ania351

  • Dokumenty1 983
  • Odsłony107 210
  • Obserwuję93
  • Rozmiar dokumentów66.1 GB
  • Ilość pobrań70 869

Rycerze zlotego runa - Paul Berna

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Rycerze zlotego runa - Paul Berna.pdf

ania351 Dokumenty
Użytkownik ania351 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 117 stron)

PAUL BERNA RYCERZE ZŁOTEGO RUNA

ŁOWY NA GRUBEGO ZWIERZA Karolek kończył właśnie obiad, kiedy jego prawa ręka, Mariusz Cagnol, przezywany Śmieszkiem, wpadł z krzykiem, że jeleń już od dziesięciu minut ryczy w zaroślach Hiszpańskiego Cypla, aż się rozlega po całym Port-Biou. — No, tym razem już się nam nie wymknie! — ucieszył się Karolek zeskakując z krzesła. — Gdzie są psy? — Właśnie zawiadomiłem Misię — odparł Śmieszek. — Zaraz tam będzie z całą zgrają… Karolek zdjął z wieszaka róg myśliwski, zawiesił go sobie na szyi, przyłożył wargi do otworu i wypiął pierś. Rogiem myśliwskim chłopiec nazywał małą trąbkę, używaną przed dwudziestu laty przez marsylskich tramwajarzy. Gdy zadął, trysnął z niej najpierw tuman kurzu, a potem dźwięk tak rozdzierający, że oba koty hycnęły w stronę drzwi z błędnym spojrzeniem. Zbudzony znienacka ojciec Karolka — celnik Charley — o mało nie spadł z fotela. — Można oszaleć z tym chłopakiem! — mruknął mnąc ze złości gazetę. — Co ci znowu strzeliło do głowy, kiepski wariacie? Karolek był na bosaka. Drżącymi z pośpiechu rękami wkładał najstarsze swoje trzewiki, popędzany przez Śmieszka. — Jeleń się odezwał! — rzucił w niesamowitym podnieceniu. — Stąd słychać, jak ryczy. Pan Charley wzruszył ramionami. — Jeleń?… — powtórzył niezupełnie przytomnie. — A może lew? Koledzy wymienili znudzone spojrzenie: nikt nigdy nie zdoła ich zrozumieć! Karolek, dla zamanifestowania swojej radości, jeszcze raz zadął w róg, i to tak głośno, że trzeba było uszy zatykać. W drzwiach kuchni ukazała się zirytowana twarz pani Charley. — Co, znów zaczyna się z jeleniem? Przeklną was wszyscy w miasteczku za te wasze hałasy i latanie! Utrapienie mego życia! Za co Pan Bóg mnie skarał takim dzieckiem? Leć, łap jelenia, łobuzie, i niech cię tu już nie widzę! Zbliżyła się z miotłą, która mogła w jej ręku stać się niebezpiecznym narzędziem. Chłopcy dali susa i wypadli, zderzając się w furtce głowami. Na dworze Karolek zaczął trąbić jak oszalały. Był nieznośny upał, toteż wszyscy letnicy schronili się do domów, w chłód. Jedynie pod platanami Starej Kawiarni siedziało paru nawo przybyłych turystów popijając kawę. Uda i ramiona mieli purpurowe od świeżej opalenizny.

— Gdzie się pali? — zapytał jeden z nich biegnących chłopców. Karolek odpowiedział sygnałem trąbki, a Śmieszek zawtórował mu wyciem. Minęli piękne samochody, zaparkowane przed tarasem kawiarni, i wpadli na kiepsko wybrukowane nabrzeże. Na rogu ulicy Rompi-Cuou, stromo wijącej się ku górnej części miasteczka, Karolek a mało nie wpadł na Misię prowadzącą całą swoją zgraję: Norynę, Aniołka, Tutusia Czarnookiego, Oleńkę i Franka. Te dwunożne ogary zdały dopiero wczoraj egzamin sprawności i bardzo się przejmowały swoją nową funkcją. Ośmioletni Aniołek Despardieu szczekał jak brytan, wydrapywał pchły i podnosił nóżkę przy murkach. Pozostałe dzieci warczały, wyły, kłapały zębami z takim realizmem, że prawdziwe psy z sąsiedztwa uciekały z podkulonymi ogonami od tych wariatów. — Słyszycie? — Śmieszek uniósł palec. Jeleń wciąż jeszcze ryczał gdzieś za nowymi willami Hiszpańskiego Cypla. Wiatr niekiedy przynosił jego głos tuż, bliziutko. — Musimy tam zaraz lecieć! — zawołała Misia potrząsając lnianymi włosami. — Wzięłam z sobą lasso, maże się przydać! Dziewczynka trzymała pod pachą piętnastometrowy sznur do bielizny, zakończony przemyślnie związaną pętlą. „Psy” niepokoiły się, wietrzyły i szczerzyły groźnie kły. — A gdzie reszta? — zapytał Karolek. Policzył obecnych. Brakowało Rudzielca, Kukulinka i Rozety. Jak zwykle. Ale dłużej nie można było czekać. — Rudzielec jest na pewno w stoczni, zawołamy go po drodze — zdecydował Karolek. — Kukulinek z siostrą dopędzą nas na miejscu… Naprzód! Zadął w róg, „psy” zaszczekały krótko i cała zgraja ruszyła z kopyta. Pani Amoretti, obserwująca ich z okna, chlusnęła przygotowaną umyślnie wodą, ale wodospad chybił celu i oblał niewinnego, czarnego kota, który miauknął rozpaczliwie i śmignął jak błyskawica pod dom.

Dzieci, trzymając się za brzuchy ze śmiechu, wpadły na pochylnię stoczni. Rudzielec siedział w cieniu wielkiej barki i przyglądał się z zaciekawieniem, jak robotnicy oskrobują jej boki z wodorostów. Nie zwrócił uwagi na kolegów. Karolek zatrąbił i wrzasnął: — Ogłuchłeś? Jeleń wydziera się na wrzosowisku, a ten sobie siedzi jakby nigdy nic… Rudzielec zrobił zdziwioną minę, ale się nie poruszył. — Dobrze, mogę z wami iść — odezwał się wreszcie — ale nie jako dojeżdżacz. O wiele zabawniej jest być psem… Karolek ujął się pod boki i zaczął go sztorcować: — Co ty sobie myślisz! Jeżeli każdy zacznie stawiać warunki, to koniec zabawy! A może chcesz udawać jelenia, co? — To niezły pomysł — roześmiała się Misia. — Można by wtedy polować, ile dusza zapragnie, nawet kiedy Tłoczek nie będzie w humorze… — Rudzielec może się zamienić z którymś z dyżurnych psów — zaproponował Śmieszek ugodowa. Norynka podniosła rękę: świetnie się uwijała na krótkich nóżkach przy osaczaniu jelenia z bliska, ale żal jej było świeżo włożonej sukienki, ślicznie wyprasowanej przez matkę-praczkę. Płomienna czupryna Rudzielca zalśniła w

słońcu szczerym złotem, chłopiec przebiegł pochylnię i zeskoczył na nabrzeże. — Pośpieszmy się — powiedział Karolek. — Śmieszek pierwszy, żeby wytropić ślad, Norynka za mną, psy za Misią! Oszczędzajcie gardła aż do sygnału… Wydobył z trąbki drżący ton, mający imitować fanfarę. Nagonka ruszyła wyciągniętym kłusem w kierunku piniowego lasku. Kukulinek i jego siostra Rozeta, wnuczkowie starego notariusza, mieszkali w górze miasta, w nowej willi mieszczącej także kancelarię dziadka. Pomimo wiatru, szumiącego w wierzchołkach pinii, oboje usłyszeli wyraźnie ryk jelenia i trąbkę grającą raz po raz. Wariactwa Karolka były zaraźliwe, ale dzieciom nie zdarzyło się żałować, że dały się wciągnąć w jego różne psikusy. Wątły Kukulinek ostrożnie zamknął album ze znaczkami, mrugnął na siostrę i wilczym krokiem podszedł do skraju pergoli. Trzeba było zmylić czujność nie tylko wychowawczyni i dziadka, ale i starego kancelisty, który uważał, nie wiadomo dlaczego, że ma prawo strofować dzieci. Zza opuszczonych stor kancelarii nie dolatywał najmniejszy szmer. — Pewno zdrzemnęli się wszyscy — szepnął Kukulinek. — Wymkniemy się od tyłu, Maria i kucharka nic nie powiedzą… Przeleźli przez balustradę, na czworakach przemknęli się pod oszklonymi drzwiami balkonu kancelarii i Po cichutku oblecieli willę. Potem jeszcze krótki galop do portu. Przybiegli, gdy Karolek prowadził dzieci szeroką aleją wiodącą przez Parcelę. — Dobrze, że jesteście — powiedział z zadowoleniem chłopiec. — Wiecie, gdzie ten jeleń się zaplątał? W zaroślach na Cyplu! — No, już teraz nam się nie wymknie! — dodał Śmieszek. Cała banda uzbroiła się solidnie i nawet „psy” ściskały w dłoniach potężne maczugi, jak na byka. Kukulinek wyciągnął z klombu dla siebie i dla siostry po grubej podpórce bambusowej. Cala paczka składała się z jedenaściorga dzieci: siedmiu chłopaków i czterech wypróbowanych w bojach dziewczynek, na które można było liczyć niezawodnie. Dwunastym kompanem był południowy wiatr — mistral, dmący potężnie już od dwóch dni. Niewidoczny dla oka ludzkiego, galopował w podskokach tuż obok dzieci. Nie można było nosa wysunąć z domu, bo zaraz przekorne wietrzysko chwytało w obroty, wykręcało wprost głowę do tyłu. „Ten mistral przyprawia je o szaleństwo” — mawiały mamusie z Port-Biou widząc, że w dzieci szatan wstępuje i kusi do obmyślania piekielnych psikusów. Nie tylko dzieci, ale widocznie i jelenia wiatr doprowadzał do szaleństwa, gdyż dobiegające z oddali ryki nabierały coraz bardziej rozdzierających akcentów.

— Posłuchajcie! — Śmieszek odwrócił się w stronę przyjaciół. — Jak gdyby się z nas nabijał! Wpadli zwartą grupą na bezleśny teren. Obsadzone kwiatami ulice Parceli gubiły się w dzikich zaroślach, ciągnących się aż do czerwonych skał Hiszpańskiego Cypla. Krzewy mącznicy i mastykowca tworzyły poplątany gąszcz pod rzadko tu rosnącymi piniami, a w zagajnikach z drzewiastych wrzosów dwu i trzymetrowej wysokości kryły się przed znienawidzonym wiatrem cykady i wiodły swój ogłuszający koncert. Zarośla poprzecinane były we wszystkich kierunkach labiryntem krętych ścieżek, tworzących wspaniałe miejsce do zabawy w chowanego. Karolek zawahał się, czy ma spuścić „ogary” ze smyczy. Dotychczas zawsze tropiono jelenia w pagórkowatym terenie powyżej miasteczka, gdzie parkany biegnące w różnych kierunkach stwarzały moc przeszkód zarówno dla zwierzyny, jak i dla myśliwych. Po raz pierwszy zdobycz zaplątała się w dobrze znanym dzieciom zagajniku, miała jednak przewagę w postaci kryjówek i dużej przestrzeni, a przez to mogła z większą łatwością mylić ślady i trzymać się z dala od prześladowców. Misia nadstawiła ucha, chcąc ustalić, w którym miejscu jeleń się zamelinował. „Psy” ziejąc szarpały nie istniejącą smycz. — Pozostaw to mnie — odezwała się wreszcie do Karolka. — Wypłoszymy go raz-dwa. Reszta ma zagrodzić mu drogę na Parcelę i odciąć odwrót na plażę. Jeżeli nogi się pod nim nie ugną ze strachu, popędzi albo w jednym, albo w drugim kierunku. Karolek pokręcił głową: nie miał zaufania do swoich nygusów. — To za łatwe! Jeżeli wyjdzie wolno, nie podejrzewając niczego złego, to zaczniecie go tłuc kijami jak barana i koniec zabawy! Nie, nie, nie można go dręczyć, trzeba mu dać jakąś szansę. Wszyscy pójdziemy za nim, w tym samym porządku, co zawsze. Misia natychmiast wysunęła się do przodu, zgodnie ze swoją rolą, i spuściła „psy”, które runęły hurmem, z ogłuszającym szczekaniem. Pozostałe dzieci ustawił Karolek przy sobie, co pięćdziesiąt metrów, ażeby dobrze „wyczesać” teren. Krótki sygnał trąbki, i cała grupa poszła przed siebie, w tym samym kierunku, wrzeszcząc, wyjąc i tłukąc po ziemi pałkami. Oczywiście jelenia szybko wypłoszył ten hałas. Zwierz ryknął jeszcze donośniej, potem głos jego jak gdyby się oddalił. — Ten bałwan wali prosto na skały! — wrzasnął Karolek do Śmieszka. — Jak sam się wkopie, to pękniemy ze śmiechu! Szybciej! Powiedz Rozecie, żeby nie oddalała się zbytnio. „Sfora” pędziła dalej. Harmider, jaki sprawiała wśród zarośli, szedł w zawady z

wyciem wiatru. Niebawem słychać już było tylko dalekie szczucie, przesuwające się zygzakami po śladach tropionego zwierzęcia. Karolek co chwila trąbił przeraźliwie, żeby nagonka wiedziała, gdzie on się znajduje. Zachowując szyk wyjściowy, oddziałek wpadł w pełnym galopie na wrzosowisko, a potem zbiegł po stoku zarośniętym krzakami i schodzącym do samego morza. Nagle Karolek dał znak towarzyszom, żeby się zatrzymali. Dalekie szczekanie ucichło jak na komendę. Wszystka zniknęło z oczu — i czerwone szorty Misi, i błękitna koszulka Tutusia. Jeleń także umilkł i bał się odetchnąć. Nie czekając rozkazu, członkowie bandy zebrali się wokół prowodyra. Osłaniając oczy dłonią od słońca, Karolek uważnie wpatrywał się w ostatni pagórek Cypla. — Ciekaw jestem, gdzie nasz Tłoczek wlazł. Może schował się do bunkra? — Na to jest za sprytny — odparł Kukulinek. — Kiedyś już dał się złapać w lamusie Coste’a i ta nauczka mu wystarczyła… — Posuwajmy się pomaleńku! Misia przycupnęła z „psami” ze dwieście metrów dalej, w gęstwinie tamaryszków, i czekała z bijącym sercem. Gdy tylko zwierzę przestało ryczeć, natychmiast gwizdnięciem nakazała ciszę swoim „ogarom”. Dzieci wyciągnęły się na brzuchu, nasłuchując, z oczami wlepianymi w krzaki porastające stary, zrujnowany blokhauz. Obok masy innych wybiegów jeleń królewski z Port-Biou stosował także nagłe milczenia, po których wypadał błyskawicznie, metodą zaskoczenia zwyciężając myśliwych zajmujących nawet najlepsze pozycje.

Aniołek był w straży przedniej, na jednej linii z Rudzielcem, ale o jakieś pięćdziesiąt metrów od Misi i pozostałych dzieci. Nie widząc nikogo obok siebie i nie słysząc, małe diablęta nie mogły oprzeć się pokusie i podczołgały się jeszcze bardziej do przodu, zapominając a tym, że w podobnych wypadkach należy zachować najdalej idącą ostrożność. Drobny Aniołek ślizgał się jak łasica

od jednego krzaczka do drugiego. Zgięty we dwoje, Rudzielec posuwał się za nim skokami. Z kępy drzew dookoła bunkra nie dobiegał najmniejszy szelest, choć jeleń na pewna tam się zaszył. Aniołek wyprostował się nagle, żeby rzucić okiem dookoła. Karolek zobaczył z daleka jasną głowinę wyskakującą z krzaka jak diabeł z pudełka. — Aniołek zaraz zrobi jakieś głupstwo — powiedział do Śmieszka. — Nie uspokoi się, dopóki nie poczuje zębów na sobie. Cichutko zatrąbił, żeby przywołać beniaminka do porządku, ale dźwięk trąbki zginął wśród wichury. Aniołek i Rudzielec powolutku, na czworakach zbliżali się do bunkra ścieżką okrążającą pagórek. Od tyłu blok popękanego betonu o płaskich liniach ginął prawie zupełnie w jeżynach. Można było się do niego zbliżyć tylko od frontu alba od lewego skrzydła; tkwiły tam drzwi, z których żelazna blacha już dawno odpadła. — Biegnijmy szybko od prawej strony. Tłoczek na pewno spokojnie skubie trawkę, gapiąc się na morze — szepnął Rudzielec i wywinął maczugą groźnego młyńca. — Karolek i Misia zajmują świetne pozycje, żeby skoczyć mu na kark… Wciąż jeszcze na czworakach, chłopcy, wspięli się stromą ścieżką, przeczołgali pod prawym skrzydłem fortyfikacji i wynurzyli na kamiennym placyku porośniętym nędzną, żółtą trawą. Schodził on łagodnie aż do czerwonych skał Hiszpańskiego Cypla. Aniołek znowu wyprostował się powoli i uważnie obejrzał okolicę. Nikogo! Zaintrygowany Rudzielec podniósł oczy w stronę bunkra, którego strzelnice wychodziły na morze. Podskoczył i z gardła wydarł mu się stłumiony okrzyk: długi, czarny łeb uwieńczony wielkimi, włochatymi uszami zabawnie sterczał w obramowaniu bliższej strzelnicy. Aniołek też się odwrócił i w jego oczach odmalowało się przerażenie, jak gdyby w otworze ukazała się nagle armata. Bydlę popatrzyło na chłopców wzrokiem ciskającym błyskawice, wyszczerzyło długie, żółte zębiska i rzuciło rozgłośnie okrzyk mający być wyzwaniem… Jego wściekłe „hi-haa” odbiła się stłumionym echem wewnątrz budynku. — Patrz, on jest tam! — wrzasnął Rudzielec przeraźliwie. — Tłoczek jest w blokhauzie… Huzia na niego, huzia! Łeb osła Tłoczka, awansowanego na jelenia przez chłopaków z Port-Biou, znikł ze strzelnicy jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Chłopcy, wyjąc i szczekając, rzucili się wąską, okrężną ścieżką, żeby mu zagrodzić drogę odwrotu. Dwadzieścia metrów niżej Karolek ze swoim sztabem i Misia z „psami”, połączywszy siły, przypuścili z wielką wrzawą szturm na fortecę. Rudzielec z Aniołkiem pierwsi stanęli pod drzwiami, ale nie ważyli się wchodzić. Nagle czarny huragan zmiótł ich z drogi. Rudzielec, obalony na

ziemię, usłyszał tylko, jak o dwa centymetry, od jego ucha kłapnęła złowieszcza paszczęka. Odsiecz nadciągnęła galopem, potrząsając kijami. Tłoczek zabawił się z nimi jak zwykle: stanął na łysym pagórku i pozwolił zbliżyć się najodważniejszym na odległość trzech metrów; potem, podrzuciwszy ostrym ruchem zad, popędził prosto przed siebie przez krzaki, wierzgając i dudniąc kopytami jak czystej krwi arab. — Ucieka do lasku! — ryknął Karolek. — Przetnijmy mu drogę przez wrzosowisko, okrążymy go w alejkach Parceli. „Sfora” zgodnie zawróciła i z dzikim wyciem rzuciła się na nowy trop. Mistral znów rozszalał się na dobre i towarzyszył łowom wściekłymi podmuchami. Gdzieniegdzie rozchylał szeroka krzewy, a Tłoczek wpadał swym kluczącym galopem w te nowe przejścia. — Widzę go! — krzyczała Misia. — Wszyscy na lewo! „Sfora” skręcała, a za nią reszta dzieci. — Widzę go! — wrzeszczał Karolek. — Wszyscy na prawa! Od czasu do czasu któryś z myśliwych zaczepiał o wystający korzeń i wyciągał się jak długi, kwicząc niczym zarzynane prosię. Ale rozdzierające „hi-haa” znowu pobudzało do biegu. Niekiedy osioł milknął, żeby wprowadzić prześladowców w błąd. Odległość między nim a dziećmi zmniejszyła się. Wtedy wystawiał łeb pomiędzy krzakami, rzucał w przestworza sardoniczne „hi-haa” i ginął jak upiór. Ta gonitwa trwała już dziesięć miesięcy. Dzieciom nie udało się dotychczas wygrać, ale nie miały o to wcale pretensji, gdyż w ten sposób zabawa przedłużała się w nieskończoność. — Dajmy spokój — mawiał Karolek, cały spocony, chcąc zakończyć łowy. — Schwytamy go następnym razem. — Dobrze — odpowiadały posłusznie „psy” i wywalały ziejąc ozory. Tak to zresztą rozumiał Tłoczek, narowisty osioł pana Mazeta. Kiedy właściciel go zaprzęgał, Tłoczek zgadzał się na dwie godziny spuścić z tonu i spełniać nudne powinności. Ale gdy tylko go wyprzęgano, natychmiast przewracał kopytami płotek i uciekał poszaleć w krzaki, doprowadzając do rozpaczy sąsiadów swoimi figlami i ciągłym rykiem. Pan Mazet umywał ręce i śmiał się pod sumiastym wąsem. — Możecie mu złoić skórę — mawiał do zrzędzących sąsiadów. — Zabijemy tę zarazę — odpowiadano gniewnie. Kiedyś, o szarówce, ktoś strzelił do Tłoczka dwa razy, nie robiąc mu jednak krzywdy. Po tym wypadku osioł stał się jeszcze bardziej niesforny. Nieokiełznane bydlę wypuszczało się niekiedy dwie mile za Port-Biou i tam rozrabiała okropnie. Spotykano go na szosie, zakurzonego, zabłoconego, ale z

tęgą miną, jak chwytał zębami wszystko, co wystawało poza płoty albo zwieszało się z okien. Od kiedy Karolek Charley nadał sobie przywilej polowania z dwunożną nagonką, Tłoczek chętnie wszedł w rolę jelenia i zaraz udowodnił, że nie jest w ciemię bity. W istocie to on był wodzirejem w tej zabawie. Okrążywszy trzykrotnie fortyfikację, Tłoczek wciągnął „sforę” w najgęstsze krzaki, a potem pokłusował aleją przecinającą Parcelę. Zbite z tropu „psy” szukały go z innej strony i waliły kijami w krzaki, gdy nagły ryk skierował ich uwagę na właściwy ślad. Osioł z nastawionymi uszami i bezczelną miną stał na szosie. Karolek był wściekły, ale nie tracił zimnej krwi. — Teraz pobiegnijmy, nie pokazując mu się wcale, do chatek Mohikanów. Napadniemy go od tyłu, zanim zdąży stęknąć. Całe towarzystwo wyglądało tak, że litość brała patrzeć, ale nadzieja dodała im bodźca. Karolek zatrąbił cichutko i jego świta zagłębiła się w piniowy lasek. W chwilę po ich odejściu krzaki poruszyły się leciutko prawie w tym samym miejscu, które banda opuściła. Na skraju lasku ukazał się dwunastoletni chłopak, popatrzył przez sekundę dookoła, jakby się wahał, w którą stronę ma iść. Wyraz rozbawienia widniał na jego bladej twarzyczce o inteligentnych oczach, bystro spoglądających spod krótkiej, kasztanowatej grzywki. Ubrany był w białe szorty i granatową koszulkę, odsłaniającą szczupłe ramiona. Na nogach miał zniszczone sandały. Ponieważ sznurowadło mu się rozwiązało, zatrzymał się, schylił i jednocześnie bystro rozejrzał wokoło. O dwieście metrów dalej, na skrzyżowaniu, Tłoczek zajadał właśnie jakąś długą gałązkę, którą wyszarpnął spod bramy sąsiedniej willi. Chłopiec w białych szortach zbliżył się do niego bez pośpiechu, trzymając ręce w kieszeniach i udając, że patrzy w inną stronę. Osioł spoglądał na niego obojętnie, dalej przesuwając skradzioną gałązkę. Nie ruszył się także, gdy tamten wyszedł na szosę. Chłopiec obszedł osła szerokim łukiem i zatrzymał się na wprost niego. Przez chwilę zwierzę i chłopiec patrzyli na siebie uważnie. W wielkich ślepiach osła płonął diabelski ogień, ale nonszalanckie strzyżenie uszami zdradzało jak najbardziej pokojowe zamiary. — Jak się masz, stary łobuzie? — łagodnym głosem przemówił przybysz. — Wciąż na hulance? Zdziwiony Tłoczek trzymał sztywno uszy. Chłopiec nabrał odwagi, postąpił krok do przodu z wyciągniętą ręką, zapominając na chwilę, że humor osła jest tak samo kapryśny, jak, podmuchy mistrala. Nagle wściekły wicher przeleciał po krzewach laurowych i potrząsnął koronami drzew, aż jęknęły. Zdenerwowany Tłoczek pogrzebał kopytem, schylił łeb z groźną powolnością i nagle runął naprzód jak byk na arenie. Chłopiec zawrócił na pięcie i rzucił się na oślep w poprzeczną alejkę. Za nim rozlegał się galop

narowistego osła i jego ogłuszające ryki. Wreszcie pomiędzy dwiema willami chłopiec zauważył ślepy zaułek, przylegający do zarośli, wśród których kryły się sklecone z byle czego chatynki. Rzucił się tam, ganiony przez rozwścieczone bydlę, i dał nura w krzaki. Nadbiegający z przeciwnej strony myśliwi usłyszeli cały ten tumult i przyśpieszyli kroku. Misia poprowadziła swoją „sforę” skrótami, na tyłach chatek. Nagle nastała wielka cisza. Po wściekłym wybuchu wiatr się przyczaił, osioł też przestał ryczeć. Tylko nie opodal trzaskały gałązki. Od czasu do czasu miękki podmuch wiatru muskał wysokie krzewy podszycia, które łagodnie falowały. Karolek ustawił bractwa w bojowym ordynku, podniósł róg i zagrał do natarcia. Myśliwi, pochyliwszy głowy, wpadli między krzaki. Mistral znów nadbiegł zza wzgórza, wyjąc złowieszczo, dmuchnął na drzewa, aż się ugięły skrzypiąc. Nagle Kukulinek, pędzący na lewym skrzydle, zauważył welon szarego dymu ścielący się po ziemi. Ogień! Wrzasnął z całych sił, żeby zaalarmować przyjaciół. Śmieszek, Oleńka i Rudzielec natychmiast przypadli do niego i cała czwórka zaczęła młócić po ziemi kijami, żeby stłumić pożar w zalążku. Karolek przybiegł z resztą bandy na odsiecz, ale było za późno. Wąski pas pomarańczowych płomyków rozlał się po ziemi, ogarnął podszycie lasku, wystrzelił w górę, potem jak fala potoczył się w sam środek zarośli. — Da domków! — rozkazał Karolek. — Ogień wali prosto na nie! Trzeba ostrzec Mohikanów!

Kaszląc, plując i płacząc, rzucili się w stronę lasu, nie troszcząc się o iskry, które wiatr rozsypywał ponad ich głowami.. Ogień wygrał wyścig. Domek Pastourelle’ów, stojący na samym skraju osady, już płonął jak żagiew, pozostałe spowite były dymem. Na krzyk dzieci mieszkańcy powyskakiwali z domów, tuląc do siebie koty i nędzny dobytek. Rzucili się bezładnie do ratowania swoich lichych, drewnianych budek. Z pompy magistrackiej sączył się śmiesznie wątły strumyczek wody. Misia z dziewczynkami utworzyły łańcuch i podawały sobie na pół napełnione wiadra. Karolek z chłopakami rozproszyli się po ogródkach, tłukąc zajadle języki płomieni pełznące we wszystkich kierunkach, zwalając liźnięte ogniem płotki. Niebawem w oddali rozległo się ponure wycie syreny. Rybacy przybiegli znad morza, ażeby pomóc ratownikom. Na ostatku zjawili się trzej strażacy z Port- Biou na czerwono pomalowanym łaziku, ciągnącym przyczepę z pięćsetlitrową cysterną, której zawartość przydała się już tylko do oblania dymiących zgliszcz. Tu i ówdzie sterczało parę płotków i ocalał najdalej położony domek rodziny Escoffier, lekko tylko osmalony od strony nawietrznej. Wzdłuż drogi prowadzącej do zatoki leżały zwalone na kupę stare graty, sienniki, tobołki, klatki z kanarkami i różnorodne rupiecie wyciągnięte z płonących domów. Gdy minęła pierwsze wrażenie, pogorzelcy i ratownicy poszli szperać w zgliszczach, żeby ocalić jeszcze, co się da. Stare kobieciny głośno lamentowały, otoczone kupą gapiów z pobliskich will. Wtem gruba pani Escoffier, skądinąd najlepsza pod słońcem osoba, rzuciła nieopatrzne słowo, które rozpętało całą awanturę. Widząc Karolka z przyjaciółmi, jak przechodzą obok jej drzwi umazani sadzą po czubek głowy, zawołała: — Aleście nabroili! Akurat w tym momencie nadbiegł zastępca burmistrza, pan Amoretti, cały zasapany, z twarzą purpurową pod białym, płóciennym kapelusikiem. — Co ja słyszę? — wrzasnął zagradzając drogę Karolkowi. — To ty podpaliłeś lasek? Masz na zadatek! I rzucił się do chłopca z pięściami. Misia natychmiast zdała sobie sprawę z wagi takiego zarzutu. Nie było chwili do stracenia. Przemknęła jak wąż pomiędzy gapiami i galopem pobiegła do szkoły, której nowe budynki stały na końcu Parceli. Panna Blanc, nauczycielka w Port- Biou, otworzyła jej natychmiast drzwi swego domku. — Właśnie wybierałam się w stronę chatek — powiedziała. — Co się tam stało? Dziewczynka w krótkich słowach opowiedziała jej, w jaką kabałę wplątał się Karolek, a wraz z nim cała banda. Panna Blanc nie była w domu sama. Gdy Misia kończyła opowieść, zauważyła za jej plecami wystraszoną twarz Filipa

Viala, syna paryskiego architekta. Filip miał na sobie granatową koszulkę i białe szorty nie pierwszej czystości. Misia zmarszczyła brwi i skinęła mu chłodno główką. — Chodź ze mną — odezwała się do niej panna Blanc. — Postaramy się wyjaśnić sprawę. Ja się nie boję pana Amorettiego… — Czy pani sobie życzy, żebym ja też poszedł? — zapytał nieśmiało Filip. — Nie trzeba — odparła nauczycielka. — Wystarczy, mi jeden kłopot, z Karolkiem…

WIGWAMY MOHIKANÓW. Dyskusja na pogorzelisku rozgorzała z jeszcze większą siłą. Strażacy, właściciele domków i paru mocnych w pysku gapiów nikczemnie przyłączyli się do pana Amorettiego, żeby pognębić Karolka i jego przyjaciół, których bronili rybacy i kilku odosobnionych, odważniejszych obywateli. Wtargnięcie panny Blanc przywróciło spokój w tym trybunale urzędującym pod gołym niebem. — Przychodzi pani w samą porę — warknął wiceburmistrz wskazując ręką na domniemanych winowajców. — Te łobuziaki zabawiły się w podpalanie lasu. Rezultat: dwudziestu nieszczęśników bez dachu nad głową. Pięknie, nie ma co… Panna Blanc, bardzo opanowana, zwróciła się do dzieci. — Czy widzieliście, żeby ktoś się kręcił w tych stronach? — zapytała Karolka. — Nie! Byliśmy sami. Cała jedenastka pędziła na jednej linii. Gdyby komuś z nas strzelił do łba ten głupi pomysł, koledzy obok zauważyliby to natychmiast. Nie widzieliśmy nawet uszu Tłoczka, który ryczał nie opodal w krzakach. — Tak, tak — zaśmiał się szyderczo Amoretti. — Może to osioł potarł dla zabawy zapałkę? Ca do mnie, to nie wierzę w bajeczkę a samoczynnych pożarach. Byliście tu, to mi wystarczy! Ja was oskarżam… — Nie wolno panu oskarżać bez dowodów! — zaoponowała nauczycielka nacierając na grubasa. — Jeżeli pan nie odwoła natychmiast swoich słów, idę do miasteczka i oskarżę pana, że to pan jest podpalaczem! Amoretti zzieleniał. — Coś takiego! Ale pani ma tupet! — I nie byłabym zbyt daleka od prawdy — dodała przez zęby panna Blanc. — Wszyscy wiedzą, jak bardzo panu zależy na pozbyciu się tych chatek. Amoretti zbielał jeszcze bardziej. Ażeby odzyskać kontenans, napadł na dzieci. — Z tamtej strony Cypla mają dwa kilometry pięknej plaży, ale łapserdakom to nie wystarcza! — wrzasnął wymachując rękami. — Albo zabawiają się w Tartarena, alba tropią jelenia po lesie… Nieszczęsnego osła! Do czego to podobne, proszę mi powiedzieć? — Rzeczywiście, tropimy jelenia — odparł zaczepnie Karolek. — I polujemy na niego z nagonką, uczciwie, bez strzelby… Chyba sygnały mojej trąbki nie roznieciły ognia w lesie! Ta uwaga rozśmieszyła wszystkich. — Biedny Tłoczek — zażartował ktoś rubasznie. — Jeżeli został w lesie, to upiecze się żywcem!

Strażacy weszli ostrożnie pomiędzy zwęglone, dymiące krzaki. Tłoczka ani śladu! Nie widać niczego, co by przypominała szkielet osła. Wysokie pinie o gładkich pniach niezbyt nawet ucierpiały od ognia, który szalał pomiędzy krzakami oddzielającym! chatki od domów na Parceli. Ogień strawił nędzne budy, w których gnieździli się od dwudziestu lat najubożsi mieszkańcy Port- Biou, zwani Mohikanami. Skąd wzięło się to ich przezwisko? Dzieci nie miały pojęcia. Starsi ludzie twierdzili, że od płynącego tam ongiś strumyka o podobnej nazwie. — Mistral się uciszył — zauważył jeden z rybaków. Gdyby wiatr ustał trochę wcześniej, tajemniczy ogień, tlący się gdzieś w krzakach, strawiłby tylko kawałek zarośli. Teraz wielka cisza zapanowała wokoło. Uspokojone morze mieniło się delikatnym błękitem, pierwsze łodzie rybackie, ciężko obładowane sieciami, wypłynęły z portu, kierując się w stronę wysepki Biou. W nieruchomym powietrzu wyraźnie rozlegał się warkot ich motorów. Zebrany tłum zaczął się powoli rozpraszać. Pokonany pan Amoretti odwrócił się i z miną pełną obrzydzenia oglądał szczątki chatek. Nauczycielka uważając, że wygrała sprawę, skinęła głową na dzieci, żeby się ulotniły nieznacznie. Wszystkie zwiały z wyjątkiem Karolka. — Uciekaj! — szepnęła panna Blanc. — Musi jeszcze coś ode mnie usłyszeć — mruknął zgryźliwie dryblas. — Już usłyszał. Nie zrozumiałeś? — Tak. Wiem dobrze, że Mohikanom grozi wysiedlenie. Ale chcę zobaczyć, jak grubas się do tego zabierze… — Nie bądź głupi, ci ludzie i tak są w okropnym położeniu. Ale Karolek się uparł i dalej stał zachmurzony. Nauczycielka przestała nalegać. Oniemieli z przygnębienia, Mohikanie stłoczyli się przed domkiem Escoffierów. Cały klan był w komplecie — małżeństwo Pastourelle, Féréolowie, Mouginowie, obie siostry Testenčgre wraz ze swą blisko stuletnią kuzynką, dziadek Cadusse i sędziwa Cezaryna, której pożółkłą i pomarszczoną twarz prowansalskiej czarownicy osłaniał kapelusz z czarnej, wyrudziałej słomki — razem z piętnaścioro starców, emerytów o skąpych rentach, inwalidów, nędzarzy, którzy i dotychczas wiedli marny żywot, a teraz zostali zupełnie wysadzeni z siodła. Patrzyli nieufnie, jak zbliża się do nich Amoretti z grymasem udanej litości na nalanej twarzy. Wiedzieli, że zastępca burmistrza, nie należący do ludzi przyjemnych, trzęsie całą gminą. Pan Pons, siedemdziesięcioletni mer, zajmował się bezskutecznie uspokajaniem dwu zwaśnionych obozów: aferzystów chcących zrobić tu modne kąpielisko i statecznych obywateli, przywiązanych do starego ładu, do swojej spokojnej mieściny rybackiej.

— Mówiłem — zaczął grubas wydymając policzki ze współczuciem — że tak będzie. Kiedyś musiały spłonąć te królicze klatki… — Te królicze klatki stały tu już dwadzieścia lat i wytrzymałyby drugie tyle, gdyby nie ten przeklęty wiatr, który dmuchnął diabelskim ogniem — kwaśno odparł stary Cadusse. — To twoja wina, Alfonsie, trzeba było kazać wyciąć zarośla, a nic by się złego nie stało. — Nie sposób myśleć o wszystkim… Najpierw parcelacja… — A tymczasem znaleźliśmy się na bruku — biadoliła stara Cezaryna. — I co zamierzasz dla nas zrobić, Alfonsie? — W każdym razie nie zostaniecie bez dachu nad głową. — Tu Alfons Amoretti przybrał dobrotliwy wyraz twarzy. — Za parę dni skończą się zajęcia w szkole i panna Blanc otworzy dla was podwoje obydwu budynków należących do gminy. Ulokujecie się na razie tam. — A nasze domki? — natarł ostro Pastourelle. — Odrosną same? Bierzesz to na siebie? — Tego nigdy nie mówiłem — wymamrotał stropiony Amoretti. — Dostaniecie schronienie na dwa lub trzy miesiące. A potem dacie sobie jakoś radę… — W takim razie nie ruszam się stąd ani na krok — stanowczo oświadczył Pastaurelle. — Ani nikt z nas. Jeżeli popełnimy tę nieostrożność i opuścimy nasze parcele, nie miną dwie godziny, a już twoi robotnicy będą tu gospodarowali. I to bynajmniej nie po to, żeby nam odbudować damki! Karolek stał z boku i nie tracił ani słowa z całej dyskusji. — Nie zapominajcie — dodał Amoretti — co was czeka pod koniec następnego miesiąca. Urzędnicy z Prefektury przyjadą na inspekcję i wsadzą nos w najmniejszą dziurę. — No to co? — Będą mieli prawo zastosować paragraf siódmy w całej rozciągłości — oznajmił wiceburmistrz dramatycznym tonem. — Słowem, wasze domki muszą zniknąć ostatecznie. Zresztą wiecie o tym od roku. Trzeba będzie zmiatać dobrowolnie albo wyrzucą was siłą. Macie jeszcze czterdzieści dni przed sobą… Na twarzach Mohikanów malowała się rozpacz i wściekłość. — Chyba nie dopuścisz do tego, Alfonsie! — wrzasnął stary Cadusse. — To hańba! Mamy prawo żądać pomocy, gmina nie może nas wypędzić jak parszywe psy! — Jest jeden sposób załatwienia sprawy — odparł Amoretti nie patrząc nikomu w oczy. — Musicie się porozumieć z panem Casteranem, przedsiębiorcą z La Ciotat. Jeżeli zechce zbudować wam domki na raty, to ja nie zgłaszam sprzeciwu. — Coś ty, wariat? — wymamrotał mały Escoffier. — Casteran żąda od nas

bajońskich sum za baraki z trocin i cementu, gorsze jeszcze do zamieszkania niż nasze chatynki. Pan Amoretti rozłożył ramiona. — No to ja umywam ręce. Karolek wśliznął się pomiędzy Cadusse’a i Cezarynę, których przerósł już o głowę, i zapytał dźwięcznym głosem, zagłuszając poirytowane ględzenie staruszków: — A ile dokładnie żąda pan Casteran? Amoretti spurpurowiał i wrzasnął z pasją: — Tego tylko brakowało, żeby ten podpalacz wtrącał się nam do rozmowy! Czekaj, smarkaczu, wtłoczę ci do gardła tę twoją trąbkę… Ale nim zastępca mera zdążył się obrócić, chłopiec umknął trąbiąc zwycięski hejnał na swoim rogu myśliwskim. Pan Amoretti, odprowadzany szyderczymi uśmiechami, wsiadł na strażacki samochód i wrócił do miasteczka. Karolek spotkał się niebawem ze swoją bandą. Dwie godziny polowania i pożar wyczerpały wszystkich do cna, ale fantazja dopisywała, toteż zaraz zaczęło się omawianie wypadków. — Kto mógł zaprószyć ogień pomiędzy domkami? — zapytał w pewnym momencie Śmieszek. — Trzeba to wyjaśnić. — Czyżbyśmy nie byli sami w lesie? Karolek wypytywał najpierw „ogary”, ale te nie zauważyły w krzakach niczego podejrzanego. Tylko Misia miała jakieś wątpliwości. — Ile nas było na starcie? — zapytała. — Jedenaścioro, jak zwykle — odparł zdziwiony Karolek. Misia zaczęła obliczać: — Ja przez cały czas byłam z pięcioma „psami”. Ty, Karolku, szedłeś dalej z Noryną, Kukulinkiem, Rozetą i Śmieszkiem — to znów pięć. A w pewnej chwili wydawała mi się, że jest was sześcioro. — Kiedy? — Jak podchodziliśmy pod fortyfikację, ktoś jeszcze był z wami i biegł trochę z tyłu. Na razie nie zwróciłam na to uwagi. Ale potem obejrzałam się jeszcze raz i było was już tylko pięcioro. Tamten znikł… — Może to jakiś chłopak z plaży — powiedział Śmieszek. — Na przyszłość trzeba będzie uważać. — A jak był ubrany? — zapytał Karolek. Misia się zawahała. — Z takiej odległości nie widziałam dokładnie. Chyba w szorty; i koszulkę, jak

wszyscy nad morzem. Dziewczynka coś przemilczała, ale nikt tego nie zauważył. Karolek myślał już o czymś innym. — Wpadł mi do głowy fantastyczny pomysł — oznajmił nagle, patrząc na kolegów błyszczącymi oczami. — Fantastyczny. To słowa zapowiadało u niego zazwyczaj jakiś nowy psikus. Dzieci zaczęły nalegać, żeby się z nimi podzielił projektem. Ale chłopiec zrobił tajemniczą minę. — Jeszcze nie teraz. Mogę wam tylko tyle powiedzieć, że nasz nowy sport przewyższy o całe niebo polowanie z ogarami. Sprawę trzeba starannie przygotować. Sądzę, że nikogo nie zabraknie? Pytanie nie wymagało odpowiedzi. Trzeba było jednak zatroszczyć się a osła-hultaja. Karolek pchnął natychmiast Śmieszka i Oleńkę na zwiady. O pięćdziesiąt metrów dalej, z okna swojego domku panna Blanc patrzyła na ciemne i jasne głowy dzieciarni, wśród których lśniła z daleka czupryna Rudzielca. Spośród sześćdziesięciorga uczniów nauczycielka w głębi duszy najbardziej lubiła Karolka i jego paczkę, a zarazem najbardziej się a nich martwiła. Ta jedenastka posiadała do spółki pewien przywilej, który ceniła ponad wszystko: dzieci nigdy się nie nudziły. Pewnie, że poza domem, pozostawione samym sobie, były zdolne i do najlepszego, i do najgorszego. Ale panna Blanc umiała we właściwej chwili wkroczyć dyskretnie. Nie strofowała wcielonych diabłów i nie hamowała ich fantazji. Regulowała sprawy uśmiechem. Czytało się w nim wyraźnie, że można zrobić zabawę ze wszystkiego, jeżeli cel jest pożyteczny i dobry, i że figlując można też stać się lepszym. Oleńka i Śmieszek przybiegli niebawem z meldunkiem, że Tłoczek wrócił wyciągniętym kłusem do domu i że miewa się wyśmienicie pomimo tylu przejść. — Nawet nie opalił sobie czubka ogona — dodał chłopiec z zachwytem. Popołudnie dobiegała końca, piękne przedwieczorne cienie kładły się na ziemi w małej przystani. — Chodźmy z powrotem do pogorzelców — zaproponowała Misia. — Pomożemy im choć trochę. — Akurat odpowiednia chwila! — zadrwił Karolek. — Jak ludzie zobaczą nasze twarzyczki, zaraz zaczną wołać, że się pali! Zresztą, mamy co innego do zrobienia dla Mohikanów. Popatrzył ponuro na zebranych wokół kolegów i nagle wyciągnął otwartą dłoń. — Opróżnić kieszenie!

Rozkaz wykonano bez szemrania, dzieci były przyzwyczajone, że cały ich majątek należy do wspólnoty. Karolek dał sto franków, Oleńka i Śmieszek tyle samo. Misia miała pięćdziesiąt. Tutuś Czarnooki, syn sklepikarza, najzamożniejszy członek bandy, wysupłał dwieście franków. Franio i Rudzielec dali po pięć. — Ja mam pięćdziesiąt franków — powiedziała z zażenowaniem Noryna — ale muszę kupić chleb wracając do domu. Zostawiono jej pieniądze. Rozeta nie miała ani grosza, Aniołek tak samo. Kukulinek, którego uważano za skąpego, gdy tymczasem chłopiec był tylko oszczędny, trochę się certował. — Mam sto franków — powiedział nieśmiało — ale odłożyłem je, żeby kupić… — Dawaj! — przerwał Karolek nie słuchając jego wywodów. Wśród głębokiej ciszy przeliczył pieniądze. Nikt nie domyślał się, do czego zmierza. Nawet Misia. — Pięćset sześćdziesiąt franków — powiedział wreszcie smętnie. — Wszyscy razem jesteśmy warci zaledwie pięćset sześćdziesiąt franków, tyle, ile kosztuje kilo wołowiny. Co za nędza! — I to nie najlepszej! — dorzucił Franek, beztroski jak zawsze. Franek, syn aptekarza Gimana, należał do najtęższych umysłów w całej szkole: był stale drugim uczniem w klasie, gdyż pierwsze miejsce zdobył bezapelacyjnie niejaki Filip Vial, którego niezawodna pamięć i niezwykła łatwość w nauce wprost przerażały pannę Blanc. Karolek spiorunował żartownisia wzrokiem. — Na co zbieramy? — zapytał Kukulinek. Karolek puścił pytanie mimo uszu i zaczął się zastanawiać na głos: — Na pewna istnieje cała masa sposobów, żeby zarobić dużo pieniędzy. Oczywiście, nie szczędząc sił. Jeżeli potraktujemy to jako zabawę — warto spróbować. Może byłoby to nawet ciekawsze niż wieczne uganianie się za nieszczęsnym osłem, który ani myśli dać się złapać. — Ale po co nam pieniądze? — zainteresował się z kolei Aniołek. Takie samo zaciekawienie można było wyczytać w oczach wszystkich. Pieniądze nigdy nie były głównym celem tych dzieci, biednych czy bogatych, żyjących okrągły rok w raju, jakim jest Port-Biou. Karolek wydawał się trochę zakłopotany. Bał się wtajemniczyć przyjaciół tak od razu. — Nie mamy prawa wtrącać się do spraw dorosłych — odezwał się wreszcie. — Ale możemy pomóc komuś w potrzebie. Wyobraźcie sobie, że Tłoczek nagle się wściekł i rzucił z kopytami na któregoś z naszych maluchów, na Norynkę czy Aniołka. Co byście zrobili? — Wpadlibyśmy na niego z kijami — odparł bez namysłu Franuś.

— Otóż właśnie coś takiego ma się stać w Port-Biou, tylko że trochę inaczej. Pan Amoretti zabierze się do Mohikanów. Jest o wiele silniejszy, ale może byśmy mogli podstawić mu nogę… — W jaki sposób? — Zdobywając pieniądze dla tych, którzy nie mają ich prawie wcale. — A ile potrzeba? — zapytała Misia. — Mnóstwo — odparł Karolek wydymając policzki. — Jutro postaram się dowiedzieć dokładnie. — Wariactwo! — wzruszył ramionami Franuś. — Gdybyśmy nawet stanęli na głowie, to też nazbieramy trzy razy guzik. — Mamy już w kasie pięćset sześćdziesiąt franków — powiedział Śmieszek. — Na zarybek. — No to jak, zabawa zaczyna się od zaraz? — zapytał Aniołek, który nie dostrzegał trudności, tylko atrakcyjną stronę przedsięwzięcia. — Od zaraz — oznajmił Karolek. Odwrócił się do Kukulinka. — Ty będziesz prowadził rachunki. Jesteś wnukiem notariusza, miałeś po kim odziedziczyć umiejętności. Masz tutaj pięćset sześćdziesiąt franków. Zapisz do notesika i dobrze schowaj walutę. Za tydzień potrzebna nam będzie kasa pancerna w banku — albo jesteśmy patałachy, jakich mało! Dzieci przyjęły nowinę różnie, zależnie od usposobienia. Ale impuls został nadany. Trzeba pchać sprawę ostro, bo po paru dniach zapał może skończyć się nieoczekiwanie jak wiele pomysłów tych nieobliczalnych fantastów. Przyjaciele zauważyli z daleka dwóch policjantów, jak pedałowali na starych rowerach w stronę spalonych domków. Schowali się natychmiast, ale po chwili ich łepetyny znów wynurzyły się z krzaków. Karolek wolna zakręcił się na pięcie i przyjrzał się kolegom Oczy mu spochmurniały, gdy trafił wzrokiem na mikrusów. — Trzymajcie język za zębami — powiedział im szeptem. — Gdyby pan Amoretti coś zwietrzył, zadałby nam bobu! Strzeżcie się szpicli, jest ich pełno wszędzie, nawet w szkole. — Filip Vial? — zapytał Śmieszek mrużąc porozumiewawczo oko. — Tak, przede wszystkim Filip Vial. On jest nie po naszej stronie, jego ojciec siedzi po uszy w sprawach parcelacji, która narobiła tutaj tyle szumu… A więc czujność przede wszystkim! Panna Blanc zobaczyła, że idą w stronę dzielnicy portowej. Nie dosłyszała nic, ale prawie wszystko odgadła i była pewna, że teraz Tłoczka zastąpi dwunożny, ale niemniej groźny przeciwnik. Jednego tylko, żałowała, a mianowicie, że Karolek i jego przyjaciele tak zacieśniają swoje kółeczko. Jest ich jedenaścioro,

a panna Blanc chętnie by widziała jeszcze dwunastego partnera: Filipa Vial, chłopca, nudzącego się na śmierć, dlatego że był jedynakiem i nikt nie pragnął jego towarzystwa. Filip wrócił do siebie zaraz po pożarze. Jego dom wznosił się zaledwie o jakieś pięćdziesiąt metrów od domu starego notariusza, ale para wnucząt pana Cabassole’a zupełnie ignorowała syna paryskiego architekta. Pan Vial przybył do Port-Biou na początku ubiegłego sezonu, razem z falą nowych ludzi, których pociągało małe kąpielisko o wielkich możliwościach. Tu już pozostał. Najpiękniejsze wille na parcelach budowane były według jego planów, a miejscowi przedsiębiorcy gwarantowali mu pracę na najbliższe dziesięć lat. Państwo Vial musieli więc chcąc nie chcąc osiąść tu na stałe i oddać na razie syna do szkody gminnej, czekając na coś lepszego. Od samego początku wszystkie dzieci, pochodzące z zasiedziałych tu od dawna rodzin, odwróciły, się plecami do małego paryżanina, niezbyt gadatliwego, którego nieśmiałość mogła uchodzić za chęć wywyższania się i który, z racji zawodu ojca, reprezentował obóz najeźdźców. Pomimo najszlachetniejszych wysiłków nauczycielki Filip prawie od pół roku przebywał jak gdyby w kwarantannie. Nie miał tego za złe żadnemu określonemu koledze, ale chętnie by się z nimi wszystkimi porachował. Architekt wrócił do domu około ósmej wieczór swoim czarno-żółtym samochodem. Pani Vial, drobniutka, w kwiecistej sukni, nakrywała właśnie do stołu pod białą pergolą. Filip podlewał petunie, zmaltretowane niedawnym mistralem. Gdy zobaczył ojca, zaraz pobiegł, aby otworzyć garaż. — Podobno domki na Cyplu strawił pożar? — zagadnął go pan Vial. — Byłeś tam? — Kręciłem się w pobliżu… — odparł Filip wymijająco. — Ale niewiele widziałem… — Pójdziemy tam po kolacji. Muszę się zorientować na miejscu. Doprawdy, na tych nieszczęsnych Mohikanów walą się wszystkie biedy! Ale znam kogoś, kto na pewno zaciera ręce! — Kto, tatusiu? — Kto? Zastępca mera! Teren, na którym stały domki, jest jeszcze do rozparcelowania. Ponieważ zabudowania się spaliły, gmina będzie mogła go odzyskać. To dziwna historia, wytłumaczę ci później… Filip był przybity. Nie wszystko rozumiał, ale pożar, który go z początku trochę

ubawił, zaczął przybierać rozmiary katastrofy. Było jeszcze widno, kiedy Filip z rodzicami znalazł się na pogorzelisku. Po kolacji spacerowicze z portu i z plaży zaczęli tu napływać. Państwo Vial zatrzymali się na skraju lasu, w miejscu gdzie ogień wypalił w zaroślach wielki, czarny otwór. Filip otworzył szeroko oczy. W głębi lasu, w purpurowych promieniach zachodzącego słońca, budki znowu stały na swoim miejscu, sklecone naprędce z różnorodnych kawałków i przypominające jedne namiot koczowników, inne lepiankę, to znowu igloo eskimoskie lub chatkę traperów czy domek patagoński. Na pogorzelisku kręciło się mnóstwo przygodnych majstrów, pomagając staruszkom stawiać na nowa plotki. Pan Vial patrzył przez chwilę, pykając z fajki. — Na nic się nie zdadzą wysiłki Mohikanów, przegrali sprawę — powiedział wreszcie beznamiętnym tonem. — W dawnej postaci ich chatki mogły pretendować do nazwy osiedla, ale dziś ta zbieranina bud zaśmieca tylko krajobraz. Amoretti złapał ich w potrzask. — W jaki sposób? — zapytała pani Vial. — To ty nic nie wiesz? Przecież oni są tylko dzierżawcami placu, a dzierżawa wygasa z końcem lipca… — Więc musieliby tak czy owak zwolnić teren. — Niezupełnie. Kiedy Mohikanie tu się osiedlili przed dwudziestu laty, ten ładny zakątek nie był wart złamanego grosza dla urzędników z merostwa, toteż wydzierżawili go za śmiesznie niski czynsz. Ale czasy się zmieniły i teraz plac przedstawia wartość jakichś pięćdziesięciu milionów. Popatrz przed siebie — przecież to najpiękniejszy widok na morze i na przystań! Filip słuchał uważnie, ze ściągniętymi brwiami. — Przed dwoma laty turyści odkryli Port-Biou — ciągnął pan Vial — i gmina zdecydowała się rozparcelować część swoich terenów. Zakątek Mohikanów został objęty planem. Oczywiście nie stać było staruszków na wykupienie placu, toteż pan Amoretti przydzielił im skrawek pola na górkach pod budowę domków, ale oni się nie zgodzili, bo to za daleko od miasteczka. Stary Pastourelle wyciągnął umowę najmu, zawierającą klauzulę co do odnowienia dzierżawy. Wobec tego Amoretti musiał ustąpić i dał im dwuletni termin na wybudowanie przyzwoitych domków zamiast bud szpecących ogólny widok nowej dzielnicy. Starzy się ucieszyli. Dwa lata to szmat czasu! Najważniejsze, żeby im dano spokój! Ale pożar wywrócił sprawę na nice. Jutra pan Amoretti powoła się na warunki kontraktu, który zawiera wyraźnie sprecyzowane żądanie co do wyglądu terenu. — Jak dobrze jesteś zorientowany w tym wszystkim — mruknął zaskoczony Filip.