MOJE ODKRYCIE JAPONII
Pamiętam, w zabitym deskami miasteczku Arizony kupiłem nie
gdyś miejscową pamiątkę i następnie w hotelu odkryłem na niej stem
pelek: „Madę in Japan”. To wtedy bodaj — przed kilkunastu laty —
narodziło się moje zainteresowanie Japonią. Z biegiem czasu w toku
kolejnych profesjonalnych podróży coraz częściej spotykałem się z
produktami japońskiego przemysłu, z efektami japońskiej myśli nau
kowej i technicznej na szerokim świecie — coraz bardziej pragnąłem
poznać wyspy japońskie od innej strony, niż nakazywał obowiązują
cy dotychczas schemat*.
I tak pewnego dnia wylądowałem w Japonii z mocną decyzją, że
mniej będą mnie obchodzić samuraje, gejsze, ikebana, ceremonie
parzenia herbaty (choć, dalibóg, nie mam nic przeciwko tym szano
wnym instytucjom!), a bardziej sposoby gospodarowania, styl życia i
mentalność ludzi, osiągnięcia przemysłu i transportu. Od pierwszej
chwili pasjonowało mnie nade wszystko Tokio, o którym wiemy w
Polsce, że być może jest największym miastem kuli ziemskiej; po
stanowiłem szukać uparcie odpowiedzi na pytanie, jak może funk
cjonować taki potwór i jak mogą w nim „funkcjonować” ludzie.
Nie ma co ukrywać: Japonia jest dzisiaj od zadziwiania. Nawet
reporterów zawodowo do dziwności przywykłych. Posłano mnie do
tego kraju, bym zarejestrował zwyczajne sprawy życia, a zaraz po
tem okazało się, że to towar najrzadszy. Nawet wówczas gdy zaj
mowałem się prozaicznymi problemami komunalnymi stolicy Japo
nii, raz po raz dochodziło do szokujących spotkań.
Ogromna większość zaskoczeń dotyczy spraw postępu techniki
w tym kraju. W jednym z rozdziałów tej książki przeczytacie, że po
* Obszerne fragmenty tego szkicu ukazały się w formie artykułu w dwóch wielkich
dziennikach japońskich: artykuł zamówiony został przez oficjalną agencję Kyódó.
6
zbawione prawie całkowicie surowców wyspy japońskie są jak ogro
mna fabryka na pływającym lotniskowcu — tu się wszystko sprowa
dza, tu się przerabia i produkuje, stąd wysyła się w świat; gdyby pe
wnego dnia odciąć Japonię od importu i eksportu, kraj znalazłby się
na krawędzi katastrofy.
Kontrasty — oczywiście, one zawsze najłatwiej wpadają w oczy.
Kontrasty są wszędzie na świecie, a turyści i dziennikarze chętnie je
rejestrują. Myślę, że w Japonii kontrasty nie ograniczają się do pros
tych spięć pomiędzy Nowym i Starym, bogactwem i nędzą, tradycją i
postępem. Rzeczy są bardziej skomplikowane. Istnieje tu, silniejsza
bodaj niż gdziekolwiek indziej, potrzeba zachowania odrębności,
chęć kontynuacji obyczajowej i kulturowej. Konflikty są nieuniknione,
bo — mówiąc skrótowo — trudno prowadzić samochód w kimonie.
Ale jest rzeczą zdumiewającą, że przy takim tempie życia, przy ta
kim postępie cywilizacji Japończycy potrafili z powodzeniem ocalić
margines swych zwyczajów i nawyków, kryjących chyba często pra
wdziwą niezależność ducha i umysłu. Okazuje się, że podróżowanie
wspaniałym ekspresem Hikari nie prowadzi automatycznie do likwi
dacji japońskiego głębokiego ukłonu.
W Japonii przyszłość już się zaczęła i interesujące jest przyjrzeć
się jej z bliska. A zaczęła się ta przyszłość pod stałą obecność prze
szłości. Stąd spięcia, stąd łatwe zestawienia kontrapunktowe, obser
wowane przez cudzoziemców. Kraj największego w świecie przemy
słu okrętowego i fotograficznego, czołowy producent stali, włókien
sztucznych, samochodów, sprzętu elektronicznego tkwi głową w
chmurach nowoczesności, lecz nogi moczy w zamierzchłych tysiąc
leciach.
Jeden z wybitnych architektów tokijskich (o którym będzie jesz
cze mowa na dalszych stronach) skrytykował ostro nowy gmach Te
atru Narodowego, nawiązujący stylem do skarbca w Nara*: „Nie
można w betonie i stali robić tego, co było dobre w drewnie. Trzeba
się oderwać od tradycji. Nowoczesność jest jedna, choć można do
niej dojść różnymi drogami”. Po czym ukląkł przy niskim stoliku i na
pił się zielonej herbaty; tego samego wieczora jego żona usiłowała
tańczyć w kimonie twista.
* Zamknięty w końcu VIII wieku skarbiec w Nara, wielki magazyn różnych przed
miotów, które czas uczynił cennymi antykami.
7
W szalonym biegu i wzmagającym się napięciu naszych czasów
każda udana próba chwilowego relaksu czy wewnętrznego skupie
nia budzi podziw i zazdrość. (Inna sprawa, że dopiero za lat kilka
dziesiąt zobaczymy, w jakim stopniu powiedzie się trwałe zachowa
nie własnych wartości kulturowych w obliczu potęgującej się wszę
dzie kosmopolityzacji i uniformizacji form życia — to zmartwienie
mamy także w Polsce, kraju przywiązanym serdecznie do narodo
wych tradycji).
Tym bardziej zastanawiające jest, że Japończyk — zwłaszcza to-
kijczyk — tak ochoczo pogrąża się w pozornym chaosie. Brak nazw
ulic, niemożność precyzyjnego ustalenia jakiegokolwiek adresu, ko
nieczność bezradnego wędrowania po labiryntach stacji kolejowych i
pociągów podziemnych (ach! Shinjuku*, moja rozpaczy!) — wszys
tko to wydawało mi się początkowo niedociągnięciem organizacyj
nym i wynikiem bałaganu. Dziś nie mam wątpliwości, że „w tym sza
leństwie jest metoda”. Istnieje jakaś prawidłowość ukryta dla oka
Europejczyka, są jakieś reguły niewidzialne i niezrozumiałe dla przy
bysza z zewnątrz. Ilekroć spotykałem kogoś nowego w Japonii i z
początku nie mogliśmy się dogadać, wiedziałem, że przez to trzeba
przebrnąć; ludzie mają tutaj zwyczaj zaczynać od rzeczy general
nych, a następnie powoli zacieśniać krąg myślenia aż do ostatecz
nego skonkretyzowania; dotyczy to zarówno ustalania adresu, jak i
całego sposobu rozumowania. Sądzę, że tu należy szukać źródła ja
pońskich sukcesów w wielu gałęziach przemysłu, zwłaszcza precy
zyjnego, i w wielu dziedzinach organizacji życia.
Rozmaite zjawiska i problemy mają we współczesnej Japonii —
w o wiele szerszym niż w innych krajach zakresie — swoje uzasad
* Przez wiele lat językoznawcy wypowiadali sprzeczne opinie co do reguł pisowni
nazw japońskich. W końcu ustalono transkrypcję, którą przyjęły wszystkie polskie wy
dawnictwa. Jest to angielska w zasadzie — z nielicznymi wyjątkami — pisownia słów
japońskich. Bardzo przy tym ważne są wydłużenia (oznaczone w tekście poziomą
kreską), które czyta się jak podwojone samogłoski (jak w polskim np. koordyna
cja).
A oto krótki zestaw głównych dźwięków w języku japońskim i sposób ich czytania:
chi-ci (jak ciżemka), shi-si (siwek), chu-ciu (ciupaga), cha-cia (ciasto), cho-cio (ciocia),
shu-siu (siódemka), sha-sia (siano), ji-dzi (dzidzia), ja-dzia (dziadek), ju-dziu (dziób),
jo-dzio (dziobaty), z — pośrednie pomiędzy z i dz, w-u (pomiędzy w i u), y-j.
W Japonii imiona i nazwiska pisze się w odwrotnej niż w Europie kolejności.
8
nienie, swoją „praprzyczynę” w przeszłości i historii. Nawet niektóre
rodzaje przestępczości, nawet kapryśny bieg ulic w Tokio. Na pewno
najtrudniej znaleźć związek między tradycją historyczną i obyczajo
wą a gwałtownym postępem technicznym i przemysłowym, który ob
serwuje dziś cały świat. Należy przypuszczać, że jest to w równym
stopniu wynik układów polityczno-ekonomicznych, jak stosunków
społecznych i cech charakteru mieszkańca wysp japońskich.
Przybysz z Polski podziwia nie tylko rezultat działalności przemy
słu elektronicznego czy optycznego, lecz także wysoki poziom
usług. Przyznam się, że w równym stopniu gotów jestem chwalić
aparaty firmy Sony, jak owe małe mokre ręczniki, które podaje się
każdemu konsumentowi w kawiarniach i restauracjach. Jeżeli nawet
w przemyśle usługowym jest wiele formalizmu i — jak w stosunkach
towarzyskich — pustych konwenansów, to przecież w sumie przy
czyniają się one walnie do ułatwienia i umilenia życia na co dzień;
nikt nie lubi nagłego opóźnienia pociągu, ale o ileż łatwiej je znieść,
kiedy się słyszy przez głośnik w wagonie łagodne słowa ubolewania
i przeprosin. W dobie automatyzacji i komputerów słowa i gesty czy
nione z myślą o ludziach mają wielką wartość humanistyczną.
Usługi japońskie są na pewno towarem eksportowym i szkoda,
że wywozi się je rzadziej niż kamery, tranzystory i okręty. Żeby przy
okazji być zupełnie obiektywnym: znam z Polski znakomite artykuły
eksportowe „madę in Japan” — jak filmy czy plakaty — które z kolei
nie bardzo dostrzegalne są na rynku wewnętrznym w Japonii.
Odrębność form organizacyjnych wielu dziedzin życia — poczy
nając od oryginalnych rozwiązań i pomysłów technicznych, nauko
wych, artystycznych, poprzez prawidła ruchu kołowego, aż po fakt
niechętnego traktowania napiwków — stanowi dla każdego cudzo
ziemca interesujący materiał do obserwacji i przemyśleń. Umiejęt
ność pokonywania przeszkód obiektywnych (brak surowców, gęs
tość zaludnienia, następstwa przegranej wojny etc.) każe zarówno
zagranicznym fachowcom, jak i laikom dokonywać szczegółowej
analizy faktów i problemów.
Po cichu dochodzę do wniosku, że gdyby Japonia nie istniała,
należałoby ją wymyślić!
W tym przeświadczeniu zachęcam Was, drodzy Czytelnicy, do
wspólnej wędrówki po Tokio, które jest syntezą spraw i problemów
Japonii. A także do kilku wypadów poza stolicę, jedynie wszelako dla
9
podparcia i uzupełnienia głównego tematu. W czasie tej wędrówki
postaram się rozwinąć szerzej niektóre zasygnalizowane wyżej my
śli i poprzeć je przykładami.
Japonia jest krajem dynamicznego rozwoju, zmiany w jego pej
zażu i w problematyce są nieporównanie większe niż w jakimkolwiek
innym rejonie świata. Publikacja o Japonii lat 1968—1970 opowiada
o kraju dziś już niemal nie istniejącym.
Szczęśliwie się złożyło, że mogłem później Japonię ponownie
odwiedzić i — dzięki temu — uzupełnić i skorygować pierwsze ob
serwacje.
Jeżeli książka tu i ówdzie pomimo to nie nadąża za rzeczywistoś
cią, wina to zarówno długotrwałego procesu poligraficznego, jak i
przede wszystkim wielkiego tempa przemian w ojczyźnie Kwitnącej
Wiśni.
Powtórzę za Alainem Vernay, który napisał w „Le Figaro”:
„W czasie drugiej mojej podróży do Tokio pozostałem wiecznym
nowicjuszem, ignorantem mimo moich książek, choć gdzie indziej w
tej sytuacji mógłbym uchodzić za znawcę (...). Z całą pewnością
wszystko, co piszę, powinno być obwarowane nieustannymi zastrze
żeniami (...). I muszę także ciągle wątpić w słuszność swych wrażeń
nacechowanych zawsze subiektywizmem. Czyniąc to, popełniam je
dnak niewybaczalny błąd. Jeśli bowiem unikam jednego błędu,
przed którym przestrzega Koran («nie rób się taki mały, bo nie jesteś
taki wielki»), to natychmiast popadam w drugi, o wiele poważniejszy.
Społeczeństwo japońskie bowiem ze swym słownictwem i gestem
tak bardzo zróżnicowanym w zależności od statusu rozmówcy jest
społeczeństwem zaprogramowanym, w którym każdy człowiek sta
nowi tylko część obwodu scalonego: społeczeństwo to ma swoje
kody i znaki, które należy rozszyfrować”.
Japonii trzeba się długo uczyć — kiedy wreszcie wie się bardzo
wiele i zaczyna o niej mówić, jest się na początku opowieści.
10
MONSTRUM Z WDZIĘKIEM
Pierwsze chwile na bruku tokijskim porażają pięć zmysłów: w
tym tłumie ludzi, pojazdów, towarów nie widzi się niczego, w zgiełku,
szumie i hałasie — nie słyszy się własnego głosu. Dopiero po kilku
dniach przychodzi opamiętanie. Pojawia się w człowieku zmysł szó
sty. Żeby tamtych pięć prowadzić przez dżunglę miasta. I przez ja
pońskie problemy.
Tokio! Już 12 milionów ludzi *, wciśniętych w dwa tysiące kilome
trów kwadratowych! Gdyby Platon, twórca ideału miasta-kolonii, któ
re powinno liczyć 5040 „wolnych mężczyzn”, przybył dziś do Tokio,
doznałby szoku. Nie ma granic rozwoju miasta; średniowieczne
mury nie istnieją, zakazy administracyjne nie skutkują, proces urba
nizacji nie ustaje.
Elephantiasis w zaawansowanym stadium jest już udziałem 150
milionowych miast na świecie. Przewodzi im Tokio, największe, być
może, ludzkie skupisko na kuli ziemskiej.
Natychmiast po przybyciu do Tokio stwierdza się, że w tym mieś
cie, w tym kraju, prawie wszystko wygląda inaczej. I także natych
miast pragnie się klasyfikować: lepiej czy gorzej?... Pisze Pearl Buck
w jednej ze swych nowszych książek: „Jeżeli istnieje jedna prawda o
Azji, to ta, że każdy kraj jest zupełnie inny, Japonia zaś najbardziej
inna ze wszystkich. Tutaj ludzie są wyjątkowi, nawet wśród Azja
tów”.
Wszyscy wiedzą, że Japonia należy dziś do światowej czołówki
przemysłowej, technicznej i naukowej (sami Japończycy mówią, nie
bez kokieterii, że są „najwyżej cywilizowanym krajem Trzeciego
* Według oficjalnego spisu ludności (1985) — 11 828 000. Ale są i inne oceny —
aglomeracja Tokio, wraz z Yokohamą i Kawasaki, liczy 15 910000.
11
Świata”). Najpełniejszym potwierdzeniem tego sądu jest istnienie
miasta Tokio, ściślej zaś — cud działania jego mechanizmu.
Tokio można porównać do wielkiego trawnika, na którym trawa
rośnie kępkami. To jedyne bodaj miasto na świecie posiadające kil
ka, a nawet kilkanaście równorzędnych centrów; jeżeli nawet jedno z
nich rości sobie pretensje do supremacji, to dzieje się to bardziej siłą
rozpędu tradycji niż za sprawą rzeczywistych walorów tej części
miasta.
Jest stolica Japonii oceanem parterowych i jednopiętrowych,
przeważnie drewnianych domów, na którym od czasu do czasu
wznosi się wyspa szkła i betonu. Kiedy płynie się samochodem
przez ten ocean, kilometrami jest prowincjonalnie, nijako, podmiej-
sko-willowo-osiedlowo, po czym nagle wpada się w kawał miasta z
prawdziwego zdarzenia, gdzie błyszczy od stali, światła i neonów.
Aluminiowe budynki sąsiadują z feudalnymi chatami, dzielnice rezy-
dencjalne ze slumsami. Ogromna większość domów ma charakter
tymczasowy, prowizoryczny, makietowy. Bob Dunham w swej dow
cipnej książeczce The art of being Japanese pisze: „Zawsze wyda
wało mi się, że oni zaczynają budowę swoich domów od dachu”. I
tak dzieje się istotnie: najpierw stawia się belkę i na niej opiera dach.
W geografii miasta niewiele liczą się kilometry plazmy mieszkal
nej — naprawdę ważne są owe betonowo-aluminiowe wyspy, na
ogół odległe od siebie, żyjące własnym życiem, stanowiące osobne
strefy ekologiczne. „ P e r s o n a l i t y Tokio strzaskane jest na tysiąc
części” — zauważa autor pewnego przewodnika.
Najbliższym historycznie uzasadnieniem tego osobliwego zjawi
ska są wydarzenia ostatniej wojny. Drewniane domy, postawione w
większości po wielkim trzęsieniu ziemi w 1923 roku, zostały niemal
całkowicie wypalone bombami napalmowymi. Zginęło ćwierć miliona
ludzi, pozostało w mieście tylko trzy i pół miliona. Odbudowa poszła
w kierunku wypełniania luk. Odbywała się bez jakiegokolwiek planu.
Z centrów handlowych, które powstawały głównie w sąsiedztwie sta
cji kolejowych, wykluwały się dzielnice o ambicjach wielkomiejskich;
mówi się tu o nich często subdowntowns (podśródmieścia). Duży
wpływ na zabudowę mają obecnie potężne spółki akcyjne — w To
kio 37 procent, a w jego centrum ponad 50 procent ziemi należy do
wielkiego biznesu.
12
Niezwykła struktura Tokio ma także swoje głębsze korzenie.
Cała kompozycja japońskiej stolicy jest spadkiem po wiekach minio
nych, kiedy to na terenie dzisiejszego miasta istniały liczne wsie i
osady. Stąd kapryśny bieg ulic tokijskich, pokrywających się przewa
żnie z dawnymi traktami wiejskimi, stąd stare nazwy fragmentów
dzielnic: Trzy Herbaciarnie, Piłowanie Drzewa, Muszla Ostrygi, Wi
dok na Górę Fuji, Kość Sarny i wiele innych. O wsiach i miastach
nad dzisiejszą Zatoką Tokijską wspominał już komandor Perry, który
w 1853 roku zarzucił tu obok kotwicę.
Sto betonowo-szklanych wysp nadal zanurzonych jest w oceanie
drewnianych chałupek. Przez ostatnie lata kilkanaście wysp-subcen-
trów rozwinęło się, wystrzeliło w górę. Niektóre podśródmieścia po
łączyły się ze sobą, inne znacznie się zbliżyły. Subcentrum Shinjuku,
nocą jeden z najjaśniejszych pejzaży miejskich na kuli ziemskiej, wy
daje się dzisiaj dzielnicą znakomitszą, bogatszą, efektowniejszą niż
Ginza, tradycyjne śródmieście.
„Miasto stu wsi” — nie ma — jak na sioło przystało — nazw dróg.
Jest to groteskowy szczegół monografii Tokio, który wzbudza
śmiech i zgrozę obcokrajowców. Odnalezienie jakiegokolwiek adre
su jest interesującym doświadczeniem intelektualnym i owocnym
ćwiczeniem cielesnym. Po ostatniej wojnie okupanci amerykańscy
usiłowali nadać niektórym ulicom numery i litery, ale Japończycy nie
raczyli tego zauważyć. Potem, w związku z Olimpiadą, sami gospo
darze nazwali kilka ważniejszych arterii — te nazwy także uszły
uwagi mieszkańców, a w użyciu mają je tylko cudzoziemcy.
Skutek jest taki, że ludzie biegają po mieście z obłędem lub rezy
gnacją w oczach, ściskają w garści zmięte kartki z planem jakiegoś
kawałka dzielnicy, wszyscy pytają wszystkich, czynią to nawet tak
sówkarze, a także kierowcy pędzących pod sygnałem karetek pogo
towia.
Przepisuję z gazety fragment pierwszej lepszej reklamy z adre
sem: „Drogeria... ze stacji Shimbashi, wyjście Ginza, iść do głównej
ulicy Ginza, wzdłuż torów tramwajowych na lewo, od pierwszego
skrzyżowania ponownie na lewo. Drugi sklep po prawej stronie”.
Niechęć do nazywania rzeczy po imieniu jest, być może, zgodna
z japońską maksymą: „Co nie jest powiedziane, jest kwiatem”.
13
Tokio to jedna wielka kwiaciarnia! Aby sprecyzować adres, nale
ży ustalić następujące rzeczy: nazwę dużej części miasta ku, dzielni
cę chó, obszar bloku chóme, numer domu. Ale często dwa lub trzy
domy w tym samym chóme maję ten sam numer, liczby zaś rzadko
figuruję na zewnętrz. Poza tym nie sę to numery kolejne lub w jaki
kolwiek logiczny sposób usystematyzowane — numeracja jest wyni
kiem rejestracji w procesie powstawania budynków. Ostatnio upo
rządkowano nieco te sprawy, a gdzieniegdzie pojawiły się nawet ta
bliczki informacyjne.
Pewnego dnia wybrałem się z trzema Japończykami, rodowitymi
tokijczykami, do studia filmowego na drugim końcu miasta. Aby tam
dotrzeć, trzeba było przeciąć całe Tokio. Moi towarzysze zakupili
przed wyjazdem aktualny plan miasta i początkowo szło jako tako.
Kiedy jednak opuściliśmy utarte szlaki, samochód zatrzymywał się
raz po raz, a trzej panowie pochylali głowy nad mapą jak stroskani
sztabowcy. Widać ze zorientowaniem się w mapie były niejakie trud
ności, bo panowie zaczęli pilnie obserwować domy i pojazdy. Od
czasu do czasu słyszałem okrzyki: „O, to autobus, który idzie z na
szej dzielnicy!”, „Poznajecie ten budynek? To chyba straż pożarna!”
Miałem wrażenie, że płyniemy czarną nocą przez ocean, pozbawieni
jakichkolwiek przyrządów nawigacyjnych. Gdy wreszcie, chyba przy
padkowo, dotarliśmy w pobliże atelier, trzej Japończycy wrzasnęli
chórem, co żywo przypomniało mi okrzyk: „Ziemia! Ziemia!”
To wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że jednak nie jest pozba
wione sensu sprzedawanie kompasów w sklepach z akcesoriami sa
mochodowymi. Potem wielokrotnie jeździłem autem po Tokio, a kie
rowcy nieustannie poszukiwali charakterystycznych punktów, zwła
szcza wież radiowych i telewizyjnych, lub po prostu orientowali się
według słońca.
W związku z budową rozległych, a nie dość dokładnie oznako
wanych osiedli mieszkaniowych w Warszawie, opowiadano kiedyś
anegdotę o dostojnym profesorze, który ani rusz nie mógł trafić do
swego domu i zrozpaczony zaczepiał przechodniów: „Panie, czy
pan może wie, gdzie ja mieszkam?” W Tokio anegdotkę tę powiela
życie tak często, że nie ma się już z czego śmiać.
W wielkim mieście na wyspie Honshu ciągle płynie się w tłumie.
„Ciecz ludzka” staje się niekiedy tak gęsta, że całkowicie tężeje, a
14
wówczas na moment wszystko zamiera. Do sytuacji najtrudniej
szych dochodzi w godzinach szczytu. Wszyscy nowi znajomi w To
kio pytali mnie: „Czy przeżył pan już naszą rush-hour"? (wymawiają
to „rasz-awa”). Ta wielka tokijska atrakcja może być podziwiana co
dziennie w godzinach 8—9 rano i 5—6 po południu. To wtedy kilka
milionów ludzi wylęga na ulice i wypełnia środki komunikacji. To wte
dy sprawdzić można na własne oczy, do jak katastrofalnej koncen
tracji ludzkiej doszło w tym miejscu kuli ziemskiej. Na głównych stac
jach kolejowych — które najczęściej odgrywają rolę dworców kolei
podziemnej i nadziemnej — tłok uniemożliwia jakąkolwiek swobodę
ruchów, przytomniejsi usiłują jedynie trafić do odpowiadającej im
„rzeki”, po czym dają się unosić prądowi, nie zawsze we właściwym
kierunku. O skali tego problemu niech świadczy fakt, że przez jedną
tylko stację Shinjuku przewija się każdego dnia około 2 milionów pa
sażerów. Obliczono, że 22 miliony ludzi korzysta każdego dnia z ko
munikacji miejskiej.
W krytycznych godzinach „rasz-awy” ludzie i samochody ignoru
ją elementarne prawo fizyczne, że dwa przedmioty nie mogą zajmo
wać jednocześnie tej samej powierzchni.
Tłok panuje także za cienkimi ścianami domów. Pod tym wzglę
dem jest gorzej niż źle — około 40 procent rodzin użytkowuje miesz
kanie wielkości pięciu tatami* (mat do spania).
Ścisk na jezdniach, po których krąży z górą 3 miliony pojazdów**,
jest tak ogromny, że parkowanie samochodu wymaga dużej pomy
słowości. Widziałem, jak w samym środku Tokio, na jednej z głów
nych ulic Ginzy, właściciel pewnego sklepiku podzielił swój mały lo
kal na połowę i w jednej części handlował, a w drugiej garażował sa
mochód.
Kłopoty nie kończą się zresztą w Tokio i po śmierci. Cmentarze
są tak przepełnione, że trzeba zawczasu walczyć o miejsce. To w
tym mieście zobaczyłem — i specjalnie dla Was sfotografowałem —
jedyny chyba na świecie cmentarz... na moście; dołem przelatują sa
mochody, na górze zaś umarli korzystają z wątpliwego spokoju wie
cznego. Każde miejsce jest dobre.
* Wielkość tatami wynosi po japońsku 3x6 shaku, czyli 90,9 x 181,8 cm.
** W Japonii jest 48241 000 pojazdów, w tym prawie 26 milionów samochodów
osobowych (1985).
15
A każdy strzęp ziemi kosztuje mnóstwo pieniędzy. W częściach
centralnych i w subcentrach Tokio ziemia droższa jest niż na Man
hattanie, sięga 200 tysięcy dolarów za metr kwadratowy. Kwitnie
spekulacja gruntami i nieruchomościami.
Teraźniejszość Tokio jest bliską już przyszłością wielu innych mi
lionowych miast na świecie. Ciekawe jest więc przyjrzeć się proble
mom tej dalekowschodniej metropolii.
Nie widać na razie granic rozwoju monstrum, którego żarłocz
ność staje się zagrożeniem dla całego kraju. Ichiro Kawasaki, pi-
sarz-dyplomata, długoletni ambasador w Polsce, w swej — niespra
wiedliwej, miejscami paszkwilanckiej, ale tu i ówdzie trafnej — książ
ce Japonia bez maski, stwierdził:
„Tokio zadławiło się już prawie na śmierć (...). Szybkie tempo roz
woju miasta, rozpęd i ambicja mieszkańców, zmiany w pejzażu miej
skim w ciągu każdej nocy, symbolizują metamorfozę dokonującą się
w całym kraju”.
Z tego miasta najlepiej byłoby się wynieść. Przeprowadzka 12
milionów wydaje się wszelako zadaniem nieco kłopotliwym. Nie po
zostaje więc nic innego, jak usiłować żyć dalej.
Prawdą jest, że istnieje plan przeniesienia stolicy kraju w inne
miejsce, do Hamamatsu, a może Kitakami, ale przecież — gdyby
fantazja miała się kiedykolwiek urzeczywistnić — i tak wszystkich
mieszkańców się nie przetranslokuje.
Skoro nie ma sposobu i nadziei na opuszczenie miasta, pozosta
je trwać w nim aż do — bliżej nie określonego — skutku.
Trwać, cierpieć i — czynić wszystko, by miasto było jeszcze
większe, jeszcze gęściej zaludnione, jeszcze hałaśliwsze, o jeszcze
mniejszej ilości powietrza do oddychania...
Tokio rośnie więc we wszystkich kierunkach, połyka peryferyjne
dotąd miasteczka, sięga innych wielkich miast. Zsuwa się dalej na
Zatokę Tokijską, strzela nieprzytomnie wieżowcami w niebo, pochła
nia każdy wolny skrawek ziemi.
W stolicy Japonii nikt nie ogląda się na ofiary. Na ciele tego mia
sta dokonuje się chirurgicznych zabiegów w skali nie znanej na
świecie. Najbardziej spektakularne są cięcia urbanistów. Autostra
dy rozładowują piekło na wąskich ulicach, ale jednocześnie stanowią
jeszcze jedną sieć, w którą uwikłane jest miasto; w godzinach szczy-
16
tu te niezawodne rzekomo arterie zablokowane są dziesiątkami ty
sięcy ziejących spalinami samochodów.
Znajomy Japończyk powiedział mi:
— To jak z człowiekiem, którego na krótko przed śmiercią włą
cza się niekiedy w rozmaite aparaty; dotlenia, zasila w krew, a nawet
wspomaga mechanicznym sercem. Pacjent przeważnie i tak potem
umiera, tyle że po długiej agonii.
Tokio jest dziś najbardziej skomputeryzowanym miastem na kuli
ziemskiej. Maszyny wyręczają ludzi w tysiącach czynności — w ru
chu ulicznym, na poczcie, na kolei, w komendzie policji. Pojawiły się
tu jednak sto lat za późno — monstrum istnieje i można tylko starać
się, by pożerało jak najmniej ofiar.
Przy wszystkich tych (i wielu innych) niepokojących zjawiskach,
jakie obserwuje się w megalopolis Tokio, potwór nie jest pozbawiony
swoistego wdzięku. Wąskie tokijskie uliczki, miniaturowe ogródki,
sklepiki dla krasnoludków, desperackie próby mieszkańców trwania
przy dawnych tradycjach — wszystko to stwarza w tym oku cyklonu
mikroklimat, rozmijający się ze zgiełkiem i pośpiechem cywilizacji.
A zatem: czarujące monstrum. Jak sympatyczne smoki, których
tak wiele w programach dla dzieci na japońskich ekranach kinowych
i telewizyjnych.
2 Monstrum z wdziękiem
MROWISKO DLA 12 MILIONÓW
Wszyscy w Japonii marzą o zamieszkaniu w Tokio — wszyscy w
Tokio uskarżają się na ciężki los. Ale przysłowie japońskie powiada,
że „nawet w piekle da się żyć”.
Reporter proponuje trzy spojrzenia na miasto, każde z innego
punktu obserwacyjnego. Od kiedy uchylono zakaz wznoszenia bu
dowli powyżej 31 metrów, można sobie popatrzeć nawet z bardzo
wysoka. Patrzenie z poziomu ulicy jest równie pouczające, ale odro
binę ryzykowne.
Tokio atakuje
W Tokio żyje prawie tyle ludzi co w Australii, tyle co w Szwecji i
Norwegii razem wziętych. Jedna dzielnica stolicy Japonii, Setagaya-
-ku, większa jest od Wiednia.
Gdyby z dworca kolejowego Tokio, który zwykło się traktować
jako środek miasta, zakreślić koło o 50-kilometrowym promieniu,
czyli objąć teren, który w naturalny sposób ciąży ku stolicy, znalazło
by się w kole mniej więcej tyle ludzi, ile liczy łącznie ludność czte
rech państw europejskich: Szwajcarii, Austrii, Danii i Irlandii.
Okręg wokół miasta Tokio nazywa się Kantó. Z każdym rokiem
krystalizuje się też szersze pojęcie geograficzno-administracyjne,
wyłania się przerażająca w swej skali konurbacja miejska i przemy
słowa. Obszar ten, zwany Tókaidó* lub „Pacific Megalopolis”, sięga
aż po okręg Kansai, czyli miasta Osaka, Kóbe, Kioto, i liczy już po
nad 40 milionów ludzi. Dzięki sprawnej komunikacji kolejowej i lotni-
■ Czyli droga wzdłuż Wschodniego Morza.
18
czej, a także coraz lepszym szosom, Tókaidó zyskuje na jednolitoś
ci. Ten niewielki w stosunku do całego kraju obszar produkuje 30
procent wszystkich japońskich dóbr przemysłowych (samo Tokio —
ponad 20 procent).
Każda dokładniejsza książka o Japonii informuje, że na samo
Tokio składa się: 12 miast, 26 miasteczek, 15 wsi i nieco wysp. Czę
ściowo są to pojęcia umowne, przeważnie jednak mają swoje uzasa
dnienie w przeszłości. Oczywistym spadkiem po tej przeszłości jest
dziś także z górą 300 tysięcy chłopów, którzy w największym mieś
cie świata gospodarują na roli.
Tokio, które narodziło się w 1457 roku (do 1868 istniało pod imie
niem Edo), nie rosło w warunkach cieplarnianych, i tym większy po
dziw budzi jego nieustanny rozwój; 144 razy padało ofiarą znisz
czeń, w tym 25 razy było unicestwiane. Tokio przewodzi w świato
wym rejestrze trzęsień ziemi i pożarów. W 1923 roku trzydniowe
wstrząsy skorupy ziemskiej pochłonęły prawie 100 tysięcy ofiar; w
ciągu kwadransa na jednym tylko placu zmarło wówczas, spaliło się
lub zadusiło dymem 40 tysięcy ludzi. W latach drugiej wojny świato
wej zginęło tu ćwierć miliona obywateli, połowa domów przestała ist
nieć, liczba ludności miasta spadła z 7,4 do 3,5 miliona.
Ponieważ wyspy japońskie należą nadal do terenów zagrożenia
trzęsieniami ziemi, a ponad 70 procent domów w stolicy jest z drew
na i łatwo pada pastwą pożaru, przeto nad głowami mieszkańców
wisi wieczny miecz Damoklesa.
Miasto bez płuc
Z górnego pomostu Tokyo Tower widzi się miasto rozlane szero
ko, bezkresne, o zagęszczającym się horyzoncie smogu, ucho notu
je jednostajny szum oceanu. Z tej wieży o wysokości 333 metrów
zauważa się najlepiej, do jak absurdalnej, amorficznej skali urosło
miasto.
Proszę spojrzeć — można to uczynić za 10 jenów przez lunetę,
choć i ona nie przebije opony mgły i oparów — jak mało jest w Tokio
zieleni. W japońskiej megalopolis trudno o oddech, o kontakt z natu
rą; tu drzewka wiśni usychają z powodu zatrutego powietrza i trzeba
3‘
19
nowe sprowadzać z zagranicy. W stolicy Japonii przypada na jedne
go mieszkańca 1,6 metra kwadratowego terenów zielonych *, pod
czas gdy — przypomnijmy — w Moskwie 11 metrów, w Wiedniu 27,
w Waszyngtonie 45. To miasto bez płuc!
Tokio — wystarczy rozejrzeć się dokładnie z wieży — cierpi na
daleko posuniętą arteriosklerozę. Jak okiem sięgnąć, ponad dacha
mi domów, nad ulicami, kanałami biegną taśmy betonu. Bezkolizyjne
autostrady tokijskie osiągną wkrótce długość 200 kilometrów. Te cię
żkie konstrukcje wpychają się bezceremonialnie w pejzaż miejski, są
— wraz z torami kolei nadziemnej — narzędziem ćwiartowania bryły
miasta. To konieczność. Tokio ma bardzo małą powierzchnię dróg.
Tylko więc lunaparkowe szosy ponad głowami mieszkańców mogą
zrekompensować ten dotkliwy niedobór.
Na Tokyo Tower nie ma aparatu prześwietlającego mury, ale do
brze sobie spojrzeć z góry na bezbrzeżną szarość dwunastomiliono-
wego potwora wiedząc, że tylko 30 procent domów ma kanalizację,
a 8 procent nie posiada bieżącej wody, że 400 tysięcy ludzi dyspo
nuje powierzchnią mieszkalną nie przekraczającą 4 metrów kwadra
towych, że w Tokio istnieje paląca potrzeba budowy pół miliona mie
szkań.
Dodajmy, że także ogromna większość sklepów — których jest
około 160 tysięcy to malutkie klitki, a ich właściciele czynią wszys
tko, by powiększyć stan posiadania.
Na wysokość 333 metrów nie dochodzą zapachy miasta. Można
natomiast obejrzeć sobie główne ich źródła: rzeki i kanały. Do Zatoki
Tokijskiej wpadają trzy mało wonne rzeki: Sumida, Arakawa i Edo.
To są główne ścieki miasta, częściowo obrośnięte slumsami, na
niektórych odcinkach wypełnione pływającymi domami.
Wieża stoi w kręgu zakreślonym przez linię kolejową Yamate
Linę. To właśnie tutaj jest tak gęsto od ludzi, że — jak stwierdził
amerykański dziennikarz Walt Sheldon — psy machają ogonem nie
poziomo, lecz pionowo.
Zupełnie niedaleko, na prawo, zaraz za linią kolejową i torem jed-
noszynowca, monorail, znajduje się brzeg Wielkiej Nadziei — Zatoki
Tokijskiej. Istnieje kilka odważnych projektów wykorzystania wodne-
Plany przewidują stworzenie 154 nowych parków, w tym dwóch bardzo dużych
(3514 ha i 1395 ha).
20
go obszaru rozciągającego się pod nosem miasta, od zasypania
części zatoki aż do budowy dzielnic wiszących nad lustrem wody.
Jest to, być może, pierwsza próba prawdziwego planowania w mieś
cie rozwijającym się dotąd spontanicznie. Do tego tematu jeszcze
powrócimy.
Na polu bitwy
Skrzyżowanie dwóch głównych arterii w centrum Tokio. Przed
chwilą pogasły ostatnie światła dnia. Nadeszła godzina straszna i
osobliwa — tokijska godzina szczytu. Jezdnie, chodniki, środki loko
mocji wypełniły się tłumem, ruchem, blaskiem, hałasem.
Fale samochodów nadpływają i odpływają, cztery lub pięć rzę
dów w jedną stronę; usiłuję ocenić liczebność jednorazowej grupy
przeprawiającej się wpław przez jezdnię — trzysta, pięćset osób?
Niektórzy trzymają w ręku żółtą chorągiewkę, sygnał ostrzegawczy
dla kierowców, inni kolorową — znak przynależności do jakiejś wy
cieczki; ma się wrażenie, że to procesje wiernych, a nie przypadkowi
przechodnie. . .
Wyje karetka pogotowia. Pobliskim wiaduktem ponad ulicami
przelatują z hukiem pociągi. Na prawo ludzie schodzą do podziem
nego domu towarowego i zanurzają się w otwór metra, skąd dudni i
szumi. Na ścianie po lewej przyciąga wzrok gazeta świetlna, litery
przesuwają się z dołu do góry. Dokoła trwa wielki cyrk: reklamy
świetlne Sankyó, Sony, National, Asahi Shimbun, Daikin, hotel „New
Tokyo”. Na wszystkich dachach i ścianach ruchliwe hieroglify. Na
wieżowcu fabryki elektronicznej Sony — ściana skonstruowana z mi
gających kolorowych ekranów telewizyjnych; za szeroką witryną rybi
kadłub sportowego samochodu Toyota.
Czuję straszliwe zmęczenie, w głowie mi kołuje; raz w życiu mia
łem podobne uczucie, było to pod Los Angeles w sławnym wesołym
miasteczku Disneyland — wprowadzono mnie z setką innych gości
do okrągłej sali, gdzie j e d n o c z e ś n i e odbywała się projekcja
pięciu sensacyjnych filmów.
Tutaj, w środku dzielnicy Ginza, umysł przestaje dostrzegać po
szczególne przedmioty, chwytać odrębne elementy, rozumieć język
?1
sygnałów i znaków. We wrzasku i chaosie rozmazuje się melodia
wielkiego miasta, kilkunastomilionowa metropolia rządzi się prawami
muzyki elektronowej...
Na niebie widzę gwiazdy — są jednak, to nie do wiary! Konkurują
z nimi neony, przyczepione do balonów na uwięzi.
Na strzępku ziemi obok wieżowca zasadzono świeżo przywiezio
ne z Holandii tulipany.
Zmieniam posterunek obserwacyjny. Pojawiają się inne żywe
hieroglify, inne świetlne gazety, inne witryny sklepów zasypanych
kamerami i zegarkami. Tylko plazma pojazdów i bezosobowe masy
ludzkie są identyczne; nagle zauważam, że pojazdy obowiązuje ruch
lewostronny, ludzi — lewostronny lub (w niektórych przejściach ko
lejowych) prawostronny.
Na ogromnej reklamie coca-coli zegar wskazuje 18.43. Z daleka
majaczy bryła hotelu „New Ótani” z powoli obracającą się rotundą
restauracji na dachu. Przed wejściem do „Little Club” japoński kow
boj mierzy z pistoletów do przechodniów, namawia ich na spaghetti i
„gorące psy”. W otwór tunelu wlatują pełnym gazem tabuny samo
chodów, kierując się w stronę pałacu cesarskiego. Na chodniku
przed sklepami, po prostu na ulicy, ludzie rozmawiają przez telefon;
wszyscy posiedli tutaj przedziwną umiejętność wyłączania się z oto
czenia. Mruga czerwone światełko na wierzchołku wieży radiowej
dziennika „Asahi Shimbun”, opodal można zobaczyć przez szybę
maszyny drukujące ostatni numer gazety. Obraca się platforma z
modelem nowego samochodu Honda, połyskują fotosy kina wy
świetlającego pornograficzny film, pod markizami przy samocho-
dzie-barze porusza szczękami tłum konsumentów.
Obok mnie, pod czerwonym sygnałem, szykuje się do skoku
przez jezdnię kolejna porcja czerni ludzkiej. Zielony! Ruszają ciasno,
ramię przy ramieniu, zwartymi szeregami, jak żołnierze w natarciu.
Idą coraz szybciej, przyspieszają w miarę upływu czasu i groźby
zbliżającej się zmiany światła. Potem biegną... wreszcie biegną z
podniesionymi rękami... za moment może się na nich zwalić rycząca
ściana samochodów.
Ponad głowami unosi się helikopter, krąży jak jastrząb, zagląda
w oczy kierowcom, obserwuje pole bitwy. Wrzeszczy głośnik koło
kiosku policyjnego. Słychać gwizdki, syreny, pojedyncze krzyki.
Podsuwam się bliżej ku policjantom. Odczytuję ze świetlnej tabli-
22
cv zmieniające się co kilkanaście minut Ucztty na iezdmach
SSSSSSSSĘaa;SKSeSESKSgKto wie czy to nie komputery wskazały rower jako najdoskona y
środek transportu w tym mieście chorym na cywilizację.
ŚCIEŻKI W DŻUNGLI
Kiedy obserwuje się wszystkie te wehikuły, przewożące ludzi w
stolicy Japonii miliony samochodów, pociągi kolei nadziemnej i
podziemnej, tramwaje, autobusy, trolejbusy, jednoszynowce i inne
środki transportu, przypominają się słowa Levi-Straussa: „Świat za
czął się bez człowieka i skończy się bez niego (...). Człowiek jest
sam maszyną (...), pracującą nad rozkładem pierwotnego porządku i
popychającą potężnie zorganizowaną materię ku ustawicznie po
większającej się bezwładności, która kiedyś stanie się ostateczna”.
Przedmioty na kołach poruszają się w Tokio tak bardzo samo
dzielnie, że człowiek tylko z najwyższym trudem dopasowuje się do
ich rytmu i nawyków. Ale w mieście tak ogromnym byłoby szaleń
stwem przenosić się z miejsca na miejsce jedynie z pomocą włas
nych nóg. Liczne rodzaje lokomocji są niezbędne także do rozwiązy
wania straszliwych szyfrów adresowych. Szlaki tokijskich środków
transportu są ścieżkami w dżungli, bez których człowiek byłby zgu
biony.
Gama aktualnych środków komunikacji w Tokio jest zwiercia
dłem stu lat rozwoju transportu miejskiego. W okolicach hotelu „New
Tokyo” i w dzielnicy Akasaka można jeszcze dziś dojrzeć riksze z lu
dzką siłą pociągową — a kilometr dalej, z Hamamatsu, startuje za
dziwiająca jednoszynowa kolej typu „Hitachi-Alweg”, z dworca cen
tralnego zaś odchodzi co pół godziny — i przecina pół miasta — naj
szybszy pociąg świata, Hikari.
Podstawą komunikacji miejskiej jest w stolicy Japonii nadziemna
kolej elektryczna, przewożąca co dzień z górą 6 milionów pasaże
rów; podobnie jak tokijskie autostrady, z braku miejsca wykorzystuje
ona powietrze — przeważnie przebiega po estakadach i wiaduktach
na wysokości 15—20 metrów nad powierzchnią ziemi. Istnieją pań-
24
Jwowe, miejskie oraz prywatne linie kolejowe, podobnie jak metro,
wykorzystujące solidarnie te same stacje. Japońskie koleje państwo
we w Tokio to przede wszystkim okrężna linia Yamanote i średnico
wa linia Chuó.
Ściśle z tym systemem powiązane są koleje podziemne, niekiedy
wyłaniające się niespodziewanie na powierzchnię lub wspinające się
ponad ziemię — na niektórych stacjach wsiada się do metra na dru
gim lub trzecim piętrze. Długość wszystkich 13 linii kolei podziemnej
wynosi w Tokio 200 kilometrów, a należą do państwowego towarzy
stwa Teito (7 linii), do przedsiębiorstwa miejskiego (3 linie) i do firmy
prywatnej (3). Ponad 7 milionów pasażerów korzysta z nich każdego
dnia. Pociągi liczą po 6 wagonów i przebiegają z częstotliwością co
2—3 minuty. W chwili obecnej śródmieście Tokio jest w wielu miejs
cach rozkopane, buduje się nowe linie metra (plan przewiduje osiąg
nięcie 302 kilometrów łącznej trasy); budowa odbywa się metodą
odkrywkową, ale Japończycy wymyślili rewelacyjny system prowizo
rycznego zamykania wykopów stalowymi płytami, po których odby
wa się normalny ruch pieszy i kołowy.
Działalność tokijskich kolei elektrycznych może budzić podziw,
ale tłok na tych kolejach panuje przerażający; zaledwie w 1967 roku
zlikwidowano sławną w świecie instytucję „upychaczy”, młodych sil
nych chłopaków (przeważnie dorabiających sobie w ten sposób stu
dentów), którzy wtłaczali pasażerów do wagonów; w godzinach
szczytu zapełnienie pociągów przekracza i dzisiaj trzykrotnie przewi
dzianą dla tych pojazdów normę. Cena jednego przejazdu — od 120
jenów w górę, czasem do tysiąca i więcej.
Zarówno metro, jak i „kolej w powietrzu” są' mało spektakularne.
To prozaiczne pudła do jak najszybszego przerzucania jak najwięk
szych tłumów. Z tych smutnych wehikułów nie widzi się nic lub pra
wie nic, nie uczestniczy się w widowiskowości miasta. Japończycy
odczuli snadź te niedostatki, bo postanowili temu zaradzić — z racji
potrzeb duchowej natury i z czysto praktycznych względów. Chodzi
o pomysł dworców-miast.
Czegoś podobnego w tej skali nie zna żaden kraj na świecie.
Wszystkie ważniejsze stacje kolei miejskiej w Tokio są jednocześnie
ogromnymi domami towarowymi. Niekiedy — jak w Shinjuku, Shibu-
ya, Ueno, Ikebukuro, w Tokio Centrum — są to gigantyczne narośla
25
na obcym ciele. Te domy towarowe, prowadzone przeważnie przez
przedsiębiorstwa transportowe, stanowią ich dodatkowe źródła do
chodu. Pasażerowie przechodzą prosto z peronu do sali sklepowej,
co jest wygodne, choć ryzykowne dla kieszeni. W Ginzie, gdzie krzy
żują się trzy linie metra na trzech poziomach, którędy przebiega w
ciągu doby ponad 2 tysiące pociągów i przepływa 800 tysięcy ludzi,
duża część sklepów ulokowała się pod ziemią. Na stacji w Shinjuku
(z górą 4 miliony ludzi dziennie! 61 444 metrów kwadratowych po
wierzchni użytkowej! Pięć poziomów!) działa 280 sklepów i placówek
usługowych, jest tam nawet muzeum i urząd stanu cywilnego. Dwa
miliony ludzi przewija się przez Tókyu-Station, gdzie przy 22 pero
nach zatrzymują się lub z nich ruszają — co 30 sekund — pociągi.
Te dworce-miasta nazywają Japończycy minshu eki (ludowe sta
cje). Przepastne gmaszyska stoją okrakiem na siatce torów kolejo
wych i oferują ludziom to, co im uprzednio zabrał niepohamowany
rozrost miast i proces przebijania smutnych korytarzy tranzytowych.
Dokoła większych minshu eki koncentruje się handlowe i rozrywko
we życie dzielnic, dworce są jądrem całych subcentrów. Stąd coraz
bardziej krystalizująca się, przedziwna struktura japońskiej metropo
lii, miasta wysp szkła, betonu i światła w morzu jednopiętrowych dre
wniaków.
W wielu tokijskich środkach komunikacji obsługa nosi białe ręka
wiczki i zwraca się do pasażerów wyszukanie grzecznym językiem.
Zawsze raźniej człowiekowi na ścieżce w dżungli, kiedy słyszy się
głośnik: „Już wkrótce dojeżdżamy do stacji Shimbashi. Z tej stacji
szanowni goście mogą się przesiąść na linie Marunouchi, Ginza i
Tóei. Uprzejmie ostrzegamy, że ten pociąg nie idzie do Ikebukuro.
Prosimy nie upuszczać i nie pozostawiać rzeczy w pociągu. Przy wy
chodzeniu prosimy uważać na stopień. Dziękujemy szanownym goś
ciom i prosimy w przyszłości korzystać z naszych usług”.
Trochę może formalizm (czasem gadanie z taśmy, a na pewno
zawsze klepane na pamięć), lecz jakże sympatyczny! Mało kto tego
słucha, co trzeci pasażer śpi — mam wrażenie, że jak w Polsce w
podróży natychmiast po starcie ludzie wbijają kanapki i jaja na twar
do, tak w Japonii całymi grupami zapadają w drzemkę. Śpią więc do
skonale w pociągach, w metrze, w tramwajach, w autobusach, w tro
lejbusach, a nade wszystko w miękko niosącym jednoszynowcu.
26
Jednoszynowiec, monorail, kursuje, niestety, tylko na odcinku
13,2 kilometra, co mu zabiera równy kwadrans, o głębokim śnie trud
no więc marzyć. Skoro już jednak o tokijskim cudownym dziecku
mowa: połączenie śródmieścia z portem lotniczym Haneda pochło
nęło prawie 20 milionów jenów* i 16 miesięcy. Trzywagonowe po
ciągi przebiegają po szynie ze sprężonego betonu (1,5 metra wyso
kości, 90 centymetrów szerokości), obejmując ją niby szczęką gu
mowymi oponami.
Tokijski jednoszynowiec jest popisowym obiektem reklamy tury
stycznej. Podkreśla się przy każdej okazji, że to najdłuższa w świę
cie trasa tego typu pojazdu. Mniej natomiast mówi się o poważnym
deficycie tego genialnego dziecka kolei i o licznych reorganizacjach
eksploatującego je przedsiębiorstwa.
Wszystkie te lokomocje zszywają obszar Tokio (2156 km2), czy
nią z wielkich przestrzeni, z luźnego zbioru subkultur i stref jedną ca
łość. Powoli schodzą z widowni tradycyjne środki transportu miejs
kiego jak tramwaj czy trolejbus; w ciągu kilku lat średnia szybkość
tramwaju spadła w śródmieściu z 14 do 11 kilometrów na godzinę.
Na powierzchni ziemi panoszy się coraz śmielej samochód, przyczy
nia się do tego lawinowo wzrastająca produkcja automobilowa Japo
nii (już pierwsze miejsce na świecie). W godzinach szczytu średnia
szybkość samochodu na ulicach Ginzy niewiele przekracza 20 kilo
metrów na godzinę; 30 tysięcy dość drogich, często klimatyzowa
nych i stelewizowanych taksówek wciska się w każdą szczelinę, kie
rowcy tokijscy zyskali sobie dzięki brawurowej jeździe miano kami
kaze (jak w latach drugiej wojny piloci-samobójcy). Policjanci z jed
nostek ruchu nie czepiają się byle czego, jak niektórzy ich koledzy w
Polsce, ale kiedy należy, mandaty walą srogie — 3 tysiące jenów
wynosi kara podstawowa, za każde 5 kilometrów ponad dopuszczal
ną granicę szybkości dochodzi do tego 500 jenów. Kilka razy mówi
łem do mojego towarzysza podróży po Tokio, że jedziemy z szybko
ścią 5 lub 6 tysięcy jenów...
W sytuacjach, kiedy z trzech milionów kilkuset tysięcy samocho
dów tokijskich zbyt wiele zgromadzi się w jednym punkcie, jedynym
funkcjonującym wehikułem jest wspomniany już rower; bardzo dużo
‘ ok. 130 jenów = 1 dolar US (1989)
27
tokijczyków, zwłaszcza w okolicach bazaru, korzysta z pojazdów
dwukołowych.
Dla obcokrajowca wszakże najwolniej nawet poruszająca się tak
sówka jest wybawieniem — tylko dzięki niej — chociaż też nie bez
trudu — można dotrzeć pod adres bez nazwy ulicy i numeru domu,
to ona ratuje najskuteczniej przed chronicznie padającym w pew
nych miesiącach deszczem (1565 mm opadów rocznie, czyli prawie
równo trzy razy więcej niż w Warszawie!). Trzeba jednak przywyk
nąć do drzwi taksówki, które się „same” otwierają i zamykają, jakby
to czyniły duchy; wypada pogodzić się z myślą o stale wzrastającej
samodzielności materii.
Należy sądzić, że wszystkie opisane sposoby przenoszenia w
przestrzeni okazałyby się w tym wielkim mrowisku całkowicie niedo
stateczne, gdyby nie telefony. Genialne, wszechobecne, tanie, nie
mal nigdy nie psujące się telefony. Obywatela miasta Warszawy,
gdzie usługi telefoniczne kosztują człowieka tak wiele nerwów, zdu
miewa poziom tokijskiej telekomunikacji, w stolicy Japonii ktoś naj
wyraźniej dostrzegł ścisły związek między ułatwieniem kontaktów te
lefonicznych a spadkiem ruchliwości mieszkańców. W Japonii działa
około 50 milionów telefonów. Tokio jest jedną z najlepiej stelefonizo-
wanych stolic świata*, niemal dokładnie co drugi człowiek ma tutaj
telefon. Na każdym kroku stoją czerwone automaty telefoniczne,
które — w przeciwieństwie do warszawskich — łączą abonentów
niezawodnie (10 jenów za 3-minutową rozmowę); automaty ozna
czone są numerami, pod które można również dzwonić. Tokijski spis
telefonów zawarty jest w kilku grubych tomach, maczkiem zadruko
wanych.
A wszystko to wymyślono i dano ludziom do użytku, by mogli
opanować żywioł miasta. Na obszarze 2 procent całej powierzchni
Japonii skupiły się 23 miliony ludzi, co rok przybywa paręset tysięcy
nowych mieszkańców. Puchnie coraz bardziej ten świat murów, sieci
przewodów elektrycznych i kanalizacyjnych, potężnieją siły przed
miotów martwych. Powietrze nasycone jest elektrycznością, hała-
' Od pewnego czasu wprowadzono w Tokio system „dzwonków kieszonkowych".
Jest to miniaturowy aparat radiowy (12 x 6 x 2 cm) o wadze 20 dkg, który nosi się w kie
szeni lub torebce. Znając numer „dzwonka”, można go wywotać zwykłym telefonem.
28
■om, spalinami. Na falach eteru nie ma już kawałka miejsca. Miasto,
kińre stanowi szczytowe osiągnięcie cywilizacji, oddycha z najwyż
szym trudem.
Największa w świecie metr o polis jest owym mechanizmem,
klóry porusza się siłą bezwładności, gotów zniszczyć każdego, kto
■■lanie na jego drodze. Proszę popatrzeć na te rzeki ludzi i pojazdów,
n.i przerażające termitiery domów, szkół, boisk, dworców. Proszę
pizejrzeć statystyki zmarłych na nowotwory i ofiar epidemii, ludzi ze
■■chorzeniami dróg oddechowych, chorych nerwowo i umysłowo, sta
tystyki z dziedziny przestępczości i prostytucji, zestawienia zabitych
na jezdni (ponad 700 trupów rocznie). Nie ma chyba wątpliwości,
lokio jest już bliskie nowej wersji starożytnego pojęcia n e k r o p o
li s, miasta umarłych...
Któregoś dnia, wiedziony wewnętrzną potrzebą, poszedłem w
kierunku stacji Shimbashi i dalej w stronę wielkiego bazaru nad zato
ką — tam długo przyglądałem się dokonującym żywota tokijskim rik
szom. Jeszcze w pierwszym dwudziestoleciu naszego wieku było
Ich w Japonii 200 tysięcy, dziś stanowią zabytki na miarę warszaw
skich dorożek. Z dziwną ulgą patrzyłem na te ostatnie ludzkie (a
przecież jakże nieludzkie) wehikuły; jeszcze tylko tutaj człowiek jest
panem sytuacji.
To prawda, ludzie siedzą również w elektroniczno-telewizyjnych
ośrodkach kontroli i dyspozycji. Tak, ale tam — za pulpitami pełnymi
migających świateł i kolorowych guzików — odgrywają już tylko rolę
dozorców cywilizacji. Ich jedynym obowiązkiem jest pilnowanie, by
puszczony w ruch mechanizm nie zacinał się i pochłaniał jak naj
mniej ofiar.
W niektórych wypełnionych pojazdami miastach świata miałem
wrażenie, że pode mną rozszalały się piekielne żywioły — w Tokio
piekło ulokowało się również nad głową. Ruch kołowy, a także kole
jowy, w największym mieście kuli ziemskiej skierowano częściowo
ponad dachy domów. Przedsiębiorstwo o dźwięcznej nazwie „Shuto
Kósóku Dóró Kódan” buduje tokijskie autostrady; jest to jedna z tych
desperackich operacji, które na pewien czas odwlekają moment roz
wiązań ostatecznych.
Choć w Japonii powiadają ironicznie, że „Tokio może się po
szczycić najkrótszą autostradą świata”, faktem jest, iż stale zagęsz
29
czająca się sieć stołecznych dróg ekspresowych stanowi dzieło nie
zwykłe i godne bliższego poznania.
Opodal mojego hotelu znajduje się jeden z największych na
świecie wewnątrzmiejskich węzłów drogowych: Hamazaki-Akasaka-
Mitsuke. Kiedy nie mam innych zajęć, a kino mnie już nie pociąga,
idę na żelazny most, przerzucony nad ulicą ku wygodzie pieszych, i
długo wgapiam się w samochodowy lunapark. Betonowe taśmy na
betonowych szczudłach biegną wówczas pode mną, nade mną i po
obu bokach. Cały ruch odbywa się bezkolizyjnie, a zatem węzeł w
ogóle nie jest zawiązany. Ze wszystkich stron nadpływają fale auto
mobili. Z tego punktu obserwacyjnego samochody zamieniają się w
mądre żuki, poruszające się wedle zasad obowiązujących w natu
rze. Prawdopodobnie za lat kilkanaście ten widok spowszednieje,
jak widok tramwajów z pałąkami, niegdyś pojazdów szokujących. Na
razie jest to pyszny temat dla fotografów — dokoła mnie trwa nieu
stające pstrykanie migawek, gęste jak gra koników polnych; jesteś
my wszyscy, obcy i miejscowi, zafascynowani tym obrazem ulic od-
cedzonych z ludzi, rysunkiem arterii, który jest prawdziwym dziełem
sztuki. Wielkie inwestycje drogowe stają się coraz częściej, zwłasz
cza gdy oglądam je z perspektywy, z lotu ptaka, przedmiotem oceny
z zastosowaniem kryteriów estetycznych.
Swoją drogą, dziwna jest metamorfoza nowoczesnej ulicy! Na
naszych oczach zmienia ona funkcję — przestaje być teatrem ludz
kim, żywym, gwarnym, przeobraża się w przelotową arterię komuni
kacyjną. Coraz więcej jest korytarzy w wielkich miastach, coraz
mniej salonów. Widowiskowość ulicy dawnego typu ogranicza się w
metropoliach do wybranych kawałków miasta, ulokowanych prawie
wyłącznie w centrum, gdzie wystawa sklepowa, neon, barwa, stroje
przechodniów zachowały jeszcze swój walor scenograficzny; żeby
ocalić tradycyjny kształt miast, ich ojcowie zamykają najmilsze swe
mu sercu ulice dla ruchu kołowego. Tutaj, w Akasaka-Mitsuke, oglą
da się miasto odizolowane, organizujące widowisko nowego typu i
chyba dla innej publiczności.
Żółto pomalowany most, na którym tkwię (tokijski pomysł został
później skopiowany przez wiele miast, m.in. Warszawę), jest niewy
godnym i dość szpetnym rozwiązaniem, uniemożliwiającym styk
między człowiekiem a pojazdem mechanicznym. Mosty są wysokie,
trzeba piąć się na nie po schodach, najczęściej w tłumie; metalowe
30
konstrukcje zasłaniają horyzont, łamią perspektywy. O ileż zabaw
niejsze są zebry uliczne, po których przebiegają przechodnie z żółty
mi plastykowymi chorągiewkami (bierze się z kosza po jednej stronie
|ozdni, wkłada do kosza po drugiej — u nas by się to chyba nie przy-
|ęło), ale na zebrach też giną ludzie, nie tylko w Warszawie, gdzie
przepisy ciągle preferują samochody, także w Tokio, gdzie przecho
dzień ma na jezdni absolutne pierwszeństwo, jeżeli na ulicy nie ma
chodnika (a chodnika nie ma w Japonii — wyjąwszy śródmieście —
prawie nigdzie).
Z pobliskiej szkoły wysypała się czereda dzieci. Wwindowały się
błyskawicznie na żółty most i zbiorowo opluły przelatującą dołem
grupę samochodów. To w sąsiedztwie szkół powstają w pierwszej
kolejności żelazne przeprawy, to tutaj kierowcy mocniej przyciskają
pedał gazu.
W tokijskiej TV wyświetlano specjalną serię krótkich filmów, któ
rych jedynym tematem był system przejść ulicznych w rozmaitych
miastach, m.in. w Paryżu, Oslo, Londynie; komentator podawał
szczegółowe dane o zebrach, tunelach, sygnałach i tym podobnych
sposobach ratunku z topieli pojazdów. Po cichu pomyślałem sobie:
jak to dobrze, że Warszawy w tej serii japońskiej telewizji nie było —
wyobrażacie sobie, gdyby tak zainstalować kamery przy którejko
lwiek zebrze bez sygnalizacji na Puławskiej czy Grochowskiej?
Najpierw długo stałem przed pięknym mostem Nihonbashi, od
którego tradycyjnie liczy się wszystkie odległości w Japonii, a na któ
rym rozsiadł się teraz ciężki betonowy highway. Była to jedna z chwil
kontemplacji zaprawionej goryczą: autostrady miasta Tokio zignoro
wały względy estetyczne, ich budowniczowie wyciągnęli bezcere
monialnie wszystkie wnioski z faktu, że Tokio ma najmniejszą wśród
światowych metropolii powierzchnię ulic (zaledwie 9 procent, pod
czas gdy na przykład Paryż ma ich 25 procent, Nowy Jork — 35,
Wiedeń — 35, a Waszyngton 43) i że trzeba tę powierzchnię wygos
podarować... w powietrzu.
Ta gigantyczna inwestycja zaczęła się rodzić w 1952 roku. W
1959 był gotowy plan i przystąpiono do realizacji budowy „najkrót
szej autostrady świata”, a dziś już najdłuższej miejskiej drogi eks
presowej na świecie. Plan przewidywał początkowo przerzucenie
autostrad długości około 71 kilometrów (obecnie mówi się już o 250
31
kilometrach), ale z górą dwa razy więcej już wykonano. Osiem jed
no- i dwukierunkowych, dwupasmowych szos szerokości 16,5 me
tra, oznaczonych cyframi od 1 do 9, omotało i powiązało miasto. Za
łożeniem było połączenie cetrum (Ginzy) z najważniejszymi subcen-
trami, a także owinięcie śródmieścia podwójną — luźniejszą i ciaś-
niejszą — pętlą; projekt znajduje się w trakcie pełnej realizacji, mia
sto jest rozgrzebane, przeważnie zresztą bez zakłóceń w ruchu.
Centrum miasta ma już obecnie szybkie połączenia z dalekim por
tem lotniczym Haneda (a dalej, autostradą zamiejską, z Yokohamą) i
z najważniejszym subcentrum, Shinjuku, które można osiągnąć sa
mochodem w ciągu niewielu minut.
Dumą budowniczych tokijskich autostrad jest przerzucenie trasy
nadbrzeżnej (The Bay Shore Linę) o sześciu pasmach w jedną stro
nę i ogólnej długości 10,4 kilometra — stanowi ona fragment 160-ki-
lometrowej autostrady z Yokosuka do Futtsu. Z górą kilometr trasy
biegnie tunelem podmorskim.
Jeden kilometr autostrady miejskiej w Tokio kosztuje około 3 mi
liardów jenów. Cena wykupu jednego metra kwadratowego ziemi
sięga 400 tysięcy, a nawet — jak w Ginzie — 600 tysięcy jenów. Bu
downiczowie starają się, gdzie można, przerzucić highwaye nad lu
strem rzek (31 procent) i ponad ulicami (21 procent).
Są dwie główne przeszkody w budowie autostrad tokijskich: trud
ności techniczne i opór właścicieli posesji. Z największymi nawet tru
dnościami technicznymi dają sobie tokijczycy radę, na przykład po
trafili przeciągnąć autostradę przez linię kolejową w dzielnicy Shibu-
ya bez przerywania ruchu pociągów przelatujących tu co parę minut;
rzekę Tsukiji wpuścili do dwóch ogromnych rur, a jej uwolnione od
wody koryto zamienili w betonową drogę; wydrążyli tunele, z których
najdłuższy, 4-kilometrowy, kontrolowany jest przez ośrodek elektro-
niczno-telewizyjny. Gorzej z przeszkodami w postaci oporu miesz
kańców, którzy przeważnie nie zgadzają się na proponowaną cenę
wykupu ziemi i domów i odwołują się do sądu; jeżeli w ciągu roku i
czterech miesięcy nie można się dogadać, zaczyna działać prawo o
wywłaszczeniu (zresztą raz tylko wykorzystane przez przedsiębiors
two budowy autostrad). Dotychczas wykupiono i zburzono około 9
tysięcy domów.
Tokijskie highwaye są na ogół „ażurowe” — przebiegają po lek
kich estakadach, nie są dołem zabudowane, a tylko niekiedy wyko
32
rzystywane jako parkingi; przyczyną takiej konstrukcji jest nieustają
ce niebezpieczeństwo trzęsień ziemi i, co za tym idzie, unikanie
wznoszenia przeszkód uniemożliwiających ucieczkę.
Przeciętnie 700 tysięcy samochodów korzysta w ciągu doby z
nutostrad tokijskich, przez niektóre odcinki przelatuje w obu kierun
kach 12 tysięcy wozów na godzinę. Wejścia na autostradę są kon
trolowane, za najkrótsze nawet przejazdy obowiązuje opłata kilkuset
jenów.
Po wizycie w dyrekcji „Shuto Kósóku Doro Kódan” przejechałem
prawie całą długość highwayów w Tokio. Na niektórych odcinkach
było dość tłoczno, samochody posuwały się jednak z szybkością
80—100 kilometrów na godzinę. Widziałem sporo napisów w alfabe
cie łacińskim. Co 500 metrów telefon. Łuki zakrętów przeważnie bar
dzo łagodne, tu i ówdzie, dla uniknięcia poślizgu, położono chropo
waty asfalt. W jakimś miejscu napis świetlny informował kierowców,
jaki jest stopień wilgotności powietrza i, w związku z tym, prawdopo
dobieństwo niebezpiecznego poślizgu. Prawie zaraz potem przele
ciał obok wóz pomocy technicznej, a za nim półciężarówka z nadwo
ziem w kształcie buddyjskiej świątyńki, czyli japoński karawan; ktoś
objaśnił mnie z uśmiechem, że to stała służba na autostradach...
Ruch ludzi i pojazdów w Tokio rządzi się na pierwszy rzut oka
prawami mądrości termitów. Masy ludzi i mechanizmów krążą w ko
rytarzach ulicznych na ziemi, nad ziemią i pod ziemią, pozornie nie
kontrolowane; nie kierowane. A jednak w Tokio, mieście rozwijają
cym się i żyjącym żywiołowo, nie wszystko pozostawione jest swe
mu losowi.
W posępnym gmachu policji tokijskiej w pobliżu pałacu cesars
kiego działa Centrum Informacji Ruchu, czyli ośrodek dyspozycyjno-
-kontrolny panujący nad całym obszarem metropolii. Trzy kamery te
lewizyjne obserwują newralgiczne punkty w dzielnicy Ginza. Za dłu
gim pulpitem siedzi kilku oficerów, przed nimi ogromna mapa świet
lna Tokio — zielone światełka informują o normalnych warunkach
ruchu na tym lub innym skrzyżowaniu, rozjeździe czy odcinku ulicy,
światła żółte pokazują punkty poważnie zagrożone paraliżem, ale je
szcze funkcjonujące, światła czerwone — których widzę trzy lub
cztery — sygnalizują stan alarmowy na jezdni: niewydolność arterii
lub całkowite jej zaczopowanie. Oficerowie wydają rozkazy przez
3 - - Monstrum z wdziękiem 33
radio i telefon, doraźnie zmieniają kierunek ruchu na jakiejś ulicy,
otwierają na pewien czas dodatkowe pasma (kosztem kierunku
przeciwnego), nakazują objazdy. Z centrum reguluje się — natural
nie z pomocą komputera — działanie 1500 świateł ulicznych.
Istnieją także „mózgi” o bardziej lokalnym zasięgu, na przykład
centra kontrolne autostrad, kolei oraz tuneli. Mam okazję przyjrzeć
się działaniu jednego z nich — odwiedzam urząd kontrolny highway-
ów w Miyakezaka, w centrum Tokio. Nie po raz pierwszy w Japonii
odnoszę wrażenie, że to nie urząd, lecz sztab wojskowy, w którym
panuje atmosfera napięcia w czasie rozgrywania trudnej bitwy. Czte
ry kamery telewizyjne (jedna z nich o zmiennym kierunku nacelowa-
nia) obserwują najważniejsze punkty podziemnych szos. Aparatura
kontrolna bada nasilenie ruchu, zawartość gazów spalinowych w po
wietrzu, alarmuje o każdym wypadku, a nawet pojedynczym zatrzy
maniu się samochodu (kierowca ma wówczas bezwzględny obowią
zek otwarcia maski i wystawienia czerwonej chorągiewki). Obsługa
centrum (30 osób) może się pomylić w ustaleniu miejsca wypadku
do 200 metrów. Kamery telewizyjne rozstawione są w najruchli
wszych punktach miasta. Często znajdują się na wysokości 10, a
nawet 30 metrów. Wyposażone są w obiektywy o zmiennej ognisko
wej (zoomy), a ich „kąt widzenia” wynosi 270 stopni.
Gospodarze demonstrują swemu gościowi pozorowany alarm
aparatów, sygnalizujących nadmiar spalin, a następnie alarm poża
rowy. Liczniki elektronowe rejestrują każdy przejeżdżający tunelami
samochód — jest godzina 10.29, widzę, jak kolejno wyskakują licz
by: 3537, 3538, 3539... Do północy tego dnia licznik wykaże około
60 tysięcy pojazdów pod ziemią. Patrzę w ekran telewizyjny na sa
mochody mknące 30 metrów pode mną, zbliżające się do niebezpie
cznego rozwidlenia — stwierdzam, nie bez podziwu, jak pilnie każdy
kierowca wyrzuca kierunkowskaz, jak dokładnie trzyma się swojego
pasma. Dyżurny kontroler zapala na próbę czerwony sygnał w któ
rymś miejscu tunelu, wszystkie wozy hamują, ustawiają sią grzecz
nie w kolejkę.
Pokazują mi własną elektrownię i centrum klimatyzacji tunelowej
w podziemiach budynku, potem stromymi schodami sprowadzają
wprost na autostradę wydrążoną nad śródmieściem Tokio. Wyją sil
niki samochodów, szumią airconditionery. Co 100 metrów wisi na
ścianie telefon połączony z centralą na górze, co kilkaset metrów
34
znajduje się alarmowa klatka schodowa prowadząca na po
wierzchnię (jest tu tych klatek w sumie szesnaście) i alarmowe guziki
przeciwpożarowe. Dziewięć razy na dobę całą długość tunelu prze
latują patrole.
Podziwiam całe to zakulisowe działanie w Miyakezaka i gdzie in
dziej, heroiczną walkę tokijczyków o utrzymanie wielkiego mecha
nizmu megalopolis w normalnym ruchu, i próbuję odgadnąć, na ile
lat uda się odsunąć tutaj ostateczny paraliż miasta. Bo finalnej kata
strofy i tak chyba uniknąć się nie da.
WYŻEJ NIŻ PAGODY
Z wyraźnym przestrachem patrzę tokijczycy na masywny wieżo
wiec „Kasumigaseki”, który prawie z miesiąca na miesiąc wyrósł w
środku miasta. Jego pojawienie się uznano za pierwszy sygnał
zmiany „linii nieba” w stolicy Japonii.
„Kasumigaseki” był najwyższym budynkiem Japonii (147 me
trów, 39 pięter), wzniesionym po rewizji japońskiego prawa budowla
nego, które przez długie lata ograniczało wysokość domów do 31
metrów.
Tym samym przełamana została druga — prócz tradycji — barie
ra na drodze do unowocześnienia japońskiego krajobrazu miejskie
go. Widmo trzęsienia ziemi przestało straszyć konstruktorów i archi
tektów — uwierzyli komputerowi HITAC 5020, który przewidział i
obliczył wszystko na wypadek nadejścia katastrofy żywiołowej.
Odwiedziny „Kasumigaseki”, drapacza stojącego w centrum
miasta, przy ważnej trasie z Shimbashi do Akasaka — Mitsuke, były
ostatnim etapem mojego architektonicznego rajdu przez Tokio, jed
nego z dziwaczniejszych zespołów miejskich na tym świecie.
W baraku biurowym dano mi niebieski hełm i czyste białe rękawi
czki. Winda powiozła mnie na najwyższe piętro, skąd rozciąga się
panorama miasta; dopiero ze szczytu wieżowca widać, jak miałka
jest zabudowa Tokio, jaki ewenement stanowi ten pierwszy wysoki
gmach (już wkrótce potem wyrosła ich liczna kolonia).
W czasie biegania po piętrach w towarzystwie paru budowni
czych toczy się długa rozmowa na jeden i ten sam temat: co uczy
niono, by wieżowiec ostał się silnym wstrząsom skorupy ziemskiej?
Konstrukcja gmachu jest więc, tłumaczą mi, elastyczna, miękka.
— „Kasumigaseki” jest jak bambus — powiada jeden z techni
ków — może odchylać się bezkarnie na boki.
36
Przewidziano, że owo wychylenie będzie sięgać do dwóch centy
metrów na jedno piętro. Na trzydziestym dziewiątym wyniesie więc
ponad trzy czwarte metra!
— Czy chciałby pan być tu na górze w czasie silnego trzęsienia
:*lomi? — pytam.
— Będzie mocno kiwać, ale nie ma obaw — brzmi odrobinę
okrężna odpowiedź.
Obawy mają być rozwiane przez użycie fundamentów, które
wkopano na głębokość dwudziestu metrów. Przez stal i beton, ze
stawiane „luźno”. Przez niezwykle szczegółowe obliczenia rozmai
tych sił, które mogłyby w jakiejś chwili działać destrukcyjnie.
Istnieją więc podstawy, by uwierzyć w trwałość i niezniszczal-
ność tych stu tysięcy ton (tyle właśnie waży budynek). Ze względów
psychologicznych jednak, by ludziom zaoszczędzić nerwów, buduje
się ściany w pewnym oddaleniu od kolumn nośnych. Żeby ukryć
przed okiem lokatorów wyraźniejszy ruch ścian i uniknąć ich zaryso
wania.
Oglądam stropy okładane izolującymi płytami — pod nimi znaj
duje się stal, beton, żelazne pręty. Próbuję docenić ważność infor
macji, że ziemia i budynek będą miały w każdym wypadku inne fale
drgań.
Na budowie panuje spokój i ład. W skrzynkach kwitną kwiaty. Na
murach i tablicach rozwieszono kolorowe afisze bhp. Nikt się nigdzie
nie spieszy, nikt nie krzyczy, żaden motor nie warczy. W takiej samej
zapewne atmosferze buduje się w Japonii parterowe pawilony.
„Kasumigaseki” jest biurowcem jednego z najpotężniejszych
koncernów na japońskich wyspach: Mitsui (około 3 miliardów dola
rów rocznego obrotu). Gmach budowano trzy lata, projektantem był
zespół inżynierów z firmy Yamashita. Koszt dwukrotnie większy niż
podobnego budynku bez zabezpieczeń przeciwwstrząsowych.
Niektórzy fachowcy powiadają, że jest już za późno, albowiem
nie wykorzystano szansy w 1945 roku, kiedy to z górą połowa Tokio
przestała istnieć (jak poprzednio nie wykorzystano podobnej szansy
po trzęsieniu ziemi w 1923 roku). Wiadomo jednak, że zawsze ist
nieje jeszcze niezawodny w takich sytuacjach sposób: wyburzanie.
Pierwszą jego ofiarą padł w Tokio sławny hotel „Imperial”, dzieło
Franka Lloyda Wrighta (1921 r.), w którym mieszkali Albert Einstein i
37
Marilyn Monroe; w miejscu niskiego budynku o 230 pokojach stanął
18-piętrowy wieżowiec o tysiącu pokoi.
Dwa inne, skromniejsze zresztą, zwiastuny nowej epoki, to luk
susowy biurowiec w sąsiedztwie pałacu cesarskiego, zwany z an
gielska Palaceside Building (9 pięter nad ziemią, 6 pod ziemią, 117
tysięcy metrów kwadratowych powierzchni użytkowej), oraz 16-pię-
trowa siedziba Banku Fuji (81 tysięcy metrów kwadratowych). Rów
nież w tych gmachach zastosowano magiczną zasadę „miękkiej
struktury”, a w ścianach znalazły się granitowe płyty poprzekładane
poduszkami z syntetycznego kauczuku.
W ciągu niewielu lat Tokio wyszło z opłotków, wychyliło głowę z
trzęsawiska jednopiętrowych, stłoczonych ze sobą drewniaków. Wy
nurzyły się z niego liczne betonowe, stalowe i szklane słupy wieżow
ców. Niektóre liczą ponad 50 pięter, mają po 200 i 250 metrów wyso
kości. W subcentrum Shinjuku doszło do koncentracji drapaczy,
pierwszego wyraźnego „zmanhattanizowania” japońskiego miasta.
Wizyta na Tokijskiej Wieży (Tokyo Tower), owej kopii paryskiej
wieży Eiffla, zdawała się potwierdzać powszechne przekonanie o ja
pońskich talentach do adaptacji i imitacji, o braku samodzielności w
twórczych poszukiwaniach; podobieństwo wielu wyrobów przemysłu
japońskiego do analogicznych produktów zagranicznych uderzało
mnie wielokrotnie. Powiadają Japończycy, że brak im czasu na roz
poczynanie wszystkiego od nowa — biorą, co jest najlepsze i wypró
bowane, od innych, starają się to ulepszyć, niekiedy przystosować
do lokalnych warunków.
W rozmowie z wybitnym architektem japońskim, twórcą Palace
side Building i sławnej rotundy San-ai w Ginzie, Shóji Hayashi, poz
woliłem sobie na delikatną pochwałę nowego budynku Teatru Naro
dowego w Tokio:
— Wydaje mi się, że jest nowoczesny i japoński jednocześnie —
powiedziałem.
— To naśladownictwo budowli z ósmego wieku!
— Widzę w nim coś autentycznie archaicznego, co w postaci
użytkowej przetrwało do czasów drapaczy...
— Autentycznym reliktem jest kimono, nigdy takie budynki.
— Opowiada się pan przeciw narodowym akcentom formy w no
woczesnej architekturze?
38
— Nie można w betonie udawać tego, co zawsze było z drewna.
Nowe materiały determinują nowe kształty.
— Czy w swoim ostatnim dziele nie korzystał pan w ogóle z do
świadczeń i tradycji japońskiej architektury?
— W Palaceside Building także nie ma okien jak w większości
naszych drewnianych domów. Po prostu całe ściany są ze szkła —
odpowiada z uśmiechem Shóji Hayashi, a ja myślę sobie, że w tym
sensie duża część światowej architektury jest dziś bardzo japoń
ska...
Miałem już jednak za sobą bezpośredni kontakt z licznymi obiek
tami oryginalnej myśli japońskiej. Czołowi architekci tego kraju pro
jektują dziś niezwykłe budynki w niezwykle trudnych warunkach — w
miastach zapełnionych po brzegi ludźmi i majątkiem nieruchomym,
w strefie świata nawiedzanej nieustannie przez trzęsienia ziemi, w
kraju o ciągle żywych tradycjach życia w ścianach z surowego drewna.
W środku ogromnego parkingu przed nowoczesnym portem lot
niczym Haneda stoi nadal czerwona shintoistyczna brama. Ale w
ciżbę miniaturowych domków północno-zachodniej części Tokio
wcisnęła się ogromna bryła katedry katolickiej. Zwycięska ofensywa
nowoczesności zyskuje coraz bardziej na rozmachu.
Katedra Św. Marii jest dziełem największego z żyjących architek
tów japońskich, Kenzó Tange. Dach o unikatowym kształcie (z lotu
ptaka leżący krzyż, na który „luźno” rzucono srebrną materię) pokry
ty jest stalową, oślepiającą w słońcu blachą. Surowa konstrukcja be
tonowa nie kłóci się ze stalą i marmurem. Można doszukać się tu
elementów gotyku i linii dachu japońskich świątyń.
Kenzó Tange stworzył też piękny i mocny w swej prostocie pom
nik ofiar bomby A oraz muzeum w Hiroshimie, zaprojektował także
główny budynek zespołu olimpijskiego w Komazawa; wielka hala (3
baseny pływackie-lodowiska, boisko, 12 tysięcy miejsc siedzących)
jest bardziej rzeźbą niż budowlą, dziś już jednym ze znanych w świę
cie symboli Tokio.
Tange, profesor Uniwersytetu Tokijskiego, ostro krytykuje zabu
dowę centrum stolicy. W opublikowanym w formie książki planie dla
Tokio domaga się częściowego zasypania Zatoki Tokijskiej i utwo
rzenia na niej czegoś w rodzaju archipelagu. Ze środka miasta,
gdzieś aż zza dworca głównego, wybiegałaby — według jego wizji
— wielka oś komunikacyjna, która przecięłaby następnie całą zato-
39
kę. Przy tej osi miałyby się znaleźć ważne budynki biurowe i admini
stracyjne, zawieszone wysoko na czymś podobnym do mostów, a
połączone z arterią na dole licznymi windami i schodami; osiedla
mieszkaniowe w kształcie gigantycznych pagód pomieściłyby 5 mi
lionów ludzi, o którą to liczbę Tokio w najbliższych latach zapewne
się powiększy.
Pierwsza rewolucja w obliczu tego monstrualnego miasta zaczę
ła się w latach dwudziestych bieżącego stulecia. To wtedy powstały
zaprojektowane przez obcokrajowców nowoczesne budynki dokoła
stacji kolejowej w centralnej dzielnicy Marunouchi, przede wszystkim
— gmach redakcji „Reader’s Digest”. Przez całe stulecia jedynym
niemal zagranicznym natchnieniem japońskich budowniczych były
Chiny — w końcu nadszedł czas zerwania z tą jednokierunkowością,
z izolacją od innych wpływów z zewnątrz.
Po trzęsieniu ziemi w 1923 roku (60 tysięcy ofiar) część śródmie
ścia Tokio nabrała charakteru kosmopolitycznego, narodziło się spo
ro udanych gmachów, jeszcze więcej zaś bez jakichkolwiek znamion
indywidualności. Ten proces, dość chaotyczny i bezplanowy, moder
nizacji stolicy trwa do dzisiaj. Dyktują go w przeważającej mierze
wąskie interesy osób prywatnych i potężnych przedsiębiorstw. Tokio
nadal jednak pozostało w większości miastem drewnianym. Miastem
małych domków i miniaturowych ogródków na miarę prowincji, a nie
największej w świecie metropolii.
Jak wiemy, w ciągu ostatnich lat ponad powierzchnię tego ocea
nu monotonii i anonimowości wystrzeliły betonowo-szklane wyspy
kilkunastu subcentrów, gdzie dominują owe sławne stacje kolejowe
żyjące w symbiozie z gigantycznymi domami towarowymi, minshu
eki.
Pierwszy budynek z czerwonej cegły stanął w Tokio dopiero w
1892 roku. Stało się to właśnie w Marunouchi, projektantem był an
gielski inżynier Josiah Conder. Wywołało to wówczas falę sprzeci
wów i ostrych ataków zarówno na budowniczego, jak i ojców miasta.
Teraz co rok na terenie stolicy wyrasta 800 dużych gmachów, po
wstają zatem z górą dwa wielkie domy na dobę. Postęp wyraźny,
uzasadniający prawo do używania metafory „eksplozja budowlana”.
Kiedy jednak powiadają, że stolica Japonii zajmuje swymi 10 pro
centami rocznego wzrostu majątku nieruchomego pierwsze miejsce
40
na świecie, mam w oczach tę bezbrzeżną plazmę, która rozlewa się
na obszarze pięciokrotnie większym od powierzchni tzw. Wielkiej
Warszawy. Przy tak skromnym punkcie wyjścia łatwo o efektowne
procenty.
Trochę rozumiem irytację pana Shóji Hayashi, gdy mówi o aktua
lnych przepisach budowlanych w Japonii:
— Władze zatwierdzające nowy dom interesuje prawie wyłącz
nie realizacja warunków sanitarnych, bardzo mało natomiast obcho
dzi je kształt budynku.
Trzeba przyznać, że kształt przeciętnego domku, wyrastającego
w wielkim Tokio jest znacznie doskonalszy niż przeciętnego egzem
plarza w owej grzybni, która od Rembertowa po Łomianki i od Ra
szyna po Jabłonnę ogarnia Warszawę. Dom japoński budowany jest
głównie z drewna i papieru. Składa się z solidnego dachu, z wysoko
nad powierzchnią ziemi umieszczonej podłogi parteru, z częściowo
rozsuwanych ścian, shóji, płaszczyzn poprzecinanych symetryczny
mi ramkami i wypełnionymi wysokiego gatunku papierem. Podłogi
pokryte są matami, łatami, lokatorzy siedzą na poduszkach, zabuto-
nach, i śpią na materacach, futonach, w zimie grzeją się przy małych
piecykach, kotatsu.
W każdym z japońskich domków przejawia się miłość do natury.
Kiedy amerykańscy okupanci opuszczali zarekwirowane mieszka
nia, powracający właściciele natychmiast zdrapywali ze ścian i po
dłóg przezroczyste bezbarwne lakiery i usuwali z okien shóji nylono
we szybki, które miały na pewno lepsze właściwości niż papier.
Tokijczycy 144 razy w historii patrzyli na niszczenie swego mia
sta. Katastrofy żywiołowe z największą łatwością trawiły tysiące dre
wnianych domostw, a wraz z nimi ludzkie życie. Za każdym razem
dokonywano rekonstrukcji z poszanowaniem tradycyjnych norm i
gustów. Dopiero bieżące stulecie przyniosło zwrot i pokonało dwa hi
storyczne progi: lata dwudzieste z pierwszymi jaskółkami architektu
ry zachodniej i lata sześćdziesiąte z dramatyczną próbą wprowadze
nia budownictwa wysokościowego.
Najwybitniejsi architekci japońscy zaniepokojeni są sytuacją w
stolicy, a także w innych miastach kraju. Oto ci, którzy realizują naj
bardziej interesujące obiekty: Kenzó Tange, Masachika Murata, Ku-
nio Maekawa, Junzó Yoshimura — projektant nowego gmachu w
kompleksie pałacu cesarskiego, Kimio Yokoyama — budowniczy o-
41
środka sekty Sókagakkai pod Fuji, Junzó Sakakura — twórca stacji
w Shinjuku, znany nam już Shóji Hayashi. Każdy z nich marzy jednak o
śmielszym planie urbanistyczno-architektonicznym, który byłby ratu
nkiem dla Tokio, niektórzy (jak Tange) występują z nim publicznie.
Tymczasem „eksplozja” nie ustaje. Stolicy przybywa co rok kil
kaset tysięcy mieszkańców, którzy muszą mieć dach nad głową;
klecą go sobie najtańszym kosztem, podobnie jak kiedyś czynili to
ich przodkowie. Trwa także i nasila się anarchiczny atak budowni
ctwa „cywilizowanego”. Wzrasta nieustannie liczba samochodów,
nie zwiększa się — i tak jeden z najmniejszych na świecie — obszar
terenów zielonych. Istnieje oficjalny plan rozbudowy i przebudowy
Tokio, ale stanowi on jedynie dokument na papierze. Nie ma na to
większego wpływu nawet naczelny architekt stolicy.
Istnieje opinia, że trzeba będzie wezwać na pomoc specjalistów
z całego świata. Jednocześnie nieuchronne będzie ostateczne zła
manie konserwatyzmu i oporu milionów Japończyków, którzy od ty
sięcy lat mają swój własny styl budowania.
Jeżeli wyłączyć dalekie przedmieścia, w Tokio żyje około 15 ty
sięcy osób na jednym kilometrze kwadratowym. Tłok więc panuje
prawie jak w kolejce podziemnej w godzinach szczytu.
Ścisk próbuje się w tym mieście rozładowywać nie tylko poprzez
ucieczkę w kierunku pionowym, ale też przez intensywne działanie
w płaszczyźnie poziomej.
Posłuchali profesora Tange i innych specjalistów. Zasypują Zato
kę Tokijską. Zadanie na miarę paru pokoleń.
Na odebranych morzu terenach lokują instytucje, bez których tru
dno żyć, z którymi wszakże lepiej żyć na odległość. Na sztucznej wy
spie Yumejima (Wyspa Snów) wybudowano ogromny zakład spala
nia śmieci — dwa charakterystyczne trójkominy produkują rudy dym,
snujący się potem kilometrami ponad szarobrunatnym wysypiskiem.
O palmę pierwszeństwa w dymieniu walczą tu liczne małe zakłady
przemysłowe. W cały ten smutek „czerwonej pustyni” zanurzone są
nowe bloki mieszkalne i ich lokatorzy; suszoną po neapolitańsku bie
liznę pokrywa szybko dyskretny osad.
I choć miejsce nie jest najpiękniejsze i najbardziej radosne, to
przecież stanowi jakiś ratunek dla umordowanej metropolii. Po no
wych drogach prowadzących przez posępny krajobraz jeżdżą samo
42
chody ciężarowe, wywrotki, dźwigi, ale też liczne wozy tych, którzy
oglądają sobie te strony z nadzieją na przyszłość i z dumą z realiza
cji wspaniałej inwestycji.
Nowe poldery tworzone są przez Japończyków techniką dosko
nalszą niż holenderska. Dodajmy, że powstają one nie tylko na Zato
ce Tokijskiej, ale i wzdłuż całego niemal wschodniego wybrzeża wy
spy Honshu.
Istnieją uzasadnione podejrzenia, że Japończycy nie posiedli te
chniki Holendrów w innej ważnej dziedzinie: osuszania terenów pod
mokłych, pompowania wody podskórnej, która jest zarówno klęską
Amsterdamu, jak i niektórych dzielnic Tokio. Są dowody, że sytuacja
zaczęła się komplikować po rozpoczęciu zasypywania zatoki. Wia
domo, że dzielnica Koto zapadła się od 1911 roku o 4,3 metra; 124
kilometry kwadratowe, czyli prawie jedna czwarta tej części miasta,
leży poniżej poziomu morza. Wiadomo również, że w ostatnich la
lach szybkość pogłębiania się depresji wzrosła.
BURZA, OGIEŃ I OJCIEC
Lista plag i klęsk gnębiących Japonię jest tak bogata, że miesz
kańcy wysp znieczulili się na ich istnienie. Niekiedy nawet — strach
powiedzieć — czynią ze swych nieszczęść atrakcję turystyczną. W
Matsushiro w prefekturze Nagano na żelbetowym moście umiesz
czono, chętnie przez wszystkich fotografowaną, tablicę: „Uwaga, ze
względu na trzęsienia ziemi most niepewny”; podobno w tymże mie
ście hotele posługują się tzw. reklamą negatywną: „Zwracamy pie
niądze za dni bez trzęsień ziemi”.
Tokio ma „atrakcji” całe mnóstwo. Przede wszystkim — klęskę
przeludnienia; w „największej wsi” na świecie trwa bezprzykładna
eksplozja ludnościowa, co pociąga za sobą tysiąc dalszych klęsk.
Tokio znajduje się w czołówce miast nękanych pożarami, należy do
rekordzistów w zakresie nasilenia hałasu, stopnia zanieczyszczenia
powietrza i wody. Tokio znajduje się w „pasie ognia” i w każdej se
kundzie może tu zadrżeć ziemia.
Japończycy mogliby z czystym sumieniem zaczynać swe foldery
propagandowe od słów: „Witajcie w Tokio, w mieście, w którym nikt
nie gwarantuje wam życia, zdrowia i spokoju!” I chyba tylko przez
przekorę mówią stale coś wręcz przeciwnego: „Tokio — najbezpiecz
niejsze miasto świata”.
Pojechałem ze strażakami do pożaru. Dziwnie jest siedzieć w sa
mochodzie pędzącym pod wyjącą syreną, człowiek czuje się wtedy
ważniejszy, dziwi go trochę rozstępujące się morze pojazdów. Kiedy
w końcu dotarliśmy na miejsce, mało już było do gaszenia; po dro
dze zatrzymywaliśmy się kilkakrotnie, a kierowca dopytywał się
przechodniów o adres — brak nazw ulic i numerów domów (też ga
tunek klęski straszliwej!) nawet straży pożarnej daje się we znaki.
Spaliło się siedem domów w Hakusan, gdzie mieściły się zakłady
44
drukarskie. Przybrano mnie w czerwoną opaskę i mogłem kręcić się
bezkarnie po pogorzelisku.
Wszystko dokoła, jak w całym prawie wielkim Tokio, drewniane,
strażacy polewają sąsiednie domy, które efektownie parują. Inni —
ubrani jak na wojnę atomową w białe kombinezony — rozpylają
środki chemiczne. Jeszcze inni rozbijają namiot dla pogorzelców i
organizują tam punkt informacyjny.
Widzę z daleka, jak policjant ustawia na środku wąskiej uliczki ta
blicę i coś na niej pisze. Jest to polecenie objazdu dla wszystkich sa
mochodów.
Nad popiołami fruwają strzępy książek. Przeważnie drukowano
tu komiksy dla młodzieży. Kartkuję któryś z nich — epizod jednej z
sensacyjnych opowieści dotyczy, jak na ironię, walki z szalejącym
pożarem.
Podziwiam spokój i zdyscyplinowanie ofiar pożaru. Cała akcja
odbywa się niemal w zupełnej ciszy. Z daleka dochodzi szum mia
sta. Trzeba katastrofy i gwałtownej przerwy w normalnym życiu, aby
ustał na moment zgiełk i jazgot.
W jakimś miejscu buzuje czarny dym. Zaczyna kłębić się niebez
piecznie. Już kaszlą najbliżej stojący ludzie. Strażacy ciągną pospie
sznie gruby parciany wąż. Pochłaniacz dymu. Podłączony jest do
dużego samochodu, który „ssie” tak energicznie, że na wszelki wy
padek usuwam się, by i mnie nie wessał. Później mówiono, że to
wielkie techniczne osiągnięcie japońskiej straży, która podobno jako
jedyna na świecie radzi sobie skutecznie z dymem.
Kilkunastu ludzi wkracza do środka trzeszczącego od gorąca
domu. Jeszcze jedna odmiana kamikaze, ale uspokajają mnie, że
spadające drewno jest przeważnie lekkie i rzadko kto ginie.
Robię kilka fotografii szalenie bojowo wyglądających strażaków i
odjeżdżam do centrali tokijskiej straży pożarnej.
Najpierw wita mnie przed wejściem pomnik strażaków, potem dy
żurny oficer. Zanim pokażą mi centrum dyspozycyjne, muszę obej
rzeć miejscowe muzeum: tablice pięćsetletnie z symbolem rombu w
kole, czyli narzędzie do „odczyniania” groźby ognia, stare szable
strażackie, hełmy z pruskimi pikielhaubami.
Tokio ma swoją ogniową historię. Od setek lat, zwłaszcza zimą,
wybuchały tutaj liczne pożary, które nazywano „Kwiatami Edo”. Jak
już wspomniano, Edo było nazwą Tokio do roku 1868, kiedy to na
45
stąpiła restauracja władzy cesarskiej. Wtedy, jak dziś, japońskie
domy z drewna i papieru padały łatwo pastwą płomieni. Płomieni,
które były jak „czerwone płatki kwiatów”.
W stolicy Japonii dyżuruje w stałej gotowości około 17 tysięcy
strażaków zawodowych i 16 tysięcy ochotników, co oznacza, że pod
tym względem Tokio ustępuje jedynie Nowemu Jorkowi. Wyposaże
ni są oni w 600 samochodów z motopompami (co prawda nie wszys
tkie nowoczesne), 12 łodzi, 5 helikopterów, całą kupę specjalnego
sprzętu; w związku z powiększającą się liczbą wysokich domów to
kijska straż pożarna uzbroiła się ostatnio w 35-metrowe drabiny.
W wielu miejscach miasta widziałem czerwone wozy, czające się
w otwartych drzwiach remiz, jak psy gotowe do skoku. Wyskakują
tak wiele razy w ciągu doby — 25 razy do pożaru, a jeszcze częściej
wskutek fałszywego alarmu. Miasto pełne jest przelatujących wozów
strażackich i przeraźliwego wycia ich syren.
Pan oficer przekazuje mi kilka interesujących danych. Twierdzi,
że 89 procent domów w Tokio jest z drewna, co przekracza oficjalne
liczby statystyczne. Informuje, że w Tokio główną przyczyną poża
rów jest zaprószenie ognia niedopałkami papierosów i zapałkami
oraz piecyki na węgiel drzewny. Natomiast elektryczność, zasad
nicza przyczyna pożarów na przykład w Stanach, znajduje się na
dalszym miejscu.
W końcu wpuszczają mnie na salę centrum dyspozycyjnego.
Oczywiście: długie pulpity z setkami światełek, ciżba telefonów, bli
żej nie określone aparaty. Cały, klasyczny już dziś, rynsztunek no
woczesnej techniki.
Jak powiadają niektórzy, poezja cywilizacji.
Dowiaduję się rzeczy ciekawej: ośrodek stanowi zarówno cen
trum wezwań straży pożarnej (z każdego automatu telefonicznego
można natychmiast i bez pieniędzy zaalarmować straż wykręcając
numer „119”), jak i pogotowia ratunkowego; ktoś wyciągnął widać
wniosek z przysłowia, że „nieszczęścia chodzą parami”. Każdy szpi
tal i każdy ze 148 ambulansów ma tu swój guzik na tablicy i połącze
nie radiowo-telefoniczne. Oficer dyspozycyjny kieruje karetki z cho
rymi, stosownie do potrzeb i wolnych miejsc, do odpowiedniego
szpitala.
Na ścianie wisi ogromna mapa Tokio. Wpięto w nią szpilki o róż
nokolorowych łebkach. Oznaczają tegoroczne pożary. Tylko otocze
46
nie pałacu cesarskiego wolne jest od szpilek; cesarska brygada poli
cji dysponuje własnym oddziałem straży pożarnej.
Oglądam fotografie z ćwiczeń strażaków, imponujących spraw
nością. Podziwiam kilka świetnych plakatów przeciwpożarowych: ja
pońska mata, popielniczka, obok niej żarzący się złowieszczo papie
ros; dziewczynka na pogorzelisku, w rączce osmalona lalka; zając
Idzie ulicą o godzinie dziesiątej wieczorem — tradycyjnej godzinie
codziennej kontroli przeciwpożarowej — i wzywa do czujności. Po
znaję w końcu trudną technikę gaszenia pożarów w podziemnych
centrach sklepowych, metodę budowy mostków ratunkowych po
między wysokimi budynkami (podobno dobre do ucieczki, jeszcze
lepsze dla złodziei).
Wszystko mi się szalenie podoba i byłbym zachwycony osiągnię
ciami japońskiej straży pożarnej, gdybym nie jechał sam do pożaru i
nie wiedział, jak trudno jest zdążyć na czas. Gdybym nie obserwo
wał, jak ospale gaszono palący się w środku Ginzy hotel „Nikkó”,
nad którym krążyły co prawda nowoczesne helikoptery, ale z repor
terami na pokładzie. Gdybym nie wiedział, że pewnego dnia od ós
mej wieczorem do północy sparaliżowany został ruch na lotnisku
Haneda z powodu pożaru kabli podziemnych i wygaszenia wszyst
kich świateł.
W Tokio najlepiej czują się ci, co nic nie czują. Ludzie, którzy
mają nie najlepsze powonienie; ich płuca wcześniej czy później za
reagują, oczywiście, na trujące zawiesiny w powietrzu, ale przynaj
mniej nosy nie ucierpią.
Ogromna większość obywateli Tokio nie jest wszelako głucha i
oddycha normalnie. Wszyscy cierpią coraz bardziej i zmuszają wła
dze miasta do walki z nasilającą się klęską.
W pobliżu stacji kolejowej Shibuya, w środku jednego z najruchli
wszych tokijskich subcentrów, stoi wysoka wieża pomiarowa hałasu.
Na widocznych ze wszystkich stron trzech dużych ekranach wyska
kują co kilka sekund świetlne liczby, obrazujące stan nasilenia
dźwięków w tym punkcie miasta. To tutaj odbywa się — rzec można
— pomiar tętna stolicy Japonii.
Długo, bardzo długo obserwowałem zmieniające się liczby —
przeważnie były to „74”, „76”, „80”, „82”. Tyle fonów odbierała wie
ża. Medycyna stwierdziła, że hałas o sile ponad 80 fonów stanowi
47
niebezpieczeństwo dla organizmu człowieka. Na ekranach jest miej
sce na trzy cyfry i na przykład przy niskim przelocie odrzutowca, cze
go zresztą sam nie widziałem, wszystkie pola są wypełnione. Naj
wyższe i prawnie dozwolone natężenie hałasu dla dzielnicy przemy
słowej wynosi 70—75 fonów, mieszkalnej 50—55, a handlowej —
jaką jest Shibuya — 65.
Odwiedziłem Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej. Co robi
się, by stłumić zgiełk piekielny w Tokio? Tłumaczono mi to zawile i
nieprzekonywająco. W chwili gdy urzędnik mówił o walce z hałasem
samochodów, którym nie wolno używać klaksonów, na ulicy powstał
korek i zawyły przeraźliwie dwa tuziny aut.
Istnieją przepisy nakazujące odrzutowcom ścisłe trzymanie się
wyznaczonych pasm i przestrzeganie wysokości. W wypadkach ła
mania tych przepisów towarzystwa lotnicze płacą karę. Działa spe
cjalna stacja automatyczna do kontroli nasilenia dźwięków, która
m.in. notuje, że w pobliżu lotniska Haneda, w Omori-Heiwajima, pa
nuje prawie zawsze hałas o natężeniu 75—110 fonów, a zdarza się,
że osiąga i 120 fonów! Jak mi powiedziano, ministerstwo ma zamiar
protestować przeciw zapowiedzianemu wprowadzeniu nad miasto
komunikacyjnych samolotów naddźwiękowych *.
Wiele instytucji tokijskich, m.in. szkoły, urządza pomieszczenia
dźwiękoszczelne, podobnie jak coraz więcej urzędów, zakładów i
osób prywatnych izoluje się od świata zewnętrznego klimatyzacją.
Jak doniosła prasa w czasie mojego pierwszego pobytu, 6 pro
cent mieszkańców Tokio ma chroniczny bronchit. Służba meteorolo
giczna uwzględnia czasem w swych komunikatach dane o aktual
nym zadymieniu miasta**.
W opracowywaniu znajduje się projekt ustawy o obowiązku kli
matyzacji wnętrz budynków publicznych i zakładów pracy w okresie
szczególnie wysokich temperatur. Istnieje bliski zamiar uruchomie
nia miejskich central klimatyzacyjnych, najpierw w sześciu dzielni
cach śródmieścia.
* Z wyjątkiem rzadkich a specjalnych przylotów Concorde’a — komunikacyjne
naddźwiękowce nie pojawiają się na tokijskim niebie.
** Ale uwaga! W ciągu ostatnich kilkunastu lat uczyniono w Tokio ogromny postęp
w poprawie gatunku powietrza. Na przykład wszystkie taksówki stołeczne napędzane
są gazem (butan-propan), przestały niemal całkowicie dymić kominy. Władze miasta
twierdzą, że Tokio ma czyste powietrze.
48
Jak napisał „Japan Times?” — „Wielka rzeka, płynąca przez
miasto, bywa powszechną dumą. Londyn ma swoją Tamizę, Paryż
Sekwanę, Montreal Rzekę Świętego Wawrzyńca. Tokio ma Sumidę.
Tokio nie ma powodów do dumy z Sumidy. Jest ona brudna i cuch
nie”.
Podobnie jest z trzydziestu dwoma pozostałymi rzekami i kanała
mi w Tokio. Żadne z nich nie nadają się do kąpieli, ryby w nich zdy
chają, ludzie unikają wszelkiego kontaktu. Każdego dnia specjalne
lodzie wyławiają 40 ton śmieci i szlamu, a należałoby jeszcze ten
„odłów” czterokrotnie zwiększyć.
Nieustannie napływają doniesienia o epidemiach spowodowa
nych zatruciem wodą pitną lub rybami. Jak dobrze pójdzie, niedługo
Już nie trzeba będzie w celach zbrodniczych uciekać się w Tokio do
arszeniku — wystarczy napoić ofiarę wodą z Sumidy i potrzymać ją
parę godzin bez maski na głównym skrzyżowaniu Ginzy.
Tokijczycy zachowują się od pewnego czasu, jakby nic nie wie
dzieli o trzęsieniach ziemi. Budują wysokie domy, drążą głębokie tu
nele, przerzucają estakadami autostrady.
Tymczasem nikt nigdy nie odwołał stanu zagrożenia w rejonie
■tolicy, nikt nie oddalił miecza Damoklesa, który dzień i noc wisi nad
milionami mieszkańców.
Nie bez przestrachu dowiedzieli się tokijczycy, co by się stało,
gdyby ziemia zadrżała z podobną siłą jak w czasie strasznego trzę-
•lenia w 1923 roku. Pewnego dnia mianowicie urząd gubernatora
Tokio (po naszemu — prezydenta miasta) ogłosił publicznie posęp
ną wizję: 22 tysiące domów zawali się. Przyjmując, że wiatr będzie
wiał z prędkością 3,5 metra na sekundę w kierunku północno-zacho
dnim, w mieście wybuchą 794 pożary, z czego 326 rozprzestrzeni
■lę, a 468 będzie do ugaszenia.
Aby temu zapobiec, przygotowuje się puste przestrzenie (500 x
500 metrów), dokąd będzie się można ewakuować.
W czasie trzęsienia w 1923 roku zginęło ponad 59 tysięcy osób.
Wizjonerzy twierdzą, że obecnie ofiar byłoby „o wiele więcej”.
Raport gubernatorskiego urzędu określa 42 miejsca, gdzie najle
piej byłoby uciekać, m.in. otoczenie pałacu cesarskiego, park Hibiya
i tereny dzielnicy Koto. Raport stwierdza, że w Tokio jest 15 tysięcy
4 Monstrum z wdziękiem 49
Olgierd Budrewicz Monstrum
Olgierd Budrew icz Monstrum z wdziękiem Tokijskie ABC Wydanie III poprawione i uzupełnione Instytut Prasy i W ydaw nictw „Novum ” W arszaw a 1990
Opracowanie graficzne Marek Zipper Zdjęcia autora i archiwalne Konsultacja japonistyczna Jolanta Tubielewicz Redaktor Jadwiga Fąfara Redaktor techniczny F. Gierasiemowicz Grażyna Ejsbrener Korekta Barbara Michalak © Copyright by Olgierd Budrewicz 1970, 1978 Warszawa 1990 Instytut Prasy i Wydawnictw ,.NOVUM" Warszawa 1990 r. Wydanie III Nakład 25 000+250 egz. Papier offset III kl. 90 g Ark. wyd 14.5. ark. druk 16 Łódzka Drukarnia Dziełowa Zakład nr 3 w Tomaszowie Maz Zam. 218/1100/90 Słowo od reportera W tym kraju czas biegnie jakby szybciej. Każdy napisany o nim i powtarzany póź niej tekst, każda książka wznawiana po kilku zaledwie latach wymaga dokładnego przeglądu i rewizji zarejestrowanych uprzednio faktów i liczb. Postęp cywilizacyjny i gospodarczy Japonii dezaktualizuje w szybkim tempie każdą dziennikarską relację. Inaczej z warstwą problematyki społecznej, kulturalnej i obyczajowej. Chociaż i w tym zakresie zmiany w Japonii dostrzegalne są niejako gołym okiem, to przecież ty siąclecia tradycji i silne korzenie w mentalności mieszkańców nie dają się ani łatwo usunąć, ani nawet przeformować. I dlatego autor, odczytujący swoje własne słowa sprzed niewielu lat, dziwi się tutaj trwaniu ich aktualności. Naturalnie, Tokio nadal zachowuje swoją monstrualną skalę, nadal szokuje tłuma mi, ciasnotą, hałasem, ruchem ulicznym. Politycy, architekci, socjologowie rozglądają się za miejscem, gdzie można by przenieść chorującą na elephantiasis stolicę. Wszy scy zgodni są co do tego, że urbanizacja owego rejonu wyspy Flonshu sięgnęła granic absurdu. Ale upłynie zapewne jeszcze sporo czasu, nim podejmie się śmiałe i koszto wne decyzje, nim dojdzie do ewakuacji urzędów, biur i pewnej części mieszkańców z pola bitwy nad Zatoką Tokijską. Na razie, mimo ostrzeżeń i alarmów, rośnie nadal megalopolis Tokio. Armia kom puterów udowadnia konieczność przerwania tego szaleństwa, co nie przeszkadza, że każdego roku ściągają z prowincji dalsze dziesiątki tysięcy ludzi i tysiące przedsię biorstw. Monstrum z wdziękiem — jak długo jeszcze będzie prawdziwa druga część tego określenia? 5
MOJE ODKRYCIE JAPONII Pamiętam, w zabitym deskami miasteczku Arizony kupiłem nie gdyś miejscową pamiątkę i następnie w hotelu odkryłem na niej stem pelek: „Madę in Japan”. To wtedy bodaj — przed kilkunastu laty — narodziło się moje zainteresowanie Japonią. Z biegiem czasu w toku kolejnych profesjonalnych podróży coraz częściej spotykałem się z produktami japońskiego przemysłu, z efektami japońskiej myśli nau kowej i technicznej na szerokim świecie — coraz bardziej pragnąłem poznać wyspy japońskie od innej strony, niż nakazywał obowiązują cy dotychczas schemat*. I tak pewnego dnia wylądowałem w Japonii z mocną decyzją, że mniej będą mnie obchodzić samuraje, gejsze, ikebana, ceremonie parzenia herbaty (choć, dalibóg, nie mam nic przeciwko tym szano wnym instytucjom!), a bardziej sposoby gospodarowania, styl życia i mentalność ludzi, osiągnięcia przemysłu i transportu. Od pierwszej chwili pasjonowało mnie nade wszystko Tokio, o którym wiemy w Polsce, że być może jest największym miastem kuli ziemskiej; po stanowiłem szukać uparcie odpowiedzi na pytanie, jak może funk cjonować taki potwór i jak mogą w nim „funkcjonować” ludzie. Nie ma co ukrywać: Japonia jest dzisiaj od zadziwiania. Nawet reporterów zawodowo do dziwności przywykłych. Posłano mnie do tego kraju, bym zarejestrował zwyczajne sprawy życia, a zaraz po tem okazało się, że to towar najrzadszy. Nawet wówczas gdy zaj mowałem się prozaicznymi problemami komunalnymi stolicy Japo nii, raz po raz dochodziło do szokujących spotkań. Ogromna większość zaskoczeń dotyczy spraw postępu techniki w tym kraju. W jednym z rozdziałów tej książki przeczytacie, że po * Obszerne fragmenty tego szkicu ukazały się w formie artykułu w dwóch wielkich dziennikach japońskich: artykuł zamówiony został przez oficjalną agencję Kyódó. 6 zbawione prawie całkowicie surowców wyspy japońskie są jak ogro mna fabryka na pływającym lotniskowcu — tu się wszystko sprowa dza, tu się przerabia i produkuje, stąd wysyła się w świat; gdyby pe wnego dnia odciąć Japonię od importu i eksportu, kraj znalazłby się na krawędzi katastrofy. Kontrasty — oczywiście, one zawsze najłatwiej wpadają w oczy. Kontrasty są wszędzie na świecie, a turyści i dziennikarze chętnie je rejestrują. Myślę, że w Japonii kontrasty nie ograniczają się do pros tych spięć pomiędzy Nowym i Starym, bogactwem i nędzą, tradycją i postępem. Rzeczy są bardziej skomplikowane. Istnieje tu, silniejsza bodaj niż gdziekolwiek indziej, potrzeba zachowania odrębności, chęć kontynuacji obyczajowej i kulturowej. Konflikty są nieuniknione, bo — mówiąc skrótowo — trudno prowadzić samochód w kimonie. Ale jest rzeczą zdumiewającą, że przy takim tempie życia, przy ta kim postępie cywilizacji Japończycy potrafili z powodzeniem ocalić margines swych zwyczajów i nawyków, kryjących chyba często pra wdziwą niezależność ducha i umysłu. Okazuje się, że podróżowanie wspaniałym ekspresem Hikari nie prowadzi automatycznie do likwi dacji japońskiego głębokiego ukłonu. W Japonii przyszłość już się zaczęła i interesujące jest przyjrzeć się jej z bliska. A zaczęła się ta przyszłość pod stałą obecność prze szłości. Stąd spięcia, stąd łatwe zestawienia kontrapunktowe, obser wowane przez cudzoziemców. Kraj największego w świecie przemy słu okrętowego i fotograficznego, czołowy producent stali, włókien sztucznych, samochodów, sprzętu elektronicznego tkwi głową w chmurach nowoczesności, lecz nogi moczy w zamierzchłych tysiąc leciach. Jeden z wybitnych architektów tokijskich (o którym będzie jesz cze mowa na dalszych stronach) skrytykował ostro nowy gmach Te atru Narodowego, nawiązujący stylem do skarbca w Nara*: „Nie można w betonie i stali robić tego, co było dobre w drewnie. Trzeba się oderwać od tradycji. Nowoczesność jest jedna, choć można do niej dojść różnymi drogami”. Po czym ukląkł przy niskim stoliku i na pił się zielonej herbaty; tego samego wieczora jego żona usiłowała tańczyć w kimonie twista. * Zamknięty w końcu VIII wieku skarbiec w Nara, wielki magazyn różnych przed miotów, które czas uczynił cennymi antykami. 7
W szalonym biegu i wzmagającym się napięciu naszych czasów każda udana próba chwilowego relaksu czy wewnętrznego skupie nia budzi podziw i zazdrość. (Inna sprawa, że dopiero za lat kilka dziesiąt zobaczymy, w jakim stopniu powiedzie się trwałe zachowa nie własnych wartości kulturowych w obliczu potęgującej się wszę dzie kosmopolityzacji i uniformizacji form życia — to zmartwienie mamy także w Polsce, kraju przywiązanym serdecznie do narodo wych tradycji). Tym bardziej zastanawiające jest, że Japończyk — zwłaszcza to- kijczyk — tak ochoczo pogrąża się w pozornym chaosie. Brak nazw ulic, niemożność precyzyjnego ustalenia jakiegokolwiek adresu, ko nieczność bezradnego wędrowania po labiryntach stacji kolejowych i pociągów podziemnych (ach! Shinjuku*, moja rozpaczy!) — wszys tko to wydawało mi się początkowo niedociągnięciem organizacyj nym i wynikiem bałaganu. Dziś nie mam wątpliwości, że „w tym sza leństwie jest metoda”. Istnieje jakaś prawidłowość ukryta dla oka Europejczyka, są jakieś reguły niewidzialne i niezrozumiałe dla przy bysza z zewnątrz. Ilekroć spotykałem kogoś nowego w Japonii i z początku nie mogliśmy się dogadać, wiedziałem, że przez to trzeba przebrnąć; ludzie mają tutaj zwyczaj zaczynać od rzeczy general nych, a następnie powoli zacieśniać krąg myślenia aż do ostatecz nego skonkretyzowania; dotyczy to zarówno ustalania adresu, jak i całego sposobu rozumowania. Sądzę, że tu należy szukać źródła ja pońskich sukcesów w wielu gałęziach przemysłu, zwłaszcza precy zyjnego, i w wielu dziedzinach organizacji życia. Rozmaite zjawiska i problemy mają we współczesnej Japonii — w o wiele szerszym niż w innych krajach zakresie — swoje uzasad * Przez wiele lat językoznawcy wypowiadali sprzeczne opinie co do reguł pisowni nazw japońskich. W końcu ustalono transkrypcję, którą przyjęły wszystkie polskie wy dawnictwa. Jest to angielska w zasadzie — z nielicznymi wyjątkami — pisownia słów japońskich. Bardzo przy tym ważne są wydłużenia (oznaczone w tekście poziomą kreską), które czyta się jak podwojone samogłoski (jak w polskim np. koordyna cja). A oto krótki zestaw głównych dźwięków w języku japońskim i sposób ich czytania: chi-ci (jak ciżemka), shi-si (siwek), chu-ciu (ciupaga), cha-cia (ciasto), cho-cio (ciocia), shu-siu (siódemka), sha-sia (siano), ji-dzi (dzidzia), ja-dzia (dziadek), ju-dziu (dziób), jo-dzio (dziobaty), z — pośrednie pomiędzy z i dz, w-u (pomiędzy w i u), y-j. W Japonii imiona i nazwiska pisze się w odwrotnej niż w Europie kolejności. 8 nienie, swoją „praprzyczynę” w przeszłości i historii. Nawet niektóre rodzaje przestępczości, nawet kapryśny bieg ulic w Tokio. Na pewno najtrudniej znaleźć związek między tradycją historyczną i obyczajo wą a gwałtownym postępem technicznym i przemysłowym, który ob serwuje dziś cały świat. Należy przypuszczać, że jest to w równym stopniu wynik układów polityczno-ekonomicznych, jak stosunków społecznych i cech charakteru mieszkańca wysp japońskich. Przybysz z Polski podziwia nie tylko rezultat działalności przemy słu elektronicznego czy optycznego, lecz także wysoki poziom usług. Przyznam się, że w równym stopniu gotów jestem chwalić aparaty firmy Sony, jak owe małe mokre ręczniki, które podaje się każdemu konsumentowi w kawiarniach i restauracjach. Jeżeli nawet w przemyśle usługowym jest wiele formalizmu i — jak w stosunkach towarzyskich — pustych konwenansów, to przecież w sumie przy czyniają się one walnie do ułatwienia i umilenia życia na co dzień; nikt nie lubi nagłego opóźnienia pociągu, ale o ileż łatwiej je znieść, kiedy się słyszy przez głośnik w wagonie łagodne słowa ubolewania i przeprosin. W dobie automatyzacji i komputerów słowa i gesty czy nione z myślą o ludziach mają wielką wartość humanistyczną. Usługi japońskie są na pewno towarem eksportowym i szkoda, że wywozi się je rzadziej niż kamery, tranzystory i okręty. Żeby przy okazji być zupełnie obiektywnym: znam z Polski znakomite artykuły eksportowe „madę in Japan” — jak filmy czy plakaty — które z kolei nie bardzo dostrzegalne są na rynku wewnętrznym w Japonii. Odrębność form organizacyjnych wielu dziedzin życia — poczy nając od oryginalnych rozwiązań i pomysłów technicznych, nauko wych, artystycznych, poprzez prawidła ruchu kołowego, aż po fakt niechętnego traktowania napiwków — stanowi dla każdego cudzo ziemca interesujący materiał do obserwacji i przemyśleń. Umiejęt ność pokonywania przeszkód obiektywnych (brak surowców, gęs tość zaludnienia, następstwa przegranej wojny etc.) każe zarówno zagranicznym fachowcom, jak i laikom dokonywać szczegółowej analizy faktów i problemów. Po cichu dochodzę do wniosku, że gdyby Japonia nie istniała, należałoby ją wymyślić! W tym przeświadczeniu zachęcam Was, drodzy Czytelnicy, do wspólnej wędrówki po Tokio, które jest syntezą spraw i problemów Japonii. A także do kilku wypadów poza stolicę, jedynie wszelako dla 9
podparcia i uzupełnienia głównego tematu. W czasie tej wędrówki postaram się rozwinąć szerzej niektóre zasygnalizowane wyżej my śli i poprzeć je przykładami. Japonia jest krajem dynamicznego rozwoju, zmiany w jego pej zażu i w problematyce są nieporównanie większe niż w jakimkolwiek innym rejonie świata. Publikacja o Japonii lat 1968—1970 opowiada o kraju dziś już niemal nie istniejącym. Szczęśliwie się złożyło, że mogłem później Japonię ponownie odwiedzić i — dzięki temu — uzupełnić i skorygować pierwsze ob serwacje. Jeżeli książka tu i ówdzie pomimo to nie nadąża za rzeczywistoś cią, wina to zarówno długotrwałego procesu poligraficznego, jak i przede wszystkim wielkiego tempa przemian w ojczyźnie Kwitnącej Wiśni. Powtórzę za Alainem Vernay, który napisał w „Le Figaro”: „W czasie drugiej mojej podróży do Tokio pozostałem wiecznym nowicjuszem, ignorantem mimo moich książek, choć gdzie indziej w tej sytuacji mógłbym uchodzić za znawcę (...). Z całą pewnością wszystko, co piszę, powinno być obwarowane nieustannymi zastrze żeniami (...). I muszę także ciągle wątpić w słuszność swych wrażeń nacechowanych zawsze subiektywizmem. Czyniąc to, popełniam je dnak niewybaczalny błąd. Jeśli bowiem unikam jednego błędu, przed którym przestrzega Koran («nie rób się taki mały, bo nie jesteś taki wielki»), to natychmiast popadam w drugi, o wiele poważniejszy. Społeczeństwo japońskie bowiem ze swym słownictwem i gestem tak bardzo zróżnicowanym w zależności od statusu rozmówcy jest społeczeństwem zaprogramowanym, w którym każdy człowiek sta nowi tylko część obwodu scalonego: społeczeństwo to ma swoje kody i znaki, które należy rozszyfrować”. Japonii trzeba się długo uczyć — kiedy wreszcie wie się bardzo wiele i zaczyna o niej mówić, jest się na początku opowieści. 10 MONSTRUM Z WDZIĘKIEM Pierwsze chwile na bruku tokijskim porażają pięć zmysłów: w tym tłumie ludzi, pojazdów, towarów nie widzi się niczego, w zgiełku, szumie i hałasie — nie słyszy się własnego głosu. Dopiero po kilku dniach przychodzi opamiętanie. Pojawia się w człowieku zmysł szó sty. Żeby tamtych pięć prowadzić przez dżunglę miasta. I przez ja pońskie problemy. Tokio! Już 12 milionów ludzi *, wciśniętych w dwa tysiące kilome trów kwadratowych! Gdyby Platon, twórca ideału miasta-kolonii, któ re powinno liczyć 5040 „wolnych mężczyzn”, przybył dziś do Tokio, doznałby szoku. Nie ma granic rozwoju miasta; średniowieczne mury nie istnieją, zakazy administracyjne nie skutkują, proces urba nizacji nie ustaje. Elephantiasis w zaawansowanym stadium jest już udziałem 150 milionowych miast na świecie. Przewodzi im Tokio, największe, być może, ludzkie skupisko na kuli ziemskiej. Natychmiast po przybyciu do Tokio stwierdza się, że w tym mieś cie, w tym kraju, prawie wszystko wygląda inaczej. I także natych miast pragnie się klasyfikować: lepiej czy gorzej?... Pisze Pearl Buck w jednej ze swych nowszych książek: „Jeżeli istnieje jedna prawda o Azji, to ta, że każdy kraj jest zupełnie inny, Japonia zaś najbardziej inna ze wszystkich. Tutaj ludzie są wyjątkowi, nawet wśród Azja tów”. Wszyscy wiedzą, że Japonia należy dziś do światowej czołówki przemysłowej, technicznej i naukowej (sami Japończycy mówią, nie bez kokieterii, że są „najwyżej cywilizowanym krajem Trzeciego * Według oficjalnego spisu ludności (1985) — 11 828 000. Ale są i inne oceny — aglomeracja Tokio, wraz z Yokohamą i Kawasaki, liczy 15 910000. 11
Świata”). Najpełniejszym potwierdzeniem tego sądu jest istnienie miasta Tokio, ściślej zaś — cud działania jego mechanizmu. Tokio można porównać do wielkiego trawnika, na którym trawa rośnie kępkami. To jedyne bodaj miasto na świecie posiadające kil ka, a nawet kilkanaście równorzędnych centrów; jeżeli nawet jedno z nich rości sobie pretensje do supremacji, to dzieje się to bardziej siłą rozpędu tradycji niż za sprawą rzeczywistych walorów tej części miasta. Jest stolica Japonii oceanem parterowych i jednopiętrowych, przeważnie drewnianych domów, na którym od czasu do czasu wznosi się wyspa szkła i betonu. Kiedy płynie się samochodem przez ten ocean, kilometrami jest prowincjonalnie, nijako, podmiej- sko-willowo-osiedlowo, po czym nagle wpada się w kawał miasta z prawdziwego zdarzenia, gdzie błyszczy od stali, światła i neonów. Aluminiowe budynki sąsiadują z feudalnymi chatami, dzielnice rezy- dencjalne ze slumsami. Ogromna większość domów ma charakter tymczasowy, prowizoryczny, makietowy. Bob Dunham w swej dow cipnej książeczce The art of being Japanese pisze: „Zawsze wyda wało mi się, że oni zaczynają budowę swoich domów od dachu”. I tak dzieje się istotnie: najpierw stawia się belkę i na niej opiera dach. W geografii miasta niewiele liczą się kilometry plazmy mieszkal nej — naprawdę ważne są owe betonowo-aluminiowe wyspy, na ogół odległe od siebie, żyjące własnym życiem, stanowiące osobne strefy ekologiczne. „ P e r s o n a l i t y Tokio strzaskane jest na tysiąc części” — zauważa autor pewnego przewodnika. Najbliższym historycznie uzasadnieniem tego osobliwego zjawi ska są wydarzenia ostatniej wojny. Drewniane domy, postawione w większości po wielkim trzęsieniu ziemi w 1923 roku, zostały niemal całkowicie wypalone bombami napalmowymi. Zginęło ćwierć miliona ludzi, pozostało w mieście tylko trzy i pół miliona. Odbudowa poszła w kierunku wypełniania luk. Odbywała się bez jakiegokolwiek planu. Z centrów handlowych, które powstawały głównie w sąsiedztwie sta cji kolejowych, wykluwały się dzielnice o ambicjach wielkomiejskich; mówi się tu o nich często subdowntowns (podśródmieścia). Duży wpływ na zabudowę mają obecnie potężne spółki akcyjne — w To kio 37 procent, a w jego centrum ponad 50 procent ziemi należy do wielkiego biznesu. 12 Niezwykła struktura Tokio ma także swoje głębsze korzenie. Cała kompozycja japońskiej stolicy jest spadkiem po wiekach minio nych, kiedy to na terenie dzisiejszego miasta istniały liczne wsie i osady. Stąd kapryśny bieg ulic tokijskich, pokrywających się przewa żnie z dawnymi traktami wiejskimi, stąd stare nazwy fragmentów dzielnic: Trzy Herbaciarnie, Piłowanie Drzewa, Muszla Ostrygi, Wi dok na Górę Fuji, Kość Sarny i wiele innych. O wsiach i miastach nad dzisiejszą Zatoką Tokijską wspominał już komandor Perry, który w 1853 roku zarzucił tu obok kotwicę. Sto betonowo-szklanych wysp nadal zanurzonych jest w oceanie drewnianych chałupek. Przez ostatnie lata kilkanaście wysp-subcen- trów rozwinęło się, wystrzeliło w górę. Niektóre podśródmieścia po łączyły się ze sobą, inne znacznie się zbliżyły. Subcentrum Shinjuku, nocą jeden z najjaśniejszych pejzaży miejskich na kuli ziemskiej, wy daje się dzisiaj dzielnicą znakomitszą, bogatszą, efektowniejszą niż Ginza, tradycyjne śródmieście. „Miasto stu wsi” — nie ma — jak na sioło przystało — nazw dróg. Jest to groteskowy szczegół monografii Tokio, który wzbudza śmiech i zgrozę obcokrajowców. Odnalezienie jakiegokolwiek adre su jest interesującym doświadczeniem intelektualnym i owocnym ćwiczeniem cielesnym. Po ostatniej wojnie okupanci amerykańscy usiłowali nadać niektórym ulicom numery i litery, ale Japończycy nie raczyli tego zauważyć. Potem, w związku z Olimpiadą, sami gospo darze nazwali kilka ważniejszych arterii — te nazwy także uszły uwagi mieszkańców, a w użyciu mają je tylko cudzoziemcy. Skutek jest taki, że ludzie biegają po mieście z obłędem lub rezy gnacją w oczach, ściskają w garści zmięte kartki z planem jakiegoś kawałka dzielnicy, wszyscy pytają wszystkich, czynią to nawet tak sówkarze, a także kierowcy pędzących pod sygnałem karetek pogo towia. Przepisuję z gazety fragment pierwszej lepszej reklamy z adre sem: „Drogeria... ze stacji Shimbashi, wyjście Ginza, iść do głównej ulicy Ginza, wzdłuż torów tramwajowych na lewo, od pierwszego skrzyżowania ponownie na lewo. Drugi sklep po prawej stronie”. Niechęć do nazywania rzeczy po imieniu jest, być może, zgodna z japońską maksymą: „Co nie jest powiedziane, jest kwiatem”. 13
Tokio to jedna wielka kwiaciarnia! Aby sprecyzować adres, nale ży ustalić następujące rzeczy: nazwę dużej części miasta ku, dzielni cę chó, obszar bloku chóme, numer domu. Ale często dwa lub trzy domy w tym samym chóme maję ten sam numer, liczby zaś rzadko figuruję na zewnętrz. Poza tym nie sę to numery kolejne lub w jaki kolwiek logiczny sposób usystematyzowane — numeracja jest wyni kiem rejestracji w procesie powstawania budynków. Ostatnio upo rządkowano nieco te sprawy, a gdzieniegdzie pojawiły się nawet ta bliczki informacyjne. Pewnego dnia wybrałem się z trzema Japończykami, rodowitymi tokijczykami, do studia filmowego na drugim końcu miasta. Aby tam dotrzeć, trzeba było przeciąć całe Tokio. Moi towarzysze zakupili przed wyjazdem aktualny plan miasta i początkowo szło jako tako. Kiedy jednak opuściliśmy utarte szlaki, samochód zatrzymywał się raz po raz, a trzej panowie pochylali głowy nad mapą jak stroskani sztabowcy. Widać ze zorientowaniem się w mapie były niejakie trud ności, bo panowie zaczęli pilnie obserwować domy i pojazdy. Od czasu do czasu słyszałem okrzyki: „O, to autobus, który idzie z na szej dzielnicy!”, „Poznajecie ten budynek? To chyba straż pożarna!” Miałem wrażenie, że płyniemy czarną nocą przez ocean, pozbawieni jakichkolwiek przyrządów nawigacyjnych. Gdy wreszcie, chyba przy padkowo, dotarliśmy w pobliże atelier, trzej Japończycy wrzasnęli chórem, co żywo przypomniało mi okrzyk: „Ziemia! Ziemia!” To wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że jednak nie jest pozba wione sensu sprzedawanie kompasów w sklepach z akcesoriami sa mochodowymi. Potem wielokrotnie jeździłem autem po Tokio, a kie rowcy nieustannie poszukiwali charakterystycznych punktów, zwła szcza wież radiowych i telewizyjnych, lub po prostu orientowali się według słońca. W związku z budową rozległych, a nie dość dokładnie oznako wanych osiedli mieszkaniowych w Warszawie, opowiadano kiedyś anegdotę o dostojnym profesorze, który ani rusz nie mógł trafić do swego domu i zrozpaczony zaczepiał przechodniów: „Panie, czy pan może wie, gdzie ja mieszkam?” W Tokio anegdotkę tę powiela życie tak często, że nie ma się już z czego śmiać. W wielkim mieście na wyspie Honshu ciągle płynie się w tłumie. „Ciecz ludzka” staje się niekiedy tak gęsta, że całkowicie tężeje, a 14 wówczas na moment wszystko zamiera. Do sytuacji najtrudniej szych dochodzi w godzinach szczytu. Wszyscy nowi znajomi w To kio pytali mnie: „Czy przeżył pan już naszą rush-hour"? (wymawiają to „rasz-awa”). Ta wielka tokijska atrakcja może być podziwiana co dziennie w godzinach 8—9 rano i 5—6 po południu. To wtedy kilka milionów ludzi wylęga na ulice i wypełnia środki komunikacji. To wte dy sprawdzić można na własne oczy, do jak katastrofalnej koncen tracji ludzkiej doszło w tym miejscu kuli ziemskiej. Na głównych stac jach kolejowych — które najczęściej odgrywają rolę dworców kolei podziemnej i nadziemnej — tłok uniemożliwia jakąkolwiek swobodę ruchów, przytomniejsi usiłują jedynie trafić do odpowiadającej im „rzeki”, po czym dają się unosić prądowi, nie zawsze we właściwym kierunku. O skali tego problemu niech świadczy fakt, że przez jedną tylko stację Shinjuku przewija się każdego dnia około 2 milionów pa sażerów. Obliczono, że 22 miliony ludzi korzysta każdego dnia z ko munikacji miejskiej. W krytycznych godzinach „rasz-awy” ludzie i samochody ignoru ją elementarne prawo fizyczne, że dwa przedmioty nie mogą zajmo wać jednocześnie tej samej powierzchni. Tłok panuje także za cienkimi ścianami domów. Pod tym wzglę dem jest gorzej niż źle — około 40 procent rodzin użytkowuje miesz kanie wielkości pięciu tatami* (mat do spania). Ścisk na jezdniach, po których krąży z górą 3 miliony pojazdów**, jest tak ogromny, że parkowanie samochodu wymaga dużej pomy słowości. Widziałem, jak w samym środku Tokio, na jednej z głów nych ulic Ginzy, właściciel pewnego sklepiku podzielił swój mały lo kal na połowę i w jednej części handlował, a w drugiej garażował sa mochód. Kłopoty nie kończą się zresztą w Tokio i po śmierci. Cmentarze są tak przepełnione, że trzeba zawczasu walczyć o miejsce. To w tym mieście zobaczyłem — i specjalnie dla Was sfotografowałem — jedyny chyba na świecie cmentarz... na moście; dołem przelatują sa mochody, na górze zaś umarli korzystają z wątpliwego spokoju wie cznego. Każde miejsce jest dobre. * Wielkość tatami wynosi po japońsku 3x6 shaku, czyli 90,9 x 181,8 cm. ** W Japonii jest 48241 000 pojazdów, w tym prawie 26 milionów samochodów osobowych (1985). 15
A każdy strzęp ziemi kosztuje mnóstwo pieniędzy. W częściach centralnych i w subcentrach Tokio ziemia droższa jest niż na Man hattanie, sięga 200 tysięcy dolarów za metr kwadratowy. Kwitnie spekulacja gruntami i nieruchomościami. Teraźniejszość Tokio jest bliską już przyszłością wielu innych mi lionowych miast na świecie. Ciekawe jest więc przyjrzeć się proble mom tej dalekowschodniej metropolii. Nie widać na razie granic rozwoju monstrum, którego żarłocz ność staje się zagrożeniem dla całego kraju. Ichiro Kawasaki, pi- sarz-dyplomata, długoletni ambasador w Polsce, w swej — niespra wiedliwej, miejscami paszkwilanckiej, ale tu i ówdzie trafnej — książ ce Japonia bez maski, stwierdził: „Tokio zadławiło się już prawie na śmierć (...). Szybkie tempo roz woju miasta, rozpęd i ambicja mieszkańców, zmiany w pejzażu miej skim w ciągu każdej nocy, symbolizują metamorfozę dokonującą się w całym kraju”. Z tego miasta najlepiej byłoby się wynieść. Przeprowadzka 12 milionów wydaje się wszelako zadaniem nieco kłopotliwym. Nie po zostaje więc nic innego, jak usiłować żyć dalej. Prawdą jest, że istnieje plan przeniesienia stolicy kraju w inne miejsce, do Hamamatsu, a może Kitakami, ale przecież — gdyby fantazja miała się kiedykolwiek urzeczywistnić — i tak wszystkich mieszkańców się nie przetranslokuje. Skoro nie ma sposobu i nadziei na opuszczenie miasta, pozosta je trwać w nim aż do — bliżej nie określonego — skutku. Trwać, cierpieć i — czynić wszystko, by miasto było jeszcze większe, jeszcze gęściej zaludnione, jeszcze hałaśliwsze, o jeszcze mniejszej ilości powietrza do oddychania... Tokio rośnie więc we wszystkich kierunkach, połyka peryferyjne dotąd miasteczka, sięga innych wielkich miast. Zsuwa się dalej na Zatokę Tokijską, strzela nieprzytomnie wieżowcami w niebo, pochła nia każdy wolny skrawek ziemi. W stolicy Japonii nikt nie ogląda się na ofiary. Na ciele tego mia sta dokonuje się chirurgicznych zabiegów w skali nie znanej na świecie. Najbardziej spektakularne są cięcia urbanistów. Autostra dy rozładowują piekło na wąskich ulicach, ale jednocześnie stanowią jeszcze jedną sieć, w którą uwikłane jest miasto; w godzinach szczy- 16 tu te niezawodne rzekomo arterie zablokowane są dziesiątkami ty sięcy ziejących spalinami samochodów. Znajomy Japończyk powiedział mi: — To jak z człowiekiem, którego na krótko przed śmiercią włą cza się niekiedy w rozmaite aparaty; dotlenia, zasila w krew, a nawet wspomaga mechanicznym sercem. Pacjent przeważnie i tak potem umiera, tyle że po długiej agonii. Tokio jest dziś najbardziej skomputeryzowanym miastem na kuli ziemskiej. Maszyny wyręczają ludzi w tysiącach czynności — w ru chu ulicznym, na poczcie, na kolei, w komendzie policji. Pojawiły się tu jednak sto lat za późno — monstrum istnieje i można tylko starać się, by pożerało jak najmniej ofiar. Przy wszystkich tych (i wielu innych) niepokojących zjawiskach, jakie obserwuje się w megalopolis Tokio, potwór nie jest pozbawiony swoistego wdzięku. Wąskie tokijskie uliczki, miniaturowe ogródki, sklepiki dla krasnoludków, desperackie próby mieszkańców trwania przy dawnych tradycjach — wszystko to stwarza w tym oku cyklonu mikroklimat, rozmijający się ze zgiełkiem i pośpiechem cywilizacji. A zatem: czarujące monstrum. Jak sympatyczne smoki, których tak wiele w programach dla dzieci na japońskich ekranach kinowych i telewizyjnych. 2 Monstrum z wdziękiem
MROWISKO DLA 12 MILIONÓW Wszyscy w Japonii marzą o zamieszkaniu w Tokio — wszyscy w Tokio uskarżają się na ciężki los. Ale przysłowie japońskie powiada, że „nawet w piekle da się żyć”. Reporter proponuje trzy spojrzenia na miasto, każde z innego punktu obserwacyjnego. Od kiedy uchylono zakaz wznoszenia bu dowli powyżej 31 metrów, można sobie popatrzeć nawet z bardzo wysoka. Patrzenie z poziomu ulicy jest równie pouczające, ale odro binę ryzykowne. Tokio atakuje W Tokio żyje prawie tyle ludzi co w Australii, tyle co w Szwecji i Norwegii razem wziętych. Jedna dzielnica stolicy Japonii, Setagaya- -ku, większa jest od Wiednia. Gdyby z dworca kolejowego Tokio, który zwykło się traktować jako środek miasta, zakreślić koło o 50-kilometrowym promieniu, czyli objąć teren, który w naturalny sposób ciąży ku stolicy, znalazło by się w kole mniej więcej tyle ludzi, ile liczy łącznie ludność czte rech państw europejskich: Szwajcarii, Austrii, Danii i Irlandii. Okręg wokół miasta Tokio nazywa się Kantó. Z każdym rokiem krystalizuje się też szersze pojęcie geograficzno-administracyjne, wyłania się przerażająca w swej skali konurbacja miejska i przemy słowa. Obszar ten, zwany Tókaidó* lub „Pacific Megalopolis”, sięga aż po okręg Kansai, czyli miasta Osaka, Kóbe, Kioto, i liczy już po nad 40 milionów ludzi. Dzięki sprawnej komunikacji kolejowej i lotni- ■ Czyli droga wzdłuż Wschodniego Morza. 18 czej, a także coraz lepszym szosom, Tókaidó zyskuje na jednolitoś ci. Ten niewielki w stosunku do całego kraju obszar produkuje 30 procent wszystkich japońskich dóbr przemysłowych (samo Tokio — ponad 20 procent). Każda dokładniejsza książka o Japonii informuje, że na samo Tokio składa się: 12 miast, 26 miasteczek, 15 wsi i nieco wysp. Czę ściowo są to pojęcia umowne, przeważnie jednak mają swoje uzasa dnienie w przeszłości. Oczywistym spadkiem po tej przeszłości jest dziś także z górą 300 tysięcy chłopów, którzy w największym mieś cie świata gospodarują na roli. Tokio, które narodziło się w 1457 roku (do 1868 istniało pod imie niem Edo), nie rosło w warunkach cieplarnianych, i tym większy po dziw budzi jego nieustanny rozwój; 144 razy padało ofiarą znisz czeń, w tym 25 razy było unicestwiane. Tokio przewodzi w świato wym rejestrze trzęsień ziemi i pożarów. W 1923 roku trzydniowe wstrząsy skorupy ziemskiej pochłonęły prawie 100 tysięcy ofiar; w ciągu kwadransa na jednym tylko placu zmarło wówczas, spaliło się lub zadusiło dymem 40 tysięcy ludzi. W latach drugiej wojny świato wej zginęło tu ćwierć miliona obywateli, połowa domów przestała ist nieć, liczba ludności miasta spadła z 7,4 do 3,5 miliona. Ponieważ wyspy japońskie należą nadal do terenów zagrożenia trzęsieniami ziemi, a ponad 70 procent domów w stolicy jest z drew na i łatwo pada pastwą pożaru, przeto nad głowami mieszkańców wisi wieczny miecz Damoklesa. Miasto bez płuc Z górnego pomostu Tokyo Tower widzi się miasto rozlane szero ko, bezkresne, o zagęszczającym się horyzoncie smogu, ucho notu je jednostajny szum oceanu. Z tej wieży o wysokości 333 metrów zauważa się najlepiej, do jak absurdalnej, amorficznej skali urosło miasto. Proszę spojrzeć — można to uczynić za 10 jenów przez lunetę, choć i ona nie przebije opony mgły i oparów — jak mało jest w Tokio zieleni. W japońskiej megalopolis trudno o oddech, o kontakt z natu rą; tu drzewka wiśni usychają z powodu zatrutego powietrza i trzeba 3‘ 19
nowe sprowadzać z zagranicy. W stolicy Japonii przypada na jedne go mieszkańca 1,6 metra kwadratowego terenów zielonych *, pod czas gdy — przypomnijmy — w Moskwie 11 metrów, w Wiedniu 27, w Waszyngtonie 45. To miasto bez płuc! Tokio — wystarczy rozejrzeć się dokładnie z wieży — cierpi na daleko posuniętą arteriosklerozę. Jak okiem sięgnąć, ponad dacha mi domów, nad ulicami, kanałami biegną taśmy betonu. Bezkolizyjne autostrady tokijskie osiągną wkrótce długość 200 kilometrów. Te cię żkie konstrukcje wpychają się bezceremonialnie w pejzaż miejski, są — wraz z torami kolei nadziemnej — narzędziem ćwiartowania bryły miasta. To konieczność. Tokio ma bardzo małą powierzchnię dróg. Tylko więc lunaparkowe szosy ponad głowami mieszkańców mogą zrekompensować ten dotkliwy niedobór. Na Tokyo Tower nie ma aparatu prześwietlającego mury, ale do brze sobie spojrzeć z góry na bezbrzeżną szarość dwunastomiliono- wego potwora wiedząc, że tylko 30 procent domów ma kanalizację, a 8 procent nie posiada bieżącej wody, że 400 tysięcy ludzi dyspo nuje powierzchnią mieszkalną nie przekraczającą 4 metrów kwadra towych, że w Tokio istnieje paląca potrzeba budowy pół miliona mie szkań. Dodajmy, że także ogromna większość sklepów — których jest około 160 tysięcy to malutkie klitki, a ich właściciele czynią wszys tko, by powiększyć stan posiadania. Na wysokość 333 metrów nie dochodzą zapachy miasta. Można natomiast obejrzeć sobie główne ich źródła: rzeki i kanały. Do Zatoki Tokijskiej wpadają trzy mało wonne rzeki: Sumida, Arakawa i Edo. To są główne ścieki miasta, częściowo obrośnięte slumsami, na niektórych odcinkach wypełnione pływającymi domami. Wieża stoi w kręgu zakreślonym przez linię kolejową Yamate Linę. To właśnie tutaj jest tak gęsto od ludzi, że — jak stwierdził amerykański dziennikarz Walt Sheldon — psy machają ogonem nie poziomo, lecz pionowo. Zupełnie niedaleko, na prawo, zaraz za linią kolejową i torem jed- noszynowca, monorail, znajduje się brzeg Wielkiej Nadziei — Zatoki Tokijskiej. Istnieje kilka odważnych projektów wykorzystania wodne- Plany przewidują stworzenie 154 nowych parków, w tym dwóch bardzo dużych (3514 ha i 1395 ha). 20 go obszaru rozciągającego się pod nosem miasta, od zasypania części zatoki aż do budowy dzielnic wiszących nad lustrem wody. Jest to, być może, pierwsza próba prawdziwego planowania w mieś cie rozwijającym się dotąd spontanicznie. Do tego tematu jeszcze powrócimy. Na polu bitwy Skrzyżowanie dwóch głównych arterii w centrum Tokio. Przed chwilą pogasły ostatnie światła dnia. Nadeszła godzina straszna i osobliwa — tokijska godzina szczytu. Jezdnie, chodniki, środki loko mocji wypełniły się tłumem, ruchem, blaskiem, hałasem. Fale samochodów nadpływają i odpływają, cztery lub pięć rzę dów w jedną stronę; usiłuję ocenić liczebność jednorazowej grupy przeprawiającej się wpław przez jezdnię — trzysta, pięćset osób? Niektórzy trzymają w ręku żółtą chorągiewkę, sygnał ostrzegawczy dla kierowców, inni kolorową — znak przynależności do jakiejś wy cieczki; ma się wrażenie, że to procesje wiernych, a nie przypadkowi przechodnie. . . Wyje karetka pogotowia. Pobliskim wiaduktem ponad ulicami przelatują z hukiem pociągi. Na prawo ludzie schodzą do podziem nego domu towarowego i zanurzają się w otwór metra, skąd dudni i szumi. Na ścianie po lewej przyciąga wzrok gazeta świetlna, litery przesuwają się z dołu do góry. Dokoła trwa wielki cyrk: reklamy świetlne Sankyó, Sony, National, Asahi Shimbun, Daikin, hotel „New Tokyo”. Na wszystkich dachach i ścianach ruchliwe hieroglify. Na wieżowcu fabryki elektronicznej Sony — ściana skonstruowana z mi gających kolorowych ekranów telewizyjnych; za szeroką witryną rybi kadłub sportowego samochodu Toyota. Czuję straszliwe zmęczenie, w głowie mi kołuje; raz w życiu mia łem podobne uczucie, było to pod Los Angeles w sławnym wesołym miasteczku Disneyland — wprowadzono mnie z setką innych gości do okrągłej sali, gdzie j e d n o c z e ś n i e odbywała się projekcja pięciu sensacyjnych filmów. Tutaj, w środku dzielnicy Ginza, umysł przestaje dostrzegać po szczególne przedmioty, chwytać odrębne elementy, rozumieć język ?1
sygnałów i znaków. We wrzasku i chaosie rozmazuje się melodia wielkiego miasta, kilkunastomilionowa metropolia rządzi się prawami muzyki elektronowej... Na niebie widzę gwiazdy — są jednak, to nie do wiary! Konkurują z nimi neony, przyczepione do balonów na uwięzi. Na strzępku ziemi obok wieżowca zasadzono świeżo przywiezio ne z Holandii tulipany. Zmieniam posterunek obserwacyjny. Pojawiają się inne żywe hieroglify, inne świetlne gazety, inne witryny sklepów zasypanych kamerami i zegarkami. Tylko plazma pojazdów i bezosobowe masy ludzkie są identyczne; nagle zauważam, że pojazdy obowiązuje ruch lewostronny, ludzi — lewostronny lub (w niektórych przejściach ko lejowych) prawostronny. Na ogromnej reklamie coca-coli zegar wskazuje 18.43. Z daleka majaczy bryła hotelu „New Ótani” z powoli obracającą się rotundą restauracji na dachu. Przed wejściem do „Little Club” japoński kow boj mierzy z pistoletów do przechodniów, namawia ich na spaghetti i „gorące psy”. W otwór tunelu wlatują pełnym gazem tabuny samo chodów, kierując się w stronę pałacu cesarskiego. Na chodniku przed sklepami, po prostu na ulicy, ludzie rozmawiają przez telefon; wszyscy posiedli tutaj przedziwną umiejętność wyłączania się z oto czenia. Mruga czerwone światełko na wierzchołku wieży radiowej dziennika „Asahi Shimbun”, opodal można zobaczyć przez szybę maszyny drukujące ostatni numer gazety. Obraca się platforma z modelem nowego samochodu Honda, połyskują fotosy kina wy świetlającego pornograficzny film, pod markizami przy samocho- dzie-barze porusza szczękami tłum konsumentów. Obok mnie, pod czerwonym sygnałem, szykuje się do skoku przez jezdnię kolejna porcja czerni ludzkiej. Zielony! Ruszają ciasno, ramię przy ramieniu, zwartymi szeregami, jak żołnierze w natarciu. Idą coraz szybciej, przyspieszają w miarę upływu czasu i groźby zbliżającej się zmiany światła. Potem biegną... wreszcie biegną z podniesionymi rękami... za moment może się na nich zwalić rycząca ściana samochodów. Ponad głowami unosi się helikopter, krąży jak jastrząb, zagląda w oczy kierowcom, obserwuje pole bitwy. Wrzeszczy głośnik koło kiosku policyjnego. Słychać gwizdki, syreny, pojedyncze krzyki. Podsuwam się bliżej ku policjantom. Odczytuję ze świetlnej tabli- 22 cv zmieniające się co kilkanaście minut Ucztty na iezdmach SSSSSSSSĘaa;SKSeSESKSgKto wie czy to nie komputery wskazały rower jako najdoskona y środek transportu w tym mieście chorym na cywilizację.
ŚCIEŻKI W DŻUNGLI Kiedy obserwuje się wszystkie te wehikuły, przewożące ludzi w stolicy Japonii miliony samochodów, pociągi kolei nadziemnej i podziemnej, tramwaje, autobusy, trolejbusy, jednoszynowce i inne środki transportu, przypominają się słowa Levi-Straussa: „Świat za czął się bez człowieka i skończy się bez niego (...). Człowiek jest sam maszyną (...), pracującą nad rozkładem pierwotnego porządku i popychającą potężnie zorganizowaną materię ku ustawicznie po większającej się bezwładności, która kiedyś stanie się ostateczna”. Przedmioty na kołach poruszają się w Tokio tak bardzo samo dzielnie, że człowiek tylko z najwyższym trudem dopasowuje się do ich rytmu i nawyków. Ale w mieście tak ogromnym byłoby szaleń stwem przenosić się z miejsca na miejsce jedynie z pomocą włas nych nóg. Liczne rodzaje lokomocji są niezbędne także do rozwiązy wania straszliwych szyfrów adresowych. Szlaki tokijskich środków transportu są ścieżkami w dżungli, bez których człowiek byłby zgu biony. Gama aktualnych środków komunikacji w Tokio jest zwiercia dłem stu lat rozwoju transportu miejskiego. W okolicach hotelu „New Tokyo” i w dzielnicy Akasaka można jeszcze dziś dojrzeć riksze z lu dzką siłą pociągową — a kilometr dalej, z Hamamatsu, startuje za dziwiająca jednoszynowa kolej typu „Hitachi-Alweg”, z dworca cen tralnego zaś odchodzi co pół godziny — i przecina pół miasta — naj szybszy pociąg świata, Hikari. Podstawą komunikacji miejskiej jest w stolicy Japonii nadziemna kolej elektryczna, przewożąca co dzień z górą 6 milionów pasaże rów; podobnie jak tokijskie autostrady, z braku miejsca wykorzystuje ona powietrze — przeważnie przebiega po estakadach i wiaduktach na wysokości 15—20 metrów nad powierzchnią ziemi. Istnieją pań- 24 Jwowe, miejskie oraz prywatne linie kolejowe, podobnie jak metro, wykorzystujące solidarnie te same stacje. Japońskie koleje państwo we w Tokio to przede wszystkim okrężna linia Yamanote i średnico wa linia Chuó. Ściśle z tym systemem powiązane są koleje podziemne, niekiedy wyłaniające się niespodziewanie na powierzchnię lub wspinające się ponad ziemię — na niektórych stacjach wsiada się do metra na dru gim lub trzecim piętrze. Długość wszystkich 13 linii kolei podziemnej wynosi w Tokio 200 kilometrów, a należą do państwowego towarzy stwa Teito (7 linii), do przedsiębiorstwa miejskiego (3 linie) i do firmy prywatnej (3). Ponad 7 milionów pasażerów korzysta z nich każdego dnia. Pociągi liczą po 6 wagonów i przebiegają z częstotliwością co 2—3 minuty. W chwili obecnej śródmieście Tokio jest w wielu miejs cach rozkopane, buduje się nowe linie metra (plan przewiduje osiąg nięcie 302 kilometrów łącznej trasy); budowa odbywa się metodą odkrywkową, ale Japończycy wymyślili rewelacyjny system prowizo rycznego zamykania wykopów stalowymi płytami, po których odby wa się normalny ruch pieszy i kołowy. Działalność tokijskich kolei elektrycznych może budzić podziw, ale tłok na tych kolejach panuje przerażający; zaledwie w 1967 roku zlikwidowano sławną w świecie instytucję „upychaczy”, młodych sil nych chłopaków (przeważnie dorabiających sobie w ten sposób stu dentów), którzy wtłaczali pasażerów do wagonów; w godzinach szczytu zapełnienie pociągów przekracza i dzisiaj trzykrotnie przewi dzianą dla tych pojazdów normę. Cena jednego przejazdu — od 120 jenów w górę, czasem do tysiąca i więcej. Zarówno metro, jak i „kolej w powietrzu” są' mało spektakularne. To prozaiczne pudła do jak najszybszego przerzucania jak najwięk szych tłumów. Z tych smutnych wehikułów nie widzi się nic lub pra wie nic, nie uczestniczy się w widowiskowości miasta. Japończycy odczuli snadź te niedostatki, bo postanowili temu zaradzić — z racji potrzeb duchowej natury i z czysto praktycznych względów. Chodzi o pomysł dworców-miast. Czegoś podobnego w tej skali nie zna żaden kraj na świecie. Wszystkie ważniejsze stacje kolei miejskiej w Tokio są jednocześnie ogromnymi domami towarowymi. Niekiedy — jak w Shinjuku, Shibu- ya, Ueno, Ikebukuro, w Tokio Centrum — są to gigantyczne narośla 25
na obcym ciele. Te domy towarowe, prowadzone przeważnie przez przedsiębiorstwa transportowe, stanowią ich dodatkowe źródła do chodu. Pasażerowie przechodzą prosto z peronu do sali sklepowej, co jest wygodne, choć ryzykowne dla kieszeni. W Ginzie, gdzie krzy żują się trzy linie metra na trzech poziomach, którędy przebiega w ciągu doby ponad 2 tysiące pociągów i przepływa 800 tysięcy ludzi, duża część sklepów ulokowała się pod ziemią. Na stacji w Shinjuku (z górą 4 miliony ludzi dziennie! 61 444 metrów kwadratowych po wierzchni użytkowej! Pięć poziomów!) działa 280 sklepów i placówek usługowych, jest tam nawet muzeum i urząd stanu cywilnego. Dwa miliony ludzi przewija się przez Tókyu-Station, gdzie przy 22 pero nach zatrzymują się lub z nich ruszają — co 30 sekund — pociągi. Te dworce-miasta nazywają Japończycy minshu eki (ludowe sta cje). Przepastne gmaszyska stoją okrakiem na siatce torów kolejo wych i oferują ludziom to, co im uprzednio zabrał niepohamowany rozrost miast i proces przebijania smutnych korytarzy tranzytowych. Dokoła większych minshu eki koncentruje się handlowe i rozrywko we życie dzielnic, dworce są jądrem całych subcentrów. Stąd coraz bardziej krystalizująca się, przedziwna struktura japońskiej metropo lii, miasta wysp szkła, betonu i światła w morzu jednopiętrowych dre wniaków. W wielu tokijskich środkach komunikacji obsługa nosi białe ręka wiczki i zwraca się do pasażerów wyszukanie grzecznym językiem. Zawsze raźniej człowiekowi na ścieżce w dżungli, kiedy słyszy się głośnik: „Już wkrótce dojeżdżamy do stacji Shimbashi. Z tej stacji szanowni goście mogą się przesiąść na linie Marunouchi, Ginza i Tóei. Uprzejmie ostrzegamy, że ten pociąg nie idzie do Ikebukuro. Prosimy nie upuszczać i nie pozostawiać rzeczy w pociągu. Przy wy chodzeniu prosimy uważać na stopień. Dziękujemy szanownym goś ciom i prosimy w przyszłości korzystać z naszych usług”. Trochę może formalizm (czasem gadanie z taśmy, a na pewno zawsze klepane na pamięć), lecz jakże sympatyczny! Mało kto tego słucha, co trzeci pasażer śpi — mam wrażenie, że jak w Polsce w podróży natychmiast po starcie ludzie wbijają kanapki i jaja na twar do, tak w Japonii całymi grupami zapadają w drzemkę. Śpią więc do skonale w pociągach, w metrze, w tramwajach, w autobusach, w tro lejbusach, a nade wszystko w miękko niosącym jednoszynowcu. 26 Jednoszynowiec, monorail, kursuje, niestety, tylko na odcinku 13,2 kilometra, co mu zabiera równy kwadrans, o głębokim śnie trud no więc marzyć. Skoro już jednak o tokijskim cudownym dziecku mowa: połączenie śródmieścia z portem lotniczym Haneda pochło nęło prawie 20 milionów jenów* i 16 miesięcy. Trzywagonowe po ciągi przebiegają po szynie ze sprężonego betonu (1,5 metra wyso kości, 90 centymetrów szerokości), obejmując ją niby szczęką gu mowymi oponami. Tokijski jednoszynowiec jest popisowym obiektem reklamy tury stycznej. Podkreśla się przy każdej okazji, że to najdłuższa w świę cie trasa tego typu pojazdu. Mniej natomiast mówi się o poważnym deficycie tego genialnego dziecka kolei i o licznych reorganizacjach eksploatującego je przedsiębiorstwa. Wszystkie te lokomocje zszywają obszar Tokio (2156 km2), czy nią z wielkich przestrzeni, z luźnego zbioru subkultur i stref jedną ca łość. Powoli schodzą z widowni tradycyjne środki transportu miejs kiego jak tramwaj czy trolejbus; w ciągu kilku lat średnia szybkość tramwaju spadła w śródmieściu z 14 do 11 kilometrów na godzinę. Na powierzchni ziemi panoszy się coraz śmielej samochód, przyczy nia się do tego lawinowo wzrastająca produkcja automobilowa Japo nii (już pierwsze miejsce na świecie). W godzinach szczytu średnia szybkość samochodu na ulicach Ginzy niewiele przekracza 20 kilo metrów na godzinę; 30 tysięcy dość drogich, często klimatyzowa nych i stelewizowanych taksówek wciska się w każdą szczelinę, kie rowcy tokijscy zyskali sobie dzięki brawurowej jeździe miano kami kaze (jak w latach drugiej wojny piloci-samobójcy). Policjanci z jed nostek ruchu nie czepiają się byle czego, jak niektórzy ich koledzy w Polsce, ale kiedy należy, mandaty walą srogie — 3 tysiące jenów wynosi kara podstawowa, za każde 5 kilometrów ponad dopuszczal ną granicę szybkości dochodzi do tego 500 jenów. Kilka razy mówi łem do mojego towarzysza podróży po Tokio, że jedziemy z szybko ścią 5 lub 6 tysięcy jenów... W sytuacjach, kiedy z trzech milionów kilkuset tysięcy samocho dów tokijskich zbyt wiele zgromadzi się w jednym punkcie, jedynym funkcjonującym wehikułem jest wspomniany już rower; bardzo dużo ‘ ok. 130 jenów = 1 dolar US (1989) 27
tokijczyków, zwłaszcza w okolicach bazaru, korzysta z pojazdów dwukołowych. Dla obcokrajowca wszakże najwolniej nawet poruszająca się tak sówka jest wybawieniem — tylko dzięki niej — chociaż też nie bez trudu — można dotrzeć pod adres bez nazwy ulicy i numeru domu, to ona ratuje najskuteczniej przed chronicznie padającym w pew nych miesiącach deszczem (1565 mm opadów rocznie, czyli prawie równo trzy razy więcej niż w Warszawie!). Trzeba jednak przywyk nąć do drzwi taksówki, które się „same” otwierają i zamykają, jakby to czyniły duchy; wypada pogodzić się z myślą o stale wzrastającej samodzielności materii. Należy sądzić, że wszystkie opisane sposoby przenoszenia w przestrzeni okazałyby się w tym wielkim mrowisku całkowicie niedo stateczne, gdyby nie telefony. Genialne, wszechobecne, tanie, nie mal nigdy nie psujące się telefony. Obywatela miasta Warszawy, gdzie usługi telefoniczne kosztują człowieka tak wiele nerwów, zdu miewa poziom tokijskiej telekomunikacji, w stolicy Japonii ktoś naj wyraźniej dostrzegł ścisły związek między ułatwieniem kontaktów te lefonicznych a spadkiem ruchliwości mieszkańców. W Japonii działa około 50 milionów telefonów. Tokio jest jedną z najlepiej stelefonizo- wanych stolic świata*, niemal dokładnie co drugi człowiek ma tutaj telefon. Na każdym kroku stoją czerwone automaty telefoniczne, które — w przeciwieństwie do warszawskich — łączą abonentów niezawodnie (10 jenów za 3-minutową rozmowę); automaty ozna czone są numerami, pod które można również dzwonić. Tokijski spis telefonów zawarty jest w kilku grubych tomach, maczkiem zadruko wanych. A wszystko to wymyślono i dano ludziom do użytku, by mogli opanować żywioł miasta. Na obszarze 2 procent całej powierzchni Japonii skupiły się 23 miliony ludzi, co rok przybywa paręset tysięcy nowych mieszkańców. Puchnie coraz bardziej ten świat murów, sieci przewodów elektrycznych i kanalizacyjnych, potężnieją siły przed miotów martwych. Powietrze nasycone jest elektrycznością, hała- ' Od pewnego czasu wprowadzono w Tokio system „dzwonków kieszonkowych". Jest to miniaturowy aparat radiowy (12 x 6 x 2 cm) o wadze 20 dkg, który nosi się w kie szeni lub torebce. Znając numer „dzwonka”, można go wywotać zwykłym telefonem. 28 ■om, spalinami. Na falach eteru nie ma już kawałka miejsca. Miasto, kińre stanowi szczytowe osiągnięcie cywilizacji, oddycha z najwyż szym trudem. Największa w świecie metr o polis jest owym mechanizmem, klóry porusza się siłą bezwładności, gotów zniszczyć każdego, kto ■■lanie na jego drodze. Proszę popatrzeć na te rzeki ludzi i pojazdów, n.i przerażające termitiery domów, szkół, boisk, dworców. Proszę pizejrzeć statystyki zmarłych na nowotwory i ofiar epidemii, ludzi ze ■■chorzeniami dróg oddechowych, chorych nerwowo i umysłowo, sta tystyki z dziedziny przestępczości i prostytucji, zestawienia zabitych na jezdni (ponad 700 trupów rocznie). Nie ma chyba wątpliwości, lokio jest już bliskie nowej wersji starożytnego pojęcia n e k r o p o li s, miasta umarłych... Któregoś dnia, wiedziony wewnętrzną potrzebą, poszedłem w kierunku stacji Shimbashi i dalej w stronę wielkiego bazaru nad zato ką — tam długo przyglądałem się dokonującym żywota tokijskim rik szom. Jeszcze w pierwszym dwudziestoleciu naszego wieku było Ich w Japonii 200 tysięcy, dziś stanowią zabytki na miarę warszaw skich dorożek. Z dziwną ulgą patrzyłem na te ostatnie ludzkie (a przecież jakże nieludzkie) wehikuły; jeszcze tylko tutaj człowiek jest panem sytuacji. To prawda, ludzie siedzą również w elektroniczno-telewizyjnych ośrodkach kontroli i dyspozycji. Tak, ale tam — za pulpitami pełnymi migających świateł i kolorowych guzików — odgrywają już tylko rolę dozorców cywilizacji. Ich jedynym obowiązkiem jest pilnowanie, by puszczony w ruch mechanizm nie zacinał się i pochłaniał jak naj mniej ofiar. W niektórych wypełnionych pojazdami miastach świata miałem wrażenie, że pode mną rozszalały się piekielne żywioły — w Tokio piekło ulokowało się również nad głową. Ruch kołowy, a także kole jowy, w największym mieście kuli ziemskiej skierowano częściowo ponad dachy domów. Przedsiębiorstwo o dźwięcznej nazwie „Shuto Kósóku Dóró Kódan” buduje tokijskie autostrady; jest to jedna z tych desperackich operacji, które na pewien czas odwlekają moment roz wiązań ostatecznych. Choć w Japonii powiadają ironicznie, że „Tokio może się po szczycić najkrótszą autostradą świata”, faktem jest, iż stale zagęsz 29
czająca się sieć stołecznych dróg ekspresowych stanowi dzieło nie zwykłe i godne bliższego poznania. Opodal mojego hotelu znajduje się jeden z największych na świecie wewnątrzmiejskich węzłów drogowych: Hamazaki-Akasaka- Mitsuke. Kiedy nie mam innych zajęć, a kino mnie już nie pociąga, idę na żelazny most, przerzucony nad ulicą ku wygodzie pieszych, i długo wgapiam się w samochodowy lunapark. Betonowe taśmy na betonowych szczudłach biegną wówczas pode mną, nade mną i po obu bokach. Cały ruch odbywa się bezkolizyjnie, a zatem węzeł w ogóle nie jest zawiązany. Ze wszystkich stron nadpływają fale auto mobili. Z tego punktu obserwacyjnego samochody zamieniają się w mądre żuki, poruszające się wedle zasad obowiązujących w natu rze. Prawdopodobnie za lat kilkanaście ten widok spowszednieje, jak widok tramwajów z pałąkami, niegdyś pojazdów szokujących. Na razie jest to pyszny temat dla fotografów — dokoła mnie trwa nieu stające pstrykanie migawek, gęste jak gra koników polnych; jesteś my wszyscy, obcy i miejscowi, zafascynowani tym obrazem ulic od- cedzonych z ludzi, rysunkiem arterii, który jest prawdziwym dziełem sztuki. Wielkie inwestycje drogowe stają się coraz częściej, zwłasz cza gdy oglądam je z perspektywy, z lotu ptaka, przedmiotem oceny z zastosowaniem kryteriów estetycznych. Swoją drogą, dziwna jest metamorfoza nowoczesnej ulicy! Na naszych oczach zmienia ona funkcję — przestaje być teatrem ludz kim, żywym, gwarnym, przeobraża się w przelotową arterię komuni kacyjną. Coraz więcej jest korytarzy w wielkich miastach, coraz mniej salonów. Widowiskowość ulicy dawnego typu ogranicza się w metropoliach do wybranych kawałków miasta, ulokowanych prawie wyłącznie w centrum, gdzie wystawa sklepowa, neon, barwa, stroje przechodniów zachowały jeszcze swój walor scenograficzny; żeby ocalić tradycyjny kształt miast, ich ojcowie zamykają najmilsze swe mu sercu ulice dla ruchu kołowego. Tutaj, w Akasaka-Mitsuke, oglą da się miasto odizolowane, organizujące widowisko nowego typu i chyba dla innej publiczności. Żółto pomalowany most, na którym tkwię (tokijski pomysł został później skopiowany przez wiele miast, m.in. Warszawę), jest niewy godnym i dość szpetnym rozwiązaniem, uniemożliwiającym styk między człowiekiem a pojazdem mechanicznym. Mosty są wysokie, trzeba piąć się na nie po schodach, najczęściej w tłumie; metalowe 30 konstrukcje zasłaniają horyzont, łamią perspektywy. O ileż zabaw niejsze są zebry uliczne, po których przebiegają przechodnie z żółty mi plastykowymi chorągiewkami (bierze się z kosza po jednej stronie |ozdni, wkłada do kosza po drugiej — u nas by się to chyba nie przy- |ęło), ale na zebrach też giną ludzie, nie tylko w Warszawie, gdzie przepisy ciągle preferują samochody, także w Tokio, gdzie przecho dzień ma na jezdni absolutne pierwszeństwo, jeżeli na ulicy nie ma chodnika (a chodnika nie ma w Japonii — wyjąwszy śródmieście — prawie nigdzie). Z pobliskiej szkoły wysypała się czereda dzieci. Wwindowały się błyskawicznie na żółty most i zbiorowo opluły przelatującą dołem grupę samochodów. To w sąsiedztwie szkół powstają w pierwszej kolejności żelazne przeprawy, to tutaj kierowcy mocniej przyciskają pedał gazu. W tokijskiej TV wyświetlano specjalną serię krótkich filmów, któ rych jedynym tematem był system przejść ulicznych w rozmaitych miastach, m.in. w Paryżu, Oslo, Londynie; komentator podawał szczegółowe dane o zebrach, tunelach, sygnałach i tym podobnych sposobach ratunku z topieli pojazdów. Po cichu pomyślałem sobie: jak to dobrze, że Warszawy w tej serii japońskiej telewizji nie było — wyobrażacie sobie, gdyby tak zainstalować kamery przy którejko lwiek zebrze bez sygnalizacji na Puławskiej czy Grochowskiej? Najpierw długo stałem przed pięknym mostem Nihonbashi, od którego tradycyjnie liczy się wszystkie odległości w Japonii, a na któ rym rozsiadł się teraz ciężki betonowy highway. Była to jedna z chwil kontemplacji zaprawionej goryczą: autostrady miasta Tokio zignoro wały względy estetyczne, ich budowniczowie wyciągnęli bezcere monialnie wszystkie wnioski z faktu, że Tokio ma najmniejszą wśród światowych metropolii powierzchnię ulic (zaledwie 9 procent, pod czas gdy na przykład Paryż ma ich 25 procent, Nowy Jork — 35, Wiedeń — 35, a Waszyngton 43) i że trzeba tę powierzchnię wygos podarować... w powietrzu. Ta gigantyczna inwestycja zaczęła się rodzić w 1952 roku. W 1959 był gotowy plan i przystąpiono do realizacji budowy „najkrót szej autostrady świata”, a dziś już najdłuższej miejskiej drogi eks presowej na świecie. Plan przewidywał początkowo przerzucenie autostrad długości około 71 kilometrów (obecnie mówi się już o 250 31
kilometrach), ale z górą dwa razy więcej już wykonano. Osiem jed no- i dwukierunkowych, dwupasmowych szos szerokości 16,5 me tra, oznaczonych cyframi od 1 do 9, omotało i powiązało miasto. Za łożeniem było połączenie cetrum (Ginzy) z najważniejszymi subcen- trami, a także owinięcie śródmieścia podwójną — luźniejszą i ciaś- niejszą — pętlą; projekt znajduje się w trakcie pełnej realizacji, mia sto jest rozgrzebane, przeważnie zresztą bez zakłóceń w ruchu. Centrum miasta ma już obecnie szybkie połączenia z dalekim por tem lotniczym Haneda (a dalej, autostradą zamiejską, z Yokohamą) i z najważniejszym subcentrum, Shinjuku, które można osiągnąć sa mochodem w ciągu niewielu minut. Dumą budowniczych tokijskich autostrad jest przerzucenie trasy nadbrzeżnej (The Bay Shore Linę) o sześciu pasmach w jedną stro nę i ogólnej długości 10,4 kilometra — stanowi ona fragment 160-ki- lometrowej autostrady z Yokosuka do Futtsu. Z górą kilometr trasy biegnie tunelem podmorskim. Jeden kilometr autostrady miejskiej w Tokio kosztuje około 3 mi liardów jenów. Cena wykupu jednego metra kwadratowego ziemi sięga 400 tysięcy, a nawet — jak w Ginzie — 600 tysięcy jenów. Bu downiczowie starają się, gdzie można, przerzucić highwaye nad lu strem rzek (31 procent) i ponad ulicami (21 procent). Są dwie główne przeszkody w budowie autostrad tokijskich: trud ności techniczne i opór właścicieli posesji. Z największymi nawet tru dnościami technicznymi dają sobie tokijczycy radę, na przykład po trafili przeciągnąć autostradę przez linię kolejową w dzielnicy Shibu- ya bez przerywania ruchu pociągów przelatujących tu co parę minut; rzekę Tsukiji wpuścili do dwóch ogromnych rur, a jej uwolnione od wody koryto zamienili w betonową drogę; wydrążyli tunele, z których najdłuższy, 4-kilometrowy, kontrolowany jest przez ośrodek elektro- niczno-telewizyjny. Gorzej z przeszkodami w postaci oporu miesz kańców, którzy przeważnie nie zgadzają się na proponowaną cenę wykupu ziemi i domów i odwołują się do sądu; jeżeli w ciągu roku i czterech miesięcy nie można się dogadać, zaczyna działać prawo o wywłaszczeniu (zresztą raz tylko wykorzystane przez przedsiębiors two budowy autostrad). Dotychczas wykupiono i zburzono około 9 tysięcy domów. Tokijskie highwaye są na ogół „ażurowe” — przebiegają po lek kich estakadach, nie są dołem zabudowane, a tylko niekiedy wyko 32 rzystywane jako parkingi; przyczyną takiej konstrukcji jest nieustają ce niebezpieczeństwo trzęsień ziemi i, co za tym idzie, unikanie wznoszenia przeszkód uniemożliwiających ucieczkę. Przeciętnie 700 tysięcy samochodów korzysta w ciągu doby z nutostrad tokijskich, przez niektóre odcinki przelatuje w obu kierun kach 12 tysięcy wozów na godzinę. Wejścia na autostradę są kon trolowane, za najkrótsze nawet przejazdy obowiązuje opłata kilkuset jenów. Po wizycie w dyrekcji „Shuto Kósóku Doro Kódan” przejechałem prawie całą długość highwayów w Tokio. Na niektórych odcinkach było dość tłoczno, samochody posuwały się jednak z szybkością 80—100 kilometrów na godzinę. Widziałem sporo napisów w alfabe cie łacińskim. Co 500 metrów telefon. Łuki zakrętów przeważnie bar dzo łagodne, tu i ówdzie, dla uniknięcia poślizgu, położono chropo waty asfalt. W jakimś miejscu napis świetlny informował kierowców, jaki jest stopień wilgotności powietrza i, w związku z tym, prawdopo dobieństwo niebezpiecznego poślizgu. Prawie zaraz potem przele ciał obok wóz pomocy technicznej, a za nim półciężarówka z nadwo ziem w kształcie buddyjskiej świątyńki, czyli japoński karawan; ktoś objaśnił mnie z uśmiechem, że to stała służba na autostradach... Ruch ludzi i pojazdów w Tokio rządzi się na pierwszy rzut oka prawami mądrości termitów. Masy ludzi i mechanizmów krążą w ko rytarzach ulicznych na ziemi, nad ziemią i pod ziemią, pozornie nie kontrolowane; nie kierowane. A jednak w Tokio, mieście rozwijają cym się i żyjącym żywiołowo, nie wszystko pozostawione jest swe mu losowi. W posępnym gmachu policji tokijskiej w pobliżu pałacu cesars kiego działa Centrum Informacji Ruchu, czyli ośrodek dyspozycyjno- -kontrolny panujący nad całym obszarem metropolii. Trzy kamery te lewizyjne obserwują newralgiczne punkty w dzielnicy Ginza. Za dłu gim pulpitem siedzi kilku oficerów, przed nimi ogromna mapa świet lna Tokio — zielone światełka informują o normalnych warunkach ruchu na tym lub innym skrzyżowaniu, rozjeździe czy odcinku ulicy, światła żółte pokazują punkty poważnie zagrożone paraliżem, ale je szcze funkcjonujące, światła czerwone — których widzę trzy lub cztery — sygnalizują stan alarmowy na jezdni: niewydolność arterii lub całkowite jej zaczopowanie. Oficerowie wydają rozkazy przez 3 - - Monstrum z wdziękiem 33
radio i telefon, doraźnie zmieniają kierunek ruchu na jakiejś ulicy, otwierają na pewien czas dodatkowe pasma (kosztem kierunku przeciwnego), nakazują objazdy. Z centrum reguluje się — natural nie z pomocą komputera — działanie 1500 świateł ulicznych. Istnieją także „mózgi” o bardziej lokalnym zasięgu, na przykład centra kontrolne autostrad, kolei oraz tuneli. Mam okazję przyjrzeć się działaniu jednego z nich — odwiedzam urząd kontrolny highway- ów w Miyakezaka, w centrum Tokio. Nie po raz pierwszy w Japonii odnoszę wrażenie, że to nie urząd, lecz sztab wojskowy, w którym panuje atmosfera napięcia w czasie rozgrywania trudnej bitwy. Czte ry kamery telewizyjne (jedna z nich o zmiennym kierunku nacelowa- nia) obserwują najważniejsze punkty podziemnych szos. Aparatura kontrolna bada nasilenie ruchu, zawartość gazów spalinowych w po wietrzu, alarmuje o każdym wypadku, a nawet pojedynczym zatrzy maniu się samochodu (kierowca ma wówczas bezwzględny obowią zek otwarcia maski i wystawienia czerwonej chorągiewki). Obsługa centrum (30 osób) może się pomylić w ustaleniu miejsca wypadku do 200 metrów. Kamery telewizyjne rozstawione są w najruchli wszych punktach miasta. Często znajdują się na wysokości 10, a nawet 30 metrów. Wyposażone są w obiektywy o zmiennej ognisko wej (zoomy), a ich „kąt widzenia” wynosi 270 stopni. Gospodarze demonstrują swemu gościowi pozorowany alarm aparatów, sygnalizujących nadmiar spalin, a następnie alarm poża rowy. Liczniki elektronowe rejestrują każdy przejeżdżający tunelami samochód — jest godzina 10.29, widzę, jak kolejno wyskakują licz by: 3537, 3538, 3539... Do północy tego dnia licznik wykaże około 60 tysięcy pojazdów pod ziemią. Patrzę w ekran telewizyjny na sa mochody mknące 30 metrów pode mną, zbliżające się do niebezpie cznego rozwidlenia — stwierdzam, nie bez podziwu, jak pilnie każdy kierowca wyrzuca kierunkowskaz, jak dokładnie trzyma się swojego pasma. Dyżurny kontroler zapala na próbę czerwony sygnał w któ rymś miejscu tunelu, wszystkie wozy hamują, ustawiają sią grzecz nie w kolejkę. Pokazują mi własną elektrownię i centrum klimatyzacji tunelowej w podziemiach budynku, potem stromymi schodami sprowadzają wprost na autostradę wydrążoną nad śródmieściem Tokio. Wyją sil niki samochodów, szumią airconditionery. Co 100 metrów wisi na ścianie telefon połączony z centralą na górze, co kilkaset metrów 34 znajduje się alarmowa klatka schodowa prowadząca na po wierzchnię (jest tu tych klatek w sumie szesnaście) i alarmowe guziki przeciwpożarowe. Dziewięć razy na dobę całą długość tunelu prze latują patrole. Podziwiam całe to zakulisowe działanie w Miyakezaka i gdzie in dziej, heroiczną walkę tokijczyków o utrzymanie wielkiego mecha nizmu megalopolis w normalnym ruchu, i próbuję odgadnąć, na ile lat uda się odsunąć tutaj ostateczny paraliż miasta. Bo finalnej kata strofy i tak chyba uniknąć się nie da.
WYŻEJ NIŻ PAGODY Z wyraźnym przestrachem patrzę tokijczycy na masywny wieżo wiec „Kasumigaseki”, który prawie z miesiąca na miesiąc wyrósł w środku miasta. Jego pojawienie się uznano za pierwszy sygnał zmiany „linii nieba” w stolicy Japonii. „Kasumigaseki” był najwyższym budynkiem Japonii (147 me trów, 39 pięter), wzniesionym po rewizji japońskiego prawa budowla nego, które przez długie lata ograniczało wysokość domów do 31 metrów. Tym samym przełamana została druga — prócz tradycji — barie ra na drodze do unowocześnienia japońskiego krajobrazu miejskie go. Widmo trzęsienia ziemi przestało straszyć konstruktorów i archi tektów — uwierzyli komputerowi HITAC 5020, który przewidział i obliczył wszystko na wypadek nadejścia katastrofy żywiołowej. Odwiedziny „Kasumigaseki”, drapacza stojącego w centrum miasta, przy ważnej trasie z Shimbashi do Akasaka — Mitsuke, były ostatnim etapem mojego architektonicznego rajdu przez Tokio, jed nego z dziwaczniejszych zespołów miejskich na tym świecie. W baraku biurowym dano mi niebieski hełm i czyste białe rękawi czki. Winda powiozła mnie na najwyższe piętro, skąd rozciąga się panorama miasta; dopiero ze szczytu wieżowca widać, jak miałka jest zabudowa Tokio, jaki ewenement stanowi ten pierwszy wysoki gmach (już wkrótce potem wyrosła ich liczna kolonia). W czasie biegania po piętrach w towarzystwie paru budowni czych toczy się długa rozmowa na jeden i ten sam temat: co uczy niono, by wieżowiec ostał się silnym wstrząsom skorupy ziemskiej? Konstrukcja gmachu jest więc, tłumaczą mi, elastyczna, miękka. — „Kasumigaseki” jest jak bambus — powiada jeden z techni ków — może odchylać się bezkarnie na boki. 36 Przewidziano, że owo wychylenie będzie sięgać do dwóch centy metrów na jedno piętro. Na trzydziestym dziewiątym wyniesie więc ponad trzy czwarte metra! — Czy chciałby pan być tu na górze w czasie silnego trzęsienia :*lomi? — pytam. — Będzie mocno kiwać, ale nie ma obaw — brzmi odrobinę okrężna odpowiedź. Obawy mają być rozwiane przez użycie fundamentów, które wkopano na głębokość dwudziestu metrów. Przez stal i beton, ze stawiane „luźno”. Przez niezwykle szczegółowe obliczenia rozmai tych sił, które mogłyby w jakiejś chwili działać destrukcyjnie. Istnieją więc podstawy, by uwierzyć w trwałość i niezniszczal- ność tych stu tysięcy ton (tyle właśnie waży budynek). Ze względów psychologicznych jednak, by ludziom zaoszczędzić nerwów, buduje się ściany w pewnym oddaleniu od kolumn nośnych. Żeby ukryć przed okiem lokatorów wyraźniejszy ruch ścian i uniknąć ich zaryso wania. Oglądam stropy okładane izolującymi płytami — pod nimi znaj duje się stal, beton, żelazne pręty. Próbuję docenić ważność infor macji, że ziemia i budynek będą miały w każdym wypadku inne fale drgań. Na budowie panuje spokój i ład. W skrzynkach kwitną kwiaty. Na murach i tablicach rozwieszono kolorowe afisze bhp. Nikt się nigdzie nie spieszy, nikt nie krzyczy, żaden motor nie warczy. W takiej samej zapewne atmosferze buduje się w Japonii parterowe pawilony. „Kasumigaseki” jest biurowcem jednego z najpotężniejszych koncernów na japońskich wyspach: Mitsui (około 3 miliardów dola rów rocznego obrotu). Gmach budowano trzy lata, projektantem był zespół inżynierów z firmy Yamashita. Koszt dwukrotnie większy niż podobnego budynku bez zabezpieczeń przeciwwstrząsowych. Niektórzy fachowcy powiadają, że jest już za późno, albowiem nie wykorzystano szansy w 1945 roku, kiedy to z górą połowa Tokio przestała istnieć (jak poprzednio nie wykorzystano podobnej szansy po trzęsieniu ziemi w 1923 roku). Wiadomo jednak, że zawsze ist nieje jeszcze niezawodny w takich sytuacjach sposób: wyburzanie. Pierwszą jego ofiarą padł w Tokio sławny hotel „Imperial”, dzieło Franka Lloyda Wrighta (1921 r.), w którym mieszkali Albert Einstein i 37
Marilyn Monroe; w miejscu niskiego budynku o 230 pokojach stanął 18-piętrowy wieżowiec o tysiącu pokoi. Dwa inne, skromniejsze zresztą, zwiastuny nowej epoki, to luk susowy biurowiec w sąsiedztwie pałacu cesarskiego, zwany z an gielska Palaceside Building (9 pięter nad ziemią, 6 pod ziemią, 117 tysięcy metrów kwadratowych powierzchni użytkowej), oraz 16-pię- trowa siedziba Banku Fuji (81 tysięcy metrów kwadratowych). Rów nież w tych gmachach zastosowano magiczną zasadę „miękkiej struktury”, a w ścianach znalazły się granitowe płyty poprzekładane poduszkami z syntetycznego kauczuku. W ciągu niewielu lat Tokio wyszło z opłotków, wychyliło głowę z trzęsawiska jednopiętrowych, stłoczonych ze sobą drewniaków. Wy nurzyły się z niego liczne betonowe, stalowe i szklane słupy wieżow ców. Niektóre liczą ponad 50 pięter, mają po 200 i 250 metrów wyso kości. W subcentrum Shinjuku doszło do koncentracji drapaczy, pierwszego wyraźnego „zmanhattanizowania” japońskiego miasta. Wizyta na Tokijskiej Wieży (Tokyo Tower), owej kopii paryskiej wieży Eiffla, zdawała się potwierdzać powszechne przekonanie o ja pońskich talentach do adaptacji i imitacji, o braku samodzielności w twórczych poszukiwaniach; podobieństwo wielu wyrobów przemysłu japońskiego do analogicznych produktów zagranicznych uderzało mnie wielokrotnie. Powiadają Japończycy, że brak im czasu na roz poczynanie wszystkiego od nowa — biorą, co jest najlepsze i wypró bowane, od innych, starają się to ulepszyć, niekiedy przystosować do lokalnych warunków. W rozmowie z wybitnym architektem japońskim, twórcą Palace side Building i sławnej rotundy San-ai w Ginzie, Shóji Hayashi, poz woliłem sobie na delikatną pochwałę nowego budynku Teatru Naro dowego w Tokio: — Wydaje mi się, że jest nowoczesny i japoński jednocześnie — powiedziałem. — To naśladownictwo budowli z ósmego wieku! — Widzę w nim coś autentycznie archaicznego, co w postaci użytkowej przetrwało do czasów drapaczy... — Autentycznym reliktem jest kimono, nigdy takie budynki. — Opowiada się pan przeciw narodowym akcentom formy w no woczesnej architekturze? 38 — Nie można w betonie udawać tego, co zawsze było z drewna. Nowe materiały determinują nowe kształty. — Czy w swoim ostatnim dziele nie korzystał pan w ogóle z do świadczeń i tradycji japońskiej architektury? — W Palaceside Building także nie ma okien jak w większości naszych drewnianych domów. Po prostu całe ściany są ze szkła — odpowiada z uśmiechem Shóji Hayashi, a ja myślę sobie, że w tym sensie duża część światowej architektury jest dziś bardzo japoń ska... Miałem już jednak za sobą bezpośredni kontakt z licznymi obiek tami oryginalnej myśli japońskiej. Czołowi architekci tego kraju pro jektują dziś niezwykłe budynki w niezwykle trudnych warunkach — w miastach zapełnionych po brzegi ludźmi i majątkiem nieruchomym, w strefie świata nawiedzanej nieustannie przez trzęsienia ziemi, w kraju o ciągle żywych tradycjach życia w ścianach z surowego drewna. W środku ogromnego parkingu przed nowoczesnym portem lot niczym Haneda stoi nadal czerwona shintoistyczna brama. Ale w ciżbę miniaturowych domków północno-zachodniej części Tokio wcisnęła się ogromna bryła katedry katolickiej. Zwycięska ofensywa nowoczesności zyskuje coraz bardziej na rozmachu. Katedra Św. Marii jest dziełem największego z żyjących architek tów japońskich, Kenzó Tange. Dach o unikatowym kształcie (z lotu ptaka leżący krzyż, na który „luźno” rzucono srebrną materię) pokry ty jest stalową, oślepiającą w słońcu blachą. Surowa konstrukcja be tonowa nie kłóci się ze stalą i marmurem. Można doszukać się tu elementów gotyku i linii dachu japońskich świątyń. Kenzó Tange stworzył też piękny i mocny w swej prostocie pom nik ofiar bomby A oraz muzeum w Hiroshimie, zaprojektował także główny budynek zespołu olimpijskiego w Komazawa; wielka hala (3 baseny pływackie-lodowiska, boisko, 12 tysięcy miejsc siedzących) jest bardziej rzeźbą niż budowlą, dziś już jednym ze znanych w świę cie symboli Tokio. Tange, profesor Uniwersytetu Tokijskiego, ostro krytykuje zabu dowę centrum stolicy. W opublikowanym w formie książki planie dla Tokio domaga się częściowego zasypania Zatoki Tokijskiej i utwo rzenia na niej czegoś w rodzaju archipelagu. Ze środka miasta, gdzieś aż zza dworca głównego, wybiegałaby — według jego wizji — wielka oś komunikacyjna, która przecięłaby następnie całą zato- 39
kę. Przy tej osi miałyby się znaleźć ważne budynki biurowe i admini stracyjne, zawieszone wysoko na czymś podobnym do mostów, a połączone z arterią na dole licznymi windami i schodami; osiedla mieszkaniowe w kształcie gigantycznych pagód pomieściłyby 5 mi lionów ludzi, o którą to liczbę Tokio w najbliższych latach zapewne się powiększy. Pierwsza rewolucja w obliczu tego monstrualnego miasta zaczę ła się w latach dwudziestych bieżącego stulecia. To wtedy powstały zaprojektowane przez obcokrajowców nowoczesne budynki dokoła stacji kolejowej w centralnej dzielnicy Marunouchi, przede wszystkim — gmach redakcji „Reader’s Digest”. Przez całe stulecia jedynym niemal zagranicznym natchnieniem japońskich budowniczych były Chiny — w końcu nadszedł czas zerwania z tą jednokierunkowością, z izolacją od innych wpływów z zewnątrz. Po trzęsieniu ziemi w 1923 roku (60 tysięcy ofiar) część śródmie ścia Tokio nabrała charakteru kosmopolitycznego, narodziło się spo ro udanych gmachów, jeszcze więcej zaś bez jakichkolwiek znamion indywidualności. Ten proces, dość chaotyczny i bezplanowy, moder nizacji stolicy trwa do dzisiaj. Dyktują go w przeważającej mierze wąskie interesy osób prywatnych i potężnych przedsiębiorstw. Tokio nadal jednak pozostało w większości miastem drewnianym. Miastem małych domków i miniaturowych ogródków na miarę prowincji, a nie największej w świecie metropolii. Jak wiemy, w ciągu ostatnich lat ponad powierzchnię tego ocea nu monotonii i anonimowości wystrzeliły betonowo-szklane wyspy kilkunastu subcentrów, gdzie dominują owe sławne stacje kolejowe żyjące w symbiozie z gigantycznymi domami towarowymi, minshu eki. Pierwszy budynek z czerwonej cegły stanął w Tokio dopiero w 1892 roku. Stało się to właśnie w Marunouchi, projektantem był an gielski inżynier Josiah Conder. Wywołało to wówczas falę sprzeci wów i ostrych ataków zarówno na budowniczego, jak i ojców miasta. Teraz co rok na terenie stolicy wyrasta 800 dużych gmachów, po wstają zatem z górą dwa wielkie domy na dobę. Postęp wyraźny, uzasadniający prawo do używania metafory „eksplozja budowlana”. Kiedy jednak powiadają, że stolica Japonii zajmuje swymi 10 pro centami rocznego wzrostu majątku nieruchomego pierwsze miejsce 40 na świecie, mam w oczach tę bezbrzeżną plazmę, która rozlewa się na obszarze pięciokrotnie większym od powierzchni tzw. Wielkiej Warszawy. Przy tak skromnym punkcie wyjścia łatwo o efektowne procenty. Trochę rozumiem irytację pana Shóji Hayashi, gdy mówi o aktua lnych przepisach budowlanych w Japonii: — Władze zatwierdzające nowy dom interesuje prawie wyłącz nie realizacja warunków sanitarnych, bardzo mało natomiast obcho dzi je kształt budynku. Trzeba przyznać, że kształt przeciętnego domku, wyrastającego w wielkim Tokio jest znacznie doskonalszy niż przeciętnego egzem plarza w owej grzybni, która od Rembertowa po Łomianki i od Ra szyna po Jabłonnę ogarnia Warszawę. Dom japoński budowany jest głównie z drewna i papieru. Składa się z solidnego dachu, z wysoko nad powierzchnią ziemi umieszczonej podłogi parteru, z częściowo rozsuwanych ścian, shóji, płaszczyzn poprzecinanych symetryczny mi ramkami i wypełnionymi wysokiego gatunku papierem. Podłogi pokryte są matami, łatami, lokatorzy siedzą na poduszkach, zabuto- nach, i śpią na materacach, futonach, w zimie grzeją się przy małych piecykach, kotatsu. W każdym z japońskich domków przejawia się miłość do natury. Kiedy amerykańscy okupanci opuszczali zarekwirowane mieszka nia, powracający właściciele natychmiast zdrapywali ze ścian i po dłóg przezroczyste bezbarwne lakiery i usuwali z okien shóji nylono we szybki, które miały na pewno lepsze właściwości niż papier. Tokijczycy 144 razy w historii patrzyli na niszczenie swego mia sta. Katastrofy żywiołowe z największą łatwością trawiły tysiące dre wnianych domostw, a wraz z nimi ludzkie życie. Za każdym razem dokonywano rekonstrukcji z poszanowaniem tradycyjnych norm i gustów. Dopiero bieżące stulecie przyniosło zwrot i pokonało dwa hi storyczne progi: lata dwudzieste z pierwszymi jaskółkami architektu ry zachodniej i lata sześćdziesiąte z dramatyczną próbą wprowadze nia budownictwa wysokościowego. Najwybitniejsi architekci japońscy zaniepokojeni są sytuacją w stolicy, a także w innych miastach kraju. Oto ci, którzy realizują naj bardziej interesujące obiekty: Kenzó Tange, Masachika Murata, Ku- nio Maekawa, Junzó Yoshimura — projektant nowego gmachu w kompleksie pałacu cesarskiego, Kimio Yokoyama — budowniczy o- 41
środka sekty Sókagakkai pod Fuji, Junzó Sakakura — twórca stacji w Shinjuku, znany nam już Shóji Hayashi. Każdy z nich marzy jednak o śmielszym planie urbanistyczno-architektonicznym, który byłby ratu nkiem dla Tokio, niektórzy (jak Tange) występują z nim publicznie. Tymczasem „eksplozja” nie ustaje. Stolicy przybywa co rok kil kaset tysięcy mieszkańców, którzy muszą mieć dach nad głową; klecą go sobie najtańszym kosztem, podobnie jak kiedyś czynili to ich przodkowie. Trwa także i nasila się anarchiczny atak budowni ctwa „cywilizowanego”. Wzrasta nieustannie liczba samochodów, nie zwiększa się — i tak jeden z najmniejszych na świecie — obszar terenów zielonych. Istnieje oficjalny plan rozbudowy i przebudowy Tokio, ale stanowi on jedynie dokument na papierze. Nie ma na to większego wpływu nawet naczelny architekt stolicy. Istnieje opinia, że trzeba będzie wezwać na pomoc specjalistów z całego świata. Jednocześnie nieuchronne będzie ostateczne zła manie konserwatyzmu i oporu milionów Japończyków, którzy od ty sięcy lat mają swój własny styl budowania. Jeżeli wyłączyć dalekie przedmieścia, w Tokio żyje około 15 ty sięcy osób na jednym kilometrze kwadratowym. Tłok więc panuje prawie jak w kolejce podziemnej w godzinach szczytu. Ścisk próbuje się w tym mieście rozładowywać nie tylko poprzez ucieczkę w kierunku pionowym, ale też przez intensywne działanie w płaszczyźnie poziomej. Posłuchali profesora Tange i innych specjalistów. Zasypują Zato kę Tokijską. Zadanie na miarę paru pokoleń. Na odebranych morzu terenach lokują instytucje, bez których tru dno żyć, z którymi wszakże lepiej żyć na odległość. Na sztucznej wy spie Yumejima (Wyspa Snów) wybudowano ogromny zakład spala nia śmieci — dwa charakterystyczne trójkominy produkują rudy dym, snujący się potem kilometrami ponad szarobrunatnym wysypiskiem. O palmę pierwszeństwa w dymieniu walczą tu liczne małe zakłady przemysłowe. W cały ten smutek „czerwonej pustyni” zanurzone są nowe bloki mieszkalne i ich lokatorzy; suszoną po neapolitańsku bie liznę pokrywa szybko dyskretny osad. I choć miejsce nie jest najpiękniejsze i najbardziej radosne, to przecież stanowi jakiś ratunek dla umordowanej metropolii. Po no wych drogach prowadzących przez posępny krajobraz jeżdżą samo 42 chody ciężarowe, wywrotki, dźwigi, ale też liczne wozy tych, którzy oglądają sobie te strony z nadzieją na przyszłość i z dumą z realiza cji wspaniałej inwestycji. Nowe poldery tworzone są przez Japończyków techniką dosko nalszą niż holenderska. Dodajmy, że powstają one nie tylko na Zato ce Tokijskiej, ale i wzdłuż całego niemal wschodniego wybrzeża wy spy Honshu. Istnieją uzasadnione podejrzenia, że Japończycy nie posiedli te chniki Holendrów w innej ważnej dziedzinie: osuszania terenów pod mokłych, pompowania wody podskórnej, która jest zarówno klęską Amsterdamu, jak i niektórych dzielnic Tokio. Są dowody, że sytuacja zaczęła się komplikować po rozpoczęciu zasypywania zatoki. Wia domo, że dzielnica Koto zapadła się od 1911 roku o 4,3 metra; 124 kilometry kwadratowe, czyli prawie jedna czwarta tej części miasta, leży poniżej poziomu morza. Wiadomo również, że w ostatnich la lach szybkość pogłębiania się depresji wzrosła.
BURZA, OGIEŃ I OJCIEC Lista plag i klęsk gnębiących Japonię jest tak bogata, że miesz kańcy wysp znieczulili się na ich istnienie. Niekiedy nawet — strach powiedzieć — czynią ze swych nieszczęść atrakcję turystyczną. W Matsushiro w prefekturze Nagano na żelbetowym moście umiesz czono, chętnie przez wszystkich fotografowaną, tablicę: „Uwaga, ze względu na trzęsienia ziemi most niepewny”; podobno w tymże mie ście hotele posługują się tzw. reklamą negatywną: „Zwracamy pie niądze za dni bez trzęsień ziemi”. Tokio ma „atrakcji” całe mnóstwo. Przede wszystkim — klęskę przeludnienia; w „największej wsi” na świecie trwa bezprzykładna eksplozja ludnościowa, co pociąga za sobą tysiąc dalszych klęsk. Tokio znajduje się w czołówce miast nękanych pożarami, należy do rekordzistów w zakresie nasilenia hałasu, stopnia zanieczyszczenia powietrza i wody. Tokio znajduje się w „pasie ognia” i w każdej se kundzie może tu zadrżeć ziemia. Japończycy mogliby z czystym sumieniem zaczynać swe foldery propagandowe od słów: „Witajcie w Tokio, w mieście, w którym nikt nie gwarantuje wam życia, zdrowia i spokoju!” I chyba tylko przez przekorę mówią stale coś wręcz przeciwnego: „Tokio — najbezpiecz niejsze miasto świata”. Pojechałem ze strażakami do pożaru. Dziwnie jest siedzieć w sa mochodzie pędzącym pod wyjącą syreną, człowiek czuje się wtedy ważniejszy, dziwi go trochę rozstępujące się morze pojazdów. Kiedy w końcu dotarliśmy na miejsce, mało już było do gaszenia; po dro dze zatrzymywaliśmy się kilkakrotnie, a kierowca dopytywał się przechodniów o adres — brak nazw ulic i numerów domów (też ga tunek klęski straszliwej!) nawet straży pożarnej daje się we znaki. Spaliło się siedem domów w Hakusan, gdzie mieściły się zakłady 44 drukarskie. Przybrano mnie w czerwoną opaskę i mogłem kręcić się bezkarnie po pogorzelisku. Wszystko dokoła, jak w całym prawie wielkim Tokio, drewniane, strażacy polewają sąsiednie domy, które efektownie parują. Inni — ubrani jak na wojnę atomową w białe kombinezony — rozpylają środki chemiczne. Jeszcze inni rozbijają namiot dla pogorzelców i organizują tam punkt informacyjny. Widzę z daleka, jak policjant ustawia na środku wąskiej uliczki ta blicę i coś na niej pisze. Jest to polecenie objazdu dla wszystkich sa mochodów. Nad popiołami fruwają strzępy książek. Przeważnie drukowano tu komiksy dla młodzieży. Kartkuję któryś z nich — epizod jednej z sensacyjnych opowieści dotyczy, jak na ironię, walki z szalejącym pożarem. Podziwiam spokój i zdyscyplinowanie ofiar pożaru. Cała akcja odbywa się niemal w zupełnej ciszy. Z daleka dochodzi szum mia sta. Trzeba katastrofy i gwałtownej przerwy w normalnym życiu, aby ustał na moment zgiełk i jazgot. W jakimś miejscu buzuje czarny dym. Zaczyna kłębić się niebez piecznie. Już kaszlą najbliżej stojący ludzie. Strażacy ciągną pospie sznie gruby parciany wąż. Pochłaniacz dymu. Podłączony jest do dużego samochodu, który „ssie” tak energicznie, że na wszelki wy padek usuwam się, by i mnie nie wessał. Później mówiono, że to wielkie techniczne osiągnięcie japońskiej straży, która podobno jako jedyna na świecie radzi sobie skutecznie z dymem. Kilkunastu ludzi wkracza do środka trzeszczącego od gorąca domu. Jeszcze jedna odmiana kamikaze, ale uspokajają mnie, że spadające drewno jest przeważnie lekkie i rzadko kto ginie. Robię kilka fotografii szalenie bojowo wyglądających strażaków i odjeżdżam do centrali tokijskiej straży pożarnej. Najpierw wita mnie przed wejściem pomnik strażaków, potem dy żurny oficer. Zanim pokażą mi centrum dyspozycyjne, muszę obej rzeć miejscowe muzeum: tablice pięćsetletnie z symbolem rombu w kole, czyli narzędzie do „odczyniania” groźby ognia, stare szable strażackie, hełmy z pruskimi pikielhaubami. Tokio ma swoją ogniową historię. Od setek lat, zwłaszcza zimą, wybuchały tutaj liczne pożary, które nazywano „Kwiatami Edo”. Jak już wspomniano, Edo było nazwą Tokio do roku 1868, kiedy to na 45
stąpiła restauracja władzy cesarskiej. Wtedy, jak dziś, japońskie domy z drewna i papieru padały łatwo pastwą płomieni. Płomieni, które były jak „czerwone płatki kwiatów”. W stolicy Japonii dyżuruje w stałej gotowości około 17 tysięcy strażaków zawodowych i 16 tysięcy ochotników, co oznacza, że pod tym względem Tokio ustępuje jedynie Nowemu Jorkowi. Wyposaże ni są oni w 600 samochodów z motopompami (co prawda nie wszys tkie nowoczesne), 12 łodzi, 5 helikopterów, całą kupę specjalnego sprzętu; w związku z powiększającą się liczbą wysokich domów to kijska straż pożarna uzbroiła się ostatnio w 35-metrowe drabiny. W wielu miejscach miasta widziałem czerwone wozy, czające się w otwartych drzwiach remiz, jak psy gotowe do skoku. Wyskakują tak wiele razy w ciągu doby — 25 razy do pożaru, a jeszcze częściej wskutek fałszywego alarmu. Miasto pełne jest przelatujących wozów strażackich i przeraźliwego wycia ich syren. Pan oficer przekazuje mi kilka interesujących danych. Twierdzi, że 89 procent domów w Tokio jest z drewna, co przekracza oficjalne liczby statystyczne. Informuje, że w Tokio główną przyczyną poża rów jest zaprószenie ognia niedopałkami papierosów i zapałkami oraz piecyki na węgiel drzewny. Natomiast elektryczność, zasad nicza przyczyna pożarów na przykład w Stanach, znajduje się na dalszym miejscu. W końcu wpuszczają mnie na salę centrum dyspozycyjnego. Oczywiście: długie pulpity z setkami światełek, ciżba telefonów, bli żej nie określone aparaty. Cały, klasyczny już dziś, rynsztunek no woczesnej techniki. Jak powiadają niektórzy, poezja cywilizacji. Dowiaduję się rzeczy ciekawej: ośrodek stanowi zarówno cen trum wezwań straży pożarnej (z każdego automatu telefonicznego można natychmiast i bez pieniędzy zaalarmować straż wykręcając numer „119”), jak i pogotowia ratunkowego; ktoś wyciągnął widać wniosek z przysłowia, że „nieszczęścia chodzą parami”. Każdy szpi tal i każdy ze 148 ambulansów ma tu swój guzik na tablicy i połącze nie radiowo-telefoniczne. Oficer dyspozycyjny kieruje karetki z cho rymi, stosownie do potrzeb i wolnych miejsc, do odpowiedniego szpitala. Na ścianie wisi ogromna mapa Tokio. Wpięto w nią szpilki o róż nokolorowych łebkach. Oznaczają tegoroczne pożary. Tylko otocze 46 nie pałacu cesarskiego wolne jest od szpilek; cesarska brygada poli cji dysponuje własnym oddziałem straży pożarnej. Oglądam fotografie z ćwiczeń strażaków, imponujących spraw nością. Podziwiam kilka świetnych plakatów przeciwpożarowych: ja pońska mata, popielniczka, obok niej żarzący się złowieszczo papie ros; dziewczynka na pogorzelisku, w rączce osmalona lalka; zając Idzie ulicą o godzinie dziesiątej wieczorem — tradycyjnej godzinie codziennej kontroli przeciwpożarowej — i wzywa do czujności. Po znaję w końcu trudną technikę gaszenia pożarów w podziemnych centrach sklepowych, metodę budowy mostków ratunkowych po między wysokimi budynkami (podobno dobre do ucieczki, jeszcze lepsze dla złodziei). Wszystko mi się szalenie podoba i byłbym zachwycony osiągnię ciami japońskiej straży pożarnej, gdybym nie jechał sam do pożaru i nie wiedział, jak trudno jest zdążyć na czas. Gdybym nie obserwo wał, jak ospale gaszono palący się w środku Ginzy hotel „Nikkó”, nad którym krążyły co prawda nowoczesne helikoptery, ale z repor terami na pokładzie. Gdybym nie wiedział, że pewnego dnia od ós mej wieczorem do północy sparaliżowany został ruch na lotnisku Haneda z powodu pożaru kabli podziemnych i wygaszenia wszyst kich świateł. W Tokio najlepiej czują się ci, co nic nie czują. Ludzie, którzy mają nie najlepsze powonienie; ich płuca wcześniej czy później za reagują, oczywiście, na trujące zawiesiny w powietrzu, ale przynaj mniej nosy nie ucierpią. Ogromna większość obywateli Tokio nie jest wszelako głucha i oddycha normalnie. Wszyscy cierpią coraz bardziej i zmuszają wła dze miasta do walki z nasilającą się klęską. W pobliżu stacji kolejowej Shibuya, w środku jednego z najruchli wszych tokijskich subcentrów, stoi wysoka wieża pomiarowa hałasu. Na widocznych ze wszystkich stron trzech dużych ekranach wyska kują co kilka sekund świetlne liczby, obrazujące stan nasilenia dźwięków w tym punkcie miasta. To tutaj odbywa się — rzec można — pomiar tętna stolicy Japonii. Długo, bardzo długo obserwowałem zmieniające się liczby — przeważnie były to „74”, „76”, „80”, „82”. Tyle fonów odbierała wie ża. Medycyna stwierdziła, że hałas o sile ponad 80 fonów stanowi 47
niebezpieczeństwo dla organizmu człowieka. Na ekranach jest miej sce na trzy cyfry i na przykład przy niskim przelocie odrzutowca, cze go zresztą sam nie widziałem, wszystkie pola są wypełnione. Naj wyższe i prawnie dozwolone natężenie hałasu dla dzielnicy przemy słowej wynosi 70—75 fonów, mieszkalnej 50—55, a handlowej — jaką jest Shibuya — 65. Odwiedziłem Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej. Co robi się, by stłumić zgiełk piekielny w Tokio? Tłumaczono mi to zawile i nieprzekonywająco. W chwili gdy urzędnik mówił o walce z hałasem samochodów, którym nie wolno używać klaksonów, na ulicy powstał korek i zawyły przeraźliwie dwa tuziny aut. Istnieją przepisy nakazujące odrzutowcom ścisłe trzymanie się wyznaczonych pasm i przestrzeganie wysokości. W wypadkach ła mania tych przepisów towarzystwa lotnicze płacą karę. Działa spe cjalna stacja automatyczna do kontroli nasilenia dźwięków, która m.in. notuje, że w pobliżu lotniska Haneda, w Omori-Heiwajima, pa nuje prawie zawsze hałas o natężeniu 75—110 fonów, a zdarza się, że osiąga i 120 fonów! Jak mi powiedziano, ministerstwo ma zamiar protestować przeciw zapowiedzianemu wprowadzeniu nad miasto komunikacyjnych samolotów naddźwiękowych *. Wiele instytucji tokijskich, m.in. szkoły, urządza pomieszczenia dźwiękoszczelne, podobnie jak coraz więcej urzędów, zakładów i osób prywatnych izoluje się od świata zewnętrznego klimatyzacją. Jak doniosła prasa w czasie mojego pierwszego pobytu, 6 pro cent mieszkańców Tokio ma chroniczny bronchit. Służba meteorolo giczna uwzględnia czasem w swych komunikatach dane o aktual nym zadymieniu miasta**. W opracowywaniu znajduje się projekt ustawy o obowiązku kli matyzacji wnętrz budynków publicznych i zakładów pracy w okresie szczególnie wysokich temperatur. Istnieje bliski zamiar uruchomie nia miejskich central klimatyzacyjnych, najpierw w sześciu dzielni cach śródmieścia. * Z wyjątkiem rzadkich a specjalnych przylotów Concorde’a — komunikacyjne naddźwiękowce nie pojawiają się na tokijskim niebie. ** Ale uwaga! W ciągu ostatnich kilkunastu lat uczyniono w Tokio ogromny postęp w poprawie gatunku powietrza. Na przykład wszystkie taksówki stołeczne napędzane są gazem (butan-propan), przestały niemal całkowicie dymić kominy. Władze miasta twierdzą, że Tokio ma czyste powietrze. 48 Jak napisał „Japan Times?” — „Wielka rzeka, płynąca przez miasto, bywa powszechną dumą. Londyn ma swoją Tamizę, Paryż Sekwanę, Montreal Rzekę Świętego Wawrzyńca. Tokio ma Sumidę. Tokio nie ma powodów do dumy z Sumidy. Jest ona brudna i cuch nie”. Podobnie jest z trzydziestu dwoma pozostałymi rzekami i kanała mi w Tokio. Żadne z nich nie nadają się do kąpieli, ryby w nich zdy chają, ludzie unikają wszelkiego kontaktu. Każdego dnia specjalne lodzie wyławiają 40 ton śmieci i szlamu, a należałoby jeszcze ten „odłów” czterokrotnie zwiększyć. Nieustannie napływają doniesienia o epidemiach spowodowa nych zatruciem wodą pitną lub rybami. Jak dobrze pójdzie, niedługo Już nie trzeba będzie w celach zbrodniczych uciekać się w Tokio do arszeniku — wystarczy napoić ofiarę wodą z Sumidy i potrzymać ją parę godzin bez maski na głównym skrzyżowaniu Ginzy. Tokijczycy zachowują się od pewnego czasu, jakby nic nie wie dzieli o trzęsieniach ziemi. Budują wysokie domy, drążą głębokie tu nele, przerzucają estakadami autostrady. Tymczasem nikt nigdy nie odwołał stanu zagrożenia w rejonie ■tolicy, nikt nie oddalił miecza Damoklesa, który dzień i noc wisi nad milionami mieszkańców. Nie bez przestrachu dowiedzieli się tokijczycy, co by się stało, gdyby ziemia zadrżała z podobną siłą jak w czasie strasznego trzę- •lenia w 1923 roku. Pewnego dnia mianowicie urząd gubernatora Tokio (po naszemu — prezydenta miasta) ogłosił publicznie posęp ną wizję: 22 tysiące domów zawali się. Przyjmując, że wiatr będzie wiał z prędkością 3,5 metra na sekundę w kierunku północno-zacho dnim, w mieście wybuchą 794 pożary, z czego 326 rozprzestrzeni ■lę, a 468 będzie do ugaszenia. Aby temu zapobiec, przygotowuje się puste przestrzenie (500 x 500 metrów), dokąd będzie się można ewakuować. W czasie trzęsienia w 1923 roku zginęło ponad 59 tysięcy osób. Wizjonerzy twierdzą, że obecnie ofiar byłoby „o wiele więcej”. Raport gubernatorskiego urzędu określa 42 miejsca, gdzie najle piej byłoby uciekać, m.in. otoczenie pałacu cesarskiego, park Hibiya i tereny dzielnicy Koto. Raport stwierdza, że w Tokio jest 15 tysięcy 4 Monstrum z wdziękiem 49