ania351

  • Dokumenty1 556
  • Odsłony82 517
  • Obserwuję68
  • Rozmiar dokumentów49.8 GB
  • Ilość pobrań55 929

Maurice Griffiths - Na małych statkach wśród piaszczystych ławic

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :7.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Maurice Griffiths - Na małych statkach wśród piaszczystych ławic.pdf

ania351 Dokumenty
Użytkownik ania351 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 33 osób, 21 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 117 stron)

Maurice Griffiths Na małych statkach wśród piaszczystych ławic

Priei 50 lat Maurice Griffiths pły­ wa! na licznych matych jachtach pośród rzek i zatoczek ujścia Tamizy oraz wokół wybrzeży Suf- folku, Essexu i Kentu. Doświad­ czenie zdobyte w ciqgu półwie­ cza na tylu różnych łodziach po­ zwoliło mu poświęcić się projek­ towaniu jachtów, a fakt, że po­ nad 800 jachtów jego projektów pływa po całym świecie, jest naj- lepszq miarę ich popularności. M. Griffiths był jednocześnie przez wiele lat redaktorem „Yachting Monthly" oraz wydal kilka ksiqżek, z których Czar przybrzeżnych płycizn (The Magie of Ihe Swatchways) jest klasycz- nq pozycję angielskiej literatury żeglarskiej. Na małych statkach wśród pia­ szczystych ławic zawiera wiele wskazówek i rad na temat jach­ tów, wyboru kotwicowiska na noc­ ny postój, wykorzystania pływów itp. Ale nie jest to wylęcznie ksiqżka techniczna. Miłośnicy że­ glarstwa dostrzegę tu urok uko- , chanych przez autora wód i mie­ lizn oraz znajdę niepowtarzalny nastrój samotnych wypraw, staję- cych się po latach kanwę pięk­ nych wspomnień. I Na małych statkach wśród piaszczystych ławic

Maurice Griffiths Na małych statkach piaszczystych ławic Przełożyli Zbigniew Milewski i Krystyna Wilkoszewska Wydawnictwo Morskie Gdańsk 1977

Tytuł oryginału Swatchways and Little Ships Copyright Mauricc Griffiths 1971 Projekt obwoluty, okładki i strony tytułowej Barbara Ruszkowska Reprodukowane fotografie pochodzą z oryginału angielskiego Redaktor Bohdan Kubicki Redaktor techniczny Mirosława Bandrowska Korektor Czesława Walicka PRZEDMOWA Jak tylko sięgnę pamięcią, zawsze pociągały m nie swym nieodpartym urokiem łodzie, jachty i wszelkiego rodzaju statki, a także rzeki, zatoki i morza, na których spędzają one swój pracow ity żywot. Tę moją wczesną pasję do statków m usiałem odziedziczyć po jakim ś bardzo odleg­ łym, nie zanotowanym w rodzinnych kronikach przodku- -żeglarzu, gdyż żaden ze znanych mi moich dziadów le­ karzy, inżynierów i ludzi interesu, ani też żadna z ich ■kscentrycznych żon nigdy nie objawiali najm niejszego zainteresow ania morzem lub statkam i. W ciągu pięćdziesięciu lat kupiłem około dwudziestu różnych m ałych jachtów, na których żeglowałem i przy których m ajsterkow ałem . W szystkie były pokryte pokła­ dem, m iały jakąś tam kabinę, a ich całkow ita długość w ahała się od 5 do 11 m. Dzięki temu, że zarabiałem na życie w fotelu redaktora jachtowego miesięcznika oraz przy desce kreślarskiej jako konstruktor jachtowy, m ia­ łem znacznie ułatw ione poznawanie jachtów i innych małych statków różnych typów, a także ich właścicie­ li i budowniczych. Regaty i żeglarstwo wyczynowe mające na celu zdobywanie pucharów nigdy nie miało dla mnie zbyt silnego powabu, na ogół dobrze się czułem w skórze żeglarza-turysty, często sam otnie prowadzącego własny m ały statek. Pośród mielizn i kanałów ujścia Ta­ mizy oraz na wodach południowej części M orza Północne­ go znajdowałem wszystkie te spokojne radości i przygody, jakich szukałem w żeglarstwie. Z sondą w garści, pośród farw aterów i kanałów — tych płytkich, często nie ozna­ kowanych przejść między mieliznami — prowadziłem z wielką satysfakcją małe, płytko zanurzone jachty, gdyż 5

obowiązki zawodowe zawsze utrzym yw ały poza zasięgiem moich możliwości dalekie podróże oceaniczne do słonecz­ nych wysp. Niektóre opowiadania z tej książki były już wcześniej publikow ane w „Yachting M onthly”, toteż jestem wdzięcz­ ny wydawcy tego pisma za zezwolenie włączenia ich tu ­ taj. Książka ta jest więc zwykłą kroniką różnych drob­ nych przygód, które przeżyłem podczas pięćdziesięciu lat żeglowania u W schodniego W ybrzeża zarówno w czasie pokoju, jak i wojny. Jest to również kronika m ałych stat­ ków, na których żeglowałem, które projektow ałem lub którym i dowodziłem. Całość można by nazwać po prostu gawędą starego żeglarza. W oodbridge, M aurice G riffiths Suffolk 1. ZA WIELKA ŁÓDŹ Gdy zapadał wieczór, wyglądało, że może nas czekać pa­ skudna noc. Drobny deszczyk zaciągnął szarą zasłonę nad zalesionymi brzegam i i spadał ze sm utnym pluskiem na spokojną powierzchnię wody. Kiedy spływ aliśm y w dół z pierwszym prądem odpływu, wyczekiwane przez nas światła Pin Mili wydaw ały się niew yraźne na tle m rocznej linii nadbrzeżnych drzew. Była to dopiero druga z kolei próba żeglugi na naszej pierwszej w życiu łodzi i obaj gratulow aliśm y sobie naw za­ jem, że tym razem udało nam się odejść z przystani u w ej­ ścia do doku w Ipswich, nie drasnąw szy naw et żadnego z jachtów zacum owanych w zatoce. W dodatku tym razem postawiliśm y prawidłowo kliw er i nauczyliśm y się już m anew row ać jednocześnie szotami kliw ra i foka. Na szczę­ ście słabe podm uchy w iatru z zachodu też były dla nas przyjazne i nie m usieliśm y wcale halsować podczas żeglugi w dół rzeki. Nasza świeżo nabyta „Undine” była starom odnym ku­ trem o głębokiej, długiej płetwie, pyszniła się niem al 4-me- trowym bukszprytem z łańcuchowym w atersztagiem ; była uparta i okazywała niechęć do wykonyw ania zwrotów przez sztag, którą jeszcze pogłębiało nieporadne m anew row anie przez nas sztakslam i. Cieszyliśmy się, że nie m usim y się narażać na ryzyko nieudanych zwrotów podczas deszczu i z nocą na karku oraz na ponowne utknięcie w m ule przy odpływie. Gdy koniec Pin Mili H ard znalazł się na naszym tra ­ wersie, silniejszy szkwał z deszczem popędził nas naprzód. Powiedziałem do Claude’a: — Ściągaj grot, a ja rzucam kotwicę. 7

Jak żółtodzioby patałach, którym byłem w istocie, na łeb na szyję wyrzuciłem za burtę kotwicę, wypuszczając kilkanaście m etrów łańcucha. Zamocowałem go na pa­ chołku i pobiegłem do C,laude’a, którym tymczasem upchnął byle jak zgnieciony grot pod osłonę pokładówki. — Gdy przed w iatrem deszcz by lał — zacytował prze­ krzykując szum spadającej na pokład jak potop ulewy — bacz na topsla szot i fał. — Och, będziemy w ystarczająco osłonięci na tym ko- tw icow isku — zapewniłem go. — Nawet gdyby w iatr rze­ czywiście zerw ał się w nocy. W parę m inut na stole znalazł się obrus i nakrycia do kolacji, a ja zająłem się piecykiem naftow ym i rondelkiem z parówkam i. Chociaż obaj z Claudem byliśmy początkują­ cym i żeglarzam i, jako skauci dawno nauczyliśmy się przy­ rządzać proste posiłki, nabraliśm y ogólnej zaradności i by­ liśm y przygotowani do staw iania czoła niem al w szystkie­ mu. Rzuciwszy okiem przez jeden z bulajów, mój kompan zauważył: — Jakiś duży jacht wali od strony morza pod prąd. Musi iść na silniku. Jachty żaglowe z napędowym i silnikam i pomocniczymi były wówczas taką rzadkością, że m usiałem sam na niego spojrzeć. Był to ładny, czarny, mniej więcej 35-tonowy kuter i w yglądało na to, że posuwa się powoli w górę rzeki na jakim ś bardzo cicho pracującym silniku. — Ale jeśli idzie na silniku ■— powiedział Claude po chw ili — to dlaczego niesie na forsztagu latarnię kotwicz­ ną? Odpowiedź m usiała nam obu zaświtać jednocześnie, gdyż w tym sam ym momencie daliśm y susa do kokpitu i zakli­ now aliśm y się we włazie do kabiny. — Dryfujem y! Na pokładzie było ciemno jak w piekle i m okro jak pod N iagarą. Św iatło zakotwiczonego jachtu znajdowało się teraz w pewnej odległości przed nam i i oddalało się w ciemnościach, a św iatła Pin Mili nie były już widoczne. Naszą uwagę zwrócił wielki, okrągły czarny przedm iot; po­ jaw ił się z rufy i sunął wzdłuż naszej praw ej burty, om y­ w any wodą, która tw orzyła bulgoczące wiry. Oczy Claude’a zrobiły się okrągłe jak talary, gdy spojrzawszy z góry na to m onstrum , w ykrzyknął ze zgrozą: 8 - W ielki Boże! Człowieku! Musiało nas zdryfować do Harwich. Obok nas leży okręt podwodny! Zatkało m nie ze śmiechu do tego stopnia, iż nie byłem w stanie wytłumaczyć, że przesuwającym się obok nas przedm iotem była jedna z wielkich boi cumowniczych usta­ wionych w Zatoce B utterm ana, lecz nagle uświadomiłem sobie, iż z niezrozum iałych powodów musieliśmy wlec kot­ wicę co najm niej dwie mile w dół rzeki. W każdym razie Claude popędził na dziób, by zająć się łańcuchem kotwicz­ nym, gdy tymczasem stępka „U ndine” m iękko oparła się o" muł, a jej kadłub pochylił się lekko, gdyż woda wokół jachtu zaczęła opadać z w zrastającym prądem odpływu. — O mamo! — doleciał jego głos z pokładu dziobowe­ go. — Coś ty narobił, trąbo jedna? Kiedy rzucałeś kotwicę, zawiesiłeś ją łapą na watersztagu! Byłem jeszcze ciągle czerwony jak burak, gdy przeno­ siliśmy naszą kolację ze stołu na zaw ietrzną koję i zabie­ raliśm y się powtórnie do jedzenia w nieznośnie niewygod­ nym kącie przechyłu, jaki przyjęła „Undine” osiadając na gruncie. Na początek przypływ u i ponowne uniesienie się jachtu nad dnem trzeba było czekać do św itu, kiedy to groziło zerwanie się nielichego w iaterku; m iałem więc dosvć czasu, aby dobrze przemyśleć ten pierwszy błąd, po­ legający na rzuceniu kotwicy na łapu capu po to tylko, aby długo tego żałować i cierpieć niewygodę. W ciągu tych godzin, gdy nasza stara „U ndine” leżała na burcie, a woda zęzowa wsiąkała w brzeg zaw ietrznej koi, m iałem okazję do zastanowienia się, czy jacht musi rzeczywiście mieć taką głęboką płetwę balastow ą i ostro zwężające się dno w kształcie litery V, co w razie wejścia na m ieliznę powoduje przechył o 45—50°. Na wody, takie jak rzeka Orwell z jej m ulistym i mieliznami i zawiłymi kanałam i, bardziej sensownym nabytkiem — dum ałem — byłby jacht o niem al płaskim dnie. Ostatecznie, sądząc z tego, co widziałem w czasie mej niezbyt długiej praktyki żeglarskiej, m nóstwo jachtów na rzece spędzało sporo czasu w ylegując się w mule; a wszystkie poprzechylane były tak groteskowo i pod tak dużymi kątam i, że w yglądały jak m artw i lub um ierający żołnierze na pobojowisku. W m iarę upływ u czasu myśl ta powracała do mnie coraz częściej. * 9

1 rudno powiedzieć, kiedy tak napraw dę nasze zaintere­ sowania — po kolejnych okresach proc, w iatrów ek, row e- row i lokom otyw — skoncentrow ały się na łodziach. W szkole w Ipsw ich jednym z moich kolegów był ten spo­ kojny, niew innie w yglądający psotnik Claude, którego oj­ ciec noszący sum iasty wąs był funkcjonariuszem starej kolei G reat E astern Railway. Łączyła nas z Claudem pasja przyglądania się pociągom, a także odbywania od czasu do czasu przejażdżek na pomoście lokomotyw, co załatwiał dla nas Claude senior. Prow adziliśm y również własne po­ ciągi na skom plikowanym m odelu kolei, zbudowanym przez nas z wielkim nakładem pracy i za zaoszczędzone z trudem pieniądze. Urządzenia tej kolejki niem al całkowicie zapel- m ły strych w domu mych rodziców. Ale dwaj bracia C laudca, starsi od nas o kilka lat 1 n,aS^ ch oczach godne zazdrości wielkoludy, przypro­ wadzili kiedyś z Harwich 9-m etrowy kuter rybacki, który następnie przebudowali na jacht. Gdy pewnego dnia bracia Claude a pozwolili nam w dowód wielkiej łaski w drapać się na pokład i obejrzeć ich dzieło — poczułem do tej łodzi cos w rodzaju miłości od pierwszego wejrzenia. W idok prze­ stronnego pokładu z mocnymi nadburciam i, w indą kot­ wiczną na dziobie i zgrabną kołkownicą przy maszcie, h S r 13 kt ^ a’-,W kt° rej m° Żesz usiąść wyprostowany (między pokładm kam i), mała mosiężna lam pa kołysząca się na kardam e, koję, wprawdzie bez m ateracy, ale na któ­ rych można było wyciągnąć się i spać, a nade wszystko przenikająca całe w nętrze m ieszanina zapachów wody zę­ zowej i rdzewiejącego balastu, nafty, farb, pokostu, smoło­ wanych lin i im pregnow anych żagli _ wszystko to obu- dztło we m nie tęsknotę do żeglowania, która nie opuściła m nie naw et po pięćdziesięciu latach. Czułem coś, co pew ­ nie m usiał odczuwać Cortez, gdy pierwszy raz ujrzał z Przesm yku Panam skiego błękitny Ocean Spokojny: obja­ wił mi się rodzaj życia, którego istnienia nigdy przedtem m e byłem świadom. J F W czasie naszych sobotnich i niedzielnych spacerów co­ raz częściej zaczęliśmy schodzić ku rzece, gdzie można było nacieszyć oczy pstrym zbiorowiskiem łodzi zacum owa­ nych w rozlewisku rzeki Orwell, między śluzą prowadzącą do dokow Ipswich a przystanią przy brow arze Cobbolda Tu mogliśmy dyskutow ać o zaletach i wadach, jakim i od­ 10 znaczały się — według naszego w yobrażenia — jachty przebudow ane z łodzi ratowniczych, z pokładowkam i o róż­ nej wartości architektonicznej, stare kutry z zakładkowym poszyciem (jeden z nich, pom alowany na ciemnozielono,. pysznił się w ypisaną na długim nawisie rufow ym nazwą Pterodactyl”, przekręcaną na różne sposoby przez cumow­ ników) i wreszcie stosunkowo zgrabne, m ałe jachty od 3,t>do 6 ton* o gładkim poszyciu karawelowym . W owych czasach, zaraz po pierwszej w ojnie światowej, zbierało się w tej zatoce trzydzieści, czterdzieści łodzi, za­ cum owanych jedna przy drugiej i reprezentujących bardzo podobne rozwiązania konstrukcyjne: wszystkie były wypo­ sażone w osprzęt gaflowy, gdyż ani jeden grot berm udzki nie pojaw ił się jeszcze w tedy na rzece Orwell. Czy to kuter, czy slup, czy jol — wszystkie miały długie bukszpryty sterczące przed prostym i pionowymi dziolmicami; przew a­ żały rufy konchowe nad pawężowymi i żaden z jachtów nie był wyposażony w napędow y silnik pomocniczy. Czasami widywaliśm y którąś z tych łodzi usadowioną pionowo na podporach lub leżącą w czasie odpływu na b u r­ cie. .Tej właściciel w gumowych butach do bioder szorował burty, lub — co zdarzało się częściej — przyklęknąw szy pod stępką uszczelniał przeciekające dno. Jeśli gapiliśmy się dostatecznie długo, zdarzało się, ze wciskano nam do rąk szczotkę z instrukcją jej użycia, a gdy szczęście nadal nam sprzyjało, właściciel zapraszał nas pod pokład, gdzie mogliśmy obejrzeć m ałą kabinę, do­ tknąć m iękkich m ateracy (mnie w ydaw ały się one w ypcha­ ne piachem), podziwiać przem yślne małe półeczki na kubki i talerze, a także przyjrzeć się zgrabnem u św ietlikow i nad m ałym stołem, który otw ierał się na zawiasach, aby w pu­ szczać świeże powietrze (ale kto u licha chciałby świeżego powietrza, mogąc wdychać rozkoszny zapach łodzi?). Taka spartańska kabina stała się dla nas najbardziej upragnio­ nym miejscem na świecie. „ , W racając z Claudem po tych zachwytach na ziemię, po­ stanowiliśm y tw ardo, że my także m usim y jak najprędzej zdobyć m ały jacht. __ Nie jakąś tam otw artą łódkę, jak na przykład jolka * Charakterystyka jachtów podana jest w książce zawsze- według pomiaru tamizyjskiego (przyp. tłum.). 11

oświadczył Claude z obrzydzeniem — ale praw dziw y jacht! - Z kabiną — dodałem — z praw dziw ym i kojam i i skła­ danym stołem, i z pomieszczeniem na piecyk kuchenny, na którym można gotować. — I z praw dziw ym i bulajam i — dorzucił Claude — przez które będzie można wyjrzeć, z białym i żaglami i z lampą naftow ą na kardanie. - Musi też być — w trąciłem z przekonaniem — otw ie­ rany św ietlik, żeby w nocy można zobaczyć z pokładu ośw ietloną w dole kabinę! Ale skąd wziąć gotówkę? Obaj opuściliśmy szkołę i każ­ dy z nas zaczął jakąś pracę, ja — w biurze miejscowego licytatora i pośrednika w handlu m ieszkaniami. Nie było żadnej nadziei na pomoc ze strony pobłażliwych rodziców czy współczujących ciotek, musieliśm y własnym wysiłkiem zdobyć niezbędny kapitał, pozwalający nam przeobrazić się w praw dziw ych żeglarzy. Z wielkim żalem — gdyż byliśmy dum ni z pracowitego dzieła naszych rąk — sprze­ daliśmy sztuka po sztuce całą kolejkę z parow ym i i sprę­ żynowymi lokomotywami, z wagonami w łasnej roboty, stacjam i, mostami,- sygnałami, zwrotnicami i skrzyżowa­ niami. Sprzedaliśm y również nasze wiatrówki, stary row er oraz inne skarby ze szkolnych lat, i po pewnym czasie, dodając oszczędności z praktykanekiej pensji, zdobyliśmy wspólnie kwotę osiemdziesięciu funtów. Rozpoczęły się poszukiwania. W krótce jednak odkryliśm y ■odwieczną praw dę, znaną wszystkim poszukiwaczom łodzi: takich statków, jakie wym arzyliśm y sobie, właściwie pra­ wie nie ma na sprzedaż, a sprzedawcy m ają niesłychanie przesadne wyobrażenie o wartości oferowanych przez sie­ bie sędziwych łajb. Był do nabycia za sto funtów zgrzy­ biały zakładkowy korab z zeszmaciałymi żaglami i dokład­ nie zapleśniałą kabiną podobną do psiej budy. Była za dzie­ więćdziesiąt pięć funtów przebudowana łódź ratunkow a, "T j^tkow o ciężki grzm ot ze skrzyniow atym nadwodziem. W reszcie był kuter rybacki zżarty przez robaki i tak stary, że rufa przedstaw iała dawno zapomniany widok: pokład dochodził do szerokiej pawęży zam ykającej kanciastą kon­ chę, typu znanego — jak się później dowiedzieliśmy — jako ,,rufa lutniow a”. Stary ,,Ruby” rzeczywiście wyglądał na mały kuter celny z 1800 r., a miejscowi ludzie kiwali głowami i mówili nam: 12 — On już chyba nie przeżyje następnej setki lat. Zaczęliśmy wpadać w rozpacz. Chociaż byliśm y zupełnie zieloni i naiwni, sądziliśmy, że potrafim y rozpoznać łódź zrobaczywiałą jak stary grzyb lub przeciekającą jak rze­ szoto, a wszystkie te, które były do sprzedania, wyglądały właśnie na takie. Cóż więc dziwnego, że serca zabiły nam mocniej, gdy zaoferowano nam „Undine", którą często po­ dziwialiśmy zacumowaną w rozlewisku rzeki Orwell z od­ słoniętego w czasie odpływu brzegu. „Undine” była (i-to- nowym kutrem o pięknym kadłubie podobnym do statku rybackiego; był to silny, m ały statek starego modelu, opar­ tego na kształcie ciała dorsza i m akreli z pełnym dziobem i zgrabną, długą rufą konchową. Powiedziano nam, że jej długość całkow ita wynosi 9 m, a szerokość 2,4 m. Znalazłszy się na „U ndine”, poczuliśmy się z miejsca oczarowani. - M nóstwo miejsca na pokładzie — zauważył Claude. — I taki kapitalny reling dookoła. — Spójrz na ten św ietlik — dodałem bez tchu. — I ża­ gle są białe. To napraw dę jacht całą gębą! Pam iętam , że właściciel wydał się nam obu bardzo staro­ świecki, gdy prowadził nas do kabiny (którą nazyw ał „sa­ lonem”) i pokazywał ładne, czerwone m aterace na kojach,. przyjem ne zasłonki po obu stronach prostokątnych okie­ nek, praktycznie urządzony kambuz z prym usem i piecy­ kiem naftowym typu Beatrice, a także sprytnie ukryty w forpiku ustęp typu kubłowego. Rozglądaliśmy się dookoła z zachwytem. To był praw ­ dziwy m ały statek. Nie było miejsca na świecie, do którego nie można by na nim dopłynąć... Przyszło mi na myśl, żeby podnieść jedną z desek podłogi w kabinie: zauważyłem za­ betonow ane dno nie głębiej niż 3 cm pod deskami. Tylko jednym uchem słuchaliśm y pospiesznych wyjaśnień właści­ ciela, że jego poprzednik z Burnham był zapam iętałym regatowcem i zamiast wkładać paskudnie rdzew iejący ba­ last. kazał wypełnić zęzę betonem, aby móc iść pod pełnym ożaglowaniem wtedy, gdy wszystkie inne jachty płynące pod zarefowanym i żaglami leżały na burcie. — Mówią, że on m iał serw antke — dodał nasz oferent bez zmrużenia oka — całkowicie wypełnioną pucharam i, które zdobył na starej „Undine”. NiG wiedzieliśmy wówczas, jak bardzo ta stara łajba była 13

zmęczona po pięćdziesięciu sezonach żeglowania ani jak m iękkie było jej dno w niektórych miejscach. Nie zdaw a­ liśmy sobie również sprawy, pytając mimochodem o je] zanurzenie i słysząc odpowiedź „Och, około półtora m e­ tra ” __czym dla nas, absolutnych żółtodziobów żeglarskich, będzie podczas żeglugi w kanałach rzeki O rw ell półtora m etra zanurzenia ciężkiego kutra o długiej płetw ie bala­ stowej z ponad 3,5-metrowym bukszprytem i bez silnika. __ Jest tak łatw a w m anew row aniu jak jolka — zapew­ niał nas właściciel, jak gdyby odgadując, w jakim kie­ runku zm ierzają nasze myśli. — To najściglejszy i n ajład ­ niejszy jacht na tym wybrzeżu. ^ Cena wywoławcza wynosiła dziewięćdziesiąt funtów. P a­ m iętając jakim rozporządzam y obaj kapitałem , spojrze­ liśm y po sobie i zaoferowaliśm y na próbę — siedemdzie­ siąt. Być może powinniśmy byli dopatrzyć się czegoś po­ dejrzanego w skwapliwości, z jaką właściciel zgodził się na tę kwotę, jednak uszło to naszej uwagi. „U ndine” ze w szystkim i swym i przeciekam i i nieposkrom ionym i naro­ wam i stała się naszą własnością i od tego m om entu rozpo­ częła się nasza żeglarska kariera. Tam tej nocy, gdy „Undine” osiadła w m ule na południo­ w ym brzegu rzeki poniżej Pin Mili, spełniło się stare po­ wiedzenie żeglarskie: „deszcz przyszedł przed w iatrem ”, a gdy nad wzgórzami za Levingtonem pojawiły się pierw ­ sze smugi gniewnego świtu, w iatr — według naszej niedo­ świadczonej oceny — wytoczył swą najcięższą artylerię. Fały wściekle uderzały o maszt, a jeden z nich, nie dość fachowo obłożony, zleciał z knagi i rozw inął się po za­ w ietrznej, trzaskając na w ietrze jak bicz. Deszcz zelżał nieco, jednak ciągle jeszcze gnał w poprzek rzeki m okrą zasłoną, a w m iarę jak św iatło na wschodzie staw ało sie jaśniejsze, sceneria nabierała dostatecznie ponu­ rego wyglądu, aby zmrozić serca dwóch młodych stracho- płochów, skłonić ich do nurkniecia z pow rotem w głąb przechylonej kabiny i zatrzaśnięcia za sobą klapy włazu. Na szczęście południowo-zachodni wicher dął od lądu i gdy wzmógł się przypływ , „Undine” wyprostow ała się i wkrótce zaczęła się poruszać, przesuw ając centym etr za centym e­ 14 trem swą głęboką płetw ę po powierzchni mułu, aż w koń- cuj pływ ając swobodnie nad dnem, w yprężyła łańcuch kot­ wiczny. Zejście z mielizny na w zbierającym przypływ ie w yda­ w ało nam się wówczas bardzo łatw e. W przyszłości jednak mieliśm y poznać zasadniczą różnicę między sztrandow a- niem* przy naw ietrznym brzegu, gdy w iatr dmie w kie­ runku głębokiej wody, a sztrandow aniem przy brzegu za­ wietrznym , gdy w iatr w ieje prosto w jego kierunku i wciska każdą łódź coraz dalej na płytkie wody. Odwieczny strach żeglarzy przed zaw ietrznym brzegiem m iał nam wejść w krew dopiero później. Gdy tylko poczuliśmy, że unosimy się napraw dę swo­ bodnie na powierzchni wody tego deszczowego i huczącego od w iatru ranka, zaledwie trzeciego w naszej żeglarskiej karierze (jak to sobie później uświadomiliśmy), z w yschnię­ tymi ustam i i bez apetytu na śniadanie założyliśmy trzeci ostatni ref na grocie. Zw inięty fok był przyw iązany bez­ piecznie na dziobowym pokładzie i podczas gdy Claude wydobyw ał m ały fok sztorm owy ze schowka w forpiku, ja mocowałem kliw er do pierścienia halsowego. Fok sztor­ mowy, który w ydaw ał się tak sztywny, jakby był zrobiony z tw ardej tektury, został w szaklowany w swoje miejsce. W ybieranie łańcucha kotwicznego starom odną w ciągarką, ogniwo po ogniwie, było pracą ciężką i powolną, toteż gdy wreszcie dociągnęliśm y do dziobnicy stare, ociekające bło­ tem i wodą żelazo, usiedliśm y obaj na chwilę na dziobo­ wym pokładzie dla złapania tchu. „Undine” w ydaw ała nam się w tym momencie wielkim i ciężkim bydlęciem. Ona jednak z wałem piany u rufy pruła ze zdrową prędkością. — K liw er staw! — zawołałem pospiesznie. — Ja biorę ster. Rozwścieczony kliw er załopotał natychm iast, gdy tylko Claude zaczął w ybierać fał, a kiedy nasz szlachetny rum ak obrócił bukszpryt w lewo i skierow ał się w dół rzeki, ulży­ ło nam obu. Nie nauczyliśm y się jeszcze w ystaw iania kli- w ra na w iatr dla odrzucenia dziobu na w ybrany hals; „U ndine” sama zdecydowała o tym za nas, aczkolwiek wówczas żaden z jej zastrachanych właścicieli nie byłby tego przyznał. W pojednawczym nastroju w sunęliśm y się * Sztrandowanie — wyrzucanie się na brzeg (przyp. tłum.) 15

do kokpitu bez tchu i bez słowa. Ale nasz statek był uspo­ sobiony inaczej. Pod naporem w ichru z prawego baksztagu, który niby olbrzym ią pięścią grzmocił w silnie zarefow any grot, „Undine” zanurzyła zaw ietrzny reling i rw ała przez wodę, jakby ją kto żywcem przypiekał. — Fiuuu! Nieźle ciągnie, co? Ze stopami w partym i w zaw ietrzną zrębnicę starałem się obiema rękam i przyciągnąć rum pel ku naw ietrznej i utrzy­ mywać kurs. Gdy uderzył w nas szkwał, Claude przyłożył się ram ieniem do rum pla, aby mi pomóc. Ta w alka z rum - plem jak z tw ardopyskim m ułem była męcząca, toteż ulżyło nam, gdy poniżej boi Collim er Point podeszliśmy do w ia­ tru, a po w ybraniu szotów stwierdziliśm y, że nasza łódź, wcinając się dziobem w krótkie, małe fale, stała się mniej krnąbrna. Żadnem u z nas nie przyszło w tedy do głowy, czy jacht powinien być tak trudny do utrzym ania na kur­ sie. W owych czasach panowała ogólnie opinia, że aby jacht mógł dobrze chodzić do w iatru, musi być silnie na­ wietrzny, to jest, mówiąc inaczej, powinien wykazywać silną tendencję do zw racania się ku w iatrowi, podobnie jak kurek na dachu. Czyż nie słyszeliśmy pewnego dnia na własne uszy, jak stary szyper jachtowy, m ający trochę w czubie, oznajm ił z silnym akcentem Essex: — Musisz mieć bracie naw ietrzną łajbę, żebyś mógł ją dobrze wyczuć. O, widzisz, ten stary „W hite H eather” cho­ dzi jak pociąg i pokazuje rufę większym niż on łodziom. A wiesz dlaczego? Bo bierze na kieł i kiedy idzie do w ia­ tru, musimy we dwóch trzym ać go na rum plu, mój ster­ nik i ja — tak ciągnie. — Przerw a na strzyknięcie sokiem tytoniowym. — Cholernej nawietrzności, ot, czego ci po­ trzeba, sterniku! Brzmiało to dość przekonująco dla naszych naiw nych uszu, toteż borykaliśm y się nadal z upartym sterem „Un­ dine”, nie um iejąc jeszcze zmniejszyć wysiłku ram ion i nóg przez zastosowanie prostego urządzenia linowego, chociaż było ono już używane na w szystkich większych jachtach wyposażonych w ruro ple. A gdy tak posuwaliśm y się mo­ zolnie długim i i krótkim i halsam i ku Sea Reach, dopiero po dłuższym czasie zorientowaliśm y się, że kuter z prostą dziobnicą, pedobnie jak łodzie o długiej prostej stępce, nie może być sterow any zbyt szybkimi w ychyleniam i rum pla podczas zwrotów i nie można od niego oczekiwać, aby 16 robił zw roty tv m iejscu jak m ała żaglówka. Nie można również zbyt wcześnie luzować szotów- foka. Taka łódź powinna się obracać pod działaniem steru pewnie, lecz po­ woli, jak przystało poważnej m atronie. D w ukrotnie nie udał nam się zwrot przez sztag w skutek niezdarnego m a­ new row ania; podchodziliśmy praw ie do w iatru i odpada­ liśmy z pow rotem na ten sam hals. Na szczęście w obu wy­ padkach zostawialiśm y sobie dość miejsca pomiędzy jach­ tem a brzegiem kanału, aby można było wykonać drugą, bardziej staranną próbę zwrotu. Zaczynaliśm y powoli rozumieć, jak mało znam y się na żeglarstwie, jak bardzo dużo trzeba się jeszcze nauczyć i że połakomiwszy się z naszym m izernym doświadczeniem na ciężki, 6-tonowy kuter o głębokim zanurzeniu, nie potrafi­ my przełknąć tego kęsa'. Jednak wszystkie tłum iące nasz zapał obawy rozwiały się nagle, gdy tylko otw orzył się przed nam i widok na port w H arw ich i ujrzeliśm y po­ między starą stocznią m arynarki wojennej w H arw ich a krańcem cypla Landguard po stronie Felixstow e linię grzywaczy, skrzących się w zimnym porannym św ietle jak zaokrąglone zęby piły. Morze! Ta przestrzeń naszego Morza Północnego, choć tak zimna, szara i sm utna, roztaczała jed­ nak przed nam i nieograniczone horyzonty przygody, od­ kryć, innych rzek, innych portów, obcych krajów — sło­ wem — świata. — A gdyby tak wyjść za falochron — powiedział któryś z nas z bijącym sercem — i zobaczyć jak to w ygląda? Jeden z bogów, którzy opiekują się młodymi żeglarzam i i dziećmi, przyglądał się widocznie, jak sunęliśm y ku w yj­ ściu z portu i podsłuchiwał, cośmy mówili; zlitow ał się nad nami, zanim* zdążyliśmy się wpakować w gorsze kło­ poty, i spraw ił, że zerw ał się nam szot foka. Niespodzie­ wany huk jak arm atni w ystrzał i głośny łopot foka na wietrze gw ałtow nie przyw ołały nas do przytom ności i przez następne dziesięć m inut uczyliśmy fię szybko skutecznego sposobu ujarzm iania chlastającego żagla, unikania bijącego jak cep szota i sterow ania jako tako jachtem , niosą­ cym jedynie zarefow any grot. W krótkim czasie zaszaklo- w aliśm y nowy szot, postawiliśm y z powrotem fok i odpa­ dliśmy do pełnego w iatru. Zdawało się, że w mig przem ie­ rzyliśm y pełnym w iatrem tych kilka mil, które poprzednio wywalczyliśm y z takim trudem , teraz bowiem gnał nas 2 — Na m a ły c h statk ach ... 17

zarówno w iatr, jak i przypływ. Pędziliśmy w górę rzeki, m ijając cypel Collim er i Zatokę B utterm ana, aby wreszcie rzucić kotwicę pod osłoną drzew o milę poniżej Pin Mili. K.iedy klapnąw szy na koję pociągaliśmy z kubków gorące kakao, zbyt pełni nowych w rażeń, aby w iele mówić, w y­ czerpanie nerw ow e wzięło górę nad trium fującą dumą z dokonanego wyczynu. (jdy tylko pozwalały nam na to nasze obowiązki, żeglo­ waliśmy aż do końca obfitującego w przygody sezonu i po­ pełnialiśm y wszystkie klasyczne błędy. Książek i podręcz­ ników dla początkujących żeglarzy, jedno pokolenie później zapełniających z m onotonną regularnością półki księgar­ skie, w naszych czasach nie było; mogliśmy co praw da wypożyczyć z biblioteki Żeglowanie małą łodzią E.F. Knig- hta, św ietną książeczkę z 1880 r., ale nikt nam o niej nie powiedział, a nasza ignorancja w tym zakresie była prze­ pastna. B rak pieniędzy na w yrem ontow anie starego jachtu, pom alowanie go i wym ianę osprzętu doprowadzał nas do rozpaczy, toteż zgodziliśmy się wreszcie, że „U ndine” pod każdym względem przekraczała nasze możliwości. Zorien­ towaliśm y się, jaką głupotą było zaczynanie od takiej du­ żej, fi-tonowej łodzi. Pomimo wielu upokorzeń, jakich doznawaliśmy popeł­ niając różne błędy żeglarskie pod ciągłą obserw acją licz­ nych znawców i krytyków , pomimo okropnego uczucia, gdy utknęliśm y stępką w mule podczas odpływu i musie- hśm y przeleżeć na burcie całe piękne letnie popołudnie, patrząc jak jedna po drugiej m ijają nas łodzie z Ipswich, pełne roześm ianych tw arzy kpiących z naszej biedy — m ie­ liśmy jednak z „Undine ’ wiele uciechy. I różnymi sposo­ bami nauczyła nas bardzo wiele w ciągu krótkiego czasu. Jak wszystkie jachty, barki i łodzie rybackie w owych czasach, gdy na żadnym z tych statków nie było silnika po­ mocniczego, „U ndine” nosiła wzdłuż prawego nadburcia długie wiosło spoczywające na podpórkach. O tym , że to długie, sprężyste wiosło było równie istotną częścią wypo­ sażenia jak grotżagiel, mieliśm y się przekonać podczas pewnego weekendu, gdy panow ała cisza i zaprzyjaźniony żeglarz, który w ybrał się z nam i, pokazał nam , jak należy praw idłow o używać takiego wiosła. Kiedy statek pod ża­ glami z braku w iatru traci prędkość sterow ną i grozi mu zdryfowanie w raz z odpływem na boję kanałow ą lub na­ 18 dzianie się na dziób innego zakotwiczonego statku, trzeba założyć dulkę w gniazdo na relingu przy kokpicie, wsunąć w nią wiosło, a następnie, stojąc tw arzą w stronę dziobu, poruszać wiosłem spokojnie, bez pośpiechu, i napierając na nic całym ciałem, jednocześnie obracać się od czasu do czasu w tył, aby w razie potrzeby poruszać rum plem . Ze zdum ieniem stw ierdziliśm y jak skutecznie potrafim y, wiosłując w ytrw ale i rytm icznie, popychać naszą starą łódź z prądem pływowym. W prawdzie robiliśmy tylko około 1,5 węzła względem wody, lecz dodając do tego 2 węzły niosącego łódź prądu, osiągaliśmy dobre 3,5 węzła wzglę­ dem dna. Pracując spokojnie, bez utraty tchu i nadm ierne­ go w ysiłku, można było utrzym yw ać tę prędkość w ciągu kilku godzin, z krótkim i przerw am i dla odpoczynku. Wielu z nas nauczyło się w ten sposób doprowadzać nasze małe statki do przystani w bezw ietrzne wieczory niedzielne, po­ konując w czasie przypływ u od 6 do 8 mil w górę rzeki jakby nigdy nic. W idzieliśmy przecież na Tamizie setki barek używ ających swych długich wioseł w ten sam spo­ sób. W tam tych czasach takie wiosłowanie było nieodłącz­ ną częścią żeglugi na rzece. jeśli — na swoje nieszczęście — nie m iało się wiosła, można było, ze znacznie większym nakładem w ysiłku, ho­ lować jacht bączkiem. Nasz bardziej doświadczony przy­ jaciel nauczył nas także prostej sztuki, jak utrzym yw ać naprężenie holu krótkim i, szybkimi uderzeniam i wioseł i — co było znacznie ważniejsze — jak zamocować hol do środ­ kowej ław ki bączka, a nie do pawęży, aby umożliwić m a­ newrowanie. Tłum aczył nam , że każdy w ielki holownik ma zawsze hak holowniczy zam ontowany na śródokręciu; gdyby hol był zamocowany na rufie, holownik, po prostu nie mógłby skręcać pod działaniem steru w lewo ani w prawo, po prostu ster przestałby działać. Sezon żeglarski zbliżał się ku końcowi i zdecydowaliśmy się na rozłąkę z naszą upartą starą łajbą. Dzięki zachęca­ jącem u ogłoszeniu w kolum nie „Jachty i łodzie dziennika „East Anglian Daily Times” znaleźliśmy nabyw cę w osobie starszego, doświadczonego żeglarza, który pew nej soboty przybył morzem z zalewu W alton wraz z jakim ś starym rybakiem . Obejrzał bardzo uważnie nasz statek, najw idocz­ niej nie zw racając uwagi na niepochlebne pom ruki sędzi­ wego m arynarza w rybackim sw etrze i gumowych butach, 2’ 19

po czym zaproponował nam kwotę tak bliską tej, jaką sobie wym arzyliśm y, że z w rażenia o m ało nie wpadliśm y do włazu. W ręczył nam czek i odpłynął naszym jachtem , a my patrzyliśm y, jak ładnie wygląda „U ndine” na tle drzew w Freston. Staliśm y na brzegu z oczyma zamglo­ nym i przez łzy płynące z pom ieszanych uczuć sm utku, ulgi i wręcz niedowierzania. Ten człowiek był dobrym arm a­ torem i zapewnił starej łajbie kapitalny rem ont oraz kaw ał nowego życia. Jeszcze przez kilka lat spotykaliśm y „Undi­ ne” żeglującą w okolicach Naze i cieszyliśmy się, że sta­ tek, który tak często napędzał nam strachu i tak wiele nas nauczył w bardzo krótkim czasie — znajduje się w do­ brych rękach, Claude dołączył do dwóch facetów, którzy postawili so­ bie za cel przebudowanie okrętow ej łodzi ratunkow ej na m ały kecz, a od czasu do czasu żeglował jako członek za­ łogi na jachcie należącym do jego starszych braci. Jeśli chodzi o mnie, to pilnując dobrze swojej kw oty uzyskanej ze sprzedaży „Undine ’, zacząłem szukać znacznie m niej­ szego jachtu, którym — gdy zajdzie potrzeba — mógłbym żeglować sam otnie. Tym razem jednak — powiedziałem sobie — musi to być łódź mieczowa, zdolna do zachowania wygodniejszej pozycji w razie ugrzęźnięcia w m ule. I nie upierałem się już, aby m iała św ietlik. i 2. IDEAŁ - ZŁUDNY JAK ZAWSZE Pośród pstrej zbieraniny łodzi na sprzedaż wzdłuż brzegów rzeki O rw ell nic nie przypom inało jachtu, jakiego szuka­ łem, a to, co tam mogłem znaleźć, nie mieściło się prze­ ważnie w granicach moich funduszy — czterdziestu funtów szterlingów. Ceny wszelkiego rodzaju łodzi po okresie b ra­ ku dobrego sprzętu w ciągu czterech lat pierwszej wojny światowej nie wróciły już nigdy do dawnego poziomu. W czasie weekendów i pogodnych wieczorów, kiedy biu­ ra agentów sprzedaży nieruchomości były już zam knięte, objeżdżałem row erem takie miejsca, jak W oodbridge i M anningtree, W alton on the Naze i W ivenhoe, a naw et czasem — Brightlingsea. Leżały tam w m ule całe tuziny łódek poprzechylanych pod różnymi kątam i, a niektóre były wyciągnięte na brzeg i spoczywały pomiędzy dużymi jachtam i, których pełne były wówczas stocznie. Lecz spośród nich na sprzedaż były przeznaczone tylko jakieś przebudow ane łodzie ratunkow e, rozlatujące się krypy i różne dziwolągi bądź też mocno już podstarzałe kutry 3 czy 4-tonowTe, których poszycie denne wyglądało jak po­ orane bruzdam i, z w idniejącym i tu i ówdzie łatam i, a ich wielkie zanurzenie nadaw ało przekrojom kadłuba kształt przypom inający klin sera. Można było sobie wyobrazić, jak będą one w yglądały na mieliźnie podczas odpływu. Nie było wśród nich natom iast ani jednej płaskodennej mieczówki, która mogłaby wślizgiwać się w płytkie zatocz­ ki i odnogi rzeczne, przem ykać w czasie odpływu ponad piaszczystymi łacham i bądź osiąść na dnie pod bezpiecz­ nym kątem . W szystko to było okropnie zniechęcające, a po nie koń­ czącym się pedałowaniu na tw ardym siodełku zacząłem 21

sam czuć się jak ulęgałka i potrzebowałem kilku łat na siedzeniu. Lecz po wielu tygodniach poszukiwań raz jesz­ cze odwiedziłem w odległym zaledwie o 8 m il W oodbridge m ałą stocznię jachtową, której nie zauważyłem wcześniej. Była ona ukryta na uboczu, około pół mili powyżej w y­ brzeża, w m iejscu gdzie jeszcze ciągle pracow ał nad sta­ wem stary m łyn poruszany wodam i pływowymi, a podczas odpływu rozlegało się łagodne terkotanie jego wielkiego koła. W to w łaśnie miejsce zaprow adził m nie pewien star­ szy człowiek spraw ujący pieczę nad stocznią i pokazał mi 5-m etrowy jacht, slup o poszyciu zakładkowym , który od pierwszego w ejrzenia w yglądał zachęcająco. Jacht siedział niem al pionowo w mule, z postawionym m asztem i pełnym olinowaniem. — Nazywa się „Dabchick” — m ruknął, pom agając mi wspiąć się na pokład. — Ten ładny dach kabiny założono wtedy, kiedy mieli go w ynająć w Broads. Dostrzegłem, że na bocznicy jarzm a składanego masztu widniała jeszcze tabliczka rejestracji w ynajm u. Dach po- kładówki z przodu był um ocowany na zaw iasach i stary człowiek pokazał mi, jak należy go podnieść od rufy i w e­ sprzeć tylnym i rogami na drew nianych podpórkach, żeby po rozpięciu zielonego brezentu na bokach zabezpieczyć się przed w iatrem i uzyskać wygodne m iejsca siedzące na rufowej części obu koi, które służyły jednocześnie jako kanapki. Bogato w yglądające zielone pluszowe m aterace, kubłowa toaleta zgrabnie schowana przy maszcie, a także w ykonane z sosny am erykańskiej drew niane szalowanie drzwi kabiny — wszystko to spraw iało w rażenie luksusu w porów naniu ze spartańsko niew ygodnym i krypam i, jakie oglądałem poprzednio. — To piękna mała łódka i nigdzie nie zobaczysz takiej — dudnił dalej głos starego. — I jest szybka. Mówiono mi, że zdobyła kupę pucharów podczas regat w Broads. Pochw ała ukochanej brzm i zawsze praw dziw ie w uszach zakochanego, a te słowa były m uzyką dla m ych uszu. — A jak się trzym a na morzu! — ciągnął dalej głos. — Io dlatego, że m a balast z ołowiu. — M usiał dostrzec moje przyjem ne zdziwienie. — Tak, dopraw dy ma. I uważam, że sam balast jest w art tyle, co za nią żądam, tych czter­ dzieści funtów. No, praw ie tyle. — Odczekał, żebym mógł 2 2 to sobie przemyśleć, po czym dodał: — W dodatku ma nie­ cały m etr zanurzenia. To zadecydowało. Rozwiały się co praw da m oje nadzieje na znalezienie łodzi mieczowej o naprawTdę m ałym zanu­ rzeniu, lecz pomyślałem sobie, że na uroczym niewielkim jachciku o zanurzeniu zaledwie 90 cm z pewnością będę mógł uniknąć siadania na mieliznach. Lecz czterdzieści funtów, to był mój cały kapitał, a jacht nie m iał bączka ani dostatecznego wyposażenia. Spraw a w yglądała niem al beznadziejnie, jednakże wiedziony rozpaczą i zastraszony widm em okropnych gruchotów, jakie dotąd oglądałem , za­ cząłem się targow ać. K u m em u niepom iernem u zdum ieniu w przeciągu godziny staruszek zgodził się przyjąć za „Dab­ chick” trzydzieści sześć funtów i jeszcze dodał praw ie 3-m etrow y punt, m ający służyć jako bączek oraz lampę do mesy, prym us do kam buza i parę innych rzeczy. Nie wpadło mi w tedy na myśl, że szczwany lis był przyzwycza­ jony do czarowania młodzieniaszków, którzy dostają fioła, żeby mieć jacht, a łatwość, z jaką dał się skłonić do opusz­ czenia ceny, kazała się domyślać, że był bardzo rad, pozby­ wając się tej łodzi. Podejrzenia nasunęły mi się dopiero później, gdy już odbiłem od brzegu. W tym czasie co najm niej dwie inne łodzie w rejonie O rwell nosiły nazwę „Dabchick”, postanow iłem zatem w brew przesądowi zaryzykować i nazwać mój jacht „Va- han” — słowem wywodzącym się z sanskrytu a oznaczają­ cym pojazd do fantastycznych lotów. Choć był dopiero sty­ czeń, nie spocząłem, dopóki nie sprowadziłem mego nabytku na stare miejsce „Undinc” w tak niew ielkiej odległości od domu, że można ją było przejść spacerkiem. Derek, w spa­ niałe, m uskularne chłopisko, dawny mój kolega szkolny, a do tego jeden z zapaśników w Ipswich, podjął się pomóc mi przy przeprow adzeniu łodzi pod żaglami do Orwell. Było to w czasie pewnego weekendu, gdy wiał akurat silny zachodni w iatr ze śnieżną zadymką. Rejs ten zapo­ czątkow ał sezon żeglarski i równocześnie otworzył nam oczy na rzeczywistość, gdyż omal nie straciliśm y łódki na progu podwodnym w porcie W oodbridge. Pod dużym gro­ tem gaflowym, choć podwójnie zarefowanym , oraz pod je­ dynym posiadanym fokiem, zresztą dość dużą płachtą, jacht w połowie odpływ u poza Deben odmówił nam posłuszeń­ stwa i w ylądow ał na zewnętrznej m ieliźnie pośród grzyw 23

przyboju. G dyby nie to, że Derek, który był wówczas przy sterze, oświadczył szlachetnie, że to on wsadził jacht na mieliznę i gdyby — m om entalnie zrzuciwszy spodnie — nie wyskoczył za burtę i nie zepchnął łodzi na głębię, na­ pierając ram ionam i na rufę — „V ahan” niezawodnie uległ­ by rozbiciu, my obaj zaś znaleźlibyśmy się w opłakanej sytuacji. Odpływ zatrzym yw ał nas z dala od Felixtow e, kiedy w lekliśm y się uporczywie pod w iatr, a już pod koniec m a­ łej wody przy m ijaniu przylądka Landguard raz jeszcze rąbnęliśm y tw ardo o dno. Tym razem było to jednak tylko dotknięcie mielizny, a z nadchodzącym przypływ em nasz m ały slup pożeglował w sztorm ie w górę rzeki Orwell, ster­ nik zaś dobrze się nam ordow ał przy krótkim rum plu, żeby go utrzym ać na kursie. Moje pierwsze przebłyski dumy osłabły nieco, kiedyśm y stw ierdzili, jak bardzo przecieka kadłub i jak łatw o jacht przechyla się aż do obram ow ania kokpitu pod swoim wysokim grotem lugrow ym rodem z Broads. I rzeczywiście, podczas następnych miesięcy ow e­ go wietrznego, dżdżystego lata 1922 r. m iałem możliwość przekonać się, jaka to była m ała, m iękka łódka i jak ciężka była na sterze. Lecz nauczyła mnie ona samotnego żeglowania i na niej w łaśnie przeszedłem najlepszą szkołę żeglarską, jaką zapewnia w łasny jacht bez silnika pomoc­ niczego, z którego można by skorzystać w potrzebie. Pozna­ łem na niej po raz pierwszy, jakim dobrym towarzyszem może być m ały jacht; poznałem radość sam otnego żeglo­ wania na niem al opustoszałej rzece, gdzie dobiegały mnie krzyki mew, wym yślających: kiaak, kiaak, kiak, kiak, kiak! — kiedy nadchodzący przypływ zalewał im w ybraną łachę przybrzeżną. Słuchałem, jak nocą szemrzą fale chlu- począcc o załam ania zakładkowego poszycia stateczku i jak pluszcze dziób, gdy łódź przebija się przez falę nacierającą od przodu. Derek m iał w łasną łódź, a inni spośród moich przyjaciół raczej woleli lądowe rozrywki niż rozkosze żeglarskie, toteż przeważnie pływ ałem samotnie. Na pokładzie „Va’hana” zrobiłem w czasie owego urlopu wypoczynkowego wypad poza Naze, w głąb W allet, czując się tak bliski wielkiej przygody, jak gdybym okrążał Ushant. Cisza trzym ała m nie na traw ersie Clacton, zakotwiczonego przeciw prądo­ wi pływowem u aż do zmroku, po czym z pomocą ręcznej 24 « sondy, własnego wyczucia i zielonej locji Messuma obej­ m ującej rzeki w ujściu Tamizy (wydanie z 1903 r.) przebi­ łem się w egipskich ciemnościach aż do M ersey Quarters„ gdzie żadne z nas jeszcze dotychczas nie było. Pożeglowa- łem też w górę od Blackw ater do basenu Heybridge, stam ­ tąd do B rightlingsea i Colne, a wreszcie poprzez piasz­ czysty kanał Ray do Crouch i zatłoczonego, imponującego- kotwicowiska jachtów w Burnham . K ilkakrotnie w padałem w tarapaty, a kiedy ,,Vahan” osiadł na m ieliźnie na Dengie- Flats i wokół nas opadła woda, okazało się, że potrafi on leżeć na burcie w sposób równie zwariowany jak stara „Un- dine”. I choć pływanie na nim dawało mi sporo radości, m usiałem w końcu uznać, że nie trzym a się dostatecznie- tw ardo i dzielnie w czasie moich turystycznych wypadów. Lubiłem bowiem zarówno przeloty wzdłuż brzegów, jak i chodzenie w górę rzek i odnóg rzecznych. Postanowiłem więc sprzedać go z końcem sezonu i spróbować znaleźć coś odpowiedniejszego. Nabywca znalazł się niebawem i zabrał „V ahana” do jego nowego portu macierzystego na Tamizie w pobliżu H ole Haven. Raz jeszcze rozpocząłem przeszukiw anie portów i przystani jachtow ych Wschodniego W ybrzeża, jeżdżąc ro­ werem i starom odnym autom obilem (był to grzm iący po­ tw ór na oponach z litej gumy!), ale tym razem dysponowa­ łem nieco większym kapitałem . Spotkałem wówczas kole­ gę _ żeglarza, który nabył 6,5-metrowy biały slup z gaflo- wym grotem i rolfokiem. Była to jedna z łodzi starej klasy „Norę One” — m ałych mieczówek regatowych, wyposażo­ nych w niew ielką i bardzo niewygodną kabinę, przedzie­ loną na dwie części dużą skrzynką mieczową. Musiało m u rozpaczliwie zależeć na znalezieniu załogi, zaproponował' bowiem, abym dzielił z nim jacht, dopóki nie znajdę swo­ jego ideału. Na początku więc następnego sezonu żeglowa­ liśmy razem na „A lbatrossie”, napotykając różne przygody, zarówno przerażające, jak i wesołe. Ponieważ „A lbatross” m iał nieco za szczupły dziób i m ały wznios pokładu, a przy swym w ielkim ożaglowaniu był bardzo szybki, chodził niezwykle mokro na w iatr i niem al zatapiał nas rozbryzga­ mi. Pewnego razu, po pam iętnej nocy na m ieliźnie piasków Gunfleet, kiedy to om al nie zginęliśmy razem z jachtem podczas praw ie sztormowego w iatru, dobrnęliśm y krótko po świcie do W est M ersea z w ygarbow anym w morskiej 25-

wodzie grotem , białym od soli niem al do pięty gafla. Tow a­ rzysz mój był dobrym aczkolwiek mało rozważnym żegla­ rzem, a żegluga z nim stanow iła dobrą, chociaż ostrą za­ praw ę, przeważnie w wilgoci i chłodzie. W tedy to właśnie natknąłem się pewnego dnia na łódź, jakiej szukałem . Był to wyslipowany na m ałej stoczni i przeznaczony na sprzedaż biały 5-tonowy slup gaflowy, zgiabna łódź o zaokrąglonej dziobnicy, z rufą pawężową, coś jakby w yrośnięty nad m iarę bączek o długości 7,3 m i szerokości nieco ponad 2,4 m. Ster jego był wyposażony w opuszczane pióro, dające lepszy kontakt z wodą, jednak­ że jachcik ten m ający przekroje płaskiego bączka był tak płytki, że po podniesieniu miecza i pióra mógł pływać po wodach zaledwie o głębokości 60 cm. Z mosiężnej tabliczki na głowicy steru wynikało, że został zbudow any jako „N ellie” przez G eorge’a C ardnella w M aylandsea w Es- sex w 1906 r. K adłub jego m iał poszycie półdiagonalne z w ew nętrzną w arstw ą układaną skośnie, zew nętrzną zaś wzdłużnie. K abina, której wysokość pozwalała zaledwie na pozycję siedzącą, w ydaw ała się ogromna w porów na­ niu z „Albatrossem i m iała koję w forpiku, niezależnie od dwóch miejsc sypialnych na kanapkach w mesie. Oczy­ wiście i tym razem nie było silnika pomocniczego. Jacht nazyw ał się „K itten”,* nazwa całkiem stosowna, jak uświadom iłem sobie później, dla łódki o miękkich, fertycznych ruchach, z jakim i przyjm owała strom ą falę. Cena, której zażądał właściciel, wynosiła sto czterdzieści funtów szterlingów. Kiedy uświadom iłem sobie, że w szy­ stko, co mogę zebrać, stanowi zaledwie połowę tej sumy, pow inienem był właściwie wzruszyć ram ionam i i całko­ wicie wybić sobie tę łódź z głowy. Była to jednak właśnie taka łódź, jakiej pragnąłem . W yslipowana przynajm niej od roku, w ykazyw ała oznaki zaniedbania i ktokolwiek byłby przyszłym nabywcą, m usiałby się dobrze napraco­ wać, zanim by jej przyw rócił zdolność żeglowania. Prze­ błysk optym izm u (chyba nadm ierny czasami) oraz reflek­ sja, że kto nie ryzykuje, ten niczego nie zdobędzie, skło­ niły m nie do udania się natychm iast na poszukiwanie jej właściciela. Jak się okazało, zarówno właściciel jak i jego żona * Kitten — kociak (przyp. tłum.). 26 byli to ludzie sym patyczni, wręcz czarujący. Od razu zrozumiałem, co skłoniło ich do sprzedaży „K itten . Obj - dwoje byli bardzo wysokiego wzrostu: on na oko mierzył ponad m etr dziewięćdziesiąt, ona zaś — równo jeden są­ żeń (i któż to mówi, że kobiety są niezgłębione!*), z czego wynikało, że żadne z nich nie mogło siedzieć w pozycji w yprostow anej pod dachem kabiny swojej łódki. Dlatego też nabyli już sobie jacht większy, o większym zanurze­ niu i z odpowiednią przestrzenią ponad głową („Mogę stać w yprostow ana w kabinie — oświadczyła z dumą m ałżonka właściciela), nie potrzebowali już więc swej za­ niedbanej „K itten”. Nasza rozmowa na tem at jej (łódki oczywiście) zalet, wad i obecnej wartości nie była pozba­ wiona hum oru, lecz jako strona negocjująca stanowiłem liczebnie mniejszość, a gdy wszyscy w staliśm y od stołu poczułem się w niekorzystnej sytuacji, tak jakbym próbo­ wał rozm awiać z ludźmi siedzącymi na koniach. Zakoń­ czyliśmy jednak rzecz przyjaźnie, uzgodniwszy w arunki mieszczące się jeszcze w granicach moich możliwości, i m ała mieczówka stała się m oją własnością. Należało ją tylko wyposażyć i spuścić na wodę. Nazwa „K itten nie podobała mi się — no bo jakże by brzm iało takie przy­ w itanie żeglarskie z dala na wodzie: „Kociak, ahoj! - a że w owym czasie m iałem zam iar nadal żeglować prze­ ważnie sam otnie, przypom niałem sobie Kiplinga Takie so­ bie powiastki oraz Kota, K tóry Chadzał W łasnym i D roga­ mi i zmieniłem nazwę jachtu na „Wild Lone”. Na tym m ałym 5-tonowym jachcie zaznałem wszystkich prostych przyjemności, których oczekiwałem od mieczów- ki o napraw dę m ałym zanurzeniu, obdarzonej przy tym błogosławieństwem zacisznej i wygodnej kabiny. Płaskie przekroje kadłuba i brak zew nętrznej stępki pozwalały „W ild Lone” osiadać bez przechyłów na rów nym dnie, toteż pływ ając na niej penetrow ałem puste zatoczki, płyt­ kie kanały koło Stour, wody Blackw ater powyżej Colne i przejście przez Strood aż po zaplecze w yspy Mersea. Była to praw dziw a rozkosz żeglować w ciszy o zmroku daleko w głąb wijącej się rzeki, kiedy większe jachty m usiały zawracać, a gdy odpływ opadał — spoczywać na * Gra słów, fathom — sążeń; fathomlass — niezgłębiony (przyp. tłum.). 27

noc w mule, pewnie i na rów nej stępce. I była to także praw dziw a radość móc siedzieć cicho w kokpicie, w chła­ niać z wieczorną bryzą zapachy łąk, bagnisk i nasłuchi­ wać natrętnego wołania wodnego ptactw a, brodzącego wzdłuż przybrzeżnej płycizny w poszukiwaniu żeru. Również osprzęt „Wild Lone” był doskonale przystoso­ w any do sam otnej żeglugi. G rota refowało się refm aszyn- ką, co um ożliwiało szybkie i łatw e zm niejszenie pow ierz­ chni żagla, gdy zachodziła tego potrzeba, przez kilka obro­ tów bomu, a szybkie refow anie bywa czasem bardzo po­ trzebne, jeżeli łódź jest płaskodenna. Nie można bowiem pozwolić takiej łodzi na żeglugę z przechyłem , z jakim żeglują jachty kilowe, gdyż bez balastu zewnętrznego osiąga się w pewnej chwili kąt przechyłu, poza którym łódź taka jak „W ild Lone” może w skutek naporu w iatru i fal nie powrócić do pionu. Ponadto sztaksel pracow ał w ten sposób, że jego róg halsowy, zamocowany na noku krótkiego bukszprytu, był wyposażony w drew nianą rol­ kę na wzór starom odnych żaluzji. Ten typ rolki drew nia­ nej, dobrze znany żeglarzom starej daty od lat co n aj­ m niej siedemdziesięciu i wówczas nader popularny, jest dziś praw ie niespotykany na m ałych jachtach turystycz­ nych; wpływ wielkich regatow ych jachtów oceanicznych nazbyt udzielił się sprzedawcom łodzi. Z takim urządze­ niem sztaksel (czyli fok, jak zaczęto go nazyw ać na slu­ pach, odkąd jachty z osprzętem kutrow ym stały się m niej liczne) można było zwijać bądź rozwijać za pomocą reflinki poprowadzonej do knagi w przedniej części kokpitu. Roz­ wiązanie to było szczególnie poręczne na m ałej łodzi, gdyż w razie konieczności zarefowania grota można było przez częściowe zwinięcie foka tak dobrać jego powierzchnię, aby zrównoważyła ona zarefowanego grota. W ciągu owego sezonu uświadom iłem sobie w yraźni? dwie słabe strony opisanego drew nianego urządzenia do zwijania foka: po pierwsze, reflinka rolfoka m usiała być zawsze sklarow ana, a przy tym dostatecznie mocna, aby w ytrzym ać naciąg szotów częściowo zarefowanego foka podczas jego pracy przy sztorm owej pogodzie. Moja ref­ linka puściła pewnego dnia przy silnym szkwale, ponie­ waż była nieco nadgniła i w ym agała wym iany. Cały fok rozw inął się z hukiem w ystrzału arm atniego i przez kilka m inut „Wild Lone” dryfowała na zawietrzną pod naporem 28 żagla, który był dla łodzi w tym momencie niepożądany. Na szczęście znajdowaliśm y się wtedy z dala od H arw ich przynajm niej z milowym zapasem przestrzeni wodnej po zaw ietrznej i mogłem położyć się częściowo w dryf, luzując grota i mocując rum pel po zaw ietrznej, po czym w cią­ gnąłem silniejszą linkę do zw ijania foka i opanowałem sytuację. Inne źródło słabości rolfoka wynikało z przytw ierdze­ nia stopy rolki drew nianej do rolki m etalow ej prow adzą­ cej reflinkę. Cztery m ałe śrubki mosiężne łączące je ze sobą uległy pewnego dnia jednocześnie ścięciu przy sil­ nym szkwale, a fok rozwinął się natychm iast ku konster­ nacji młodego kapitana. Należało zatem wym ienić okucie na silniejsze. Niektóre m ałe żaglówki, takie jak stary mo­ notyp Orwell One, m iały rolkę osadzoną na noku bomu, który był przymocowany obrotowo do masztu. Kiedy ster­ nik odpadał, żeby iść z w iatrem , bom prowadzony był za pomocą gai na lewą lub praw ą burtę w m iarę potrzeby, a fok przechodził razem z nim; w takich w ypadkach fok pracow ał jak m ały, łatw y w obsłudze spinaker. Za to podczas żeglugi pod w iatr fok tracił nieco na swojej spra­ wności aerodynam icznej, gdyż grube drzewce bomu zasła­ niało odcinek jego wolnego liku, który przez to gorzej pracował. Zważywszy jednak wszystkie inne dogodności rolfoka na m ałej łodzi turystycznej, jest to w moim prze­ świadczeniu ustępstwo, na które w arto pójść. G dyby m i dziś ktoś kazał zastosować urządzenie do zw ijania foka na nowoczesnym slupie bądź do przedniego sztaksla na jachcie z osprzętem typu kuter, zainstalow ał­ bym zam iast starom odnej rolki drew nianej odcinek masz­ tu ze stopu lekkiego (jakiego używa się na łodziach typu dinghy) z w ydrążoną szparą, w którą w prow adziłbym przedni lik foka. Na fale u góry założyłbym krętlik, a na dziobnicy lub bukszprycie dałbym szpulę o dużej śred­ nicy (przynajm niej 13 cm), osadzoną na solidnym łożysku ślizgowym, związanym płytą z dziobnicą lub bukszprytem . Linkę rolfoka wykonałbym ze stali nierdzew nej i sądzę, że takie urządzenie pracow ałoby spraw nie i nie rozlecia­ łoby się na kaw ałki przy ciężkiej pogodzie. Notabene, ta­ kiego osprzętu foka nie należy mylić z urządzeniem W yke- ham M artina dla kliwrów. Urządzenie to wynalezione przez m ajora W ykeham M artina m niej więcej w 1903 r. 29

było zaprojektow ane wyłącznie do całkowitego zw ijania kliw ra, a nie do refowania, chociaż pom ysłowit właścicie­ le patentu próbowali przystosować go i do tego, dając kliwrom linki z podwójnie skręconej liny stalow ej i sto­ sując przeróżne odmiany tego pomysłu. Niew ątpliw ie „Wild Lone” — mała, stosunkowo lekka i łatw a w obsłudze — nadaw ała się idealnie do sam otnej żeglugi. Zawsze spraw iała mi satysfakcję łatwość, z jaką mogłem spokojnie stawiać ją w dryf, robiąc około jed­ nego węzła do przodu z około 20-stopniowym znosem, przy w yciągniętym do połowy mieczu, grocie poluzowa­ nym o stopę czy dwie, rogu szotowym foka w ybranym aż do m asztu i rum plu w ypchniętym na naw ietrzną. Tak to uświadom iłem sobie, jak bardzo moja obecna łódka przewyższała — zwłaszcza gdy było się nowicjuszem — starą „Undine” o głębokiej, prostej stępce, z jej ciężkim osprzętem i długim bukszprytem . Była to praw dziw a lek­ cja rozsądku. Innej lekcji udzieliła mi „Wild Lone” w dziedzinie mie­ czy. Jej miecz był trójkątną płytą stalową, która praco­ wała w ew nątrz drew nianej skrzyni, rozdzielającej kabinę w jej dolnej części wzdłuż osi, a zarazem w spierającej du­ ży stół z opuszczonymi bokami. W ykonany z linki stalow ej fał miecza przechodził przez krążek stalow y z przodu skrzynki, w górę przez pokład i wreszcie przez m ały dzie­ lony św ietlik (no tak, bo m oja łódka m iała świetlik!) ku rufie do kokpitu. Miecz był łatw y w obsłudze i zdawał się dobrze pracować, lecz żeby się dostać w celu przeglądu do fału miecza w części przytw ierdzonej do płetw y mie­ czowej w ew nątrz skrzyni, trzeba było zdemontować skła­ dany stół, odkręcić osiem śrub i zdjąć pokryw ę skrzyni. Nic dziwnego, że przy takim rozwiązaniu oraz z powodu słabości ąatu ry ludzkiej, którą znamy, płetw a mieczowa od lat nie była przeglądana, a szakla łącząca fał miecza z jego górną częścią wreszcie przerdzewiała. Pewnego więc dnia podczas żeglugi na O rw ell szakla ta pękła, a miecz: z łoskotem opadł w dół, co wstrząsnęło rów nie silnie na­ mi, jak i łodzią. Szczęściem był to dzień, kiedy wiały słabe w iatry, gdyż: w przeciwnym razie nacisk wody od strony zaw ietrznej na zwisającą pod dnem płetw ę natychm iast tak by ją wygiął, że nie weszłaby do skrzyni. Opuściwszy spraw nie grota, żeby nas nie znosiło na zaw ietrzną, zawróciliśmy z pow rotem nad tw arde dno koło Pin Mili, żeby tam po­ czekać na rozpoczęcie się odpływu. Tymczasem próbowa­ liśm y przesunąć obciążoną pętlę liny pod dnem, od dziobu wzdłuż stępki ku rufie, tak aby doszła do zwisającej płet­ wy mieczowej, po czym w ybierając linę z obu burt zdo­ łaliśm y wsunąć częściowo miecz w szczelinę stępki. Kiedy opadająca woda zaczęła odkryw ać tw ardy grunt, wciągnę­ liśmy jacht za pomocą bączka aż na środek mielizny, a gdy odpływ go tam osadził, mogliśmy przewlec nowy fał miecza, zmienić szaklę i przystosować skrzynię mieczową do łatwiejszego otw ierania podczas przyszłych przeglądów. Tę lekcję zapam iętałem sobie na zawsze. B raki w os­ przęcie miecza, którego nic nie zabezpieczało przed opad­ nięciem w dół w razie aw arii fału czy też choćby roz­ kręcenia się szakli, w ydaw ały mi się spraw ą godną ubo­ lewania, ujaw niającą brak przezorności. Późniejsze prze­ glądy ijinych jachtów mieczowych wykazały, że praw ie żaden z nich nie m iał stopera na w ypadek aw arii fału, a ich skrzynie mieczowe były w sposób oczywisty źle skonstruow ane i wszystkie bez w yjątku przeciekały po paru latach. Uświadomiłem też sobie wówczas, że takie opadnięcie miecza — gdyby się zdarzyło na pełnym mo­ rzu — stanowiło dodatkowe zagrożenie dla jachtu, gdyż łódź płaskodenna, taka jak „Wild Lone”, ze zwisającą płetw ą mieczową, mogłaby stać się zupełnie bezradna. Gdyby w dodatku nastąpiło wygięcie miecza, zacząłby on działać jak ogromna dryfkotw a uniem ożliwiająca skutecz­ ne posuwanie się jachtu naprzód. W trudnych w arunkach pogodowych, z lądem blisko po zaw ietrznej, mogło to oznaczać niechybną utratę jachtu. Zacząłem więc żywić przekonanie, że należało wymyślić coś lepszego, gdyż mniej więcej w tym samym czasie dowiedziałem się, iż miecze same w sobie nie były bynajm niej nowością. P ier­ wsze rozwiązanie — opuszczany balast — stosowała już am erykańska m arynarka wojenna około 1789 r., a dżon- ki na M orzu Południowochińskim m iały miecze w ysuw a­ ne lub obracane, w ybierane taliam i na pokład — jeszcze znacznie wcześniej. Po tym w ypadku i na podstawie innych przeżyć i do­ świadczeń, które zawdzięczam „Wild Lone”, zacząłem po­ ważniej interesow ać się jachtam i mieczowymi, a także 31

.in stru k c ja m i lodzi turystycznych o m ałym zanurzeniu w ogolę. Mimo całej m ojej sym patii do „Wild Lone” wi­ działem, że m iała ona wiele drobnych cech, które moim zdaniem można było ulepszyć, gdyby się tylko miało pie­ niądze na projektow anie oraz budowę jachtów według własnych pomysłów. Jednakże możliwości takie pojawiły się dopiero po wielu latach, a ja tymczasem nadal żeglo­ wałem na swojej m ałej wówczas mieczówce, chłonąc prze­ różne doświadczenia i ucząc się za każdym razem, gdy ynsm y w drodze, czegoś nowego. Być może właśnie to stanow i jeden z rozlicznych uroków w odniactw a i żeglar­ stw a we wszystkich jego odmianach: naw et po pięćdzie­ sięciu latach pływ ania można odkryć nowe sztuczki, coś, o czym się nigdy nie słyszało, coś, co często powie ci na przykład nowicjusz na wodzie, który m a dzięki tem u św ie­ że spojrzenie! Podczas jednego z moich krótkich wypadów do Black- w ater zauważyłem w W est M ersea bardzo m ały jacht o kształtach barki: dość płaski i kanciasty slup, o sze­ rokiej rufie pawężowej, prostych burtach i ze stalowym i mieczami bocznymi, przytw ierdzonym i do burt na linii wodnej za pomocą prow adnic z kątow ników stalowych przym ocowanych do b u rt sworzniami. Była to dla mnie' nowość, toteż musiałem rozpytać o nią u miejscowych lu­ dzi. Któż byłby lepiej poinform owany od Billa W yatta, tam tejszego szkutnika, łowcy ostryg i puntowego m istrza regatowego, tego, którego rodzina w yem igrow ała do West M ersea parę pokoleń tem u, opuściwszy Bucklers H ard w Ham pshire, kiedy tam tejsza stocznia przestała budować drew niane okręty w ojenne dla m arynarki brytyjskiej. „A dm irał W yatt” jak przezywano starszego pana w M er­ sea, był okazałą postacią: wysoki, chudy jak szczapa, w wysokich butach rybackich, rybackim golfie i czapce szy- perce, spoglądał bystro swym i niebieskim i oczami, osa­ dzonymi w czerstwej tw arzy ponad ogrom ną białą brodą. Był zawsze życzliwy dla młodych ludzi, zam iłowanych w starych statkach, a mówił z miejscowym akcentem , gło­ sem, który niósł się niem al po całym kotwicowisku. - Co? Ta m ała stara krypa, która tam leży koło Thorn- flpet _ zapytał. - To jest „Birdalone”, jedna z łajb projektu pana Tredwena. Tu na wybrzeżu znajdziesz pan m nóstwo takich. Żegluje zresztą fajnie, na wodę schodzi 3? naw et, jak trafi się obfitsza rosa, żebyś pan wiedział. Nie dziwiłbym się, gdyby panu w padła w oko, panie G nffiths __ dodał z m rugnięciem oka — o ile pan rozgląda się za inną łódką. . , W tedy potrząsnąłem tylko przecząco głową, gdyż byłem ciągle jeszcze zadowolony z „Wild Lone”. Słowa jego oka­ zały się jednak bardziej prorocze, niż wówczas przypu­ szczałem, i wiele lat później, gdy znowu kiedyś w pływ a­ łem do kanału Thornfleet, Bill W yatt m iał wykrzyknąć: — Jakżeż to, panie G riffiths? Coś mi się zdaje, ze za każdym razem, gdy pan zagląda do M ersea, widzę pana na innym jachcie! - I niezbyt się przy tym pomylił. Z czasem napotkałem sporo takich m ałych jachtow -ba- rek na rzece Crouch koło Fam bridge i B urnham , w Pagle- sham i wokół zakola Foulness wzdłuż płycizn przybrzeż­ nych koło nabrzeża Southend i w W estcliff on Sea Był to sprzęt różnej wielkości — od 6,6 m długości i 2,1 m szerokości do około 10 m długości i 2,7 m lub 3 m sze­ rokości. Jeszcze do dziś pam iętam niektóre z ich nazw. „Doreen”, „Nan”, „H eron”, „Nancy”, „Dormouse' „W ave- crest”, „Alceone”, „Vera”, „Venus” i „Curlew . W yglą­ dało na to, że w szystkie one wywodziły się z proje u E. B. Tredw ena, który w prow adził jako pierwszy swój m alutki jacht-barkę na wody rzeki Crouch z początkiem lat dziewięćdziesiątych poprzedniego stulecia, wkrótce po doprow adzeniu z Londynu do B urnham kole G reat Eastern Railw ay która zapoczątkowała rozwój tego ośrodka ja­ ko bazy jachtow ej dla stolicy. Tredw en trzym ał teraz swo­ ją w łasną barkę „Pearl”, ładny 11-metrowy jacht, koło klubu żeglarskiego C orinthian Y acht Club w Burnham i dowiedziałem się, że udowodnił, czego może dokonać na m orzu taka m ała płaskodenka z bocznymi m ieczam i^Prze­ m ierzył na niej bowiem któregoś roku trasę w doł kanału La M anche do wybrzeża K ornw alii, w następnym roku zaś zrobił rejs na północ do granic Szkocji z zajściem o Berw ick i z powrotem do Burnham , a w ypraw om tym m e tow arzyszyły bynajm niej spokojne wody ani szczególnie dobra pogoda. . . , . A Zainteresow ały m nie możliwości żeglowania takim jacn- cikiem -barką wzdłuż brzegów rozlewiska Tamizy, toteż postanowiłem przy sposobności dowiedzieć się o nich wszystkiego, co tylko się da. Tymczasem do końca sezonu 3 — Na m ałych statkach... 33

przez wszystkie wolne weekendy żeglowałem w tow arzy­ stwie bądź sam na m ojej „W ild Lone” i wkrótce nauczy­ łem się do m aksim um wykorzystać zalety łodzi tego ty- Zarząd portu Ipswich planow ał właśnie poszerzenie na­ brzeży od Bight w dół rzeki aż do Hog Highland, tam gdzie dziś stoi wielka elektrow nia. Wszyscy żeglarze którzy m ieli stanowiska swoich jachtów w Bight, otrzy­ mali polecenie usunięcia ich stam tąd. G rupka bardziej nie­ zadowolonych próbowała zorganizować petycję przeciwko zarządzeniu, ja jednak, przekonany, że Ipswich jest portem rozwojowym (a był nim zawsze, gdyż już od czasów kró- owe] Iżbiety I m iasto usiłowało przyciągnąć handel morski do brzegów Orwell, nie pobierając żadnych opłat za użytkow anie nabrzeży) i kierując się zasadą, że z re­ guły opłaca się pogodzić z tym, co nieuchronne, spiesznie zdjąłem cumy i przerzuciłem je na miejsce w pobliżu po­ łudniowego krańca Starego Kanału. Miejsce to leżało bli­ sko ujścia starego łożyska rzeki, nie używanego od około r-> to znaczy odkąd jej n u rt poprowadzono nowym przekopem w prostej linii aż do bram doków. Kotwieowisko miało m iękkie m uliste dno, lekko w ysy­ chające przy niskiej wodzie i nadające się wyjątkowo dobrze na postój dla „Wild Lone”, która osiadła na nim w yprostow ana jak zawsze, a przy swoim m ałym zanurzeniu oyła gotowa do zejścia na wodę w dwie gdziny po odpły­ wie. Większość innych jachtów z Ipswich, które miały głę­ bokie płetw y balastowe i skośne przekroje denne, m usiała szukać miejsca gdzieś, gdzie mogłyby unosić się na wodzie podczas odpływu. Większość z nich ulokowano więc bądź to u wejścia do zatoczki Bourne o pół mili w dół rzeki bądź pięć mil dalej, w Pin Mili. Ja zaś przeżywałem ra­ dość nocy spędzonych na pokładzie „Wild Lone”, gdy spo­ czywała spokojnie na swoim miejscu w mule. N asłuchiw a­ łem krzyków kłócących się mew albo wołania kulików że­ rujących na skraju wody. Parow ce wychodziły pod bala- s em ze śluzy i z dudnieniem maszyn płynęły w dół rzeki pozostawiając za sobą cieniutką smużkę śladu torowego! ”reS° fale odbijały się o brzeg z dźwiękiem jak gdyby uchodzącej pary. a poranne pociągi z Londynu przeciągały w doł rzeki trasą z B^lstead; ich św iatła połyskiw ałv w m roku jak lśniący nas7yjnik. 34 W łaśnie zabierałem się do wyciągnięcia m ojej „Wild Lone” na brzeg na okres zimowy, gdy pewnego dnia w padł mi w oko m ały slup, który przybył z wizytą spoza Pin Mili, a prezentow ał się tak schludnie i ładniutko, ze powiosłowałem na drugi brzeg, aby się m u bliżej przyjrzeć. Był to slup gaflowy — o ładnie zaokrąglonym dziobie, z burtam i o poszyciu karaw^elowym połyskującym w części nadw odnej jasnobrązow ym kolorem, a m ahoniowa pawęz była pociągnięta bezbarw nym lakierem . Na pokładzie nie zauważyłem nikogo; siedziałem w bączku trzym ając się ręką relingu i przez jakiś czas chłonąłem wszystkie szcze­ góły tego jachtu. Chociaż na oko nie dostrzegałem śladu za­ łam ania b u rt na dziobie ani na rufie, ze zdziwieniem stw ierdziłem , że była to właściwie mała barka płaskoden­ na, m iała bowiem opuszczane pióro sterowe, a w dodatku dwa miecze boczne. Nietypowe było to, że każdy z mieczy pracow ał w szparze znajdującej się na pokładzie tuz przy w ew nętrznej krawędzi listwy relingow ej i że najw yraźniej były osadzone w skrzynkach mieczowych przylegającyc. >do burt. Ramiona płetw mieczowych były w ybierane ku dziobowi taliam i umieszczonymi między wantam i, a w y­ biegające z talii fały mieczy były przeciągnięte w kierun­ ku rufy i obkładane na knagach, po obu stronach stano­ wiska sternika. Było oczywiste, że miecze boczne można było opuszczać na każdym halsie, jak gdyby by y lzma cze, i wtedy przyszło mi na myśl, jak spraw nie można by żeglować na takiej łodzi pod w iatr, opuszczając dwie płet­ wy zam iast tylko jednej, żeby umożliwić lepsze trzym anie się wody. Łódź nazyw ała się „Swan”, a przy m ojej dość prym ityw ­ nej „W ild Lone” prezentow ała się elegancko i była pięknie utrzym ana. Zbudowana — jak się później dowiedziałem — przez stocznię Burgoine w Chiswick w 1897 r., m iała pod­ wójne poszycie mahoniowe, a zamiast wręgów wzmacniały jej kadłub wiązania wzdłużne, typ konstrukcji lekkiej i giętkiej, która swoim rozwiązaniem w ybiegała, jak na owe czasy, daleko w przyszłość. Rzut oka przez ilum m atory pozwalał stwierdzić, że cała kabina była z m ahoniu. W y­ glądała czysto i uroczo z dwiem a kojam i i licznymi schow­ kam i. W porów naniu z niektórym i kanciastym i jachtam i- barkam i, jakie oglądałem poprzednio, a których kształty 3* 35

były zbliżone do zwykłego żelazka, ta m ała piękność m iała na wodzie wdzięk swego im iennika — łabędzia, i serce mo­ je drgnęło ciepłym uczuciem do niej. Mniej więcej w tym sam ym czasie spotkałem człowie­ ka, k' >ry był właścicielem jednej z barek konstrukcji Tredw ena o długości 9 m, zwanej „C urlew ”. Jak mówił trzym ał ją na przybrzeżnej płyciźnie koło W estcliff on 5ea. Znając m oje rosnące zainteresow anie łodziami tego typu, zapytał m nie pewnego dnia, czy nie chciałbym z nim popłynąć. Ha, czy kaczka m iałaby ochotę pływ ać’ Zanim zatem opowiem wam więcej o „Swanie” i o tym, jak stał się on z czasem moją własnością, posłuchajcie ó pełnym wrażeń rejsie, jaki odbyłem z Barneyem na jachcie „Cur- 3. PRZERWA NA NAPRAWY „C urlew ” był powszechnie znany jako „B arka Barneya i oboje stanow ili nader sym patyczną i dobraną parę. P ro­ m ienna, w iatram i wysm agana tw arz i stw ardniałe ręce Barneya nie zdradzały jego rzeczywistego zajęcia. Praco­ wał w śródm ieściu Londynu i co dzień dojeżdżał do pracy z Southend on Sea, jak tysiące innych, starym i po­ ciągam i z Tilbury i Southend, tyle że każdą chwilę wol­ ną od zajęć spędzał na pokładzie „C urlew a”. C urlew ” był 9-m etrow ym jachtem z klasy barek o w y­ soko wzniesionym grocie gaflowym i zw ijanym foku. Zbu­ dowany przed w ojną 1914 r„ m iał konstrukcję charakte­ rystyczną dla projektów Tredw ena z tego okresu. Prosta dziobnica, szeroka rufa pawężowa i niem al absolutny brak wzniosu pokładu spraw iały, że nieprzychylny św iadek byłby skłonny nazwać go pływ ającym żelazkiem. Jedynie ci którzy znali się nieco na małych barkach, mogli spo­ dziewać się po kanciastych kształtach spraw nej i wygod­ nej łódki, dobrze nadającej się do penetrow ania płytkich rzek hrabstw a K ent, Essex oraz Suffolk, a byc może ta k ­ że — któż to wie — rozlewisk Zuider Zee poza w idno­ kręgiem , a naw et piaszczystych łach, daleko, gdzieś poza W yspami Fryzyjskim i. Jego stalowe miecze m niej więcej w połowie między pokładem a obłem były zawieszone obrotowo na sworzniach i obsługiwane taliam i umieszczo­ nym i po obu stronach kokpitu. B arney m iał urlop z końcem lata i spędził go na swej barce, lecz urlop skończył mu się na darem nym oczekiwaniu w W est M ersea na popraw ę pogody. Tam więc m usiał zostawić sw oją łódkę, by w racać do roboty, do biura. Dopiero pewnej soboty, w połowie października, 37

zdołał do niej ponownie zajrzeć, ja zaś mogłem mu to­ warzyszyć, żeby odprowadzić łódź na właściwe mieisce postoju koło Westcliff. la k się jakoś złożyło, że spóźniliśmy się z odejściem do godziny Id.00. Przypływ już się rozpoczął, kiedy m ijaliśm y staw ę Nass, gnani od rufy porządnie dm uchającym w ia­ trem z WNW. No, to na razie jako tako, M.G.! — zakrzyknął Bar- ney, chlustając w iadrem na pokład, podczas gdy woda m elodyjnie szemrząc, spływ ała przez szpigaty. — Jeżeli ten w iatr utrzym a się, zdołamy stanąć na skraju ławicy Alaphn i przeczekać najgorszy odpływ z Tamizy, gdy skie­ ruje się przeciwko nam. A piaski będziemy mieli tuż tuż z naw ietrznej, więc falka będzie niewielka. Chłopcze' Hm chłopcze! ' Barney i jego barka już od lat obijali się po rzeczuł­ kach i płyciznach wschodniego wybrzeża Anglii i wie­ dzieli niem al wszystko, co można wiedzieć o tam tejszych P iw a c h i mieliznach. Ja zaś w owym czasie miałem za sobą raptem dwa sezony pływania, a czując się nieco jak nowicjusz przy tym urodzonym w ilku m orskim (wil­ czur z barki — to byłoby chyba właściwsze dla niego określenie) wolałem się nie odzywać i tylko chłonąłem to co on mówił. 1 - A więc przetniem y Bachełor Spit i pójdziemy tym p aszczystym kanałem Ray Sand — dorzucił. — Będzie to >iroga krótsza aniżeli przejście naokoło przez W allet Spit- way, a sądzę, ze do tego czasu przypływ podniesie się na - ’ Z6.by P°zwolłc się prześliznąć przez Foulness po w ew nętrznej stronie kaszycy. Gdyby to nie był pływ kw adraturow y moglibyśmy jeszcze pójść w górę Crouch * f ° aChJ PrzeJsc Przez H avengore Gut, ale dzisiaj — nic z tego. Woda, niestety, za niska. Kiedy w iatr nieco stężał, „C urlew ” raźniej podążył swo­ im kursem . Zaw ietrzny miecz ciął wodę z szelestem, a płetw a sterow a wydawała odgłosy przypom inające pars- -ame m łodej orki. „Curlew ” ze swoją m aksym alną sze­ rokością 2,6 m i niewiele ponad 30 cm zanurzenia, z pod­ niesioną płetw ą sterow ą i mieczami mógłby dostać się niem al w każde miejsce, gdzie jeszcze nie chodziły spa­ cerkiem mewy. — Ale ciągnie, co? — B am ey pokazał zęby w uśm ie­ 38 chu spoglądając na moje am atorskie zm agania z rumplem, trzym ałem go bowiem oburącz kurczowo przy sobie sto­ pami oparty z całych sił o zaw ietrzną zrębm cę kokpitu, pocąc się z wysiłku, żeby utrzym ać m ałą barkę na kuisie. P Pewnie, że ciągnie, jak ogier w galopie - odparłem. — No, dobrze — dodał. — Zobaczymy, czy to ją uspo­ koi W ybrał fał zawietrznego miecza, podnosząc go p ła­ wie do połowy, po czym podszedł do steru i podmosł po­ dobnie ruchom ą płetw ę sterową. Zdum iewające, jak od razu zm alał nacisk wody na ster, a potem usłyszałem. Masz, obłóż tę linę na rum plu. — I oto znalazłem się usa­ dowiony wygodnie w kokpicie, trzym ając linkę od rum pla w ręku, już bez najm niejszego wysiłku. — Ta łódka, dobra staruszka, reaguje na każdą zmianę położenia mieczy. Zresztą jak większość barek. Nadciągał już wieczór, kiedy piłowaliśmy pod w iatr okrężną drogą przez piaski Foulness w kłębow isku stro­ mych, m ałych fal, a Barney od czasu do czasu sondował głębokość wokół jachtu m ałą żerdzią pom alowaną w bia­ łe i czerwone pasy. Grym as skrzyw ił jego tw arz, gdy ski­ nął głową ku naw ietrznej. __ Trochę mi to wygląda nieczysto — m ruknął. Nie zdziwiłbym się, gdyby z tej chm urki trochę pogrzmiało. — W iatr też skręca — odparłem , bo me podobał mi się widok nieba po naw ietrznej ani wygląd m nóstwa grzy- w iastych fal, ciągnących się od nas az po rozległy hory­ zont. _ Nie wycisnę na tym halsie więcej niz SSW. — Głuchy łomot pod dnem łodzi mówił nam wyraźnie, że na­ w ietrzne obło wyszło ponad wodę, a gdy mocniejszy szkwał przechylił nas bardziej, „Curlew ” zaczął znów skręcać na w iatr pomimo moich zmagań z linką rum pla, jogo dziób z naw ietrznej uderzał w krótką falę i miotał w nas zimnymi bryzgami. Surow a tw arz Barneya pozostała niewzruszona. — s ta ­ ruszka prosi nas, żebyśmy ją trochę zrefowali — zauważył i w chwilę potem fok był już zwinięty, a na bomie grota obłożyliśmy aż sześć refów. Po ponownym rozwinięciu z hukiem foka „Curlew ” skoczył z powrotem na praw y hals, żeglując już w m niejszym przechyle i nabierając pręd­ kości na kursie ku złośliwym falom przesm yku Świn. Stając dęba, to znów nurzając się w fali, lecz biorąc tylko bryzgi na pokład, wyhalsowaliśm y wreszcie do skra­ 39

ju piaskowej lachy Barrow i z powrotem do krawędzi ławicy M aplin, podczas gdy resztki przypływ u dopomogły nam dowlec się w górę kanału Świn. Gdzieś daleko, na głównym nurcie ujścia Tamizy, parowce w K anale Edyn- burskim w yrzucały z siebie kłęby dymu, odcinające się na tle wieczornego nieba, a brunatne żagle barek, nie­ które pofałdow ane lub podebrane na gejtaw ach pod tops- lami, pstrzyły horyzont barw nym i punkcikam i. W tęże­ jącym od dziobu wietrze i znoszącym nas przypływ ie fa­ le robiły się coraz bardziej strom e; w moich niedośw iad­ czonych oczach były wręcz czarne i zagniewane. Wzgórza K entu na przeciwległym brzegu ujścia Tamizy zdawały się w gęstniejącym m roku niegościnnie odległe. W łaśnie za­ stanaw iałem się, co dalej zamierza czynić mój szyper, kie­ dy ubiegł m oje pytanie. — Nie możemy teraz zakotwiczyć na sk raju Maplin. kiedy w iatr skręcił i wieje przeciw nam •— rzekł swoim niewzruszonym głosem. •— W krótce rozpocznie się odpływ, a tu brak nam miejsca po zawietrznej. Trudno, nie pozo­ staje nam nic innego, jak tylko odpaść, prześliznąć się znów przez łachy Foulness, a głębokość będziemy mieli dostateczną, bo jest już praw ie wysoka woda, i zatrzy­ mać się na noc w kanale W hitaker. Będzie nam się tam dobrze stało m ając w czasie odpływu po naw ietrznej pias­ ki, a z wysoką wodą zejdziemy znów z kotwicy. Z ulgą przyjąłem ten pewny plan, bo praw dę rzekłszy, bałem się nieco topieli na kanale Świn i tych białych grzywaczy spiętrzonych aż po czarne niebo na horyzoncie. M ała barka wzniosła dziób, podbity w yjątkow o strom ą falą, kiedy zm ierzała ku przylądkowi Foulness. Zdawała się wisieć przez chwilę dziobem w pow ietrzu, po czym odpadła, z trzaskiem w padając w dolinę fali. N ie­ m al w tej sam ej chwili rozległ się głuchy odgłos gdzieś na śródokręciu, a talia bocznego miecza po praw ej burcie skręciła się jakoś dziwnie i ześliznęła wzdłuż relingu ku rufie, aż się liny w potrójnym zbloczu naprężyły ku wo­ dzie jak struny skrzypiec. Barney zareagow ał natychm iast. — Odpadaj, m łodzień­ cze — powiedział spokojnie, przekładając ster na drugą burtę. — Miecz się urw ał, pal go sześć! Zwiń foka i opuść miecz z drugiej burty. Pod zarefowanym grotem, m ając zwinięty fok i opusz­ 40 czony lew oburtow y miecz, „C urlew '’ leżał dość spokojnie- w dryfie na praw ym halsie, wznosząc się i opadając na falach bardziej um iarkow anie. Barney i ja namęczyliśmy się porządnie nad wyprężoną jak pręt liną, zanim podciąg­ nęliśm y miecz tylnym końcem do relingu. — Dobrze, że talia miecza w ytrzym ała — odetchnął mój. towarzysz z ulgą — bo mogliśmy go całkiem zgubić. Końcem bosaka przytrzym ał od spodu przód miecza. — Gotów? Raaz, dwaa, trzy, wybieraj! We dwójkę udało nam się wydźwignąć ciężką blachę do wysokości pokładu i obwiązać ją linami. __ Widzisz, co się stało? N akrętka odkręciła się ze sworznia. — Zaśmiał się. — Czuję, że znajdziem y nakręt­ kę w kabinie. Ale nie m artw się, młodzieńcze, m am y za­ pasowy sworzeń w skrzynce bosmańskiej. — I co teraz zrobimy? — Pytanie to wydało mi się sto­ sowne w tych okolicznościach, lecz on zaśmiał się tylko- z przekąsem , ujrzawszy w yraz mojej twarzy. — Przy tym kolebaniu nie założymy miecza z powro­ tem oświadczył. — Musimy rozwinąć foka, nadać ło­ dzi prędkość na drugim halsie, wybrać porządnie drugi miecz a także płetwę sterową, żeby ster lżej pracował, i wejść głębiej na M aplin, na płytszą wodę, żeby tan. osiąść z odpływem. Na poluzowanych szotach, gdy w iatr wiał praw ie z bo­ ku, „C urlew ” sztormował, dryfując ku niewidocznym pia­ skom jak w ystraszony zając, kołysząc się nieco na obie- burty, z podniesionymi obu bocznymi mieczami, a płetwą sterow ą ledwie zanurzoną w wodzie — niem niej nadał posłuszny naszemu działaniu. Przyszło mi wówczas na myśl, że taka żegluga przypom inała sterow anie tacą do herbaty. Gdybyż jego kadłub m iał wówczas stępkę w ysta­ jącą choć na kilkanaście centym etrów, poprowadzoną od dziobu do rufy, nie rzucałoby nam i tak bardzo. Wszystko- było w porządku, póki mieliśmy półwiatr, ale bez mieczy bocznych m ała barka nigdy nie mogłaby wykonać zw ro­ tu przez sztag ani tym bardziej posuwać się chociaż tro­ chę na w iatr. Z uszkodzonym praw ym mieczem byliśmy okaleczeni, żeglując na w iatr lewym halsem. M rok zapadł już praw ie zupełnie i trudno było rozróż­ nić naw et odległy falochron na wyspie Foulness, lecz białe grzebienie połyskiwały między pławam i milowymi 41.

ja k zielone ogniki. W m iarę jak „C urlew ” spieszył w gęst­ niejącą noc, grzywacze kanału Świn ustąpiły m iejsca krót­ kim falom ławicy M aplin i wiedzieliśmy, że pod nam i jest blisko piaszczyste dno. Barney wyciągnął ołowiankę i pa­ rę razy m ierzył głębokość po zawietrznej. -— Jeden i pół! - zawołał. — Około dwa m etry siedem ­ dziesiąt. Tak trzym aj. Niosło nas więc dalej, podczas gdy coraz to mniejsze fale chlapały o nasz dziób od naw ietrznej, a rum pel szar­ pał się w mej dłoni jak narow isty koń. — Jeden i ćwierć. — Intonacja głosu Barneya była tak bezbłędna i tradycjonalna, jak na paradzie przy zmianie w aity, lecz wówczas w ciemnościach wśród fal, na dy­ gocącym pokładzie uszkodzonej barki, nie czułem w nim nic z przesady. Jak głos Starego M arynarza w poemacie C olendgea to wołanie sondującego wywodziło się z mo­ rza i pasowało do tej scenerii. — Te piachy są płaskie jak naleśnik, kochany M.G. To nam wystarczy. Tu rzucimy kotwicę. Nie mamy przecież zam iaru zapuszczać się zbyt daleko na mieliznę, bo musimy zejść rankiem równo z na­ stępnym przypływem , żeby się dostać na miejsce postoju. Z rzuconą kotwicą i zwiniętym i żaglami „C urlew ” 1 - zał wznosząc się i opadając w raz z falą, szarpiąc jedynie ancuchem, gdy zaczął się odpływ, który unosił wody na zawietrzną. W m iarę jak opadała woda, naw et i te falk>poczęły się uśmierzać. Do czasu gdyśmy ugotowali i spo­ żyli nasz spóźniony posiłek, na zewnątrz ustał wszelki ruch. „Curlew ” osiadł mocno na piachu z krótkim masz­ tem wyprostowanym jak wieża kościelna. Noc była zimna. Założyliśmy długie buty gumowe i ze­ szliśmy z łodzi na m okry piach, który w ypłukany pływ a­ mi był tw ardy jak bruk. Opuszczenie miecza, założenie nowego sworznia w otworze burty i zabezpieczenie go nakrętką od w nętrza kabiny nie zabrało nam zbyt wiele czasu. Morze cofnęło się daleko w głąb nocy, zostawiając między sobą a nam i całe milowe połacie piasku i tylko odległy pom ruk fal u skraju odkrytej mielizny przypo­ m inał nam o burzliw ym żywiole, z którym tak niedawno prowadziliśm y walkę. Niebo poczęło się przecierać, w m ia­ rę jak w iatr powoli słabł, a tu i ówdzie zaczęły pojawiać się gwiazdy, jak klejnoty rozsiane na czarnym aksamicie Dziwi mnie zawsze, dlaczego w iatr gwiżdże silniej przy •42 wysokiej wodzie, po czym z nastaniem odpływu uspokaja się, choć uczeni meteorolodzy są skłonni pokpiwać sobie z tej obserwacji, zaliczając ją do „opowiastek starych że­ glarzy”. Gdyśmy się wreszcie wpakowali do swoich koi na parę godzin zasłużonego snu — bo przecież od w yruszenia z Londynu mieliśm y za sobą potężnie długi dzień byłem mocno “pod wrażeniem zalet jachtu z typu płaskodennycn barek: leżymy tak sobie tutaj, cicho i spokojnie, wygodnie i bez przechyłu, nie gnębieni niepokojem morza, ktorego obecność odczuwamy tylko jako ciągły pom ruk, odległy o mile stąd. I przypom niałem sobie, ile to razy na moim pierwszym jachcie, starej 6-tonowej „Undine”, co miała 1,7 m zanurzenia, męczyliśmy się dwa lata tem u przez dłu g’ie godziny, gdy leżała na burcie pod kątem 45 , a wocia z zęzy w siąkała w m aterac zaw ietrznej koi. Ale z drugie] strony wyglądało na to, że wszystkie jachty z typu barek były mocno uzależnione od swoich mieczy bocznych i gd>- by straciło się jeden z nich przy złej pogodzie, jacht byłby zmuszony do żeglugi jednym halsem, mogąc nieznacznie tylko dryfować na zawietrzną; stąd wniosek, ze osprzęt tych mieczy był niesłychanie ważny. Pomimo naszego zmęczenia i tw ardego snu nie potizeba było budzika, żeby nas podnieść na nogi, gdy rankiem po­ wrócił przypływ . Cichy chlupot wody o burty, lekkie drżenie, jakie przeszło przez całą łódź, potem zaś tarcie piasku pod kilem, gdy woda poczęła przybierać, a łodz przesuw ała się centym etr po centym etrze przez piasek, do­ póki łańcuch kotwiczny nie przytrzym ał kadłuba — wszy­ stkie te delikatne odgłosy kazały nam ocknąć się natych­ miast. , Zegar w kabinie wskazywał godzinę 04.10, a na wscho­ dzie pierwsze pasma poranka poczynały rozjaśniać skraj nocy. Jedynie lekka bryza z zachodu poruszała naszym proporczykiem na jego m etalowych uszkach, lecz że ra ­ nek był m roźny, bo była to połowa października — ubra­ liśmy się solidnie w sw etry, ubrania nieprzem akalne i bu­ ty gumowe. Daleko stąd, od strony lądu, gdzie nisko po­ łożony w ał na wyspie Foulness znaczył się ciem ną linią nad szarym i wodami, zgiełkliwy chór ptasich głosów świadczył o obecności tysięcy czarnogłowych mew, zasko­ czonych przez przypływ. 43

Z mieczem i płetw ą sterow ą opuszczonymi na głębokość zaledwie kilkunastu centym etrów „Curlew” stał nachylony ku głębszej wodzie. Jego rum pel był ociężały, niem al nie­ czynny, jak to się często zdarza jachtom na bardzo płyt­ kich wodach, kiedy ich stępka „czuje-’ dno. Jak okiem sięgnąć poprzez spokojne wody delty, pomiędzy nierucho­ m ym i św iatłam i parowców pławy toru wodnego błyskały i rozpalały się biało i czerwono co dwadzieścia sekund, zaś zielony blask latarniow ca Mouse znaczył jego pozycję daleko stąd na południe. (Po latach dopiero, po przyjęciu międzynarodowego oznakowania świateł naw igacyjnych, miano zmienić ten mylący blask na św iatło czerwone). Kiedy dzień począł wreszcie rzucać swe barw y na mo­ rze, a odległa linia brzegowa Sheppcy w yraźnie zam aja­ czyła na w idnokręgu — nasza m ała barka potężnie wspo­ m agana przez przypływ podążała już w ytrw ale ku wodom Świn. U rzekający zapach jajecznicy na boczku, jaki do­ chodził z kam buza, podkreślał jeszcze rześkość powietrza poranka, a kiedy wreszcie cypel Southend Pier został po­ za nami, czuliśm y się jak na wierzchołku św iata. Jako rejs to krótkie pływ anie z Barneyem znaczyło nie­ wiele w porów naniu ze zdum iewającym i wyczynami, któ­ rych później dokonali inni żeglarze na jachtach nie w ięk­ szych niż „Curlew ". Nas jednak cieszyła każda przebyta mila. Doprowadziliśmy łódź bezpiecznie na jej stanowisko w pobliżu W estcliff, ja zaś uświadomiłem sobie, że na m ałym jachcie Tredw ena dużo lepiej poznałem się na możliwościach i sposobie żeglowania, a za spokojne w ska­ zówki, jakich udzielił mi Barney, byłem m u niezwykle wdzięczny. Szyper skom entow ał koniec rejsu podobnie jak tylu in­ nych, wzdychając: — No cóż, młodzieńcze, każda dobra w ypraw a ma swój koniec. Ale chciałbym bardzo, żebyśmy wyruszyli w łaśnie teraz, aby popływać sobie tydzień tu gdzieś koło W schod­ niego W ybrzeża. 'Wiem, że staruszce też by się to po­ dobało. •— Tu klepnął ją serdecznie ręką po relingu. Tak, B arney i jego barka to była dobrana para. 4 JEST COS OSOBLIWEGO W MAŁYCH BARKACH Jakież to w owych czasach ciężkie bączki zwykliśmy ho­ lować za rufam i naszych m ałych jachtów! Bączek stare] U ndine” był pokaźną 3-m etrow ą łódką o tradycyjnym zakładkow ym poszyciu i wcale nie uważaliśm y go za zbyt C addłaT zyos^boywej załogi. Kiedy Derek i ja ściągaliśmy 5-metrowego „Vahana” z W oodbridge, holowaliśm y za ru fą jeden z mocnych, blisko 3-m etrowych puntow R obert­ sona. łódź » tt I * -U " * * ? *» S ™ J J f b T ź i zi tu Przez cały długi sezon żeglugi wlokłem ten bączek .- so b , on mocno przeszkadza* m ałem u slupowi przy chodzeniu ostro na w iatr, lecz nieraz gralu owalem sotae, że m am dużą i stateczną łódź pomocniczą, toteż zacho łem ią, kiedy kupiłem „Wild Lone”. Nie było w tedy bączków lekkiej konstrukcji, z lam inatu lub sklejki, dostatecznie m ałych i iekkich, żeby moc je wciągać na pokład. Jedyne znane wówczas składane bącz ki były w ykonane ze sztywnego płótna, obciąganego składanym ożebrowaniu z drew na, ciężkie 1 ™epor^ z" e>o niedogodnym kształcie. Sam nigdy czegoś podobnego m e posiadałem, lecz nie zapomnę, jak jeden z moich ciół, dum ny z takiego nabytku, ktoregos dnia skoczył z n>- fv swego jachtu prosto w ów wynalazek, który na moich oczach natychm iast złożył się wokół mego. W yraz jego tw arzy, gdy pogrążał się w raz z łódką do pasa’ przyP^ wił m nie o tak obezwładniający śmiech, ze o mało sam nie w ypadłem za burtę, kiedy próbowałem dostać się do mojego bączka, by pospieszyć mu na ratunek. Nasze kotwice były z reguły tego samego typti, co ry ­ backie, z ramieniem stałym bądź składanym,^ o potężnych długich łapach, znacznie cięższe niz większość dzisiejszych 45

kotwic jachtow ych. Bez silników, które pomogłyby zejść z m ulastego dna czy przeciągnąć się na inne miejsce, w y­ wożenie kotwicy głównej lub zawoźnej należało częściej niż dzisiaj do żelaznego repertuaru m anewrów, a do tego trzeba było mieć łódź o niepośledniej w ytrzym ałości i przy tym niew yw rotną. Bączek o właściwych proporcjach i pła­ skich przekrojach — zapew niających stateczność i nie po­ zw alających wywrócić się przy lada jakiej okazji podczas wyrzucania kotwicy z rufy, łódka, która dobrze chodziła na wiosłach i nie schodziła z kursu między kolejnymi uderzeniam i fali — było to coś, z czym nie należało się rozstawać. Dobre bączki bywały rzadkością. M ając zawsze ze sobą bąka na holu, dokądkolwiek zmie­ rzaliśmy, nauczyliśm y się holować go na m orzu i nie gu­ bić po drodze. Jednakże po w yostrzeniu podczas żeglugi na w iatr, gdy spotkało się grzyw iastą falę — bąk napeł­ niał się bryzgam i i nieraz w lał mu się „dziad” do środka- irzeba go było wówczas przyciągać do burty jachtu i wy­ czerpywać zeń wodę. Bąk lubił dokazywać, kiedy chodziło się pełnym w iatrem i na fali od rufy. Jacht nie może iść szybciej niż fale wytworzone przez wiatr, toteż ich grzbie­ ty stale go przeganiają. Dlatego bączek holowany za rufą nadbiega razem z falą, ślizgając się jak na nartach i po­ trafi mocno uderzyć o pawęż, a przy wyjątkow o dużej fali może naw et wedrzeć się na pokład i przyłączyć do niefortunnego sternika. Holowany bączek może się więc stać dodatkowym u tra­ pieniem przy ciężkiej pogodzie. To nie żarty, kiedy za ru ­ fą widać nagle falę piętrzącą się wysoko ponad głową sternika, który w dodatku widzi na jej szczycie swój w ła­ sny bączek lecący ześlizgiem na niego. Opowiadano o lu­ dziach spokojnego skądinąd usposobienia, którzy w takich sytuacjach porzucali rumpel, szukając schronienia na dnie kokpitu. Jeżeli jacht przetrzym a takie uderzenie fali z ru ­ fy, załoga może napraw dę uważać się za szczęśliwą. Bą­ czek odpada potem do tyłu, aż się z trzaskiem napręża je­ go faleń i wspinaczka rozpoczyna się od nowa — o ile linka nie puści, a bączek nie zniknie z oczu. Żeby tego uniknąć, trzeba przy chodzeniu na fali z w ia­ trem zaopatrzyć bączek w m ałą dryfkotwę, która by go przytrzym ał-1 od tvłu. Zwykle zaleca- się po prostu ciąg­ nięcie odcinka grubej cum y z rufy bąka i to zazwyczaj 46 pomaga, lecz linę trudno jest uciągnąć, gdy jacht zmienia kurs i przestaje iść fordewindem . Stwierdzono, że łatw iej opanować zbytni rozbieg bąka, jeśli lina jest podwieszona u jego dziobu, bo wtedy przy nadbiegającej fali rufa bą­ ka ustaw ia się bokiem, wyham owując bieg do przodu. Li­ ny takiej można używać jako drugiej cumki, a kiedy nie jest potrzebna jako dryfkotw a, łatw o ją w ybrać spod dzio­ bu bączka bosakiem. Zalecano też inne rozwiązania jako nader skuteczne, na przykład użycie w roli dryfkotw y plastykowego lejka, przewleczonego przez cum kę, skiero­ wanego szerszym końcem do bąka w odległości około 2,5 m od dziobu. Kiedy bączek dopędza jacht, pętla cumki ustaw ia lejek wlotem do przodu i skutecznie w yham ow uje rozpęd. Nic dziwnego, że bez silników, zdani na pracę ciężkim wiosłem, kiedy zam ierał w iatr, szybko nauczyliśm y się w ykorzystyw ać każdą szansę, jaką daw ały nam pływy. Mając stosunkowo powolne łodzie, nie mogliśmy zm arno­ wać żadnego ze sprzyjających prądów pływowych. Liczyły się one zwłaszcza na takich odcinkach, jak przeloty w dół Orwell do Harwich i wokół Naze do, powiedzmy, Colne przy słabych w iatrach. Jeżeli przez większą część drogi w dół rzeki zdarzył się nam w iatr południowo-wschodni, czyli typow y „w m ordęw ind” należało wyruszać zaraz po wysokiej wodzie, żeby odpływ niósł nas na niezliczonych halsach do wyjścia z portu. Biada tem u, kto w yruszał choćby godzinę później; do­ cierał on do portu wtedy, kiedy rozpoczynał się nowy przypływ, zaw racający n u rt w górę i w ypełniający koryta rzek Orwell i Stour. W takich razach, jeżeli w iatry nie sprzyjały, nie było szansy na w ydostanie się z portu aż do ustania wysokiej wody. Ten, kto by się upierał i kon­ tynuow ał żeglugę, po minięciu Naze spotykał się z prze­ ciwnym odpływem, z którym m usiał walczyć na całym odcinku W allet. Bo też żeglowanie przy silnym pływie — to jak w spinanie się w górę po ruchom ych schodach. Cho­ dzenie przeciw pływom przypom ina próby poruszania się w kierunku przeciwnym. Takie rozważanie sytuacji pływowej w określonym m iejscu bądź zastanaw ianie się, jakie będą pływy za parę godzin w innym punkcie na zamierzonym kursie, staje się z czasem drugą n aturą człowieka, który przeszedł tw ardą szkołę żeglarską na tych wodach na powolnych, 47