ania351

  • Dokumenty1 556
  • Odsłony82 517
  • Obserwuję68
  • Rozmiar dokumentów49.8 GB
  • Ilość pobrań55 929

Maria Bellonci - Lukrecja Borgia tom II

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :14.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Maria Bellonci - Lukrecja Borgia tom II.pdf

ania351 Dokumenty
Użytkownik ania351 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 105 osób, 65 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 247 stron)

Maria Bellonci Lukrecja Borgia

Maria Bellonci LUKRECJA BORGIA jej życie i czasy Tom II Przełożyła Barbara Sieroszewska PAŃSTWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY

T y tu ł o ry g in a łu w łoskiego «LUCREZIA BORGIA, LA SUA VITA E I SUOI TEMPI* O bw olutę i o k ła d k ę p ro je k to w a ł M ACIEJ URBANIEC (C) Arnoldo Mondadori Editore 1939

Na dwór książąt d’Este Między prowincją Veneto i Lombardią od północy a Apeninem emiliańskim od południa władztwo książąt d’Este rozciągało się spokojną równiną, ubarwioną zie­ lenią pól, rzek i mokradeł. Uprawiali ją rolnicy z krwi i kości, twardzi i wytrzymali, dla których ta ziemia była bodźcem do wszelakich na szeroką skalę zakrojonych po­ szukiwań i eksperymentów. Ale główny przedmiot chluby mieszkańców tej krainy, jej architektów i dworaków sta­ nowiła Ferrara wznosząca się pośród gładkiej równiny śmiało i zdecydowanie, bez malowniczego tła, nie osłonięta żadnymi pobliskimi górami czy wzniesieniami, gotowa sta­ wić czoło zarówno niepohamowanym wichrom północnym, jak wybuchom furii przepływającego nie opodal Padu. Główną właściwością aury tego miasta jest jej krzepka siła. Pod rozległym niebem mocne podmuchy wiatru gnały przez miasto, wirowały po głównym placu, centrum zabaw i kłótni obywateli, omiatały dokoła pałac Podesty i pałace magnatów, otaczały swym pierścieniem katedrę czterysta lat już niemal mającą, zdobną w romańskie rzeźby — historie biblijne, symboliczne potwory i owe słynne per­ sonifikacje miesięcy tworzone z wewnętrznym odczuciem majestatu przyrody; ochładzały się w zetknięciu z dwu­ nastoma cienkimi strugami wody tryskającej z fontanny na piazzy, obok kościoła San Crispino, wdzierały się na

cztery baszty esteńskiego zamku, przelatywały pośród ko­ ściołów, klasztorów, pałaców, ogrodów i domów, z mrocz­ nych dzielnic średniowiecznych na wesołe otwarte prze­ strzenie dzielnic nowych, by długimi, równymi ulicami wypaść na zamiejskie pola. Ferraryjczycy głęboko wchłaniali w siebie ów potężny wiew. Równie skorzy do wydawania walki, jak do jej przyjmowania, szczodrzy w ofiarach, twardzi w nienawiści i niezmordowani w uciechach, gwałtowni, uparci, często występni (ferraryjskie przysłowie głosi, że „nie ma czło­ wieka tak ubogiego, żeby nie posiadał kawałka noża”) — w jednym byli wszyscy, bez wyjątku niemal, zgodni: w wierności i przywiązaniu do panującego rodu. Esteński orzeł budził zarówno w szlachcie, jak w plebejuszach dreszcz miłcści ojczyzny. I wszystkie warstwy społeczne czuły to samo: że dzieje i sława Ferrary to dzieje i sława rodu d’Este. Ród ten, jeden z najstarszych we Włoszech, wywodzący się od Longobardów i łączący swe imię w zamierzchłej przeszłości z imionami króla Berengariusza i Ottona Wiel­ kiego, od wieku XII władał miastem, które należało do stronnictwa gwelfów i stanowiło część dotacji hrabiny Matyldy, a w chwili wytchnienia od walk pomiędzy pa­ pieżem i cesarzem zaprowadziło u siebie rządy republi­ kańskie. Dopóki w 1329 papież nie mianował Estów wi­ kariuszami Kościoła, signoria ferraryjska twardo opierała się obowiązkowi płacenia rocznej daniny. Z kolei cesarz uczynił ich namiestnikami cesarskimi na Modenę i Reggio, dwa najważniejsze po Ferrarze miasta prowincji. Władali zatem na zasadzie dwojakiej inwestytury — cesarskiej i pa­ pieskiej, pod każdym względem nienaruszalni i zawsze go­ towi zbrojnie dowodzić swych naturalnych praw; wydali spośród siebie całą serię wybitnych władców — Obizzów i Folków, Aldobrandinów i Azzów (siedmiu było panu­ jących tego imienia), wszystko mężowie stanu i wojowni­ cy, opanowani namiętnością rządzenia, odważni i obda­ rzeni tym wielkopańskim sposobem bycia, który już w 1100 nastrajał poetów, by zeń czerpali porównania. Niespokojny s heretycki duch, Uguccione da Lodi, mówi w wierszu po­ święconym utraconemu przyjacielowi: Dov’ai le belle vestimenta, L’altre riche guarnimenta, Lo vaio e 1’grigio e 1’armellino E lo scarlatto e il ęabulino, Che portavi nell’alte feste, Come fossi e ’l Marąues d’Este? 1 » Margrabią d’Este, którego wspomina tu Uguccione, jest współczesny mu Azzo VI, zaciekły wróg Ezzelina da Ro­ mano; Azzo VII, który nastąpił po nim, był sławiony jako przyjaciel trubadurów i poetów. Ale prawdziwa potęga Estów zaczyna się za Aldobrandina, wzrasta za Niccoló II, ugruntowuje się ostatecznie za Alberta, który otrzymał ponowną inwestyturę od Bonifacego IX i którego wmuro­ wany obok portalu katedry surowy posąg przedstawia w zbroi i z bullą papieską u boku. Syn jego, Niccoló, który objął rządy w 1402, był jednym z wielkich Estów; okrutny z natury, ale inteligentny, dzielny wojownik, obdarzony nie byle jaką, dziką często fantazją i gorący miłośnik kobiet; mówiono o nim, że słusznie mu się należał tytuł „ojca ojczyzny”, ponieważ brzegi Padu roją się od jego dzieci. Nie było też wielką przesadą, kiedy naliczono mu ich dwadzieścioro siedmioro — legalnych i nielegalnych, ale uznanych i wychowywanych na jego dworze na jedna­ kowych prawach. W czasie jego panowania zamek Estów stał się widownią tragicznej namiętności Parisiny Mala- testa, drugiej żony Niccoló, do pasierba Ugona; ta nie­ szczęsna miłość zakończyła się ścięciem obojga kochan­ ków. Po tym wyroku Niccoló rozkazał ścinać głowy wszy­ stkim kobietom schwytanym na cudzołóstwie; nie wiado­ mo, czy zarządzenie to wypływało z dzikiej wściekłości, której śmierć tamtych dwojga nie zdołała nasycić, czy z osobliwego poczucia praworządności, które kazało mu 1 Gdzież tw o je p ie k n e stro je i b o g ate ozdoby, popielice, k u n y , g ro n o ­ staje, s z k a rła ty i sobole, k tó re ś obnosił uroczyście, ja k g d y b y ś był m a rg ra b ią d ’Este? 9

podciągnąć swój osobisty przypadek pod regułę ogólną, aby czuć za sobą dostojne oparcie prawa. Ale Niccoló okazał wiele rozsądku, kiedy przed śmiercią naznaczył swoim następcą Leonella, jednego z synów na­ turalnych zrodzonych ze Stelli delTAssassino, pięknej córy Sieny, która dała mu obok kilkorga innych dzieci między innymi także i owego nieszczęsnego Ugona. Leonello nale­ żał do tego rodzaju władców, którzy nie potrzebują opierać swej władzy i znaczenia na strachu, władców kochanych przez swój lud miłością kochanka — namiętnie, zazdrośnie a z czcią. Słynny portret pędzla Pisanella, malowidło pełne duchowej treści, więcej niż wszystkie dokumenty mówi nam o tym władcy humaniście, subtelnym polityku, dążą­ cym, podobnie jak później Lorenzo dei Medici, do równo­ wagi i pokoju w całych Włoszech; o miłośniku wiedzy i studiów, korespondującym z największymi ludźmi swej epoki, fundatorze bibliotek i szpitali, reorganizatorze uni­ wersytetu w Ferrarze. Humanizm ferraryjski, owa wiosna klasycyzmu mająca w przyszłości wydać swój najpiękniej­ szy owoc w postaci Orlanda szalonego, zrodził aię za pa­ nowania Leonella z jego woli oraz z pasji twórczej jego mistrza i preceptora Guarina Veronese. Wówczas to w Fer­ rarze, gdzie bardzo zadomowione były romanse rycerskie i pieśni prowansalskich trubadurów, gdzie damy i kawa­ lerowie wzorowali swoje życie na dziejach Lancelota, Tri­ stana, rycerzy świętego Graala i Gotfryda de Bouillon; gdzie damy na dworze książęcym ncsiły wyhaftowane na sukniach francuskie dewizy — że wspomnimy tu „Nul hien sans paine” (Nic nie przychodzi bez trudu) Beatrice d’Este, „Loiaument voil finir ma vie” (Chcę wierną pozostać aż do końca) Isotty d’Este, patetyczne „O mors, o mersi” (Albo śmierć, albo łaska) damy dworu Violanty — zaczęto po­ znawać, rozumieć i kochać Wergiliusza, Horacego, Tibulla i Katulla. Uniwersytet, obdarzony ważnymi przywilejami, pełen był studentów włoskich i cudzoziemskich; prowa­ dzili go ludzie dużej wiedzy, wykładający łacinę, grekę, gramatykę, retorykę i szereg innych dyscyplin. Maria d’Aragón, druga żona Leonella, pierwsza zerwała z modą 10 dewiz francuskich i na wszystkich swoich sukniach kazała wyhaftować otwartą księgę z wypisanym na niej słowem „solius” (jego jednego). W ogrodach i podczas uczt sły­ szało się młodego markiza pogrążonego w dysputach ze swoim mistrzem Guarinem i z przyjaciółmi; to znów zwra­ cał się do dam i z błyskotliwą lekkością Anakreonta im­ prowizował: Lo amor me ha fatto cieco, e non ha tanto De canta che me conduca in via, Me lassa per despetto en mea balia E dice: or va, tu che presumi tanto.1 Przedwczesna śmierć bywa często udziałem istot tak pełnych uroku: Leonello umarł mając lat czterdzieści sie­ dem, w 1450 (z powodu zbyt szczodrych ofiar składanych Wenerze — podobno); następcą został brat jego Borso, również syn Stelli delTAssassino. Borso d’Este, którego dużą, mięsistą i inteligentną twarz widzimy na freskach w Palazzo Schifanoia, pragnął wszy­ stkiego, co wielkie; zarówno cnót, jakie przystoją władcy, jak i najwyższych godności; na dworze jego wspaniałość łączyła się z prostotą, hiszpańska etykieta, owo ponure w y­ naturzenie szacunku i posłuszeństwa, nie zapuściła jeszcze w owym czasie w Ferrarze korzeni. Za panowania Borsa dworność była improwizowana, ale improwizowana wspa­ niale. On sam przejawiał w sposobie bycia tę jakąś wiel- kopańskość wyniosłą i poufałą zarazem, jaka cechuje tych spośród możnych tego świata, którzy codziennym wysił­ kiem szlachetnej myśli potrafią wznieść się ponad swoje stanowisko. Jak jego ojciec Niccoló i brat Leonello, Borso prowadził politykę wewnętrznego rozrostu swego państwa; budował domy i drogi, rozważał pierwsze projekty osusza­ nia błot ferraryjskich i przekształcenia ich w ziemię uprawną. Nie posiadał tak subtelnej inteligencji jak Leonel­ lo, który nie tylko był oczytany, ale miał też gruntowne 1 MiŁość m n ie oślepiła i nie m a na tyle litości, by w y w ieść m n ie na o tw a rtą drogę; zostaw iła m nie m oim w ła sn y m siłom, m ó w ią c : Idż sam , skoro ta k wiele m n iem asz o sobie! 11

wykształcenie techniczne i wrodzoną zdolność do chwytania w każdym zagadnieniu samej istoty rzeczy. Ale Borsa ce­ chowało spojrzenie dalekie i rozległe i tak silnie zrośnięty był z ideą państwa, że postanowił nigdy się nie żenić, nigdy też nie miał poważniejszych stosunków miłosnych, ponieważ nie chciał, żeby linia dynastyczna Estów doznała w przyszłości powikłań w związku z roszczeniami bastar- dów. Panował więc sam na swoim bogatym i pełnym ży­ cia dworze, władając ludem, który umiał ocenić jego dą­ żenie do powszechnego dobrobytu i jego szczodrość i który zdawał sobie sprawę, że stanowi główny przedmiot troski swego księcia. „My, ludzie księcia Borso i jego ziomko­ wie” — mówili o sobie w trzydzieści lat później starzy dworzanie, domagając się uznania ich za ludzi uczciwych i szczerych patriotów. Borso popierał rozwój nauk, ale będąc z natury człowiekiem bogatej fantazji, żywił przede wszystkim prawdziwą pasję do sztuk plastycznych i wciąż zamawiał malowidła ścienne, obrazy na drzewie i płótnie u malarzy tej wybitnej szkoły, która właśnie w owym czasie powstawała w Ferrarze i której czołowymi przed­ stawicielami byli Ercole de Roberti, Cosme Tura i Fran­ cesco del Cossa. Ściany Palazzo Schifanoia, pokryte słyn­ nymi scenami z życia dworskiego, na które złożyła się praca tych trzech malarzy, dają nam pojęcie o krzepkiej radości życia, jaką barwy i formy malarskie napełniały duszę Borsa; inny tego przykład stanowi słynna Biblia iluminowana przez Taddea Crivelli i jego pomocników, która stała się później ozdobą dworu króla Macieja Kor­ wina. Sny, cudowne przeobrażenia, sceny biblijne opo­ wiedziane subtelnymi dotknięciami pędzla łączącymi fan­ tazję z precyzją, radujące oko połączenia barw, przejrzy­ ste zielenie, błękity orientalnego nieba, różowość przecho­ dząca w łagodne, liliowe odcienie, cała mitologia barw ro­ dzi się na tych kartach, a wszędzie widnieją tajemne symbole Borsa: chrzest, żywopłot, jednorożec, róża, dzwo­ nek, z których każdy odpowiada jakiemuś jego dążeniu czy dewizie, ukazując nam, jaką rolę odgrywała symbolika we władczej mentalności Borsa d’Este. Dwadzieścia jeden 12 lat jego panowania to dwadzieścia jeden lat pokoju i do­ brobytu w dziejach Ferrary. Jakby dla uwieńczenia tego życia cesarz Fryderyk III-wracając po koronacji z Rzymu mianował Borsa księciem Modeny i Reggio, a w kwietniu 1471 Paweł II nadał mu tytuł księcia Ferrary. Dźwignąw­ szy nazwisko d’Este od markizatu do księstwa, Borso umarł zaledwie w miesiąc później, pozostawiając ster rzą­ dów bratu swemu Ercole, najstarszemu z legalnych synów Niccoló III i Ricciardy da Saluzzo, kobiety obdarzonej pasją rządzenia, której okoliczności życia nie dały jednak okazji do jej wyładowania. Ercole miał lat trzydzieści, kiedy w 1471 rozpoczął pa­ nowanie. Była to także mocna w polityce głowa, ale o ile Leonello był subtelny i wrażliwy, a Borso wspaniały w ca­ łym znaczeniu tego słowa, o tyle Ercole był ostrożny, powściągliwy nawet w uciechach, z natury skłonny do skąpstwa; był także religijny, nie w swobodnym stylu Odrodzenia, lecz raczej na surowy sposób zakonno-śred- niowieczny. Głębokie przekonanie o konieczności reformy Kościoła zbliżyło go do Savonaroli; nawiązała się pomię­ dzy nimi przyjaźń, z której później Ercole wycofał się rozczarowany, widząc błędy polityczne, jakie popełniał wielki mnich ferraryjski. Z nadzwyczajnym szacunkiem odnosił się do braci i sióstr zakonnych; często zapraszał do siebie na zamek biegłych w teologii zakonników, aby w jego obecności wiedli teologiczne dysputy, i śledził wą­ tek zawiłych, pełnych sylogistycznych pułapek wywodów, tak jakby słuchał muzyki czystego intelektu. Była tu już mowa o porwaniu, dokonanym na jego rozkaz, siostry Lucii z Narni, mniszki-stygmatyczki, o jej przesiedleniu z Viterbo do Ferrary i o klasztorze Santa Caterina, który książę kazał dla niej zbudować nie opodal Schifanoi. Er­ cole nie tylko powierzył jej całkowitą władzę nad tym klasztorem, ale sam myślał o nim także i otaczał czułą troskliwością; dbał o to, by mniszki miały ogród warzyw­ ny, sam zaopatrzył go w aromatyczne zioła: macierzankę, różne sałaty, szałwię, majeranek, pietruszkę i koper. Ma­ larzowi Ercole Bonacossi polecił namalować w loggi klasz­

toru modlitwę w Ogrójcu ze śpiącymi apostołami i Matkę Boską pomiędzy świętym Bernardem i świętym Hieroni­ mem; u Gian Francesca Maineri z Parmy zamówił obraz z głową świętego Jana Chrzciciela; posyłał mniszkom sprzęt kościelny i domowy, między innymi wielki zegar. Co dzień prawie wyruszał w stronę Schifanoi, stukał do furty białego, nowiutkiego klasztoru i wiódł długie roz­ mowy ze swoją świętą, zasięgając jej rady nawet w spra­ wach ściśle państwowych. Cechowała go pasja polityczna w połączeniu z pasją religijną, a zarazem właściwe jego dynastii zainteresowanie życiem społecznym i kultural­ nym. Ercole podjął prace melioracyjne zapoczątkowane za czasów Borsa i doprowadził do uzdrowienia rozległych przestrzeni dokoła Ferrary i oczyszczenia powietrza w tych okolicach. Architektura miasta pod jego opieką, dzięki pracom znakomitego architekta Biagia Rossetti, jęła przy­ bierać strzeliste, wytworne a bogate formy lombardzkiego Odrodzenia; zmieniła się nawet topografia miasta, wyty­ czano szerokie, proste ulice w nowej części, nazwanej Addizione Erculea. Sztuki i nauki, wspomagane przez księcia, krzewiły się bujnie z dobrego posiewu, jaki rzucił Leonello. Ercole, podobnie jak wielu polityków, miał za­ miłowanie do muzyki oraz wielką a przynoszącą mu za­ szczyt namiętność — teatr. Stał się inicjatorem odrodzenia we Włoszech tej sztuki, dla której potrafił zapominać na­ wet o swoim skąpstwie. Niestrudzenie dawał humanistom ferraryjskim polecenia przekładania dla niego komedii klasyków antycznych i tworzenia nowych w oparciu o an­ tyczne wzory. Trzymał w Ferrarze i ściągał z całych Włoch zastępy najlepszych aktorów, którzy recytowali sztuki w wielkiej sali Palazzo della Ragione albo prywat­ nie, w pomniejszych salach. Czasami brali w tym czynny udział także członkowie rodziny książęcej: w 1492 pierw­ sza żona Alfonsa d’Este, Anna Sforza, grała i tańczyła w męskim stroju w roli Ippolita Buondelmonte zakocha­ nego w Eleonorze i odniosła wielki sukces, a Eleonora d’Aragón, jej świekra, nazwała ją „nadobnym stworze­ niem”. Tak to Ferrara wyprzedziła o dwa stulecia dwor­ 14 skie widowiska, jakie miał później dawać Francji dwór Króla-Słońce. W 1473, wkrótce po dojściu do władzy, Ercole zawarł związek, który jemu samemu wydawał się małżeństwem najbardziej politycznym, jakie tylko być mogło: poślubił mianowicie Eleonorę d’Aragón, jedną z córek króla Nea­ polu Ferranta, znajdującego się wówczas u szczytu swojej monarszej potęgi. Oblubienica, piękna ową pięknością, w której wyraża się królewski majestat i która tym sa­ mym wymyka się wszelkiej krytyce, przybyła do Ferrary spowitej w barwne girlandy i rozbrzmiewającej gwarem bajkowych wręcz zabaw. Od pierwszej chwili wzbudziła w poddanych podziw, zaufanie i szacunek, ujęła ich swoją wyniosłą nieco łagodnością, głęboką inteligencją i iście królewską pogodą. Dała domowi Estów sześcioro potom­ stw a— Izabelę, Beatrice., Alfonsa. Ippolita, Ferranta i Si- gismonda, z których co najmniej czworo starszych znalazło miejsce na kartach historii. Jako córka królewska, nie czu­ ła nigdy lęku wobec wojen czy spisków; me bała się na­ wet wówczas, kiedy latem 1476 Niccoló, bratanek Ercola a syn Leonella, w złudnym przeświadczeniu, że Ferrara jest mu przychylna, wspomagany w swych poczynaniach przez margrabiego Gcnzagę, wśliznął się do miasta z flo­ tyllą łodzi, gdzie ukryci pod słomą siedzieli jego uzbrojeni ludzie, i z okrzykiem bojowym: „Żagiel! Żagiel!”, zawład­ nął szeregiem ważnych obiektów. Eleonora, która schro­ niła się przed upałami w Schifanoi, ledwie zdążyła, w ko­ szuli, z maleńkim Alfonsem na ręku i dwiema niewiele starszymi Izabelą i Beatrice, uciec na zamek. Tam, roz­ kazawszy podnieść mosty, czekała spokojnie na Ercola, który rychło pokonał i rozproszył mocno już i tak przerze­ dzone szeregi napastników, a Niccola pojmał i najpierw kazał ściąć mu głowę, a następnie przyszyć ją na powrót do tułowia i odziane w złocistą szatę zwłoki uroczyście pochować w kościele San Francesco. Później, w trakcie uciążliwej wojny, w której Ferrara jako sojusznik Neapolu zmuszona była bić się z wenecjanami, Eleonora odegrała doniosłą rolę: ponieważ Ercole był chory, sama zeszła 15

między wzburzone tłumy i wygłosiła do nich przemowę jako władczyni, jako żona i matka; a mówiła tak zręcz­ nie, że nim jeszcze skończyła, mieszczanie, którzy już woj­ ną do cna byli wyczerpani, porwali się wznosząc okrzyk wojenny księcia: „Diament! Diament!”, „Estowie albo śmierć!” i „Do broni! Do broni!” — pełni nowego zapału. Równowaga moralna Eleonory nacechowana była wykwin­ tem podobnie jak jej maniery; a w niektórych swoich listach Eleonora robi nawet wrażenie doskonałości według ideałów niemal mieszczańskich — na przykład w 1491, kie­ dy wyrażała radość, że obie jej córki, Izabela i Beatrice, zostały tak dobrze wydane za mąż: jedna za margrabiego Mantui, druga za Ludovica Moro — mężów nader czcigod­ nych, o wielkim znaczeniu. Do synowej swej, Anny Sforza, kobiety o pięknej twarzy, a zwłaszcza oczach, odnosiła się z pełną wdzięku uprzejmością, bez cienia zazdrości; prze­ ciwnie nawet, rada była, kiedy syn okazywał jej względy i miłość. Śmierć Eleonory w 1493 stała się niemal narodową klę­ ską, jako że do tej pory ona jedna umiała skłaniać swoją córkę Beatrice, by ta z kolei wpływała hamująco na zgub­ ne ambicje Mora, który gotów był, jak to później rzeczy­ wiście uczynił, zaprzedać Włochy w obce ręce. Wkrótce potem, w 1497, umarła w młodzieńczym wieku także i Bea­ trice. Sytuacja polityczna zaciemniała się coraz bardziej i Ercole widział z niepokojem, że nadchodzą nowe czasy, kiedy — choć on może jeszcze tego nie podejrzewał — same środki dyplomatyczne nie będą dostateczną obroną. I rzeczywiście nadchodziły czasy armat Alfonsa d’Este. Ów Alfonso, pierworodny syn domu, wzrastał jako mło­ dzieniec zamknięty w sobie i niechętnie usposobiony wo­ bec ojca; zdawało się, że nie chce nic wiedzieć o rządach i polityce — później dopiero miało się okazać, że nie jest jednak niegodnym odstępcą od tradycji rodu; nie chciał również przebywać w towarzystwie ludzi swego stanu i oddawać się wykwintnym, wyrafinowanym zajęciom, odpowiednim dla księcia epoki Odrodzenia. Urodzony w 1476, przeżył dzieciństwo i wiek młodociany wśród nie­ pokojów związanych z wojną przeciwko wenecjanom i wśród żalów i goryczy posępnego okresu powojennego. Troski wynikłe z tego nieszczęsnego przedsięwzięcia, które przyniosło Ferrarze utratę cennych terytoriów niziny po- lezyńskiej z miastem Rovigo, zaważyły poważnie na kształtowaniu się charakteru Alfonsa; zrodziło się w nim przekonanie, z początku instynktowne, później wyrozu- mowane, że siła militarna jest dla Ferrary koniecznością. Przekonanie to uczyniło z niego — po trzech kolejnych władcach o tendencjach wyraźnie pokojowych — wojowni­ ka. Posługiwanie się artylerią wydało mu się wspaniałą, ważką nowością, którą należy wykorzystać, założył więc i zaczął sam osobiście prowadzić odlewnię armat. Z nie spotykanym za jego czasów szacunkiem odnosił się do pra­ cujących tam rzemieślników — techników, jakbyśmy dzi­ siaj powiedzieli. Przystawał przy nich i rozmawiał długo i poufale ku zgorszeniu szlachty i dworzan. W żartach i zabawach Alfonso przejawiał duszę prostą, a równocześ­ nie pewne zepsucie, miewał kaprysy dość prymitywne, przywodzące na myśl zapalczywą krew Niccoló III i nieco zwyrodniałą Aragonów. Zrozumiałe jest, że oczom ojca, arystokraty z krwi i kości, rozsądnego racjonalisty i uro­ dzonego polityka, syn ten musiał się wydawać niemal po­ tworem. Istniało między nimi coś więcej niż wzajemne niezrozumienie, częste pomiędzy przedstawicielami dwóch pokoleń; był to konflikt charakterów mało powiedzieć: nie­ podobnych, ale wręcz przeciwnych. Opowiadano między innymi, że Alfonso mając lat dwadzieścia jeden wyszedł kiedyś w biały dzień na ulice Ferrary zupełnie nago, z do­ bytą szpadą w ręku. Wyczyn wariacki, nawet jeżeli chcia­ łoby się go tłumaczyć zuchwałą prowokacją czy zakładem. Z pewnością Ercole uważał to życie rozpustnika, jakie wiódł jego syn spędzający czas u coraz to innej kurtyzany, za ordynarne, pozbawione jakiegokolwiek uroku marno­ trawstwo. Ercole, nie będąc bynajmniej ascetą — na tle renesansowych obyczajów byłoby to jednoznaczne z bez- płciowością — prowadził jednak tryb życia bardzo po­ wściągliwy. Jego głośny neapolitański pojedynek, kiedy to 2 L ukrecja Borgia t. II 17

bił się z powodu pewnej arystokratycznej piękności, bvł właściwie tylko aktem galanterii, a poza nim niewiele jakoś było słychać w Ferrarze o miłosnych przygodach księcia; poważniejsze miał tylko dwie; jedną z Ludoviką Condulmieri, młodą szlachcianką, która obdarzyła go cór­ ką Lukrecją, drugą z neapolitańską dworką Eleonory, Iza­ belą Arduino: jej synem był don Giulio o pięknych oczach, wychowujący się, tak samo jak jego przyrodnia siostra Lukrecja, na dworze książęcym, pod macierzyńską opieką księżnej Eleonory. Dla Alfonsa namiętność była czymś zupełnie innym; lubił silne, zdrowe kobiety mogące mu sekundować w gwałtownych wybuchach temperamen­ tu; wolał nawet, jeśli to były kobiety lekkich obyczajów, bo z nimi nie potrzebował sobie robić ceremonii. Nie znie­ chęcało go nawet to, że w obcowaniu z nimi złapał „fran­ cuską chorobę” i ręce miał zagrożone gangreną. Z pierw­ szą swą żoną, Anną Sforza, kobietką pełną kapryśnego wdzięku, żył w harmonii pozornej jedynie i młoda żona wylała przez niego wiele łez. Pocieszała się zabierając ze sobą do łoża, nazbyt często zaniedbywanego przez dwu­ dziestoletniego męża, milutką i młodziutką murzyńską nie­ wolnicę. Biedną Annę spotkał los bardzo wielu kobiet owych czasów — umarła w połogu. Żałosne dzieje jej mał­ żeńskiego życia nie były bynajmniej wyjątkiem. W Ferrarze mówiło się, i wierzono w to na ogół, że Alfonso nie jest łubiany przez lud. W rzeczywistości nie był łubiany — różnica jest zasadnicza — przez dworzan i związaną z dworem szlachtę, która nie łączyła z jego osobą wielkich nadziei. Zresztą sfery dworskie nie były zdecydowane, czy lepszy od Alfonsa byłby jego brat, kar­ dynał Ippolito, którego umysł był bystrzejszy, ale charak­ ter równie niepewny jak u pierworodnego. Między Alfon­ sem i tym niespokojnym duchem — kardynałem, który na pewno nadawałby się lepiej do noszenia zbroi niż purpu­ ry, wybuchały często spory i narastała głucha wrogość, która później dopiero stopiła się z konieczności w tyglu racji stanu. Na razie kłótnie i bijatyki pomiędzy domow­ nikami ich obu były na porządku dziennym. Do mącenia 18 atmosfery przyczyniali się w znacznej mierze młodsi bra­ cia— nie Sigismondo, któremu wystarczało spokojne, po­ bożne życie bez żadnych ambicji, wypełnione modlitwą, ale urodziwy i wesoły don Ferrante, z którym także nale­ żało się liczyć, oraz don Giulio, ukochany przez ojca ba- stard. Dla tego ostatniego Ercole obmyślał bezpieczną przystań w karierze duchownej, ale w żaden sposób nie udawało mu się nakłonić do niej syna. Don Giulio zbyt był piękny i zbyt lubił miłosne przygody, żeby zgodzić się na jakikolwiek hamulec w tym względzie. Do tej rodziny wchodziła teraz, z woli papieża i dzięki potędze złota, Lukrecja Borgia. Mężczyźni z domu Estów, książę Ercole i Alfonso, przypuszczali, że będą z nią mieć porachunki duchowej natury, i zamierzali wyrównać |e każdy po swojemu, obaj twardo i nieugięcie. Tą jednak, która czekała na Lukrecję z góry gotując się do ataku, była siostra Alfonsa, Izabela d’Este Gonzaga, margrabina Mantui. Izabela była niepospolitą kobietą; na pierwszy rzut oka można w niej było rozpoznać córę Estów. Miała prawdziwy talent do rządzenia, zdolna obmyślać i prze­ prowadzać najśmielsze posunięcia w imię dobra państwa. Wybitnie inteligentna, ambitna, ani trochę nie małostko­ wa, była naturą władczą i nie miała zamiaru krępować swej indywidualności fałdami kobiecych szat. Ponieważ jednak rządy Mantui spoczywały w ręku jej męża, a ona mogła tylko kierować nim i służyć mu radą, i to pod wa­ runkiem, że Gonzaga zgodzi się, by nim kierowano i udzie­ lano mu rad, na co nie zawsze się zgadzał — margrabina szukała pełniejszych sukcesów na polu intelektualnym, ar­ tystycznym i towarzyskim. Godziła się z tym, że nie jest mężczyzną, byleby nikt jej nie zaprzeczał tytułu „najwy­ bitniejszej kobiety swoich czasów”, i lubiła słuchać, kiedy tak o niej mówili jej wielbiciele. Nosiła najwymyślniejsze toalety, wciąż nowe, wciąż odmieniane, wzbudzające en­ tuzjazm innych dam i natychmiast przez nie naśladowa­ ne; ozdoby obmyślane w każdym najdrobniejszym szcze­ góle, najwspanialsze tkaniny, niezrównane futra, hafty a* 19

0 nigdy nie widzianym rysunku i zestawieniu barw. Jej dwór, świetny jak żaden inny we Włoszech, wciąż zasilany był dopływem młodych kobiet, pięknych, o błyskotliwej inteligencji — margrabina Mantui miała zbyt wiele dumy, żeby obawiać się rywalizacji ze strony swoich podwład­ nych — jej zamek nad brzegiem Mincio był siedzibą nie tylko wielkiej władczyni, ale i intelektualistki. Pełno tam było antycznych posągów, malowideł, książek, przedmio­ tów pochodzących z wykopalisk. Izabela była naprawdę wykształcona: znała łacinę, studiowała grekę, zdobyła so­ bie sławę wśród współczesnych humanistów dzięki kores­ pondencji prowadzonej ze wszystkimi znanymi poetami, artystami i uczonymi, do jakich tylko zdołała dotrzeć; wymieniała z nimi komplementy, prosiła tego czy owego, aby przysyłał jej wiersze albo malował coś dla niej. Jej najsilniejszą ambicją było, aby podziwiali ją wszyscy w y­ bitni ludzie półwyspu, a nawet i spoza jego granic; i udało jej się wywołać poruszenie w świecie humanistów, kiedy wpadła na pomysł wzniesienia nad brzegiem Mincio po­ sągu największego syna Mantui, Wergiliusza. Nawet stary poeta Pontano słał z Neapolu hymny pochwalne na cześć tej młodej kobiety, która potrafiła tylu znakomitym ksią­ żętom dać lekcję prawdziwej kultury. I chociaż projekt posągu nie został zrealizowany, fama dokoła Izabeli wzra­ stała z biegiem lat, zapewniając jej niezachwianą po dziś dzień sławę najbardziej reprezentatywnej damy włoskiego Odrodzenia. Prawa do tego tytułu nikt jej nigdy nie za­ przeczy; bo wystarczy rzut oka na jej korespondencję zachowaną w archiwum Gonzagów w Mantui, aby nabrać pojęcia jak najbardziej pochlebnego o stylu, zręczności, odwadze, wytrwałości, bystrości i zmyśle krytycznym Iza­ beli d’Este. Jednak wbrew temu, co o niej mówiono 1 o czym ona sama była przekonana, trudno zaliczyć do głównych cech jej umysłowości intuicję artystyczną w y­ sokiej miary; przeciwnie, w literaturze i sztuce upodoba­ nia jej stosowały się do mody; była raczej dobrze poinfor­ mowana niż bezpośrednio wrażliwa i łatwo mogło jej się zdarzyć (a zdarzyło się rzeczywiście) wypowiadać pod ad­ 20 resem Calmety, Accoltiego czy Trissina pochwały o kilka tonów wyższe od tych, jakimi darzyła Ariosta. Natomiast ilekroć udało jej się przyłożyć rękę do jakiejś sprawy pań­ stwowej, czuła się w swoim żywiole, rozpromieniała się, wykazywała oryginalność myśli i sądów, zręczność wręcz diabelską w obracaniu wydarzeń na swoją korzyść, znajo­ mość wszelkich sztuczek dyplomatycznych, wytrwałość, przebiegłość, zrozumienie ludzi i rzeczy — wszystkie cechy godnie dziedziczone po dziesięciu co najmniej pokoleniach takich zajadłych polityków, jakimi byli Estowie. Naturalnym biegiem rzeczy tak silne skupianie uwagi na wydarzeniach świata zewnętrznego musiało oddalać Iza­ belę od świata intymnych uczuć, odbierać jej kobiecą miękkość i czułość. Siady tych cech przejawiała jedynie czasem w jakimś sentymentalnym zwrocie w rozmowie — nie były to jej cechy wrodzone, ale nabyte w dzieciństwie spędzonym u boku czułej, kochającej aragońskiej matki. Nie tak powabna, jak to o niej głosili jej dworacy, wzro­ stu średniego, o kształtach raczej zaokrąglonych, włosy miała jasne, oczy ciemne i sposób bycia, który udało jej się uczynić żywym i majestatycznym zarazem. Mowa jej, prawdziwej córy Lombardii, była bogata, pełna nieodpar­ tego czaru i smaku. Muzykalna z natury i starannie w tym kierunku kształcona, śpiewała i grała w sposób doskonały, wyrafinowanie naturalny. Była troskliwą matką, ale ko­ chała tylko synów i właściwie o nich jedynie wspomina w listach do męża; opowiadano o niej, że po urodzeniu drugiej córki rozzłościła się okropnie i kazała wyjąć ma­ leństwo ze wspaniałej kołyski przygotowanej dla syna, gdyż jako dziewczynka nie było jej godne. Później, kiedy inna córka, Ippolita, wstępowała do klasztoru i wzruszo­ ny ojciec błogosławił dziewczątko, ona pozostała obojętna, a nawet rada była, że znalazła sobie zięcia, który, jak mówiła, nie przysporzy jej żadnych kłopotów. Kochała swego męża, jednego z najbrzydszych, a zarazem najbar­ dziej fascynujących mężczyzn owych czasów, zwycięzcę spod Fornovo w 1495, który z uroczą chłopięcą naiwnością polecał nadwornym poetom układać dla siebie wiersze 21

i posyłał je swojej żonie-intelektualistce jako własne. Iza­ bela nie miała nigdy żadnej skłonności do innych męż­ czyzn, jeśli nie liczyć czysto mózgowej słabostki dla szwa­ gra, Ludovica Moro, który wywarł na niej silne wrażenie goszcząc ją, piętnastoletnią wówczas, na swoim mediolań­ skim dworze. Olśnił ją potęgą i bogactwem podczas tej wizyty wypełnionej festynami i balami urządzanymi z nie­ słychaną wręcz wystawnością. Przeżyła wtedy dzięki Mo­ rowi dni upojenia objawami czci i galanterii, jakimi ją otoczył, i królewskimi iście darami, jakie składał u jej stóp — między innymi była tam szata złotolita, niezmier­ nie bogata, a na niej wyhaftowany port genueński z la­ tarnią morską i wieżami strażniczymi oraz dewiza: „Tan trabajo m ’es placer per tal thesauro no perder” (Radośnie pracuję, by tak wielkiego skarbu nie utracić). Tak, wtedy Izabela bardzo zazdrościła losu swej aicstrze Beatrice. Przestała go zazdrościć później, kiedy przyszło jej oglądać śmierć siostry, księstwo lombardzkie w ruinie, splendory Mediolanu rabowane i bezczeszczone, podczas gdy o tyle mniejsze margrabstwo mantuańskie oparło się burzy i opierało nadal. Izabela królowała w nim nieustraszenie, otoczona zastępem swoich dworek posłusznych każdemu jej skinieniu, czuwając nad misterną siecią intryg dyplo­ matycznych, artystycznych, światowych. Z pojawieniem się Lukrecji w Ferrarze po raz pierwszy jasny horyzont dokoła Izabeli zaczął się chmurzyć. Co miała jej przywieźć ta bratowa przybywająca z Rzymu, z tego dworu papieskiego, z którym żaden inny nie mógł się równać? Teraz o niczym innym nie mówiono dokoła, jak tylko o jej uroku i cnocie; ale Izabela słyszała nie­ gdyś z własnych ust rozwiedzionego męża Lukrecji — nie zapominajmy, że pierwszą żoną Giovanniego Sforzy była sicstra margrabiego Mantui — skandaliczne historie z jej przeszłości; w dodatku Giovanni umiał suto zaprawiać żół­ cią swe opowieści. A jednak to, że miała teraz uznać za równą sobie i traktować z szacunkiem należnym władczyni Ferrary kobietę, która dawała powody, by w ten sposób o niej mówiono, niczym było w porównaniu z myślą o nie­ 22 bezpieczeństwie, jakie stanowiła obecność Lukrecji tak blisko Mantui, w rodzinnym mieście Izabeli, w otocze­ niu ludzi, których przyzwyczaiła do uważania jej właśnie za „pierwszą damę w świecie”, nieomal za bóstwo. Pięk­ ność, bogactwo i uroki rywalki boleśnie raniły pychę słu­ chającej tych pochwalnych opisów margrabiny. Zrozu­ miała ona, prędzej może niż ktokolwiek inny, że dla wszyst­ kich będzie lepiej pogodzić się z tą parantelą, ale znosiła ją z trudem i wciąż przeżuwała nie wypowiadane głośno sło­ wa, podjudzana przez swoich ferraryjskich przyjaciół, którzy opisywali jej wykwintne stroje Lukrecji nakłania­ jąc Izabelę, aby wysiliła swoją pomysłowość i „pokazała, czyją jest córką”; były to aluzje do królewskiej, przez matkę Aragonkę, krwi Izabeli w przeciwstawieniu do nie­ prawego pochodzenia Lukrecji. Od października do stycznia powoli zazwyczaj płynące miesiące zimowe wypełnione były na dworze mantuań- skim mnóstwem zajęć. Izabela zwoływała swoje dworki, tresowała je, przez długie godziny studiowała nowe faso­ ny sukien, dobierała kolory, przykładała jedne do drugich różne rodzaje aksamitów i futer w poszukiwaniu efektow­ nych zestawień; nie wystarczało jej samo bogactwo złota i brokatów, w literaturze szukała pomysłów na symbolicz­ ne hafty, które miały zmuszać głowy dworaków do my­ ślenia. Dla swojej przybocznej świty, złożonej z nieko­ niecznie bogatych szlachciców, aż w Brescii szukała zło­ tych łańcuchów do wypożyczenia; dostała je, ale nie tak piękne, jakby pragnęła. Uczyła się nowych pieśni i po­ wtarzała stare, akompaniując sobie na lutni; a ponieważ wiedziała, że ulubioną sztuką Lukrecji jest taniec, posta­ nowiła nie dać się i w tej dziedzinie zakasować i ćwiczyła ze swymi dworkami francuskie i włoskie tańce, jakie były naówczas w modzie. I tu czy krok był nie dość rytmiczny, czy figura wychodziła niezdarnie — czoło Izabeli zachmu­ rzało się. Potrzebny był koniecznie metr tańca, i to dosko­ nały. Izabela przypomniała sobie, że w ubiegłym roku Ippolito proponował jej wzięcie na dwór mantuański nie­ jakiego Ricciardetta, dobosza i tancerza, który był zarazem 23

I mistrzem wytwornych manier i nauczycielem tańców róż­ nych krajów. Odmówiła wówczas, ale teraz ten człowiek był jej niezbędny, toteż zażądała natychmiastowego jego przybycia. A że Ippolito zwlekał z wysłaniem go, pisała do brata nagląco: „Jeżeli Wasza Dostojność nie użyczy mi owego Ricciardetta na kilka dni, obawiam się, iż będę się musiała rumienić na tych balach.” Czyż mogło nie obudzić się na te słowa w Ippolicie poczucie solidarności rodzin­ nej? Dnia 14 listopada 1501, kiedy Lukrecja przebywała jesz­ cze w Rzymie, dręczona wątpliwościami, z kancelarii ksią­ żęcej w Ferrarze wysłane zostało do Mantui oficjalne za­ proszenie od Ercola d’Este dla córki. Oryginał tego zapro­ szenia, który do tej pory uniknął oględzin badaczy, poja­ wił się w samą porę, żeby rozjaśnić pewien ciemny punkt, przy którym historycy zatrzymywali się niezdecydowanie, a który sprowadza się do pytania: dlaczego do Ferrary, na esteńsko-borgiowskie wesele, przyjechała Izabela sa­ ma, bez margrabiego Mantui, swego męża? Luzio, najbar­ dziej wiarygodny historyk dworów w Mantui i Ferrarze w okresie Odrodzenia, tłumaczył pozostanie Gonzagi w Mantui niepokojem, jaki musiały w nim budzić podejrzane manewry Valentina; manewry, które w owej chwili mą­ ciły sen wszystkich władców włoskich państewek. Na po­ parcie swojej tezy Luzio przytacza list niejakiego Mattea Martino da Busseto, który pisze z Bolzano do margra­ biego Mantui, jakoby było mu wiadome, że papież zamie­ rza skorzystać z uroczystości weselnych, by sprzymierzyw­ szy się potajemnie z Francuzami i z Wenecją, z wojskiem Valentina rzucić się niespodziewanie na Ferrarę, złowić w jeden niewód wszystkich władców państewek, zagarnąć ich ziemie i podzielić się łupem ze sprzymierzeńcami. Hi­ poteza zupełnie niedorzeczna, a pochodzenie jej nietrudno odgadnąć: musiała wykluć się na dworze tego zupełnie nieodpowiedzialnego człowieka, jakim był cesarz Maksy­ milian. Ów Busseto usilnie odradzał margrabiemu Mantui ruszanie się gdziekolwiek ze swoich ziem; radził mu też baczyć pilnie na to, co się dzieje na granicy. Ale list ten, 24 pisany 9 grudnia 1501, chociaż mógł się przyczynić do spotęgowania atmosfery podejrzeń i nieufności względem Cezara Borgii, nie wpłynął z pewnością na decyzję Fran- cesca Gonzagi, a to z tej prostej przyczyny, że sprawa jego obecności czy nieobecności na weselu była zdecydo­ wana już o miesiąc wcześniej, i to przez kogoś całkiem in­ nego niż taki czy inny doradca margrabiego Mantui: zde­ cydował o tym książę Ercole d’Este i jasno to wyłożył dyktując sekretarzowi list do Izabeli. I rzeczywiście w liście tym, oficjalnym zaproszeniu da­ towanym 14 listopada, poleciwszy margrabinie Mantui przybyć na wesele „madamy Lukrecji, synowej naszej, gdyż jako córce domu przystoi Waszej Dostojności być obecną”, książę pisze dalej: „Niemniej przeto, nikomu nie uwłaczając, sądzimy, iż lepiej byłoby, aby Jego Dostojność (Francesco Gonzaga) nie przybył, zważywszy niepewne dzisiejsze czasy, co, tuszę, Jego Dostojność sam dobrze pojmuje i nad czym winien się poważnie zastanowić.” Jest to coś więcej niż perswazja, to wręcz zakaz. „Tak więc tuszę, iż Wasza Dostojność potrafi mu to dać do zrozumie­ nia” — kończy książę list do córki, okazując jawnie, że więcej żywi zaufania do jej rozumu niż do rozumu zięcia. Wynika z tego, że Gonzaga bał się; a obawy jego były wi­ dać uzasadnione, skoro liczył się z nimi tak poważnie ksią­ żę Ferrary, który nie zwykł był lękać się bez przyczyny. Zdobywcze zapędy Valentina były powszechnie znane; ponadto Ercole d'Este wiedział dobrze, że w Rzymie papież nie szczędził Saraceniemu i Bellingeriemu utyskiwań na margrabiego Mantui, oskarżając go o „zbytnią swobodę w mowie”, a zwłaszcza o to, że dał przytułek w swoich włościach nieprzyjaciołom papieża i Cezara — całej zgrai antyborgiowskich uchodźców, nie wyłączając Giovanniego Sforzy, rozwiedzionego męża Lukrecji. Przezorniej było zatem, żeby Francesco Gonzaga pozostał w domu — bez­ pieczniej dla niego i dla innych. Pod koniec stycznia Iza­ bela, całkowicie już gotowa, wyruszyła ze swymi kuframi i swoim dworem, zapewniając głośno, że spełnia ciężki obowiązek. Zabrała ze sobą swoją powiernicę, margrabinę 25

Cotrone, a w Ferrarze miała spotkać się ze szwagierką, Elisabettą Gonzaga, księżną Urbino, i z jej najbliższą przy­ jaciółką, jedną z najbłyskotliwszych kobiet tamtego stu­ lecia, Emilią Pio di Montefeltro. Wiedziała dobrze, że wszystkie one będą zawsze podzielały jej zdanie i pójdą, dokąd je powiedzie. Zamierzała działać przy pomocy pu­ łapek i dworskich intryg. W Ferrarze zbliżające się wesele puściło w ruch olbrzy­ mią machinę i sprawiło nawet, że rozwarła się książęca sakiewka. Ercole wydaje hojnie, licząc przy tym skrupu­ latnie, pewien już teraz, że synowa za wszystko zapłaci. Pudełkarz Giacomo i mistrz Niccoló otrzymali zamówienia na ozdobne pudła i złocone kufry; nadworny złotnik robi nowe oprawy do klejnotów i odświeża stare; wenecki sny­ cerz Bernardino razem z Giorgiem dalie Cordelle i Fran- ceskiem Spagnolo pracują nad nowym rzędem na konia dla oblubieńca, nie szczędząc płytek szczerego złota mister­ nie kowanych; malarze Fino i Bartolomeo z Brescii rysują, złocą i malują karety, które będą wiozły damy dworu; na ulicach wznosi się „trybunały”, przy Castel Tedaldo, Sara- ceno i San Domenico; są to pstre budowle z drzewa, pa­ pieru i płótna, z których spowici w girlandy aktorzy będą witali oblubienicę; wykonanie owych „trybunałów”, po­ wierzone fantazji i pędzlowi Corradina z Imoli, wyszło nieszczególnie. Powrożnik Giacomo przygotowuje bardzo długie liny, które mają sięgać ze szczytu wieży Rigobello i wieży Podesty aż do ziemi: droga napowietrzna, którą dwóch linoskoczków ma zjechać do stóp nowej księżnej. Ale najwięcej robotników, cała ich armia, zajęta jest przy­ gotowaniem przedstawień teatralnych pod okiem samego księcia. Złożą się na nie, oprócz komedii, intermezza i po­ pisy taneczne zwane moreskami. Dwaj reżyserzy, Ercole Panizzato i Filippo Pizzabeccari, długo łamali sobie głowy nad wyszukiwaniem efektów godnych takiej publiczności i takiej okazji. Tymczasem w wielkiej sali Palazzo della Ragione malarze i dekoratorzy pod kierunkiem malarza Jacopa Mainardi zużywają ogromne ilości tkanin białych, czerwonych i zielonych na przyozdobienie amfiteatralnej widowni przeznaczonej dla pięciu tysięcy widzów, upinają złotolite materie na kształt baldachimu nad książęcym tronem, rozwieszają girlandy i festony z wiecznie zielo­ nych roślin, malują ogromne herby Estów, Borgiów i w iel­ kiego protektora Ferrary — króla Francji. Równocześnie setki aktorów, muzyków i tancerzy urządzają próby swo­ ich występów i wciąż zwozi się wielkie kosze akcesoriów teatralnych: spisy ich stanowią jeszcze dziś bardzo zabaw­ ną lekturę. Na przykład do popisów sztukmistrzów i lino­ skoczków potrzebne są pióropusze z piór strusich, których dostarczyć ma Giovanni Massariato, czterdzieści funtów pakuł tak spreparowanych, żeby uchronić usta połykaczy ognia od oparzenia, dzwoneczki, tamburyna i kolorowe ku­ le, którymi żongluje mistrz Bcltramc, dwadzieścia cztery zwierciadła mistrza Giorgio, szesnaście zasłon z czerwo­ nego jedwabiu messer Luki; dalej haftowane rękawiczki Marina, pończochy w różnobarwne pasy Salvatora Baioni, trzydzieści dziewięć pierścieni, dzieło złotnika Zenorina, które zdobić będą uszy rzekomych Murzynów, draperie, kryzy, maski, wyrób ferraryjskiego specjalisty Gerolama della Viola, dalej jakaś tajemnicza „kula grająca”, sztucz­ ne głowy, futra, świeczniki, pasy, szpady, kręgle, trąby, przedziwne kolekcje sukien, koszul, kaftanów, kubraków, płaszczy, pończoch i obuwia. Siedząc cały ten wzmożony ruch z okien swych domów, chciwie słuchając opowieści krewnych czy służby dwor­ skiej, wszystkie damy ferraryjskie czują miły dreszczyk i myśl ich wybiega do tych strojów i ozdób, po których spodziewają się małych czy wielkich, ale własnych tryum­ fów. „Niewiasty zatraciły wszelką miarę” — pisze ktoś, kto miał w owej chwili wiele do czynienia z krawcami i hafciarzami. Pomiędzy znakomitymi rodami rozgorzała ostra walka o to, które z ich młodych przedstawicielek dostaną się na dwór nowej księżnej: oprócz zaszczytu i ko­ rzyści, jakie urząd dworski mógł przynieść rodzinom wy­ branych, zgodnie z obyczajem księżna miała sama zatrosz­ czyć się o odpowiednich mężów dla swoich dworek, jeśli 27

jej się dobrze zasłużą. Rzecz jasna, że łączyło się to z bo­ gatymi darami w postaci klejnotów czy zgoła posagu, i w ten sposób znajdował zaszczytne i pomyślne rozwią­ zanie trudny i drażliwy problem, jaki stanowiła dla rodzi­ ców — nie tylko w tamtej epoce — córka na wydaniu. W listopadzie Ercole, w towarzystwie syna Alfonsa i ulu­ bionego nadwornego medyka Girolama Ziliolo, począł nie­ spodzianie odwiedzać pałace nobilów, osobiście doko­ nując wyboru. Kandydatki musiały być w wieku od 14 do 18 lat, dobrze urodzone, zdrowe i piękne. „Uroda wiele tu znaczy” — mówił wzdychając pewien ojciec dwóch dziewczątek „nie tyle urodziwych, ile dość wdzięcznych”, bezskutecznie zalecanych księciu. Wybrano ostatecznie pięć czy sześć; ich wymawiane z zawiścią i szeroko ko­ mentowane nazwiska błyskawicznie obiegły miasto. W styczniu było już pewne, że ostaną się: Giulia dei Trotti, Elisabetta da Bagnacavallo („dorodny owoc” — mówili o niej dworacy), Lukrecja Maffei, Giulia Montina, Eleo­ nora della Penna, Elisabetta dall’Ara, Benedetta, siostrze­ nica Ziliola, niejaka Violanta, nawrócona Żydówka, druga jeszcze nawrócona Żydówka, córka nadwornego złotnika; miało dojść później do nich parę innych. Gorętsza jeszcze walka wybuchła pośród starszych dam o stanowisko ochmistrzyni tej młodocianej gromadki. Tu­ taj wybór był szczególnie trudny, jako że wszystkie kan­ dydatki znały się na rzeczy, wszystkie były wysokiego ro­ du, wszystkie wreszcie zasługiwały na wdzięczność Estów z racji przysług oddanych ich domowi jeszcze za życia sta­ rej księżnej. Najwięcej szans zdawały się mieć — po od­ sunięciu kandydatury Giovanny da Rimini, zbyt młodej jeszcze i zbyt zalotnej — Beatrice Contrari ze znakomitego rodu Rangcnich oraz Teodora Angelini. Te obie były roz­ sądne i cnotliwe, z czego nie wynika wcale, żeby były oschłe i surowe. Przeciwnie, mowę ich cechowała pewna soczysta swoboda, umysł ich — szerokie i ciepłe spojrzenie na sprawy tego świata, a zwłaszcza na życie intymne ko­ biety. Były więc obie pożądanymi i miłymi towarzyszka­ mi dla tej gromadki młodych kobiet; zwłaszcza Beatrice 28 Contrari, której listy, zachowane do naszych czasów, służyć mogą za dowód tego, jak dalece damy włoskie z epoki Odrodzenia umiały łączyć w sobie daleko idącą pobłażli­ wość, nie pozbawioną pewnej żartobliwej złośliwości, ze szlachetnością uczuć i umiarem, nawet jeżeli,w mowie wy­ dawały się bardzo swobodne. Kiedyś na przykład, towa­ rzysząc zimą Izabeli d’Este w jakiejś podróży, pani Con­ trari w liście do margrabiego Mantui opisywała ich pery­ petie; na paradnym, ale zdezelowanym i źle zabezpieczo­ nym statku, który wiózł je rzeką do Mediolanu, było tak zimno, że Izabela zaprosiła ją do swego łóżka, gdzie usi­ łowały ogrzewać się nawzajem. Co do niej — zapewnia pani Contrari — to robiła, co mogła, żeby jak najlepiej rozgrzać młodą margrabinę, ale i tak znacznie gorzej wy­ wiązała się z tego zadania, niżby to uczynił na jej miejscu kochający mąż, co też Izabeli bez ogródek oświadczyła. „Po prostu — dodaje pani Contrari — nie miałam na to sposobu.” Dowcipna Beatrice musiała jednak popełnić w tej roz­ grywce jakiś błąd, została bowiem pokonana przez panią Angelini, niegdyś damę dworu Eleonory Aragon; no­ wa ochmistrzyni zainstalowała się na dworze wraz z całą rodziną: mąż Antoniolo mianowany został „towarzyszem” księżnej, córkę zaś, rozpieszczone dziewczątko imieniem Cristida, zaliczono w poczet dworek. Nagle wszelkie targi, starania i nominacje zostały prze­ rwane: z Rzymu nadesłano listę orszaku towarzyszącego Lukrecji i książę Ercole zadrżał, do głębi zraniony w swo­ im skąpstwie. Tyle kobiet, dworek, tylu hiszpańskich ka­ walerów, pokojowców i paziów, taka zgraja obcych ludzi miała wprowadzać zamęt w jego tryb życia, w przyzwy­ czajenia starego człowieka — a przede wszystkim, przy­ sporzyć mu tyle wydatków! Zarówno jego spokój, jak jego budżet znalazły się w wielkim niebezpieczeństwie. Książę powstrzymał się więc z ogłoszeniem listy imiennej nowego dworu, dopóki na własne oczy nie obejrzy owej hordy, która miała zalać pałac esteński. Na razie polecił tylko wybranym dopiero co damom dworu zaopatrzyć się w strój 29

galowy z karmazynowego atłasu z płaszczem aksamitnym podbitym czarnymi jagniętami. Dziewczęta były, rzecz prosta, uszczęśliwione; ich ojcowie natomiast nie ukrywali złego humoru narzekając, że taki „uniform” będzie ich kosztował bez mała tyle co posag; słysząc to ojcowie có­ rek nie zaszczyconych książęcym wyborem zacierali ręce z uciechy i mówili sobie, że upragniona nominacja nie jest znów taka korzystna. Była w tym świadomość odwetu, bardzo ludzka pociecha tych, którym się nie powiodło. A tymczasem panny, mimo burzliwych wybuchów ojcow­ skich złych humorów, radośnie przymierzały swoje atłasy, aksamity i futra. Rzecz jasna, że w mieście takim jak Ferrara, gdzie kul­ tura i poezja dojrzewały w gorących promieniach klasycz­ nego słońca, poruszenie i entuzjazm ogarnęły nie tylko rzemieślników oraz damy i kawalerów korzystających z ich usług; humaniści i poeci puścili w ruch swe pióra, uwieczniając na białych kartach chwałę domu Estów; na­ stępnie pióra znieruchomiały na chwilę, podczas gdy poeci starali się uszczknąć na rozłogach ducha kwiecie trafnych a gładkich przymiotników, którymi głosić by mogli chwałę oblubienicy. Wszystko to oczywiście pisane było po łaci­ nie; nikomu w owych czasach nie przyszłaby na myśl możliwość opiewania wydarzeń o znaczeniu dynastycznym inaczej aniżeli w tym dwornym języku, którym w Ferra- rze wielu ludzi władało w sposób równie doskonały, jak wykwintny. A więc — spośród starszej generacji — Niccoló da Correggio, Pelegrino Prisciano, Tito Vespasiano Strozzi, Niccoló Maria Panizzato; z młodych — Celio Calcagnini, Antonio Tebaldeo, Ercole Strozzi, wreszcie książę poetów: Ludovico Ariosto, który w tym okresie uprawiał jeszcze wyłącznie poezję łacińską; dopiero w kilka lat potem miał zacząć myśleć o stworzeniu wielkiego eposu rycerskiego. Wszyscy ci poeci żyli życiem dworu i prawie wszyscy czerpali dochody z dworskich urzędów, często nie mają­ cych żadnego związku z literaturą; ich twórczość poetyc­ ka, zarówno łacińska, jak włoska, była odzwierciedleniem namiętności, upodobań i zajęć ich władców. Nie można 30 powiedzieć, żeby Ercole d’Este nie dostarczał zatrudnienia piórom swoich poetów: któż z nich nie tłumaczył, nie prze­ rabiał czy nawet nie układał według klasycznych schema­ tów — komedii i sielanek dla teatru książęcego? Matteo Maria Boiardo, hrabia Scandiano, szczery poeta, autor Orlanda zakochanego, przełożył i przerobił Tymona Lu- kiana z Samosaty. Później zyskał wielkie uznanie na dwo­ rze książęcym Cejalo Niccola da Correggio, podobała się również pewna komedia Ercola Strozzi — zwłaszcza księż­ nej Eleonorze i damom z jej świty. Wszyscy ci poeci nie omijali żadnej sposobności wychwalania domu d’Este. Cza­ sami na tych „obowiązkowych” tematach dawała się za­ szczepić prawdziwa poezja, prawdziwa sztuka, i zdarzało się, że rozkwitała naprawdę pięknie. Na przykład w mi- Jyi h, harmonijnych wierszach, które Tito Vespasiaao Strozzi zadedykował księciu Ercole z okazji zaślubin Al­ fonsa z Anną Sforza; chwilę spotkania się dwojga mło­ dziutkich oblubieńców odmalował z wdziękiem, lekko tyl­ ko potrącając o strunę namiętności: Formosamąue manurn blando substringere tactu Gaudet, et insolito saucius igne calet. Et nova praemeditants venturae gaudia noctis, Dulcia cum tenera coniuge verba ferit, Subridet simplex sed enim non rustica virgo, Purpureo niveas icta pudore genas.1 Komu przypadła rola komponowania obrazów na uro­ czystości weselne Lukrecji? Pellegrino Prisciano, biblio­ tekarz domu esteńskiego jeszcze z czasów Borsa, humani­ sta, astronom i pisarz, przygotowywał mowę powitalną, w związku z czym zażądał z Rzymu danych o splendorach domu Borgiów, aby móc głosić ich pochwałę razem z po­ chwałą domu Estów. Wiersze przygotowywali: wymowny, ■ On ra d u je siq, le k k im m u śn ięciem d o ty k a ją c Jej p ię k n e j dłoni, i plo­ nie ogniem n ie z n an y m ; a w p rzeczuciu szczęścia m a ją c e j n a d ejść nocy na usta cisną m u siq słodkie w y razy , ku m ilej z w ró co n e oblubienicy. U śm iecha siq świeża dziew eczk a z ró ż a n y m o b ło k iem z aw sty d zen ia na b iałych licach. 31

uczony a pełen umiaru Celio Calcagnini i humanista Nic- coló Maria Panizzato; wreszcie Ariosto układał bardzo wymyślne i kunsztowne epitalamium. Wszystkie te utwo­ ry są zdecydowanie chłodne; Ariosto zapala się tylko tam, gdzie opiewa Ferrarę, chwaląc to wszystko, co czyni ją miastem pięknym, bogatym i zdrowym, teraz zaś, kiedy przybywa jej największa ozdoba, Lukrecja, Ferrara za­ tryumfuje nad Rzymem, tak niegdyś pysznym, a dziś opustoszałym i smutnym. Z wysokiej góry gromada rzyms­ kich młodzianów spogląda za odjeżdżającą w dal oblubie­ nicą, żałośnie wzdychając. „Omnia vertuntur” — wszystko się zmienia, mówią cichym głosem, jakby do siebie. „Om­ nia vertuntur”, podejmują z drugiej strony głośno i zu­ chwale, niby zapowiedź radości, młodzieńcy ferraryjscy, witając tę, która się zbliża, nową swą panią. Wszystko zda­ wało się iść ku odmianie. Tymczasem orszak weselny opuszczał Rzym i wyruszał do Ferrary w śnieżny dzień 6 stycznia 1502, ciągnąc ową Via Flaminia, która wiedzie wprost na północ, wierna kie­ runkowi, jaki niegdyś wytyczył jej rzymski konsul. Przy Ponte Milvio ambasadorzy pożegnali Lukrecję i zawrócili z powrotem, wszyscy z wyjątkiem ferraryjczyka Costabi- lego, który towarzyszył orszakowi dalej jeszcze, aż do miejsca, gdzie Lukrecja zatrzymała się i przesiadła na in­ nego wierzchowca. Teraz pożegnał się i on; wymieniali krótkie, pospieszne zdania, niby urywki rozmów zamie­ rzonych, ale nie odbytych z braku czasu i które trzeba bę­ dzie zastąpić listami. Szybko ruszono w dalszą drogę: kar­ dynał Ippolito w nielicznej asyście swoich ludzi miał to­ warzyszyć bratowej do pierwszego popasu; Valentino za­ mierzał jechać z siostrą aż do wieczora i wrócić do Rzymu nocą. Ta jazda pomiędzy bratem i kardynałem d’Este była dla Lukrecji pewną pomocą; czując przy sobie, po obu stronach, realną i tak bardzo obowiązującą obecność tych dwóch mężczyzn, była opancerzona przeciwko wspomnie­ niom, które ją opadały, w miarę jak panorama Rzymu przesuwała się przed jej oczyma, uciekając w dal. Bo na nic się nie zdało szukać złudnej pociechy w malowniczym pejzażu kształtującym się coraz inaczej przed oczyma po­ dróżnych. Kampania Rzymska rysowała się w przejrzy­ stym zimowym powietrzu ostrymi, wyraźnymi konturami, w czystych, nie skłóconych, nie zamazanych barwach. Me­ lancholia wyzuta z jakichkolwiek romantycznych pier­ wiastków, odzierająca umysł z wszelkich osłonek, ale za­ razem stawiająca go poza zasięgiem rozpaczy, pod surową kontrolą nie dopuszczającą żadnej słabości, udzielała się podróżnym przytłaczając ich uczuciem samotności nieomal więziennej. Lukrecja musiała uchwycić się z całych sił tej świadomości, że nie jest samotna, lecz z ludźmi, którym ma do powiedzenia rzeczy ważne, że może słyszeć dźwięk własnego głosu, wypełnić gestami i słowami otaczającą pustkę. Jechali przez całe popołudnie. O zmroku zniknął Valen- tino po krótkim, pospiesznym pożegnaniu. To rozstanie na drodze, na oczach tylu ludzi, o zimnym zmierzchu pod chmurnym niebem, przejęło Lukrecję bólem. Wieczorem, po przejechaniu dwudziestu pięciu kilometrów, ujrzeli ry­ sującą się na prawo sylwetkę wzgórza spowitego w szara­ we listowie oliwek. Na jego szczycie wystrzelała spoza murów obronnych i baszt smukła trzynastowieczna dzwon­ nica. Był to pierwszy etap podróży, Castelnuovo di Porto. I od tej pory przez miesiąc bez mała miała Lukrecja prze­ żywać to samo każdego wieczora: przybywa, spieszy do płonącego na kominku ognia, kładzie się do obcego, nie­ znanego łóżka, dzielnie walczy z najlżejszym cieniem żalu, niepokoju, wspomnień czy pragnień, z największym wy­ siłkiem narzuca sobie samej spokój konieczny, by mogła nazajutrz rano ukazać ludziom pogodną twarz. Nie wiemy, czy rozstanie Lukrecji z kardynałem d’Este nastąpiło już tego pierwszego wieczora podróży, czy też dopiero na dru­ gi dzień rano. Pewne jest tylko, że dalej niż do Castelnu- ovo jej nie towarzyszył. Miała jeszcze przy sobie przyjazną i uczciwą twarz kardynała Francesca Borgii. Był w po­ bliżu Gian Luca Castellini, doradca księcia Ercole, zawsze mający na podorędziu coś nowego, zawsze gotów dyskuto­ 3 L u k r e c j a B o rg ia t. II 33

wać i rozprawiać. Byli wreszcie obaj szwagrowie, don Ferrante i don Sigisrnondo, stanowiący towarzystwo dość powierzchowne, ale właśnie przez to zabawne i nie nużące. Wieczory spędzała Lukrecja w otoczeniu swoich towarzy­ szek, słuchając wysokiego hiszpańskiego głosiku rozszcze- biotanej Angeli Borgia i głębokiego altu rozsądnej Adria- ny Mila. Ale potem przychodził ranek, lodowaty szary świt, wczesne i spieszne wstawanie, kiedy konie stały już goto­ we pod oknami i męskie głosy przynaglały do pośpiechu. Raz po raz pukał ktoś do drzwi oznajmiając, że wszystko gotowe; trzeba było, chcąc nie chcąc, ruszać w dalszą drogę. Już 7 stycznia kawalkada zbliżała się do Civita Castella- na mijając Sorakte białą od śniegu, który tego roku zapę­ dził się aż do Rzymu. „Vides ut altu stet nive candidum Soracte!” (Spójrz, jak biała stoi w śniegu Sorakte) — w y­ krzyknął może wraz z Horacym któryś z uczonych huma­ nistów z weselnego orszaku, może pod rytm stuku kopyt swego konia na twardej drodze skandował owe antyczne wiersze? Za Civita Castellana ukazały się pierwsze pagórki, ciąg­ nące się dalej aż po lesiste wzgórza Narni, których kontur jak ostrym nożem wycięty widnieje nad lśniącymi woda­ mi Nery. Minęli Terni kierując się na Spoleto. Ale podróż nie przebiegała tak gładko, jakby sobie życzyli ci, którzy wiedli weselną kawalkadę; bardzo prędko zarysowały się różnice usposobienia, antagonizmy pomiędzy przedstawi­ cielami różnych narodowości i różnych państewek, wreszcie rozbieżność interesów. Rzymianie przejawiali właściwą so­ bie pychę, ferraryjczycy, którzy jeszcze w Rzymie przeko­ nali się — i donosili w listach do Ferrary — jak to miesz­ kańcy tego miasta puszą się i nadymają, kiedy mówią: „Rzymianinem jestem!-”, podrwiwali sobie z nich po cichu. Hiszpanie nie mogli darować ferraryjczykom, że się tak w Watykanie potrafili obłowić, a ludzie Valentina za przy­ kładem swego pana pogardzali wszystkim i wszystkimi. Po drodze z Terni do Spoleto ogólne napięcie znalazło ujś­ 34 cie w burdzie, jaka wybuchła pomiędzy masztalerzem rzymskiego szlachcica Stefana dci Fabi a jednym z ludzi don Sigismonda d’Este z powodu jakichś pieczonych droz­ dów. Chwycili się za łby; jeden z ferrajtyjeżyków, widząc swego ziomka w opałach, rzucił się na rzymianina raniąc go ciężko w głowę. Na widok takiego sponiewierania jego sługi w Stefanie dei Fabi krew zagrała i zażądał natych­ miast od Estów zadośćuczynienia, na co oni odpowiedzieli, że napastnik zniknął i nie mogą go odnaleźć. Rzymianin zrozumiał, że to zwykłe wykręty, uznał się za obrażonego, głośno o tym krzyczał i dał temu wyraz w chwili przy­ bycia do Spoleto: wkroczył mianowicie na zamek wyprze­ dzając braci d’Este, z podniesioną dumnie głową, nie po­ zdrawiając ich wcale. Lukrecji przypadła rola mediatorki, uspokoiła, jak umiała, wzburzone umysły, ęhoć najbardziej zapalczywi uczestnicy orszaku gotowali się już stawać zbrojnie po jednej czy drugiej strome. Mieszkańcy Spoleto, pamiętający okres rządów Lukrecji, tłumnie wyszli ją witać, przygotowali dla niej dawną jej gubernatorską siedzibę na zamku i teraz patrzyli, jak je- dzie z tym samym co kiedyś uśmiechem na twarzy, tymi samymi ulicami, które oglądały ją po raz pierwszy w 1494, kiedy wraz z Giovannim Sforzą zatrzymała się tam w dro­ dze do Pesaro, a następnie w 1498, najpierw samotną, potem u boku Alfonsa di Bisceglie. Te ostatnie wspo­ mnienia trwały w niej tak żywe, jakby to było wczoraj: oto już ukazuje się portal zamku, dziedziniec, wieże, dwupię­ trowy krużganek wsparty na ośmiobocznycb kolumnach, studnia z herbową tarczą kardynała d’Albornoz. Może spo­ dziewała się tam ujrzeć, wywołane czarami tego otoczenia, rozumne i łagodne oblicze młodego księcia aragońskiego? Ale zapomniała pewnie o tych majakach z chwilą, kiedy pozostawiła za sobą mury Spoleto, a zwłaszcza kiedy aa drodze ze Spoleto do Foligno wyległa jej na spotkanie gromada świetnych i pięknych młodzieńców oraz poważ­ nych mężów z rodu Baglionich, którzy, jako władcy Pe- rugii i papiescy wasale, zapraszali ją do swego miasta. Zaproszenie było całkowicie symboliczne, jako że i tak 3* 35

wiadomo było, że marszruta weselnego orszaku jest ściśle i nieodwołalnie ustalona. Nastąpiła wymiana uprzejmości, kurtuazyjnych przemówień, po czym panowie Baglioni przyłączyli się do orszaku, aby mu towarzyszyć aż do Foligno. W Foligno mieszczanie przygotowali na powitanie Lu­ krecji najwspanialsze widowisko alegoryczne, na jakie tyl­ ko stać było ich wyobraźnię. Ale jeżeli nawet hiperbola wszechwładnie panowała w mowach pochwalnych na cześć możnych tego świata, były więc całkowicie na miejscu aluzje na przykład do Lukrecji żony Collatina czy do sądu Parysa, uznającego Lukrecję za królowę piękności — to przecież trzeba było ogromnej finezji i doskonałej znajo­ mości owego alegorycznego żargonu, żeby uchronić się przy tym od śmieszności. Jakiegoż sensu można się było doszukać w widowisku urządzonym przez mieszczan z Fo­ ligno, gdzie na scenę wjechała galera pełna Turków gło­ szących, że oddają się wraz z całym Wschodem pod opiekę nowej księżnej Ferrary? Wyglądało to wszystko na kary­ katurę i widzów szybko ogarnęło zniecierpliwienie, zwłasz­ cza że i wiersze, w których wypowiadane były te niejasne i zawiłe oświadczenia, brzmiały dość nieudolnie. Lukrecja zresztą słyszała wszystko w pcstaci monotonnego brzęcze­ nia, była zmęczona całą tą pompą; dziękowała i jechała dalej. Dokoła zaczynają krążyć szpiedzy; jeżeli nie widać ich w czasie jazdy, bo kryją się gdzieś na tyłach kawalkady, to na popasach ich szybkie cienie nrzemykają się wszędzie: w stajniach, antykamerach, w kwaterach służby; Pretc, informator margrabiny Mantui, snuje się po korytarzach, wkrada w łaski dworek dzięki swoim błazeństwom. Młode, wesołe dziewczęta nie tylko tolerują go, ale raz nawet po­ zwalają mu wejść do komnaty sypialnej Lukrecji i obej­ rzeć jej nocny strój. Któreś też z dworek — może nawet te same — opowiadają o nim swojej pani. Lukrecja każe go zawołać, pozwala mu przyjrzeć się sobie uważnie, wypytu­ jąc go równocześnie. Prete nie może uniknąć odpowiedzi na stawiane mu pytania co do obyczajów na dworze Iza­ 36 beli d’Este, odpowiada tedy. Ale zaraz potem czuje, że po­ wiedział za dużo i że w tym pojedynku na chytrość doznał porażki. „To wielkiego rozumu pani i niezmiernie prze­ biegła”, pisze do margrabiny Mantui i dodaje jeszcze, że kiedy się z nią mówi, trzeba mieć „cały rozum w pogo­ towiu”. Swobodniej można obmawiać — i obmawia się — nie­ wiasty ze świty Lukrecji. Kto to pierwszy powiedział, że młodziutka małżonka Fabia Orsiniego, Jeronima Borgia, dotknięta jest „francuską chorobą”? Siostra Jeronimy, piętnastoletnia Angela Borgia, jest urocza, piękna, ele­ gancka, jest coś w jej spojrzeniu, od czego krew zaczyna wrzeć w człowieku. Co się tyczy nerwowej, wrażliwej Cateriny, walenckiej tancerki, istnieje duża rozbieżność w sądach: jest piękna? czy nie jest? „Jednym się podoba, innym nie” — konkluduje Prete dodając przy tym, że na­ tomiast piękność śpiewaczki Elisabetty z Perugii nie może budzić żadnych wątpliwości. Dwie pełne życia neapolitan- ki Cinzia i Caterina, córki madonny Ceccarelli, która zje­ chała do Rzymu z dworem Sancii d’Aragón (znajdujemy jej nazwisko na liście dworek Sancii z 1494), są ulubienica­ mi wszystkich, ale jest to sympatia bardzo powierzchowna, którą nikt nie czuje się związany. Tą jednak, która wzbu­ dzała nie tylko w .Prete, ale w całym weselnym orszaku żywiołowy zachwyt, była młodziutka Murzynka Caterinel- la, prześliczne stworzenie, które jej pani stroiła w atłasy i brokaty, ozdabiała bransoletami z pereł i naszyjnikami, niby haremową odaliskę. Nie znaczy to, iżby ferraryjczy- cy nie byli przyzwyczajeni do książęcej mody na Murzy­ nów: małych Murzynków miała na swym dworze Izabela d'Este, miała Murzynkę także Anna Sforza. Ale mała Caterinella Lukrecji była prawdziwym klejnotem, „naj­ śliczniejsza, jaką w życiu widziałem” — pisał Prete. Orszak weselny posuwał się naprzód; pozostawiwszy za sobą Foligno minął Nocera Umbra, minął Gualdo Tadino; następnie skierował się na lewo, z terytoriów kościelnych przechodząc na teren włości księcia Urbino. Na dwie mile przed Gubbio podróżni ujrzeli przed sobą drugą kawal­ 37

kadę, jadącą im na spotkanie, a na jej czele „najbardziej wymagającą damę wioską”, Elisabettę Gonzaga o charak­ terystycznej długiej twarzy, siostrę margrabiego Mantui, a małżonkę księcia Urbino, Guidobalda di Montefeltro. Zdobywając się na tę uprzejmość w stosunku do Borgiów, księżna Elisabetta nie kryła wcale, że zarówno ona, jak jej mąż nie mają żadnych złudzeń co do łupieżczych za­ miarów Valentina, który od dawna już spoglądał pożądli­ wym okiem na lesiste ziemie Montefeltrów. Przeciwnie, pewni byli, że nie bez ukrytej myśli Aleksander VI zali­ czył Urbino do tych signorii, które utracić miały prawa feudalne. Tak więc ów wyjazd naprzeciw ukochanej córki papieża, obietnica towarzyszenia jej w dalszej drodze aż do Ferrary, goszczenie jej w swym księstwie z całym w y­ rafinowanym wykwintem, z jakiego słynął dwór w Urbi­ no, ten wzór humanistycznych, liberalnych dworów — były to wszystko akty politycznej konieczności, ostatnia próba zjednania sobie papieża; niemniej jednak dla pychy Borgiów, tych w gruncie rzeczy awanturników i kariero­ wiczów, były to fakty cenne: obcowanie z wyniosłymi Gonzagami podnosiło ich, przynajmniej we własnych oczach. W czarnym aksamitnym stroju ozdobionym z właści­ wym jej surowym umiarem, który gardząc powszechnie przyjętymi pojęciami o ozdobności był wyrazem jedynego w swoim rodzaju, niemożliwego do naśladowania przy­ mierza fermy zewnętrznej z intelektem — księżna Elisa­ betta jechała na czele orszaku, mając u swego boku towa­ rzyszkę i przyjaciółkę Emilię Pio, wdowę po jednym z Montefeltrów, słynną nie tyle z urody, ile z ciętego dowcipu, ironii i zmysłu krytycznego, które to cechy miały ją zaprowadzić w przyszłości na pogranicze wyniosłego i heretyckiego epikureizmu, a i teraz już biły z jej rysów i z małych żywych oczek osadzonych w pulchnej, białej twarzy. Podobnie jak księżna, Emilia Pio odziana była w czerń i tak samo jak wszystkie damy z jej świty miała na głowie kapelusz o niezwykle szerokich kresach, unie­ siony z przodu, a opadający nisko na kark — wprowadzona przez księżnę moda symboliczna i jak się okaże, przez nie­ których złośliwie komentowana. „Wymieniwszy powitalne uściski i okazawszy sobie wza­ jem wiele przyjaźni”, jak pisze Gian Luca Castellini, obie damy oraz ich połączone świty ruszyły ku Gubbio, w któ­ rego bramy wjechano już nocą, przy świetle pochodni roz­ jaśniających strome ulice miasta. Na użytek Lukrecji i jej dworu oddany został cały pałac książęcy nie wyłączając najbardziej prywatnych komnat księżnej Urbino, która chcąc pozostawić gościowi całkowitą swobodę, sama prze­ niosła się na noc do położonej poza murami miasta letniej rezydencji. Wszędzie widniały wymalowane herby papieża, rodu d’Este i króla francuskiego; wykwintne potrawy i wyborne wina podawano w wielkiej obfitcści, pochodnie rozjaśniały każdy zakątek, na kominkach zdobnych w mar­ murowe arabeski wesoło trzaskały płonące głownie. Inten­ denci i słudzy krzątali się około gości „tak uprzejmie, że nie można było lepiej”. W czystych stajniach, u obficie zaopatrzonych żłobów, nawet konie, gdyby potrafiły, uśmiechałyby się z zadowoleniem. Nazajutrz, rankiem 17 stycznia, trzeba było pożegnać się z opiekunem małego Rodriga di Bisceglie, rozstać się z wiernym przyjacielem — kardynał-legat Francesco Bor- gia opuszczał Gubbio, aby powrócić do Rzymu. Ale Lu­ krecji nie dano smucić się w spokoju tym rozstaniem: na­ tychmiast po pożegnaniu kardynała orszak weselny, teraz jeszcze liczniejszy po przyłączeniu się świty księżnej Ur­ bino, stanął gotowy do drogi. Pojawiła się też pozłocista, na francuską modłę sporządzona lektyka, którą Aleksan­ der VI podarował córce specjalnie na tę okazję, powodo­ wany zapewne, oprócz troski o jej wygodę, także i wzglę­ dami psychologicznej natury: że mianowicie, zamknięte razem w maleńkiej ruchomej komnatce obitej brokatem, wymoszczonej kobiercami i poduszkami, izolowane od świata zewnętrznego, Elisabetta i Lukrecja łatwiej będą mogły zbliżyć się ze sobą i może w tej wspólnej podróży zrodzi się między nimi przyjaźń. Ale o przyjaźni nigdy nie było mowy pomiędzy tymi dwiema kobietami, pochodzą- 3.9

cymi z tak bardzo odległych i odmiennych światów i by­ najmniej nie skłonnymi do jakichkolwiek ustępstw; nigdy też ich wzajemne stosunki nie wykroczyły poza zwykłą światową uprzejmość. Obie ograniczały się zapewne w cza­ sie podróży do wymiany okolicznościowych, kurtuazyj­ nych uwag, choć też prawdopodobnie poruszony został — jako że Elisabetta intelektualistka przywiązywała do tych rzeczy dużą wagę — temat pewnych poetów i humanistów, z którymi obie były zaprzyjaźnione, jak Vincenzo Calmeta, Bernardo Accolti i już wówczas nieżyjący Serafino Aqui- lano. IV wieczorem orszak dotarł do Cagli, gdzie powtórzyło się niemal bez zmian gościnne przyjęcie doznane w Gub- bio, a 18 stanął w Urbino; w odległości mili od bram mia­ sta powitał Lukrecję książę Guidobaldo di Montefeltro, którego poznała już niegdyś w Pesaro, a potem spotkała w Rzymie w okresie wyprawy księcia Gandii przeciwko Orsinim. Orszak weselny wjechał do uroczyście przystro­ jonego miasta. Ulice Urbino obwieszone były całe broka­ tami, herbami Estów i Borgiów; zwłaszcza te wiodące do pałacu książęcego, owego pięknego pałacu wzniesionego przez Luciana da Laurana i Francesca di Giorgio dla Fe- derica II di Montefeltro około połowy XV w. Niewiele jest na świecie domów, w których tak jak w tym miałoby się uczucie, że ściany, sufity i podłogi nie ograniczają przestrzeni, tylko dzielą ją z jakimś umiarem logicznym i lirycznym zarazem, opartym na rytmie poziomych linii, na jasnych, czystych proporcjach Quattrocenta. W komna­ tach, których drzwi i okna ozdobione były delikatnie rzeź­ bionymi gzymsami, gdzie nie brakowało książek, obrazów, posągów, kobierców i rzadkich instrumentów muzycznych, ale gdzie nade wszystko pomyślano o wygodzie gościa, Lu­ krecja spędziła dwa dni, 18 i 19 stycznia, wypoczywając i radując się wspaniałym przyjęciem, jakie jej zgotowali księstwo Urbino. Tam też zapewne dotarł do niej list kar­ dynała Ippolita d’Este datowany 16 stycznia 1502 z Rzy­ m u— jeden z bardzo niewielu dokumentów rzucających pewne światło na stosunki pomiędzy Lukrecją a jej ara­ 40 gońskim potomkiem. Kardynał d’Este posyłał jej w poda­ runku jakieś bransolety, których nie mógł wręczyć w Rzy­ mie we właściwym czasie, ponieważ nie były jeszcze go­ towe; do podarunku dołączył parę gładkich, okrągłych zdań, dodając, że jeden z jego domowników odwiedził na jego polecenie małego księcia Bisceglie i zastał go śpiące­ go spokojnie i głęboko, wyglądającego pięknie i zdrowo. Przedtem jeszcze, w Foligno, Lukrecja dostała od szwagra naszyjnik, za który podziękowała mu liścikiem własno­ ręcznie podpisanym, datowanym 14 stycznia. Tak więc naszyjnik, a w parę dni potem bransolety dawały kardy­ nałowi sposobność dołączenia do nich wiadomości poda­ wanych w formie tak miłej, że niepodobna byłoby nie czuć dlań za nie wdzięczności. Toteż Lukrecja, chociaż wstydliwość i prawidła etykiety wzbraniały jej w li­ stach szczerych wynurzeń, musiała cenić te dowody życz­ liwości. Z trudem znoszona tęsknota za „najśliczniejszym dzieciątkiem” zapalała w jej oczach wilgotne błyski. Orszak wyruszył w dalszą drogę 20 stycznia, mimo gę­ stwy chmur zaciemniającej niebo ponad miastem, i sunął drogami Romanii — obie księżne jechały razem w lektyce Lukrecji — zdążając do Pesaro jako do najbliższego etapu. Naprzeciw Lukrecji wyjechał gubernator Romanii, don Ramiro de Lorąua, jeden z najzaufańszych ludzi Valenti- na, postawny mąż o szpakowatych włosach oraz brodzie i o błękitnych oczach. Ale zarówno na niego samego, jak na towarzyszący mu oddział zbrojnych dworki Elisabetty Gonzaga spoglądały nieufnie i wrogo, pamiętne — i wciąż jeszcze drżące na to wspomnienie z trwogi — porwania przed rokiem ich towarzyszki, Dorotei da Crema. Późnym wieczorem, pod lodowatym przejmującym deszczem, znu­ żony wędrowaniem po kamienistej drodze stromo schodzą­ cej z gór Urbino ku adriatyckiemu wybrzeżu, orszak we­ selny dotarł do Pesaro. Opisać uczucia, jakich doznawała Lukrecja na tych zie­ miach, które niegdyś stanowiły jej pierwsze spokojne i samodzielne władztwo, to albo zbyt łatwe, albo zbyt trudne zadanie. Tym bardziej że musiała starannie ukry­ 41

wać wszelki ślad wzruszenia, nie chcąc, by księżna Urbino albo Emilia Pio bystrym spojrzeniem wdarły się w jej ta­ jemnice, by się nad nią litowały, a tym samym upokarzały ją. Uśmiechała się — chwilami może nawet bez wysiłku — do wesołej gromady dzieci przystrojonych w barwy Cezara Borgii, żółto-czerwone, patrząc, jak wymachują oliwnymi gałązkami, i słysząc ich rytmiczne okrzyki: „Duca, Duca, Lucrezia, Lucreziai” Ale z pewnością trudniej przyszło jej utrzymać ów uśmiech na ustach, gdy wchodziła w progi pałacu i potem na widok swojej ulubionej komnaty, gdzie niegdyś kładła na dokumentach pierwsze podpisy jako władczyni Pesaro; i kiedy wstępowała po schodach, cho­ dziła po komnatach, których każdy zakątek znała tak do­ brze. Jak gdyby po to, aby przeszłość tym żywiej stanęła jej przed oczyma, przyszły ją witać te same damy, które raz już witały ją jako hrabinę Pesaro, i jej dawna dworka Lukrecja- Lopez, którą sama wyswatała z pesareńskim le­ karzem Gian Franceskiem Ardizi, a która żyła nadal w Pe­ saro, samotna i wciąż obca w tych stronach. Któż wie, czy cierpiała z tego powodu, czy przywykła do nowej ojczyzny z pogodną rezygnacją kobiet, dla których ojczyzna zamy­ ka się w ścianach własnego domu? Wreszcie i za nią drzwi się zamknęły; Lukrecja całe rozległe apartamenty oddała na użytek zabaw i rozrywek zawczasu przygotowanych przez miejscowe damy i posłała tam wszystkie swoje dworki, które „mimo iż — jak mówi Custellini — utrudzone drogą, która nawet dla mułów wielce była ciężka”, znalazły jednak chęć i siły na tańce i zabawę. Ale nie Lukrecja; pod pozorem, że musi umyć włosy, została sama z najbliższymi tylko powiernicami, przede wszystkim z Adrianą Mila, która zapewne nie szczędziła jej krzepiącej pociechy swojej specyficznej fi­ lozofii życiowej. A jeśli Gian Luca Castellini pisał z Pe­ saro do księcia Ercole d’Este, że księżna „zdaje mu się być z natury swej raczej samotnicą, z dala się od ludzi trzymającą”, to ta jego uwaga pozwala nam lepiej zrozu­ mieć, że mimo całej swej dzielności Lukrecja nie zdołała ukryć dręczącego ją smutku. 42 Ale kiedy pozostawiła za sobą Pesaro, kiedy wydostała się z tej krainy wspomnień, wszystko wydało się jej no­ we, godne widzenia, wszystko przynosiło radość. Ożywiła się, przyjmowała, tańczyła, co dzień zmieniała nie tylko suknie, ale klejnoty, nakrycia głowy, ozdoby swego wierz­ chowca, ku podziwowi ferraryjczyków, którzy dobrze zna­ li się na elegancji. Don Ferrante d’Este z entuzjazmem opisywał w liście do swej siostry Izabeli suknię, w której Lukrecja wystąpiła na balu w Rimini — czarną aksamitną, zahaftowaną w złote iksy, z szarfą z białego jedwabiu z haftowanym szlakiem; złoty czepeczek na głowie, a na czole rozsiewał jasny blask przepiękny diament. Kiedy tańczyła uświetniając swą obecnością festyny prowincjo­ nalnych znakomitości, tak jak jej to polecał Valentino, iej nadęte pychą nadworne błazny hiszpańskie uwijały się po sali strojąc przesadnie zdumione miny i wykrzykując: „Patrzcie, patrzcie na naszą panią, jaka jest strojna, jaka miła, jak tańczy pięknie! Patrzcie na córę wielkiego rodu Borgiów!” A że pochwały te pochodziły od błaznów, niko­ go nie raziło, że towarzyszyły im rozwiązłe czy nawet blużniercze dodatki. Tam jednak właśnie, w Rimini, przeżyła Lukrecja naj­ gorszy moment swojej podróży. Ni stąd, ni zowąd zaczęły krążyć niepokojące wieści, rozdymane i przekręcane przy przechodzeniu z ust do ust, jakoby Giambattista Caraccio- lo, dowódca wojsk Rzeczpospolitej Weneckiej, ten, które­ mu Cezar porwał w swoim czasie narzeczoną i który nie zdołał do tej pory pomścić zniewagi, krążył z gromadą zbrojnych ludzi w okolicy Rawenny i Cervii, tuż nad gra­ nicą Romanii, z oczywistym zamiarem postąpienia z sio­ strą Valentina tak, jak on postąpił z jego narzeczoną. Don Ferrante d’Este z właściwą sobie lekkomyślnością i po- chopnością sądów, które miały w przyszłości stać się przy­ czyną jego zguby, nie omieszkał opowiedzieć o wszystkim tej jedynej osobie, którą należało przed tą wiadomością uchronić, mianowicie Lukrecji. Łatwo zrozumieć, jaki ner­ wowy lęk ścisnął ją za gardło, jak poczuła znowu dokoła siebie atmosferę najciemniejszych borgiowskich spraw, 43

tych dni, kiedy żyła w nieustannej trwodze; wydało jej się, że wszystkie przemiany losu — podróż, inne nazwisko, nowe życie, które miała rozpocząć — niczego naprawdę nie zmieniły. Wezwany przez nią wespół z messer Ramirem de Lor- qua Gian Luca Castellini swoim chłodnym umysłem roz­ ważył i skonfrontował poszczególne strzępy groźnych no­ win wysnuwając wnioski, które złagodziły ogólne przera­ żenie. Zważywszy, że orszak Lukrecji liczył z górą tysiąc ludzi, a ostatnio zasiliły go jeszcze trzy oddziały konnych kuszników gubernatora Romanii, Castellini nie sądził, żeby Giambattista mógł im naprawdę zagrażać, chyba że wplą­ tałby w to siły zbrojne Wenecji, która ze swej strony nigdy by na to nie pozwoliła; zaskoczyć ich znienacka tak­ że nie zdołałby w okolicy tak odkrytej. W każdym jednak razie, sądził Castellini, „należy działać ostrożnie, rozesłać ludzi, którzy przetrząsną okolicę, lecz skrycie, strzegąc się pilnie okazania strachu czy nieufności”. Ale te rozsądne wypowiedzi książęcego doradcy na krotko jedynie rozwia­ ły lęk Lukrecji, która już widziała się porwaną, zelżoną, poniżoną. Zapada wieczór, nadchodzą nowe wieści: Carac- ciolo zbliża się, jest już niedaleko, jest tuż-tuż; Lukrecja, przejęta grozą, nie dowierza już ferraryjczykom, nie ma chwili spokoju, jej nastrój trwożnego podniecenia udziela się innym, dochodzi do tego, że ktoś z otoczenia Lukrecji, jeżeli nie ona sama — Castellini donosząc o tym epizodzie swemu księciu zapewnia tylko, że rozkaz nie wyszedł od żadnego z ferraryjczyków — nakazuje wezwać pod broń mieszkańców Rimini. Nazajutrz rano w całym mieście pa­ nuje okropny zamęt; rośnie fala podniecenia, jak zwykle w dniach poprzedzających niebezpieczeństwo. Aż wreszcie, pod wieczór, wracają zaufani ludzie, posłani, aby za­ sięgnąć języka, do miejscowości, z których groźne wieści nadeszły. Przynoszą oni nowiny zgoła inne: Caracciola nikt nie widział ani w Rawennie, ani w Cervii, wszystko tam spokojne, nic podejrzanego się nie dzieje. I wszyscy od­ dychają z ulgą. (Gregorovius, natknąwszy się na doku­ menty opisujące te wydarzenia, wspomniał o nich tylko 44 bardzo pobieżnie i poprzekręcał wszystko: Caracciolo wy­ stępuje u niego jako Carazolo, Carazo czy też, z ferraryj- ska, Carraro, odmalowany w postaci rozbójnika z dziewięt­ nastowiecznych popularnych oleodruków.) W Rimini kończyła się Via Flaminia, ostatnia bezpo­ średnia więź z Rzymem; od tego miejsca orszak Lukrecji ciągnąć miał drogą Marka Emiliusza Lepida, Emilią, naj­ weselszym z traktów przecinających Italię; droga to sze­ roka, swobodna, wygładzona i ubijana przez dwa tysiące lat swoich dziejów, pełna życia, nieustannego ruchu, nawoły­ wania, śpiewów. Często spotykane zbrojne hufce Cezara na rączych bojowych rumakach, z zapałem pozdrawiające orszak Lukrecji, przywodziły na myśl wojenne poczynania Valentina. Spotykano też grupki spokojnych podróżnych, wozy pełne kobiet, muzykantów, tancerzy; wędrowali za­ konni braciszkowie, wieśniacy, kupcy — pieszo, na mu­ łach, osiołkach i niedużych konikach. Co prawda w gęstej mgle nawet te niewinne spotkania miały czasem niepo­ kojące pozory, osoby i pojazdy rzucały cienie większe od nich samych. Mijani oddalali się, znikali we mgle, cichnął stuk kopyt i znowu słychać było świergot wróbli i gilów, których drobne cienie przemykały w mglistym powietrzu. Teraz orszak posuwał się szybciej, podróżni czuli się na tych ziemiach bardziej pewni siebie; oto już Cesena: do­ tarli do niej „wszyscy zdrowi, cali i dobrej myśli” i zgod­ nie z rozkazami Valentina byli gościnnie i suto podejmo­ wani. W Forli przygotowano na ich przyjęcie nadzwyczaj­ ne uroczystości, przez Faenzę przejechali w potokach desz­ czu, co nie przeszkodziło mieszkańcom witać ich radosnymi okrzykami: „Duca, Duca, Duchessa, Duchessa!" — i zatrzy­ mali się w Imoli. We wszystkich tych miastach na spotka­ nie orszaku wylęgały gromady dzieci wymachujących oliwnymi gałązkami i głośno pozdrawiających siostrę księ­ cia Romanii. Ubrane były albo w barwy papieskie, żółto­ -czarne, albo w kolory Valentina, żółto-czerwone czy białe i morello. Za to w Imoli, która była ostatnim etapem na ziemiach Valentina, dzieci nosiły barwy Lukrecji: kwadra­ ty żółte na przemian z kwadratami morello. Po dzieciach 45

witali Lukrecję pod murami miasta miejscowi uczeni, wręczając jej klucze od bram miejskich. Następnie jakiś urodziwy młodzieniaszek recytował nieszczególne okolicz­ nościowe wiersze, a wreszcie ukazał się wóz tryumfalny z alegorycznym wyobrażeniem „boga małżeństwa”, Hy- mena, w otoczeniu Wierności, Wdzięku i Wstydliwości, oraz trzech Parek — Kloto, Lachesis i Atropos: ta ostatnia, „jako ta, która zabija, przedstawiona była w uśpieniu, na znak, jako żywot Ich Wysokości madonny Lukrecji i don Alfonsa ma być długi”. Cała ta symbolika wyglądała ra­ czej naiwnie; daleki był natomiast od naiwności symbol Borgiów — potężny byk pomalowany na czerwono, którego sylwetka, istne wcielenie zwierzęcości, odcinała się ostro na tle zimowego nieba na szczycie łuku tryumfalnego. Byl dzień 27 stycznia. Tymczasem w Ferrarze Ercole d’Este od pewnego już czasu zrzędził na daty i miejsca po­ stojów w tej podróży i wydawał się ze wszystkiego niezado­ wolony. O ile w grudniu wciąż z naciskiem przypominał Castelliniemu, żeby Lukrecja nie zjechała zbyt wcześnie, o tyle teraz naglił do pośpiechu, ponieważ wszyscy inni goście albo już byli w Ferrarze, albo mieli zjechać lada dzień. Pierwsze przynaglenia doszły doradcę książęcego już w Urbino i mówił o nich Lukrecji; w Imoli otrzymał rozkaz takiego pokierowania podróżą, aby wjazd do Fer­ rary mógł się odbyć 1 lutego, nie 2, jak było planowane, jako że tego dnia przypadało święto Oczyszczenia Naj­ świętszej Marii Panny. Lukrecja jednak miała na tę spra­ wę własny pogląd, czysto kobiecy; nie chciała ukazać się w Ferrarze zdrożona i nie w formie. Niełatwo jej jednak było bronić swego programu podróży, skoro poprzednio tylekroć i tak żarliwie zapewniała księcia Ferrary o swym posłuszeństwie i należnej ojcu pokorze. Kiedy na przykład książę Ercole zapytywał, czy miałaby ochotę odbyć ostatni etap podróży, z Bolonii do Ferrary, statkiem poprzez ka­ nały Padu i Reno — odpowiedziała, że owszem, uczyniłaby to chętnie, musi jednak, zanim się zdecyduje, napisać do papieża i uzyskać jego zezwolenie. „A to gwoli okaza­ n ia — mówił Castellini — jak dalece szanuje wolę Jego 46 Świątobliwości w najbłahszej nawet rzeczy, jaka mu jest uległa, pełna szacunku, rozważna; i jako nie własną wolą pragnie się we wszystkim kierować, ale wolą i sądem tego, kto jest i zawsze będzie najwyższym dla niej władcą.” Tak więc przy pierwszym zaraz konflikcie pomiędzy życzeniem Lukrecji a wolą jej teścia okazało się, jak pustą formal­ nością były jej wszystkie składane mu zapewnienia. Dzień postoju w Imoli dawno już postanowiły obie z księżną Urbino poświęcić na mycie włosów i inne za­ biegi związane z własnym wyglądem. Toteż kiedy Castelli­ ni poszedł oznajmić Lukrecji o najnowszym poleceniu księcia Ercole, a mianowicie, żeby zaraz ruszać w dalszą drogę, tak by następnego dnia stanąć w Bolonii, przybrała wyraz rozterki i zatroskania połączonego ze skwapliwą chęcią zadowolenia księcia — postawa, z którą niełatwo było walczyć. Och, daleka jest od chęci sprzeciwiania się życzeniom księcia, ale bez tego jednego dnia przerwy w ża­ den sposób nie może się obejść. Już raczej, aby okazać się posłuszną i przybyć do Ferrary 1 lutego, gotowa byłaby ominąć Bolonię — choć zatrzymanie się tam wchodziło w skład z dawna ustalonego programu — i tym samym zro­ bić zawód Bentivogliom, którzy przygotowali bardzo uro­ czyste przyjęcie. Co gorsza, posłuszeństwo wobec księcia równałoby się w tym wypadku złamaniu posłuszeń­ stwa wobec papieża, który bardzo usilnie polecał jej od­ wiedziny w Bolonii: to doprawdy sprawa sumienia, nieła­ twa do rozstrzygnięcia. Tutaj Lukrecja nie omieszkała z pewnością zawieszać głosu, wzdychać w ciężkiej rozterce, wreszcie zapytała łagodnie i nieśmiało, czyby jednak Ercole nie podarował jej tego jednego dnia? I dlaczego właściwie nie chce on, aby uroczysty wjazd odbył się w dzień Oczysz­ czenia — podczas gdy ona, Lukrecja, tego właśnie dnia pragnęłaby zawitać do Ferrary, ofiarować ten wjazd Naj­ świętszej Pannie, czyż nie byłaby to szczęśliwa wróżba? Ten ostatni argument był może przeznaczony dla siostry Lucii; w każdym razie książę, zahaczony w ten sposób, ustąpił i Lukrecja miała swój dzień. 28 stycznia oczom Lukrecji ukazała się z dala panorama 47

Bolonii. Synowie pana tego miasta, Annibale, protono­ tariusz Antongaleazzo, Alessandro i Hermes wyjechali na spotkanie przybywających aż trzy mile za bramy, a o dwie mile dalej powitał ich sam Giovanni Bentivoglio; ujrzaw­ szy Lukrecję zsiadł z konia, podszedł ku niej swym cięż­ kim, majestatycznym krokiem i dotknął na powitanie jej ręki, po czym wszyscy razem udali się do miasta, najpierw główną ulicą aż do wieży Asinellich, a dalej przez Via San Giacomo do pałacu Bentivogliów. Na schodach pałacowych oczekiwała ich Ginevra Sforza Bentivoglio, prawdziwa kobieta Renesansu, wojownicza, odważna i tak rozmiłowa­ na we władzy, że kiedy w kilka lat później Bentivogliowie zostali wypędzeni z Bolonii, umarła z rozpaczy. Pierwsze wiązania sieci, która miała oplątać przyszłe losy domu Bentivogliów, zadzierzgiwał już w owym czasie Valentino; i właśnie po to, by te nici pozrywać, Bentivogliowie, po­ dobnie jak Montefeltrowie w Urbino, gościli i honorowali, jak mogli, ukochaną siostrę księcia Romanii. Zgromadzili dokoła niej najpiękniejsze kobiety Bolonii, o wypielęgno­ wanych ciałach i zachęcających uśmiechach, a przewodziła im władcza, imponująca Ginevra, która zdawała się nie pamiętać wcale w owej chwili, że jest ciotką Giovanniego Sforzy z Pesaro; może zresztą pamiętała o tym, ale w ob­ liczu konieczności politycznej przyjęła taką postawę, jak­ by Giovanni Sforza nigdy dla niej nie istniał. Tymczasem wyglądało na to, że pierwszy mąż Lukrecji specjalnie sobie umyślił niepokoić Estów i Borgiów swoją obecnością w tych ważnych dniach. Od dawna już chodziły słuchy o jakichś knowanych przez niego despektach, toteż Aleksander VI jeszcze we wrześniu ostrzegał listownie księcia Ercole (list ten znalazł i opublikował Gregorovius), by nie dopuścił do zjawienia się Sforzy, który przebywał w tym czasie w Mantui, podczas uroczystości weselnych w Ferrarze. Bo chociaż „rozstanie jego z księżną było cał­ kowicie usprawiedliwione, a wszystko odbyło się zgodnie z prawem i uczciwie... przecież mógł mu pozostać w du­ szy pewien osad goryczy”. Ercole odpowiedział, że nie ma powodu do obaw, a wkrótce potem rozeszła się wieść, że 48 Sforza wyjechał z Mantui: do Wenecji, mówiono. Nikt już 0 nim nie myślał, aż tu 29 stycznia 1502, kiedy Lukrecja wyruszała z Bolonii, do księcia Ercole nadeszła wiadomość od jego mediolańskiego korespondenta, że Giovanni Sforza zamierza być obecny podczas oficjalnego wjazdu Lukrecji, że wybiera się do Ferrary w przebraniu, ma zamieszkać w domu swoich przyjaciół i czekać sposobnej chwili, by ukazać byłej żonie swoją złowróżbną twarz. Estowie nie byli tego pokroju ludźmi, żeby dać sobie zepsuć rodzinną uroczystość, podjęli też natychmiast energiczne kroki: do bram miejskich poszły odpowiednie rozkazy, a do poplecz­ ników sforzowskich w Ferrarze — ostrzeżenia. O ile wia­ domo, Giovanni Sforza nie pojawił się w tym czasie w Fer­ rarze, może nawet wcale nie próbował? Może samo cheł­ pienie się tym projektem było dlań dostateczną satysfak­ cją? W Rzymie Aleksander VI przejawiał na swój ruchliwy, niespokojny sposób żal z powodu odjazdu Lukrecji. Wciąż otaczał się ferraryjczykami — mniej lub więcej zaufany­ mi — wiódł z Nimi1 nie kończące się rozmowy, które da­ wały mu złudzenie, że dzieli z córką jej nowe życie. Przy­ chodził kardynał Ippolito d’Este, a wraz z nim kardynał Modeny Giambattista Ferrari i ambasador — monsignor Beltrando Costabili. Papież przyjmował ich natychmiast, wypytywał o nowiny, udzielał im swoich, wysłuchiwał z niesłabnącą przyjemnością peanów na cześć piękności, cnót i rozumu Lukrecji. Celował w tych pochwałach kar­ dynał Ferrari, dostrajał je znakomicie do trafnie wyczu­ wanych pragnień papieża, wprowadzając pewne niewiel­ kie, a zręczne zmiany. Tak na przykład pewnego dnia zrobił uwagę, że Lukrecja jest właśnie taką kobietą, jakiej Estom było potrzeba; tu potrafił zręcznie wsunąć pochwałę księcia Ercole i Alfonsa i rozwodził się szeroko nad ich zaletami; nad wyraz się to podobało papieżowi, który oświadczył, że bardzo się tymi nowymi krewnymi raduje. A jak sądzi Ferrari, czy przyjmą oni życzliwie młodą ob­ lubienicę? Bez wątpienia — odpowiadał na to kardynał. 1 jakże mogłoby być inaczej, skoro wiedzą, jak bardzo leży 4 L u k r e c ja Borgla t. II 49