Maria Bellonci
LUKRECJA BORGIA
jej życie i czasy
Tom II
Przełożyła Barbara Sieroszewska
PAŃSTWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY
T y tu ł o ry g in a łu w łoskiego
«LUCREZIA BORGIA, LA SUA VITA E I SUOI TEMPI*
O bw olutę i o k ła d k ę p ro je k to w a ł
M ACIEJ URBANIEC
(C) Arnoldo Mondadori Editore 1939
Na dwór książąt d’Este
Między prowincją Veneto i Lombardią od północy
a Apeninem emiliańskim od południa władztwo książąt
d’Este rozciągało się spokojną równiną, ubarwioną zie
lenią pól, rzek i mokradeł. Uprawiali ją rolnicy z krwi
i kości, twardzi i wytrzymali, dla których ta ziemia była
bodźcem do wszelakich na szeroką skalę zakrojonych po
szukiwań i eksperymentów. Ale główny przedmiot chluby
mieszkańców tej krainy, jej architektów i dworaków sta
nowiła Ferrara wznosząca się pośród gładkiej równiny
śmiało i zdecydowanie, bez malowniczego tła, nie osłonięta
żadnymi pobliskimi górami czy wzniesieniami, gotowa sta
wić czoło zarówno niepohamowanym wichrom północnym,
jak wybuchom furii przepływającego nie opodal Padu.
Główną właściwością aury tego miasta jest jej krzepka
siła. Pod rozległym niebem mocne podmuchy wiatru gnały
przez miasto, wirowały po głównym placu, centrum zabaw
i kłótni obywateli, omiatały dokoła pałac Podesty i pałace
magnatów, otaczały swym pierścieniem katedrę czterysta
lat już niemal mającą, zdobną w romańskie rzeźby —
historie biblijne, symboliczne potwory i owe słynne per
sonifikacje miesięcy tworzone z wewnętrznym odczuciem
majestatu przyrody; ochładzały się w zetknięciu z dwu
nastoma cienkimi strugami wody tryskającej z fontanny
na piazzy, obok kościoła San Crispino, wdzierały się na
cztery baszty esteńskiego zamku, przelatywały pośród ko
ściołów, klasztorów, pałaców, ogrodów i domów, z mrocz
nych dzielnic średniowiecznych na wesołe otwarte prze
strzenie dzielnic nowych, by długimi, równymi ulicami
wypaść na zamiejskie pola.
Ferraryjczycy głęboko wchłaniali w siebie ów potężny
wiew. Równie skorzy do wydawania walki, jak do jej
przyjmowania, szczodrzy w ofiarach, twardzi w nienawiści
i niezmordowani w uciechach, gwałtowni, uparci, często
występni (ferraryjskie przysłowie głosi, że „nie ma czło
wieka tak ubogiego, żeby nie posiadał kawałka noża”) —
w jednym byli wszyscy, bez wyjątku niemal, zgodni:
w wierności i przywiązaniu do panującego rodu. Esteński
orzeł budził zarówno w szlachcie, jak w plebejuszach
dreszcz miłcści ojczyzny. I wszystkie warstwy społeczne
czuły to samo: że dzieje i sława Ferrary to dzieje i sława
rodu d’Este.
Ród ten, jeden z najstarszych we Włoszech, wywodzący
się od Longobardów i łączący swe imię w zamierzchłej
przeszłości z imionami króla Berengariusza i Ottona Wiel
kiego, od wieku XII władał miastem, które należało do
stronnictwa gwelfów i stanowiło część dotacji hrabiny
Matyldy, a w chwili wytchnienia od walk pomiędzy pa
pieżem i cesarzem zaprowadziło u siebie rządy republi
kańskie. Dopóki w 1329 papież nie mianował Estów wi
kariuszami Kościoła, signoria ferraryjska twardo opierała
się obowiązkowi płacenia rocznej daniny. Z kolei cesarz
uczynił ich namiestnikami cesarskimi na Modenę i Reggio,
dwa najważniejsze po Ferrarze miasta prowincji. Władali
zatem na zasadzie dwojakiej inwestytury — cesarskiej i pa
pieskiej, pod każdym względem nienaruszalni i zawsze go
towi zbrojnie dowodzić swych naturalnych praw; wydali
spośród siebie całą serię wybitnych władców — Obizzów
i Folków, Aldobrandinów i Azzów (siedmiu było panu
jących tego imienia), wszystko mężowie stanu i wojowni
cy, opanowani namiętnością rządzenia, odważni i obda
rzeni tym wielkopańskim sposobem bycia, który już w 1100
nastrajał poetów, by zeń czerpali porównania. Niespokojny
s
heretycki duch, Uguccione da Lodi, mówi w wierszu po
święconym utraconemu przyjacielowi:
Dov’ai le belle vestimenta,
L’altre riche guarnimenta,
Lo vaio e 1’grigio e 1’armellino
E lo scarlatto e il ęabulino,
Che portavi nell’alte feste,
Come fossi e ’l Marąues d’Este? 1 »
Margrabią d’Este, którego wspomina tu Uguccione, jest
współczesny mu Azzo VI, zaciekły wróg Ezzelina da Ro
mano; Azzo VII, który nastąpił po nim, był sławiony jako
przyjaciel trubadurów i poetów. Ale prawdziwa potęga
Estów zaczyna się za Aldobrandina, wzrasta za Niccoló II,
ugruntowuje się ostatecznie za Alberta, który otrzymał
ponowną inwestyturę od Bonifacego IX i którego wmuro
wany obok portalu katedry surowy posąg przedstawia
w zbroi i z bullą papieską u boku. Syn jego, Niccoló, który
objął rządy w 1402, był jednym z wielkich Estów; okrutny
z natury, ale inteligentny, dzielny wojownik, obdarzony
nie byle jaką, dziką często fantazją i gorący miłośnik
kobiet; mówiono o nim, że słusznie mu się należał tytuł
„ojca ojczyzny”, ponieważ brzegi Padu roją się od jego
dzieci. Nie było też wielką przesadą, kiedy naliczono mu
ich dwadzieścioro siedmioro — legalnych i nielegalnych,
ale uznanych i wychowywanych na jego dworze na jedna
kowych prawach. W czasie jego panowania zamek Estów
stał się widownią tragicznej namiętności Parisiny Mala-
testa, drugiej żony Niccoló, do pasierba Ugona; ta nie
szczęsna miłość zakończyła się ścięciem obojga kochan
ków. Po tym wyroku Niccoló rozkazał ścinać głowy wszy
stkim kobietom schwytanym na cudzołóstwie; nie wiado
mo, czy zarządzenie to wypływało z dzikiej wściekłości,
której śmierć tamtych dwojga nie zdołała nasycić, czy
z osobliwego poczucia praworządności, które kazało mu
1 Gdzież tw o je p ie k n e stro je i b o g ate ozdoby, popielice, k u n y , g ro n o
staje, s z k a rła ty i sobole, k tó re ś obnosił uroczyście, ja k g d y b y ś był
m a rg ra b ią d ’Este?
9
podciągnąć swój osobisty przypadek pod regułę ogólną,
aby czuć za sobą dostojne oparcie prawa.
Ale Niccoló okazał wiele rozsądku, kiedy przed śmiercią
naznaczył swoim następcą Leonella, jednego z synów na
turalnych zrodzonych ze Stelli delTAssassino, pięknej córy
Sieny, która dała mu obok kilkorga innych dzieci między
innymi także i owego nieszczęsnego Ugona. Leonello nale
żał do tego rodzaju władców, którzy nie potrzebują opierać
swej władzy i znaczenia na strachu, władców kochanych
przez swój lud miłością kochanka — namiętnie, zazdrośnie
a z czcią. Słynny portret pędzla Pisanella, malowidło pełne
duchowej treści, więcej niż wszystkie dokumenty mówi
nam o tym władcy humaniście, subtelnym polityku, dążą
cym, podobnie jak później Lorenzo dei Medici, do równo
wagi i pokoju w całych Włoszech; o miłośniku wiedzy
i studiów, korespondującym z największymi ludźmi swej
epoki, fundatorze bibliotek i szpitali, reorganizatorze uni
wersytetu w Ferrarze. Humanizm ferraryjski, owa wiosna
klasycyzmu mająca w przyszłości wydać swój najpiękniej
szy owoc w postaci Orlanda szalonego, zrodził aię za pa
nowania Leonella z jego woli oraz z pasji twórczej jego
mistrza i preceptora Guarina Veronese. Wówczas to w Fer
rarze, gdzie bardzo zadomowione były romanse rycerskie
i pieśni prowansalskich trubadurów, gdzie damy i kawa
lerowie wzorowali swoje życie na dziejach Lancelota, Tri
stana, rycerzy świętego Graala i Gotfryda de Bouillon;
gdzie damy na dworze książęcym ncsiły wyhaftowane na
sukniach francuskie dewizy — że wspomnimy tu „Nul hien
sans paine” (Nic nie przychodzi bez trudu) Beatrice d’Este,
„Loiaument voil finir ma vie” (Chcę wierną pozostać aż do
końca) Isotty d’Este, patetyczne „O mors, o mersi” (Albo
śmierć, albo łaska) damy dworu Violanty — zaczęto po
znawać, rozumieć i kochać Wergiliusza, Horacego, Tibulla
i Katulla. Uniwersytet, obdarzony ważnymi przywilejami,
pełen był studentów włoskich i cudzoziemskich; prowa
dzili go ludzie dużej wiedzy, wykładający łacinę, grekę,
gramatykę, retorykę i szereg innych dyscyplin. Maria
d’Aragón, druga żona Leonella, pierwsza zerwała z modą
10
dewiz francuskich i na wszystkich swoich sukniach kazała
wyhaftować otwartą księgę z wypisanym na niej słowem
„solius” (jego jednego). W ogrodach i podczas uczt sły
szało się młodego markiza pogrążonego w dysputach ze
swoim mistrzem Guarinem i z przyjaciółmi; to znów zwra
cał się do dam i z błyskotliwą lekkością Anakreonta im
prowizował:
Lo amor me ha fatto cieco, e non ha tanto
De canta che me conduca in via,
Me lassa per despetto en mea balia
E dice: or va, tu che presumi tanto.1
Przedwczesna śmierć bywa często udziałem istot tak
pełnych uroku: Leonello umarł mając lat czterdzieści sie
dem, w 1450 (z powodu zbyt szczodrych ofiar składanych
Wenerze — podobno); następcą został brat jego Borso,
również syn Stelli delTAssassino.
Borso d’Este, którego dużą, mięsistą i inteligentną twarz
widzimy na freskach w Palazzo Schifanoia, pragnął wszy
stkiego, co wielkie; zarówno cnót, jakie przystoją władcy,
jak i najwyższych godności; na dworze jego wspaniałość
łączyła się z prostotą, hiszpańska etykieta, owo ponure w y
naturzenie szacunku i posłuszeństwa, nie zapuściła jeszcze
w owym czasie w Ferrarze korzeni. Za panowania Borsa
dworność była improwizowana, ale improwizowana wspa
niale. On sam przejawiał w sposobie bycia tę jakąś wiel-
kopańskość wyniosłą i poufałą zarazem, jaka cechuje tych
spośród możnych tego świata, którzy codziennym wysił
kiem szlachetnej myśli potrafią wznieść się ponad swoje
stanowisko. Jak jego ojciec Niccoló i brat Leonello, Borso
prowadził politykę wewnętrznego rozrostu swego państwa;
budował domy i drogi, rozważał pierwsze projekty osusza
nia błot ferraryjskich i przekształcenia ich w ziemię
uprawną. Nie posiadał tak subtelnej inteligencji jak Leonel
lo, który nie tylko był oczytany, ale miał też gruntowne
1 MiŁość m n ie oślepiła i nie m a na tyle litości, by w y w ieść m n ie na
o tw a rtą drogę; zostaw iła m nie m oim w ła sn y m siłom, m ó w ią c : Idż sam ,
skoro ta k wiele m n iem asz o sobie!
11
wykształcenie techniczne i wrodzoną zdolność do chwytania
w każdym zagadnieniu samej istoty rzeczy. Ale Borsa ce
chowało spojrzenie dalekie i rozległe i tak silnie zrośnięty
był z ideą państwa, że postanowił nigdy się nie żenić,
nigdy też nie miał poważniejszych stosunków miłosnych,
ponieważ nie chciał, żeby linia dynastyczna Estów doznała
w przyszłości powikłań w związku z roszczeniami bastar-
dów. Panował więc sam na swoim bogatym i pełnym ży
cia dworze, władając ludem, który umiał ocenić jego dą
żenie do powszechnego dobrobytu i jego szczodrość i który
zdawał sobie sprawę, że stanowi główny przedmiot troski
swego księcia. „My, ludzie księcia Borso i jego ziomko
wie” — mówili o sobie w trzydzieści lat później starzy
dworzanie, domagając się uznania ich za ludzi uczciwych
i szczerych patriotów. Borso popierał rozwój nauk, ale
będąc z natury człowiekiem bogatej fantazji, żywił przede
wszystkim prawdziwą pasję do sztuk plastycznych i wciąż
zamawiał malowidła ścienne, obrazy na drzewie i płótnie
u malarzy tej wybitnej szkoły, która właśnie w owym
czasie powstawała w Ferrarze i której czołowymi przed
stawicielami byli Ercole de Roberti, Cosme Tura i Fran
cesco del Cossa. Ściany Palazzo Schifanoia, pokryte słyn
nymi scenami z życia dworskiego, na które złożyła się
praca tych trzech malarzy, dają nam pojęcie o krzepkiej
radości życia, jaką barwy i formy malarskie napełniały
duszę Borsa; inny tego przykład stanowi słynna Biblia
iluminowana przez Taddea Crivelli i jego pomocników,
która stała się później ozdobą dworu króla Macieja Kor
wina. Sny, cudowne przeobrażenia, sceny biblijne opo
wiedziane subtelnymi dotknięciami pędzla łączącymi fan
tazję z precyzją, radujące oko połączenia barw, przejrzy
ste zielenie, błękity orientalnego nieba, różowość przecho
dząca w łagodne, liliowe odcienie, cała mitologia barw ro
dzi się na tych kartach, a wszędzie widnieją tajemne
symbole Borsa: chrzest, żywopłot, jednorożec, róża, dzwo
nek, z których każdy odpowiada jakiemuś jego dążeniu
czy dewizie, ukazując nam, jaką rolę odgrywała symbolika
we władczej mentalności Borsa d’Este. Dwadzieścia jeden
12
lat jego panowania to dwadzieścia jeden lat pokoju i do
brobytu w dziejach Ferrary. Jakby dla uwieńczenia tego
życia cesarz Fryderyk III-wracając po koronacji z Rzymu
mianował Borsa księciem Modeny i Reggio, a w kwietniu
1471 Paweł II nadał mu tytuł księcia Ferrary. Dźwignąw
szy nazwisko d’Este od markizatu do księstwa, Borso
umarł zaledwie w miesiąc później, pozostawiając ster rzą
dów bratu swemu Ercole, najstarszemu z legalnych synów
Niccoló III i Ricciardy da Saluzzo, kobiety obdarzonej
pasją rządzenia, której okoliczności życia nie dały jednak
okazji do jej wyładowania.
Ercole miał lat trzydzieści, kiedy w 1471 rozpoczął pa
nowanie. Była to także mocna w polityce głowa, ale o ile
Leonello był subtelny i wrażliwy, a Borso wspaniały w ca
łym znaczeniu tego słowa, o tyle Ercole był ostrożny,
powściągliwy nawet w uciechach, z natury skłonny do
skąpstwa; był także religijny, nie w swobodnym stylu
Odrodzenia, lecz raczej na surowy sposób zakonno-śred-
niowieczny. Głębokie przekonanie o konieczności reformy
Kościoła zbliżyło go do Savonaroli; nawiązała się pomię
dzy nimi przyjaźń, z której później Ercole wycofał się
rozczarowany, widząc błędy polityczne, jakie popełniał
wielki mnich ferraryjski. Z nadzwyczajnym szacunkiem
odnosił się do braci i sióstr zakonnych; często zapraszał
do siebie na zamek biegłych w teologii zakonników, aby
w jego obecności wiedli teologiczne dysputy, i śledził wą
tek zawiłych, pełnych sylogistycznych pułapek wywodów,
tak jakby słuchał muzyki czystego intelektu. Była tu już
mowa o porwaniu, dokonanym na jego rozkaz, siostry
Lucii z Narni, mniszki-stygmatyczki, o jej przesiedleniu
z Viterbo do Ferrary i o klasztorze Santa Caterina, który
książę kazał dla niej zbudować nie opodal Schifanoi. Er
cole nie tylko powierzył jej całkowitą władzę nad tym
klasztorem, ale sam myślał o nim także i otaczał czułą
troskliwością; dbał o to, by mniszki miały ogród warzyw
ny, sam zaopatrzył go w aromatyczne zioła: macierzankę,
różne sałaty, szałwię, majeranek, pietruszkę i koper. Ma
larzowi Ercole Bonacossi polecił namalować w loggi klasz
toru modlitwę w Ogrójcu ze śpiącymi apostołami i Matkę
Boską pomiędzy świętym Bernardem i świętym Hieroni
mem; u Gian Francesca Maineri z Parmy zamówił obraz
z głową świętego Jana Chrzciciela; posyłał mniszkom
sprzęt kościelny i domowy, między innymi wielki zegar.
Co dzień prawie wyruszał w stronę Schifanoi, stukał do
furty białego, nowiutkiego klasztoru i wiódł długie roz
mowy ze swoją świętą, zasięgając jej rady nawet w spra
wach ściśle państwowych. Cechowała go pasja polityczna
w połączeniu z pasją religijną, a zarazem właściwe jego
dynastii zainteresowanie życiem społecznym i kultural
nym. Ercole podjął prace melioracyjne zapoczątkowane za
czasów Borsa i doprowadził do uzdrowienia rozległych
przestrzeni dokoła Ferrary i oczyszczenia powietrza w tych
okolicach. Architektura miasta pod jego opieką, dzięki
pracom znakomitego architekta Biagia Rossetti, jęła przy
bierać strzeliste, wytworne a bogate formy lombardzkiego
Odrodzenia; zmieniła się nawet topografia miasta, wyty
czano szerokie, proste ulice w nowej części, nazwanej
Addizione Erculea. Sztuki i nauki, wspomagane przez
księcia, krzewiły się bujnie z dobrego posiewu, jaki rzucił
Leonello. Ercole, podobnie jak wielu polityków, miał za
miłowanie do muzyki oraz wielką a przynoszącą mu za
szczyt namiętność — teatr. Stał się inicjatorem odrodzenia
we Włoszech tej sztuki, dla której potrafił zapominać na
wet o swoim skąpstwie. Niestrudzenie dawał humanistom
ferraryjskim polecenia przekładania dla niego komedii
klasyków antycznych i tworzenia nowych w oparciu o an
tyczne wzory. Trzymał w Ferrarze i ściągał z całych
Włoch zastępy najlepszych aktorów, którzy recytowali
sztuki w wielkiej sali Palazzo della Ragione albo prywat
nie, w pomniejszych salach. Czasami brali w tym czynny
udział także członkowie rodziny książęcej: w 1492 pierw
sza żona Alfonsa d’Este, Anna Sforza, grała i tańczyła
w męskim stroju w roli Ippolita Buondelmonte zakocha
nego w Eleonorze i odniosła wielki sukces, a Eleonora
d’Aragón, jej świekra, nazwała ją „nadobnym stworze
niem”. Tak to Ferrara wyprzedziła o dwa stulecia dwor
14
skie widowiska, jakie miał później dawać Francji dwór
Króla-Słońce.
W 1473, wkrótce po dojściu do władzy, Ercole zawarł
związek, który jemu samemu wydawał się małżeństwem
najbardziej politycznym, jakie tylko być mogło: poślubił
mianowicie Eleonorę d’Aragón, jedną z córek króla Nea
polu Ferranta, znajdującego się wówczas u szczytu swojej
monarszej potęgi. Oblubienica, piękna ową pięknością,
w której wyraża się królewski majestat i która tym sa
mym wymyka się wszelkiej krytyce, przybyła do Ferrary
spowitej w barwne girlandy i rozbrzmiewającej gwarem
bajkowych wręcz zabaw. Od pierwszej chwili wzbudziła
w poddanych podziw, zaufanie i szacunek, ujęła ich swoją
wyniosłą nieco łagodnością, głęboką inteligencją i iście
królewską pogodą. Dała domowi Estów sześcioro potom
stw a— Izabelę, Beatrice., Alfonsa. Ippolita, Ferranta i Si-
gismonda, z których co najmniej czworo starszych znalazło
miejsce na kartach historii. Jako córka królewska, nie czu
ła nigdy lęku wobec wojen czy spisków; me bała się na
wet wówczas, kiedy latem 1476 Niccoló, bratanek Ercola
a syn Leonella, w złudnym przeświadczeniu, że Ferrara
jest mu przychylna, wspomagany w swych poczynaniach
przez margrabiego Gcnzagę, wśliznął się do miasta z flo
tyllą łodzi, gdzie ukryci pod słomą siedzieli jego uzbrojeni
ludzie, i z okrzykiem bojowym: „Żagiel! Żagiel!”, zawład
nął szeregiem ważnych obiektów. Eleonora, która schro
niła się przed upałami w Schifanoi, ledwie zdążyła, w ko
szuli, z maleńkim Alfonsem na ręku i dwiema niewiele
starszymi Izabelą i Beatrice, uciec na zamek. Tam, roz
kazawszy podnieść mosty, czekała spokojnie na Ercola,
który rychło pokonał i rozproszył mocno już i tak przerze
dzone szeregi napastników, a Niccola pojmał i najpierw
kazał ściąć mu głowę, a następnie przyszyć ją na powrót
do tułowia i odziane w złocistą szatę zwłoki uroczyście
pochować w kościele San Francesco. Później, w trakcie
uciążliwej wojny, w której Ferrara jako sojusznik Neapolu
zmuszona była bić się z wenecjanami, Eleonora odegrała
doniosłą rolę: ponieważ Ercole był chory, sama zeszła
15
między wzburzone tłumy i wygłosiła do nich przemowę
jako władczyni, jako żona i matka; a mówiła tak zręcz
nie, że nim jeszcze skończyła, mieszczanie, którzy już woj
ną do cna byli wyczerpani, porwali się wznosząc okrzyk
wojenny księcia: „Diament! Diament!”, „Estowie albo
śmierć!” i „Do broni! Do broni!” — pełni nowego zapału.
Równowaga moralna Eleonory nacechowana była wykwin
tem podobnie jak jej maniery; a w niektórych swoich
listach Eleonora robi nawet wrażenie doskonałości według
ideałów niemal mieszczańskich — na przykład w 1491, kie
dy wyrażała radość, że obie jej córki, Izabela i Beatrice,
zostały tak dobrze wydane za mąż: jedna za margrabiego
Mantui, druga za Ludovica Moro — mężów nader czcigod
nych, o wielkim znaczeniu. Do synowej swej, Anny Sforza,
kobiety o pięknej twarzy, a zwłaszcza oczach, odnosiła się
z pełną wdzięku uprzejmością, bez cienia zazdrości; prze
ciwnie nawet, rada była, kiedy syn okazywał jej względy
i miłość.
Śmierć Eleonory w 1493 stała się niemal narodową klę
ską, jako że do tej pory ona jedna umiała skłaniać swoją
córkę Beatrice, by ta z kolei wpływała hamująco na zgub
ne ambicje Mora, który gotów był, jak to później rzeczy
wiście uczynił, zaprzedać Włochy w obce ręce. Wkrótce
potem, w 1497, umarła w młodzieńczym wieku także i Bea
trice. Sytuacja polityczna zaciemniała się coraz bardziej
i Ercole widział z niepokojem, że nadchodzą nowe czasy,
kiedy — choć on może jeszcze tego nie podejrzewał — same
środki dyplomatyczne nie będą dostateczną obroną.
I rzeczywiście nadchodziły czasy armat Alfonsa d’Este.
Ów Alfonso, pierworodny syn domu, wzrastał jako mło
dzieniec zamknięty w sobie i niechętnie usposobiony wo
bec ojca; zdawało się, że nie chce nic wiedzieć o rządach
i polityce — później dopiero miało się okazać, że nie jest
jednak niegodnym odstępcą od tradycji rodu; nie chciał
również przebywać w towarzystwie ludzi swego stanu
i oddawać się wykwintnym, wyrafinowanym zajęciom,
odpowiednim dla księcia epoki Odrodzenia. Urodzony
w 1476, przeżył dzieciństwo i wiek młodociany wśród nie
pokojów związanych z wojną przeciwko wenecjanom
i wśród żalów i goryczy posępnego okresu powojennego.
Troski wynikłe z tego nieszczęsnego przedsięwzięcia, które
przyniosło Ferrarze utratę cennych terytoriów niziny po-
lezyńskiej z miastem Rovigo, zaważyły poważnie na
kształtowaniu się charakteru Alfonsa; zrodziło się w nim
przekonanie, z początku instynktowne, później wyrozu-
mowane, że siła militarna jest dla Ferrary koniecznością.
Przekonanie to uczyniło z niego — po trzech kolejnych
władcach o tendencjach wyraźnie pokojowych — wojowni
ka. Posługiwanie się artylerią wydało mu się wspaniałą,
ważką nowością, którą należy wykorzystać, założył więc
i zaczął sam osobiście prowadzić odlewnię armat. Z nie
spotykanym za jego czasów szacunkiem odnosił się do pra
cujących tam rzemieślników — techników, jakbyśmy dzi
siaj powiedzieli. Przystawał przy nich i rozmawiał długo
i poufale ku zgorszeniu szlachty i dworzan. W żartach
i zabawach Alfonso przejawiał duszę prostą, a równocześ
nie pewne zepsucie, miewał kaprysy dość prymitywne,
przywodzące na myśl zapalczywą krew Niccoló III i nieco
zwyrodniałą Aragonów. Zrozumiałe jest, że oczom ojca,
arystokraty z krwi i kości, rozsądnego racjonalisty i uro
dzonego polityka, syn ten musiał się wydawać niemal po
tworem. Istniało między nimi coś więcej niż wzajemne
niezrozumienie, częste pomiędzy przedstawicielami dwóch
pokoleń; był to konflikt charakterów mało powiedzieć: nie
podobnych, ale wręcz przeciwnych. Opowiadano między
innymi, że Alfonso mając lat dwadzieścia jeden wyszedł
kiedyś w biały dzień na ulice Ferrary zupełnie nago, z do
bytą szpadą w ręku. Wyczyn wariacki, nawet jeżeli chcia
łoby się go tłumaczyć zuchwałą prowokacją czy zakładem.
Z pewnością Ercole uważał to życie rozpustnika, jakie
wiódł jego syn spędzający czas u coraz to innej kurtyzany,
za ordynarne, pozbawione jakiegokolwiek uroku marno
trawstwo. Ercole, nie będąc bynajmniej ascetą — na tle
renesansowych obyczajów byłoby to jednoznaczne z bez-
płciowością — prowadził jednak tryb życia bardzo po
wściągliwy. Jego głośny neapolitański pojedynek, kiedy to
2 L ukrecja Borgia t. II
17
bił się z powodu pewnej arystokratycznej piękności, bvł
właściwie tylko aktem galanterii, a poza nim niewiele
jakoś było słychać w Ferrarze o miłosnych przygodach
księcia; poważniejsze miał tylko dwie; jedną z Ludoviką
Condulmieri, młodą szlachcianką, która obdarzyła go cór
ką Lukrecją, drugą z neapolitańską dworką Eleonory, Iza
belą Arduino: jej synem był don Giulio o pięknych
oczach, wychowujący się, tak samo jak jego przyrodnia
siostra Lukrecja, na dworze książęcym, pod macierzyńską
opieką księżnej Eleonory. Dla Alfonsa namiętność była
czymś zupełnie innym; lubił silne, zdrowe kobiety mogące
mu sekundować w gwałtownych wybuchach temperamen
tu; wolał nawet, jeśli to były kobiety lekkich obyczajów,
bo z nimi nie potrzebował sobie robić ceremonii. Nie znie
chęcało go nawet to, że w obcowaniu z nimi złapał „fran
cuską chorobę” i ręce miał zagrożone gangreną. Z pierw
szą swą żoną, Anną Sforza, kobietką pełną kapryśnego
wdzięku, żył w harmonii pozornej jedynie i młoda żona
wylała przez niego wiele łez. Pocieszała się zabierając ze
sobą do łoża, nazbyt często zaniedbywanego przez dwu
dziestoletniego męża, milutką i młodziutką murzyńską nie
wolnicę. Biedną Annę spotkał los bardzo wielu kobiet
owych czasów — umarła w połogu. Żałosne dzieje jej mał
żeńskiego życia nie były bynajmniej wyjątkiem.
W Ferrarze mówiło się, i wierzono w to na ogół, że
Alfonso nie jest łubiany przez lud. W rzeczywistości nie
był łubiany — różnica jest zasadnicza — przez dworzan
i związaną z dworem szlachtę, która nie łączyła z jego
osobą wielkich nadziei. Zresztą sfery dworskie nie były
zdecydowane, czy lepszy od Alfonsa byłby jego brat, kar
dynał Ippolito, którego umysł był bystrzejszy, ale charak
ter równie niepewny jak u pierworodnego. Między Alfon
sem i tym niespokojnym duchem — kardynałem, który na
pewno nadawałby się lepiej do noszenia zbroi niż purpu
ry, wybuchały często spory i narastała głucha wrogość,
która później dopiero stopiła się z konieczności w tyglu
racji stanu. Na razie kłótnie i bijatyki pomiędzy domow
nikami ich obu były na porządku dziennym. Do mącenia
18
atmosfery przyczyniali się w znacznej mierze młodsi bra
cia— nie Sigismondo, któremu wystarczało spokojne, po
bożne życie bez żadnych ambicji, wypełnione modlitwą,
ale urodziwy i wesoły don Ferrante, z którym także nale
żało się liczyć, oraz don Giulio, ukochany przez ojca ba-
stard. Dla tego ostatniego Ercole obmyślał bezpieczną
przystań w karierze duchownej, ale w żaden sposób nie
udawało mu się nakłonić do niej syna. Don Giulio zbyt był
piękny i zbyt lubił miłosne przygody, żeby zgodzić się
na jakikolwiek hamulec w tym względzie.
Do tej rodziny wchodziła teraz, z woli papieża i dzięki
potędze złota, Lukrecja Borgia. Mężczyźni z domu Estów,
książę Ercole i Alfonso, przypuszczali, że będą z nią mieć
porachunki duchowej natury, i zamierzali wyrównać |e
każdy po swojemu, obaj twardo i nieugięcie. Tą jednak,
która czekała na Lukrecję z góry gotując się do ataku,
była siostra Alfonsa, Izabela d’Este Gonzaga, margrabina
Mantui. Izabela była niepospolitą kobietą; na pierwszy
rzut oka można w niej było rozpoznać córę Estów. Miała
prawdziwy talent do rządzenia, zdolna obmyślać i prze
prowadzać najśmielsze posunięcia w imię dobra państwa.
Wybitnie inteligentna, ambitna, ani trochę nie małostko
wa, była naturą władczą i nie miała zamiaru krępować
swej indywidualności fałdami kobiecych szat. Ponieważ
jednak rządy Mantui spoczywały w ręku jej męża, a ona
mogła tylko kierować nim i służyć mu radą, i to pod wa
runkiem, że Gonzaga zgodzi się, by nim kierowano i udzie
lano mu rad, na co nie zawsze się zgadzał — margrabina
szukała pełniejszych sukcesów na polu intelektualnym, ar
tystycznym i towarzyskim. Godziła się z tym, że nie jest
mężczyzną, byleby nikt jej nie zaprzeczał tytułu „najwy
bitniejszej kobiety swoich czasów”, i lubiła słuchać, kiedy
tak o niej mówili jej wielbiciele. Nosiła najwymyślniejsze
toalety, wciąż nowe, wciąż odmieniane, wzbudzające en
tuzjazm innych dam i natychmiast przez nie naśladowa
ne; ozdoby obmyślane w każdym najdrobniejszym szcze
góle, najwspanialsze tkaniny, niezrównane futra, hafty
a* 19
0 nigdy nie widzianym rysunku i zestawieniu barw. Jej
dwór, świetny jak żaden inny we Włoszech, wciąż zasilany
był dopływem młodych kobiet, pięknych, o błyskotliwej
inteligencji — margrabina Mantui miała zbyt wiele dumy,
żeby obawiać się rywalizacji ze strony swoich podwład
nych — jej zamek nad brzegiem Mincio był siedzibą nie
tylko wielkiej władczyni, ale i intelektualistki. Pełno tam
było antycznych posągów, malowideł, książek, przedmio
tów pochodzących z wykopalisk. Izabela była naprawdę
wykształcona: znała łacinę, studiowała grekę, zdobyła so
bie sławę wśród współczesnych humanistów dzięki kores
pondencji prowadzonej ze wszystkimi znanymi poetami,
artystami i uczonymi, do jakich tylko zdołała dotrzeć;
wymieniała z nimi komplementy, prosiła tego czy owego,
aby przysyłał jej wiersze albo malował coś dla niej. Jej
najsilniejszą ambicją było, aby podziwiali ją wszyscy w y
bitni ludzie półwyspu, a nawet i spoza jego granic; i udało
jej się wywołać poruszenie w świecie humanistów, kiedy
wpadła na pomysł wzniesienia nad brzegiem Mincio po
sągu największego syna Mantui, Wergiliusza. Nawet stary
poeta Pontano słał z Neapolu hymny pochwalne na cześć
tej młodej kobiety, która potrafiła tylu znakomitym ksią
żętom dać lekcję prawdziwej kultury. I chociaż projekt
posągu nie został zrealizowany, fama dokoła Izabeli wzra
stała z biegiem lat, zapewniając jej niezachwianą po dziś
dzień sławę najbardziej reprezentatywnej damy włoskiego
Odrodzenia. Prawa do tego tytułu nikt jej nigdy nie za
przeczy; bo wystarczy rzut oka na jej korespondencję
zachowaną w archiwum Gonzagów w Mantui, aby nabrać
pojęcia jak najbardziej pochlebnego o stylu, zręczności,
odwadze, wytrwałości, bystrości i zmyśle krytycznym Iza
beli d’Este. Jednak wbrew temu, co o niej mówiono
1 o czym ona sama była przekonana, trudno zaliczyć do
głównych cech jej umysłowości intuicję artystyczną w y
sokiej miary; przeciwnie, w literaturze i sztuce upodoba
nia jej stosowały się do mody; była raczej dobrze poinfor
mowana niż bezpośrednio wrażliwa i łatwo mogło jej się
zdarzyć (a zdarzyło się rzeczywiście) wypowiadać pod ad
20
resem Calmety, Accoltiego czy Trissina pochwały o kilka
tonów wyższe od tych, jakimi darzyła Ariosta. Natomiast
ilekroć udało jej się przyłożyć rękę do jakiejś sprawy pań
stwowej, czuła się w swoim żywiole, rozpromieniała się,
wykazywała oryginalność myśli i sądów, zręczność wręcz
diabelską w obracaniu wydarzeń na swoją korzyść, znajo
mość wszelkich sztuczek dyplomatycznych, wytrwałość,
przebiegłość, zrozumienie ludzi i rzeczy — wszystkie cechy
godnie dziedziczone po dziesięciu co najmniej pokoleniach
takich zajadłych polityków, jakimi byli Estowie.
Naturalnym biegiem rzeczy tak silne skupianie uwagi na
wydarzeniach świata zewnętrznego musiało oddalać Iza
belę od świata intymnych uczuć, odbierać jej kobiecą
miękkość i czułość. Siady tych cech przejawiała jedynie
czasem w jakimś sentymentalnym zwrocie w rozmowie —
nie były to jej cechy wrodzone, ale nabyte w dzieciństwie
spędzonym u boku czułej, kochającej aragońskiej matki.
Nie tak powabna, jak to o niej głosili jej dworacy, wzro
stu średniego, o kształtach raczej zaokrąglonych, włosy
miała jasne, oczy ciemne i sposób bycia, który udało jej
się uczynić żywym i majestatycznym zarazem. Mowa jej,
prawdziwej córy Lombardii, była bogata, pełna nieodpar
tego czaru i smaku. Muzykalna z natury i starannie w tym
kierunku kształcona, śpiewała i grała w sposób doskonały,
wyrafinowanie naturalny. Była troskliwą matką, ale ko
chała tylko synów i właściwie o nich jedynie wspomina
w listach do męża; opowiadano o niej, że po urodzeniu
drugiej córki rozzłościła się okropnie i kazała wyjąć ma
leństwo ze wspaniałej kołyski przygotowanej dla syna,
gdyż jako dziewczynka nie było jej godne. Później, kiedy
inna córka, Ippolita, wstępowała do klasztoru i wzruszo
ny ojciec błogosławił dziewczątko, ona pozostała obojętna,
a nawet rada była, że znalazła sobie zięcia, który, jak
mówiła, nie przysporzy jej żadnych kłopotów. Kochała
swego męża, jednego z najbrzydszych, a zarazem najbar
dziej fascynujących mężczyzn owych czasów, zwycięzcę
spod Fornovo w 1495, który z uroczą chłopięcą naiwnością
polecał nadwornym poetom układać dla siebie wiersze
21
i posyłał je swojej żonie-intelektualistce jako własne. Iza
bela nie miała nigdy żadnej skłonności do innych męż
czyzn, jeśli nie liczyć czysto mózgowej słabostki dla szwa
gra, Ludovica Moro, który wywarł na niej silne wrażenie
goszcząc ją, piętnastoletnią wówczas, na swoim mediolań
skim dworze. Olśnił ją potęgą i bogactwem podczas tej
wizyty wypełnionej festynami i balami urządzanymi z nie
słychaną wręcz wystawnością. Przeżyła wtedy dzięki Mo
rowi dni upojenia objawami czci i galanterii, jakimi ją
otoczył, i królewskimi iście darami, jakie składał u jej
stóp — między innymi była tam szata złotolita, niezmier
nie bogata, a na niej wyhaftowany port genueński z la
tarnią morską i wieżami strażniczymi oraz dewiza: „Tan
trabajo m ’es placer per tal thesauro no perder” (Radośnie
pracuję, by tak wielkiego skarbu nie utracić). Tak, wtedy
Izabela bardzo zazdrościła losu swej aicstrze Beatrice.
Przestała go zazdrościć później, kiedy przyszło jej oglądać
śmierć siostry, księstwo lombardzkie w ruinie, splendory
Mediolanu rabowane i bezczeszczone, podczas gdy o tyle
mniejsze margrabstwo mantuańskie oparło się burzy
i opierało nadal. Izabela królowała w nim nieustraszenie,
otoczona zastępem swoich dworek posłusznych każdemu
jej skinieniu, czuwając nad misterną siecią intryg dyplo
matycznych, artystycznych, światowych.
Z pojawieniem się Lukrecji w Ferrarze po raz pierwszy
jasny horyzont dokoła Izabeli zaczął się chmurzyć. Co
miała jej przywieźć ta bratowa przybywająca z Rzymu,
z tego dworu papieskiego, z którym żaden inny nie mógł
się równać? Teraz o niczym innym nie mówiono dokoła,
jak tylko o jej uroku i cnocie; ale Izabela słyszała nie
gdyś z własnych ust rozwiedzionego męża Lukrecji — nie
zapominajmy, że pierwszą żoną Giovanniego Sforzy była
sicstra margrabiego Mantui — skandaliczne historie z jej
przeszłości; w dodatku Giovanni umiał suto zaprawiać żół
cią swe opowieści. A jednak to, że miała teraz uznać za
równą sobie i traktować z szacunkiem należnym władczyni
Ferrary kobietę, która dawała powody, by w ten sposób
o niej mówiono, niczym było w porównaniu z myślą o nie
22
bezpieczeństwie, jakie stanowiła obecność Lukrecji tak
blisko Mantui, w rodzinnym mieście Izabeli, w otocze
niu ludzi, których przyzwyczaiła do uważania jej właśnie
za „pierwszą damę w świecie”, nieomal za bóstwo. Pięk
ność, bogactwo i uroki rywalki boleśnie raniły pychę słu
chającej tych pochwalnych opisów margrabiny. Zrozu
miała ona, prędzej może niż ktokolwiek inny, że dla wszyst
kich będzie lepiej pogodzić się z tą parantelą, ale znosiła ją
z trudem i wciąż przeżuwała nie wypowiadane głośno sło
wa, podjudzana przez swoich ferraryjskich przyjaciół,
którzy opisywali jej wykwintne stroje Lukrecji nakłania
jąc Izabelę, aby wysiliła swoją pomysłowość i „pokazała,
czyją jest córką”; były to aluzje do królewskiej, przez
matkę Aragonkę, krwi Izabeli w przeciwstawieniu do nie
prawego pochodzenia Lukrecji.
Od października do stycznia powoli zazwyczaj płynące
miesiące zimowe wypełnione były na dworze mantuań-
skim mnóstwem zajęć. Izabela zwoływała swoje dworki,
tresowała je, przez długie godziny studiowała nowe faso
ny sukien, dobierała kolory, przykładała jedne do drugich
różne rodzaje aksamitów i futer w poszukiwaniu efektow
nych zestawień; nie wystarczało jej samo bogactwo złota
i brokatów, w literaturze szukała pomysłów na symbolicz
ne hafty, które miały zmuszać głowy dworaków do my
ślenia. Dla swojej przybocznej świty, złożonej z nieko
niecznie bogatych szlachciców, aż w Brescii szukała zło
tych łańcuchów do wypożyczenia; dostała je, ale nie tak
piękne, jakby pragnęła. Uczyła się nowych pieśni i po
wtarzała stare, akompaniując sobie na lutni; a ponieważ
wiedziała, że ulubioną sztuką Lukrecji jest taniec, posta
nowiła nie dać się i w tej dziedzinie zakasować i ćwiczyła
ze swymi dworkami francuskie i włoskie tańce, jakie były
naówczas w modzie. I tu czy krok był nie dość rytmiczny,
czy figura wychodziła niezdarnie — czoło Izabeli zachmu
rzało się. Potrzebny był koniecznie metr tańca, i to dosko
nały. Izabela przypomniała sobie, że w ubiegłym roku
Ippolito proponował jej wzięcie na dwór mantuański nie
jakiego Ricciardetta, dobosza i tancerza, który był zarazem
23
I
mistrzem wytwornych manier i nauczycielem tańców róż
nych krajów. Odmówiła wówczas, ale teraz ten człowiek
był jej niezbędny, toteż zażądała natychmiastowego jego
przybycia. A że Ippolito zwlekał z wysłaniem go, pisała do
brata nagląco: „Jeżeli Wasza Dostojność nie użyczy mi
owego Ricciardetta na kilka dni, obawiam się, iż będę się
musiała rumienić na tych balach.” Czyż mogło nie obudzić
się na te słowa w Ippolicie poczucie solidarności rodzin
nej?
Dnia 14 listopada 1501, kiedy Lukrecja przebywała jesz
cze w Rzymie, dręczona wątpliwościami, z kancelarii ksią
żęcej w Ferrarze wysłane zostało do Mantui oficjalne za
proszenie od Ercola d’Este dla córki. Oryginał tego zapro
szenia, który do tej pory uniknął oględzin badaczy, poja
wił się w samą porę, żeby rozjaśnić pewien ciemny punkt,
przy którym historycy zatrzymywali się niezdecydowanie,
a który sprowadza się do pytania: dlaczego do Ferrary,
na esteńsko-borgiowskie wesele, przyjechała Izabela sa
ma, bez margrabiego Mantui, swego męża? Luzio, najbar
dziej wiarygodny historyk dworów w Mantui i Ferrarze
w okresie Odrodzenia, tłumaczył pozostanie Gonzagi w
Mantui niepokojem, jaki musiały w nim budzić podejrzane
manewry Valentina; manewry, które w owej chwili mą
ciły sen wszystkich władców włoskich państewek. Na po
parcie swojej tezy Luzio przytacza list niejakiego Mattea
Martino da Busseto, który pisze z Bolzano do margra
biego Mantui, jakoby było mu wiadome, że papież zamie
rza skorzystać z uroczystości weselnych, by sprzymierzyw
szy się potajemnie z Francuzami i z Wenecją, z wojskiem
Valentina rzucić się niespodziewanie na Ferrarę, złowić
w jeden niewód wszystkich władców państewek, zagarnąć
ich ziemie i podzielić się łupem ze sprzymierzeńcami. Hi
poteza zupełnie niedorzeczna, a pochodzenie jej nietrudno
odgadnąć: musiała wykluć się na dworze tego zupełnie
nieodpowiedzialnego człowieka, jakim był cesarz Maksy
milian. Ów Busseto usilnie odradzał margrabiemu Mantui
ruszanie się gdziekolwiek ze swoich ziem; radził mu też
baczyć pilnie na to, co się dzieje na granicy. Ale list ten,
24
pisany 9 grudnia 1501, chociaż mógł się przyczynić do
spotęgowania atmosfery podejrzeń i nieufności względem
Cezara Borgii, nie wpłynął z pewnością na decyzję Fran-
cesca Gonzagi, a to z tej prostej przyczyny, że sprawa
jego obecności czy nieobecności na weselu była zdecydo
wana już o miesiąc wcześniej, i to przez kogoś całkiem in
nego niż taki czy inny doradca margrabiego Mantui: zde
cydował o tym książę Ercole d’Este i jasno to wyłożył
dyktując sekretarzowi list do Izabeli.
I rzeczywiście w liście tym, oficjalnym zaproszeniu da
towanym 14 listopada, poleciwszy margrabinie Mantui
przybyć na wesele „madamy Lukrecji, synowej naszej,
gdyż jako córce domu przystoi Waszej Dostojności być
obecną”, książę pisze dalej: „Niemniej przeto, nikomu nie
uwłaczając, sądzimy, iż lepiej byłoby, aby Jego Dostojność
(Francesco Gonzaga) nie przybył, zważywszy niepewne
dzisiejsze czasy, co, tuszę, Jego Dostojność sam dobrze
pojmuje i nad czym winien się poważnie zastanowić.” Jest
to coś więcej niż perswazja, to wręcz zakaz. „Tak więc
tuszę, iż Wasza Dostojność potrafi mu to dać do zrozumie
nia” — kończy książę list do córki, okazując jawnie, że
więcej żywi zaufania do jej rozumu niż do rozumu zięcia.
Wynika z tego, że Gonzaga bał się; a obawy jego były wi
dać uzasadnione, skoro liczył się z nimi tak poważnie ksią
żę Ferrary, który nie zwykł był lękać się bez przyczyny.
Zdobywcze zapędy Valentina były powszechnie znane;
ponadto Ercole d'Este wiedział dobrze, że w Rzymie papież
nie szczędził Saraceniemu i Bellingeriemu utyskiwań na
margrabiego Mantui, oskarżając go o „zbytnią swobodę
w mowie”, a zwłaszcza o to, że dał przytułek w swoich
włościach nieprzyjaciołom papieża i Cezara — całej zgrai
antyborgiowskich uchodźców, nie wyłączając Giovanniego
Sforzy, rozwiedzionego męża Lukrecji. Przezorniej było
zatem, żeby Francesco Gonzaga pozostał w domu — bez
pieczniej dla niego i dla innych. Pod koniec stycznia Iza
bela, całkowicie już gotowa, wyruszyła ze swymi kuframi
i swoim dworem, zapewniając głośno, że spełnia ciężki
obowiązek. Zabrała ze sobą swoją powiernicę, margrabinę
25
Cotrone, a w Ferrarze miała spotkać się ze szwagierką,
Elisabettą Gonzaga, księżną Urbino, i z jej najbliższą przy
jaciółką, jedną z najbłyskotliwszych kobiet tamtego stu
lecia, Emilią Pio di Montefeltro. Wiedziała dobrze, że
wszystkie one będą zawsze podzielały jej zdanie i pójdą,
dokąd je powiedzie. Zamierzała działać przy pomocy pu
łapek i dworskich intryg.
W Ferrarze zbliżające się wesele puściło w ruch olbrzy
mią machinę i sprawiło nawet, że rozwarła się książęca
sakiewka. Ercole wydaje hojnie, licząc przy tym skrupu
latnie, pewien już teraz, że synowa za wszystko zapłaci.
Pudełkarz Giacomo i mistrz Niccoló otrzymali zamówienia
na ozdobne pudła i złocone kufry; nadworny złotnik robi
nowe oprawy do klejnotów i odświeża stare; wenecki sny
cerz Bernardino razem z Giorgiem dalie Cordelle i Fran-
ceskiem Spagnolo pracują nad nowym rzędem na konia
dla oblubieńca, nie szczędząc płytek szczerego złota mister
nie kowanych; malarze Fino i Bartolomeo z Brescii rysują,
złocą i malują karety, które będą wiozły damy dworu; na
ulicach wznosi się „trybunały”, przy Castel Tedaldo, Sara-
ceno i San Domenico; są to pstre budowle z drzewa, pa
pieru i płótna, z których spowici w girlandy aktorzy będą
witali oblubienicę; wykonanie owych „trybunałów”, po
wierzone fantazji i pędzlowi Corradina z Imoli, wyszło
nieszczególnie. Powrożnik Giacomo przygotowuje bardzo
długie liny, które mają sięgać ze szczytu wieży Rigobello
i wieży Podesty aż do ziemi: droga napowietrzna, którą
dwóch linoskoczków ma zjechać do stóp nowej księżnej.
Ale najwięcej robotników, cała ich armia, zajęta jest przy
gotowaniem przedstawień teatralnych pod okiem samego
księcia. Złożą się na nie, oprócz komedii, intermezza i po
pisy taneczne zwane moreskami. Dwaj reżyserzy, Ercole
Panizzato i Filippo Pizzabeccari, długo łamali sobie głowy
nad wyszukiwaniem efektów godnych takiej publiczności
i takiej okazji. Tymczasem w wielkiej sali Palazzo della
Ragione malarze i dekoratorzy pod kierunkiem malarza
Jacopa Mainardi zużywają ogromne ilości tkanin białych,
czerwonych i zielonych na przyozdobienie amfiteatralnej
widowni przeznaczonej dla pięciu tysięcy widzów, upinają
złotolite materie na kształt baldachimu nad książęcym
tronem, rozwieszają girlandy i festony z wiecznie zielo
nych roślin, malują ogromne herby Estów, Borgiów i w iel
kiego protektora Ferrary — króla Francji. Równocześnie
setki aktorów, muzyków i tancerzy urządzają próby swo
ich występów i wciąż zwozi się wielkie kosze akcesoriów
teatralnych: spisy ich stanowią jeszcze dziś bardzo zabaw
ną lekturę. Na przykład do popisów sztukmistrzów i lino
skoczków potrzebne są pióropusze z piór strusich, których
dostarczyć ma Giovanni Massariato, czterdzieści funtów
pakuł tak spreparowanych, żeby uchronić usta połykaczy
ognia od oparzenia, dzwoneczki, tamburyna i kolorowe ku
le, którymi żongluje mistrz Bcltramc, dwadzieścia cztery
zwierciadła mistrza Giorgio, szesnaście zasłon z czerwo
nego jedwabiu messer Luki; dalej haftowane rękawiczki
Marina, pończochy w różnobarwne pasy Salvatora Baioni,
trzydzieści dziewięć pierścieni, dzieło złotnika Zenorina,
które zdobić będą uszy rzekomych Murzynów, draperie,
kryzy, maski, wyrób ferraryjskiego specjalisty Gerolama
della Viola, dalej jakaś tajemnicza „kula grająca”, sztucz
ne głowy, futra, świeczniki, pasy, szpady, kręgle, trąby,
przedziwne kolekcje sukien, koszul, kaftanów, kubraków,
płaszczy, pończoch i obuwia.
Siedząc cały ten wzmożony ruch z okien swych domów,
chciwie słuchając opowieści krewnych czy służby dwor
skiej, wszystkie damy ferraryjskie czują miły dreszczyk
i myśl ich wybiega do tych strojów i ozdób, po których
spodziewają się małych czy wielkich, ale własnych tryum
fów. „Niewiasty zatraciły wszelką miarę” — pisze ktoś,
kto miał w owej chwili wiele do czynienia z krawcami
i hafciarzami. Pomiędzy znakomitymi rodami rozgorzała
ostra walka o to, które z ich młodych przedstawicielek
dostaną się na dwór nowej księżnej: oprócz zaszczytu i ko
rzyści, jakie urząd dworski mógł przynieść rodzinom wy
branych, zgodnie z obyczajem księżna miała sama zatrosz
czyć się o odpowiednich mężów dla swoich dworek, jeśli
27
jej się dobrze zasłużą. Rzecz jasna, że łączyło się to z bo
gatymi darami w postaci klejnotów czy zgoła posagu,
i w ten sposób znajdował zaszczytne i pomyślne rozwią
zanie trudny i drażliwy problem, jaki stanowiła dla rodzi
ców — nie tylko w tamtej epoce — córka na wydaniu.
W listopadzie Ercole, w towarzystwie syna Alfonsa i ulu
bionego nadwornego medyka Girolama Ziliolo, począł nie
spodzianie odwiedzać pałace nobilów, osobiście doko
nując wyboru. Kandydatki musiały być w wieku od 14
do 18 lat, dobrze urodzone, zdrowe i piękne. „Uroda wiele
tu znaczy” — mówił wzdychając pewien ojciec dwóch
dziewczątek „nie tyle urodziwych, ile dość wdzięcznych”,
bezskutecznie zalecanych księciu. Wybrano ostatecznie
pięć czy sześć; ich wymawiane z zawiścią i szeroko ko
mentowane nazwiska błyskawicznie obiegły miasto. W
styczniu było już pewne, że ostaną się: Giulia dei Trotti,
Elisabetta da Bagnacavallo („dorodny owoc” — mówili
o niej dworacy), Lukrecja Maffei, Giulia Montina, Eleo
nora della Penna, Elisabetta dall’Ara, Benedetta, siostrze
nica Ziliola, niejaka Violanta, nawrócona Żydówka, druga
jeszcze nawrócona Żydówka, córka nadwornego złotnika;
miało dojść później do nich parę innych.
Gorętsza jeszcze walka wybuchła pośród starszych dam
o stanowisko ochmistrzyni tej młodocianej gromadki. Tu
taj wybór był szczególnie trudny, jako że wszystkie kan
dydatki znały się na rzeczy, wszystkie były wysokiego ro
du, wszystkie wreszcie zasługiwały na wdzięczność Estów
z racji przysług oddanych ich domowi jeszcze za życia sta
rej księżnej. Najwięcej szans zdawały się mieć — po od
sunięciu kandydatury Giovanny da Rimini, zbyt młodej
jeszcze i zbyt zalotnej — Beatrice Contrari ze znakomitego
rodu Rangcnich oraz Teodora Angelini. Te obie były roz
sądne i cnotliwe, z czego nie wynika wcale, żeby były
oschłe i surowe. Przeciwnie, mowę ich cechowała pewna
soczysta swoboda, umysł ich — szerokie i ciepłe spojrzenie
na sprawy tego świata, a zwłaszcza na życie intymne ko
biety. Były więc obie pożądanymi i miłymi towarzyszka
mi dla tej gromadki młodych kobiet; zwłaszcza Beatrice
28
Contrari, której listy, zachowane do naszych czasów, służyć
mogą za dowód tego, jak dalece damy włoskie z epoki
Odrodzenia umiały łączyć w sobie daleko idącą pobłażli
wość, nie pozbawioną pewnej żartobliwej złośliwości, ze
szlachetnością uczuć i umiarem, nawet jeżeli,w mowie wy
dawały się bardzo swobodne. Kiedyś na przykład, towa
rzysząc zimą Izabeli d’Este w jakiejś podróży, pani Con
trari w liście do margrabiego Mantui opisywała ich pery
petie; na paradnym, ale zdezelowanym i źle zabezpieczo
nym statku, który wiózł je rzeką do Mediolanu, było tak
zimno, że Izabela zaprosiła ją do swego łóżka, gdzie usi
łowały ogrzewać się nawzajem. Co do niej — zapewnia
pani Contrari — to robiła, co mogła, żeby jak najlepiej
rozgrzać młodą margrabinę, ale i tak znacznie gorzej wy
wiązała się z tego zadania, niżby to uczynił na jej miejscu
kochający mąż, co też Izabeli bez ogródek oświadczyła.
„Po prostu — dodaje pani Contrari — nie miałam na to
sposobu.”
Dowcipna Beatrice musiała jednak popełnić w tej roz
grywce jakiś błąd, została bowiem pokonana przez panią
Angelini, niegdyś damę dworu Eleonory Aragon; no
wa ochmistrzyni zainstalowała się na dworze wraz z całą
rodziną: mąż Antoniolo mianowany został „towarzyszem”
księżnej, córkę zaś, rozpieszczone dziewczątko imieniem
Cristida, zaliczono w poczet dworek.
Nagle wszelkie targi, starania i nominacje zostały prze
rwane: z Rzymu nadesłano listę orszaku towarzyszącego
Lukrecji i książę Ercole zadrżał, do głębi zraniony w swo
im skąpstwie. Tyle kobiet, dworek, tylu hiszpańskich ka
walerów, pokojowców i paziów, taka zgraja obcych ludzi
miała wprowadzać zamęt w jego tryb życia, w przyzwy
czajenia starego człowieka — a przede wszystkim, przy
sporzyć mu tyle wydatków! Zarówno jego spokój, jak jego
budżet znalazły się w wielkim niebezpieczeństwie. Książę
powstrzymał się więc z ogłoszeniem listy imiennej nowego
dworu, dopóki na własne oczy nie obejrzy owej hordy,
która miała zalać pałac esteński. Na razie polecił tylko
wybranym dopiero co damom dworu zaopatrzyć się w strój
29
galowy z karmazynowego atłasu z płaszczem aksamitnym
podbitym czarnymi jagniętami. Dziewczęta były, rzecz
prosta, uszczęśliwione; ich ojcowie natomiast nie ukrywali
złego humoru narzekając, że taki „uniform” będzie ich
kosztował bez mała tyle co posag; słysząc to ojcowie có
rek nie zaszczyconych książęcym wyborem zacierali ręce
z uciechy i mówili sobie, że upragniona nominacja nie jest
znów taka korzystna. Była w tym świadomość odwetu,
bardzo ludzka pociecha tych, którym się nie powiodło.
A tymczasem panny, mimo burzliwych wybuchów ojcow
skich złych humorów, radośnie przymierzały swoje atłasy,
aksamity i futra.
Rzecz jasna, że w mieście takim jak Ferrara, gdzie kul
tura i poezja dojrzewały w gorących promieniach klasycz
nego słońca, poruszenie i entuzjazm ogarnęły nie tylko
rzemieślników oraz damy i kawalerów korzystających
z ich usług; humaniści i poeci puścili w ruch swe pióra,
uwieczniając na białych kartach chwałę domu Estów; na
stępnie pióra znieruchomiały na chwilę, podczas gdy poeci
starali się uszczknąć na rozłogach ducha kwiecie trafnych
a gładkich przymiotników, którymi głosić by mogli chwałę
oblubienicy. Wszystko to oczywiście pisane było po łaci
nie; nikomu w owych czasach nie przyszłaby na myśl
możliwość opiewania wydarzeń o znaczeniu dynastycznym
inaczej aniżeli w tym dwornym języku, którym w Ferra-
rze wielu ludzi władało w sposób równie doskonały, jak
wykwintny. A więc — spośród starszej generacji — Niccoló
da Correggio, Pelegrino Prisciano, Tito Vespasiano Strozzi,
Niccoló Maria Panizzato; z młodych — Celio Calcagnini,
Antonio Tebaldeo, Ercole Strozzi, wreszcie książę poetów:
Ludovico Ariosto, który w tym okresie uprawiał jeszcze
wyłącznie poezję łacińską; dopiero w kilka lat potem miał
zacząć myśleć o stworzeniu wielkiego eposu rycerskiego.
Wszyscy ci poeci żyli życiem dworu i prawie wszyscy
czerpali dochody z dworskich urzędów, często nie mają
cych żadnego związku z literaturą; ich twórczość poetyc
ka, zarówno łacińska, jak włoska, była odzwierciedleniem
namiętności, upodobań i zajęć ich władców. Nie można
30
powiedzieć, żeby Ercole d’Este nie dostarczał zatrudnienia
piórom swoich poetów: któż z nich nie tłumaczył, nie prze
rabiał czy nawet nie układał według klasycznych schema
tów — komedii i sielanek dla teatru książęcego? Matteo
Maria Boiardo, hrabia Scandiano, szczery poeta, autor
Orlanda zakochanego, przełożył i przerobił Tymona Lu-
kiana z Samosaty. Później zyskał wielkie uznanie na dwo
rze książęcym Cejalo Niccola da Correggio, podobała się
również pewna komedia Ercola Strozzi — zwłaszcza księż
nej Eleonorze i damom z jej świty. Wszyscy ci poeci nie
omijali żadnej sposobności wychwalania domu d’Este. Cza
sami na tych „obowiązkowych” tematach dawała się za
szczepić prawdziwa poezja, prawdziwa sztuka, i zdarzało
się, że rozkwitała naprawdę pięknie. Na przykład w mi-
Jyi h, harmonijnych wierszach, które Tito Vespasiaao
Strozzi zadedykował księciu Ercole z okazji zaślubin Al
fonsa z Anną Sforza; chwilę spotkania się dwojga mło
dziutkich oblubieńców odmalował z wdziękiem, lekko tyl
ko potrącając o strunę namiętności:
Formosamąue manurn blando substringere tactu
Gaudet, et insolito saucius igne calet.
Et nova praemeditants venturae gaudia noctis,
Dulcia cum tenera coniuge verba ferit,
Subridet simplex sed enim non rustica virgo,
Purpureo niveas icta pudore genas.1
Komu przypadła rola komponowania obrazów na uro
czystości weselne Lukrecji? Pellegrino Prisciano, biblio
tekarz domu esteńskiego jeszcze z czasów Borsa, humani
sta, astronom i pisarz, przygotowywał mowę powitalną,
w związku z czym zażądał z Rzymu danych o splendorach
domu Borgiów, aby móc głosić ich pochwałę razem z po
chwałą domu Estów. Wiersze przygotowywali: wymowny,
■ On ra d u je siq, le k k im m u śn ięciem d o ty k a ją c Jej p ię k n e j dłoni, i plo
nie ogniem n ie z n an y m ; a w p rzeczuciu szczęścia m a ją c e j n a d ejść nocy
na usta cisną m u siq słodkie w y razy , ku m ilej z w ró co n e oblubienicy.
U śm iecha siq świeża dziew eczk a z ró ż a n y m o b ło k iem z aw sty d zen ia na
b iałych licach.
31
uczony a pełen umiaru Celio Calcagnini i humanista Nic-
coló Maria Panizzato; wreszcie Ariosto układał bardzo
wymyślne i kunsztowne epitalamium. Wszystkie te utwo
ry są zdecydowanie chłodne; Ariosto zapala się tylko tam,
gdzie opiewa Ferrarę, chwaląc to wszystko, co czyni ją
miastem pięknym, bogatym i zdrowym, teraz zaś, kiedy
przybywa jej największa ozdoba, Lukrecja, Ferrara za
tryumfuje nad Rzymem, tak niegdyś pysznym, a dziś
opustoszałym i smutnym. Z wysokiej góry gromada rzyms
kich młodzianów spogląda za odjeżdżającą w dal oblubie
nicą, żałośnie wzdychając. „Omnia vertuntur” — wszystko
się zmienia, mówią cichym głosem, jakby do siebie. „Om
nia vertuntur”, podejmują z drugiej strony głośno i zu
chwale, niby zapowiedź radości, młodzieńcy ferraryjscy,
witając tę, która się zbliża, nową swą panią. Wszystko zda
wało się iść ku odmianie.
Tymczasem orszak weselny opuszczał Rzym i wyruszał
do Ferrary w śnieżny dzień 6 stycznia 1502, ciągnąc ową
Via Flaminia, która wiedzie wprost na północ, wierna kie
runkowi, jaki niegdyś wytyczył jej rzymski konsul. Przy
Ponte Milvio ambasadorzy pożegnali Lukrecję i zawrócili
z powrotem, wszyscy z wyjątkiem ferraryjczyka Costabi-
lego, który towarzyszył orszakowi dalej jeszcze, aż do
miejsca, gdzie Lukrecja zatrzymała się i przesiadła na in
nego wierzchowca. Teraz pożegnał się i on; wymieniali
krótkie, pospieszne zdania, niby urywki rozmów zamie
rzonych, ale nie odbytych z braku czasu i które trzeba bę
dzie zastąpić listami. Szybko ruszono w dalszą drogę: kar
dynał Ippolito w nielicznej asyście swoich ludzi miał to
warzyszyć bratowej do pierwszego popasu; Valentino za
mierzał jechać z siostrą aż do wieczora i wrócić do Rzymu
nocą. Ta jazda pomiędzy bratem i kardynałem d’Este była
dla Lukrecji pewną pomocą; czując przy sobie, po obu
stronach, realną i tak bardzo obowiązującą obecność tych
dwóch mężczyzn, była opancerzona przeciwko wspomnie
niom, które ją opadały, w miarę jak panorama Rzymu
przesuwała się przed jej oczyma, uciekając w dal. Bo na
nic się nie zdało szukać złudnej pociechy w malowniczym
pejzażu kształtującym się coraz inaczej przed oczyma po
dróżnych. Kampania Rzymska rysowała się w przejrzy
stym zimowym powietrzu ostrymi, wyraźnymi konturami,
w czystych, nie skłóconych, nie zamazanych barwach. Me
lancholia wyzuta z jakichkolwiek romantycznych pier
wiastków, odzierająca umysł z wszelkich osłonek, ale za
razem stawiająca go poza zasięgiem rozpaczy, pod surową
kontrolą nie dopuszczającą żadnej słabości, udzielała się
podróżnym przytłaczając ich uczuciem samotności nieomal
więziennej. Lukrecja musiała uchwycić się z całych sił tej
świadomości, że nie jest samotna, lecz z ludźmi, którym
ma do powiedzenia rzeczy ważne, że może słyszeć dźwięk
własnego głosu, wypełnić gestami i słowami otaczającą
pustkę.
Jechali przez całe popołudnie. O zmroku zniknął Valen-
tino po krótkim, pospiesznym pożegnaniu. To rozstanie na
drodze, na oczach tylu ludzi, o zimnym zmierzchu pod
chmurnym niebem, przejęło Lukrecję bólem. Wieczorem,
po przejechaniu dwudziestu pięciu kilometrów, ujrzeli ry
sującą się na prawo sylwetkę wzgórza spowitego w szara
we listowie oliwek. Na jego szczycie wystrzelała spoza
murów obronnych i baszt smukła trzynastowieczna dzwon
nica. Był to pierwszy etap podróży, Castelnuovo di Porto.
I od tej pory przez miesiąc bez mała miała Lukrecja prze
żywać to samo każdego wieczora: przybywa, spieszy do
płonącego na kominku ognia, kładzie się do obcego, nie
znanego łóżka, dzielnie walczy z najlżejszym cieniem żalu,
niepokoju, wspomnień czy pragnień, z największym wy
siłkiem narzuca sobie samej spokój konieczny, by mogła
nazajutrz rano ukazać ludziom pogodną twarz. Nie wiemy,
czy rozstanie Lukrecji z kardynałem d’Este nastąpiło już
tego pierwszego wieczora podróży, czy też dopiero na dru
gi dzień rano. Pewne jest tylko, że dalej niż do Castelnu-
ovo jej nie towarzyszył. Miała jeszcze przy sobie przyjazną
i uczciwą twarz kardynała Francesca Borgii. Był w po
bliżu Gian Luca Castellini, doradca księcia Ercole, zawsze
mający na podorędziu coś nowego, zawsze gotów dyskuto
3 L u k r e c j a B o rg ia t. II
33
wać i rozprawiać. Byli wreszcie obaj szwagrowie, don
Ferrante i don Sigisrnondo, stanowiący towarzystwo dość
powierzchowne, ale właśnie przez to zabawne i nie nużące.
Wieczory spędzała Lukrecja w otoczeniu swoich towarzy
szek, słuchając wysokiego hiszpańskiego głosiku rozszcze-
biotanej Angeli Borgia i głębokiego altu rozsądnej Adria-
ny Mila.
Ale potem przychodził ranek, lodowaty szary świt,
wczesne i spieszne wstawanie, kiedy konie stały już goto
we pod oknami i męskie głosy przynaglały do pośpiechu.
Raz po raz pukał ktoś do drzwi oznajmiając, że wszystko
gotowe; trzeba było, chcąc nie chcąc, ruszać w dalszą
drogę.
Już 7 stycznia kawalkada zbliżała się do Civita Castella-
na mijając Sorakte białą od śniegu, który tego roku zapę
dził się aż do Rzymu. „Vides ut altu stet nive candidum
Soracte!” (Spójrz, jak biała stoi w śniegu Sorakte) — w y
krzyknął może wraz z Horacym któryś z uczonych huma
nistów z weselnego orszaku, może pod rytm stuku kopyt
swego konia na twardej drodze skandował owe antyczne
wiersze?
Za Civita Castellana ukazały się pierwsze pagórki, ciąg
nące się dalej aż po lesiste wzgórza Narni, których kontur
jak ostrym nożem wycięty widnieje nad lśniącymi woda
mi Nery. Minęli Terni kierując się na Spoleto. Ale podróż
nie przebiegała tak gładko, jakby sobie życzyli ci, którzy
wiedli weselną kawalkadę; bardzo prędko zarysowały się
różnice usposobienia, antagonizmy pomiędzy przedstawi
cielami różnych narodowości i różnych państewek, wreszcie
rozbieżność interesów. Rzymianie przejawiali właściwą so
bie pychę, ferraryjczycy, którzy jeszcze w Rzymie przeko
nali się — i donosili w listach do Ferrary — jak to miesz
kańcy tego miasta puszą się i nadymają, kiedy mówią:
„Rzymianinem jestem!-”, podrwiwali sobie z nich po cichu.
Hiszpanie nie mogli darować ferraryjczykom, że się tak
w Watykanie potrafili obłowić, a ludzie Valentina za przy
kładem swego pana pogardzali wszystkim i wszystkimi.
Po drodze z Terni do Spoleto ogólne napięcie znalazło ujś
34
cie w burdzie, jaka wybuchła pomiędzy masztalerzem
rzymskiego szlachcica Stefana dci Fabi a jednym z ludzi
don Sigismonda d’Este z powodu jakichś pieczonych droz
dów. Chwycili się za łby; jeden z ferrajtyjeżyków, widząc
swego ziomka w opałach, rzucił się na rzymianina raniąc
go ciężko w głowę. Na widok takiego sponiewierania jego
sługi w Stefanie dei Fabi krew zagrała i zażądał natych
miast od Estów zadośćuczynienia, na co oni odpowiedzieli,
że napastnik zniknął i nie mogą go odnaleźć. Rzymianin
zrozumiał, że to zwykłe wykręty, uznał się za obrażonego,
głośno o tym krzyczał i dał temu wyraz w chwili przy
bycia do Spoleto: wkroczył mianowicie na zamek wyprze
dzając braci d’Este, z podniesioną dumnie głową, nie po
zdrawiając ich wcale. Lukrecji przypadła rola mediatorki,
uspokoiła, jak umiała, wzburzone umysły, ęhoć najbardziej
zapalczywi uczestnicy orszaku gotowali się już stawać
zbrojnie po jednej czy drugiej strome.
Mieszkańcy Spoleto, pamiętający okres rządów Lukrecji,
tłumnie wyszli ją witać, przygotowali dla niej dawną jej
gubernatorską siedzibę na zamku i teraz patrzyli, jak je-
dzie z tym samym co kiedyś uśmiechem na twarzy, tymi
samymi ulicami, które oglądały ją po raz pierwszy w 1494,
kiedy wraz z Giovannim Sforzą zatrzymała się tam w dro
dze do Pesaro, a następnie w 1498, najpierw samotną,
potem u boku Alfonsa di Bisceglie. Te ostatnie wspo
mnienia trwały w niej tak żywe, jakby to było wczoraj: oto
już ukazuje się portal zamku, dziedziniec, wieże, dwupię
trowy krużganek wsparty na ośmiobocznycb kolumnach,
studnia z herbową tarczą kardynała d’Albornoz. Może spo
dziewała się tam ujrzeć, wywołane czarami tego otoczenia,
rozumne i łagodne oblicze młodego księcia aragońskiego?
Ale zapomniała pewnie o tych majakach z chwilą, kiedy
pozostawiła za sobą mury Spoleto, a zwłaszcza kiedy aa
drodze ze Spoleto do Foligno wyległa jej na spotkanie
gromada świetnych i pięknych młodzieńców oraz poważ
nych mężów z rodu Baglionich, którzy, jako władcy Pe-
rugii i papiescy wasale, zapraszali ją do swego miasta.
Zaproszenie było całkowicie symboliczne, jako że i tak
3*
35
wiadomo było, że marszruta weselnego orszaku jest ściśle
i nieodwołalnie ustalona. Nastąpiła wymiana uprzejmości,
kurtuazyjnych przemówień, po czym panowie Baglioni
przyłączyli się do orszaku, aby mu towarzyszyć aż do
Foligno.
W Foligno mieszczanie przygotowali na powitanie Lu
krecji najwspanialsze widowisko alegoryczne, na jakie tyl
ko stać było ich wyobraźnię. Ale jeżeli nawet hiperbola
wszechwładnie panowała w mowach pochwalnych na cześć
możnych tego świata, były więc całkowicie na miejscu
aluzje na przykład do Lukrecji żony Collatina czy do sądu
Parysa, uznającego Lukrecję za królowę piękności — to
przecież trzeba było ogromnej finezji i doskonałej znajo
mości owego alegorycznego żargonu, żeby uchronić się
przy tym od śmieszności. Jakiegoż sensu można się było
doszukać w widowisku urządzonym przez mieszczan z Fo
ligno, gdzie na scenę wjechała galera pełna Turków gło
szących, że oddają się wraz z całym Wschodem pod opiekę
nowej księżnej Ferrary? Wyglądało to wszystko na kary
katurę i widzów szybko ogarnęło zniecierpliwienie, zwłasz
cza że i wiersze, w których wypowiadane były te niejasne
i zawiłe oświadczenia, brzmiały dość nieudolnie. Lukrecja
zresztą słyszała wszystko w pcstaci monotonnego brzęcze
nia, była zmęczona całą tą pompą; dziękowała i jechała
dalej.
Dokoła zaczynają krążyć szpiedzy; jeżeli nie widać ich
w czasie jazdy, bo kryją się gdzieś na tyłach kawalkady,
to na popasach ich szybkie cienie nrzemykają się wszędzie:
w stajniach, antykamerach, w kwaterach służby; Pretc,
informator margrabiny Mantui, snuje się po korytarzach,
wkrada w łaski dworek dzięki swoim błazeństwom. Młode,
wesołe dziewczęta nie tylko tolerują go, ale raz nawet po
zwalają mu wejść do komnaty sypialnej Lukrecji i obej
rzeć jej nocny strój. Któreś też z dworek — może nawet te
same — opowiadają o nim swojej pani. Lukrecja każe go
zawołać, pozwala mu przyjrzeć się sobie uważnie, wypytu
jąc go równocześnie. Prete nie może uniknąć odpowiedzi
na stawiane mu pytania co do obyczajów na dworze Iza
36
beli d’Este, odpowiada tedy. Ale zaraz potem czuje, że po
wiedział za dużo i że w tym pojedynku na chytrość doznał
porażki. „To wielkiego rozumu pani i niezmiernie prze
biegła”, pisze do margrabiny Mantui i dodaje jeszcze, że
kiedy się z nią mówi, trzeba mieć „cały rozum w pogo
towiu”.
Swobodniej można obmawiać — i obmawia się — nie
wiasty ze świty Lukrecji. Kto to pierwszy powiedział, że
młodziutka małżonka Fabia Orsiniego, Jeronima Borgia,
dotknięta jest „francuską chorobą”? Siostra Jeronimy,
piętnastoletnia Angela Borgia, jest urocza, piękna, ele
gancka, jest coś w jej spojrzeniu, od czego krew zaczyna
wrzeć w człowieku. Co się tyczy nerwowej, wrażliwej
Cateriny, walenckiej tancerki, istnieje duża rozbieżność
w sądach: jest piękna? czy nie jest? „Jednym się podoba,
innym nie” — konkluduje Prete dodając przy tym, że na
tomiast piękność śpiewaczki Elisabetty z Perugii nie może
budzić żadnych wątpliwości. Dwie pełne życia neapolitan-
ki Cinzia i Caterina, córki madonny Ceccarelli, która zje
chała do Rzymu z dworem Sancii d’Aragón (znajdujemy
jej nazwisko na liście dworek Sancii z 1494), są ulubienica
mi wszystkich, ale jest to sympatia bardzo powierzchowna,
którą nikt nie czuje się związany. Tą jednak, która wzbu
dzała nie tylko w .Prete, ale w całym weselnym orszaku
żywiołowy zachwyt, była młodziutka Murzynka Caterinel-
la, prześliczne stworzenie, które jej pani stroiła w atłasy
i brokaty, ozdabiała bransoletami z pereł i naszyjnikami,
niby haremową odaliskę. Nie znaczy to, iżby ferraryjczy-
cy nie byli przyzwyczajeni do książęcej mody na Murzy
nów: małych Murzynków miała na swym dworze Izabela
d'Este, miała Murzynkę także Anna Sforza. Ale mała
Caterinella Lukrecji była prawdziwym klejnotem, „naj
śliczniejsza, jaką w życiu widziałem” — pisał Prete.
Orszak weselny posuwał się naprzód; pozostawiwszy za
sobą Foligno minął Nocera Umbra, minął Gualdo Tadino;
następnie skierował się na lewo, z terytoriów kościelnych
przechodząc na teren włości księcia Urbino. Na dwie mile
przed Gubbio podróżni ujrzeli przed sobą drugą kawal
37
kadę, jadącą im na spotkanie, a na jej czele „najbardziej
wymagającą damę wioską”, Elisabettę Gonzaga o charak
terystycznej długiej twarzy, siostrę margrabiego Mantui,
a małżonkę księcia Urbino, Guidobalda di Montefeltro.
Zdobywając się na tę uprzejmość w stosunku do Borgiów,
księżna Elisabetta nie kryła wcale, że zarówno ona, jak
jej mąż nie mają żadnych złudzeń co do łupieżczych za
miarów Valentina, który od dawna już spoglądał pożądli
wym okiem na lesiste ziemie Montefeltrów. Przeciwnie,
pewni byli, że nie bez ukrytej myśli Aleksander VI zali
czył Urbino do tych signorii, które utracić miały prawa
feudalne. Tak więc ów wyjazd naprzeciw ukochanej córki
papieża, obietnica towarzyszenia jej w dalszej drodze aż
do Ferrary, goszczenie jej w swym księstwie z całym w y
rafinowanym wykwintem, z jakiego słynął dwór w Urbi
no, ten wzór humanistycznych, liberalnych dworów —
były to wszystko akty politycznej konieczności, ostatnia
próba zjednania sobie papieża; niemniej jednak dla pychy
Borgiów, tych w gruncie rzeczy awanturników i kariero
wiczów, były to fakty cenne: obcowanie z wyniosłymi
Gonzagami podnosiło ich, przynajmniej we własnych
oczach.
W czarnym aksamitnym stroju ozdobionym z właści
wym jej surowym umiarem, który gardząc powszechnie
przyjętymi pojęciami o ozdobności był wyrazem jedynego
w swoim rodzaju, niemożliwego do naśladowania przy
mierza fermy zewnętrznej z intelektem — księżna Elisa
betta jechała na czele orszaku, mając u swego boku towa
rzyszkę i przyjaciółkę Emilię Pio, wdowę po jednym
z Montefeltrów, słynną nie tyle z urody, ile z ciętego
dowcipu, ironii i zmysłu krytycznego, które to cechy miały
ją zaprowadzić w przyszłości na pogranicze wyniosłego
i heretyckiego epikureizmu, a i teraz już biły z jej rysów
i z małych żywych oczek osadzonych w pulchnej, białej
twarzy. Podobnie jak księżna, Emilia Pio odziana była
w czerń i tak samo jak wszystkie damy z jej świty miała
na głowie kapelusz o niezwykle szerokich kresach, unie
siony z przodu, a opadający nisko na kark — wprowadzona
przez księżnę moda symboliczna i jak się okaże, przez nie
których złośliwie komentowana.
„Wymieniwszy powitalne uściski i okazawszy sobie wza
jem wiele przyjaźni”, jak pisze Gian Luca Castellini, obie
damy oraz ich połączone świty ruszyły ku Gubbio, w któ
rego bramy wjechano już nocą, przy świetle pochodni roz
jaśniających strome ulice miasta. Na użytek Lukrecji i jej
dworu oddany został cały pałac książęcy nie wyłączając
najbardziej prywatnych komnat księżnej Urbino, która
chcąc pozostawić gościowi całkowitą swobodę, sama prze
niosła się na noc do położonej poza murami miasta letniej
rezydencji. Wszędzie widniały wymalowane herby papieża,
rodu d’Este i króla francuskiego; wykwintne potrawy
i wyborne wina podawano w wielkiej obfitcści, pochodnie
rozjaśniały każdy zakątek, na kominkach zdobnych w mar
murowe arabeski wesoło trzaskały płonące głownie. Inten
denci i słudzy krzątali się około gości „tak uprzejmie, że
nie można było lepiej”. W czystych stajniach, u obficie
zaopatrzonych żłobów, nawet konie, gdyby potrafiły,
uśmiechałyby się z zadowoleniem.
Nazajutrz, rankiem 17 stycznia, trzeba było pożegnać
się z opiekunem małego Rodriga di Bisceglie, rozstać się
z wiernym przyjacielem — kardynał-legat Francesco Bor-
gia opuszczał Gubbio, aby powrócić do Rzymu. Ale Lu
krecji nie dano smucić się w spokoju tym rozstaniem: na
tychmiast po pożegnaniu kardynała orszak weselny, teraz
jeszcze liczniejszy po przyłączeniu się świty księżnej Ur
bino, stanął gotowy do drogi. Pojawiła się też pozłocista,
na francuską modłę sporządzona lektyka, którą Aleksan
der VI podarował córce specjalnie na tę okazję, powodo
wany zapewne, oprócz troski o jej wygodę, także i wzglę
dami psychologicznej natury: że mianowicie, zamknięte
razem w maleńkiej ruchomej komnatce obitej brokatem,
wymoszczonej kobiercami i poduszkami, izolowane od
świata zewnętrznego, Elisabetta i Lukrecja łatwiej będą
mogły zbliżyć się ze sobą i może w tej wspólnej podróży
zrodzi się między nimi przyjaźń. Ale o przyjaźni nigdy nie
było mowy pomiędzy tymi dwiema kobietami, pochodzą-
3.9
cymi z tak bardzo odległych i odmiennych światów i by
najmniej nie skłonnymi do jakichkolwiek ustępstw; nigdy
też ich wzajemne stosunki nie wykroczyły poza zwykłą
światową uprzejmość. Obie ograniczały się zapewne w cza
sie podróży do wymiany okolicznościowych, kurtuazyj
nych uwag, choć też prawdopodobnie poruszony został —
jako że Elisabetta intelektualistka przywiązywała do tych
rzeczy dużą wagę — temat pewnych poetów i humanistów,
z którymi obie były zaprzyjaźnione, jak Vincenzo Calmeta,
Bernardo Accolti i już wówczas nieżyjący Serafino Aqui-
lano.
IV wieczorem orszak dotarł do Cagli, gdzie powtórzyło
się niemal bez zmian gościnne przyjęcie doznane w Gub-
bio, a 18 stanął w Urbino; w odległości mili od bram mia
sta powitał Lukrecję książę Guidobaldo di Montefeltro,
którego poznała już niegdyś w Pesaro, a potem spotkała
w Rzymie w okresie wyprawy księcia Gandii przeciwko
Orsinim. Orszak weselny wjechał do uroczyście przystro
jonego miasta. Ulice Urbino obwieszone były całe broka
tami, herbami Estów i Borgiów; zwłaszcza te wiodące do
pałacu książęcego, owego pięknego pałacu wzniesionego
przez Luciana da Laurana i Francesca di Giorgio dla Fe-
derica II di Montefeltro około połowy XV w. Niewiele
jest na świecie domów, w których tak jak w tym miałoby
się uczucie, że ściany, sufity i podłogi nie ograniczają
przestrzeni, tylko dzielą ją z jakimś umiarem logicznym
i lirycznym zarazem, opartym na rytmie poziomych linii,
na jasnych, czystych proporcjach Quattrocenta. W komna
tach, których drzwi i okna ozdobione były delikatnie rzeź
bionymi gzymsami, gdzie nie brakowało książek, obrazów,
posągów, kobierców i rzadkich instrumentów muzycznych,
ale gdzie nade wszystko pomyślano o wygodzie gościa, Lu
krecja spędziła dwa dni, 18 i 19 stycznia, wypoczywając
i radując się wspaniałym przyjęciem, jakie jej zgotowali
księstwo Urbino. Tam też zapewne dotarł do niej list kar
dynała Ippolita d’Este datowany 16 stycznia 1502 z Rzy
m u— jeden z bardzo niewielu dokumentów rzucających
pewne światło na stosunki pomiędzy Lukrecją a jej ara
40
gońskim potomkiem. Kardynał d’Este posyłał jej w poda
runku jakieś bransolety, których nie mógł wręczyć w Rzy
mie we właściwym czasie, ponieważ nie były jeszcze go
towe; do podarunku dołączył parę gładkich, okrągłych
zdań, dodając, że jeden z jego domowników odwiedził na
jego polecenie małego księcia Bisceglie i zastał go śpiące
go spokojnie i głęboko, wyglądającego pięknie i zdrowo.
Przedtem jeszcze, w Foligno, Lukrecja dostała od szwagra
naszyjnik, za który podziękowała mu liścikiem własno
ręcznie podpisanym, datowanym 14 stycznia. Tak więc
naszyjnik, a w parę dni potem bransolety dawały kardy
nałowi sposobność dołączenia do nich wiadomości poda
wanych w formie tak miłej, że niepodobna byłoby nie
czuć dlań za nie wdzięczności. Toteż Lukrecja, chociaż
wstydliwość i prawidła etykiety wzbraniały jej w li
stach szczerych wynurzeń, musiała cenić te dowody życz
liwości. Z trudem znoszona tęsknota za „najśliczniejszym
dzieciątkiem” zapalała w jej oczach wilgotne błyski.
Orszak wyruszył w dalszą drogę 20 stycznia, mimo gę
stwy chmur zaciemniającej niebo ponad miastem, i sunął
drogami Romanii — obie księżne jechały razem w lektyce
Lukrecji — zdążając do Pesaro jako do najbliższego etapu.
Naprzeciw Lukrecji wyjechał gubernator Romanii, don
Ramiro de Lorąua, jeden z najzaufańszych ludzi Valenti-
na, postawny mąż o szpakowatych włosach oraz brodzie
i o błękitnych oczach. Ale zarówno na niego samego, jak
na towarzyszący mu oddział zbrojnych dworki Elisabetty
Gonzaga spoglądały nieufnie i wrogo, pamiętne — i wciąż
jeszcze drżące na to wspomnienie z trwogi — porwania
przed rokiem ich towarzyszki, Dorotei da Crema. Późnym
wieczorem, pod lodowatym przejmującym deszczem, znu
żony wędrowaniem po kamienistej drodze stromo schodzą
cej z gór Urbino ku adriatyckiemu wybrzeżu, orszak we
selny dotarł do Pesaro.
Opisać uczucia, jakich doznawała Lukrecja na tych zie
miach, które niegdyś stanowiły jej pierwsze spokojne
i samodzielne władztwo, to albo zbyt łatwe, albo zbyt
trudne zadanie. Tym bardziej że musiała starannie ukry
41
wać wszelki ślad wzruszenia, nie chcąc, by księżna Urbino
albo Emilia Pio bystrym spojrzeniem wdarły się w jej ta
jemnice, by się nad nią litowały, a tym samym upokarzały
ją. Uśmiechała się — chwilami może nawet bez wysiłku —
do wesołej gromady dzieci przystrojonych w barwy Cezara
Borgii, żółto-czerwone, patrząc, jak wymachują oliwnymi
gałązkami, i słysząc ich rytmiczne okrzyki: „Duca, Duca,
Lucrezia, Lucreziai” Ale z pewnością trudniej przyszło jej
utrzymać ów uśmiech na ustach, gdy wchodziła w progi
pałacu i potem na widok swojej ulubionej komnaty, gdzie
niegdyś kładła na dokumentach pierwsze podpisy jako
władczyni Pesaro; i kiedy wstępowała po schodach, cho
dziła po komnatach, których każdy zakątek znała tak do
brze. Jak gdyby po to, aby przeszłość tym żywiej stanęła
jej przed oczyma, przyszły ją witać te same damy, które
raz już witały ją jako hrabinę Pesaro, i jej dawna dworka
Lukrecja- Lopez, którą sama wyswatała z pesareńskim le
karzem Gian Franceskiem Ardizi, a która żyła nadal w Pe
saro, samotna i wciąż obca w tych stronach. Któż wie, czy
cierpiała z tego powodu, czy przywykła do nowej ojczyzny
z pogodną rezygnacją kobiet, dla których ojczyzna zamy
ka się w ścianach własnego domu?
Wreszcie i za nią drzwi się zamknęły; Lukrecja całe
rozległe apartamenty oddała na użytek zabaw i rozrywek
zawczasu przygotowanych przez miejscowe damy i posłała
tam wszystkie swoje dworki, które „mimo iż — jak mówi
Custellini — utrudzone drogą, która nawet dla mułów
wielce była ciężka”, znalazły jednak chęć i siły na tańce
i zabawę. Ale nie Lukrecja; pod pozorem, że musi umyć
włosy, została sama z najbliższymi tylko powiernicami,
przede wszystkim z Adrianą Mila, która zapewne nie
szczędziła jej krzepiącej pociechy swojej specyficznej fi
lozofii życiowej. A jeśli Gian Luca Castellini pisał z Pe
saro do księcia Ercole d’Este, że księżna „zdaje mu się
być z natury swej raczej samotnicą, z dala się od ludzi
trzymającą”, to ta jego uwaga pozwala nam lepiej zrozu
mieć, że mimo całej swej dzielności Lukrecja nie zdołała
ukryć dręczącego ją smutku.
42
Ale kiedy pozostawiła za sobą Pesaro, kiedy wydostała
się z tej krainy wspomnień, wszystko wydało się jej no
we, godne widzenia, wszystko przynosiło radość. Ożywiła
się, przyjmowała, tańczyła, co dzień zmieniała nie tylko
suknie, ale klejnoty, nakrycia głowy, ozdoby swego wierz
chowca, ku podziwowi ferraryjczyków, którzy dobrze zna
li się na elegancji. Don Ferrante d’Este z entuzjazmem
opisywał w liście do swej siostry Izabeli suknię, w której
Lukrecja wystąpiła na balu w Rimini — czarną aksamitną,
zahaftowaną w złote iksy, z szarfą z białego jedwabiu
z haftowanym szlakiem; złoty czepeczek na głowie, a na
czole rozsiewał jasny blask przepiękny diament. Kiedy
tańczyła uświetniając swą obecnością festyny prowincjo
nalnych znakomitości, tak jak jej to polecał Valentino, iej
nadęte pychą nadworne błazny hiszpańskie uwijały się po
sali strojąc przesadnie zdumione miny i wykrzykując:
„Patrzcie, patrzcie na naszą panią, jaka jest strojna, jaka
miła, jak tańczy pięknie! Patrzcie na córę wielkiego rodu
Borgiów!” A że pochwały te pochodziły od błaznów, niko
go nie raziło, że towarzyszyły im rozwiązłe czy nawet
blużniercze dodatki.
Tam jednak właśnie, w Rimini, przeżyła Lukrecja naj
gorszy moment swojej podróży. Ni stąd, ni zowąd zaczęły
krążyć niepokojące wieści, rozdymane i przekręcane przy
przechodzeniu z ust do ust, jakoby Giambattista Caraccio-
lo, dowódca wojsk Rzeczpospolitej Weneckiej, ten, które
mu Cezar porwał w swoim czasie narzeczoną i który nie
zdołał do tej pory pomścić zniewagi, krążył z gromadą
zbrojnych ludzi w okolicy Rawenny i Cervii, tuż nad gra
nicą Romanii, z oczywistym zamiarem postąpienia z sio
strą Valentina tak, jak on postąpił z jego narzeczoną. Don
Ferrante d’Este z właściwą sobie lekkomyślnością i po-
chopnością sądów, które miały w przyszłości stać się przy
czyną jego zguby, nie omieszkał opowiedzieć o wszystkim
tej jedynej osobie, którą należało przed tą wiadomością
uchronić, mianowicie Lukrecji. Łatwo zrozumieć, jaki ner
wowy lęk ścisnął ją za gardło, jak poczuła znowu dokoła
siebie atmosferę najciemniejszych borgiowskich spraw,
43
tych dni, kiedy żyła w nieustannej trwodze; wydało jej
się, że wszystkie przemiany losu — podróż, inne nazwisko,
nowe życie, które miała rozpocząć — niczego naprawdę nie
zmieniły.
Wezwany przez nią wespół z messer Ramirem de Lor-
qua Gian Luca Castellini swoim chłodnym umysłem roz
ważył i skonfrontował poszczególne strzępy groźnych no
win wysnuwając wnioski, które złagodziły ogólne przera
żenie. Zważywszy, że orszak Lukrecji liczył z górą tysiąc
ludzi, a ostatnio zasiliły go jeszcze trzy oddziały konnych
kuszników gubernatora Romanii, Castellini nie sądził, żeby
Giambattista mógł im naprawdę zagrażać, chyba że wplą
tałby w to siły zbrojne Wenecji, która ze swej strony
nigdy by na to nie pozwoliła; zaskoczyć ich znienacka tak
że nie zdołałby w okolicy tak odkrytej. W każdym jednak
razie, sądził Castellini, „należy działać ostrożnie, rozesłać
ludzi, którzy przetrząsną okolicę, lecz skrycie, strzegąc się
pilnie okazania strachu czy nieufności”. Ale te rozsądne
wypowiedzi książęcego doradcy na krotko jedynie rozwia
ły lęk Lukrecji, która już widziała się porwaną, zelżoną,
poniżoną. Zapada wieczór, nadchodzą nowe wieści: Carac-
ciolo zbliża się, jest już niedaleko, jest tuż-tuż; Lukrecja,
przejęta grozą, nie dowierza już ferraryjczykom, nie ma
chwili spokoju, jej nastrój trwożnego podniecenia udziela
się innym, dochodzi do tego, że ktoś z otoczenia Lukrecji,
jeżeli nie ona sama — Castellini donosząc o tym epizodzie
swemu księciu zapewnia tylko, że rozkaz nie wyszedł od
żadnego z ferraryjczyków — nakazuje wezwać pod broń
mieszkańców Rimini. Nazajutrz rano w całym mieście pa
nuje okropny zamęt; rośnie fala podniecenia, jak zwykle
w dniach poprzedzających niebezpieczeństwo. Aż wreszcie,
pod wieczór, wracają zaufani ludzie, posłani, aby za
sięgnąć języka, do miejscowości, z których groźne wieści
nadeszły. Przynoszą oni nowiny zgoła inne: Caracciola nikt
nie widział ani w Rawennie, ani w Cervii, wszystko tam
spokojne, nic podejrzanego się nie dzieje. I wszyscy od
dychają z ulgą. (Gregorovius, natknąwszy się na doku
menty opisujące te wydarzenia, wspomniał o nich tylko
44
bardzo pobieżnie i poprzekręcał wszystko: Caracciolo wy
stępuje u niego jako Carazolo, Carazo czy też, z ferraryj-
ska, Carraro, odmalowany w postaci rozbójnika z dziewięt
nastowiecznych popularnych oleodruków.)
W Rimini kończyła się Via Flaminia, ostatnia bezpo
średnia więź z Rzymem; od tego miejsca orszak Lukrecji
ciągnąć miał drogą Marka Emiliusza Lepida, Emilią, naj
weselszym z traktów przecinających Italię; droga to sze
roka, swobodna, wygładzona i ubijana przez dwa tysiące lat
swoich dziejów, pełna życia, nieustannego ruchu, nawoły
wania, śpiewów. Często spotykane zbrojne hufce Cezara
na rączych bojowych rumakach, z zapałem pozdrawiające
orszak Lukrecji, przywodziły na myśl wojenne poczynania
Valentina. Spotykano też grupki spokojnych podróżnych,
wozy pełne kobiet, muzykantów, tancerzy; wędrowali za
konni braciszkowie, wieśniacy, kupcy — pieszo, na mu
łach, osiołkach i niedużych konikach. Co prawda w gęstej
mgle nawet te niewinne spotkania miały czasem niepo
kojące pozory, osoby i pojazdy rzucały cienie większe od
nich samych. Mijani oddalali się, znikali we mgle, cichnął
stuk kopyt i znowu słychać było świergot wróbli i gilów,
których drobne cienie przemykały w mglistym powietrzu.
Teraz orszak posuwał się szybciej, podróżni czuli się na
tych ziemiach bardziej pewni siebie; oto już Cesena: do
tarli do niej „wszyscy zdrowi, cali i dobrej myśli” i zgod
nie z rozkazami Valentina byli gościnnie i suto podejmo
wani. W Forli przygotowano na ich przyjęcie nadzwyczaj
ne uroczystości, przez Faenzę przejechali w potokach desz
czu, co nie przeszkodziło mieszkańcom witać ich radosnymi
okrzykami: „Duca, Duca, Duchessa, Duchessa!" — i zatrzy
mali się w Imoli. We wszystkich tych miastach na spotka
nie orszaku wylęgały gromady dzieci wymachujących
oliwnymi gałązkami i głośno pozdrawiających siostrę księ
cia Romanii. Ubrane były albo w barwy papieskie, żółto
-czarne, albo w kolory Valentina, żółto-czerwone czy białe
i morello. Za to w Imoli, która była ostatnim etapem na
ziemiach Valentina, dzieci nosiły barwy Lukrecji: kwadra
ty żółte na przemian z kwadratami morello. Po dzieciach
45
witali Lukrecję pod murami miasta miejscowi uczeni,
wręczając jej klucze od bram miejskich. Następnie jakiś
urodziwy młodzieniaszek recytował nieszczególne okolicz
nościowe wiersze, a wreszcie ukazał się wóz tryumfalny
z alegorycznym wyobrażeniem „boga małżeństwa”, Hy-
mena, w otoczeniu Wierności, Wdzięku i Wstydliwości,
oraz trzech Parek — Kloto, Lachesis i Atropos: ta ostatnia,
„jako ta, która zabija, przedstawiona była w uśpieniu, na
znak, jako żywot Ich Wysokości madonny Lukrecji i don
Alfonsa ma być długi”. Cała ta symbolika wyglądała ra
czej naiwnie; daleki był natomiast od naiwności symbol
Borgiów — potężny byk pomalowany na czerwono, którego
sylwetka, istne wcielenie zwierzęcości, odcinała się ostro
na tle zimowego nieba na szczycie łuku tryumfalnego.
Byl dzień 27 stycznia. Tymczasem w Ferrarze Ercole
d’Este od pewnego już czasu zrzędził na daty i miejsca po
stojów w tej podróży i wydawał się ze wszystkiego niezado
wolony. O ile w grudniu wciąż z naciskiem przypominał
Castelliniemu, żeby Lukrecja nie zjechała zbyt wcześnie,
o tyle teraz naglił do pośpiechu, ponieważ wszyscy inni
goście albo już byli w Ferrarze, albo mieli zjechać lada
dzień. Pierwsze przynaglenia doszły doradcę książęcego
już w Urbino i mówił o nich Lukrecji; w Imoli otrzymał
rozkaz takiego pokierowania podróżą, aby wjazd do Fer
rary mógł się odbyć 1 lutego, nie 2, jak było planowane,
jako że tego dnia przypadało święto Oczyszczenia Naj
świętszej Marii Panny. Lukrecja jednak miała na tę spra
wę własny pogląd, czysto kobiecy; nie chciała ukazać się
w Ferrarze zdrożona i nie w formie. Niełatwo jej jednak
było bronić swego programu podróży, skoro poprzednio
tylekroć i tak żarliwie zapewniała księcia Ferrary o swym
posłuszeństwie i należnej ojcu pokorze. Kiedy na przykład
książę Ercole zapytywał, czy miałaby ochotę odbyć ostatni
etap podróży, z Bolonii do Ferrary, statkiem poprzez ka
nały Padu i Reno — odpowiedziała, że owszem, uczyniłaby
to chętnie, musi jednak, zanim się zdecyduje, napisać do
papieża i uzyskać jego zezwolenie. „A to gwoli okaza
n ia — mówił Castellini — jak dalece szanuje wolę Jego
46
Świątobliwości w najbłahszej nawet rzeczy, jaka mu jest
uległa, pełna szacunku, rozważna; i jako nie własną wolą
pragnie się we wszystkim kierować, ale wolą i sądem tego,
kto jest i zawsze będzie najwyższym dla niej władcą.” Tak
więc przy pierwszym zaraz konflikcie pomiędzy życzeniem
Lukrecji a wolą jej teścia okazało się, jak pustą formal
nością były jej wszystkie składane mu zapewnienia.
Dzień postoju w Imoli dawno już postanowiły obie
z księżną Urbino poświęcić na mycie włosów i inne za
biegi związane z własnym wyglądem. Toteż kiedy Castelli
ni poszedł oznajmić Lukrecji o najnowszym poleceniu
księcia Ercole, a mianowicie, żeby zaraz ruszać w dalszą
drogę, tak by następnego dnia stanąć w Bolonii, przybrała
wyraz rozterki i zatroskania połączonego ze skwapliwą
chęcią zadowolenia księcia — postawa, z którą niełatwo
było walczyć. Och, daleka jest od chęci sprzeciwiania się
życzeniom księcia, ale bez tego jednego dnia przerwy w ża
den sposób nie może się obejść. Już raczej, aby okazać się
posłuszną i przybyć do Ferrary 1 lutego, gotowa byłaby
ominąć Bolonię — choć zatrzymanie się tam wchodziło w
skład z dawna ustalonego programu — i tym samym zro
bić zawód Bentivogliom, którzy przygotowali bardzo uro
czyste przyjęcie. Co gorsza, posłuszeństwo wobec księcia
równałoby się w tym wypadku złamaniu posłuszeń
stwa wobec papieża, który bardzo usilnie polecał jej od
wiedziny w Bolonii: to doprawdy sprawa sumienia, nieła
twa do rozstrzygnięcia. Tutaj Lukrecja nie omieszkała
z pewnością zawieszać głosu, wzdychać w ciężkiej rozterce,
wreszcie zapytała łagodnie i nieśmiało, czyby jednak Ercole
nie podarował jej tego jednego dnia? I dlaczego właściwie
nie chce on, aby uroczysty wjazd odbył się w dzień Oczysz
czenia — podczas gdy ona, Lukrecja, tego właśnie dnia
pragnęłaby zawitać do Ferrary, ofiarować ten wjazd Naj
świętszej Pannie, czyż nie byłaby to szczęśliwa wróżba?
Ten ostatni argument był może przeznaczony dla siostry
Lucii; w każdym razie książę, zahaczony w ten sposób,
ustąpił i Lukrecja miała swój dzień.
28 stycznia oczom Lukrecji ukazała się z dala panorama
47
Bolonii. Synowie pana tego miasta, Annibale, protono
tariusz Antongaleazzo, Alessandro i Hermes wyjechali na
spotkanie przybywających aż trzy mile za bramy, a o dwie
mile dalej powitał ich sam Giovanni Bentivoglio; ujrzaw
szy Lukrecję zsiadł z konia, podszedł ku niej swym cięż
kim, majestatycznym krokiem i dotknął na powitanie jej
ręki, po czym wszyscy razem udali się do miasta, najpierw
główną ulicą aż do wieży Asinellich, a dalej przez Via San
Giacomo do pałacu Bentivogliów. Na schodach pałacowych
oczekiwała ich Ginevra Sforza Bentivoglio, prawdziwa
kobieta Renesansu, wojownicza, odważna i tak rozmiłowa
na we władzy, że kiedy w kilka lat później Bentivogliowie
zostali wypędzeni z Bolonii, umarła z rozpaczy. Pierwsze
wiązania sieci, która miała oplątać przyszłe losy domu
Bentivogliów, zadzierzgiwał już w owym czasie Valentino;
i właśnie po to, by te nici pozrywać, Bentivogliowie, po
dobnie jak Montefeltrowie w Urbino, gościli i honorowali,
jak mogli, ukochaną siostrę księcia Romanii. Zgromadzili
dokoła niej najpiękniejsze kobiety Bolonii, o wypielęgno
wanych ciałach i zachęcających uśmiechach, a przewodziła
im władcza, imponująca Ginevra, która zdawała się nie
pamiętać wcale w owej chwili, że jest ciotką Giovanniego
Sforzy z Pesaro; może zresztą pamiętała o tym, ale w ob
liczu konieczności politycznej przyjęła taką postawę, jak
by Giovanni Sforza nigdy dla niej nie istniał.
Tymczasem wyglądało na to, że pierwszy mąż Lukrecji
specjalnie sobie umyślił niepokoić Estów i Borgiów swoją
obecnością w tych ważnych dniach. Od dawna już chodziły
słuchy o jakichś knowanych przez niego despektach, toteż
Aleksander VI jeszcze we wrześniu ostrzegał listownie
księcia Ercole (list ten znalazł i opublikował Gregorovius),
by nie dopuścił do zjawienia się Sforzy, który przebywał
w tym czasie w Mantui, podczas uroczystości weselnych
w Ferrarze. Bo chociaż „rozstanie jego z księżną było cał
kowicie usprawiedliwione, a wszystko odbyło się zgodnie
z prawem i uczciwie... przecież mógł mu pozostać w du
szy pewien osad goryczy”. Ercole odpowiedział, że nie ma
powodu do obaw, a wkrótce potem rozeszła się wieść, że
48
Sforza wyjechał z Mantui: do Wenecji, mówiono. Nikt już
0 nim nie myślał, aż tu 29 stycznia 1502, kiedy Lukrecja
wyruszała z Bolonii, do księcia Ercole nadeszła wiadomość
od jego mediolańskiego korespondenta, że Giovanni Sforza
zamierza być obecny podczas oficjalnego wjazdu Lukrecji,
że wybiera się do Ferrary w przebraniu, ma zamieszkać
w domu swoich przyjaciół i czekać sposobnej chwili, by
ukazać byłej żonie swoją złowróżbną twarz. Estowie nie
byli tego pokroju ludźmi, żeby dać sobie zepsuć rodzinną
uroczystość, podjęli też natychmiast energiczne kroki: do
bram miejskich poszły odpowiednie rozkazy, a do poplecz
ników sforzowskich w Ferrarze — ostrzeżenia. O ile wia
domo, Giovanni Sforza nie pojawił się w tym czasie w Fer
rarze, może nawet wcale nie próbował? Może samo cheł
pienie się tym projektem było dlań dostateczną satysfak
cją?
W Rzymie Aleksander VI przejawiał na swój ruchliwy,
niespokojny sposób żal z powodu odjazdu Lukrecji. Wciąż
otaczał się ferraryjczykami — mniej lub więcej zaufany
mi — wiódł z Nimi1 nie kończące się rozmowy, które da
wały mu złudzenie, że dzieli z córką jej nowe życie. Przy
chodził kardynał Ippolito d’Este, a wraz z nim kardynał
Modeny Giambattista Ferrari i ambasador — monsignor
Beltrando Costabili. Papież przyjmował ich natychmiast,
wypytywał o nowiny, udzielał im swoich, wysłuchiwał
z niesłabnącą przyjemnością peanów na cześć piękności,
cnót i rozumu Lukrecji. Celował w tych pochwałach kar
dynał Ferrari, dostrajał je znakomicie do trafnie wyczu
wanych pragnień papieża, wprowadzając pewne niewiel
kie, a zręczne zmiany. Tak na przykład pewnego dnia
zrobił uwagę, że Lukrecja jest właśnie taką kobietą, jakiej
Estom było potrzeba; tu potrafił zręcznie wsunąć pochwałę
księcia Ercole i Alfonsa i rozwodził się szeroko nad ich
zaletami; nad wyraz się to podobało papieżowi, który
oświadczył, że bardzo się tymi nowymi krewnymi raduje.
A jak sądzi Ferrari, czy przyjmą oni życzliwie młodą ob
lubienicę? Bez wątpienia — odpowiadał na to kardynał.
1 jakże mogłoby być inaczej, skoro wiedzą, jak bardzo leży
4 L u k r e c ja Borgla t. II
49
Maria Bellonci Lukrecja Borgia
Maria Bellonci LUKRECJA BORGIA jej życie i czasy Tom II Przełożyła Barbara Sieroszewska PAŃSTWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY
T y tu ł o ry g in a łu w łoskiego «LUCREZIA BORGIA, LA SUA VITA E I SUOI TEMPI* O bw olutę i o k ła d k ę p ro je k to w a ł M ACIEJ URBANIEC (C) Arnoldo Mondadori Editore 1939
Na dwór książąt d’Este Między prowincją Veneto i Lombardią od północy a Apeninem emiliańskim od południa władztwo książąt d’Este rozciągało się spokojną równiną, ubarwioną zie lenią pól, rzek i mokradeł. Uprawiali ją rolnicy z krwi i kości, twardzi i wytrzymali, dla których ta ziemia była bodźcem do wszelakich na szeroką skalę zakrojonych po szukiwań i eksperymentów. Ale główny przedmiot chluby mieszkańców tej krainy, jej architektów i dworaków sta nowiła Ferrara wznosząca się pośród gładkiej równiny śmiało i zdecydowanie, bez malowniczego tła, nie osłonięta żadnymi pobliskimi górami czy wzniesieniami, gotowa sta wić czoło zarówno niepohamowanym wichrom północnym, jak wybuchom furii przepływającego nie opodal Padu. Główną właściwością aury tego miasta jest jej krzepka siła. Pod rozległym niebem mocne podmuchy wiatru gnały przez miasto, wirowały po głównym placu, centrum zabaw i kłótni obywateli, omiatały dokoła pałac Podesty i pałace magnatów, otaczały swym pierścieniem katedrę czterysta lat już niemal mającą, zdobną w romańskie rzeźby — historie biblijne, symboliczne potwory i owe słynne per sonifikacje miesięcy tworzone z wewnętrznym odczuciem majestatu przyrody; ochładzały się w zetknięciu z dwu nastoma cienkimi strugami wody tryskającej z fontanny na piazzy, obok kościoła San Crispino, wdzierały się na
cztery baszty esteńskiego zamku, przelatywały pośród ko ściołów, klasztorów, pałaców, ogrodów i domów, z mrocz nych dzielnic średniowiecznych na wesołe otwarte prze strzenie dzielnic nowych, by długimi, równymi ulicami wypaść na zamiejskie pola. Ferraryjczycy głęboko wchłaniali w siebie ów potężny wiew. Równie skorzy do wydawania walki, jak do jej przyjmowania, szczodrzy w ofiarach, twardzi w nienawiści i niezmordowani w uciechach, gwałtowni, uparci, często występni (ferraryjskie przysłowie głosi, że „nie ma czło wieka tak ubogiego, żeby nie posiadał kawałka noża”) — w jednym byli wszyscy, bez wyjątku niemal, zgodni: w wierności i przywiązaniu do panującego rodu. Esteński orzeł budził zarówno w szlachcie, jak w plebejuszach dreszcz miłcści ojczyzny. I wszystkie warstwy społeczne czuły to samo: że dzieje i sława Ferrary to dzieje i sława rodu d’Este. Ród ten, jeden z najstarszych we Włoszech, wywodzący się od Longobardów i łączący swe imię w zamierzchłej przeszłości z imionami króla Berengariusza i Ottona Wiel kiego, od wieku XII władał miastem, które należało do stronnictwa gwelfów i stanowiło część dotacji hrabiny Matyldy, a w chwili wytchnienia od walk pomiędzy pa pieżem i cesarzem zaprowadziło u siebie rządy republi kańskie. Dopóki w 1329 papież nie mianował Estów wi kariuszami Kościoła, signoria ferraryjska twardo opierała się obowiązkowi płacenia rocznej daniny. Z kolei cesarz uczynił ich namiestnikami cesarskimi na Modenę i Reggio, dwa najważniejsze po Ferrarze miasta prowincji. Władali zatem na zasadzie dwojakiej inwestytury — cesarskiej i pa pieskiej, pod każdym względem nienaruszalni i zawsze go towi zbrojnie dowodzić swych naturalnych praw; wydali spośród siebie całą serię wybitnych władców — Obizzów i Folków, Aldobrandinów i Azzów (siedmiu było panu jących tego imienia), wszystko mężowie stanu i wojowni cy, opanowani namiętnością rządzenia, odważni i obda rzeni tym wielkopańskim sposobem bycia, który już w 1100 nastrajał poetów, by zeń czerpali porównania. Niespokojny s heretycki duch, Uguccione da Lodi, mówi w wierszu po święconym utraconemu przyjacielowi: Dov’ai le belle vestimenta, L’altre riche guarnimenta, Lo vaio e 1’grigio e 1’armellino E lo scarlatto e il ęabulino, Che portavi nell’alte feste, Come fossi e ’l Marąues d’Este? 1 » Margrabią d’Este, którego wspomina tu Uguccione, jest współczesny mu Azzo VI, zaciekły wróg Ezzelina da Ro mano; Azzo VII, który nastąpił po nim, był sławiony jako przyjaciel trubadurów i poetów. Ale prawdziwa potęga Estów zaczyna się za Aldobrandina, wzrasta za Niccoló II, ugruntowuje się ostatecznie za Alberta, który otrzymał ponowną inwestyturę od Bonifacego IX i którego wmuro wany obok portalu katedry surowy posąg przedstawia w zbroi i z bullą papieską u boku. Syn jego, Niccoló, który objął rządy w 1402, był jednym z wielkich Estów; okrutny z natury, ale inteligentny, dzielny wojownik, obdarzony nie byle jaką, dziką często fantazją i gorący miłośnik kobiet; mówiono o nim, że słusznie mu się należał tytuł „ojca ojczyzny”, ponieważ brzegi Padu roją się od jego dzieci. Nie było też wielką przesadą, kiedy naliczono mu ich dwadzieścioro siedmioro — legalnych i nielegalnych, ale uznanych i wychowywanych na jego dworze na jedna kowych prawach. W czasie jego panowania zamek Estów stał się widownią tragicznej namiętności Parisiny Mala- testa, drugiej żony Niccoló, do pasierba Ugona; ta nie szczęsna miłość zakończyła się ścięciem obojga kochan ków. Po tym wyroku Niccoló rozkazał ścinać głowy wszy stkim kobietom schwytanym na cudzołóstwie; nie wiado mo, czy zarządzenie to wypływało z dzikiej wściekłości, której śmierć tamtych dwojga nie zdołała nasycić, czy z osobliwego poczucia praworządności, które kazało mu 1 Gdzież tw o je p ie k n e stro je i b o g ate ozdoby, popielice, k u n y , g ro n o staje, s z k a rła ty i sobole, k tó re ś obnosił uroczyście, ja k g d y b y ś był m a rg ra b ią d ’Este? 9
podciągnąć swój osobisty przypadek pod regułę ogólną, aby czuć za sobą dostojne oparcie prawa. Ale Niccoló okazał wiele rozsądku, kiedy przed śmiercią naznaczył swoim następcą Leonella, jednego z synów na turalnych zrodzonych ze Stelli delTAssassino, pięknej córy Sieny, która dała mu obok kilkorga innych dzieci między innymi także i owego nieszczęsnego Ugona. Leonello nale żał do tego rodzaju władców, którzy nie potrzebują opierać swej władzy i znaczenia na strachu, władców kochanych przez swój lud miłością kochanka — namiętnie, zazdrośnie a z czcią. Słynny portret pędzla Pisanella, malowidło pełne duchowej treści, więcej niż wszystkie dokumenty mówi nam o tym władcy humaniście, subtelnym polityku, dążą cym, podobnie jak później Lorenzo dei Medici, do równo wagi i pokoju w całych Włoszech; o miłośniku wiedzy i studiów, korespondującym z największymi ludźmi swej epoki, fundatorze bibliotek i szpitali, reorganizatorze uni wersytetu w Ferrarze. Humanizm ferraryjski, owa wiosna klasycyzmu mająca w przyszłości wydać swój najpiękniej szy owoc w postaci Orlanda szalonego, zrodził aię za pa nowania Leonella z jego woli oraz z pasji twórczej jego mistrza i preceptora Guarina Veronese. Wówczas to w Fer rarze, gdzie bardzo zadomowione były romanse rycerskie i pieśni prowansalskich trubadurów, gdzie damy i kawa lerowie wzorowali swoje życie na dziejach Lancelota, Tri stana, rycerzy świętego Graala i Gotfryda de Bouillon; gdzie damy na dworze książęcym ncsiły wyhaftowane na sukniach francuskie dewizy — że wspomnimy tu „Nul hien sans paine” (Nic nie przychodzi bez trudu) Beatrice d’Este, „Loiaument voil finir ma vie” (Chcę wierną pozostać aż do końca) Isotty d’Este, patetyczne „O mors, o mersi” (Albo śmierć, albo łaska) damy dworu Violanty — zaczęto po znawać, rozumieć i kochać Wergiliusza, Horacego, Tibulla i Katulla. Uniwersytet, obdarzony ważnymi przywilejami, pełen był studentów włoskich i cudzoziemskich; prowa dzili go ludzie dużej wiedzy, wykładający łacinę, grekę, gramatykę, retorykę i szereg innych dyscyplin. Maria d’Aragón, druga żona Leonella, pierwsza zerwała z modą 10 dewiz francuskich i na wszystkich swoich sukniach kazała wyhaftować otwartą księgę z wypisanym na niej słowem „solius” (jego jednego). W ogrodach i podczas uczt sły szało się młodego markiza pogrążonego w dysputach ze swoim mistrzem Guarinem i z przyjaciółmi; to znów zwra cał się do dam i z błyskotliwą lekkością Anakreonta im prowizował: Lo amor me ha fatto cieco, e non ha tanto De canta che me conduca in via, Me lassa per despetto en mea balia E dice: or va, tu che presumi tanto.1 Przedwczesna śmierć bywa często udziałem istot tak pełnych uroku: Leonello umarł mając lat czterdzieści sie dem, w 1450 (z powodu zbyt szczodrych ofiar składanych Wenerze — podobno); następcą został brat jego Borso, również syn Stelli delTAssassino. Borso d’Este, którego dużą, mięsistą i inteligentną twarz widzimy na freskach w Palazzo Schifanoia, pragnął wszy stkiego, co wielkie; zarówno cnót, jakie przystoją władcy, jak i najwyższych godności; na dworze jego wspaniałość łączyła się z prostotą, hiszpańska etykieta, owo ponure w y naturzenie szacunku i posłuszeństwa, nie zapuściła jeszcze w owym czasie w Ferrarze korzeni. Za panowania Borsa dworność była improwizowana, ale improwizowana wspa niale. On sam przejawiał w sposobie bycia tę jakąś wiel- kopańskość wyniosłą i poufałą zarazem, jaka cechuje tych spośród możnych tego świata, którzy codziennym wysił kiem szlachetnej myśli potrafią wznieść się ponad swoje stanowisko. Jak jego ojciec Niccoló i brat Leonello, Borso prowadził politykę wewnętrznego rozrostu swego państwa; budował domy i drogi, rozważał pierwsze projekty osusza nia błot ferraryjskich i przekształcenia ich w ziemię uprawną. Nie posiadał tak subtelnej inteligencji jak Leonel lo, który nie tylko był oczytany, ale miał też gruntowne 1 MiŁość m n ie oślepiła i nie m a na tyle litości, by w y w ieść m n ie na o tw a rtą drogę; zostaw iła m nie m oim w ła sn y m siłom, m ó w ią c : Idż sam , skoro ta k wiele m n iem asz o sobie! 11
wykształcenie techniczne i wrodzoną zdolność do chwytania w każdym zagadnieniu samej istoty rzeczy. Ale Borsa ce chowało spojrzenie dalekie i rozległe i tak silnie zrośnięty był z ideą państwa, że postanowił nigdy się nie żenić, nigdy też nie miał poważniejszych stosunków miłosnych, ponieważ nie chciał, żeby linia dynastyczna Estów doznała w przyszłości powikłań w związku z roszczeniami bastar- dów. Panował więc sam na swoim bogatym i pełnym ży cia dworze, władając ludem, który umiał ocenić jego dą żenie do powszechnego dobrobytu i jego szczodrość i który zdawał sobie sprawę, że stanowi główny przedmiot troski swego księcia. „My, ludzie księcia Borso i jego ziomko wie” — mówili o sobie w trzydzieści lat później starzy dworzanie, domagając się uznania ich za ludzi uczciwych i szczerych patriotów. Borso popierał rozwój nauk, ale będąc z natury człowiekiem bogatej fantazji, żywił przede wszystkim prawdziwą pasję do sztuk plastycznych i wciąż zamawiał malowidła ścienne, obrazy na drzewie i płótnie u malarzy tej wybitnej szkoły, która właśnie w owym czasie powstawała w Ferrarze i której czołowymi przed stawicielami byli Ercole de Roberti, Cosme Tura i Fran cesco del Cossa. Ściany Palazzo Schifanoia, pokryte słyn nymi scenami z życia dworskiego, na które złożyła się praca tych trzech malarzy, dają nam pojęcie o krzepkiej radości życia, jaką barwy i formy malarskie napełniały duszę Borsa; inny tego przykład stanowi słynna Biblia iluminowana przez Taddea Crivelli i jego pomocników, która stała się później ozdobą dworu króla Macieja Kor wina. Sny, cudowne przeobrażenia, sceny biblijne opo wiedziane subtelnymi dotknięciami pędzla łączącymi fan tazję z precyzją, radujące oko połączenia barw, przejrzy ste zielenie, błękity orientalnego nieba, różowość przecho dząca w łagodne, liliowe odcienie, cała mitologia barw ro dzi się na tych kartach, a wszędzie widnieją tajemne symbole Borsa: chrzest, żywopłot, jednorożec, róża, dzwo nek, z których każdy odpowiada jakiemuś jego dążeniu czy dewizie, ukazując nam, jaką rolę odgrywała symbolika we władczej mentalności Borsa d’Este. Dwadzieścia jeden 12 lat jego panowania to dwadzieścia jeden lat pokoju i do brobytu w dziejach Ferrary. Jakby dla uwieńczenia tego życia cesarz Fryderyk III-wracając po koronacji z Rzymu mianował Borsa księciem Modeny i Reggio, a w kwietniu 1471 Paweł II nadał mu tytuł księcia Ferrary. Dźwignąw szy nazwisko d’Este od markizatu do księstwa, Borso umarł zaledwie w miesiąc później, pozostawiając ster rzą dów bratu swemu Ercole, najstarszemu z legalnych synów Niccoló III i Ricciardy da Saluzzo, kobiety obdarzonej pasją rządzenia, której okoliczności życia nie dały jednak okazji do jej wyładowania. Ercole miał lat trzydzieści, kiedy w 1471 rozpoczął pa nowanie. Była to także mocna w polityce głowa, ale o ile Leonello był subtelny i wrażliwy, a Borso wspaniały w ca łym znaczeniu tego słowa, o tyle Ercole był ostrożny, powściągliwy nawet w uciechach, z natury skłonny do skąpstwa; był także religijny, nie w swobodnym stylu Odrodzenia, lecz raczej na surowy sposób zakonno-śred- niowieczny. Głębokie przekonanie o konieczności reformy Kościoła zbliżyło go do Savonaroli; nawiązała się pomię dzy nimi przyjaźń, z której później Ercole wycofał się rozczarowany, widząc błędy polityczne, jakie popełniał wielki mnich ferraryjski. Z nadzwyczajnym szacunkiem odnosił się do braci i sióstr zakonnych; często zapraszał do siebie na zamek biegłych w teologii zakonników, aby w jego obecności wiedli teologiczne dysputy, i śledził wą tek zawiłych, pełnych sylogistycznych pułapek wywodów, tak jakby słuchał muzyki czystego intelektu. Była tu już mowa o porwaniu, dokonanym na jego rozkaz, siostry Lucii z Narni, mniszki-stygmatyczki, o jej przesiedleniu z Viterbo do Ferrary i o klasztorze Santa Caterina, który książę kazał dla niej zbudować nie opodal Schifanoi. Er cole nie tylko powierzył jej całkowitą władzę nad tym klasztorem, ale sam myślał o nim także i otaczał czułą troskliwością; dbał o to, by mniszki miały ogród warzyw ny, sam zaopatrzył go w aromatyczne zioła: macierzankę, różne sałaty, szałwię, majeranek, pietruszkę i koper. Ma larzowi Ercole Bonacossi polecił namalować w loggi klasz
toru modlitwę w Ogrójcu ze śpiącymi apostołami i Matkę Boską pomiędzy świętym Bernardem i świętym Hieroni mem; u Gian Francesca Maineri z Parmy zamówił obraz z głową świętego Jana Chrzciciela; posyłał mniszkom sprzęt kościelny i domowy, między innymi wielki zegar. Co dzień prawie wyruszał w stronę Schifanoi, stukał do furty białego, nowiutkiego klasztoru i wiódł długie roz mowy ze swoją świętą, zasięgając jej rady nawet w spra wach ściśle państwowych. Cechowała go pasja polityczna w połączeniu z pasją religijną, a zarazem właściwe jego dynastii zainteresowanie życiem społecznym i kultural nym. Ercole podjął prace melioracyjne zapoczątkowane za czasów Borsa i doprowadził do uzdrowienia rozległych przestrzeni dokoła Ferrary i oczyszczenia powietrza w tych okolicach. Architektura miasta pod jego opieką, dzięki pracom znakomitego architekta Biagia Rossetti, jęła przy bierać strzeliste, wytworne a bogate formy lombardzkiego Odrodzenia; zmieniła się nawet topografia miasta, wyty czano szerokie, proste ulice w nowej części, nazwanej Addizione Erculea. Sztuki i nauki, wspomagane przez księcia, krzewiły się bujnie z dobrego posiewu, jaki rzucił Leonello. Ercole, podobnie jak wielu polityków, miał za miłowanie do muzyki oraz wielką a przynoszącą mu za szczyt namiętność — teatr. Stał się inicjatorem odrodzenia we Włoszech tej sztuki, dla której potrafił zapominać na wet o swoim skąpstwie. Niestrudzenie dawał humanistom ferraryjskim polecenia przekładania dla niego komedii klasyków antycznych i tworzenia nowych w oparciu o an tyczne wzory. Trzymał w Ferrarze i ściągał z całych Włoch zastępy najlepszych aktorów, którzy recytowali sztuki w wielkiej sali Palazzo della Ragione albo prywat nie, w pomniejszych salach. Czasami brali w tym czynny udział także członkowie rodziny książęcej: w 1492 pierw sza żona Alfonsa d’Este, Anna Sforza, grała i tańczyła w męskim stroju w roli Ippolita Buondelmonte zakocha nego w Eleonorze i odniosła wielki sukces, a Eleonora d’Aragón, jej świekra, nazwała ją „nadobnym stworze niem”. Tak to Ferrara wyprzedziła o dwa stulecia dwor 14 skie widowiska, jakie miał później dawać Francji dwór Króla-Słońce. W 1473, wkrótce po dojściu do władzy, Ercole zawarł związek, który jemu samemu wydawał się małżeństwem najbardziej politycznym, jakie tylko być mogło: poślubił mianowicie Eleonorę d’Aragón, jedną z córek króla Nea polu Ferranta, znajdującego się wówczas u szczytu swojej monarszej potęgi. Oblubienica, piękna ową pięknością, w której wyraża się królewski majestat i która tym sa mym wymyka się wszelkiej krytyce, przybyła do Ferrary spowitej w barwne girlandy i rozbrzmiewającej gwarem bajkowych wręcz zabaw. Od pierwszej chwili wzbudziła w poddanych podziw, zaufanie i szacunek, ujęła ich swoją wyniosłą nieco łagodnością, głęboką inteligencją i iście królewską pogodą. Dała domowi Estów sześcioro potom stw a— Izabelę, Beatrice., Alfonsa. Ippolita, Ferranta i Si- gismonda, z których co najmniej czworo starszych znalazło miejsce na kartach historii. Jako córka królewska, nie czu ła nigdy lęku wobec wojen czy spisków; me bała się na wet wówczas, kiedy latem 1476 Niccoló, bratanek Ercola a syn Leonella, w złudnym przeświadczeniu, że Ferrara jest mu przychylna, wspomagany w swych poczynaniach przez margrabiego Gcnzagę, wśliznął się do miasta z flo tyllą łodzi, gdzie ukryci pod słomą siedzieli jego uzbrojeni ludzie, i z okrzykiem bojowym: „Żagiel! Żagiel!”, zawład nął szeregiem ważnych obiektów. Eleonora, która schro niła się przed upałami w Schifanoi, ledwie zdążyła, w ko szuli, z maleńkim Alfonsem na ręku i dwiema niewiele starszymi Izabelą i Beatrice, uciec na zamek. Tam, roz kazawszy podnieść mosty, czekała spokojnie na Ercola, który rychło pokonał i rozproszył mocno już i tak przerze dzone szeregi napastników, a Niccola pojmał i najpierw kazał ściąć mu głowę, a następnie przyszyć ją na powrót do tułowia i odziane w złocistą szatę zwłoki uroczyście pochować w kościele San Francesco. Później, w trakcie uciążliwej wojny, w której Ferrara jako sojusznik Neapolu zmuszona była bić się z wenecjanami, Eleonora odegrała doniosłą rolę: ponieważ Ercole był chory, sama zeszła 15
między wzburzone tłumy i wygłosiła do nich przemowę jako władczyni, jako żona i matka; a mówiła tak zręcz nie, że nim jeszcze skończyła, mieszczanie, którzy już woj ną do cna byli wyczerpani, porwali się wznosząc okrzyk wojenny księcia: „Diament! Diament!”, „Estowie albo śmierć!” i „Do broni! Do broni!” — pełni nowego zapału. Równowaga moralna Eleonory nacechowana była wykwin tem podobnie jak jej maniery; a w niektórych swoich listach Eleonora robi nawet wrażenie doskonałości według ideałów niemal mieszczańskich — na przykład w 1491, kie dy wyrażała radość, że obie jej córki, Izabela i Beatrice, zostały tak dobrze wydane za mąż: jedna za margrabiego Mantui, druga za Ludovica Moro — mężów nader czcigod nych, o wielkim znaczeniu. Do synowej swej, Anny Sforza, kobiety o pięknej twarzy, a zwłaszcza oczach, odnosiła się z pełną wdzięku uprzejmością, bez cienia zazdrości; prze ciwnie nawet, rada była, kiedy syn okazywał jej względy i miłość. Śmierć Eleonory w 1493 stała się niemal narodową klę ską, jako że do tej pory ona jedna umiała skłaniać swoją córkę Beatrice, by ta z kolei wpływała hamująco na zgub ne ambicje Mora, który gotów był, jak to później rzeczy wiście uczynił, zaprzedać Włochy w obce ręce. Wkrótce potem, w 1497, umarła w młodzieńczym wieku także i Bea trice. Sytuacja polityczna zaciemniała się coraz bardziej i Ercole widział z niepokojem, że nadchodzą nowe czasy, kiedy — choć on może jeszcze tego nie podejrzewał — same środki dyplomatyczne nie będą dostateczną obroną. I rzeczywiście nadchodziły czasy armat Alfonsa d’Este. Ów Alfonso, pierworodny syn domu, wzrastał jako mło dzieniec zamknięty w sobie i niechętnie usposobiony wo bec ojca; zdawało się, że nie chce nic wiedzieć o rządach i polityce — później dopiero miało się okazać, że nie jest jednak niegodnym odstępcą od tradycji rodu; nie chciał również przebywać w towarzystwie ludzi swego stanu i oddawać się wykwintnym, wyrafinowanym zajęciom, odpowiednim dla księcia epoki Odrodzenia. Urodzony w 1476, przeżył dzieciństwo i wiek młodociany wśród nie pokojów związanych z wojną przeciwko wenecjanom i wśród żalów i goryczy posępnego okresu powojennego. Troski wynikłe z tego nieszczęsnego przedsięwzięcia, które przyniosło Ferrarze utratę cennych terytoriów niziny po- lezyńskiej z miastem Rovigo, zaważyły poważnie na kształtowaniu się charakteru Alfonsa; zrodziło się w nim przekonanie, z początku instynktowne, później wyrozu- mowane, że siła militarna jest dla Ferrary koniecznością. Przekonanie to uczyniło z niego — po trzech kolejnych władcach o tendencjach wyraźnie pokojowych — wojowni ka. Posługiwanie się artylerią wydało mu się wspaniałą, ważką nowością, którą należy wykorzystać, założył więc i zaczął sam osobiście prowadzić odlewnię armat. Z nie spotykanym za jego czasów szacunkiem odnosił się do pra cujących tam rzemieślników — techników, jakbyśmy dzi siaj powiedzieli. Przystawał przy nich i rozmawiał długo i poufale ku zgorszeniu szlachty i dworzan. W żartach i zabawach Alfonso przejawiał duszę prostą, a równocześ nie pewne zepsucie, miewał kaprysy dość prymitywne, przywodzące na myśl zapalczywą krew Niccoló III i nieco zwyrodniałą Aragonów. Zrozumiałe jest, że oczom ojca, arystokraty z krwi i kości, rozsądnego racjonalisty i uro dzonego polityka, syn ten musiał się wydawać niemal po tworem. Istniało między nimi coś więcej niż wzajemne niezrozumienie, częste pomiędzy przedstawicielami dwóch pokoleń; był to konflikt charakterów mało powiedzieć: nie podobnych, ale wręcz przeciwnych. Opowiadano między innymi, że Alfonso mając lat dwadzieścia jeden wyszedł kiedyś w biały dzień na ulice Ferrary zupełnie nago, z do bytą szpadą w ręku. Wyczyn wariacki, nawet jeżeli chcia łoby się go tłumaczyć zuchwałą prowokacją czy zakładem. Z pewnością Ercole uważał to życie rozpustnika, jakie wiódł jego syn spędzający czas u coraz to innej kurtyzany, za ordynarne, pozbawione jakiegokolwiek uroku marno trawstwo. Ercole, nie będąc bynajmniej ascetą — na tle renesansowych obyczajów byłoby to jednoznaczne z bez- płciowością — prowadził jednak tryb życia bardzo po wściągliwy. Jego głośny neapolitański pojedynek, kiedy to 2 L ukrecja Borgia t. II 17
bił się z powodu pewnej arystokratycznej piękności, bvł właściwie tylko aktem galanterii, a poza nim niewiele jakoś było słychać w Ferrarze o miłosnych przygodach księcia; poważniejsze miał tylko dwie; jedną z Ludoviką Condulmieri, młodą szlachcianką, która obdarzyła go cór ką Lukrecją, drugą z neapolitańską dworką Eleonory, Iza belą Arduino: jej synem był don Giulio o pięknych oczach, wychowujący się, tak samo jak jego przyrodnia siostra Lukrecja, na dworze książęcym, pod macierzyńską opieką księżnej Eleonory. Dla Alfonsa namiętność była czymś zupełnie innym; lubił silne, zdrowe kobiety mogące mu sekundować w gwałtownych wybuchach temperamen tu; wolał nawet, jeśli to były kobiety lekkich obyczajów, bo z nimi nie potrzebował sobie robić ceremonii. Nie znie chęcało go nawet to, że w obcowaniu z nimi złapał „fran cuską chorobę” i ręce miał zagrożone gangreną. Z pierw szą swą żoną, Anną Sforza, kobietką pełną kapryśnego wdzięku, żył w harmonii pozornej jedynie i młoda żona wylała przez niego wiele łez. Pocieszała się zabierając ze sobą do łoża, nazbyt często zaniedbywanego przez dwu dziestoletniego męża, milutką i młodziutką murzyńską nie wolnicę. Biedną Annę spotkał los bardzo wielu kobiet owych czasów — umarła w połogu. Żałosne dzieje jej mał żeńskiego życia nie były bynajmniej wyjątkiem. W Ferrarze mówiło się, i wierzono w to na ogół, że Alfonso nie jest łubiany przez lud. W rzeczywistości nie był łubiany — różnica jest zasadnicza — przez dworzan i związaną z dworem szlachtę, która nie łączyła z jego osobą wielkich nadziei. Zresztą sfery dworskie nie były zdecydowane, czy lepszy od Alfonsa byłby jego brat, kar dynał Ippolito, którego umysł był bystrzejszy, ale charak ter równie niepewny jak u pierworodnego. Między Alfon sem i tym niespokojnym duchem — kardynałem, który na pewno nadawałby się lepiej do noszenia zbroi niż purpu ry, wybuchały często spory i narastała głucha wrogość, która później dopiero stopiła się z konieczności w tyglu racji stanu. Na razie kłótnie i bijatyki pomiędzy domow nikami ich obu były na porządku dziennym. Do mącenia 18 atmosfery przyczyniali się w znacznej mierze młodsi bra cia— nie Sigismondo, któremu wystarczało spokojne, po bożne życie bez żadnych ambicji, wypełnione modlitwą, ale urodziwy i wesoły don Ferrante, z którym także nale żało się liczyć, oraz don Giulio, ukochany przez ojca ba- stard. Dla tego ostatniego Ercole obmyślał bezpieczną przystań w karierze duchownej, ale w żaden sposób nie udawało mu się nakłonić do niej syna. Don Giulio zbyt był piękny i zbyt lubił miłosne przygody, żeby zgodzić się na jakikolwiek hamulec w tym względzie. Do tej rodziny wchodziła teraz, z woli papieża i dzięki potędze złota, Lukrecja Borgia. Mężczyźni z domu Estów, książę Ercole i Alfonso, przypuszczali, że będą z nią mieć porachunki duchowej natury, i zamierzali wyrównać |e każdy po swojemu, obaj twardo i nieugięcie. Tą jednak, która czekała na Lukrecję z góry gotując się do ataku, była siostra Alfonsa, Izabela d’Este Gonzaga, margrabina Mantui. Izabela była niepospolitą kobietą; na pierwszy rzut oka można w niej było rozpoznać córę Estów. Miała prawdziwy talent do rządzenia, zdolna obmyślać i prze prowadzać najśmielsze posunięcia w imię dobra państwa. Wybitnie inteligentna, ambitna, ani trochę nie małostko wa, była naturą władczą i nie miała zamiaru krępować swej indywidualności fałdami kobiecych szat. Ponieważ jednak rządy Mantui spoczywały w ręku jej męża, a ona mogła tylko kierować nim i służyć mu radą, i to pod wa runkiem, że Gonzaga zgodzi się, by nim kierowano i udzie lano mu rad, na co nie zawsze się zgadzał — margrabina szukała pełniejszych sukcesów na polu intelektualnym, ar tystycznym i towarzyskim. Godziła się z tym, że nie jest mężczyzną, byleby nikt jej nie zaprzeczał tytułu „najwy bitniejszej kobiety swoich czasów”, i lubiła słuchać, kiedy tak o niej mówili jej wielbiciele. Nosiła najwymyślniejsze toalety, wciąż nowe, wciąż odmieniane, wzbudzające en tuzjazm innych dam i natychmiast przez nie naśladowa ne; ozdoby obmyślane w każdym najdrobniejszym szcze góle, najwspanialsze tkaniny, niezrównane futra, hafty a* 19
0 nigdy nie widzianym rysunku i zestawieniu barw. Jej dwór, świetny jak żaden inny we Włoszech, wciąż zasilany był dopływem młodych kobiet, pięknych, o błyskotliwej inteligencji — margrabina Mantui miała zbyt wiele dumy, żeby obawiać się rywalizacji ze strony swoich podwład nych — jej zamek nad brzegiem Mincio był siedzibą nie tylko wielkiej władczyni, ale i intelektualistki. Pełno tam było antycznych posągów, malowideł, książek, przedmio tów pochodzących z wykopalisk. Izabela była naprawdę wykształcona: znała łacinę, studiowała grekę, zdobyła so bie sławę wśród współczesnych humanistów dzięki kores pondencji prowadzonej ze wszystkimi znanymi poetami, artystami i uczonymi, do jakich tylko zdołała dotrzeć; wymieniała z nimi komplementy, prosiła tego czy owego, aby przysyłał jej wiersze albo malował coś dla niej. Jej najsilniejszą ambicją było, aby podziwiali ją wszyscy w y bitni ludzie półwyspu, a nawet i spoza jego granic; i udało jej się wywołać poruszenie w świecie humanistów, kiedy wpadła na pomysł wzniesienia nad brzegiem Mincio po sągu największego syna Mantui, Wergiliusza. Nawet stary poeta Pontano słał z Neapolu hymny pochwalne na cześć tej młodej kobiety, która potrafiła tylu znakomitym ksią żętom dać lekcję prawdziwej kultury. I chociaż projekt posągu nie został zrealizowany, fama dokoła Izabeli wzra stała z biegiem lat, zapewniając jej niezachwianą po dziś dzień sławę najbardziej reprezentatywnej damy włoskiego Odrodzenia. Prawa do tego tytułu nikt jej nigdy nie za przeczy; bo wystarczy rzut oka na jej korespondencję zachowaną w archiwum Gonzagów w Mantui, aby nabrać pojęcia jak najbardziej pochlebnego o stylu, zręczności, odwadze, wytrwałości, bystrości i zmyśle krytycznym Iza beli d’Este. Jednak wbrew temu, co o niej mówiono 1 o czym ona sama była przekonana, trudno zaliczyć do głównych cech jej umysłowości intuicję artystyczną w y sokiej miary; przeciwnie, w literaturze i sztuce upodoba nia jej stosowały się do mody; była raczej dobrze poinfor mowana niż bezpośrednio wrażliwa i łatwo mogło jej się zdarzyć (a zdarzyło się rzeczywiście) wypowiadać pod ad 20 resem Calmety, Accoltiego czy Trissina pochwały o kilka tonów wyższe od tych, jakimi darzyła Ariosta. Natomiast ilekroć udało jej się przyłożyć rękę do jakiejś sprawy pań stwowej, czuła się w swoim żywiole, rozpromieniała się, wykazywała oryginalność myśli i sądów, zręczność wręcz diabelską w obracaniu wydarzeń na swoją korzyść, znajo mość wszelkich sztuczek dyplomatycznych, wytrwałość, przebiegłość, zrozumienie ludzi i rzeczy — wszystkie cechy godnie dziedziczone po dziesięciu co najmniej pokoleniach takich zajadłych polityków, jakimi byli Estowie. Naturalnym biegiem rzeczy tak silne skupianie uwagi na wydarzeniach świata zewnętrznego musiało oddalać Iza belę od świata intymnych uczuć, odbierać jej kobiecą miękkość i czułość. Siady tych cech przejawiała jedynie czasem w jakimś sentymentalnym zwrocie w rozmowie — nie były to jej cechy wrodzone, ale nabyte w dzieciństwie spędzonym u boku czułej, kochającej aragońskiej matki. Nie tak powabna, jak to o niej głosili jej dworacy, wzro stu średniego, o kształtach raczej zaokrąglonych, włosy miała jasne, oczy ciemne i sposób bycia, który udało jej się uczynić żywym i majestatycznym zarazem. Mowa jej, prawdziwej córy Lombardii, była bogata, pełna nieodpar tego czaru i smaku. Muzykalna z natury i starannie w tym kierunku kształcona, śpiewała i grała w sposób doskonały, wyrafinowanie naturalny. Była troskliwą matką, ale ko chała tylko synów i właściwie o nich jedynie wspomina w listach do męża; opowiadano o niej, że po urodzeniu drugiej córki rozzłościła się okropnie i kazała wyjąć ma leństwo ze wspaniałej kołyski przygotowanej dla syna, gdyż jako dziewczynka nie było jej godne. Później, kiedy inna córka, Ippolita, wstępowała do klasztoru i wzruszo ny ojciec błogosławił dziewczątko, ona pozostała obojętna, a nawet rada była, że znalazła sobie zięcia, który, jak mówiła, nie przysporzy jej żadnych kłopotów. Kochała swego męża, jednego z najbrzydszych, a zarazem najbar dziej fascynujących mężczyzn owych czasów, zwycięzcę spod Fornovo w 1495, który z uroczą chłopięcą naiwnością polecał nadwornym poetom układać dla siebie wiersze 21
i posyłał je swojej żonie-intelektualistce jako własne. Iza bela nie miała nigdy żadnej skłonności do innych męż czyzn, jeśli nie liczyć czysto mózgowej słabostki dla szwa gra, Ludovica Moro, który wywarł na niej silne wrażenie goszcząc ją, piętnastoletnią wówczas, na swoim mediolań skim dworze. Olśnił ją potęgą i bogactwem podczas tej wizyty wypełnionej festynami i balami urządzanymi z nie słychaną wręcz wystawnością. Przeżyła wtedy dzięki Mo rowi dni upojenia objawami czci i galanterii, jakimi ją otoczył, i królewskimi iście darami, jakie składał u jej stóp — między innymi była tam szata złotolita, niezmier nie bogata, a na niej wyhaftowany port genueński z la tarnią morską i wieżami strażniczymi oraz dewiza: „Tan trabajo m ’es placer per tal thesauro no perder” (Radośnie pracuję, by tak wielkiego skarbu nie utracić). Tak, wtedy Izabela bardzo zazdrościła losu swej aicstrze Beatrice. Przestała go zazdrościć później, kiedy przyszło jej oglądać śmierć siostry, księstwo lombardzkie w ruinie, splendory Mediolanu rabowane i bezczeszczone, podczas gdy o tyle mniejsze margrabstwo mantuańskie oparło się burzy i opierało nadal. Izabela królowała w nim nieustraszenie, otoczona zastępem swoich dworek posłusznych każdemu jej skinieniu, czuwając nad misterną siecią intryg dyplo matycznych, artystycznych, światowych. Z pojawieniem się Lukrecji w Ferrarze po raz pierwszy jasny horyzont dokoła Izabeli zaczął się chmurzyć. Co miała jej przywieźć ta bratowa przybywająca z Rzymu, z tego dworu papieskiego, z którym żaden inny nie mógł się równać? Teraz o niczym innym nie mówiono dokoła, jak tylko o jej uroku i cnocie; ale Izabela słyszała nie gdyś z własnych ust rozwiedzionego męża Lukrecji — nie zapominajmy, że pierwszą żoną Giovanniego Sforzy była sicstra margrabiego Mantui — skandaliczne historie z jej przeszłości; w dodatku Giovanni umiał suto zaprawiać żół cią swe opowieści. A jednak to, że miała teraz uznać za równą sobie i traktować z szacunkiem należnym władczyni Ferrary kobietę, która dawała powody, by w ten sposób o niej mówiono, niczym było w porównaniu z myślą o nie 22 bezpieczeństwie, jakie stanowiła obecność Lukrecji tak blisko Mantui, w rodzinnym mieście Izabeli, w otocze niu ludzi, których przyzwyczaiła do uważania jej właśnie za „pierwszą damę w świecie”, nieomal za bóstwo. Pięk ność, bogactwo i uroki rywalki boleśnie raniły pychę słu chającej tych pochwalnych opisów margrabiny. Zrozu miała ona, prędzej może niż ktokolwiek inny, że dla wszyst kich będzie lepiej pogodzić się z tą parantelą, ale znosiła ją z trudem i wciąż przeżuwała nie wypowiadane głośno sło wa, podjudzana przez swoich ferraryjskich przyjaciół, którzy opisywali jej wykwintne stroje Lukrecji nakłania jąc Izabelę, aby wysiliła swoją pomysłowość i „pokazała, czyją jest córką”; były to aluzje do królewskiej, przez matkę Aragonkę, krwi Izabeli w przeciwstawieniu do nie prawego pochodzenia Lukrecji. Od października do stycznia powoli zazwyczaj płynące miesiące zimowe wypełnione były na dworze mantuań- skim mnóstwem zajęć. Izabela zwoływała swoje dworki, tresowała je, przez długie godziny studiowała nowe faso ny sukien, dobierała kolory, przykładała jedne do drugich różne rodzaje aksamitów i futer w poszukiwaniu efektow nych zestawień; nie wystarczało jej samo bogactwo złota i brokatów, w literaturze szukała pomysłów na symbolicz ne hafty, które miały zmuszać głowy dworaków do my ślenia. Dla swojej przybocznej świty, złożonej z nieko niecznie bogatych szlachciców, aż w Brescii szukała zło tych łańcuchów do wypożyczenia; dostała je, ale nie tak piękne, jakby pragnęła. Uczyła się nowych pieśni i po wtarzała stare, akompaniując sobie na lutni; a ponieważ wiedziała, że ulubioną sztuką Lukrecji jest taniec, posta nowiła nie dać się i w tej dziedzinie zakasować i ćwiczyła ze swymi dworkami francuskie i włoskie tańce, jakie były naówczas w modzie. I tu czy krok był nie dość rytmiczny, czy figura wychodziła niezdarnie — czoło Izabeli zachmu rzało się. Potrzebny był koniecznie metr tańca, i to dosko nały. Izabela przypomniała sobie, że w ubiegłym roku Ippolito proponował jej wzięcie na dwór mantuański nie jakiego Ricciardetta, dobosza i tancerza, który był zarazem 23
I mistrzem wytwornych manier i nauczycielem tańców róż nych krajów. Odmówiła wówczas, ale teraz ten człowiek był jej niezbędny, toteż zażądała natychmiastowego jego przybycia. A że Ippolito zwlekał z wysłaniem go, pisała do brata nagląco: „Jeżeli Wasza Dostojność nie użyczy mi owego Ricciardetta na kilka dni, obawiam się, iż będę się musiała rumienić na tych balach.” Czyż mogło nie obudzić się na te słowa w Ippolicie poczucie solidarności rodzin nej? Dnia 14 listopada 1501, kiedy Lukrecja przebywała jesz cze w Rzymie, dręczona wątpliwościami, z kancelarii ksią żęcej w Ferrarze wysłane zostało do Mantui oficjalne za proszenie od Ercola d’Este dla córki. Oryginał tego zapro szenia, który do tej pory uniknął oględzin badaczy, poja wił się w samą porę, żeby rozjaśnić pewien ciemny punkt, przy którym historycy zatrzymywali się niezdecydowanie, a który sprowadza się do pytania: dlaczego do Ferrary, na esteńsko-borgiowskie wesele, przyjechała Izabela sa ma, bez margrabiego Mantui, swego męża? Luzio, najbar dziej wiarygodny historyk dworów w Mantui i Ferrarze w okresie Odrodzenia, tłumaczył pozostanie Gonzagi w Mantui niepokojem, jaki musiały w nim budzić podejrzane manewry Valentina; manewry, które w owej chwili mą ciły sen wszystkich władców włoskich państewek. Na po parcie swojej tezy Luzio przytacza list niejakiego Mattea Martino da Busseto, który pisze z Bolzano do margra biego Mantui, jakoby było mu wiadome, że papież zamie rza skorzystać z uroczystości weselnych, by sprzymierzyw szy się potajemnie z Francuzami i z Wenecją, z wojskiem Valentina rzucić się niespodziewanie na Ferrarę, złowić w jeden niewód wszystkich władców państewek, zagarnąć ich ziemie i podzielić się łupem ze sprzymierzeńcami. Hi poteza zupełnie niedorzeczna, a pochodzenie jej nietrudno odgadnąć: musiała wykluć się na dworze tego zupełnie nieodpowiedzialnego człowieka, jakim był cesarz Maksy milian. Ów Busseto usilnie odradzał margrabiemu Mantui ruszanie się gdziekolwiek ze swoich ziem; radził mu też baczyć pilnie na to, co się dzieje na granicy. Ale list ten, 24 pisany 9 grudnia 1501, chociaż mógł się przyczynić do spotęgowania atmosfery podejrzeń i nieufności względem Cezara Borgii, nie wpłynął z pewnością na decyzję Fran- cesca Gonzagi, a to z tej prostej przyczyny, że sprawa jego obecności czy nieobecności na weselu była zdecydo wana już o miesiąc wcześniej, i to przez kogoś całkiem in nego niż taki czy inny doradca margrabiego Mantui: zde cydował o tym książę Ercole d’Este i jasno to wyłożył dyktując sekretarzowi list do Izabeli. I rzeczywiście w liście tym, oficjalnym zaproszeniu da towanym 14 listopada, poleciwszy margrabinie Mantui przybyć na wesele „madamy Lukrecji, synowej naszej, gdyż jako córce domu przystoi Waszej Dostojności być obecną”, książę pisze dalej: „Niemniej przeto, nikomu nie uwłaczając, sądzimy, iż lepiej byłoby, aby Jego Dostojność (Francesco Gonzaga) nie przybył, zważywszy niepewne dzisiejsze czasy, co, tuszę, Jego Dostojność sam dobrze pojmuje i nad czym winien się poważnie zastanowić.” Jest to coś więcej niż perswazja, to wręcz zakaz. „Tak więc tuszę, iż Wasza Dostojność potrafi mu to dać do zrozumie nia” — kończy książę list do córki, okazując jawnie, że więcej żywi zaufania do jej rozumu niż do rozumu zięcia. Wynika z tego, że Gonzaga bał się; a obawy jego były wi dać uzasadnione, skoro liczył się z nimi tak poważnie ksią żę Ferrary, który nie zwykł był lękać się bez przyczyny. Zdobywcze zapędy Valentina były powszechnie znane; ponadto Ercole d'Este wiedział dobrze, że w Rzymie papież nie szczędził Saraceniemu i Bellingeriemu utyskiwań na margrabiego Mantui, oskarżając go o „zbytnią swobodę w mowie”, a zwłaszcza o to, że dał przytułek w swoich włościach nieprzyjaciołom papieża i Cezara — całej zgrai antyborgiowskich uchodźców, nie wyłączając Giovanniego Sforzy, rozwiedzionego męża Lukrecji. Przezorniej było zatem, żeby Francesco Gonzaga pozostał w domu — bez pieczniej dla niego i dla innych. Pod koniec stycznia Iza bela, całkowicie już gotowa, wyruszyła ze swymi kuframi i swoim dworem, zapewniając głośno, że spełnia ciężki obowiązek. Zabrała ze sobą swoją powiernicę, margrabinę 25
Cotrone, a w Ferrarze miała spotkać się ze szwagierką, Elisabettą Gonzaga, księżną Urbino, i z jej najbliższą przy jaciółką, jedną z najbłyskotliwszych kobiet tamtego stu lecia, Emilią Pio di Montefeltro. Wiedziała dobrze, że wszystkie one będą zawsze podzielały jej zdanie i pójdą, dokąd je powiedzie. Zamierzała działać przy pomocy pu łapek i dworskich intryg. W Ferrarze zbliżające się wesele puściło w ruch olbrzy mią machinę i sprawiło nawet, że rozwarła się książęca sakiewka. Ercole wydaje hojnie, licząc przy tym skrupu latnie, pewien już teraz, że synowa za wszystko zapłaci. Pudełkarz Giacomo i mistrz Niccoló otrzymali zamówienia na ozdobne pudła i złocone kufry; nadworny złotnik robi nowe oprawy do klejnotów i odświeża stare; wenecki sny cerz Bernardino razem z Giorgiem dalie Cordelle i Fran- ceskiem Spagnolo pracują nad nowym rzędem na konia dla oblubieńca, nie szczędząc płytek szczerego złota mister nie kowanych; malarze Fino i Bartolomeo z Brescii rysują, złocą i malują karety, które będą wiozły damy dworu; na ulicach wznosi się „trybunały”, przy Castel Tedaldo, Sara- ceno i San Domenico; są to pstre budowle z drzewa, pa pieru i płótna, z których spowici w girlandy aktorzy będą witali oblubienicę; wykonanie owych „trybunałów”, po wierzone fantazji i pędzlowi Corradina z Imoli, wyszło nieszczególnie. Powrożnik Giacomo przygotowuje bardzo długie liny, które mają sięgać ze szczytu wieży Rigobello i wieży Podesty aż do ziemi: droga napowietrzna, którą dwóch linoskoczków ma zjechać do stóp nowej księżnej. Ale najwięcej robotników, cała ich armia, zajęta jest przy gotowaniem przedstawień teatralnych pod okiem samego księcia. Złożą się na nie, oprócz komedii, intermezza i po pisy taneczne zwane moreskami. Dwaj reżyserzy, Ercole Panizzato i Filippo Pizzabeccari, długo łamali sobie głowy nad wyszukiwaniem efektów godnych takiej publiczności i takiej okazji. Tymczasem w wielkiej sali Palazzo della Ragione malarze i dekoratorzy pod kierunkiem malarza Jacopa Mainardi zużywają ogromne ilości tkanin białych, czerwonych i zielonych na przyozdobienie amfiteatralnej widowni przeznaczonej dla pięciu tysięcy widzów, upinają złotolite materie na kształt baldachimu nad książęcym tronem, rozwieszają girlandy i festony z wiecznie zielo nych roślin, malują ogromne herby Estów, Borgiów i w iel kiego protektora Ferrary — króla Francji. Równocześnie setki aktorów, muzyków i tancerzy urządzają próby swo ich występów i wciąż zwozi się wielkie kosze akcesoriów teatralnych: spisy ich stanowią jeszcze dziś bardzo zabaw ną lekturę. Na przykład do popisów sztukmistrzów i lino skoczków potrzebne są pióropusze z piór strusich, których dostarczyć ma Giovanni Massariato, czterdzieści funtów pakuł tak spreparowanych, żeby uchronić usta połykaczy ognia od oparzenia, dzwoneczki, tamburyna i kolorowe ku le, którymi żongluje mistrz Bcltramc, dwadzieścia cztery zwierciadła mistrza Giorgio, szesnaście zasłon z czerwo nego jedwabiu messer Luki; dalej haftowane rękawiczki Marina, pończochy w różnobarwne pasy Salvatora Baioni, trzydzieści dziewięć pierścieni, dzieło złotnika Zenorina, które zdobić będą uszy rzekomych Murzynów, draperie, kryzy, maski, wyrób ferraryjskiego specjalisty Gerolama della Viola, dalej jakaś tajemnicza „kula grająca”, sztucz ne głowy, futra, świeczniki, pasy, szpady, kręgle, trąby, przedziwne kolekcje sukien, koszul, kaftanów, kubraków, płaszczy, pończoch i obuwia. Siedząc cały ten wzmożony ruch z okien swych domów, chciwie słuchając opowieści krewnych czy służby dwor skiej, wszystkie damy ferraryjskie czują miły dreszczyk i myśl ich wybiega do tych strojów i ozdób, po których spodziewają się małych czy wielkich, ale własnych tryum fów. „Niewiasty zatraciły wszelką miarę” — pisze ktoś, kto miał w owej chwili wiele do czynienia z krawcami i hafciarzami. Pomiędzy znakomitymi rodami rozgorzała ostra walka o to, które z ich młodych przedstawicielek dostaną się na dwór nowej księżnej: oprócz zaszczytu i ko rzyści, jakie urząd dworski mógł przynieść rodzinom wy branych, zgodnie z obyczajem księżna miała sama zatrosz czyć się o odpowiednich mężów dla swoich dworek, jeśli 27
jej się dobrze zasłużą. Rzecz jasna, że łączyło się to z bo gatymi darami w postaci klejnotów czy zgoła posagu, i w ten sposób znajdował zaszczytne i pomyślne rozwią zanie trudny i drażliwy problem, jaki stanowiła dla rodzi ców — nie tylko w tamtej epoce — córka na wydaniu. W listopadzie Ercole, w towarzystwie syna Alfonsa i ulu bionego nadwornego medyka Girolama Ziliolo, począł nie spodzianie odwiedzać pałace nobilów, osobiście doko nując wyboru. Kandydatki musiały być w wieku od 14 do 18 lat, dobrze urodzone, zdrowe i piękne. „Uroda wiele tu znaczy” — mówił wzdychając pewien ojciec dwóch dziewczątek „nie tyle urodziwych, ile dość wdzięcznych”, bezskutecznie zalecanych księciu. Wybrano ostatecznie pięć czy sześć; ich wymawiane z zawiścią i szeroko ko mentowane nazwiska błyskawicznie obiegły miasto. W styczniu było już pewne, że ostaną się: Giulia dei Trotti, Elisabetta da Bagnacavallo („dorodny owoc” — mówili o niej dworacy), Lukrecja Maffei, Giulia Montina, Eleo nora della Penna, Elisabetta dall’Ara, Benedetta, siostrze nica Ziliola, niejaka Violanta, nawrócona Żydówka, druga jeszcze nawrócona Żydówka, córka nadwornego złotnika; miało dojść później do nich parę innych. Gorętsza jeszcze walka wybuchła pośród starszych dam o stanowisko ochmistrzyni tej młodocianej gromadki. Tu taj wybór był szczególnie trudny, jako że wszystkie kan dydatki znały się na rzeczy, wszystkie były wysokiego ro du, wszystkie wreszcie zasługiwały na wdzięczność Estów z racji przysług oddanych ich domowi jeszcze za życia sta rej księżnej. Najwięcej szans zdawały się mieć — po od sunięciu kandydatury Giovanny da Rimini, zbyt młodej jeszcze i zbyt zalotnej — Beatrice Contrari ze znakomitego rodu Rangcnich oraz Teodora Angelini. Te obie były roz sądne i cnotliwe, z czego nie wynika wcale, żeby były oschłe i surowe. Przeciwnie, mowę ich cechowała pewna soczysta swoboda, umysł ich — szerokie i ciepłe spojrzenie na sprawy tego świata, a zwłaszcza na życie intymne ko biety. Były więc obie pożądanymi i miłymi towarzyszka mi dla tej gromadki młodych kobiet; zwłaszcza Beatrice 28 Contrari, której listy, zachowane do naszych czasów, służyć mogą za dowód tego, jak dalece damy włoskie z epoki Odrodzenia umiały łączyć w sobie daleko idącą pobłażli wość, nie pozbawioną pewnej żartobliwej złośliwości, ze szlachetnością uczuć i umiarem, nawet jeżeli,w mowie wy dawały się bardzo swobodne. Kiedyś na przykład, towa rzysząc zimą Izabeli d’Este w jakiejś podróży, pani Con trari w liście do margrabiego Mantui opisywała ich pery petie; na paradnym, ale zdezelowanym i źle zabezpieczo nym statku, który wiózł je rzeką do Mediolanu, było tak zimno, że Izabela zaprosiła ją do swego łóżka, gdzie usi łowały ogrzewać się nawzajem. Co do niej — zapewnia pani Contrari — to robiła, co mogła, żeby jak najlepiej rozgrzać młodą margrabinę, ale i tak znacznie gorzej wy wiązała się z tego zadania, niżby to uczynił na jej miejscu kochający mąż, co też Izabeli bez ogródek oświadczyła. „Po prostu — dodaje pani Contrari — nie miałam na to sposobu.” Dowcipna Beatrice musiała jednak popełnić w tej roz grywce jakiś błąd, została bowiem pokonana przez panią Angelini, niegdyś damę dworu Eleonory Aragon; no wa ochmistrzyni zainstalowała się na dworze wraz z całą rodziną: mąż Antoniolo mianowany został „towarzyszem” księżnej, córkę zaś, rozpieszczone dziewczątko imieniem Cristida, zaliczono w poczet dworek. Nagle wszelkie targi, starania i nominacje zostały prze rwane: z Rzymu nadesłano listę orszaku towarzyszącego Lukrecji i książę Ercole zadrżał, do głębi zraniony w swo im skąpstwie. Tyle kobiet, dworek, tylu hiszpańskich ka walerów, pokojowców i paziów, taka zgraja obcych ludzi miała wprowadzać zamęt w jego tryb życia, w przyzwy czajenia starego człowieka — a przede wszystkim, przy sporzyć mu tyle wydatków! Zarówno jego spokój, jak jego budżet znalazły się w wielkim niebezpieczeństwie. Książę powstrzymał się więc z ogłoszeniem listy imiennej nowego dworu, dopóki na własne oczy nie obejrzy owej hordy, która miała zalać pałac esteński. Na razie polecił tylko wybranym dopiero co damom dworu zaopatrzyć się w strój 29
galowy z karmazynowego atłasu z płaszczem aksamitnym podbitym czarnymi jagniętami. Dziewczęta były, rzecz prosta, uszczęśliwione; ich ojcowie natomiast nie ukrywali złego humoru narzekając, że taki „uniform” będzie ich kosztował bez mała tyle co posag; słysząc to ojcowie có rek nie zaszczyconych książęcym wyborem zacierali ręce z uciechy i mówili sobie, że upragniona nominacja nie jest znów taka korzystna. Była w tym świadomość odwetu, bardzo ludzka pociecha tych, którym się nie powiodło. A tymczasem panny, mimo burzliwych wybuchów ojcow skich złych humorów, radośnie przymierzały swoje atłasy, aksamity i futra. Rzecz jasna, że w mieście takim jak Ferrara, gdzie kul tura i poezja dojrzewały w gorących promieniach klasycz nego słońca, poruszenie i entuzjazm ogarnęły nie tylko rzemieślników oraz damy i kawalerów korzystających z ich usług; humaniści i poeci puścili w ruch swe pióra, uwieczniając na białych kartach chwałę domu Estów; na stępnie pióra znieruchomiały na chwilę, podczas gdy poeci starali się uszczknąć na rozłogach ducha kwiecie trafnych a gładkich przymiotników, którymi głosić by mogli chwałę oblubienicy. Wszystko to oczywiście pisane było po łaci nie; nikomu w owych czasach nie przyszłaby na myśl możliwość opiewania wydarzeń o znaczeniu dynastycznym inaczej aniżeli w tym dwornym języku, którym w Ferra- rze wielu ludzi władało w sposób równie doskonały, jak wykwintny. A więc — spośród starszej generacji — Niccoló da Correggio, Pelegrino Prisciano, Tito Vespasiano Strozzi, Niccoló Maria Panizzato; z młodych — Celio Calcagnini, Antonio Tebaldeo, Ercole Strozzi, wreszcie książę poetów: Ludovico Ariosto, który w tym okresie uprawiał jeszcze wyłącznie poezję łacińską; dopiero w kilka lat potem miał zacząć myśleć o stworzeniu wielkiego eposu rycerskiego. Wszyscy ci poeci żyli życiem dworu i prawie wszyscy czerpali dochody z dworskich urzędów, często nie mają cych żadnego związku z literaturą; ich twórczość poetyc ka, zarówno łacińska, jak włoska, była odzwierciedleniem namiętności, upodobań i zajęć ich władców. Nie można 30 powiedzieć, żeby Ercole d’Este nie dostarczał zatrudnienia piórom swoich poetów: któż z nich nie tłumaczył, nie prze rabiał czy nawet nie układał według klasycznych schema tów — komedii i sielanek dla teatru książęcego? Matteo Maria Boiardo, hrabia Scandiano, szczery poeta, autor Orlanda zakochanego, przełożył i przerobił Tymona Lu- kiana z Samosaty. Później zyskał wielkie uznanie na dwo rze książęcym Cejalo Niccola da Correggio, podobała się również pewna komedia Ercola Strozzi — zwłaszcza księż nej Eleonorze i damom z jej świty. Wszyscy ci poeci nie omijali żadnej sposobności wychwalania domu d’Este. Cza sami na tych „obowiązkowych” tematach dawała się za szczepić prawdziwa poezja, prawdziwa sztuka, i zdarzało się, że rozkwitała naprawdę pięknie. Na przykład w mi- Jyi h, harmonijnych wierszach, które Tito Vespasiaao Strozzi zadedykował księciu Ercole z okazji zaślubin Al fonsa z Anną Sforza; chwilę spotkania się dwojga mło dziutkich oblubieńców odmalował z wdziękiem, lekko tyl ko potrącając o strunę namiętności: Formosamąue manurn blando substringere tactu Gaudet, et insolito saucius igne calet. Et nova praemeditants venturae gaudia noctis, Dulcia cum tenera coniuge verba ferit, Subridet simplex sed enim non rustica virgo, Purpureo niveas icta pudore genas.1 Komu przypadła rola komponowania obrazów na uro czystości weselne Lukrecji? Pellegrino Prisciano, biblio tekarz domu esteńskiego jeszcze z czasów Borsa, humani sta, astronom i pisarz, przygotowywał mowę powitalną, w związku z czym zażądał z Rzymu danych o splendorach domu Borgiów, aby móc głosić ich pochwałę razem z po chwałą domu Estów. Wiersze przygotowywali: wymowny, ■ On ra d u je siq, le k k im m u śn ięciem d o ty k a ją c Jej p ię k n e j dłoni, i plo nie ogniem n ie z n an y m ; a w p rzeczuciu szczęścia m a ją c e j n a d ejść nocy na usta cisną m u siq słodkie w y razy , ku m ilej z w ró co n e oblubienicy. U śm iecha siq świeża dziew eczk a z ró ż a n y m o b ło k iem z aw sty d zen ia na b iałych licach. 31
uczony a pełen umiaru Celio Calcagnini i humanista Nic- coló Maria Panizzato; wreszcie Ariosto układał bardzo wymyślne i kunsztowne epitalamium. Wszystkie te utwo ry są zdecydowanie chłodne; Ariosto zapala się tylko tam, gdzie opiewa Ferrarę, chwaląc to wszystko, co czyni ją miastem pięknym, bogatym i zdrowym, teraz zaś, kiedy przybywa jej największa ozdoba, Lukrecja, Ferrara za tryumfuje nad Rzymem, tak niegdyś pysznym, a dziś opustoszałym i smutnym. Z wysokiej góry gromada rzyms kich młodzianów spogląda za odjeżdżającą w dal oblubie nicą, żałośnie wzdychając. „Omnia vertuntur” — wszystko się zmienia, mówią cichym głosem, jakby do siebie. „Om nia vertuntur”, podejmują z drugiej strony głośno i zu chwale, niby zapowiedź radości, młodzieńcy ferraryjscy, witając tę, która się zbliża, nową swą panią. Wszystko zda wało się iść ku odmianie. Tymczasem orszak weselny opuszczał Rzym i wyruszał do Ferrary w śnieżny dzień 6 stycznia 1502, ciągnąc ową Via Flaminia, która wiedzie wprost na północ, wierna kie runkowi, jaki niegdyś wytyczył jej rzymski konsul. Przy Ponte Milvio ambasadorzy pożegnali Lukrecję i zawrócili z powrotem, wszyscy z wyjątkiem ferraryjczyka Costabi- lego, który towarzyszył orszakowi dalej jeszcze, aż do miejsca, gdzie Lukrecja zatrzymała się i przesiadła na in nego wierzchowca. Teraz pożegnał się i on; wymieniali krótkie, pospieszne zdania, niby urywki rozmów zamie rzonych, ale nie odbytych z braku czasu i które trzeba bę dzie zastąpić listami. Szybko ruszono w dalszą drogę: kar dynał Ippolito w nielicznej asyście swoich ludzi miał to warzyszyć bratowej do pierwszego popasu; Valentino za mierzał jechać z siostrą aż do wieczora i wrócić do Rzymu nocą. Ta jazda pomiędzy bratem i kardynałem d’Este była dla Lukrecji pewną pomocą; czując przy sobie, po obu stronach, realną i tak bardzo obowiązującą obecność tych dwóch mężczyzn, była opancerzona przeciwko wspomnie niom, które ją opadały, w miarę jak panorama Rzymu przesuwała się przed jej oczyma, uciekając w dal. Bo na nic się nie zdało szukać złudnej pociechy w malowniczym pejzażu kształtującym się coraz inaczej przed oczyma po dróżnych. Kampania Rzymska rysowała się w przejrzy stym zimowym powietrzu ostrymi, wyraźnymi konturami, w czystych, nie skłóconych, nie zamazanych barwach. Me lancholia wyzuta z jakichkolwiek romantycznych pier wiastków, odzierająca umysł z wszelkich osłonek, ale za razem stawiająca go poza zasięgiem rozpaczy, pod surową kontrolą nie dopuszczającą żadnej słabości, udzielała się podróżnym przytłaczając ich uczuciem samotności nieomal więziennej. Lukrecja musiała uchwycić się z całych sił tej świadomości, że nie jest samotna, lecz z ludźmi, którym ma do powiedzenia rzeczy ważne, że może słyszeć dźwięk własnego głosu, wypełnić gestami i słowami otaczającą pustkę. Jechali przez całe popołudnie. O zmroku zniknął Valen- tino po krótkim, pospiesznym pożegnaniu. To rozstanie na drodze, na oczach tylu ludzi, o zimnym zmierzchu pod chmurnym niebem, przejęło Lukrecję bólem. Wieczorem, po przejechaniu dwudziestu pięciu kilometrów, ujrzeli ry sującą się na prawo sylwetkę wzgórza spowitego w szara we listowie oliwek. Na jego szczycie wystrzelała spoza murów obronnych i baszt smukła trzynastowieczna dzwon nica. Był to pierwszy etap podróży, Castelnuovo di Porto. I od tej pory przez miesiąc bez mała miała Lukrecja prze żywać to samo każdego wieczora: przybywa, spieszy do płonącego na kominku ognia, kładzie się do obcego, nie znanego łóżka, dzielnie walczy z najlżejszym cieniem żalu, niepokoju, wspomnień czy pragnień, z największym wy siłkiem narzuca sobie samej spokój konieczny, by mogła nazajutrz rano ukazać ludziom pogodną twarz. Nie wiemy, czy rozstanie Lukrecji z kardynałem d’Este nastąpiło już tego pierwszego wieczora podróży, czy też dopiero na dru gi dzień rano. Pewne jest tylko, że dalej niż do Castelnu- ovo jej nie towarzyszył. Miała jeszcze przy sobie przyjazną i uczciwą twarz kardynała Francesca Borgii. Był w po bliżu Gian Luca Castellini, doradca księcia Ercole, zawsze mający na podorędziu coś nowego, zawsze gotów dyskuto 3 L u k r e c j a B o rg ia t. II 33
wać i rozprawiać. Byli wreszcie obaj szwagrowie, don Ferrante i don Sigisrnondo, stanowiący towarzystwo dość powierzchowne, ale właśnie przez to zabawne i nie nużące. Wieczory spędzała Lukrecja w otoczeniu swoich towarzy szek, słuchając wysokiego hiszpańskiego głosiku rozszcze- biotanej Angeli Borgia i głębokiego altu rozsądnej Adria- ny Mila. Ale potem przychodził ranek, lodowaty szary świt, wczesne i spieszne wstawanie, kiedy konie stały już goto we pod oknami i męskie głosy przynaglały do pośpiechu. Raz po raz pukał ktoś do drzwi oznajmiając, że wszystko gotowe; trzeba było, chcąc nie chcąc, ruszać w dalszą drogę. Już 7 stycznia kawalkada zbliżała się do Civita Castella- na mijając Sorakte białą od śniegu, który tego roku zapę dził się aż do Rzymu. „Vides ut altu stet nive candidum Soracte!” (Spójrz, jak biała stoi w śniegu Sorakte) — w y krzyknął może wraz z Horacym któryś z uczonych huma nistów z weselnego orszaku, może pod rytm stuku kopyt swego konia na twardej drodze skandował owe antyczne wiersze? Za Civita Castellana ukazały się pierwsze pagórki, ciąg nące się dalej aż po lesiste wzgórza Narni, których kontur jak ostrym nożem wycięty widnieje nad lśniącymi woda mi Nery. Minęli Terni kierując się na Spoleto. Ale podróż nie przebiegała tak gładko, jakby sobie życzyli ci, którzy wiedli weselną kawalkadę; bardzo prędko zarysowały się różnice usposobienia, antagonizmy pomiędzy przedstawi cielami różnych narodowości i różnych państewek, wreszcie rozbieżność interesów. Rzymianie przejawiali właściwą so bie pychę, ferraryjczycy, którzy jeszcze w Rzymie przeko nali się — i donosili w listach do Ferrary — jak to miesz kańcy tego miasta puszą się i nadymają, kiedy mówią: „Rzymianinem jestem!-”, podrwiwali sobie z nich po cichu. Hiszpanie nie mogli darować ferraryjczykom, że się tak w Watykanie potrafili obłowić, a ludzie Valentina za przy kładem swego pana pogardzali wszystkim i wszystkimi. Po drodze z Terni do Spoleto ogólne napięcie znalazło ujś 34 cie w burdzie, jaka wybuchła pomiędzy masztalerzem rzymskiego szlachcica Stefana dci Fabi a jednym z ludzi don Sigismonda d’Este z powodu jakichś pieczonych droz dów. Chwycili się za łby; jeden z ferrajtyjeżyków, widząc swego ziomka w opałach, rzucił się na rzymianina raniąc go ciężko w głowę. Na widok takiego sponiewierania jego sługi w Stefanie dei Fabi krew zagrała i zażądał natych miast od Estów zadośćuczynienia, na co oni odpowiedzieli, że napastnik zniknął i nie mogą go odnaleźć. Rzymianin zrozumiał, że to zwykłe wykręty, uznał się za obrażonego, głośno o tym krzyczał i dał temu wyraz w chwili przy bycia do Spoleto: wkroczył mianowicie na zamek wyprze dzając braci d’Este, z podniesioną dumnie głową, nie po zdrawiając ich wcale. Lukrecji przypadła rola mediatorki, uspokoiła, jak umiała, wzburzone umysły, ęhoć najbardziej zapalczywi uczestnicy orszaku gotowali się już stawać zbrojnie po jednej czy drugiej strome. Mieszkańcy Spoleto, pamiętający okres rządów Lukrecji, tłumnie wyszli ją witać, przygotowali dla niej dawną jej gubernatorską siedzibę na zamku i teraz patrzyli, jak je- dzie z tym samym co kiedyś uśmiechem na twarzy, tymi samymi ulicami, które oglądały ją po raz pierwszy w 1494, kiedy wraz z Giovannim Sforzą zatrzymała się tam w dro dze do Pesaro, a następnie w 1498, najpierw samotną, potem u boku Alfonsa di Bisceglie. Te ostatnie wspo mnienia trwały w niej tak żywe, jakby to było wczoraj: oto już ukazuje się portal zamku, dziedziniec, wieże, dwupię trowy krużganek wsparty na ośmiobocznycb kolumnach, studnia z herbową tarczą kardynała d’Albornoz. Może spo dziewała się tam ujrzeć, wywołane czarami tego otoczenia, rozumne i łagodne oblicze młodego księcia aragońskiego? Ale zapomniała pewnie o tych majakach z chwilą, kiedy pozostawiła za sobą mury Spoleto, a zwłaszcza kiedy aa drodze ze Spoleto do Foligno wyległa jej na spotkanie gromada świetnych i pięknych młodzieńców oraz poważ nych mężów z rodu Baglionich, którzy, jako władcy Pe- rugii i papiescy wasale, zapraszali ją do swego miasta. Zaproszenie było całkowicie symboliczne, jako że i tak 3* 35
wiadomo było, że marszruta weselnego orszaku jest ściśle i nieodwołalnie ustalona. Nastąpiła wymiana uprzejmości, kurtuazyjnych przemówień, po czym panowie Baglioni przyłączyli się do orszaku, aby mu towarzyszyć aż do Foligno. W Foligno mieszczanie przygotowali na powitanie Lu krecji najwspanialsze widowisko alegoryczne, na jakie tyl ko stać było ich wyobraźnię. Ale jeżeli nawet hiperbola wszechwładnie panowała w mowach pochwalnych na cześć możnych tego świata, były więc całkowicie na miejscu aluzje na przykład do Lukrecji żony Collatina czy do sądu Parysa, uznającego Lukrecję za królowę piękności — to przecież trzeba było ogromnej finezji i doskonałej znajo mości owego alegorycznego żargonu, żeby uchronić się przy tym od śmieszności. Jakiegoż sensu można się było doszukać w widowisku urządzonym przez mieszczan z Fo ligno, gdzie na scenę wjechała galera pełna Turków gło szących, że oddają się wraz z całym Wschodem pod opiekę nowej księżnej Ferrary? Wyglądało to wszystko na kary katurę i widzów szybko ogarnęło zniecierpliwienie, zwłasz cza że i wiersze, w których wypowiadane były te niejasne i zawiłe oświadczenia, brzmiały dość nieudolnie. Lukrecja zresztą słyszała wszystko w pcstaci monotonnego brzęcze nia, była zmęczona całą tą pompą; dziękowała i jechała dalej. Dokoła zaczynają krążyć szpiedzy; jeżeli nie widać ich w czasie jazdy, bo kryją się gdzieś na tyłach kawalkady, to na popasach ich szybkie cienie nrzemykają się wszędzie: w stajniach, antykamerach, w kwaterach służby; Pretc, informator margrabiny Mantui, snuje się po korytarzach, wkrada w łaski dworek dzięki swoim błazeństwom. Młode, wesołe dziewczęta nie tylko tolerują go, ale raz nawet po zwalają mu wejść do komnaty sypialnej Lukrecji i obej rzeć jej nocny strój. Któreś też z dworek — może nawet te same — opowiadają o nim swojej pani. Lukrecja każe go zawołać, pozwala mu przyjrzeć się sobie uważnie, wypytu jąc go równocześnie. Prete nie może uniknąć odpowiedzi na stawiane mu pytania co do obyczajów na dworze Iza 36 beli d’Este, odpowiada tedy. Ale zaraz potem czuje, że po wiedział za dużo i że w tym pojedynku na chytrość doznał porażki. „To wielkiego rozumu pani i niezmiernie prze biegła”, pisze do margrabiny Mantui i dodaje jeszcze, że kiedy się z nią mówi, trzeba mieć „cały rozum w pogo towiu”. Swobodniej można obmawiać — i obmawia się — nie wiasty ze świty Lukrecji. Kto to pierwszy powiedział, że młodziutka małżonka Fabia Orsiniego, Jeronima Borgia, dotknięta jest „francuską chorobą”? Siostra Jeronimy, piętnastoletnia Angela Borgia, jest urocza, piękna, ele gancka, jest coś w jej spojrzeniu, od czego krew zaczyna wrzeć w człowieku. Co się tyczy nerwowej, wrażliwej Cateriny, walenckiej tancerki, istnieje duża rozbieżność w sądach: jest piękna? czy nie jest? „Jednym się podoba, innym nie” — konkluduje Prete dodając przy tym, że na tomiast piękność śpiewaczki Elisabetty z Perugii nie może budzić żadnych wątpliwości. Dwie pełne życia neapolitan- ki Cinzia i Caterina, córki madonny Ceccarelli, która zje chała do Rzymu z dworem Sancii d’Aragón (znajdujemy jej nazwisko na liście dworek Sancii z 1494), są ulubienica mi wszystkich, ale jest to sympatia bardzo powierzchowna, którą nikt nie czuje się związany. Tą jednak, która wzbu dzała nie tylko w .Prete, ale w całym weselnym orszaku żywiołowy zachwyt, była młodziutka Murzynka Caterinel- la, prześliczne stworzenie, które jej pani stroiła w atłasy i brokaty, ozdabiała bransoletami z pereł i naszyjnikami, niby haremową odaliskę. Nie znaczy to, iżby ferraryjczy- cy nie byli przyzwyczajeni do książęcej mody na Murzy nów: małych Murzynków miała na swym dworze Izabela d'Este, miała Murzynkę także Anna Sforza. Ale mała Caterinella Lukrecji była prawdziwym klejnotem, „naj śliczniejsza, jaką w życiu widziałem” — pisał Prete. Orszak weselny posuwał się naprzód; pozostawiwszy za sobą Foligno minął Nocera Umbra, minął Gualdo Tadino; następnie skierował się na lewo, z terytoriów kościelnych przechodząc na teren włości księcia Urbino. Na dwie mile przed Gubbio podróżni ujrzeli przed sobą drugą kawal 37
kadę, jadącą im na spotkanie, a na jej czele „najbardziej wymagającą damę wioską”, Elisabettę Gonzaga o charak terystycznej długiej twarzy, siostrę margrabiego Mantui, a małżonkę księcia Urbino, Guidobalda di Montefeltro. Zdobywając się na tę uprzejmość w stosunku do Borgiów, księżna Elisabetta nie kryła wcale, że zarówno ona, jak jej mąż nie mają żadnych złudzeń co do łupieżczych za miarów Valentina, który od dawna już spoglądał pożądli wym okiem na lesiste ziemie Montefeltrów. Przeciwnie, pewni byli, że nie bez ukrytej myśli Aleksander VI zali czył Urbino do tych signorii, które utracić miały prawa feudalne. Tak więc ów wyjazd naprzeciw ukochanej córki papieża, obietnica towarzyszenia jej w dalszej drodze aż do Ferrary, goszczenie jej w swym księstwie z całym w y rafinowanym wykwintem, z jakiego słynął dwór w Urbi no, ten wzór humanistycznych, liberalnych dworów — były to wszystko akty politycznej konieczności, ostatnia próba zjednania sobie papieża; niemniej jednak dla pychy Borgiów, tych w gruncie rzeczy awanturników i kariero wiczów, były to fakty cenne: obcowanie z wyniosłymi Gonzagami podnosiło ich, przynajmniej we własnych oczach. W czarnym aksamitnym stroju ozdobionym z właści wym jej surowym umiarem, który gardząc powszechnie przyjętymi pojęciami o ozdobności był wyrazem jedynego w swoim rodzaju, niemożliwego do naśladowania przy mierza fermy zewnętrznej z intelektem — księżna Elisa betta jechała na czele orszaku, mając u swego boku towa rzyszkę i przyjaciółkę Emilię Pio, wdowę po jednym z Montefeltrów, słynną nie tyle z urody, ile z ciętego dowcipu, ironii i zmysłu krytycznego, które to cechy miały ją zaprowadzić w przyszłości na pogranicze wyniosłego i heretyckiego epikureizmu, a i teraz już biły z jej rysów i z małych żywych oczek osadzonych w pulchnej, białej twarzy. Podobnie jak księżna, Emilia Pio odziana była w czerń i tak samo jak wszystkie damy z jej świty miała na głowie kapelusz o niezwykle szerokich kresach, unie siony z przodu, a opadający nisko na kark — wprowadzona przez księżnę moda symboliczna i jak się okaże, przez nie których złośliwie komentowana. „Wymieniwszy powitalne uściski i okazawszy sobie wza jem wiele przyjaźni”, jak pisze Gian Luca Castellini, obie damy oraz ich połączone świty ruszyły ku Gubbio, w któ rego bramy wjechano już nocą, przy świetle pochodni roz jaśniających strome ulice miasta. Na użytek Lukrecji i jej dworu oddany został cały pałac książęcy nie wyłączając najbardziej prywatnych komnat księżnej Urbino, która chcąc pozostawić gościowi całkowitą swobodę, sama prze niosła się na noc do położonej poza murami miasta letniej rezydencji. Wszędzie widniały wymalowane herby papieża, rodu d’Este i króla francuskiego; wykwintne potrawy i wyborne wina podawano w wielkiej obfitcści, pochodnie rozjaśniały każdy zakątek, na kominkach zdobnych w mar murowe arabeski wesoło trzaskały płonące głownie. Inten denci i słudzy krzątali się około gości „tak uprzejmie, że nie można było lepiej”. W czystych stajniach, u obficie zaopatrzonych żłobów, nawet konie, gdyby potrafiły, uśmiechałyby się z zadowoleniem. Nazajutrz, rankiem 17 stycznia, trzeba było pożegnać się z opiekunem małego Rodriga di Bisceglie, rozstać się z wiernym przyjacielem — kardynał-legat Francesco Bor- gia opuszczał Gubbio, aby powrócić do Rzymu. Ale Lu krecji nie dano smucić się w spokoju tym rozstaniem: na tychmiast po pożegnaniu kardynała orszak weselny, teraz jeszcze liczniejszy po przyłączeniu się świty księżnej Ur bino, stanął gotowy do drogi. Pojawiła się też pozłocista, na francuską modłę sporządzona lektyka, którą Aleksan der VI podarował córce specjalnie na tę okazję, powodo wany zapewne, oprócz troski o jej wygodę, także i wzglę dami psychologicznej natury: że mianowicie, zamknięte razem w maleńkiej ruchomej komnatce obitej brokatem, wymoszczonej kobiercami i poduszkami, izolowane od świata zewnętrznego, Elisabetta i Lukrecja łatwiej będą mogły zbliżyć się ze sobą i może w tej wspólnej podróży zrodzi się między nimi przyjaźń. Ale o przyjaźni nigdy nie było mowy pomiędzy tymi dwiema kobietami, pochodzą- 3.9
cymi z tak bardzo odległych i odmiennych światów i by najmniej nie skłonnymi do jakichkolwiek ustępstw; nigdy też ich wzajemne stosunki nie wykroczyły poza zwykłą światową uprzejmość. Obie ograniczały się zapewne w cza sie podróży do wymiany okolicznościowych, kurtuazyj nych uwag, choć też prawdopodobnie poruszony został — jako że Elisabetta intelektualistka przywiązywała do tych rzeczy dużą wagę — temat pewnych poetów i humanistów, z którymi obie były zaprzyjaźnione, jak Vincenzo Calmeta, Bernardo Accolti i już wówczas nieżyjący Serafino Aqui- lano. IV wieczorem orszak dotarł do Cagli, gdzie powtórzyło się niemal bez zmian gościnne przyjęcie doznane w Gub- bio, a 18 stanął w Urbino; w odległości mili od bram mia sta powitał Lukrecję książę Guidobaldo di Montefeltro, którego poznała już niegdyś w Pesaro, a potem spotkała w Rzymie w okresie wyprawy księcia Gandii przeciwko Orsinim. Orszak weselny wjechał do uroczyście przystro jonego miasta. Ulice Urbino obwieszone były całe broka tami, herbami Estów i Borgiów; zwłaszcza te wiodące do pałacu książęcego, owego pięknego pałacu wzniesionego przez Luciana da Laurana i Francesca di Giorgio dla Fe- derica II di Montefeltro około połowy XV w. Niewiele jest na świecie domów, w których tak jak w tym miałoby się uczucie, że ściany, sufity i podłogi nie ograniczają przestrzeni, tylko dzielą ją z jakimś umiarem logicznym i lirycznym zarazem, opartym na rytmie poziomych linii, na jasnych, czystych proporcjach Quattrocenta. W komna tach, których drzwi i okna ozdobione były delikatnie rzeź bionymi gzymsami, gdzie nie brakowało książek, obrazów, posągów, kobierców i rzadkich instrumentów muzycznych, ale gdzie nade wszystko pomyślano o wygodzie gościa, Lu krecja spędziła dwa dni, 18 i 19 stycznia, wypoczywając i radując się wspaniałym przyjęciem, jakie jej zgotowali księstwo Urbino. Tam też zapewne dotarł do niej list kar dynała Ippolita d’Este datowany 16 stycznia 1502 z Rzy m u— jeden z bardzo niewielu dokumentów rzucających pewne światło na stosunki pomiędzy Lukrecją a jej ara 40 gońskim potomkiem. Kardynał d’Este posyłał jej w poda runku jakieś bransolety, których nie mógł wręczyć w Rzy mie we właściwym czasie, ponieważ nie były jeszcze go towe; do podarunku dołączył parę gładkich, okrągłych zdań, dodając, że jeden z jego domowników odwiedził na jego polecenie małego księcia Bisceglie i zastał go śpiące go spokojnie i głęboko, wyglądającego pięknie i zdrowo. Przedtem jeszcze, w Foligno, Lukrecja dostała od szwagra naszyjnik, za który podziękowała mu liścikiem własno ręcznie podpisanym, datowanym 14 stycznia. Tak więc naszyjnik, a w parę dni potem bransolety dawały kardy nałowi sposobność dołączenia do nich wiadomości poda wanych w formie tak miłej, że niepodobna byłoby nie czuć dlań za nie wdzięczności. Toteż Lukrecja, chociaż wstydliwość i prawidła etykiety wzbraniały jej w li stach szczerych wynurzeń, musiała cenić te dowody życz liwości. Z trudem znoszona tęsknota za „najśliczniejszym dzieciątkiem” zapalała w jej oczach wilgotne błyski. Orszak wyruszył w dalszą drogę 20 stycznia, mimo gę stwy chmur zaciemniającej niebo ponad miastem, i sunął drogami Romanii — obie księżne jechały razem w lektyce Lukrecji — zdążając do Pesaro jako do najbliższego etapu. Naprzeciw Lukrecji wyjechał gubernator Romanii, don Ramiro de Lorąua, jeden z najzaufańszych ludzi Valenti- na, postawny mąż o szpakowatych włosach oraz brodzie i o błękitnych oczach. Ale zarówno na niego samego, jak na towarzyszący mu oddział zbrojnych dworki Elisabetty Gonzaga spoglądały nieufnie i wrogo, pamiętne — i wciąż jeszcze drżące na to wspomnienie z trwogi — porwania przed rokiem ich towarzyszki, Dorotei da Crema. Późnym wieczorem, pod lodowatym przejmującym deszczem, znu żony wędrowaniem po kamienistej drodze stromo schodzą cej z gór Urbino ku adriatyckiemu wybrzeżu, orszak we selny dotarł do Pesaro. Opisać uczucia, jakich doznawała Lukrecja na tych zie miach, które niegdyś stanowiły jej pierwsze spokojne i samodzielne władztwo, to albo zbyt łatwe, albo zbyt trudne zadanie. Tym bardziej że musiała starannie ukry 41
wać wszelki ślad wzruszenia, nie chcąc, by księżna Urbino albo Emilia Pio bystrym spojrzeniem wdarły się w jej ta jemnice, by się nad nią litowały, a tym samym upokarzały ją. Uśmiechała się — chwilami może nawet bez wysiłku — do wesołej gromady dzieci przystrojonych w barwy Cezara Borgii, żółto-czerwone, patrząc, jak wymachują oliwnymi gałązkami, i słysząc ich rytmiczne okrzyki: „Duca, Duca, Lucrezia, Lucreziai” Ale z pewnością trudniej przyszło jej utrzymać ów uśmiech na ustach, gdy wchodziła w progi pałacu i potem na widok swojej ulubionej komnaty, gdzie niegdyś kładła na dokumentach pierwsze podpisy jako władczyni Pesaro; i kiedy wstępowała po schodach, cho dziła po komnatach, których każdy zakątek znała tak do brze. Jak gdyby po to, aby przeszłość tym żywiej stanęła jej przed oczyma, przyszły ją witać te same damy, które raz już witały ją jako hrabinę Pesaro, i jej dawna dworka Lukrecja- Lopez, którą sama wyswatała z pesareńskim le karzem Gian Franceskiem Ardizi, a która żyła nadal w Pe saro, samotna i wciąż obca w tych stronach. Któż wie, czy cierpiała z tego powodu, czy przywykła do nowej ojczyzny z pogodną rezygnacją kobiet, dla których ojczyzna zamy ka się w ścianach własnego domu? Wreszcie i za nią drzwi się zamknęły; Lukrecja całe rozległe apartamenty oddała na użytek zabaw i rozrywek zawczasu przygotowanych przez miejscowe damy i posłała tam wszystkie swoje dworki, które „mimo iż — jak mówi Custellini — utrudzone drogą, która nawet dla mułów wielce była ciężka”, znalazły jednak chęć i siły na tańce i zabawę. Ale nie Lukrecja; pod pozorem, że musi umyć włosy, została sama z najbliższymi tylko powiernicami, przede wszystkim z Adrianą Mila, która zapewne nie szczędziła jej krzepiącej pociechy swojej specyficznej fi lozofii życiowej. A jeśli Gian Luca Castellini pisał z Pe saro do księcia Ercole d’Este, że księżna „zdaje mu się być z natury swej raczej samotnicą, z dala się od ludzi trzymającą”, to ta jego uwaga pozwala nam lepiej zrozu mieć, że mimo całej swej dzielności Lukrecja nie zdołała ukryć dręczącego ją smutku. 42 Ale kiedy pozostawiła za sobą Pesaro, kiedy wydostała się z tej krainy wspomnień, wszystko wydało się jej no we, godne widzenia, wszystko przynosiło radość. Ożywiła się, przyjmowała, tańczyła, co dzień zmieniała nie tylko suknie, ale klejnoty, nakrycia głowy, ozdoby swego wierz chowca, ku podziwowi ferraryjczyków, którzy dobrze zna li się na elegancji. Don Ferrante d’Este z entuzjazmem opisywał w liście do swej siostry Izabeli suknię, w której Lukrecja wystąpiła na balu w Rimini — czarną aksamitną, zahaftowaną w złote iksy, z szarfą z białego jedwabiu z haftowanym szlakiem; złoty czepeczek na głowie, a na czole rozsiewał jasny blask przepiękny diament. Kiedy tańczyła uświetniając swą obecnością festyny prowincjo nalnych znakomitości, tak jak jej to polecał Valentino, iej nadęte pychą nadworne błazny hiszpańskie uwijały się po sali strojąc przesadnie zdumione miny i wykrzykując: „Patrzcie, patrzcie na naszą panią, jaka jest strojna, jaka miła, jak tańczy pięknie! Patrzcie na córę wielkiego rodu Borgiów!” A że pochwały te pochodziły od błaznów, niko go nie raziło, że towarzyszyły im rozwiązłe czy nawet blużniercze dodatki. Tam jednak właśnie, w Rimini, przeżyła Lukrecja naj gorszy moment swojej podróży. Ni stąd, ni zowąd zaczęły krążyć niepokojące wieści, rozdymane i przekręcane przy przechodzeniu z ust do ust, jakoby Giambattista Caraccio- lo, dowódca wojsk Rzeczpospolitej Weneckiej, ten, które mu Cezar porwał w swoim czasie narzeczoną i który nie zdołał do tej pory pomścić zniewagi, krążył z gromadą zbrojnych ludzi w okolicy Rawenny i Cervii, tuż nad gra nicą Romanii, z oczywistym zamiarem postąpienia z sio strą Valentina tak, jak on postąpił z jego narzeczoną. Don Ferrante d’Este z właściwą sobie lekkomyślnością i po- chopnością sądów, które miały w przyszłości stać się przy czyną jego zguby, nie omieszkał opowiedzieć o wszystkim tej jedynej osobie, którą należało przed tą wiadomością uchronić, mianowicie Lukrecji. Łatwo zrozumieć, jaki ner wowy lęk ścisnął ją za gardło, jak poczuła znowu dokoła siebie atmosferę najciemniejszych borgiowskich spraw, 43
tych dni, kiedy żyła w nieustannej trwodze; wydało jej się, że wszystkie przemiany losu — podróż, inne nazwisko, nowe życie, które miała rozpocząć — niczego naprawdę nie zmieniły. Wezwany przez nią wespół z messer Ramirem de Lor- qua Gian Luca Castellini swoim chłodnym umysłem roz ważył i skonfrontował poszczególne strzępy groźnych no win wysnuwając wnioski, które złagodziły ogólne przera żenie. Zważywszy, że orszak Lukrecji liczył z górą tysiąc ludzi, a ostatnio zasiliły go jeszcze trzy oddziały konnych kuszników gubernatora Romanii, Castellini nie sądził, żeby Giambattista mógł im naprawdę zagrażać, chyba że wplą tałby w to siły zbrojne Wenecji, która ze swej strony nigdy by na to nie pozwoliła; zaskoczyć ich znienacka tak że nie zdołałby w okolicy tak odkrytej. W każdym jednak razie, sądził Castellini, „należy działać ostrożnie, rozesłać ludzi, którzy przetrząsną okolicę, lecz skrycie, strzegąc się pilnie okazania strachu czy nieufności”. Ale te rozsądne wypowiedzi książęcego doradcy na krotko jedynie rozwia ły lęk Lukrecji, która już widziała się porwaną, zelżoną, poniżoną. Zapada wieczór, nadchodzą nowe wieści: Carac- ciolo zbliża się, jest już niedaleko, jest tuż-tuż; Lukrecja, przejęta grozą, nie dowierza już ferraryjczykom, nie ma chwili spokoju, jej nastrój trwożnego podniecenia udziela się innym, dochodzi do tego, że ktoś z otoczenia Lukrecji, jeżeli nie ona sama — Castellini donosząc o tym epizodzie swemu księciu zapewnia tylko, że rozkaz nie wyszedł od żadnego z ferraryjczyków — nakazuje wezwać pod broń mieszkańców Rimini. Nazajutrz rano w całym mieście pa nuje okropny zamęt; rośnie fala podniecenia, jak zwykle w dniach poprzedzających niebezpieczeństwo. Aż wreszcie, pod wieczór, wracają zaufani ludzie, posłani, aby za sięgnąć języka, do miejscowości, z których groźne wieści nadeszły. Przynoszą oni nowiny zgoła inne: Caracciola nikt nie widział ani w Rawennie, ani w Cervii, wszystko tam spokojne, nic podejrzanego się nie dzieje. I wszyscy od dychają z ulgą. (Gregorovius, natknąwszy się na doku menty opisujące te wydarzenia, wspomniał o nich tylko 44 bardzo pobieżnie i poprzekręcał wszystko: Caracciolo wy stępuje u niego jako Carazolo, Carazo czy też, z ferraryj- ska, Carraro, odmalowany w postaci rozbójnika z dziewięt nastowiecznych popularnych oleodruków.) W Rimini kończyła się Via Flaminia, ostatnia bezpo średnia więź z Rzymem; od tego miejsca orszak Lukrecji ciągnąć miał drogą Marka Emiliusza Lepida, Emilią, naj weselszym z traktów przecinających Italię; droga to sze roka, swobodna, wygładzona i ubijana przez dwa tysiące lat swoich dziejów, pełna życia, nieustannego ruchu, nawoły wania, śpiewów. Często spotykane zbrojne hufce Cezara na rączych bojowych rumakach, z zapałem pozdrawiające orszak Lukrecji, przywodziły na myśl wojenne poczynania Valentina. Spotykano też grupki spokojnych podróżnych, wozy pełne kobiet, muzykantów, tancerzy; wędrowali za konni braciszkowie, wieśniacy, kupcy — pieszo, na mu łach, osiołkach i niedużych konikach. Co prawda w gęstej mgle nawet te niewinne spotkania miały czasem niepo kojące pozory, osoby i pojazdy rzucały cienie większe od nich samych. Mijani oddalali się, znikali we mgle, cichnął stuk kopyt i znowu słychać było świergot wróbli i gilów, których drobne cienie przemykały w mglistym powietrzu. Teraz orszak posuwał się szybciej, podróżni czuli się na tych ziemiach bardziej pewni siebie; oto już Cesena: do tarli do niej „wszyscy zdrowi, cali i dobrej myśli” i zgod nie z rozkazami Valentina byli gościnnie i suto podejmo wani. W Forli przygotowano na ich przyjęcie nadzwyczaj ne uroczystości, przez Faenzę przejechali w potokach desz czu, co nie przeszkodziło mieszkańcom witać ich radosnymi okrzykami: „Duca, Duca, Duchessa, Duchessa!" — i zatrzy mali się w Imoli. We wszystkich tych miastach na spotka nie orszaku wylęgały gromady dzieci wymachujących oliwnymi gałązkami i głośno pozdrawiających siostrę księ cia Romanii. Ubrane były albo w barwy papieskie, żółto -czarne, albo w kolory Valentina, żółto-czerwone czy białe i morello. Za to w Imoli, która była ostatnim etapem na ziemiach Valentina, dzieci nosiły barwy Lukrecji: kwadra ty żółte na przemian z kwadratami morello. Po dzieciach 45
witali Lukrecję pod murami miasta miejscowi uczeni, wręczając jej klucze od bram miejskich. Następnie jakiś urodziwy młodzieniaszek recytował nieszczególne okolicz nościowe wiersze, a wreszcie ukazał się wóz tryumfalny z alegorycznym wyobrażeniem „boga małżeństwa”, Hy- mena, w otoczeniu Wierności, Wdzięku i Wstydliwości, oraz trzech Parek — Kloto, Lachesis i Atropos: ta ostatnia, „jako ta, która zabija, przedstawiona była w uśpieniu, na znak, jako żywot Ich Wysokości madonny Lukrecji i don Alfonsa ma być długi”. Cała ta symbolika wyglądała ra czej naiwnie; daleki był natomiast od naiwności symbol Borgiów — potężny byk pomalowany na czerwono, którego sylwetka, istne wcielenie zwierzęcości, odcinała się ostro na tle zimowego nieba na szczycie łuku tryumfalnego. Byl dzień 27 stycznia. Tymczasem w Ferrarze Ercole d’Este od pewnego już czasu zrzędził na daty i miejsca po stojów w tej podróży i wydawał się ze wszystkiego niezado wolony. O ile w grudniu wciąż z naciskiem przypominał Castelliniemu, żeby Lukrecja nie zjechała zbyt wcześnie, o tyle teraz naglił do pośpiechu, ponieważ wszyscy inni goście albo już byli w Ferrarze, albo mieli zjechać lada dzień. Pierwsze przynaglenia doszły doradcę książęcego już w Urbino i mówił o nich Lukrecji; w Imoli otrzymał rozkaz takiego pokierowania podróżą, aby wjazd do Fer rary mógł się odbyć 1 lutego, nie 2, jak było planowane, jako że tego dnia przypadało święto Oczyszczenia Naj świętszej Marii Panny. Lukrecja jednak miała na tę spra wę własny pogląd, czysto kobiecy; nie chciała ukazać się w Ferrarze zdrożona i nie w formie. Niełatwo jej jednak było bronić swego programu podróży, skoro poprzednio tylekroć i tak żarliwie zapewniała księcia Ferrary o swym posłuszeństwie i należnej ojcu pokorze. Kiedy na przykład książę Ercole zapytywał, czy miałaby ochotę odbyć ostatni etap podróży, z Bolonii do Ferrary, statkiem poprzez ka nały Padu i Reno — odpowiedziała, że owszem, uczyniłaby to chętnie, musi jednak, zanim się zdecyduje, napisać do papieża i uzyskać jego zezwolenie. „A to gwoli okaza n ia — mówił Castellini — jak dalece szanuje wolę Jego 46 Świątobliwości w najbłahszej nawet rzeczy, jaka mu jest uległa, pełna szacunku, rozważna; i jako nie własną wolą pragnie się we wszystkim kierować, ale wolą i sądem tego, kto jest i zawsze będzie najwyższym dla niej władcą.” Tak więc przy pierwszym zaraz konflikcie pomiędzy życzeniem Lukrecji a wolą jej teścia okazało się, jak pustą formal nością były jej wszystkie składane mu zapewnienia. Dzień postoju w Imoli dawno już postanowiły obie z księżną Urbino poświęcić na mycie włosów i inne za biegi związane z własnym wyglądem. Toteż kiedy Castelli ni poszedł oznajmić Lukrecji o najnowszym poleceniu księcia Ercole, a mianowicie, żeby zaraz ruszać w dalszą drogę, tak by następnego dnia stanąć w Bolonii, przybrała wyraz rozterki i zatroskania połączonego ze skwapliwą chęcią zadowolenia księcia — postawa, z którą niełatwo było walczyć. Och, daleka jest od chęci sprzeciwiania się życzeniom księcia, ale bez tego jednego dnia przerwy w ża den sposób nie może się obejść. Już raczej, aby okazać się posłuszną i przybyć do Ferrary 1 lutego, gotowa byłaby ominąć Bolonię — choć zatrzymanie się tam wchodziło w skład z dawna ustalonego programu — i tym samym zro bić zawód Bentivogliom, którzy przygotowali bardzo uro czyste przyjęcie. Co gorsza, posłuszeństwo wobec księcia równałoby się w tym wypadku złamaniu posłuszeń stwa wobec papieża, który bardzo usilnie polecał jej od wiedziny w Bolonii: to doprawdy sprawa sumienia, nieła twa do rozstrzygnięcia. Tutaj Lukrecja nie omieszkała z pewnością zawieszać głosu, wzdychać w ciężkiej rozterce, wreszcie zapytała łagodnie i nieśmiało, czyby jednak Ercole nie podarował jej tego jednego dnia? I dlaczego właściwie nie chce on, aby uroczysty wjazd odbył się w dzień Oczysz czenia — podczas gdy ona, Lukrecja, tego właśnie dnia pragnęłaby zawitać do Ferrary, ofiarować ten wjazd Naj świętszej Pannie, czyż nie byłaby to szczęśliwa wróżba? Ten ostatni argument był może przeznaczony dla siostry Lucii; w każdym razie książę, zahaczony w ten sposób, ustąpił i Lukrecja miała swój dzień. 28 stycznia oczom Lukrecji ukazała się z dala panorama 47
Bolonii. Synowie pana tego miasta, Annibale, protono tariusz Antongaleazzo, Alessandro i Hermes wyjechali na spotkanie przybywających aż trzy mile za bramy, a o dwie mile dalej powitał ich sam Giovanni Bentivoglio; ujrzaw szy Lukrecję zsiadł z konia, podszedł ku niej swym cięż kim, majestatycznym krokiem i dotknął na powitanie jej ręki, po czym wszyscy razem udali się do miasta, najpierw główną ulicą aż do wieży Asinellich, a dalej przez Via San Giacomo do pałacu Bentivogliów. Na schodach pałacowych oczekiwała ich Ginevra Sforza Bentivoglio, prawdziwa kobieta Renesansu, wojownicza, odważna i tak rozmiłowa na we władzy, że kiedy w kilka lat później Bentivogliowie zostali wypędzeni z Bolonii, umarła z rozpaczy. Pierwsze wiązania sieci, która miała oplątać przyszłe losy domu Bentivogliów, zadzierzgiwał już w owym czasie Valentino; i właśnie po to, by te nici pozrywać, Bentivogliowie, po dobnie jak Montefeltrowie w Urbino, gościli i honorowali, jak mogli, ukochaną siostrę księcia Romanii. Zgromadzili dokoła niej najpiękniejsze kobiety Bolonii, o wypielęgno wanych ciałach i zachęcających uśmiechach, a przewodziła im władcza, imponująca Ginevra, która zdawała się nie pamiętać wcale w owej chwili, że jest ciotką Giovanniego Sforzy z Pesaro; może zresztą pamiętała o tym, ale w ob liczu konieczności politycznej przyjęła taką postawę, jak by Giovanni Sforza nigdy dla niej nie istniał. Tymczasem wyglądało na to, że pierwszy mąż Lukrecji specjalnie sobie umyślił niepokoić Estów i Borgiów swoją obecnością w tych ważnych dniach. Od dawna już chodziły słuchy o jakichś knowanych przez niego despektach, toteż Aleksander VI jeszcze we wrześniu ostrzegał listownie księcia Ercole (list ten znalazł i opublikował Gregorovius), by nie dopuścił do zjawienia się Sforzy, który przebywał w tym czasie w Mantui, podczas uroczystości weselnych w Ferrarze. Bo chociaż „rozstanie jego z księżną było cał kowicie usprawiedliwione, a wszystko odbyło się zgodnie z prawem i uczciwie... przecież mógł mu pozostać w du szy pewien osad goryczy”. Ercole odpowiedział, że nie ma powodu do obaw, a wkrótce potem rozeszła się wieść, że 48 Sforza wyjechał z Mantui: do Wenecji, mówiono. Nikt już 0 nim nie myślał, aż tu 29 stycznia 1502, kiedy Lukrecja wyruszała z Bolonii, do księcia Ercole nadeszła wiadomość od jego mediolańskiego korespondenta, że Giovanni Sforza zamierza być obecny podczas oficjalnego wjazdu Lukrecji, że wybiera się do Ferrary w przebraniu, ma zamieszkać w domu swoich przyjaciół i czekać sposobnej chwili, by ukazać byłej żonie swoją złowróżbną twarz. Estowie nie byli tego pokroju ludźmi, żeby dać sobie zepsuć rodzinną uroczystość, podjęli też natychmiast energiczne kroki: do bram miejskich poszły odpowiednie rozkazy, a do poplecz ników sforzowskich w Ferrarze — ostrzeżenia. O ile wia domo, Giovanni Sforza nie pojawił się w tym czasie w Fer rarze, może nawet wcale nie próbował? Może samo cheł pienie się tym projektem było dlań dostateczną satysfak cją? W Rzymie Aleksander VI przejawiał na swój ruchliwy, niespokojny sposób żal z powodu odjazdu Lukrecji. Wciąż otaczał się ferraryjczykami — mniej lub więcej zaufany mi — wiódł z Nimi1 nie kończące się rozmowy, które da wały mu złudzenie, że dzieli z córką jej nowe życie. Przy chodził kardynał Ippolito d’Este, a wraz z nim kardynał Modeny Giambattista Ferrari i ambasador — monsignor Beltrando Costabili. Papież przyjmował ich natychmiast, wypytywał o nowiny, udzielał im swoich, wysłuchiwał z niesłabnącą przyjemnością peanów na cześć piękności, cnót i rozumu Lukrecji. Celował w tych pochwałach kar dynał Ferrari, dostrajał je znakomicie do trafnie wyczu wanych pragnień papieża, wprowadzając pewne niewiel kie, a zręczne zmiany. Tak na przykład pewnego dnia zrobił uwagę, że Lukrecja jest właśnie taką kobietą, jakiej Estom było potrzeba; tu potrafił zręcznie wsunąć pochwałę księcia Ercole i Alfonsa i rozwodził się szeroko nad ich zaletami; nad wyraz się to podobało papieżowi, który oświadczył, że bardzo się tymi nowymi krewnymi raduje. A jak sądzi Ferrari, czy przyjmą oni życzliwie młodą ob lubienicę? Bez wątpienia — odpowiadał na to kardynał. 1 jakże mogłoby być inaczej, skoro wiedzą, jak bardzo leży 4 L u k r e c ja Borgla t. II 49