ał go spojrzeniem , jakim sierżant szef lustruje żołnierza wezwanego do raportu. — Hej — krzyknął — służbowy! Do pokoju w padł huzar, czuwający w idać pod drzwiam i. — Skocz do generała Savary, powiedz, że jestem tutaj z księciem Poniatow skim i czekamy na przyję­ cie. Niech da nam znać, kiedy cesarz zechce nas w i­ dzieć. A gdyby to się miało długo przeciągnąć, niech nam przyśle jakąś butelczynę — dorzucił m niej służ- biście. Oficer wyszedł brzęcząc szablą i ostrogami. Ale praw ie natychm iast zjaw ił się z powrotem aż zady­ szany z pośpiechu. — M elduję, panie m arszałku, że cesarz chce na­ tychm iast widzieć ciebie i księcia. Po... Ponia... — zakrztusił się na nie znanym nazwisku. — W takim razie trzeba iść. — M urat poderw ał się. Szybko popraw ił pas, chustkę pod szyją. Nagle utracił całą pewność siebie. — Chodź, chodź — pow ta­ rzał, jakby Poniatow ski się ociągał. — Mały nie znosi czekania. Znaleźli się w pokoju przylegającym do daw ­ nego gabinetu królewskiego. Znajdowało się tu kilku wyższych oficerów. Ale nikt się nie w itał — tam ci dawali znaki przynaglające do pośpiechu. — Potem , potem! Teraz idźcie! Niecierpliwi się! M urat w estchnął i jeszcze raz obciągnął na sobie barw ny kaftan. M ały człowieczek o ciemnej tw arzy w turbanie na głowie wszedł cicho do gabinetu. Po­ tem zaraz wyszedł, zostaw iając za sobą otw arte drzwi. Powiedział gardłow ym głosem: — N ajjaśniejszy pan wzywa. M urat ruszył pierwszy. Nie zrobił gestu, aby przepuścić przodem Poniatowskiego. 33

4 Tu, w tym pokoju, pod wielkim port­ retem cesarzowej K atarzyny rozma­ w iał po raz ostatni ze stryjem . K a­ tarzyna na obrazie była otyła, bez tej urody, jaką zachw ycała w młodości. Nawet nie taka, jaką pam iętał ze spotkania w Kijowie. K oro­ na carów i życie w Rosji nie pozbawiły jej niemiec­ kiego typu. Stała bokiem i zwracała głowę ku pa­ trzącym na portret z wyrazem jakby lekceważenia na twarzy. Pod portretem , przy inkrustow anym biurku kró­ lewskim siedział Napoleon. Miał głowę schyloną nad rozłożonymi przed nim papieram i i nie podniósł jej na wchodzących. Był m ały i krępy. Czarne i mocno lśniące włosy oblepiały czaszkę. Na bardzo białych, obwisłych policzkach leżał błękitny cień po zgolonym zaroście. Pulchne palce, szeroko rozstawione, dotykały papierów. Ciemne na zgięciach, wydaw ały się brudne. Stali milcząc przed biurkiem niby uczniowie we­ zwani przez surowego preceptora. Czekanie przecią­ gało się. Nagle cesarz podniósł głowę. Poniatow ski m iał przed sobą jego okrągłą tw arz i czarne błysz­ czące oczy. — Foniatowski? — zaczął. Mówił prędko, niewy­ raźnie. — Słyszałem, że żądałeś gw arancji? Podobno mówiłeś, że wtedy będziecie mi pomagali, gdy otrzy­ macie ode mnie zapewnienie, iż odbuduję Polskę? Czy tak? — Prychnął gniewnie. Nie czekał na odpo­ wiedź. — Spodziewałeś się, że będę się bił z całą Europą o to, abyście mogli istnieć? Co? Kim jesteście, do diabła? Za kogo się macie? Co wy tu robicie? Bawicie się, m arnotraw icie pieniądze, ściskacie dzie­ wuchy, zapijacie się drogim winem i sracie! Zniszczy­ liście tę waszą Polskę do cna! Co to jest Polska? I ja to m am odbudowywać? Co? Opadł na oparcie fotela. Zadyszał się. Patrzył na Poniatowskiego oczami, które były jak dwa ciemne otw ory prowadzące w nieznaną głębię. Wydało mu się widać, że Poniatow ski chce coś powiedzieć, bo nagle poderw ał się, uderzył dłonią w biurko. — Teraz ja mówię! I co? W ydaje się wam, że je­ steście mi bardzo potrzebni? Że bez was nie dałbym sobie rady? Merde! Potrafię zdobyć wszystko, co ze­ chcę, bez waszej zasranej pomocy! — Znowu prych- :<4 nął. — Słuchaj, Poniatowski: żadnych gw arancji! Nom de nom! Albo zdajecie się na m nie i służycie mi — albo was zostawię dalej pod pruskim butem . A Prusacy potrafią was zetrzeć na karm ę dla swoich świń. Zwyciężyłem ich, ale mogę na nowo odbudować. Rozumiesz? — W yciągnął rękę i potrząsnął palcem przed tw arzą Poniatowskiego. — A jak rozumiesz, to słuchaj. Jeśli oczekujecie czegoś ode mnie, weźcie się do roboty! W stańcie z tyłków, zapom nijcie o zaba­ wach, o dziewkach, zabierzcie się do pracy. Do setne­ go potu! Choćbyście mieli wyskoczyć ze skóry! Muszę mieć wszystko, co mi jest potrzebne: — wyliczał na palcach — ludzi, konie, wozy, prow iant, karm ę, kw a­ tery, ciepłe ubrania dla żołnierzy, wszystko! Żądam waszego wysiłku, waszego potu, krw i, waszych pie­ niędzy! K ażdy mój rozkaz musi być wykonany! N a­ tychm iast! Za odmowę i opieszałość będę karał śm ier­ cią! Żadnego gadania! Słuchać, a nie gadać! Żądam, abyście zwołali to wasze „pospolite”. Muszą się ru ­ szyć wszyscy! Umiecie opowiadać o waszym patrio­ tyzmie — pokażcie, co potraficie! Nic wam nie spad­ nie samo z nieba. Tylko ja mogę wam dać. Ale nie będę za was wyciągał kasztanów z ognia! Jeżeli zrobicie wszystko, czego żądam — nie pożałujecie... Gdy urządzę Europę na nowo, znajdzie się dla was miejsce. Znowu zapadł się w fotel. Na czole, na którym leżał kosm yk czarnych włosów, w ystąpiły kropelki potu. M usiał się zmęczyć krzykiem . Siedział teraz bez słowa. Już nie patrzył na Poniatowskiego, ale gdzieś w bok. D łubał palcem w uchu. W pokoju panowała tak głucha cisza, że aż przebijały spoza drzw i głosy sztabowców. M yślał — od czasu sporu z pułkow nikiem M itter- stillerem przed dw udziestu kilku laty nikt tak do nie­ go nie mówił. Znowu czuł straszną pokusę, aby od­ wrócić się i wyjść z pokoju bez słowa. Człowiek przed nim — to był jakiś nowy, nieznany, odrażający świat. Jego język, jego zachowanie... I to m usiał słyszeć tu, gdzie kiedyś mówił stryj: „ja chciałbym, Pepi... ale ja tego nie potrafię., ty mógłbyś... Jeśli mnie kochasz, przyrzecz...” Napoleon poskrobał się w nos i wolno podniósł głowę. Teraz patrzył na Poniatowskiego z dołu już

bez gniewu, ale przenikliw ie. Jego oczy zdawały się świdrować. — No, więc słyszałeś — rzekł. — Rozbiłem A ustrię, zdruzgotałem Prusy, teraz rozpraw ię się z Ro­ sją... W alka będzie może ciężka, ale zostanie w ygrana A w tedy pomyślę o was... Ale musicie się dobrze sprawić! I nie żądać żadnych gwarancji! — w arknął jak pies, który sobie przypom niał o swym wrogu. — Nie chcę o tym słyszeć, sacrebleu! To wy — w y­ ciągnął palec w stronę Poniatowskiego — zgubiliście waszą Polskę. Wy — arystokraci! M usicie teraz dwa razy więcej pracować! Dwa razy więcej być ofiarni. Muszę się przekonać, ile jesteście warci. Czy Polska w arta jest odbudowania. Pojąłeś moje słowa, Ponia­ towski? Zm rużył oczy, zaciął usta i przechyliwszy głowę na ram ię patrzył jakby wyzywająco. — Pojm uję słowa waszej cesarskiej mości ■— wy- skandow ał wolno. Chwilę trw ało milczenie. Potem Napoleon gestem wskazał stojące przy biurku krzesła. — Siadajcie — powiedział. Sam siedział dalej od­ chylony do tyłu, rozparty, z łokciem na poręczy kró­ lewskiego fotela, z brodą opartą na zwiniętej w ku­ łak dłoni. — On — zaczął i ruchem wielkiego palca wskazał M urata — powiedział mi, że go prosiłeś, aby ci dał rozkaz pow ołujący cię do służby. Pojm uję to jako zgłoszenie do pracy. Bon. On ci dał rozkaz, a ja ten rozkaz potwierdzam . Czy wiesz, czego od ciebie oczekuję? Czekał na odpowiedź drapieżnie w patrzony w tw arz Poniatowskiego. — Rozumiem, sire, że mam zorganizować wojsko polskie... — słowa padały ciągle wolno, jakby w yła­ m yw ały się spoza jakiejś zapory. — Masz zorganizować wojsko z ludzi pochodzą­ cych z tutejszych ziem — uściślił. — Czy już zacząłeś pracę? — Tak. Rozpisane zostały listy zaciągów, przy­ gotowano kom isje werbunkowe... — Ilu dostanę żołnierzy? — przerw ał niecierp­ liwie. — Spodziewam się, że dwadzieścia tysięcy stanie w ciągu miesiąca. 36 — To mało! — krzyknął. — Do diabła, to za mało! Muszę mieć czterdzieści tysięcy, ani tysiąca mniej! Przecież macie do licha wasze „pospolite”! — Pospolite ruszenie, sire, nie da w ykw alifiko­ wanych żołnierzy. — Brednie! — znowu był podniecony. — Żoł­ nierz rew olucji staw ał się żołnierzem w polu i ja tymi żołnierzam i biłem przesław nych generałów aus­ triackich! Znowu przechylił głowę na ramię. Zapytał gło­ sem, w którym czaiła się złośliwość: — Jesteś patriotą, książę? Odpowiedział tak, jakby słowa z coraz większym trudem w ydobyw ały się z gardła: — Nie do mnie, wasza cesarska mość, należy ocena, czy jestem patriotą... Napoleon zachichotał. — Jesteś pierwszy, który mi tak odpowiada. K aż­ dy Polak zaczyna od przechw alania się swym pa­ triotyzmem. Powiedział spokojnie: — Staram się, sire, nie rzucać słów na w iatr. Kiedyś postanowiłem, że m oja krew i moje życie będą należały do Polski... Ale myślę, ae spraw a Pol­ ski to nie tylko spraw a sentymentów... ■— O czym myślisz? — Myślę, sire, że podziały Polski spowodowały zakłócenie równowagi Europy. Gdy wasza cesarska mość m yśli o budowie nowej Europy, sądzę, że po­ winien to wziąć pod rozwagę. — Znajdujecie się w rozkładzie! — Pozwolę sobie powiedzieć, że każdy naród przeżywa chwile swej słabości. Ale nasza słabość została już za nami. Dostrzegł złośliwy błysk w oczach Napoleona, gdy tam ten zapytał: — Czy to, zdaniem twoim, dzięki ostatniem u pol­ skiemu królowi, a tw ojem u stryjow i, ta słabość zo­ stała przezwyciężona? Odpowiedział ze spokojną powagą: — Mój stryj więcej chciał, niż mógł, więcej pragnął, niż potrafił. Nie m am praw a go chwalić, nie mogę potępiać. Ale i on przyczynił się do zwycięże­ nia tej słabości. 37

— Inni Polacy widzą w nim tego, który popchnął Polskę w przepaść. Ale m niejsza z tym . Trzech Pola­ ków to trzy różne zdania. Powiedziałeś, że upadek Polski spowodował zawalenie się rów now agi w Euro­ pie. Jak to rozumiesz? — Połykając ziemie polskie, P rusy stały się decy­ dującym czynnikiem w Rzeszy. Przestraszone tym ce­ sarstw o usiłowało w yrów nać swe szanse uczestni­ ctwem w podziałach. Dla Rosji konflikt prusko-au- striacki nie m,ogł być obojętny... Napoleon sięgnął do kieszeni kam izelki, wydobył pudełeczko z tabaką. Zażył, kichnął, rzucił: merci, gdy m u obaj życzyli wszystkiego dobrego. — To niegłupie — zauważył. — Ale Prusy tak jakby już nie istniały. Rozdeptałem to świństwo. K ró­ lestwo pruskie rozleciało się podobnie do domku z kart. W m iastach pruskich w itano m oich żołnierzy jak zbawców. Ludzie pluli na portrety swego króla. Prusy wszystko, co miały, zawdzięczały Francji i jeśli chcą żyć, muszą się liczyć z moją wolą. Także trzy­ mam za gardło Austrię. Jeszcze tylko Rosja i tamci na wyspie. No i Kościół rzym ski. Zawzięty i pod­ stępny... M urat, który poprzednio siedział sztyw ny i m il­ czący, odkąd w zachowaniu Napoleona dokonała się zmiana, odprężył się i starał włączyć do rozmowy. Powiedział: — W ydaj rozkaz, a zrobimy z klecham i porzą­ dek... v Napoleon pominął milczeniem te słowa. Rzekł do Poniatowskiego: — U was rządzi Kościół. Nie wyjdziecie ze swej słabości, póki będzie taki silny. — Polacy — odpowiedział — w ierzyli zawsze. Cesarz wzruszył ram ionam i. — Nic mnie nie obchodzi, czy człowiek wierzy, czy nie wierzy! Także klechy mogą sobie być. Trzeba jednak, aby słuchali i spełniali, co im się każe. Tak jak u m nie we Francji. Pom agają Fouchem u — za­ śm iał się. — To w łaściwa dla nich rola. A u was podburzają. Mówił mi Zajączek... — Teraz obrócił się do M urata. Powiedział śm iejąc się: — Zajączek na widok katabasa dostaje białej gorączki. A wyobraź 38 sobie, sam m am jakiegoś bernardyna, którym się opie­ kuje... Tacy są właśnie Polacy... — W iem — powiedział M urat. — Tego b ern ar­ dyna przywiózł sobie z Palestyny. Napoleon obrócił się gw ałtow nie ku Poniatow ­ skiemu. — Zajączek i Dąbrowski są przeciwko tobie — rzucił. — Dlaczego? — Myślę, sire, że każdy ma praw o do w łasnych opinii. — lim ... — W yglądało na to, że coś chciał po­ wiedzieć, ale się powstrzym ał. Gwałtownie zmienił temat. Zapytał: — Czy to praw da, że mówiłeś, iż w odbudowanej Polsce królem powinien być C zarto­ ryski? Usłyszał szurgot pociągniętego po posadzce buta i srebrzysty brzęk ostrogi. Nie potrzebował patrzeć w bok, aby zobaczyć, jak M urat w yprostow ał się na swym krześle. Już począł się domyślać tego, co się marzyło synowi oberżysty. Przym knął na chwilę oczy i poczuł praw ie ból, gdy zestaw ił w myśli pełną dy­ stynkcji sylw etkę stryja z postacią dziwacznie w y­ strojonego rębajly. A jednak to właśnie tu, pod tym portretem carycy rzucił kiedyś czarującem u królowi tw arde słowa. Na zawsze pozostał mu w oczach w yraz przerażenia na zwiędłej tw arzy, a w uszach rozpacz­ liwy krzyk: „Pepi, Pepi, nie możesz upierać się. Trze­ ba znać swe możliwości... Jeśli się będziesz upierał, zgubisz i siebie, i mnie... A ja cię tak kocham...” Powiedział pow strzym ując westchnienie: — Myślę, sire, że w obecnej sytuacji tron polski mógłby przypaść jedynie cudzoziemcowi... Ciche sapnięcie obok zabrzm iało jak akceptacja. Przypom niało mu się znowu opowiadanie Anetki: „Wiesz, w uju, spraw ił sobie konfederatkę, ale że mu żal było pióropusza, kazał go do niej przyszyć. Wy­ gląda jak chan turecki...” Napoleon nic nie odrzekł. Znowu sięgnął do taba- kiery. Kiedy już sam wziął, podsunął ją Poniatow ­ skiemu. — Zażywasz? — Nie, sire. Za pozwoleniem, wolę fajkę. — Nie masz racji. 39

To był już teraz inny człowiek. M inęły podnie­ cenia, obrażające słowa, gniew. W ydaw ał się nato­ m iast roztargniony, jakby m yślał nie o tym , o czym prow adził rozmowę. Ale po chwili skupił się na nowo. — Więc dobrze. Zajm iesz stanowisko... — chwilę zastanaw iał się — dyrektora wojny. Póki dalej nie postanowię, powołam dyrektorów . Tw oją spraw ą bę­ dzie wojsko. Muszę go mieć jak najw ięcej. Pam iętaj: chcę mieć czterdzieści tysięcy! Będziesz we wszystkim podlegał Davoutowi. Uczyniłem go gubernatorem tu ­ tejszego obszaru. Co jest między wami? — Z m ojej strony nic. Nie miałem , sire, nawet okazji m ówienia z m arszałkiem . — On ciebie nie lubi. Mówił, że pam ięta ciebie z Brukseli z czasów zdrady Dumourieza. Davout to stary jakobin. Nienawidzi wszystkiego, co pachnie arystokracją. Twierdzi, że byłeś w tedy w otoczeniu ludzi, którzy walczyli z rewolucją. — Przebyw ałem pryw atnie w dom u siostry. W jej salonie byw ali oficerowie austriaccy... — Podobno przyjaźniłeś się z Maćkiem? — Znam go z czasów młodości. — Kiepski dowódca. A co cię łączy ze Schwarzen- bergiem ? — Nasze m atki są siostram i. — Schw arzenberg zapowiada się nieźle, całkiem nieźle. Ale Davout ma praw o ci nie ufać. Musisz go przekonać. Jest w praw dzie uparty, ale są argum enty, na które nie jest całkiem głuchy. Na przykład kobie­ ty — w ybuchnął śmiechem. — Jego żona skarżyła mi się, że odkąd przyjechał do Polski, patrzy tylko na Polki i chodzi jak skołowany... A ty jesteś podobno otoczony kobietami? Czy to prawda? — Ba — w trącił się M urat — i to najpiękniej­ szymi. — Polki są w ogóle piękne, jak zauważyłem — rzekł cesarz. — Ale muszę się przyjrzeć im z bli­ ska... — Przym rużył oczy i zapatrzył się przed siebie. Nie odw racając głowy do Poniatowskiego, rzucił: — Jesteś ciągle w ierny tej Yauban? Nie odpowiedział od razu. Nie znosił mówienia na ten tem at. Gdy rozmowa schodziła na tem at H enrie­ tty, m ilknął. Nikt napraw dę nie wiedział, co należy 40 myśleć o istocie ich związku. Ludzie nie pojmowali, co łączy tę starszą wiekiem kobietę, grym aśną, chci­ wą i wścibską, z człowiekiem, w którym mimo jego lut kochały się wszystkie kobiety. Ale pytanie N a­ poleona nie mogło zostać bez odpowiedzi. — Dla hrabiny de V auban żywię wiele wdzięcz­ ności... Cesarz zaśm iał się, jakby zarechotał. — Uważaj w takim razie na Talleyranda — rz u ­ cił. Ale zaraz zm ienił tem at. O pierając dłonie na roz­ łożonych na biurku papierach, podjął tonem suchym , rozkazującym : — Chcę, abyś mi w ciągu tygodnia zło­ żył raport o sytuacji wojskowej. Muszę mieć wojsko szybko. Broń dla piechoty w yda ci Davout z m aga­ zynów pruskich. Z Dąbrow skim politykuj. Nie chcę wojny między wami. To tym czasem wszystko... Poniatow ski i M urat wstali. Napoleon wyciągnął do Poniatowskiego rękę. — Do zobaczenia, książę. Dłoń cesarza była m ała i wilgotna. Uścisk nie­ przekonujący. Gdy w chodzili w otw arte drzwi, M urat trącił go w ramię. Spojrzał i zobaczył, że tam ten m ruga poro­ zumiewawczo, z zadowoleniem. Rzucił szeptem: — Dobrze było, Poniatow ski. Mówiłeś jak praw ­ dziwy książę. 5 Ten człowiek — m yślał — ofiarow uje mi dzisiaj najw iększą w swoim prze­ konaniu godność. Mimo tam tej dys­ kusji w Dreźnie. W tedy naw et król, będący św iadkiem rozmowy, upom niał go potem : „Drogi książę, czy nie za tw ardo odpowiedziałeś na­ szemu w ielkiem a protektorow i? Ja w każdym razie... Z mojej strony nie będziesz miał żadnego sprzeciwu, możesz być tego pew ny”. Schw arzenberg, gdy mu Napoleon ofiarował przed rokiem buławę, zasłonił się sprzeciwem swego w ład­ cy. Książę w arszaw ski w yrzekł się z góry wszelkiego 41

sprzeciwu. K arol wiedział, że wcześniej czy później przyjdzie mu walczyć z Napoleonem. On rzucił kraj i poszedł za cesarzem... A mimo to wciąż nie wiedział, jak ma postąpić. Rozbolała go głowa. Zraniona ręka dokuczała. Za­ m knął oczy, oparł głowę na oparciu kanapy. Cicho skrzypnęły drzwi. Do pokoju wśliznęła się Anna. Spojrzała na księcia, pomyślała, że drzemie, więc tylko zebrała na tacę filiżanki i już szła ku wyjściu, gdy odezwał się: — Anetka... Zatrzym ała się w pół kroku. Nie od razu obróciła głowę — przez chwilę trzym ała ją pochyloną. Dopie­ ro potem spojrzała w jego stronę. M iała rysy nieco kanciaste, mocno zarysow ane kości policzkowe. Pias­ kowego koloru włosy spadały na czoło. To nie były rysy tam tej — niby delikatna rzeźba m istrza w y­ rzezana zręczną dłonią. A mimo to było w tw arzy dziewczyny coś, co m u uparcie przypom inało Szar- lottę. — Czy życzysz sobie czego książę? — zapytała. — Chciałem spojrzeć w twoje oczy... Pow olnym gestem odstawiła tacę. Ze schyloną głową skubiąc brzeg fartucha podeszła do niego. Do­ piero gdy stanęła przed nim, uniosła głowę. Miała oczy szare, podobne barw ą północnemu m orzu prze­ św ietlonem u słońcem. One także były inne niż tam te, zielonkawe, bliższe kolorem lodom alpejskim . Spo­ strzegł, że oddycha szybko. Jej pierś to zapadała się, to znowu uw ypuklała w wycięciu sukienki. W yciągnął rękę, ujął jej dłoń. To nie była w ypielęgnowana dłoń o starannie utrzym anych paznokciach, ale na poły chłopięca dłoń dziewczyny, która zna pracę. Tyle różnych dłoni kobiecych dotykał w życiu. Każda prze­ kazyw ała wspomnienie podobnej. Dlaczego ta przy­ pom inała tam tą — jakże inną? Dziewczyna stała bez ruchu. Nie cofnęła ręki. To on, przesuw ając dłoń z palców na nadgarstek, nagle poczuł ostry ból w zra­ nionym przedram ieniu. Aż syknął. Och, książę... — szepnęła nagle przyklękając. —- Cierpisz... — Głupstwo! — rzucił zły na siebie. — Nie mów tak. Jesteś ranny. Słyszałam, jak le­ karz mówił, że trzeba, abyś leżał, odpoczywał. A ty chcesz znowu jechać. W idziałam, jak żołnierze szyku­ ją się do drogi. — M usimy jechać. To wojna. — Czy ona nigdy się nie skończy? — w jej dziew ­ częcym głosie pojaw ił się gorący ton żalu. — Byłam dzieckiem, gdy się zaczęła. I ciągle się toczy. Ciągle ludzie odchodzą, są zabijani... — Biedaczka — lewą dłonią przesunął pieszczotli­ wie po jej włosach. — Straciłaś kogoś? — W ielu poszło do Rosji. Nie wrócił żaden. — Ten tw ój także? — Gdy odchodzili, byłam zbyt młoda, aby mieć swojego. — A teraz? — Teraz się boję. W ojna przyszła do nas. F ran ­ cuzi w yrządzili wiele krzyw d. Trzeba się przed nim i kryć. A gdy odejdziecie, przyjdą znowu tamci... Co będzie z nam i? K iedy wreszcie skończą się te wojny?! Nareszcie pojął: to Szarlotta tak samo narzekała. Mówiła: „Ciągle te wojny. Ledwie wróciłeś z turec­ kiej, już cię w zyw ają do Polski. A w Polsce na pewno czeka cię znowu wojna. Polacy ciągle się biją... Pamiętasz, co mówi ten kapitan Fortynbrasa?” Czy m am jej powiedzieć — m yślał — że gdyby nie ta wojna, zniknęłaby ostatnia dla nas nadzieja? — Skończą się — zapew nił bez przekonania — skończą na pewno. A w tedy znajdziesz chłopca... Pochyliła się i nagle przycisnęła usta do jego dłoni. Po ręku przebiegł skurcz bólu, ale tym razem nad tym bólem zapanował. — Co robisz? — Nie chcę, książę, abyś cierpiał — szeptała. — Cokolwiek zechcesz... żebyś tylko... — Nieraz bywałem ranny... Niestraszne rany, gdy jest ktoś... Mówił to, a już czuł, jak bardzo te słowa były niepotrzebne. Ta dziewczyna leciała w ogień jak ćma. Jeszcze jedna... Ale on?... W iele razy w życiu dał się złapać w sidła własnych słów, za którym i nie było ani uczuć, ani naw et pożądań. Inni wiedzieli, czego pragną. Napoleon chciał mieć za kochankę polską arystokratkę i zgodnie z jego życzeniem H enrietta z Teresą podsunęły mu W alewską, M urat jeszcze nie zsiadł z konia na nowej kw aterze, gdy już pytał 43

adiutanta, czy mu znaleziono na noc dziewczynę. On dostrzegłszy piękną kobietę zaczynał ją i siebie oplą- tyw ać spojrzeniam i i słowami. Był jak czarodziej, który nie potrafi wyrzec się swoich czarów. Widok podziwu w oczach kobiety kazał mu rozkw itać. A po­ tem — nie um iał się cofnąć. Gwałtownie urw ał. Narzucił sobie inny ton. — Teraz m usim y odjechać — mówił. — Przyjdą tu A ustriacy lub Rosjanie. Nie .sądzę, aby zachowy­ wali się niewłaściwie... — Nie możesz, książę, odjechać...! — w ybuchnęła rozpaczą. — Kocham cię... — M usimy wyjechać, taki jest rozkaz cesarza Napoleona. — Boję się tego Napoleona! Nienawidzę go! Mó­ wią o nim... — Nie należy pow tarzać wszystkich plotek, jakie rozpow iadają ludzie. — Delikatnie, ale stanowcao w y­ sunął dłoń z jej dłoni. — A oo do miłości... Jesteś dzieckiem, które nie rozumie... — Mam siedemnaście lat! — sprzeciwiła się. Pod­ niosła głowę, widział, jak jej szare oczy zaszły łzami. — Więc ją na pewno znajdziesz... Życzę ci tego, Anetko. A teraz w racaj do m atki. Pew no cię szuka. Zam knął oczy, nie chciał patrzeć na jej skrzyw io­ ną płaczem twarz. Słyszał jej szybki oddech, skrzyp podłogi, gdy się podnosiła z klęczek. Potem nagle za- tupały m ałe stopy, stuknęły drzwi. Gdy otw orzył oczy, już jej nie było w pokoju. Poczuł żal. Po co się wyrzekać — m yślał — tego, co jedynie rozjaśnia życie? W pamięci stanęła tw arz Józefy Ledóchowskiej, odtwórczyni Ofelii, gdy po okrzyku Ham leta: „Idź do klasztoru!” — zostawała na scenie sama. W iele razy przychodził do teatru — i za każdym razem przy tej scenie odczuwał ból. Za­ głuszał go żartując polem z Ledóchowską w jej gar­ derobie. Nie zagłuszył go nigdy do końca. 44 6 Zapukano do drzw i i do pokoju wszedł Kicki. — Co tam? — Przyszedł rozkaz. — Przeczytaj. — „Polecam VIII korpusowi zająć stanow iska wzdłuż drogi do Crobern. Pierw sze pozycje obrony na wysokości wsi M arkkleeberg — czytał pułkow ­ nik. — N aprzeciwko Crostew itz znajduje się kor­ pus II, a za nim, między Dosen i W achau, korpus IX. Z oboma tym i korpusam i korpus VIII nawiąże łącz­ ność. Zadanie: korpus VIII będzie osłaniał praw e skrzydło arm ii w czasie jej działań na linii rzeki Pleissy. Nawiązać łączność z korpusem IV, znajdu­ jącym się w rejonie Lindenau. W edług posiadanych inform acji naprzeciwko stanow isk V III korpusu znaj­ duje się II korpus austriacki generała M erveldta i II korpus pruski generała K leista. Pozycja m usi być utrzym ana za każdą cenę...” — Podaj m apę — rzucił Kickiemu. Uważnie przypatryw ał się podanej karcie. S ytua­ cja była jasna. Napoleon, osłoniwszy się od Bltichera m iastem oraz dyw izjam i M arm onta i Dąbrowskiego, pragnął rozstrzygnąć bitwę na południe od Lipska. Tutaj m iał przed sobą austriacko-rosyjską arm ię pod dowództwem świeżo mianowanego naczelnego wodza wojsk sprzym ierzonych — Schw arzenberga. Główne siły W ielkiej A rm ii skoncentrow ane były w środku. Jem u powierzono praw e skrzydło, M acdonaldowi lewe. — Jak oceniasz sytuację, książę? — zapytał Kicki. — Myślę, że cesarz uderzy w centrum całą siłą. Będzie starał się zgnieść nieprzyjaciela, a kiedy go złamie, rzuci na niego z boku M acdonalda. My przez ten czas będziemy m usieli trw ać na skrzydle... — Jak zawsze odstawiono nas na bok. — Tak wygląda. Ale o ile znam Schw arzenberga, nie ograniczy się on do przeciw staw ienia uderzeniu cesarza. Będzie próbow ał własnego m anew ru. Dwa korpusy zgrom adzone przeciwko nam to ogrom na siła. Przew aga w ludziach co najm niej trzykrotna... — Zw ykły stosunek. — To praw da. Ale ludzi m am y zmęczonych. Amunicji także mało... Ale cóż, zadanie trzeba będzie 45

spełnić. Idź, zanieś rozkaz Rożnieckiemu. Powiedz, aby zarządził w ym arsz za dw ie godziny. Osłonę kolum ny niech powierzy brygadzie Kwaśniewskiego. Tabory powinny odjechać zaraz. Wysłać wozy po am unicję. Prow iant wydać żołnierzom dopiero w M arkkleebergu. I jeszcze. Gestem przyw ołał Kickiego, który już był przy drzwiach. — W M arkkleebergu wieczorem i w nocy trzeba przygotować spowiedź żołnierzy. Nasi kapelani będą mieli wiele roboty. Tu księży katolickich nie ma, nikt im nie pomoże. Niech ktoś skoczy do m iasta na dwór. Może uda się ściągnąć któregoś ze spowiedników kró­ lewskich. Dla tego, co przyjdzie, niech Aksam itowski w yasygnuje coś z mojej kasy... — Boję się, książę, że nic już w tw ojej kasie nie znajdzie. Rozdajesz na praw o i na lewo... Ostatnio ka­ załeś dać jeńcom rosyjskim... — Mam jeszcze coś niecoś zaszyte w mundurze... — Bój się Boga, zostaw to. Jak to rozdasz, co ci zostanie? . Spojrzał na Kickiego i roześmiał się. — Jest się o co trapić? Myślisz, że pierwszy raz wyczerpałem studnię aż do dna? No, idź teraz, zrób, co powiedziałem. A po drodze zawołaj mi Antka. Chłopak zjawił się od razu. Poniatow ski kazał mu nabić fajkę i podać sobie ogień. Zaciągnął się chciwie. A więc nadchodziła bitw a — myślał. — Rozstrzy­ gająca... Kicki m iał rację: Napoleon jak zawsze pozo­ staw iał go na skrzydle. Nigdy nie chciał mu powie­ rzyć decydującego m anew ru. Nie ufał jego talentom ? A może to była ciągle uraza za tam ten samodziel­ nie dokonany zagon na Galicję? Nigdy nie pochwa­ lił tej akcji, która jemu zdobyła nareszcie serca Po­ laków. Cesarz zostawił go na skrzydle z jakże słabymi siłami. Żołnierze, którym i dowodził przed rokiem, zo­ stali w śniegach Rosji. K orpus ósmy składał się z mło­ dych rekrutów ledwo odzianych w m undury i zaraz w yprow adzonych z kraju. Pułk krakusów rekrutow ał się w dużej mierze z chłopów podkrakow skich — mo­ że synów tych, którzy walczyli pod Racławicami? Ci młodzi żołnierze poszli za nim, tylko za nim. Nie pociągała ich gwiazda francuskiego cesarza. Lubił na- 46 słuchiwać ich głosów, gdy rozm aw iali między sobą wieczorami. Dochodziło do niego: „Człek nie wie, jaki jest napraw dę ten Napolion. Mówią księża, co go Bóg skarał za więzienie ojca świętego i za to, co Francuzy kpią z w iary i konie ustaw iały w kościo­ łach... Ale skoro nasz książę nie odstępuje od niego jak te Niemce, to widać tak trza... Pójdziem y za nim, choćby przyszło iść na kraj świata... On w ie”. Wiem? Nic nie wiem — odpowiadał sobie. — Wokoło m nie ciemno, jeszcze zda się ciem niej, niż było w tedy w Krzeszowicach. Ludzie odchodzili, jeden za drugim . Rzucali szable. Inni przynosili ulotki Czap- lica. Jeszcze inni szeptali obietnice pochodzące to od A leksandra, to od F ryderyka W ilhelma...Napoleon rozkazywał zostać. Bignon był nieufny, kazał śledzić żandarm erii francuskiej, z kim się spotyka i z kim rozmawia. Znowu wiedział, że mówią o nim: arysto­ krata, A ustriak, szarm ancki kochanek Vaubanki, ten który siedział u kochanki, gdy Prusacy zdobywali jego pozycję na Powązkach... W szystkie grzechy ca­ łego życia ożywały na nowo. Ale Napoleon przystę­ pował do nowej rozgrywki. Jeszcze istniała nadzieja, że coś się odmieni po rosyjskiej klęsce... Nic nie wiem — m yślał — i jestem sam, sam z ludźmi, którzy mi zaufali. Byłem także sam, gdy m nie stryj — w brew m ojej młodości i miłości — zro­ bił naczelnym wodzem wojsk kraju, którego nie czu­ łem jako ojczyzny. Jestem znowu sam, choć wiem już teraz, gdzie m oja ojczyzna, i gdy mam ludzi, którzy poszli za mną. I dlatego jest mi jeszcze ciężej. — Znowu cicho otw orzyły się drzwi. To był Antek. — Proszę księcia? — Czego chcesz? — Nie ma żadnego z panów adiutantów i tu przy­ szedł do księcia porucznik Siodołkiewicz od ułanów. W rócił z patrolu i mówi, że m a coś ważnego... — Daj go. 47

Oficer wszedł i w yprężył się służbiście. Co przynosisz, poruczniku? . . W róciłem właśnie z patrolu. Napotkaliśm y ko- zaKow.,. Doszło do starcia? Macie straty? - Nie, tamci zaraz uciekli. Zostawili jednego... — Masz jeńca? Brawo! Oficer przestępował z nogi na nogę. Mam, ale... chciałem z tym najpierw do waszej książęcej mości... Dlaczego? To zw ykły kozak? - Nie, to oficer... Ma na sobie m undur rosyjski ale mówi po francusku jak Francuz. On zresztą sam powiedział, ze chce mówić z księciem. Z samym księ­ ciem I prosił, aby nie mówić o nim żandarm erii Zmarszczył brwi. Domyślał się: znowu jakiś po- Sef '\ ■'Uz znużony fym i rozmowami. Miał ochotę odesłać tamtego bez wysłuchania. - Masz go blisko? — zapytał niechętnie. — Tu, przed domem... — No, to przyprow adź go. Siodołkiewicz wrócił po chwili w tow arzystw ie jeńca. Człowiek był niewysoki, czarnowłosy. Miał na sobie m undur rosyjskiego kapitana. Kim jesteś? — zapytał. — Książę mnie nie poznałeś? — Tam ten stał uśm iechnięty. — Jestem Villiers. Popatrzył uważnie. Tak — to był rzeczywiście yilhers. Jeden z niezliczonych em igrantów , którzy tłum em napełniali jego dom w latach panow ania P ru ­ saków w W arszawie — wiecznie biadający, wiecznie skrzyw ieni, ze wszystkiego niezadowoleni, niezdolni o nauczenia się kilku słów po polsku, praw ie żąda­ jący wdzięczności od ludzi znad W isły za to, że po­ zw alają się im gościć. Villiers w kupił się w łaski H enrietty i cieszył się jej szczególną opieką. Nie prze­ staw ała mówić o nim: „Och, to biedaczek... Strasznie się w ycierpiał. Przeklęci sankiuloci obdarli go Zo wszystkiego. Obiecałam mu, Pepi, że go obdarzysz bo dopraw dy nie ma się naw et w co ubrać...” Dzięki protekcji H enrietty V illiers zaczął brylo­ wać Pod Blachą, w Jabłonnie, w W ilanowie, w Pula- wac . Uchodził za znakomitego tancerza, nam iętnie i szczęśliwie gryw ał w faraona i w sztosa. Coś nie­ 48 ustannie załatw iał dla H enrietty: wysyłany przez nią jeździł, spotykał się z różnym i ludźmi. H enrietta m ia­ ła tysiące swoich kontaktów — przesyłała jakieś li­ sty, polecenia. Gdy Francuzi wkroczyli do W arszawy, Villiers zniknął. Ale kiedy przyjechał T alleyrand 1 H enrietta naw iązała z nim bliskie stosunki — Vi- lliers pojaw ił się znowu. K ręcił się teraz przy m ini­ strze, Poniatow ski w idyw ał go rzadko. — Poznaję cię — rzekł. — Siadaj. — W skazał m u krzesło. — Służysz w w ojsku rosyjskim ? Y illiers przym ilnym uśm iechem wym inął to py­ tanie. — Przyjeżdżam prosto z W arszawy — powie­ dział. —■ M iałem szczęście widzieć się z hrabiną... — Rzucił kosym spojrzeniem na stojącego wciąż przy drzwiach Siodołkiewicza. — M ógłbym opowiedzieć księciu, co widziałem... — Mów. Wobec porucznika nie ma tajem nic. — Skoro książę tego sobie życzysz. — Ale nie wydawał się zadowolony. — H rabina zdrowa. P rzy­ syła pozdrowienia. A także list... — Masz list do mnie? — Tak. — Więc liczyłeś, że się ze m ną zobaczysz? — Sądziłem, że mi się to uda... — Daj ten list. V illiers sięgnął do nożyka leżącego na stole. Roz­ pruł podszewkę m unduru. W ydobył małą, kilka razy złożoną kartę. — Oto on. Już woń papieru zdradzała, od kogo list pochodzi. Przez lata naw ykł do perfum , którym i H enrietta zle­ wała się cała. Na początku go to bawiło, potem zaczęło drażnić. W końcu praw ie chorował od tej ciężkiej woni, która odbierała w szystkiem u naturalną świe­ żość. Ale w tej chwili owiany tym zapachem poczuł jakby radość. To był wiew pozostawionego domu, do­ mu, którego cena urosła dzięki świadomości, że go nigdy już nie zobaczy. Rozwinął świstek. Pismo było znane: drobniutkie i zaokrąglone literki niby paciorki nanizane na sznu­ rek. Słów było tylko kilka: „Drogi Pepi, cieszę się, że mogę ci powiedzieć, iż u nas wszystko dobrze. Twoi najbliżsi przesyłają ci 3 — Bramy Lipska 49