ania351

  • Dokumenty1 980
  • Odsłony107 210
  • Obserwuję93
  • Rozmiar dokumentów66.1 GB
  • Ilość pobrań70 869

Robert Louis Stevenson - Czarna strzała

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :6.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Robert Louis Stevenson - Czarna strzała.pdf

ania351 Dokumenty
Użytkownik ania351 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (1)

Gość • 4 lata temu

Dzięki aniu351 :-)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 124 stron)

ROBERT LOUIS STB/ENSON ISKRY

ROBERT LJOUIS STEYENSON Przełożył Tadeusz Jan Dehneł /9&?

T ytu ł orygin ału THE BLACK ARROW O pracow anie graficzn e Janusz W ysocki R edaktor M irosław K ow alski R edaktor tech n iczn y Elżbieta K ozak K orektor A gata B oldok ISBN 83-207-0857-5 K siążką została w ydana dzięki m ożliw ościom poligraficzn ym W ydaw nictw a Sp ółdzielczego 1 D rukarni K u jaw sk iej w Inow rocław iu P olish translation © copyright by Tadeusz Jan D ehnel, W arszawa 1956 P ań stw ow e W ydaw nictw o „Iskry", W arszawa 1987 r. W ydanie IV. N akład 99 700+ 300 egz. Ark. w yd. 12,9. Ark. druk. 15,25. P apier druk. m at. ki. III, 70 g, 61X88 D rukarnia K ujaw ska w Inow rocław iu. Zam. nr 3030 P-32_____________________ Jan Pomścij-Krzywda PROLOG dzwon na kasztelu Tunstall rozbrzmiał o niezwykłej porze. Blisko i daleko, w lesie i na polach wzdłuż rzeki ludzie porzucali pracę i spieszyli w kierunku tego dźwięku, a w wiosce Tunstall gromadka biednych wieśniaków wyległa na drogę i dziwowała się alarmowi. Wioska ta wyglądała w owe lata, za rządów starego króla Hen­ ryka VI *, tak samo prawie jak dzisiaj. Około dwudziestu domów stało pośród dębów, wzdłuż zielonej doliny przeciętej rzeczką. U wy­ lotu doliny droga prowadziła przez most i na drugim brzegu rzeki nikła w lasach, którymi wiodła ku kasztelowi i dalej, do opactwa Hollyrood. Pośrodku wioski wznosił się kościół otoczony cisami. Na obydwóch zboczach doliny przesłaniały dalszy widok zielone już wiązy i zieleniejące dęby. W bliskości mostu stał na kopcu kamienny krzyż i tam wła­ śnie zgromadzili się wieśniacy — kilka kobiet i rosły parobek w zgrzebnym kabacie — którzy rozprawiali, co ów dzwon ma znaczyć. Pół godziny temu kurier przejechał wioskową ulicą, a tak mu było pilno, że nie śmiał zsiąść z konia i w siodle wypił dzban piwa. Ale kurier sam nie wiedział, jakich wieści jest posłańcem, bo wiózł tylko zapieczętowane listy od sir * Daniela Brackleya do sir 01ivera Oatesa, plebana, który zawiadywał kasztelem pod nieobecność dzie­ dzica. • H e n r y k VI (1422—1471) — król angielski z ro d u L an castró w , przez znaczną część swego p a n o w an ia o b łą k a n y . Za jego czasów rozpoczęła się W ojna Dwóch Róż, która toczyła się p o m iędzy d w iem a gałęziam i k ró lew sk ieg o rodu P la n ta g e n e tó w — Y o rk am i i L a n c a str a m i — o p raw a do tro n u (Biała Róża — godło Y orków , C zerw ona — godło L an c a stró w (przyp. tłum.). S i r — n ajniższy (niedziedziczny) ty tu ł szlachecki (przyp. tłum.). 5 ----------------------

Wkrótce jednak rozbrzmiał znowu tętent konia i z lasu wyje­ chał na dudniący most młody panicz Ryszard Shelton, wychowanek rycerza Daniela. Ten przynajmniej powinien coś wiedzieć, chłopi więc powitali go radośnie i prosili o wyjaśnienie. Panicz chętnie ściągnął wodze. Był to wyrostek ledwie osiemnastoletni o ogorzałej twarzy i szarych oczach. Na plecach miał stalową kuszę, a ubrany był w kaftan z jeleniej skóry z czarnym aksamitnym kołnierzem i zie­ lony kaptur. Jak się okazało, kurier przywiózł ważne nowiny. Lada chwila spodziewano się bitwy. Rycerz Daniel przysłał po wszystkich poddanych zdolnych do naciągnięcia łuku lub noszenia berdysza * i pod groźbą swego gniewu kazał im co tchu spieszyć do Kettley. Ale i Dick * nie wiedział, z kim albo gdzie ma się odbyć bitwa. Nie­ długo miał nadjechać sam sir 01iver, a Bennet Hatch zbroi się w tej chwili, on bowiem powiedzie posiłki. — To ruina naszego pięknego kraju — odezwała się jedna z kobiet. — Jeżeli baronowie zechcą dłużej wojować, biedny lud będzie musiał jeść korzonki. — No — powiedział Dick — każdy, kto teraz wyruszy, dosta­ nie po gześć pensów dziennie, a łucznicy po dwanaście. — Jeżeli wyżyją — odparła niewiasta — może dobrze będzie im się wiodło. Jeżeli jednak zginą, paniczu? — Trudno zginąć lepiej niż za swego przyrodzonego pana — rzekł młodzieniec. — Nie mam przyrodzonego pana — wtrącił się mężczyzna w kabacie. — Szedłem za Walsinghamami. Wszyscyśmy należeli do nich po tej stronie gościńca do Brierly, póki dwa lata temu nie przyszli Candlemasowie. A teraz jest znowu Brackley. Tak naka­ zało prawo, które trudno nazwać przyrodzonym. Muszę słuchać ry­ cerza Daniela i sir Oliyera, który lepiej się zna na prawie niż na uczciwości, ale nie mam przyrodzonego pana prócz króla Henry­ ka VI — oby Bóg miał go w swej pieczy — a ten biedaczek nie potrafi odróżnić własnej prawej ręki od lewej. — Zła to mowa, przyjacielu — oburzył się Dick. — Jednym B e r d y s z — w ielk i szeroki topór o siln ie zak rzyw ion ym ostrzu 1 dłu gim drzew ­ cu (przyp. red.). D i c k — bardzo pop ularne zdrobnienie Im ienia R yszard (przyp. tłum .). 6 / tchem obrażasz króla i swojego dobrego pana, a mojego opiekuna. Ale król Henryk, dzięki świętym pańskim, wrócił do zdrowych zmysłów i rychło zaprowadzi ład i spokój. Jeśli zaś chodzi o ryce­ rza Daniela, to bardzo jesteś odważny za jego plecami. No, ja tam nie będę donosicielem, ale dość już tej rozmowy. — O was nie powiem nic złego, paniczu Ryszardzie — odparł wieśniak. — Młokos z was jeszcze, ale jak wyrośniecie na mężczyz­ nę, rychło się opatrzycie, że macie puste kieszenie. Nie powiem nic więcej, niech jednak wszyscy święci pomagają sąsiadom rycerza Daniela, a Najświętsza Panna ma w opiece jego wychowanków! — Clipsby! — zawołał Ryszard. — Takich słów honor nie po­ zwala mi słuchać. Sir Daniel jest moim dobrym panem i opiekunem. — No, to rozwiążcie mi zagadkę, paniczu — powiedział Clip­ sby. — Po czyjej stronie stoi rycerz Daniel? — Nie wiem — rzekł Dick i zarumienił się lekko, bo w tym burzliwym czasie opiekun jego raz po raz zmieniał strony, a każda taka odmiana pomnażała jego fortunę. — Aha — ucieszył się Clipsby — nie wiecie tego wy ani nikt na świecie. Prawdę rzekłszy, rycerz Daniel kładzie się do łóżka Lancastrem, a wstaje Yorkiem. W tej chwili na mośoie zadźwięczało znów żelazo podków. Zajęta rozmową gromadka obejrzała się i zobaczyła nadjeżdżają­ cego galopem Benneta Hatcha. Był to ciemnolicy, szpakowaty męż­ czyzna o ciężkiej ręce i marsowej minie, uzbrojony w miecz i włócz­ nię. Na głowie miał stalowy czepiec, a skórzany kaftan na grzbie­ cie. W okolicy był znacznym człowiekiem, prawą ręką rycerza Daniela w czasie pokoju i wojny — teraz z rozkazu dziedzica wój­ towa! setce poddanych. Clipsby! — zawołał Bennet. — Zbieraj się do kasztelu i przy­ ślij tam wszystkich innych nygusów. Bowyer da ci kaftan i hełm. Musimy wyjechać, zanim uderzą w dzwon na gaszenie świateł. Po­ słuchaj, rycerz Daniel policzy się z tym, kto ostatni stanie przy cmentarnych wierzejach. Dobrze to sobie zapamiętaj! Wiem, żeś nicpoń. Nance — dodał zwracając się do jednej z kobiet — czy stary Appleyard jest u siebie? —Na pewno — odpowiedziała niewiasta. — Ręczę, że jest na swoim polu. 7 --------------------------------------------------

Rozproszyła się zebrana pod krzyżem gromadka. Clipsby bez pośpiechu ruszył w stronę mostu, a Bennet i młody Shelton poje­ chali drogą przez wieś i minęli kościół. — Zaraz przekonacie się, paniczu — powiedział Bennet — że ten stary zrzęda zmarnotrawi na wyrzekanie i gadaninę o Henry­ ku V więcej czasu, niż trzeba na podkucie konia. A wszystko dla­ tego, że bywał na francuskich wojnach*! Dom, do którego zmierzali, był ostatni w wiosce ii stał sa­ motnie pośród bzów, a za nim szerokie łąki zalegały zbocza wzno­ szące się ku skrajowi lasu. Hatch zsiadł z konia, zarzucił wodze na sztachety i mając Dicka u boku ruszył polem ku miejscu, gdzie stary wojak stał po kolana w kapuście i kopał zawzięcie, a od czasu do czasu podśpie­ wywał rozdygotanym głosem. Appleyard nosił skórzane odzienie, tylko kaptur i kołnierz miał z czarnego sukna lamowanego szkarłatem. Twarz starca przypomi­ nała łupinę orzecha włoskiego, zarówno barwą, jak obfitością zmar­ szczek, ale stare siwe oczy były jasne i dobrze jeszcze widziały. Starzec był pewnie głuchy albo uważał, że staremu łucznikowi spod Azincourt nie wypada zwracać na ibyle co uwagi; nie robił nań w ra­ żenia ani dzwon alarmowy, ani odgłos zbliżających się kroków Ben- neta i Dicka. W dalszym ciągu kopał zawzięcie i nucił bardzo cien­ kim, trzęsącym się głosem: O mila damo, bądź mi łaskawą, Zlituj się, błagam, nad sługą swym. — Nicku Appleyardzie — przemówił Hatch — sir Ołiver wzy­ wa cię i przykazuje, abyś, nim minie godzina, przybył do kasztelu i objął tam dowództwo. Staruch podniósł wzrok. — Pokłon wam, panowie — odrzekł z uśmiechem. — A gdzież to wybiera się Bennet Hatch? — Bennet Hatch rusza do Kettley ze wszystkimi, których uda F r a n c u s k i e w o j n y — król H enryk V (1413—1422) pretendow ał do tronu francuskiego i po w ieloletn iej przerw ie w znow ił w ojn ę z Francją (Jeden z późniejszych okresów tzw. W ojny S tu letn iej); na początku odniósł w sp aniale zw ycięstw o pod A zin­ court, gdzie w ielk ą chw alą ok ry li się łu czn icy królew scy (przyp. tłum ). 8 się wsadzić na konie — odparł żołdak. — Niedługo, zdaje się, bę­ dzie bitwa i nasz pan zbiera posiłki. Co mówisz! — powiedział Appleyard. — A z czym pozo­ stawisz mnie w kasztelu? — Będziesz miał sześciu chłopów na schwał, a na dokładkę sir 01ivera — odrzekł Hatch. — Nie starczy na obronę kasztelu — powiedział starzec. — Za mało ludzi. Trzeba by mi było co najmniej czterdziestu. — I dlatego właśnie przychodzimy do ciebie, stary zrzędo! — zawołał Bennet. ;— Któż inny mógłby dokazać czegoś z taką załogą w takim kasztelu! — Aha! Przypomina się stary chodak, kiedy odcisk zaczyna dolegać — powiedział Nick. — Nie ma między wami chłopa, który umiałby dosiąść konia albo porządnie wziąć w garść berdysz. A sztu­ ka łucznicza... święty Michale! Gdyby wrócił stary Henryk V, zgo­ dziłby się stawać wam za cel po ćwierć pensa od strzały! — Ależ, Nicku, i dzisiaj trafiają się tacy, co potrafią naciągnąć dobry łuk — odparł Bennet. — Naciągnąć dobry łuk! — zawołał Appleyard. — Możliwe. Ale kto popisze się dobrym strzałem? .Na to trzeba oka i głowy na karku. A co byś ty nazwał dalekim strzałem, Bennecie Hatch? — No — zaczął Bennet rozglądając się dokoła — daleki strzał będzie na przykład stąd do lasu. — Tak, to będzie strzał prawie daleki — odparł starzec spo­ glądając przez ramię, lecz w tej chwili przesłonił oczy ręką i zaczął spoglądać bacznie. — Co to? Na co się gapisz? — roześmiał się Bennet. — Czyś zobaczył swego Henryka V? W eteran nie odpowiadał, lecz w milczeniu obserwował zbocze wzgórza. Słońce świeciło jasno nad tarasowatym i łączkami. Kilka białych owiec skubało trawę. Panującą wokół ciszę zakłócał tylko odległy jęk dzwonu. — Co cię zaniepokoiło, Appleyardzie? — spytał Dick. — Jak to co? Ptaki — odpowiedział stary. Rzeczywiście, nad wierzchołkami drzew, tam gdzie las wrzynał się klinem między łąki i kończył dwoma ogromnymi zielonymi wią­ zami, na dobre strzelanie z łuku od pola, na którym odbywała się 9 ----------------------

rozmowa, stadko zaniepokojonego ptactw a polatywało tam i z po­ wrotem, — Ptaki? — zdziwił się Bennet. — Aha — odparł Appleyard. — M ądry z ciebie chłop, Benne- cie, zdatny do wojaczki! Ptaki to dobrzy szpiedzy. W lasach zwia­ stują przednie straże wroga. Pomyśl tylko, jeżeli leglibyśmy tu obo­ zem, jacyś łucznicy mogliby przywarować w tych zaroślach i czy­ hać na nas, a ty nic byś o nich nie wiedział. — Ależ, stary zrzędo — rozgniewał się Hatch — nie ma żad­ nego wojska bliżej niż ludzie rycerza Daniela, którzy obozują w Kettley. Bezpieczny jesteś niczym w londyńskiej Tower *, a stra­ szysz człowieka z przyczyny kilku zięb czy wróbli! — To ci mądrala! — uśmiechnął się Appleyard. — Ilu łotrów pozwoliłoby obciąć sobie uszy pod pręgierzem, byle tylko poczę­ stować jednego z nas strzałą? Święty Michale! Ludzie nienawidzą nas niczym zarazy. — Prawda to — odparł Hatch. — Są ludzie, co nienawidzą ry­ cerza Daniela. — Aha, nienawidzą jego i wszystkich, którzy mu wiernie słu­ żą — powiedział Appleyard. — Przede wszystkim zaś nienawidzą Benneta Hatcha i starego Mikołaja Łucznika. A teraz pomyśl: gdyby krzepki chłop czaił się na brzegu lasu i my dwaj stalibyśmy tutaj jak dobry cel — stoimy tak właśnie, na świętego Jerzego! — któ­ rego z nas by wybrał? I co mi rzekniesz? — Trzymam zakład, że ciebie — powiedział Hatch. — A ja stawiam płaszcz przeciw skórzanemu pasowi, że wy­ brałby właśnie ciebie!— zawołał stary łucznik. — Ty spaliłeś Grim- stone, Bennecie, i nigdy nie przebaczą ci tego, mój łaskawco. A ja...? Ha, jeżeli Bóg pozwoli, będę niedługo w bezpiecznym miejscu, o do­ bre strzelenie z łuku, ba? o dobre strzelenie z działa od wszelkiej ludzkiej pomsty. Staruch ze mnie i szybko zmierzam do domu, gdzie przygotowano już dla mnie łoże. Ale ty, Bennecie, musisz tutaj po­ zostać na własne ryzyko, jeżeli zaś nie powieszą cię, nim dojdziesz T o w e r __ forteca w L on d yn ie, w znosząca się nad brzegiem T am izy, otoczona pod w ójnym m urem . Przez setk i lat była rezyd en cją królew ską 1 Jednocześnie głów nym w ięzien iem stanow ym (przyp. tłum .). 10 mojego wieku, będzie to dowodem, że sczezł waleczny duch starej Anglii. — Największy z ciebie dziwak i zrzęda w całym lesie Tun- stall — obruszył się Hatch, którego rozgniewały widać te złowróżbne słowa. — Bądź gotów i pod bronią, nim sir 01iver nadejdzie, no i chociaż na chwilę przestań mleć ozorem. Jeżeli gadałbyś tyle ze swoim Henrykiem V, stary król miałby pełniejsze uszy niż kieszenie. Strzała zaśpiewała w powietrzu niby olbrzymi szerszeń, ugo­ dziła Appleyarda między łopatki i na wskroś go przeszyła. Stary padł do przodu, między główki kapusty. Hatch wrzasnął okropnie, podskoczył i zgięty we dwoje czmychnął, aby skryć się za domem. Dick Shelton legł tymczasem za krzakiem bzu, przyłożył do ramie­ nia napiętą kuszę i utkwił wzrok w pobliskim krańcu lasu. Ani jeden liść nie drgnął. Owce pasły się jak przedtem. Ptactwo się uspokoiło. A przecież stary łucznik leżał z długą na jard strzałą tkwiącą w grzbiecie, Hatch przycupnął za węgłem domu, a Dick czaił się w pogotowiu pod krzakiem bzu. — Widać ooś? — zawołał Hatch. — Nawet gałązka nie drgnie — odkrzyknął Dick. — W styd zostawić go tam, gdzie leży — powiedział Bennet i ze spopielałą twarzą niepewnym krokiem wyszedł z ukrycia. — Miejcie na oku las, paniczu, a patrzcie pilnie i uważnie. Zmiłujcie się, święci pańscy! To był piękny strzał! Bennet podniósł łucznika na kolana. Stary żył jeszcze. Twarz wykrzywiła mu się kurczowo, a oczy otwierały i zamykały raz po raz. Miał przerażającą, okropną maskę człowieka w srogiej męce konania. — Słyszysz mnie, stary Nicku? — zapytał Hatch. — Masz może, bracie, jakie ostatnie życzenie przed odejściem? — Wyciągnijcie strzałę i, przez Najświętszą Marię Pannę, po­ zwólcie mi umrzeć! — jęknął Appleyard. — Żegnam się ze starą Anglią. Wyciągnijcie tylko strzałę. — Paniczu — powiedział Bennet — chodźcie no tutaj i mocno pociągnijcie za bełt. Biedny grzesznik zaraz umrze. Dick odłożył kuszę i szarpnąwszy strzałę dobył ją z rany. Buch­ nął strum ień krwi. Stary łucznik porwał się na nogi, raz wymówił 11

imię boże i padł m artwy. Hatch klęknął między główkami kapusty i modlił się żarliwie za odchodzącą duszę, lecz nawet w czasie mo­ dlitwy był roztargniony i jednym okiem zerkał ku językowi leśne­ mu, skąd nadleciała strzała. Ukończywszy pacierze wstał, ściągnął rękawicę ze stalowej łuski i otarł zlaną potem i bladą ze strachu twarz. — Aha — szepnął — teraz na mnie kolej. — Kto to uczynił, Bennecie? — zapytał Ryszard, który stał opodal ze strzałą w ręku. — Święci pańscy wiedzą — odparł Hatch. — W okolicy jest co najmniej czterdzieści chrześcijańskich dusz, które on albo ja zbawiliśmy domów i łanów. Biedny stary zrzęda oberwał za swo­ je, a pewnie niedługo i mnie się dostanie. Rycerz Daniel nadto wyciska ludzi. — Osobliwa strzała — rzekł wyrostek spoglądając na pocisk trzym any w ręku. — Aha — przyznał Bennet. — Czarna i nawet w czarne opa­ trzona pióra. Złowróżbna strzała, przez mękę pańską, bo czerń, jak powiadają, jest barwą śmierci. O, coś tam napisane! Otrzyjcie strza­ łę z krwi, paniczu, coście wyczytali? — „Appleyardowi od Jana Pomścij-Krzywdy” — przeczytał Shelton. — Ale co to ma znaczyć? — Wcale mi się to nie podoba — m ruknął żołdak potrząsając głową. — Jan Pomścij-Krzywda! Pod takim imieniem chce ten łajdak być znany światu. Ale czemu stoimy tutaj, niby dobry cel? Weźcie go za kolana, paniczu, a ja za ramiona, i zaniesiemy Nicka do domu. Straszny to będzie Cios dla biednego sir 01ivera; biały się zrobi jak papier, a modlitwy będzie mełł niczym wiatrak. Podnieśli starego łucznika i wspólnymi siłami zanieśli do domu, gdzie od lat mieszkał samotnie. Złożyli trupa na podłodze, nie zwra­ cając uwagi na siennik, i tak jak mogli, wyprostowali i ułożyli przystojnie ręce i nogi. Izba Appleyarda była czysta i pusta. Stało tam łóżko okryte niebieską derą, schowek z półkami, duża skrzynia i dwa zydle. W pobliżu komina był stół na zawiasach, a na ścianie wisiała broń starego wojaka: łuki i części pancerza. Hatch zaczął rozglądać się ciekawie dokoła. 12 — Nick miał pieniądze — powiedział. — Myślę, że odłożył ze sześćdziesiąt funtów. Chciałbym się jakoś do nich dorwać! Kiedy tracimy starego przyjaciela, paniczu Ryszardzie, najlepszą pociechą jest spuścizna po nim. Spójrzcie, proszę, na tę skrzynię. Gotów je­ stem pójść o duży zakład, że znajdzie się w niej garniec złota. Stary Appleyard miał rękę skorą do brania i krzepką do trzymania. Oby Bóg dał wieczny odpoczynek jego duszy! Przez blisko osiemdziesiąt lat nie spoczął. Wędrował po świecie i zbierał, a teraz leży na wznak, biedny zrzęda, i niczego już nie potrzebuje. Będzie mu wese­ lej w niebie, jeżeli swój dobytek ujrzy w rękach dobrego przyjaciela. — Ależ, Hatch! — zaoponował Dick. — Uszanuj niewidzące oczy! Chciałbyś ograbić czołwieka w przytomności jego zwłok? Bacz, by nie powstał! Hatch kilkakroć zrobił znak krzyża. Zdążył już wszelako odzy­ skać naturalne kolory, a że na ogół był człowiekiem, którego nie­ łatwo było odwieść od takich lub innych zamiarów, ze skrzynią źle by się zapewne działo. Ale w tej chwili skrzypnęła furtka i rychło otwarły się drzwi domu, a do izby wszedł tęgi, rudy, czarnooki mężczyzna, liczący lat około pięćdziesięciu. Odziany był w komżę i czarną suknię. — Appleyard... — zaczął nowo przybyły przestępując próg i urwał nagle. — Zdrowaś Maria! — krzyknął. — Święci pańscy, miejcie nas w swej pieczy! A cóż się tutaj stało? — Żle się stało z Appleyardem, wielebny plebanie — odparł Hatch pogodnym tonem. — U drzwi własnego domu przeszyła go strzała. Teraz Nick stuka zapewne do czyśćcowej furty. Ha, jeżeli ludzie praw dę mówią, nie zabraknie mu tam ognia ani światła. Sir 01iver chwiejnym krokiem zbliżył się do zydla i usiadł na nim roztrzęsiony i blady. — Dzień sądu! O, cóż za nieszczęście! — zaszlochał i /zaraz zaczął klepać pacierze. Hatch pobożnie zdjął hełm i padł na kolana. — Słuchaj, Bennecie — rzekł ksiądz wracając po trosze do równowagi. — Cóż to może znaczyć? Jaki wróg dopuścił się tej zbrodni? — Oto strzała, sir 01iverze. Spójrzcie tylko, wypisano na niej wszystko — powiedział Dick. 13---------------------

— Oo.„! — zawołał ksiądz. — To brzmi obrzydliwie. Jan Po- mścij-Krzywda! Iście lollardzkie * miano! I czarny kolor, jak na złą wróżbę. Nie podoba mi się strzała tego łotra, ale każe nam poważnie się zastanowić. Któż to mógł być? Pomyśl, Benneoie! Ze wszystkich, którzy źle nam życzą, kto mógł zadać ten srogi cios? Simnel? Bar­ dzo w to wątpię. W alsinghamowie? Nie. Nie upadli jeszcze tak ni­ sko. Dotychczas wierzą, że zmogą nas prawem, kiedy odmienią się czasy. A może to Szymon Malmesbury? Jak sądzisz, Bennecie? — Co myślicie, wielebny plebanie — odparł Hatch — o Ellisie Duckworth? — Nie, Bennecie, nigdy. To nie on — powiedział ksiądz. — Nigdy powstanie nie przychodzi od dołu. Taką opinię głoszą zgod­ nie wszyscy rozsądni kronikarze. Wszelaki bunt, Bennecie, wędruje zawsze od góry ku dołowi, kiedy więc kto żyw chwyta za berdysze, trzeba bacznie rozejrzeć się dokoła i pomyśleć, jaki to wielki pan wyciągnie z tego korzyści. Otóż rycerz Daniel kumał się ostatnio z partią królowej, co nie w smak naturalnie lordom z frakcji Yor­ ków. Stamtąd, Bennecie, pochodzi owa strzała, a jaką trafiła dro­ gą, zastanawiam się właśnie. W każdym jednak razie tam szukać należy źródła tej zbrodni. — Za waszym pozwoleniem, sir 01iverze — powiedział Ben- net — rzekę, iż osie w naszej okolicy dobrze się już nagrzały, i od dawna wietrzę swąd. Czuł go też ów biedny stary grzesznik, Apple- yard. Ludzie dokoła tak źle są do nas usposobieni, że nie potrzeba ani Yorków, ani Lancastrów, aby dać im ostrogę. Ja w swojej pro­ stej głowie myślę, że wy, sir 01iverze, którzy jesteście prawnikiem, a także rycerz Daniel, który żegluje z każdym wiatrem, wielu ludzi zbawiliście mienia, wychłostaliśoie lub obwiesili też niejednego. Po­ wołują was za to przed sądy, lecz wy, nie wiedzieć jak, zawsze potraficie zmóc przeciwnika prawem i mniemacie, iż wszystko za­ łatwione. Ale, za waszym pozwoleniem, sir 01iverze, człowiek, któ- • L o l l a r d o w l e — lollard am i, czyli gadu łam i, nazyw ali p raw ow iern i katolicy ub ogich k sięży , którzy w ęd ru jąc o żebraczym Chlebie, w ygłaszali kazania przeciw bo­ gactw u k ościoła 1 zb ytk ow n em u życiu kleru św ieck ieg o i zakonnego. B yli to zw olen nicy Johna W lklefa (ok. 1329—1384), profesora u n iw ersytetu w O ksfordzie, teologa, który n ie tylk o zw alczał p olityk ę oficja ln eg o kościoła, lecz k w estion ow ał szereg dogm atów . John W lklef był pop rzednik iem tak ich reform atorów , jak H us, Luter 1 K alw in (przyp. tłum .). _____________________________ ----------------------14 regoście wywłaszczyli czy poturbowali, hoduje w sobie złość i pew­ nego dnia za diabelskim poduszczeniem gotów wpakować wam w bebechy dobry jard strzały. — Nie, Bennecie, na pewno się mylisz — obruszył się sir Oli- ver- — Powinieneś mi być wdzięczny za przyganę. Jesteś gadułą, Bennecie, plotkarzem, oszczercą. Gębę masz od ucha do ucha. Bacz na nią, Bennecie, i popraw się, popraw! Ha, nic już nie powiem. Niechaj będzie, ja/k wam się ipodo- ba — odparł żołdak. Ksiądz wstał i z puzdeńka, które nosił zawieszone na szyi, dobył wosk, stoczek, krzemień i krzesiwo. Przy ich pomocy opieczętował herbem rycerza Daniela skrzynię i schowek, na co Hatch spoglądał żałosnym wzrokiem. Później cała trójka trwożnie wyszła z domu i pospieszyła do swych koni. — Czas nam w drogę, sir Oliverze — odezwał się Hatch pod­ trzymując strzemię, gdy ksiądz wsiadał na konia. — Tak, tak, Bennecie, ale rzeczy uległy zmianie — odparł ple­ ban. — Appleyard, wieczny spoczynek jego duszy, nie będzie już dowódcą załogi kasztelu. Ciebie więc zatrzymać muszę, Bennecie. Zaradny człowiek winien czuwać nade mną w niespokojnych cza­ sach czarnych strzał. „Strzała, która ulata za dnia” — mówi Ewan­ gelia. Nie mam pamięci do świętych tekstów. Oj, leniwy ze mnie kapłan! Zbyt głęboko tkwię w sprawach doczesnych. No, jedziemy, Bennecie Hatch! Ludzie zebrali się już chyba przed kościołem. Ruszyli przez wieś, a wiiatr wiejący im z tyłu wydymał poły plebańskiego płaszcza. Na niebo wypłynęły obłoki i zaczęły prze­ słaniać zachodzące słońce. Kiedy minęli trzy samotne chaty na skra­ ju wioski Tunstall, za zakrętem drogi ujrzeli przed sobą kościół, a wokół niego dziesięć czy dwanaście ciasno skupionych domów. Przy kościele leżał cmentarz, dalej zaś ciągnęły się nie ogrodzone łąki. Pod cm entarną bramą zgromadziło się blisko dwudziestu męż­ czyzn. Niektórzy siedzieli w siodłach, inni stali koło łbów swych koni. Rozmaicie byli uzbrojeni i różne mieli wierzchowce. Jedni trzymali włócznie, inni berdysze, niektórzy mieli łuki, niektórzy dosiadali koni roboczych ubłoconych jeszcze po niedawnej orce. Były to wybierki okolicy, bo wszyscy tężsi i lepiej zbrojni ludzie znajdowali się już w polu, u boku rycerza z Tunstall. 15

— Nie spisaliśmy się źle, chwała niech będzie krzyżowi z Holly- rood! Rycerz Daniel niemało się uraduje — powiedział pleban licząc oczyma zbrojnych. — Kto idzie? Stój! Stój! — wrzasnął Bennet. Jakiś człowiek przemykał się chyłkiem między cisami okalają­ cymi cmentarz, lecz na ów okrzyk wyskoczył z ukrycia i co sił w nogach pognał w stronę lasu. Zebrani przy bram ie cmentarnej nic wprzódy nie zauważyli, teraz wszakże ocknęli się i rozproszyli. Ci, którzy pozsiadali z koni, zaczęli gramolić się na siodła, inni skoczyli w pościg, lecz musieli omijać poświęcaną ziemię, nie ulegało więc wątpliwości, że zdobycz im ujdzie. Hatch zaklął gromko i skie­ rował wierzchowca na żywopłot, chcąc przeciąć zbiegowi drogę, ale koń spłoszył się i zrzucił jeźdźca w pył gościńca. Bennet zerwał się w jednej chwili i pochwycił wodze, lecz czas upływał, a zbieg tak się już oddalił, że nie można go było doścignąć. Najrozsądniej ze wszystkich postąpił Dick Shelton. Zamiast ruszyć w darem ną pogoń, zerwał z pleców kuszę, napiął ją i grot przyłożył do cięciwy. Uczyniwszy to, krzyknął na Benneta i zapytał, czy strzelać. — Strzelaj! Strzelaj! — zawołał ksiądz z krwiożerczym pośpie­ chem. — Celuj dobrze, paniczu — rzucił Bennet. — Niechaj spadnie na ziemię niby dojrzałe jabłko. Tylko kilka kroków dzieliło zbiega od bezpiecznego schronie­ nia, ale na skraju lasu łąka stromo wspinała się po zboczu wzgórka i człek ów musiał biec znacznie wolniej. W szarym świetle zapada­ jącego zmierzchu i przy gwałtownych ruchach biegnąca postać nie była łatwym celem, a Dick opuszczając kuszę odczuł jak gdyby litość i przez pół życzył sobie, aby jego strzał chybił. Grot przeciął powietrze. Zbieg zachwiał się i upadł. Hatch i inni ścigający wrzasnęli triumfalnie. Ale radowali się Skórą na niedźwiedziu, bo niezna­ jomy, choć upadł lekko, równie lekko wstał, na drwiny ukłonił się czapką i w tejże chwili zniknął w gąszczach na skraju lasu. — Bodaj zaraza za nim poszła! — zawołał Bennet. — Ma zło­ dziejskie nogi. Na świętego Barnabę, potrafi biegać! Ale trafiliście ----------------------16 go, paniczu. Ukradł wam grot. Oby do śmierci nie miał nic, czego zazdrościłbym mu mniej! — Co on robi koło kościoła? — odezwał się sir Ołiver. — Lękam się srodze, że stało się coś niedobrego. Clipsby, mój poczciwcze, zleź no ze szkapy i poszukaj między cisami. Clipsby odszedł, niebawem jednak wrócił z papierem w ręku. — To wisiało na drzwiach kościoła — powiedział wręczając zdobycz księdzu. — Niczegom więcej nie znalazł, wielebny ple­ banie. — Ha, przez chwałę naszej matki, kościoła świętego! — za­ wołał sir 01iver. — To graniczy ze świętokradztwem! Wolno czy­ nić rzecz taką królewskiemu wysłannikowi albo prawnemu dziedzi­ cowi włości, zgoda! Ale żeby pierwszy lepszy włóczykij w zielonym kabacie przyczepiał papiery do drzwi domu bożego! To graniczy ze świętokradztwem, graniazy bardzo blisko! Za przewiny mniejszej wagi ludzie gorzeli na stosach. Ale cóż my tu mamy? Mrok zapada. Dobry paniczu Ryszardzie, masz młodsze oczy. Bardzo proszę, od­ czytaj mi to pisanie! Dick Shelton ujął papier w ręce i głośno przeczytał kilkanaście linijek nieporadnego wierszydła, ledwie rymowanego, a napisanego wielkimi literami i nader niedbałą ortografią. Po poprawieniu orto­ grafii strofy te brzmiały, jak następuje: Za pasem cztery mam czarnych strzał, Cztery za rozpacz, którą-m cierpiał, Cztery dla czwórki ludzi zlej woli, Co uciskali mnie do woli. Jedna pomknęła chyża jak chart: Nie żyje stary Appleyard! Jedną dostanie pan Bennet Hatch, Co spalił Grimstone jak smolny kwacz. Jedna Oliuerowi Oates przeznaczona, Co zarzezał rycerza Henryka Sheltona. “ 17

Największą wszakże uciechą dla wielu Będzie, gdy czwarta utkw i w sir Danielu. Każdy dostanie za swe czyny marne Po czarnej strzale w swoje serce czarne. Więc na kolana, módlcie się, złodzieje, Bo śmierć was czeka, nim dni minie wiele. Jan Pomścij-Krzywda z Zielonej Puszczy ze swoją dobrą kompanią M amy również więcej strzał i mocnych konopnych sznurów dla reszty waszej zgrai. — Przez miłosierdzie Chrystusa, pana naszego! — zawołał z rozpaczą sir Ołiver. — Zły jest ten świat, a z dnia na dzień gor­ szy się staje. Przysięgam na krzyż z Hollyrood, że w uczynku lub zamiarze- równie jestem nie winien krzywdy tego szlachetnego ry­ cerza, jak nie ochrzczone jeszcze dziecię. Ani też nikt nie poderżnął mu gardła. W tym ów wiersz myli się również, a dowieść tego mo­ gą żyjący po dziś dzień wiarygodni świadkowie. — Wielebny plebanie — przerwał mu Bennet — na nic się nie zdadzą twe słowa nie w porę. — Zdadzą się, mój Bennecie — odparł sir 01iver. — Bacz le­ piej, jakie przystoi ci miejsce. A ja muszę dowieść swej niewin­ ności. Za nic na świecie nie chciałbym przez pomyłkę zbyć swego nędznego żywota. Gotówem powołać wszystkich świadków, że czy­ sty jestem w tej sprawie. Nie było mnie nawet wówczas w kasztelu. Wysłano mnie w pewnej misji przed godziną dziewiątą wieczorem... — Sir Ołiverze! — zawołał Hatch. — Jeżeli nie zechcecie za­ przestać tego kazania, będę musiał odwołać się do innych środków. Gotfrydzie, trąb wsiiadanego! Kiedy zabrzmiał dźwięk rogu, Bennet zbliżył się do w ystra­ szonego plebana i z przejęciem zaczął mu coś szeptać do ucha. Dick spostrzegł, że ksiądz mierzył go przez ohwilę wystraszonym wzrokiem. Dick miał zresztą dobry powód do zastanowienia, bo ów rycerz Henryk Shelton był jego rodzonym ojcem. Nie odezwał się jednak ni słowem ani wyrazem twarzy nie zdradził swych myśli. --------------------- 18 Hatch i sir 01iver rozmawiali przez czas pewien o odmienionej sytuacji. Postanowili wreszcie, że dziesięciu ludzi zostanie w Tun- stall, aby nie tylko strzec kasztelu, lecz również eskortować księdza, gdyby przyszło mu jechać przez lasy. Bennet miał im przewodzić, wobec czego dowództwo posiłków oddano młodemu Sheltonowi. Prawdę rzekłszy, nie było innego wyboru, bo wszyscy nowozaciężni byli leniwi, niepewni i nie zaprawieni w wojnie, a Dick nie tylko cieszył się popularnością, lecz uchodził za odważnego i nad wiek rozważnego młodzieńca. Jakkolwiek całe życie spędził na głuchej wsi, dobrze wyuczył się liter od sir 01ivera, a sam Hatch pokazy­ wał mu, jak władać bronią, i wpajał umiejętności niezbędne do­ wódcy. Bennet był zawsze usłużny i skory do rady. Należał do lu­ dzi nad miarę okrutnych dla tych, których zwał swymi wrogami, lecz był wierny i życzliwy dla przyjaciół. I teraz, kiedy sir 01iver poszedł do najbliższego domu, aby swym wyraźnym pismem po­ wiadomić o ostatnich wydarzeniach dziedzica Tunstall, rycerza Da­ niela Brackleya, Bennet zbliżył się do swego dawnego ucznia, aby życzyć mu szczęśliwej drogi i powodzenia w wyprawie. ' — Musicie, paniczu, nadłożyć spory szmat drogi — powie­ dział. — Jedźcie przez most, jeśli wam życie miłe. O pięćdziesiąt kroków wprzód wyślijcie pewnego człowieka. Niechaj przyciąga strzały. I po cichu, po cichu, póki inie miniecie lasu. Jeżeli łotry zastąpią wam drogę, przejedźcie po nich, bo nic nie wygracie cze­ kaniem. I, paniczu Ryszardzie, jedźcie dalej i ciągle dalej, nie za­ wracajcie z drogi, jeśli wam życie miłe. W Tunstall nikt wam nie pomoże. Zachowajcie to dobrze w pamięci. Jedziecie na wielką wojnę i do królewskiego boku, a ja pozostaję tutaj w srogim nie­ bezpieczeństwie życia. Tylko świętym pańskim wiadomo, czy przyj­ dzie nam się kiedy spotkać. Dam wam tedy ostatnie rady przed roz­ staniem. Miejcie na oku rycerza Daniela. Nie wierzcie mu. Nie ufajcie też naszemu klesze. On nie ma złych zamiarów, ale czyni, co mu każą inni. To harap w ręku rycerza Daniela. Władajcie sobą, gdziekolwiek pójdziecie, zabiegajcie o przyjaźń możnych, baczcie na wszystko. A od czasu do czasu, choć przez dwa pacierże, po­ myślcie o Bennecie Hatchu. Po świecie chodzą gorsze od niego łotry. Z Bogiem, paniczu Dicku! — I ty ostawaj z Bogiem, Bennecie! — odparł młodzieniec. — 19---------------------

Byłeś dla mnie dobrym przyjacielem, co powiem zawsze i każdemu. — I, proszę panicza — dodał Hatch z niejakim wahaniem — jeżeli ten Pomścij-Krzywda wpakuje we mnie strzałę, niech panicz przeznaczy złotą m arkę *, a może nawet całego funta na rzecz zba­ wienia mojej duszy, bo jak myślę, gorąco mi będzie w czyśćcu. — Stanie się wedle twej woli, Bennecie — odpowiedział Dick. — Ale czemu się frasujesz, człowiecze? Na pewno spotkamy się je­ szcze, i to tam gdzie bardziej ci trzeba będzie piwa niżeli mszy. — Niech tak się stanie za sprawą świętych pańskich, paniczu Dicku! — zawołał żołdak. — Oto nadchodzi sir 01iver. Gdyby rów­ nie dobrze radził sobie z lukiem jak z piórem, tęgi byłby z niego wojak. Sir Ołiver podał Dickowi zapieczętowany list z napisem: „Mo­ jemu Wielce Miłościwemu Panu, sir Danielowi Brackleyowi, Ryce­ rzowi, ma być doręczone co rychlej”. Dick schował papier za pazuchę, rzucił słowa pożegnania i dro­ gą przez wieś ruszył ku zachodowi. M a r k a — u ż y w an e nieg d y ś w Anglii o k reślen ie na ró w n o w a rto ś ć 13 szylingów i 4 pensów (przyp. tłum.)- 20 Karczma »Pod Znakiem Słońca« ROZDZIAŁ 1 ycerz Daniel i jego ludzie obozowali w Kettley i okolicy na wygodnych kwaterach, strzeżeni przez czujne straże. Ale dziedzic z Tunstall nigdy nie odpoczywał, gdy w grę wchodziło zdobywanie pieniędzy, i nawet w przeddzień przygody, która mogła go wynieść lub pogrążyć, czuwał do północy, zajęty łupieniem ubogich sąsiadów. Był to człowiek, który często miał do czynienia ze spornymi spadkami. Lubił kupować najbar­ dziej nawet niedorzeczne pretensje i później, dzięki łaskom, jakimi darzyli go wielcy panowie z otoczenia króla, uzyskiwał niesprawie­ dliwe wyroki na swą korzyść. Jeżeli zaś sprawa była nazbyt powi­ kłana, zajmował sporne dobra i siłą trzymał to, co pochwycił, ufa­ jąc własnym wpływom i zdolnościom prawniczym sir 01ivera. Kettley należało do takich właśnie majętności i w szpony rycerza Daniela wpadło ostatnimi czasy, a więc dzierżawcy buntowali się często i z tej racji rycerz Daniel przyprowadził tam swój oddział, chcąc rzucić postrach na opornych. Około drugiej nad ranem rycerz Daniel siedział w karczemnej Izbie tuż przy ognisku, bo o tej porze nocy zimno było na mocza­ rach Kettley. Pod ręką miał dzban zaprawionego korzeniami piwa. Zdjął szyszak z przyłbicą i starannie otulony w obszerny płaszcz krwistej barwy siedział z odkrytą łysą głową i śniadą twarzą w spar­ tą na ręce. W przeciwnym końcu izby około dziesiątka jego woja­ ----------------------------------------------21-----------------------------------------------

ków trzymało straż przy drzwiach lub spało na ławach. Nieco bli­ żej dwunasto- lub trzynastoletni chłopiec leżał na podłodze owinięty w pelerynę. Gospodarz karczmy »Pod Znakiem Słońca« stał przed wielkim człowiekiem. — Bacz pilnie, coć rzekę, gospodarzu — mówił rycerz z Tun- stall. — Stosuj się tylko do mych rozkazów, a dobrym będę ci pa­ nem. Za sołtysów muszę mieć właściwych ludzi, a na wójta życzę sobie Adama Morę. Uważ, żeby tak się stało. Jeżeli zostaną obrani inni, nie przyniesie ci to korzyści, lecz raczej narazić może na do­ tkliwe straty. Pokarzę tych, co opłacili czynsze Walsinghamom — i ciebie, mój gospodarzu, między innymi. — Szlachetny rycerzu — powiedział karczmarz. — Gotówem przysiąc na krzyż z Hollyrood, że Walsinghamom zapłaciłem pod przymusem. Doprawdy, szlachetny rycerzu, nie dbam o tych ło­ trów Walsinghamów, bo goli zawsze byli niczym złodziejaszki. Pra- I gnę takiego wielkiego pana jak wy, szlachetny rycerzu. Rozpytaj- cie tylko pośród sąsiadów, a dowiecie się, szlachetny rycerzu, jak mocno opowiadałem się za Brackleyem. — Bardzo możliwe — rzucił sucho rycerz Daniel. — Musisz zapłacić po raz drugi. Karczmarz skrzywił się okropnie, ale nieszczęścia tego rodzaju łatwo spotykały dzierżawców w owych niepewnych czasach, był więc właściwie zadowolony, że tanim kosztem może kupić spokój. — Przywiedź tego człowieka, Selden! — krzyknął rycerz. Jeden z żołdaków przyprowadził biednego, dygocącego od bło­ tnej gorączki, skulonego ze strachu starowinę o twarzy białej niby świeca. — Hej, ty! — krzyknął rycerz. — Jak cię zowią? — Proszę łaski waszej wielmożności — odparł starzec — na­ zywam się Condall, Condall z Shorby, za pozwoleniem waszej wielmożności. — Żle o tobie słyszałem — rzekł rycerz. — Parasz się zdradą, łotrze! Drwisz z nakazanych prawem obowiązków czynszownika! Jesteś poważnie podejrzany o kilkanaście zabójstw. Jak śmiesz, łaj­ daku, dopuszczać się takich zbrodni. Już ja się z tobą porachuję! — Jaśnie wielmożny, czcigodny panie! — zawołał biedak. — 22 To jakieś niecne gadki, za pozwoleniem waszej wielmożności. Je­ stem spokojnym, ubogim człowiekiem. Nde skrzywdziłem nikogo! — Szeryf mówił o tobie jak najgorzej — odparł sir Daniel. — Mówił: „Pochwyćcie mi tylko, panie, tego Tyndalla z Shorby”. — Condall, szlachetny rycerzu! Condall brzmi moje nędzne miano! — jęknął nieszczęśliwy. — Condall czy Tyndall mnie zarówno — odrzekł chłodno dzie­ dzic z Tunstall. — Bo, zaprawdę, ciebie mam w ręku, a twą uczci­ wość w wielkim podejrzeniu. Możesz uratować głowę, jeżeli napi­ szesz mi zaraz oblig na dwadzieścia funtów. — Dwadzieścia funtów, dobry panie! — zdumiał się Condall. — To najczystsze szaleństwo. Mój dobytek nie w art nawet siedem­ dziesięciu szylingów. — Posłuchaj no, Condallu czy tam Tyndallu — rzekł z uśmie­ chem sir Daniel. — Gotówem narazić się na stratę. Napisz oblig na dwadzieścia funtów, kiedy zaś wyegzekwuję tyle, ile zdołam, do­ wiodę, żem dobrym panem, i opuszczę ci resztę. — Niestety, szlachetny rycerzu, to niemożliwe. Nie posiadłem sztuki pisania — powiedział Condall. — Ha, trudno — odparł rycerz. — Widzę, że nie ma rady. Gdybym darował ci życie, Tyndallu, ucierpiałoby me sumienie. Selden, weź tego starucha, powoli zaprowadź pod najbliższy wiąz i powieś troskliwie, abym mógł go obejrzeć, kiedy będę stąd ruszał. Szczęśliwej podróży, mój poczciwy Condallu czy tam Tyndallu. Je­ steś na prostej ścieżce do raju. Pomyślnej drogi! — Szlachetny rycerzu! — wyjąkał Condall zmuszając się do przymilnego uśmiechu. — Jesteście dobrym panem i potraficie na­ kazywać posłuch, gotówem więc spełnić wasze żądanie, jakkolwiek piszę bardzo nędznie. — Przyjacielu — rzekł sir Daniel — teraz napiszesz m i-oblig na czterdzieści funtów. Zaprawdę, zbyt chytry jesteś, aby twój do­ bytek mógł wartać tylko siedemdziesiąt szylingów. Selden, postaraj się o świadków i dopilnuj go. Niech napisze wszystko, jak należy. Dziedzic z Tunstall był bardzo wesołym rycerzem, jednym z naj­ weselszych w całej Anglii, toteż pociągnął łyk grzanego piwa z ko­ rzeniami, uśmiechnął się pogodnie i rozsiadł w fotelu. 23---------------------

Śpiący na podłodze chłopiec zaczął się tymczasem poruszać i wnet usiadł rozglądając się wokół trwożliwie. — Chodź tutaj — powiedział sir Daniel, a kiedy chłopiec wstał i powoli zbliżył się na jego rozkaz, pochylił się do tyłu i wy­ buchnął śmiechem. — Na krucyfiks! — zawołał. — Jaki krzepki młokos! W yrostek pokraśniał ze złości, a jego ciemne oczy zapłonęły nienawiścią. Kiedy chodził lub stał wyprostowany, trudniej było określić jego wiek, bo twarz miał nieco starszą, ale cerę tak gładką jak małe dziecko; był nad miarę smukły, cienkokościsty i poruszał się niezręcznie. — Przyzwaliście mnie, rycerzu Danielu — odezwał się. — Czy po to, aby szydzić z mej nieszczęsnej doli? — Ależ pozwól mi się śmiać — rzekł rycerz. — Bardzo pro­ szę, pozwól mi się śmiać, dobry przyjacielu. Ręczę, że śmiałbyś się pierwszy, gdybyś mógł zobaczyć samego siebie. — Dobrze — rzekł chłopiec czerwieniejąc jeszcze bardziej. — Odpowiecie i za to, gdy będziecie zdawać sprawę z innych uczyn­ ków. A teraz śmiejcie się, jeśli wola! — Kochany kuzynie — odparł żywo rycerz Daniel. — Nie myśl, że drwię z ciebie. Żartuję tylko, jak to bywa między krew­ nymi lub dobrymi przyjaciółmi. Zabiegam dla cię o małżeństwo warte tysiąc funtów i kocham cię szczerym sercem. Wziąłem cię zbrojną ręką, prawda, takie już mamy czasy, lecz od tej chwili bę­ dę o ciebie dbał i otaczał troską. Zostaniesz panią Shelton, ba! lady Shelton! Bo, na honor, ten chłopak zapowiada się na walecznego człeka. No, nie zżymaj się na uczciwy śmiech, bo śmiech odpędza melancholię. Nie ma łotrów, którzy się chętnie śmieją, drogi kuzy­ nie. Słuchaj no, gospodarzu. Podaj coś, bo mój kuzyn, panicz Ja­ nek, pewnie głodny. Siadaj, proszę, kochanie, i zajadaj. — Nie — powiedział panicz Janek. — Nie myślę łamać z wa­ mi chleba. Skoro zmuszacie mnie do grzechu, zachowam post dla zbawienia mej duszy. Posłuchajcie, dobry gospodarzu, proszę was o kubek czystej wody i za tę miłą uprzejmość będę wam serdecznie wdzięczny. — Łatwo zyskasz dyspensę, kuzynie — zarechotał rycerz z Tun- ----------------------24 stall. — Na mój honor rycerski, będziesz rozgrzeszony! Pozwól więc sobie! Jedz do syta! Ale chłopiec był uparty, wypił tylko kubek wody i otuliwszy się znowu płaszczem usiadł posępnie w najdalszym kącie komnaty. Mniej więcej w godzinę później w wiosce począł się rozgwar. Straże nawoływały: „Kto idzie?” Słychać było szczęk broni i koń­ skie rżenie. Niebawem oddział jezdnych zatrzymał się przed kar­ czmą, a na jej progu stanął Ryszard Shelton, cały spryskany bło­ tem. — Pozdrowienie ci, rycerzu Danielu — powiedział. — O, Dick Shelton! — zawołał rycerz, a na dźwięk tych słów drugi młodzian ciekawie podniósł wzrok. — Co się stało z Bennetem Hatchem? — Zechciejcie, szlachetny rycerzu, zapoznać się z treścią tego pisma. Sir 01iver wszystko opisał w nim dokładnie — odparł Ry­ szard podając list plebana. — Pozwólcie także rzec sobie, iż należy spieszyć co tchu do Risingham, bo spotkaliśmy po drodze gońca na spienionym koniu, który wiózł listy i powiadał, że lorda Rising- hama spotkała dotkliwa porażka i wielce liczy na waszą pomoc. — Co mówisz? Dotkliwa porażka? — rzekł rycerz. — Wobec tego będziemy spieszyć co tchu, ale po to, żeby tutaj przywarować, dobry Ryszardzie. Tak się sprawy układają w nieszczęsnym króle­ stwie angielskim, że najpewniej jedzie ten, kto jedzie najwolniej. Zwłoka rodzi niebezpieczeństwo, tak powiadają ludzie. Ale teraz raczej nadmierny pośpiech szkodzi. Dobrze to sobie zapamiętaj, Dicku! No, najprzód trzeba zobaczyć, jakieś to mi przyprowadził stado. Selden, z pochodnią do drzwi! Z tymi słowy rycerz Daniel wyszedł na wiejską ulicę i przy czerwonym blasku łuczywa czynił przegląd świeżych posiłków. Był on niepopularnym sąsiadem i niepopularnym dziedzicem, ale ci, którzy na wojnę chadzali za jego proporcem, szczerze kochali swe­ go wodza. Jego bystrość, niewątpliwe męstwo, dbałość o wygody żołnierza, a nawet grubiańskie żarty przypadały do gustu prosta­ kom w skórzanych kaftanach i stalowych czepcach. — Aj, na krucyfiks! — zawołał rycerz z Tunstall. — Cóż to za nędzne kundle! Jeden krzywy jak łuk, inny cienki niby włó­ 25

cznia! Przyjaciele, będziecie jeździli w przedniej straży, bo was można nie szczędzić. Spójrz tylko, Dicku, na tego dziadygę na de­ reszu! Dwuletni baran dosiadający wieprza wyglądałby bardziej po wojacku. Ha, Clipsby, stary szczurze, ty także tutaj? No, ciebie przynajmniej mogę stracić bez bólu serca. Pójdziesz w bój przed wszystkimi, a na kaftanie każę ci wymalować wołowe oko na lepszy cel dla łuczników. Będziesz pokazywał mi drogę. — Mogę wam pokazywać każdą drogę, rycerzu Danielu, prócz drogi z jednej strony na drugą i z powrotem — śmiało rzekł Clipsby. Rycerz Daniel zarechotał na całe gardło. — Dobrze powiedziane! — zawołał. — Obrotny masz język w gębie. Przebaczę ci te wesołe żarty. Selden, dopatrz, by nakarmio­ no ludzi i konie. Rycerz wrócił do gospody. — A teraz, drogi Dicku — rzekł — siadaj. Masz tutaj dobre piwo i boczek. Jedz, a ja tymczasem zajmę się czytaniem. Otworzył list plebana, a gdy czytał, czoło mu pochmurniało, kiedy zaś skończył, przez czas pewien siedział w posępnej zadumie. Później spojrzał przenikliwie na wychowanka. — Widziałeś, Dicku, te nędzne wierszydła? — zapytał. Młodzieniec odpowiedział twierdząco. — Trafiło tam miano twojego ojca — ciągnął rycerz. — Ja­ kiś szaleniec obwinia o morderstwo tego niedojdę, naszego klechę. — Sir 01iver zaprzeczył stanowczo — odparł Dick. — Zaprzeczył?! — krzyknął rycerz. — Nie baaz na jego słowa. Obrotny ma język, lecz skrzeczy tylko na kształt szpaka. Kiedyś, gdy będę miał więcej czasu, Dicku, sam dokładnie rozpowiem ci wszystko. Posądzenie padło wówczas na jednego z Duckworthów. Ale czasy były szczególnie burzliwe i nie stało się zadość sprawie­ dliwości. — Czy zdarzyło się to w waszym kasztelu? — zapytał Dick z bijącym sercem. — Zdarzyło się pomiędzy kasztelem a Hollyrood — rzekł ry­ cerz spokojnym tonem, lecz spode łba .zmierzył Dicka podejrzli­ wym spojrzeniem. — A teraz — dodał po chwili — uwijaj się z ja­ dłem. Wrócisz do Tunstall z moim pismem. Dickowi twarz spochmurniała. 26 — Wyślijcie tam pachołka. Bardzo was o to proszę, rycerzu Danielu! — zawołał. — A mnie weźcie ze sobą w bój. Potrafię machać mieczem, sami się przekonacie. — Nie wątpię — rzucił rycerz z Tunstall, zasiadając do pisa­ nia. — Ale w tej bitwie, Dicku, nie zyskasz sławy. Będę obozował w Kettley, pokąd nie otrzymam pewnych wiadomości o kolejach wojny, a wówczas pospieszę, aby połączyć się ze zwycięzcą. Tylko nie mów nic o tchórzostwie! To raczej rozwaga, Dicku. Bunty tar­ gają naszym biednym królestwem, a imię królewskie i prawo kró­ lewskie zmieniają się tak często, że nikt nie jest pewien jutra. Spie­ szą się moczymordy i szaławiły, lecz rycerz dobrej rady siedzi na uboczu i czeka. Powiedziawszy to, obrócił się tyłem do Dicka i na drugim koń­ cu stołu zabrał się do pisania listu, przy czym z niesmakiem krzy­ wił usta, bo aw antura z Czarną Strzałą utkwiła mu kością w gardle. Młody Shelton szparko wziął się do śniadania, lecz rychło po­ czuł dotknięcie ręki na ramieniu, a bardzo cichy głos szepnął mu do ucha: — Błagam, nie zdradź się bodaj gestem, lecz z łaski swojej powiedz mi, jak trafić do Hollyrood najprostszą drogą. Zaklinam, dobry chłopcze, pomóż nieszczęsnej duszy w srogiej potrzebie i roz­ paczy. Skieruj mnie na właściwą drogę ocalenia. — Idź ścieżką koło wiatraka — odparł Dick tym samym to­ nem. — Zawiedzie cię ona do przeprawy na rzece Till. Tam pytaj dalej. Nie odwracając głowy zabrał się znowu do jedzenia, ale kąci­ kiem oka dostrzegł, że ów młodzik, zwany paniczem Jankiem, u­ kradkiem wymyka się z karczmy. Dobre sobie! — pomyślał Dick. — Jest równie młody jak ja, a nazywa mnie „dobrym chłopcem”. Gdybym się nad tym wprzódy zastanowił, nie wiem, czy wskazałbym mu drogę. No, ale będzie wędrował przez moczary, mogę go więc doścignąć i dobrze natrzeć młokosowi uszu. W pół godziny później rycerz Daniel dał Dickowi list i rozkazał, by co tchu gnał do kasztelu Tunstall; nim upłynęło dalsze pół go­ dziny, przybył spiesznie wysłannik lorda Risinghama. — Rycerzu Danielu — przemówił — zaiste, tracisz dobrą spo­ ----------------------27

sobność, aby okryć się chwałą! Walka rozgorzała znowu dziś o brza­ sku. Rozgromiliśmy straż tylną i rozproszyli prawe skrzydło wroga. Tylko siły główne trzym ają się mocno, lecz łatwo zepchniemy je do rzeki, jeśli dostaniemy twoich wypoczętych ludzi. Jak to, szlache­ tny rycerzu, chcesz być ostatnim? Nikt nie poczyta ci tego za za­ szczyt. — Właśnie sposobiłem się do marszu! — zawołał sir Daniel. — Selden, trąb wsiadanego! W tej chwili ruszam z tobą, szlachetny rycerzu. Ledwie godzinę temu nadciągnęła lwia część moich sił. Cóż chcesz? Ostroga to dobra rzecz, ale może czasami zabić rum a­ ka. Prędzej, chłopcy, prędzej! Dźwięki rogu brzmiały już wesoło w porannym powietrzu, a ludzie rycerza Daniela zbiegali z wszech stron i stawali w ordyn­ ku na głównej ulicy iprzed karczmą. Spali z bronią pod ręką, a konie były osiodłane, nim więc minęło dziesięć minut, stu jezdnych i łuczników, sprawinych i pięknie uzbrojonych, stanęło w goto­ wości. Znaczna ich część nosiła barwy rycerza Daniela — purpu­ rę z błękitem — dzięki czemu oddział wyglądał bardzo okazale. Najlepiej uzbrojeni stanęli na czele, a dalej, na samym końcu ko­ lumny, mieściły się skromne, nędzne posiłki, które nadciągnęły ubiegłej nocy. Rycerz Daniel z dumą spojrzał po szeregach. — Oto ludzie, którzy przydadzą się w decydującej chwili — powiedział. — Piękni, doprawdy, żołnierze — przyznał poseł. — Tym więk­ sza szkoda, żeś wcześniej nie ruszył w pochód, szlachetny rycerzu. — A jakbyś chciał? — roześmiał się sir Daniel dosiadając ko­ nia. — Początek uczty i koniec batalii! To zawsze najlepsze! Hej, hej, mój paniczu! Janku! Joanno! — wrzasnął. — Na przenaj­ świętszy krzyż! Gdzież się ona podziewa? Karczmarzu, gdzie ta dziewczyna? — Dziewczyna, szlachetny rycerzu? — zdumiał się gospo­ darz. — Nie widziałem żadnej dziewczyny. — No, więc chłopiec, błaźnie! — krzyknął rycerz. — Czyżbyś nie poznał, że to białogłowa? Ta w purpurowym płaszczu. Ta, któ­ ra tylko wodą złamała post zupełny! Gdzie ona, łotrze?! — Ulitujcie się, święci pańscy — jęknął karczmarz. — Nazy­ waliście go... ją, panie, paniczem Jankiem. Niczegom nie podejrze­ 28 wał. On odjechał. Widziałem go... ją... Widziałem ją w stajni dobrą godzinę temu. Siodłała konia. — Na krucyfiks! — zawołał rycerz Daniel. — Ta dziewka w arta dla mnie pięćset funtów albo więcej. — Szlachetny rycerzu — powiedział z goryczą wysłannik lorda Risinghama. — Lamentujesz tutaj nad pięciu setkami funtów, a gdzie indziej ludzie zbawiają lub gubią królestwo Anglii. — Mądre słowa — przyznał dziedzic z Tunstal. — Selden, zo­ staniesz z sześcioma kusznikami. Masz ją ścigać i dognać, nie dbam jakim kosztem! Za powrotem chcę ją zastać w kasztelu. Odpowia­ dasz za to głową. A my, szlachetny rycerzu, w pochód! Oddział ruszył dobrym truchtem, a Selden z sześcioma pod- * komendnymi został w Kettley na ulicy pełnej wiejskich gapiów. 29

ROZDZIAŁ 2 godzina szósta majowego ranka, kiedy Dick w powrotnej drodze znalazł się po­ śród moczarów. Niebo było błękitne, w iatr huczał głośno i ocho­ czo, skrzydła wiatraka obracały się szparko, a łozy na bagnach falowały i szeleściły niby łan zboża. Młodzieniec spędził całą noc w siodle, ale serce miał dzielne i ciało krzepkie, więc jechał we­ soło. Ścieżka wiodła go coraz głębiej między oparzeliska, aż wresz­ cie jeździec stracił z oka wszelkie punkty, które służyć mogły za drogowskaz, oprócz stojącego na pagórku wiatraka w Kettley i wi­ docznych w dali wierzchołków najwyższych drzew w lesie Tunstall. Po obydwu stronach ciągnęły się szerokie pola rozchwianych trzcin i łozin, sfalowane wiatrem rozlewiska i chłonne bagna, które szma­ ragdową zielenią zdradliwie kusiły wędrowca. Droga przecinała moczary linią prawie prostą i w owe czasy była już bardzo stara, bo fundam enty jej położyły rzymskie legiony. Z biegiem wieków znaczna część tej grobli zapadła, a tu i tam na kilkaset nieraz jar­ dów droga leżała pod spokojnymi wodami. Mniej więcej o milę za Kettley Dick natknął się na jedną z ta­ kich przerw w grobli. Trzciny i wierzby rosły tam małymi kępami i myliły orientację. Przerwa była dłuższa niż inne, a więc podróżny nieświadomy drogi mógł łatwo popaść w kłopoty. Dick odczuł pe­ wien żal, gdy przypomniał sobie młodego chłopca, któremu wskazał tak zdradliwą drogę. Jemu samemu nie groziło niebezpieczeństwo — wystarczyło jedno spojrzenie wstecz na czarne skrzydła wiatraka wirującego na tle lazurowego nieba, jedno spojrzenie naprzód ku rozciągniętemu na wyżynach lasowi Tunstall — i Dick dokładnie 30 orientował się w kierunku, a brodząc przez wodę sięgającą końskich kolan bezpieczny był niby na królewskim gościńcu. W połowie zalewu, gdy widać już było ścieżkę wspinającą się na przeciwny, wyższy brzeg, młody Shelton usłyszał po prawej stronie gwałtowne chlupotanie i zobaczył siwego konia zapadłego po brzuch w bagnie i szamocącego się rozpaczliwie. Biedny rumak zwietrzył widać bliską nadzieję ratunku, bo zaczął rżeć przeraźli­ wie i wzywając w ten sposób pomocy, wybałuszył przekrwione, obłąkane ze strachu oczy. Kiedy mocował się tak i szarpał, chmary kąśliwych owadów z bzykaniem kołowały mu nad głową. Biada mi — pomyślał Dick. — Czyżby ten biedny chłopiec zgi­ nął? To na pewno jego koń — piękny siwek. Biedaku, przyzywasz mnie rozpaczliwym głosem, zrobię więc dla ciebie wszystko, co w ludzkiej mocy. Nie będziesz tonął cal po calu! Młodzian przysposobił kuszę i wpakował grot w głowę bied­ nego zwierzęcia. Dokonawszy tego aktu surowego miłosierdzia Dick jechał smu­ tny swoją drogą i bacznie rozglądał się dokoła, szukając jakichkol­ wiek śladów mniej szczęśliwego poprzednika. Żałuję, że nie objaśniłem go dokładniej — myślał — bo strach mi teraz, że zabłąkał się pośród moczarów i przygodziło mu się coś złego. Kiedy tak rozmyślał, trwożny głos zawołał go po imieniu ze zbocza grobli. Dick obejrzał się przez ramię i zobaczył twarz chłopca, wyglądającą z kępy trzcin. — Jesteś tutaj? — powiedział młody Shelton ściągając wo­ dze. — Tak przywarowałeś w sitowiu, że cię minąłem. Widziałem twego konia. Tonął w bagnie, skróciłem mu więc mękę, co, na ho­ nor, mógłbyś sam uczynić, gdybyś był bardziej litościwym jeźdź- cem. No, ale wyłaź z kryjówki. Nie ma się tu czego obawiać. — Posłuchaj, dobry chłopcze, nie mam broni, a gdybym ją na­ wet i miał, nie umiałbym się nią posłużyć — odparł drugi młodzie­ niec wspinając się na groblę. — Czemu zowiesz mnie chłopcem? — obruszył się Dick. — Zdaje mi się, że nie jesteś starszym z nas dwóch. — Proszę o przebaczenie, dobry panie Shelton! Nie miałem zamiaru wam uchybić. Wolałbym raczej na wszelki możliwy sposób 31

zabiegać o wasze względy i łaski, bo w jeszcze gorszym jestem obe­ cnie położeniu. Zgubiłem drogę, straciłem płaszcz i mojego biedne­ go konia. Mam bicz i ostrogi, lecz pozbawionym wierzchowca, któ­ rego mógłbym dosiąść. I to straszna rzecz — dodał, spoglądając ża­ łośnie na swe szaty — tak się umazać w błocie! — Dobre sobie! — zawołał Dick. — Wstydzisz się błota? Krew ran i pył podróżny to najpiękniejsze ozdoby mężczyzny. — Wolę mężczyznę bez tych ozdób — powiedział młodzian. — Ale poradź mi, proszę, co mam czynić. Posłuż mi dobrą radą, drogi paniczu Ryszardzie. Zginę, jeśli nie trafię szczęśliwie do Hollyrood. — Cóż — powiedział Dick zsiadając z konia — posłużę ci czymś więcej niźli radą. Bierz mego konia, a ja tymczasem pobiegnę. Kie­ dy się utrudzę, odmienimy role i tak jadąc i biegnąc na przemian obaj zyskamy na szybkości. Dwaj młodzieńcy dokonali zamiany i ruszyli naprzód tak szyb­ ko, jak pozwalała wyboista grobla. Dick opierał rękę na kolanie towarzysza. — Jak cię zowią? — zapytał Dick. — Nazywają mnie Jankiem Matchamem — odparł chłopiec. — A czemu zmierzasz do Hollyrood? — podjął Dick. — Szukam schronienia przed wrogiem, który mnie nęka — brzmiała odpowiedź. — Dobry opat z Hollyrood jest potężną ostoją słabych. — Jak zetknąłeś się z rycerzem Danielem? — dopytywał się młody Shelton. — Ach, porwał mnie siłą! Gwałtem uprowadził mnie z domu, ubrał w te szaty, kazał cwałować, aż serce we mnie zastygło, i drwił z nieszczęśliwego tak, że na płacz mi się zbierało. A kiedy dognali nas pewni życzliwi mi ludzie, on kazał mi jechać na końcu oddziału, żebym był puklerzem przeciwko ich strzałom. Mam nawet zadra­ śniętą prawą stopę. Kuleję chodząc. Ale nadejdzie dzień, kiedy się spotkamy! Hojnie zapłacę mu wówczas za wszystkie krzywdy! — Chciałbyś strzelać z procy do księżyca? — zdziwił się Dick. — To waleczny rycerz i żelazną ma rękę. Kiepsko by ze mną było, gdyby się dowiedział, że wskazałem ci drogę, a teraz ułatwiam ucieczkę. — Ach, biedny chłopcze, wiem. żeś jego wychowankiem. Mnie 32 podobny los przypadł w udziale, przynajmniej rycerz Daniel tak powiada. A innym razem mówi, że kupił prawo do dysponowania moją ręką. Nie wiem właściwie, czy to prawda, ale ma jakiś tytuł, aby mnie prześladować. — Znowu nazywasz mnie chłopcem! — rozgniewał się Dick. — Czy wolałbyś, dobry Ryszardzie, żebym nazywał cię dziew­ czyną? — zapytał Matcham. — Mnie dziewczyny nie obchodzą — odparł młody Shelton. — Odrzekłem się całej tej zgrai. — Mówisz jak dzieciuch — powiedział Janek. — Więcej na pewno o nich myślisz, niż chciałbyś przyznać. — Nieprawda! — zawołał Dick z przekonaniem. — Dziewczy­ ny wcale nie przychodzą mi do głowy. Mówię ci, to czysta plaga. Chcę tylko polować, walczyć, ucztować i pędzić czas w wesołej kompanii. Nigdy nie słyszałem o babie, która by się na coś zdała, chyba o jednej, ale tę biedaczkę spalono za czary i noszenie mę­ skich szat wbrew prawom natury *. M atcham przeżegnał się pobożnie i taką zrobił minę, jak gdyby odmawiał pacierze. — Co ci się stało? — zapytał Dick. — Modlę się za jej duszę — odpowiedział drżący głos. — Za duszę czarownicy? — zdumiał się Dick. — No, módl się za nią, jeżeli sobie życzysz. Ta Joanna d’Arc była najdzielniejszą niewiastą w Europie. Stary Appleyard, łucznik, tak przed nią umy­ kał, jak gdyby ścigał go szatan. Sam mi powiadał. Taka to była waleczna białogłowa. — Dobry paniczu Ryszardzie — podjął Matcham — jeżeli tak bardzo nie lubisz kobiet, nie jesteś chyba prawdziwym mężczyzną, bo Bóg stworzył mężczyznę i niewiastę w tej intencji, żeby na świecie zakwitła prawdziwa miłość, która jest nadzieją mężczyzn i pociechą kobiet. — Brednie! — zawołał Dick. — Tylko dzieciuch może śpiewać takie hymny na cześć kobiet! Jeżeli mniemasz, że nie jestem praw- Mowa tu o J o a n n i e cl’A r c — m łod ej w ieśniaczce fran c u sk iej, k tó ra w czasie w o jn y s tu le tn ie j (1337—1453) w alczyła w zbroi ry ce rsk iej, m ęstw e m i o d w agą p o ry w a ją c Francuzów . W ydana A nglikom , spalona została na stosie w r. 1431 Jako czaro w n ica (przyp. red.). 333 —

dziwym mężczyzną, to hajda z konia na groblę! Na własnej skórze przekonasz się o moim męstwie, bo mogę walczyć z tobą na pięści, miecze albo łuki i strzały. — Jam nieskory do walki — powiedział z przekonaniem Mat- cham — i wcale nie chciałem cię urazić. Żartowałem tylko. A o ko­ bietach zacząłem mówić dlatego, bo słyszałem coś niecoś o twoim małżeństwie. — Moim małżeństwie? — zdumiał się Dick. — O tym sam pierwszy raz słyszę. Z kim to mam się żenić? — Z niejaką Joanną Sedley — odparł Matcham i oblał się pą­ sem. — To robota rycerza Daniela, który zarobi od obydwóch stron. Prawdę rzekłszy, słyszałem, że ta biedna panna gorzko opłakuje swój los z racji tego zamęścia. Albo jest takiego jak ty zdania, albo nie spodobał się jej oblubieniec. — Cóż, małżeństwo jak śmierć przychodzi na każdego — po­ wiedział Dick zrezygnowanym tonem. — A ona gorzko płacze? I pomyśl tylko, jak pusto w głowie mają dziewazęta! Gorzko płacze, zanim mnie widziała na oczy! Czy ja ubolewam nad sobą? Nie! I jeżeli będę musiał się ożenić, pójdę do ślubu z suchymi oczyma. Ale ty ją znasz. Powiedz mi, proszę, jaka to panna? Ładna czy brzydka? Sekutnica czy przyjemna? — To przecież bez znaczenia — powiedział Matcham. — Jeżeli masz się żenić, to ożenisz się przecie, wszystko jedno z brzydką czy z ładną. Ty, paniczu Ryszardzie, nie jesteś mazgajem i tak czy ina­ czej pójdziesz do ślubu z suchymi oczyma, nie bacząc na wszelkie błahostki. — Masz słuszność — przyznał Shelton — mało mi na tym zależy. — Twoja małżonka będzie miała chyba przyjemnego pana i władcę. — Będzie miała takiego pana i władcę, jakiego jej niebiosa przeznaczyły — odparł Dick. — Myślę, że bywają gorsi i bywają znacznie lepsi. — Ach, nieszczęsna niewiasta! — westchnął Janek. — A czemu to? — spytał Dick. — Poślubić człowieka z drewna! — zawołał jego towarzysz. — Mieć drewnianego męża! 34 — Muszę rzeczywiście być człowiekiem z drewna — obruszył się Dick — skoro przystałem, aby biec na własnych nogach, gdy ty jedziesz na moim koniu! Ale jak mi się zdaje, dobre to drewno! — Przebacz mi, poczciwy Dicku! Ach, masz najlepsze serce w całej Anglii. Tak sobie tylko żartowałem. Proszę, nie gniewaj się, drogi, kochany Dicku! — Po co te próżne słowa — burknął Dick zakłopotany nieco czułościami towarzysza. — Nie stało się nic złego. Dzięki świętym pańskim nie jestem obraźliiwy. W tej chwili wiatr, który dął w kierunku ich drogi, przyniósł donośne dźwięki trąb z postoju rycerza Daniela. — Słuchaj — rzucił Dick. — Grają na alarm. — Aha! — Biedny M atcham zbladł jak śm ierć.— Opatrzyli się, żem uciekł, a teraz pozbawiony jestem konia. Zginąłem. — Ale skąd znowu! — zawołał młody Shelton. — Znacznie zyskałeś na czasie. Niedaleko już do przeprawy. I to ja raczej pozba­ wiony jestem konia. — Biada mi! Na pewno wpadnę znów w ich ręce! — zawołał zbieg. — Dicku, poczciwy Dicku, błagam cię, pomóż mi choć trochę! — O co ci właściwie chodzi? — zdziwił się Dick. — Chyba pomagam jak mogę. Ale niedobrze mi się robi, kiedy patrzę na ta­ kiego niedorajdę. Posłuchaj więc, Janie M atcham — bo zwać się kazałeś Janem Matcham — żeby nie wiedzieć co miało nas spotkać po drodze, ja, Ryszard Shelton, tak czy inaczej doprowadzę cię szczę­ śliwie do Hollyrood. Niech opuszczą mnie świięci pańscy, jeżeli ja bym cię opuścił. No, nabierz trochę serca, bladolicy rycerzu! Dro­ ga tu lepsza. Daj koniowi ostrogę. Prędzej! Prędzej! Nie troszcz się o mnie. Potrafię biegać niczym jeleń. Koń ruszył żywym kłusem, a Dick bez trudu podążał obok. Wkrótce dwaj młodzieńcy przebyli moczary i na brzegu rzeki sta­ nęli obok szałasu przewoźnika. 35

Przeprawa na krańcu moczarów ROZDZIAŁ 3 toczyła mętne wody z bagien, a w tej części biegu wiła się między przynajmniej dwudziestoma porośniętymi łozą błotnistymi wysep­ kami. Była to nieładna rzeka, lecz w ów jasny, wesoły ranek wszy­ stko wydawało się piękne. W iatr i wydry rzeźbiły na powierzchni wody niezliczone drobne falki, a odbicie nieba igrało w nich jasny­ mi plamami błękitu. W pobliżu grobli wpadał do rzeki czysty stru­ myk. nad którego brzegiem mieszkał przewoźnik w lepiance bujnie porosłej na dachu zieloną trawą. Dick śmiało zbliżył się do drzwi i otworzył je szeroko. W środ­ ku na zniszczonej starej opończy ze zgrzebnego samodziału leżał przewoźnik — chłop rosły, lecz wychudły i dygocący od febry, która panowała w tej okolicy. — Ach, to pan Ryszard Shelton — powitał nowo przybyłego. — Czy chcecie się przeprawić, paniczu? Nieodpowiedni czas, bardzo nieodpowiedni! Namyślcie się lepiej. Banda z puszczy grasuje w okolicy. Lepiej chyba zawróćcie na pięcie i skorzystajcie z mostu. — Nie! Czas nagli — odparł Dick. — Czas nagli i uchodzi, Hugonie Przewoźniku. Bardzo mi dzisiaj pilno. — Uparty z was człowiek — rzekł przewoźnik i powstał z ba­ rłogu. — Będziecie mieli szczęście, ‘jeżeli bezpiecznie wrócicie do kasztelu. No, nic już więcej nie powiem. W tej chwili zauważył Matchama. — A któż to taki? — zapytał i mrugając oczyma przystanął na progu szałasu. — Mój krewniak, panicz Matcham — odrzekł Dick. — Pozdrawiam cię, dobry przewoźniku — odezwał się drugi ----------------------36 młodzieniec, który zsiadł tymczasem z konia i zbliżał się wiodąc go za wodze. — Użycz nam, proszę, swej łodzi, bo srodze się dzisiaj spieszymy. Olbrzymi przewoźnik milczał i gapił się ciekawie. — Na mękę pańską! — zawołał wreszcie i roześmiał się na całe gardło. Matcham oblał się szkarłatem i cofnął trwożliwie, a Dick zawo­ łał gniewnie, kładąc dłoń na ramieniu gbura: — Milczałbyś, chamie! Zajmij się swoją robotą i przestań drwić z lepszych od siebie! Hugon Przewoźnik pomrukując coś odwiązał łódź i zepchnął na co głębszą wodę. Dick wprowadził konia na deski, a Matcham podążył jego śladem. — Bardzo z was dobry młodzieniec, paniczu — powiedział Hu­ gon z szerokim uśmiechem. — I ulepiony z niewłaściwej gliny. Chcę być z wami w zgodzie, paniczu Shelton — dodał imając się wio­ seł. — Nawet kotu wolno spoglądać na króla. Rzuciłem tylko okiem na panicza Matchama. — Nie trać słów po próżnicy — rzucił Dick. — I wiosłuj, ile sił w grzbiecie. Znajdowali się w tej chwili przy ujściu strum ienia i mieli przed sobą rozległą przestrzeń rzeki. Na wszystkie strony widać było wy­ sepki. Gliniaste brzegi opadały stromo. Wierzby chwiały się na wie­ trze, trzciny falowały, wydry nurkowały i wychylały łebki spod wody. Na całym labiryncie rzecznym nie było widać śladu czło­ wieka. — Mój paniczu — odezwał się przewoźnik, który zręcznie u­ trzymywał czółno w nurcie jednym wiosłem. — Tak mi się widzi, że Janek z Moczarów będzie na tej wyspie. On niby czarnej śmierci nienawidzi rycerza Daniela i jego ludzi. Może lepiej zawrócić pod prąd i wysadzić was na brzeg o strzelenie z łuku od drogi? Lepiej nie spotkać się wam z Jankiem z Moczarów. — Czy on należy do tej bandy? — zapytał Dick. — Lepiej o tym nie mówić — powiedział Hugon. — Ale wo­ lałbym zawrócić pod prąd, paniczu Dicku. Co by się stało, gdyby panicz M atcham zarobił strzałę? — I drab roześmiał się znowu. — Niech będzie, jako rzekłeś, Hugonie — zadecydował Dick. 3 7

— Proszę posłuchać, paniczu — ciągnął Hugon. — Jeżeli tak ma być, to ściągnijcie z plecęw kuszę, o tak. A teraz naciągnijcie ją. Dobrze. Nałóżcie grot. Tak, tak. Trzymajcie ją i srogo spoglą­ dajcie na mnie. — A cóż to ma znaczyć? — zdziwił się Dick. — Co ma znaczyć, paniczu? Jeżeli już przeprawiam was na drugą stronę, zmusza mnie do tego strach albo siła — odparł prze­ woźnik — bo Janek z Moczarów mógłby zwietrzyć, że służę wam ochotnie, i przykrego zyskałbym sąsiada. — Czy te chamy tak śmiało sobie poczynają? — obruszył się Dick. — Czy rządzą na przeprawie sir Daniela? — Aha — szepnął przewoźnik i mrugnął okiem. — Słuchajcie, paniczu. Rycerz Daniel nisko upadnie. Jego czas minął. Nisko upa­ dnie. Ale szszaa...! I Hugon pochylił się nad wiosłem. Odpłynęli daleko pod prąd rzeki i ominąwszy mały przylądek jakiejś wysepki znaleźli się wreszcie na wąskim korycie w bliskości drugiego brzegu. Hugon trzymał się środka nurtu. — Muszę wysadzić paniczów tutaj, pośród wierzb — powie­ dział. — Ale tu nie ma żadnej ścieżki tylko łozy, bagniska i topie­ le — zaprotestował młody Shelton. — Paniczu — powiedział przewoźnik — przez wzgląd na was samych nie odważę się płynąć dalej. On patrzy na łódkę i czai się z łukiem w garści. Wszystkich, którzy przejeżdżają tędy, a wierni są rycerzowi Danielowi, gotów strzelać jak króliki. Sam słyszałem, że poprzysięgał to na krucyfiks. Gdybym nie znał was, paniczu, od dawna i od takiego małego — o, takiego! — pozwoliłbym wam jechać. Ale przez pamięć dawnych dni i dlatego, że macie przy sobie tego młodziaka nie zaprawionego jeszcze do ran i walki, wo­ lałbym stracić obydwoje uszu, niż nie przeprawić was bezpiecznie. Bądźcie zadowoleni. Na zbawienie duszy, nic więcej nie mogę zrobić! Hugon mówił jeszcze oparty o wiosła, kiedy pomiędzy wierz­ bami na wyspie rozległ się donośny okrzyk, a później taki łoskot, jak gdyby tęgi chłop przedzierał się spiesznie przez chaszcze. — A bodaj to wciurności! — wrzasnął Hugon. — Był przez --------------------- 38 cały czas na tej bliższej wyspie! — Szybko pchnął łódź prosto ku brzegowi. — Celujcie do mnie z kuszy, dobry ipanie Dicku. Celujcie tak, żeby to było widać! Próbowałem ratować wasze skóry, teraz wy ratujcie moją! Łódź zaryła się z trzaskiem w gęste łozy. Matcham blady, lecz czujny i przytomny, na znak Dicka szybko przebiegł po ławce i wy­ skoczył na brzeg. Młody Shelton ujął konia za wodze i chciał po­ spieszyć za towarzyszem, ale trudne miał zadanie, bo koń opierał się ciężko, a łozy rosły zwartym gąszczem. Koń rżał i wierzgał, czółno chybotało się na falach, przechylało na obydwa boki i czer­ pało wodę. — Nic nie poradzę, Hugonie, nie da się tutaj wysiąść! — zawo­ łał Dick, ale nadal zmagał się zawzięcie z nieustępliwym gąszczem i znarowionym zwierzęciem. Na brzegu wysepki ukazał się wysoki mężczyzna z długim łu­ kiem w ręku. Dick zerknął nań z ukosa i dostrzegł w jednej chwili, że człowiek ów naciąga łuk, a twarz purpurow ieje mu z wysiłku i pośpiechu. — Kto to?! — zawołał nieznajomy. — Kto to, Hugonie? — Panicz Shelton, Janku! — odkrzyknął przewoźnik. — Nie trwóż się, Dicku Sheltonie — huknął głos z brzegu wyspy. — A ty zawracaj, Hugonie Przewoźniku! Dick odpowiedział obelżywym słowem. — A, jeżeli tak, ipójdziesz piechotą! — krzyknął napastnik i wy­ puścił strzałę. Trafiony grotem koń szarpnął się z bólu i strachu, łódź wy­ winęła kozła i w jednej chwili wszyscy zaczęli się zmagać z nurtem rzeki. Dick wyłonił się na powierzchnię w odległości jarda od brzegu i zanim zdążył przejrzeć na oczy, dłoń jego trafiła na coś twardego i mocnego, co zaozęło go zaraz wlec ku lądowi. Była to rękojeść bicza, którą Matcham, wdrapawszy się ma sterczący nad wodą konar wierzby, szczęśliwie wsunął mu w rękę. — Na mękę pańską! — zawołał Dick, gdy stanął na brzegu. — Tak się złożyło, że winienem ci życie. Pływam niby kula arm atnia. Powiedziawszy to odwrócił się zaraz w stronę wyspy. --------------------- 39----------------------

Na środku rzeki Hugon Przewoźnik płynął obok wywróconej dnem do góry łodzi. Janek z Moczarów, zły z racji niepożądanych skutków własnej strzały, wołał na niego, żeby się spieszył. — No, Janku — powiedział Shelton — teraz w nogi! Zanim Hugon zdoła przeprawić się na drugą stronę i ci dwaj odwrócą łódź wspólnymi siłami, winniśmy być daleko. Ilustrując słowa przykładem, zaczął biec schylając się pomię­ dzy wierzbami, a w miejscach bagnistych skakał z kępy na kępę. Nie miał czasu zwracać uwagi na kierunek i dbał tylko, żeby mieć rzekę za sobą i umykać jak najszybciej. Grunt zaczynał się podnosić, co dowodziło, że zbiegowie obrali właściwą drogę. Rychło też znaleźli się na porosłym traw ą zboczu, gdzie wiązy zaczynały się mieszać z wierzbami. Ale Matcham, który jak mógł, pospieszał dotychczas za towarzyszem, tutaj właśnie u­ padł na ziemię. — Zostaw mnie, Dicku! — zawołał żałośnie. — Nie mogę dłużej. Młody Shelton zbliżył się do leżącego chłopca. — Ciebie zostawić, Janku! — powiedział. — Spisałeś się po rycersku, kiedy narażałeś się na strzałę i wpadnięcie do wody, no i na utopienie, aby ratować mi życie. Naturalnie, że mogłeś się utopić, bo tylko świętym pańskim wiadomo, czemu nie wciągną­ łem cię za sobą. — Nie byłoby tak źle — odparł Matcham. — Uratowałbym nas obydwóch, dobry Dicku, ponieważ umiem pływać. — Umiesz pływać? — zdumiał się Dick i wytrzeszczył oczy. Pływanie było umiejętnością, której nie posiadał, a w hierarchii godnych mężczyzny czynów znajdowało się dlań zaraz po zabiciu przeciwnika w pojedynczej walce. — Oto — powiedział Dick — nauczka, że nikogo nie należy lekceważyć. Przyrzekłem troszczyć się o ciebie aż do bram opactwa Hollyrood, a na krucyfiks, ty, Janku, bardziej jesteś zdolnym do opieki nade mną. — -Ach, Dicku, jesteśmy już chyba przyjaciółmi — powiedział Matcham. — Cóż, nigdy nie byłem ci nieprzyjazny — odparł Dick. — 40 Na swój sposób jesteś dzielnym chłopcem, chociaż trochę mazgajo- watym. Nigdy jeszcze nie spotkałem nikogo podobnego do ciebie. Ale proszę cię, zbierz w sobie dech i chodźmy dalej. To miejsce nieodpowiednie do gawędy. — Stopa mnie strasznie boli — poskarżył się Matcham. — Oj, zapomniałem o twojej stopie — westchnął Dick. — Bę­ dziemy musieli iść wolniej. Chciałbym wiedzieć, gdzie właściwie jesteśmy. Do cna zgubiłem ścieżkę, chociaż może to dla nas lepiej. Jeżeli banda ma na oku przeprawę, pilnuje też na pewno drogi. Chciałbym, żeby rycerz Daniel był tutaj z czterdziestoma ludźmi! Rozpędziłby tych zbirów niby wicher liście. Chodź, Janku, oprzyj się, biedaku, na mym ramieniu. Aha, oprzyj się! Na to jesteś za niski. Ile masz lat? Założę się, że dwanaście. — Nie, szesnaście — odrzekł Matcham. — Kiepsko tedy wyrosłeś — powiedział Dick. — No, weź mnie za rękę. Pójdziemy ostrożnie. Nic się nie bój. Winienem ci życie, a dobrym jestem dłużnikiem, Janku! Płacę za dobro tak samo jak za zło. Z wolna ruszyli zboczem pod górę. — Wcześniej .czy później musimy trafić na drogę — ciągnął Dick. — A wtedy pospieszymy znowu. Na mękę pańską! Jaką ty masz delikatną rękę, Janku! Ja bym się wstydził, gdybym miał ta­ kie dłonie. Mówię ci — zachichotał — i gotówem przysiąc, że Hu­ gon Przewoźnik wziął cię za dziewczynę. — Nie, nigdy! — zawołał Matcham i zarumienił się mocno. — Trzymam zakład, że Hugon tak sądził — śmiał się Dick. — Trudno go za to ganić. Bardziej wyglądasz na babę niż na mężczy­ znę. I powiem ci więcej. Na chłopaka dziwaczną masz minę, Janku, ale ładna byłaby z ciebie dzierlatka. Jako niewiasta byłbyś wcale urodziwy. — Ale wiesz dobrze, że nie jestem niewiastą, Dicku — bronił się Matcham. — Wiem, oczywiście. Żartowałem tylko — powiedział Dick. — No, rozpogódź się, chłopcze. Jeszcze nieraz zasłużysz się w boju. Przyszło mi teraz do głowy pytanie, kto z nas dwóch pierwszy zo­ stanie pasowany — ja czy ty, Janku? Ja muszę być pasowany, 41

chyba że wprzódy polegnę. „Sir Ryszard Shelton, rycerz”, to brzmi bardzo pięknie. Ale „Sir Jan M atcham” nie przedstawia się gorzej. — Proszę cię, Dicku, poczekaj, aż się napiję — przerwał mu Janek przystając w miejscu, gdzie czyste źródełko tryskało w żwi­ rowaty basen nie większy niż spora kieszeń. — Ach, Dicku! gdybym mógł dostać coś do zjedzenia! Kiszki grają mi marsza z głodu. — Czemu, głupcze, nie jadłeś w Kettley? — zapytał Dick. — Uczyniłem ślub... Siłą przywiedziono mnie do grzechu... — wyjąkał Matcham — ale teraz, żeby to był ibodaj suchy chleb, jadłbym łakomie. — No, to siadaj i jedz — rzekł Dick — a ja tymczasem pójdę trochę naprzód i zbadam drogę. Z tymi słowy odczepił od pasa kaletę, w której miał chleb i pla­ stry suszonego boczku, a kiedy Matcham rzucił się chciwie na jadło, oddalił się i zniknął między drzewami. Nieco dalej, w wąskiej kotlinie, potoczek wił się między uschły­ mi liśćmi, a jeszcze dalej drzewa były lepiej wyrośnięte, stały rza­ dziej i dęby lub buki zaczęły się pojawiać zamiast wierzb i wiązów. Ustawiczny szelest i szum wiatru w koronach drzew tłumiły dźwięk kroków na leśnej ściółce i dla ucha były tym, czym bezksiężycowa noc dla oka. Mimo to jednak Dick posuwał się ostrożnie, przeska­ kiwał od jednego grubego pnia do drugiego i przez cały czas bacznie rozglądał się wokół. Wtem łania niby cień pomknęła przed nim z poszycia. To niefortunne zdarzenie zirytowało Dicka. Las był tu niewątpliwie pusty, teraz wszakże, kiedy lania się poruszyła, będzie jak gdyby gońcem powiadającym rychłe pojawienie się człowieka, który ją spłoszył. Zamiast więc iść dalej, młodzian zatrzymał się przy najbliższym wysokim drzewie i zaczął się na nie wspinać. Tym razem dopisało mu szczęście. Dąb, na który się wdrapał, był jednym z najwyższych drzew w tej części lasu i o dobre kilka jardów przewyższał sąsiadów. Kiedy więc Dick usadowił się w ostat­ nim rozwidleniu konarów, chwiejąc się na gwałtownym wietrze, widział za sobą całą bagnistą równinę aż po Kettley i rzekę Till wi­ jącą się wśród pokrytych zaroślami wysepek. Przed sobą zaś miał białą linię gościńca, przecinającą lasy. Łódź została już odwrócona dnem do dołu i w tej chwili płynęła mniej więcej w połowie prze­ 42 prawy. Poza tym nie było widać śladów człowieka i nic nie poru­ szało się prócz wiatru. Dick miał już schodzić, gdy rozglądając się po raz ostatni, zauważył rząd ruchomych punktów mniej więcej pośrodku moczarów. Nie ulegało wątpliwości, że mały oddział jest na grobli i szybko podąża w tę stronę. Dick zaniepokoił się tym wi­ dokiem, spiesznie zsunął z pnia dębu i na przełaj wrócił lasem do swego towarzysza. 43

Banda z Zielonej Puszczy ROZDZIAŁ 4 i nabrał ducha, a że to, co Dick widział, dodało chłopcom skrzydeł, spiesznie minęli resztę podlesia, przedostali się szczęśliwie na drugą stronę gościńca i weszli na wyżynę lasu Tunstall. Drzewa rosły tam w coraz większych kępach, pomiędzy którymi leżały rozleglej- sze polany, piaszczyste, porośnięte wrzosem i upstrzone starymi cisami. G runt był tutaj bardziej falisty, pełen wądołów i niewiel­ kich pagórków. Za każdym krokiem pod górę w iatr zdawał się gwizdać przeraźliwiej, a drzewa gięły się pod jego powiewem niby wędziska. Kiedy wyjrzeli na jedną z polanek, młody Shelton padł nagle twarzą pomiędzy jeżyny i zaczął pełznąć z powrotem pod osłoną zarośli. Matcham zdziwił się, bo nie mógł dostrzec przyczyny tej ucieczki, lecz naśladował zachowanie towarzysza i dopiero w gąsz­ czu odwrócił się, aby prosić o wyjaśnienie. Zamiast odpowiedzi Dick wskazał palcem. Na przeciwległym skraju polany sosna sterczała wysoko nad ga­ jem. Jej czarna korona rysowała się wyraźnie na tle jasnego nieba, a prosty jak kolumna gruby pień w yrastał przynajmniej pięćdzie­ siąt stóp nad ziemią. Na tej wysokości, w rozwidleniu dwu potęż­ nych konarów, mężczyzna w zielonym kabacie stał niby m ajtek w bocianim gnieździe i rozglądał się bacznie dokoła. Ręką ocieniał oczy przed słonecznym blaskiem, miarowo zwracał głowę to w jedną, to w drugą stronę i wzrokiem tonął w dali. Chłopcy spojrzeli po sobie. 44 — Spróbujmy skręcić w lewo — powiedział Ryszard. — Omal nie wpadliśmy w pułapkę, Janku. Po dziesięciu minutach trafili na udeptaną ścieżkę. - Zupełnie nie znam tej części lasu — m ruknął Dick. — Do­ kąd ta ścieżka może prowadzić? — Przekonajmy się — zaproponował Matcham. O kilka jardów dalej ścieżka wstępowała na grzbiet wydmy i stromo schodziła w podobną do miski kotlinkę. Na jej dnie, pośród gęstych zarośli kwitnącego głogu, widać było ruiny domu, o czym świadczyły pociemniałe od ognia węgły bez dachu i samotny wy­ soki komin. — Co to być może? — szepnął Janek. — Na mękę pańską, nie wiem — odrzekł Ryszard. — Zupełnie się zgubiłem. Ostrożnie chodźmy naprzód. Serca im biły, gdy przedzierali się przez głogi. Tu i ówdzie trafiali na ślady niedawnej uprawy — drzewa owocowe i jarzyny rosnące dziko pośród zarośli. Tarcza zegara słonecznego leżała w trawie. Wszystko wskazywało, że to teren, który był niegdyś ogro­ dem. Jeszcze kilka jardów i chłopcy stanęli przed zwaliskami domu. Musiał to być niegdyś dwór piękny i obronny. Otaczała go wokół glęooka sucha fosa, zasypana teraz głazami i niby kładką przecięta belką. Dwie ściany stały jeszcze, a słońce świeciło przez puste otwory okienne. Ale reszta budynku leżała w ruinie okopco­ nej od pożaru. Na rumowisku rosło już kilka zielonych drzewek. — Teraz się domyślam — szepnął Dick. — To niechybnie Grimstone, majętność niejakiego Szymona Malmesbury. Rycerz Da­ niel przywiódł go do upadku, a Bennet Hatch spalił mu dwór przed pięcioma laty. Szkoda, doprawdy, bo piękna to była budowla. W kotlince, gdzie nie wiał wiatr, ciepło było i cicho. M atcham położył dłoń na ramieniu Dicka i ostrzegawczo podniósł palec dru­ giej ręki. — Szszaa...! — syknął. Jakiś osobliwy dźwięk zakłócił ciszę, lecz dopiero gdy zabrzmiał po raz drugi, chłopcy zdołali go rozpoznać. Ktoś odchrząknął gło­ śno i wnet ochrypły, silny głos zaśpiewał: 45

Tedy powstaje król groźnej zgrai, tym i odzywa się słowy: „Co tu czynicie, weseli chłopcy, między leśnymi parowy?” A odpowiada dzielny Gamelin, co nigdy wzroku nie spuszcza: „Miasto nie dla nas, panie i wodzu, nas wzywa i wola puszcza!” Śpiewak umilkł, z cicha brzęklo żelazo i znowu zapanowała cisza. Chłopcy stali, spoglądając po sobie. Kimkolwiek był ich niewi­ dzialny sąsiad, znajdował się blisko, tuż za ruinami. Matcham za­ rumienił się z lekka, szybko przeszedł fosę po leżącej nad nią kro­ kwi i zaczął piąć się ostrożnie na stos gruzów, które wypełniały wnętrze pozbawionego dachu domu. Młody Shelton powstrzymałby towarzysza, gdyby zdążył w porę, lecz w sytuacji, jaka się wytwo- izyla, mógł tylko pospieszyć jego śladem. W prawym rogu ruiny dwie belki upadły na krzyż i pod ich osłoną utworzyła się wnęka 'nie dłuższa niż ława w kościele. Chłop­ cy zsunęli się tam cichaczem. Byli zupełnie niewidoczni, a dzięki strzelnicy mogli obserwować polanę po drugiej stronie ruin. Ale wyjrzawszy przez ów otwór, zdrętwieli ze strachu, bo słusznie oce­ nili swe groźne położenie. Odwrót był niemożliwy! Ledwie ważyli się oddychać. Na brzegu fosy, nie dalej niż trzydzieści stóp od miej­ sca, w którym przycupnęli, żelazny kocioł bulgotał i parował nad sutym ogniem. Tuż obok wysoki, czerwony na twarzy, ogorzały mężczyzna stał nasłuchując, jak gdyby usłyszał podejrzane szmery pośród ruin. W prawym ręku trzymał łyżkę, a u pasa wisiał mu róg i groźnie -wyglądający sztylet. Niewątpliwie człowiek ów śpie­ wał i mieszał łyżką w kotle, gdy uchem złowił jakiś nieostrożny krok na rumowisku. Nieco dalej drugi mężczyzna spał owinięty w brunatną opończę, a motyl fruwał nad jego twarzą. Wszystko to działo się na białej od stokrotek polance, przy której skraju wisiał na kwitnącym krzaku głogu łuk, wiązka strzał i ćwierć jelenia. Niebawem drab przestał nasłuchiwać, podniósł do ust łyżkę, spróbował jej zawartości, kiwnął głową i znowu zaczął mieszać w kotle i podśpiewywać, rozpoczynając piosenkę w tym miejscu, w którym ją był przerwał: 46 „Miasto nie dla nas, panie i wodzu, nas w zyw a i wola puszcza! Wędrując knieją, borem, zagajem, nic nie knujem y złego, Lecz gdy pomyka królewski jeleń, strzałę puszczamy w niego!” Tak śpiewając, czerpał od czasu do czasu łyżkę zupy, dmuchał na nią i próbował z miną doświadczonego kuchmistrza. Wreszcie ocenił widocznie, że zrobił swoje, bo chwycił wiszący u pasa róg i trzykrotnie zadął z cicha. Jego towarzysz zbudził się, przewrócił na drugi bok, odpędził natarczywego motyla i rozejrzał się dokoła. — I co, bracie? — zapytał. — Obiad? — Tak, tak, pijanico — odparł kucharz. — Pewnie, że obiad. Ale kiepski, bez piwa i chleba. Nie bardzo teraz przyjemnie w na­ szej puszczy. A były czasy, kiedy człek żył tutaj niczym opat, gdy­ by nie deszcze albo szron. Piwa i wina było, ile serce zapragnęło. Cóż, duch w narodzie upada, a- ten nasz Jan Pomścij-Krzywda to nadęty jegomość, dobry do straszenia wron. Zmiłuj się nad nami. Panie nad Pany! — E, Wrogu Prawa — obruszył się drugi — za łasy jesteś na żarcie i napitek. Zaczekaj trochę. Wrócą jeszcze dobre dni. — Posłuchaj! — odrzekł kucharz. — Na te dobre dni czekam od małego chłopaka. Byłem już franciszkaninem, byłem łucznikiem królewskim, jako majtek żeglowałem po słonych morzach i dawniej już strzelałem królewskie jelenie w Zielonej Puszczy. I co z tego wynikło? Nic! Lepiej mi było zostać w klasztorze. Jan Opat lepiej 0 mnie dbał niż Jan Pomścij-Krzywda. Matko Przenajświętsza! Już idą' Rośli, zgrabni mężczyźni zaczęli wchodzić na polankę jeden po drugim. Każdy z przybyłych dobywał nóż i rogową czarkę, nalewał sobie z kotła i siadał na trawie, aby się posilić. Bardzo rozmaicie byli ubrani i uzbrojeni: jedni w burych kubrakach, z nożami tylko 1 starymi lukami; inni — odziani w zielone sukno z Lincoln ele­ ganci leśni — pysznili się kaftanem i kapturem, zatkniętymi za pa­ sem strzałami strojnymi w pawie pióra, rogiem wiszącym na skó­ rzanym pendencie, wybornym mieczem i sztyletem u boku. Wszy­ scy przychodzili głodni i źli, ledwie pomrukiwali słowa powitania i natychmiast rzucali się na mięsiwo. 47

Zebrało się ich około dwudziestu, kiedy w pobliskich głogach rozległ się stłumiony okrzyk radości i pięciu albo sześciu zbirów wyszło na polankę, dźwigając nosze. Wysoki, smukły mężczyzna, lekko szpakowaty i śniady niby wędzona szynka, szedł z godną mi­ ną na ich czele. Na plecach miał łuk, a w ręce połyskujący oszczep. — Chłopcy! — zawołał. — Dobrzy i weseli druhowie! Ucztuje­ cie na sucho, więc smutno wam z tej racji. Ale co to wam mówi­ łem? Kuście wciąż fortunę, a odmieni się, rychło odmieni. I pa- trzajcie! Oto jej dary. Ta dobra pani zesłała nam piwo! Rozległ się szmer uznania, gdy tragarze postawili nosze i od­ kryli baryłkę znacznych rozmiarów. — A teraz uwijajcie się, chłopcy — podjął ów człowiek. — Czeka nas robota. Garść łuczników zmierza od przeprawy. Noszą barwę szkarlatno-błękitną. To dobry dla nas cel! Muszę popróbować strzał, żaden z nich nie może przedostać się przez nasze lasy! Chłopcy, jest nas tutaj pięćdziesięciu, a każdy doznał srogiej krzywdy. Ten stra­ cił pola, tamten krewnych. Innych odarto z praw, a wszystkich, jak tu jesteśmy, uciskano! I któż dokonał tak wiele zła? Na krucyfiks, rycerz Daniel! Czy ma teraz ciągnąć zyski? Czy ma siedzieć wygo­ dnie w naszych domach? Czy ma uprawiać nasze łany? Czy ma wy­ sysać kość, którą nam wydarł? Na Boga, nie! Siłę swoją zawdzię­ cza prawu! Wygrywa sprawy. Ale jest sprawa, której nie wygra! Mam tu za pasem wyrok, którym, za laską świętych pańskich, mu­ szę go pokonać! Kucharz, zwany Wrogiem Prawa, wychyla! już tymczasem dru­ gą czarkę piwa. Podniósł ją, jak gdyby chciał pić za zdrowie mówcy. - Panie Ellis — powiedział — wy szukacie pomsty i wam to przystoi. Ale wasi ubodzy bracia z puszczy, którzy nigdy nic nie mieli, nie mogli więc utracić pól ani przyjaciół, oglądają się raczej na zysk z naszego przedsięwzięcia. Wolą sztukę złota i dzban do­ brego kanaryjskiego wina niż całą pomstę piekieł. — Wrogu Prawa — odparł Ellis — rycerz. Daniel musi wracać tymi lasami do swego kasztelu i, na Boga! postaramy się. aby przej­ ście to kosztowało go drożej niż jakakolwiek bitwa. A później, kie­ dy z garstką, której uda się nam wymknąć, zagrzebie się za mu­ cami, kiedy wszyscy jego możni protektorzy upadną i żaden z. nich nie udzieli mu pomocy, będziemy oblegać starego lisa. Klęska jego --------------------- 48 będzie dla nas wielkim świętem. To tłusty kozioł! Dla wszystkich starczy na obiad. — Ech — odparł Wróg Prawa — wiele już jadałem takich obiadów, ale przyrządzanie ich to krwawa praca, dobry panie Ellis. A cóż tymczasem robimy? M alujemy strzały na czarno, piszemy wiersze i popijamy czystą, zimną wodę; obmierzły napój. — Niesprawiedliwy jesteś, Willu, Wrogu Prawa. Wciąż jeszcze śmierdzisz franciszkańską szafarnią. Zgubi cię chciwość — odparł Ellis. — Dwadzieścia funtów wzięliśmy od Appleyarda. Ubiegłej nocy dostało się nam siedem m arek od kuriera. A wczoraj znale­ źliśmy pięćdziesiąt przy kupcu. — Dzisiaj zaś — dodał jeden ze zbójców — przychwyciłem tłustego kwestarza, który spiesznie jechał do Hollyrood. Oto jego trzosik. Ellis przeliczył zawartość. - Sto szylingów! — sarknął. — Głupcze! Na pewno więcej miał w sandałach albo zaszył w habicie. Dzieciuch z ciebie, Tomku Kukułko! Wypuściłeś rybę z sieci. Mimo tej nagany Ellis niedbale schował trzosik do kieszeni. Stał opierając się na oszczepie i spoglądał po swych towarzyszach, którzy siedząc w rozmaitych pozach, pokrzepiali się jelenim roso­ łem i obficie spłukiwali go piwem. Mieli dobry dzień, dopisało im szczęście, ale nowa robota wzywała, toteż uwijali się z jedzeniem. ( i, którzy przybyli pierwsi, zdążyli już uporać się z obiadem. Jedni kładli się teraz na trawie i natychm iast usypiali niby boa dusiciele. Inni gawędzili z towarzyszami lub opatrywali broń. Ktoś, komu hu­ mor szczególnie widać dopisywał, podniósł rogową czarkę i za­ śpiewał: Prawo nie gnębi w zielonej głębi, Nie braknie nam mięsiwa. Miło, spokojnie, jeleń na rożnie Latem, gdy knieja szczęśliwa. t Zima-starucha, z nią wicher, plucha Przyjdzie mróz siwy, zadymka. 49---------