STANISŁAW PAGACZEWSKI
PRZYGODA NA RODOS
WYDAWNICTWO LITERACKIE KRAKÓW
(C,i Copyright by \\>gildio nic uo u LileruCKic, KruUow 198J
ISBN 83-08-00738-4
Rozdział pierwszy
W SMOKOWCU
Drugi dzień Zjazdu Międzynarodowego Towarzystwa
Smokologicznego (International Association for Dra-
gons Research), obradującego w podtatrzańskim Smo
kowcu, rozpoczął się od referatu na temat geograficzne
go rozmieszczenia smoków w epoce jurajskiej. Wygłosił
go światowej sławy uczony, kawaler Smoczej Gwiazdy,
don Basilio Jose de Cartagena, Hiszpan mieszkający
stale w Las Palmas na wyspie Gran Canaria. Był to
mężczyzna w średnim wieku, o wątłej budowie ciała
i falującej, szpakowatej czuprynie. Trzymając w ręku
bambusową trzcinkę wskazywał nią rozmieszczone na
ścianie wykrętasy, będące wynikiem długoletnich prac
badawczych.
Na Zjazd zostałem zaproszony jako autor książek
o przygodach Smoka Wawelskiego i jego przyjaciół. Od
razu muszę zaznaczyć, że nie jestem i nigdy nie byłem
uczonym smokologiem, lecz pisarzem, mającym szcze
gólną sympatię dla jedynego w Polsce przedstawiciela
smoczego rodu. Rzecz jasna, że zaproszenie to przyją
łem z ochotą, mając nadzieję, iż usłyszę wiele ciekawo
stek związanych ze smokami, które — jeśli sądzić
z mnóstwa bajek i legend — cieszyły się niegdyś dużą
popularnością. Już w pierwszym dniu obrad zoriento-
wałem się, że moja dotychczasowa wiedza na temat
smoków była bardzo fragmentaryczna. Rewelacją np.
był dla mnie referat profesora Luigi d’Ołivo z Instytutu
Historii Nadnaturalnej w Campomarino na temat smo
ków w malarstwie ściennym u Eskimosów, ilustrowany
kolorowymi przezroczami. Po wystąpieniu profesora
wywiązała się długa dyskusja, w której zabierali głos
najwybitniejsi przedstawiciele światowej smokologii,
stanowiącej najmłodszą i szybko się rozwijającą gałąź
nauki. Wiele nowego wniosło wystąpienie sekretarza
oddziału Towarzystwa w Limie, który zwrócił uwagę
na niezwykłe podobieństwo smoków eskimoskich i pe
ruwiańskich, co według niego mogłoby świadczyć
o licznych związkach między Ameryką Południową
a Grenlandią.
Wybór Smokowca na miejsce odbycia Zjazdu nie był
oczywiście kwestią przypadku. Miejscowość o takiej
nazwie z góry już była predestynowana do goszczenia
smokologów. Jest to piękne uzdrowisko słowackie, poło
żone u południowych stóp Tatr Wysokich. Skoro jeszcze
dodamy, że w górach tych wznosi się Smoczy Szczyt,
a niezbyt daleko od niego leży Smoczy Staw — sprawa
będzie zupełnie jasna.
Korzystając z niedługich przerw między referatami,
przeglądałem program Zjazdu, aby dowiedzieć się czegoś
0 Towarzystwie i jego członkach. Okazało się, że jest ich
stu pięćdziesięciu siedmiu i reprezentują blisko 90 naro
dowości! Znalazłem nawet przedstawicieli tak egzoty
cznych dla nas państw, jak Nauru, Fidżi, Botswana
1 Bahrajn. Różne odcienie skóry i różne, często bardzo
fantazyjne stroje przyciągały mą uwagę równie silnie
jak dźwięki nieznanych języków oraz kolory flag naro
dowych.
Towarzystwo istniało dopiero od pięciu lat, a założone
6
zostało przez trójkę smokołogów: prof. Jeana Larmoi-
re’a, Belga pochodzenia francuskiego, dra Olafa Sóren-
sona, Norwega, oraz technika dentystycznego Jiri
Patićka, z dziada pradziada mieszkańca dzielnicy Vino-
hrady w Pradze. Tak, tak, nie przesłyszeliście się. Ten
sam Jiri Patićek, który w czasie wakacyjnej wycieczki
odkrył w Sudetach sztuczną szczękę smoka, pochodzącą
z epoki górnej kredy, a ściślej mówiąc, z jej piętra
zwanego w nauce koniakiem. Pamiętacie też pewnie, że
liczni przeciwnicy smokologii, niewątpliwie powodo
wani zawiścią, podawali owo odkrycie w wątpliwość
twierdząc, iż było ono wyłącznie wynikiem nadużycia
koniaku przez pana Patićka. Spryciarze, mogli tak mó
wić, ponieważ szczęka zaginęła w bliżej nie wyjaśnio
nych okolicznościach. Pan Jiri wysłał ją do domu po
cztą, ale nigdy nie dotarła do miejsca przeznaczenia.
Nie pomogły żadne reklamacje w urzędach pocztowych,
a znalazca musiał się zadowolić odszkodowaniem w wy
sokości 15 koron czeskich (słownie: piętnaście koron)!
Akt założenia Towarzystwa został spisany w Antwer
pii, rodzinnym mieście prof. Larmoire, zaś jego oryginał
(to znaczy oryginał aktu, a nie profesora) złożony w sej
fie armatorskiej firmy Sórenson w Oslo. Firmy, której
właścicielem był dr Olaf, jako spadkobierca swego ojca
Gustawa, zwanego niegdyś Wilkiem Północy!
Ładna historia! Zajęty studiowaniem programu nie
zauważyłem, że na mównicę wszedł następny prelegent.
Dopiero na dźwięk słowa Kraków, wypowiedzianego
w języku angielskim, będącym oficjalnym językiem
Zjazdu, drgnąłem i powróciłem do rzeczywistości. Pre
legent, mały, mizerny człowieczek, przypominający mi
nie wiedzieć czemu skandynawskiego trolla, w sposób
niezmiernie zjadliwy atakował polskie władze i polskich
uczonych, zarzucając im świadome ukrycie Smoka oraz
7
jego towarzyszy. Oto jego słowa zanotowane na taśmie
magnetofonowej: „Pojawienie się prawdziwego smoka
wśród nas, ludzi XX stulecia, było, jak państwo wiecie,
wydarzeniem w pełni epokowym! Do tego czasu smo-
kologia była traktowana z nieufnością, oczywiście nie <
przez smokologów, lecz przez ogół uczonych, nie mogą
cych zerwać z konserwatywnym poglądem na świat.
Członkowie naszego Towarzystwa uchodzili za poczci- I
wych pomyleńców, a nawet wyznawców zabobonu, po
dobnie jak członkowie towarzystw ufologicznych. Je
dyny niezbity i fenomenalny wprost dowód istnienia
smoków — sztuczna szczęka, którą odkrył jeden z zało
życieli naszego Towarzystwa, nieśmiertelnej sławy pan
Jiri Patićek (oklaski), zaginęła w sposób do dziś nie
wyjaśniony. I oto zjawia się na świecie najprawdziwszy,
żyjący, i w dodatku cieszący się świetnym zdrowiem,
Smok Wawelski — jako triumfalny dowód prawdziwo
ści naszych poglądów! Z dnia na dzień smokologia staje
się poważną nauką, zaś wszyscy jej przeciwnicy krztu
szą się ze złości i czerwienią ze wstydu. I co się dzieje?
Zanim delegaci naszego Towarzystwa mogli przybyć do
Krakowa w celu zawarcia znajomości ze smokiem, sfo
tografowania go, dokonania pomiarów i wszelkich po
trzebnych badań — Smok Wawelski i jego niezwykli
przyjaciele giną nagle bez wieści. I to kiedy? W czasie
wakacyjnej wycieczki rowerowej! Giną bez śladu, po
prostu rozpływają się w nicości, dopiero co byli, a już
ich nie ma! Prasa rozpisuje się o tajemniczym zniknię
ciu, a oficjalne czynniki naukowe nabierają wody
w usta”. (Okrzyki na sali: skandal, skandal!)
Od dłuższego już czasu wierciłem się niespokojnie,
pragnąc dać odprawę złośliwemu trollowi. Musiałem
jednak poczekać na koniec referatu, aby móc wziąć
udział w dyskusji.- Mówca, którym okazał się aptekarz
8
z Moguncji, pan Wolfgang Niedermeier, oskarżał wręcz
polskich uczonych o chęć zmonopolizowania badań nad
smokami. W tym celu — twierdził z naciskiem — Smok
i jego przyjaciele zostali pozbawieni wolności, a tym
samym możliwości swobodnych kontaktów z uczonymi
całego świata. Nonsensowność tych zarzutów była tak
widoczna, iż pod koniec prelekcji nawet ci słuchacze,
którzy początkowo przytakiwali panu aptekarzowi, po
częli wyrażać swe niezadowolenie przy pomocy gwizdów
i .tupania nogami. Widziałem nawet jednego, który ci
snął w prelegenta kulą ze zmiętej gazety. Tumult zrobił
się tak wielki, iż przewodniczący zebrania, czcigodny
Czandragupta Baharata z Kalkuty, musiał zaprowadzić
porządek przy pomocy dzworka o rączce przypominają
cej smoczą łapę.
Zapisałem się do głosu jako pierwszy. Był to z mo
jej strony nie lada jaki wyczyn, jako że należę do ludzi
łagodnych i skromnych. Nie mogłem jednak dopuścić do
tego, aby członkowie Towarzystwa powzięli złe wyobra
żenie o moralności naszych uczonych.
— Szanowni słuchacze! — zawołałem do mikrofo
nu — szanowni przedstawiciele światowej smokołogii!
Będąc rodakiem Smoka Wawelskiego oraz jego przyja
ciół: księcia Kraka, profesora Baltazara Gąbki i kuch
mistrza Bartłomieja Bartoliniego, czuję się w obowiązku
zaprzeczyć wszelkim zarzutom postawionym przez me
go przedmówcę. Pan Niedermeier — jako aptekarz —
powinien być człowiekiem sumiennym i rzeczowym.
Niestety jego wypowiedź zawiera mnóstwo nieścisłości,
żeby nie użyć znacznie gorszego określenia. Jestem
w tym szczęśliwym położeniu, że znam dobrze sprawę
tajemniczego zaginięcia Smoka Wawelskiego. Co wię
cej, znałem Smoka osobiście i na tej podstawie twier
dzę, iż nigdy by się nie zgodził na coś podobnego. By
li
łem też jednym z członków komisji badającej sprawę
zniknięcia całej czwórki. Otóż nie ulega dla mnie wą
tpliwości, iż Smok Wawelski i jego przyjaciele zostali
uprowadzeni przez Kosmitów!
Wrażenie mych słów było tak ogromne, że na sali za
panowała grobowa cisza. Wszystkie oczy skierowały się
ku mnie, co miało ten skutek, że chwilowo zapomniałem
języka w gębie.
— Tak. Przez Kosmitów — powtórzyłem po chwili. —
Przez Kosmitów, którzy niespodziewanie wylądowali
w pobliżu samochodu z naszymi przyjaciółmi. Niestety,
nikt nie był świadkiem tego wydarzenia. Ostatnim
człowiekiem, który widział Smoka, był pospolity ban
dzior, Mr Joe Pietruszka. Joe Pietruszka, który dybał
na życie Smoka i jego przyjaciół, został przez nich zde
maskowany i przywiązany do krzesła. Książę Krak za
wiadomił o tym najbliższy posterunek Milicji Obywatel
skiej i nie tracąc czasu ulokował nieprzytomnego Smo
ka w samochodzie, aby jak najszybciej zawieźć go do
szpitala. Tyle wiemy z zeznań Pietruszki. Od tej chwili
nikt już nie widział naszej czwórki. Nie przywieziono
Smoka do żadnego szpitala w okolicy. Znaleziono nato
miast przy drodze pusty samochód ciężarowy, taki jakim
zwykle wozi się meble. Przy dokładnym zbadaniu wnę
trza wozu znaleziono dwie łuski pochodzące niewątpli
wie ze smoczego pancerza. Znaleziono też kucharską
czapkę z wyhaftowanym inicjałem B. B. To znaczy:
Bartolomeo Bartolini! Badanie śladów pozostawionych
przez koła samochodu udowodniło, iż ciężarówka mu
siała ostro hamować, zjeżdżając niemal na skraj rowu.
I oto dochodzimy teraz do największego odkrycia: na
pobliskiej łące, w odległości około pięćdziesięciu metrów
od szosy, znaleziono duży krąg wypalonej trawy oraz
trzy wyraźne zagłębienia wyglądające na ślady podpór
10
jakiegoś ciężkiego pojazdu. Po ogłoszeniu tych faktów
pczcE prasę zgłosił się do Komisji mieszkaniec sąsiedniej
wsi i zeenał, że owej nocy, wkrótce po burzy i ulewie,
widział w okolicy jakiś jasnoczerwony krąg posuwający
się szybko z północy na południe. Najważniejszego do
wodu na porwanie dostarczył jednak pies milicyjny
imieniem Mandat. Psu temu dano do powąchania ku
charską czapkę Bartoliniego. Mądre psisko zaprowadzi
ło nas prosto ku owemu wypalonemu miejscu na poblis
kiej łące. Tu wszelki ślad się urwał! Mandat podniósł
pysk do góry i żałośnie zawył.
Moje wystąpienie zostało nagrodzone oklaskami
większości zebranych, choć sprawiedliwie muszę przy
znać, że dało się słyszeć także kilka gwizdów. Na opu
szczoną przeze mnie mównicę wskoczył znów Herr
Niedermeier, zarzucając mi brak naukowej ścisłości.
- Mój oponent — krzyczał do mikrofonu aptekarz
z Moguncji — sam siebie kompromituje, traktując po
ważnie zeznania zawodowego gangstera, a także wycie
milicyjnego wilczura! Do chwili obecnej nie mamy
żadnego dowodu na istnienie latających talerzy, zwa
nych UFO, podczas gdy istnienie smoków zostało po
twierdzone przez setki i tysiące ludzi! Moim zdaniem —
ciągnął Niedermeier — intryga ta jest szyta zbyt gru
bymi nićmi, i jestem gotów dać głowę, że Smok Wawel
ski przebywa na ziemi.
Bardzo bym się cieszył, gdyby tak było! — zawo
łałem ze swego miejsca. — Tajemnicze zaginięcie Smo
ka zasmuciło wszystkich jego przyjaciół, do których i ja
mam zaszczyt się zaliczać. Wszystko jednak wskazuje
na to, że Smok Wawelski i jego nieodłączni towarzysze
poszybowali w Kosmos. Dokąd? Na jak długo? Tego,
niestety, nikt nie wie!
Gdy w przerwie obrad wyszedłem do bufetu, aby
12
orzeźwić się szklanką chłodnego napoju „Smoka-coca”,
przystąpił do mnie młody człowiek w ciemnym garni
turze, w którego klapie widniała zjazdowca odznaka,
przedstawiająca postać smoka w smokingu i ze smo
czkiem w pysku. Rzecz jasna, że i ja miałem taką samą
odznakę, którą otrzymałem wraz z zaproszeniem na
Zjazd. Młody człowiek przedstawił się jako dr Cornelis
van Rijd z Amsterdamu, dodając, iż jest sekretarzem
holenderskiego oddziału Towarzystwa.
— Drogi panie — rzekł dr Cornelis — sądzę, że za
interesuje pana wiadomość, iż mój przyjaciel z Pragi,
pan Kareł Słupka, znalazł swego czasu w prowincjonal
nym antykwariacie kawałek polskiej gazety.
— Hm — mruknąłem, nie wiedząc, jak zareagować
na taką, w gruncie rzeczy niezbyt sensacyjną, wiado
mość. Przecież gazety nasze wędrują w daleki świat
i nie może być nic dziwnego w fakcie napotkania ich
w Czechosłowacji...
Dr Cornelis okazał się człowiekiem spostrzegawczym
i inteligentnym, gdyż widząc zdziwienie na mej twarzy,
pośpieszył z wyjaśnieniem:
— Oczywiście, sprawa byłaby błaha, gdyby nie to,
że — jak się okazało po dokładnych badaniach — gaze
ta owa pochodzi z bardzo zamiei zchłych czasów i nosi
nazwę „Echo Kraka”!
— Ach! — krzyknąłem zelektryzowany. — To zupeł
nie inna sprawa! Pan...
— Słupka...
— Otóż pański przyjaciel, pan Słupka, trafił na bia
łego kruka! Czy pan sobie wyobraża, że nawet Biblio
teka Jagiellońska w Krakowie nie posiada ani jednego
egzemplarza tej gazety? To po prostu cudowna wiado
mość! Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł zobaczyć tak
wspaniały druk...
13
Holender pokiwał głową i uśmiechnął się, ukazując
rząd białych zębów w otoku bujnej brody.
" Mogę panu dać adres pana Słupki. Ach, co ja
mówię! Przecież ja sam zaraz po zakończeniu obrad
wybieram się do Pragi i mógłbym pana ze sobą za
brać.
Doskonale ucieszyłem się. — Na szczęście nie
wiążą mnie teraz żadne terminy i z przyjemnością sko
rzystam z pańskiego zaproszenia. Tym bardziej że już
od paru lat nie byłem w Pradze.
— A więc zrobione — rzekł dr Cornelis. — Mówmy
sobie „ty”, dobrze?
Z największą chęcią, Kornelku — rzekłem. —
Mam na imię Stanisław. Myślę, że łatwiej ci będzie po
sługiwać się skrótem Stan.
A więc, drogi Stanie, umowa stoi?
Jeszcze jak! — odparłem, nieświadomie używając
ulubionego powiedzenia mieszkańca Smoczej Jamy.
Raz jeszcze miałem sposobność do przemawiania na
Zjeździe. Zaproszony przez przewodniczącego, wyświe
tliłem kilkanaście kolorowych przeźroczy, przedstawia
jących Smoka Wawelskiego i jego przyjaciół wkrótce
po ich niespodziewanym przybyciu do Krakowa. Jedne
zdjęcia pokazywały Smoka w czasie porannej gimnasty
ki nad brzegami Wisły, na innych zaś można była oglą
dać wspaniałego gada toczącego naukową dysputę
z księciem Krakiem podczas przechadzki po Rynku kra
kowskim. Szczególne zainteresowanie zebranych wy
wołało zdjęcie Smoka opartego o swój własny, bu
chający ogniem pomnik oraz to, na którym ozdoba
smoczego rodu rozdawała autografy szkolnym dzie
ciom.
— Widzicie więc, państwo — mówiłem — iż Smok
Wawelski cieszył się u nas ogromną sympatią, na którą
sobie w pełni zasłużył przez swą bezpośredniość, życzli
wość i dobry humor.
Przeźrocza tak się spodobały, że musiałem je raz
jeszcze wyświetlić. Okazało się przy tym, że za pier
wszym razem przypadkowo opuściłem jedno zdjęcie.
Była na nim kartka z pisanego przez Smoka dzieła pt.
„Co mi wiadomo o mojej rodzinie”. Dzieło to rozpoczął
Smok na kilka dni przed wyruszeniem na rowerową
wycieczkę, z której, jak wiemy, już nie powrócił. Na
karcie tej widniał zarys nikomu nie znanej wyspy, leżą
cej — jak głosił podpis — na Bardzo Niebieskim Mo
rzu, i oznaczonej nazwą Smokonia. Z zamieszczonego
obok tekstu wynikało, iż tak zapewne wyglądała wy
spa, z której pochodził pradziadek naszego bohatera
i z której przed laty przybył do Grodu Kraka, aby za
mieszkać w grocie nad Wisłą i dać początek rodowi Smo
ków Wawelskich.
Komentując ów rysunek powiedziałem:
— Niestety nigdy się już nie dowiemy, gdzie leży
wyspa w zamierzchłych czasach zwana Smokonią. Na
zwa „Bardzo Niebieskie Morze” mogłaby oznaczać jedno
z mórz południowych, ale jest to tylko domysł, nie po
party żadnymi dowodami. Być może, że Smok wyjaśnił
by nam tę tajemnicę, ale wyjazd na wyprawę w Bie
szczady zmusił go do chwilowego przerwania pracy.
I’racy, która już nigdy nie będzie dokończona...
Słowa moje zostały przyjęte ze zrozumiałym wzru
szeniem. Jeden ze słuchaczy, siedzący w fotelu w pier
wszym rzędzie, sięgnął nawet do kieszeni i ogromną
kraciastą chustką wytarł wilgotne od łez oczy. Przy
znam się, żę tak silna reakcja była nieco dziwna u czło
wieka, który robił wrażenie twardego i nie podlegają
cego wzruszeniom mężczyzny. Ale któż zbadał bez reszty
tajemnice ludzkiej psychiki?
15
Wieczorem w sali hotelowej odbył się uroczysty
bankiet, na którym jednak nie byłem, nie mając konie
cznego w tym wypadku smokinga. Bez żalu zrezygno
wałem z kilku godzin, które musiałbym spędzić w zady
mionej sali, i wybrałem się na miłą przechadzkę w kie
runku schroniska na Hrebienoku. Rozkoszowałem się
rzeźwym powietrzem gór, szybkim marszem po pustej
drodze i widokiem rozgwieżdżonego nieba. Żałowałem
Przy tym, że nie będąc znawcą gwiezdnych konstelacji,
nie mogę odszukać gwiazdozbioru Smoka, widocznego
w ciąga całego roku na północnej półkuli. Wracając do
hotelu postanowiłem solennie, iż zaraz po powrocie do
kraju zabiorę się do studiowania popularnych przewo
dników po gwieździstym niebie. Postanowiłem także, że
zabiorę się do botaniki, ponieważ stwierdziłem u siebie
ogromne luki w tej dziedzinie. Na koniec zaplanowałem
sobie przeżycie na tym świecie co najmniej trzystu lat,
gdyż dopiero w ciągu tego czasu mógłbym zrealizować
choć część swych zamiarów... Ostatnia decyzja, powzię
ta już po przyłożeniu głowy do poduszki, dotyczyła
opanowania podstaw smokologii, w związku z czym za
planowałem dodatkowo sto lat życia w pełnym zdrowiu...
Uczyniwszy to, nakręciłem zegarek, zgasiłem lampę
i naciągnąłem koc na ramiona. W prostokącie okna mru
gały gwiazdy. Tylko które z nich należały do konstela
cji Smoka?
Rozdział drugi
PRZYGODA Z BRAMBORAMI
Po trzech dniach Zjazd zakończył swoje obrady. Na
pożegnalnym spotkaniu otrzymałem z rąk prezesa go
dność honorowego członka Towarzystwa. A także za
proszenie do wzięcia udziału w przyszłorocznym
Kongresie na greckiej wyspie Rodos, stanowiącej nie
gdyś siedlisko jednego z groźniejszych smoków staroży
tności.
Następnie strażacka orkiestra odegrała Marsz Smoków
Jaroslava Zdenka Kohuta, zdolnego kompozytora
z Trenczyńskich Cieplic. Gdy ucichły ostatnie dźwięki
utworu, prezes Towarzystwa, sędziwy profesor Dimi-
trios Drakopulos, pożegnał zebranych i zaprosił ich do
przybycia w roku przyszłym na Rodos.
— Drugi Zjazd Towarzystwa do Badań nad Smoka
mi uważam za zamknięty — rzekł profesor wzruszonym
głosem i opuścił podium, nad którym wciąż jeszcze zwi
sał sztandar Towarzystwa. Sztandar ten — o czym
jeszcze nie miałem czasu powiadomić czytelników —
ukazywał wyhaftowane na złotym tle dwa smoki po
obu stronach zielonej draceny, czyli smoczego drzewa.
Nie muszę chyba dodawać, iż smoki miały na sobie
świetnie skrojone smokingi, a w paszczach niemowlęce
smoczki, zwane przez niektórych gryzaczkami.
2 Przygoda na Rodos 17
Wychodząc z sali obrad zderzyłem się z mężczyzną,
którego twarz wydała mi się znajoma.
Przepraszam — powiedziałem, kierując się ku
szerokim schodom, wiodącym do westybulu. Ale zanim
zrobiłem dwa kroki, poczułem czyjąś dłoń na swym ra
mieniu.
Czy mogę uścisnąć rękę człowieka, który osobiście
znał Smoka Wawelskiego? — usłyszałem. — Wczoraj,
gdy pokazywał pan te śliczne przeźrocza, byłem zbyt
wzruszony, aby podejść do pana...
W tym momencie uprzytomniłem sobie, że mam do
czynienia ze słuchaczem, który siedział w pierwszym
rzędzie i wycierał oczy wielką kraciastą chustką.
Nazywam się James Laiby — powiedział nieco
zachrypniętym głosem. — Od dziecka interesowałem
się smokami. Och, tak, tak — dodał wywracając ocza
mi — smoki, można powiedzieć, to moja pasja. A także
węże morskie, sea monsters. Widział pan kiedyś węża
morskiego, he?
— Nigdy — odparłem zgodnie z prawdą. — Ale może
tylko dlatego, że mieszkam z dala od morza.
— Na pewno dlatego — zahuczał mój rozmówca. —
Ale my, marynarze, mamy wiele sposobności do ich
oglądania...
Nagle urwał, uderzył się dłonią w usta, jakby powie
dział zbyt wiele — i w następnej chwili raz jeszcze
ścisnął moją prawicę.
— Przepraszam, ale czasu mało! Mój statek wycho
dzi w morze.
Musiałem zrobić dość głupią minę, jako że w Smo
kowcu trudno o statek, podobnie jak w Zakopanem
o dobre powietrze — ale mój nowy znajomy roześmiał
się głośno jak z najlepszego dowcipu.
— To takie zawodowe przyzwyczajenie — wyja
18
śnił. — Mój statek ma cztery koła i zwie się Ford Mu
stang. Przypomniałem sobie, że mam coś ważnego do
załatwienia. Żegnam więc pana — i do zobaczenia na
Rodos!
— Do zobaczenia — powtórzyłem. — Może w drodze
na Rodos uda mi się ujrzeć węża morskiego?
— Niewykluczone, niewykluczone! — zawołał Mr
Laiby i znikł w tłumie osób wychodzących z sali.
Nazajutrz wyniosłem z hotelu swą walizkę i cisnąłem
na tylne siedzenie w białej hondzie doktora van Rijda.
— To wszystko? — zapytał Kornel.
— Tak.
— W takim razie w drogę!
Majowy dzień był piękny, sunęliśmy gładkimi szosa
mi przez wsie i miasteczka skryte w różowej bieli kwi
tnących jabłoni. Van Rijd włączył radio i w samochodzie
rozległy się dźwięki muzyki.
Mógłbym oczywiście czarować was opisami mijanych
miejscowości, gdyż ściąganie z przewodników turysty
cznych nie jest zbyt trudne. Ale po co? Czy w ten spo
sób zawrzecie znajomość z krajobrazem Słowacji, Mo
raw i Czech? Czy zapoznacie się z historią tych krain?
Z ich zabytkami i dniem dzisiejszym? Zresztą wcule
nam teraz o to nie chodzi. Rzecz w tym, aby jak naj
szybciej znaleźć się w Pradze i wziąć do ręki pergamin,
być może współczesny księciu Krakowi, profesorowi
Gąbce oraz kucharzowi Bartoliniemu, nie mówiąc już
o najważniejszej postaci, czyli o Smoku Wawelskim! Ale
nie daruję wam historii z bramborami...
Otóż koło południa poczuliśmy głód. Byliśmy wówczas
niedaleko Brna.
— W każdym kraju próbuję specjałów miejscowej
kuchni — rzekł Kornel.
— Ja także.
10
— Wc Włoszech jadłem pizzę i spaghetti z parmeza-
nem. W Chinach jaskółcze gniazda i płetwy rekina.
W Związku Radzieckim zupę, która miała coś wspólne
go z uszami, tylko zapomniałem co, zapewne nazwę.
— Barszcz z uszkami? — poddałem mu myśl.
— Nie, coś innego...
— Zupa ,,ucha”?
— Tak, tak — ucieszył się. — Bardzo smaczna.
W Maroku z rozkoszą wcinałem kus-kus, a w Rumunii,
podczas kongresu anestezjologów, mamałygę ze śmie
taną...
Na wspomnienie różnych przysmaków brodata twarz
Kornela wyraźnie pojaśniała. Ja również poczułem gwał
towny przypływ apetytu.
— Byłeś w Polsce? — przerwałem mu jego kulinarne
wywody. -
— Jeszcze nie.
To żałuj, bo nie jadłeś polskiego bigosu. Wyśmie
nita potrawa, tylko trzeba ją umieć przyrządzić.
Dziękuję, na pewno kiedyś skorzystam, bo chcę
zobaczyć twoje rodzinne miasto, po którego ulicach tak
niedawno chadzał ostatni z żyjących na świecie smoków.
Dziś na obiad — powiedziałem — wybierzemy
sobie jakąś miejscową specjalność, zgoda?
— Oczywiście. Już tylko kilka kilometrów do Brna.
Mówiąc to, nacisnął pedał gazu. Honda pognała jak
pocisk rakietowy.
I tak oto w Brnie, bardzo ładnym mieście, zlakomili-
śmy się obaj na brambory, które figurowały na karcie
niemal przy każdej potrawie. Zamówiliśmy więc — ku
wyraźnemu zdziwieniu kelnera — dwie duże porcje
bramborów. Oczekiwanie na ów specjał skracaliśmy
sobie obserwowaniem sąsiednich stolików, snując do
mysły, jak też może wyglądać owa potrawa. (Nazwę jej
20
Kornel wymawiał z angielska, co brzmiało trochę jak
„bramberry”.) Wkrótce kelner przyniósł wielki półmi
sek wypełniony ziemniakami z masłem i młodym koper
kiem.
■ — Aha — powiedział na to mój przyjaciel. — To jest
widocznie coś, co się jada z ziemniakami.
— Ja też tak sądzę. Pewnie zaraz przyniosą bram-
bory.
Kelner nałożył ziemniaki na talerze i zniknął z szyb
kością latającego spodka. Czas jednak mijał, ziemniaki
stygły, a kelner się nie zjawiał. Zjedliśmy więc to, co
przyniósł, żałując tylko, że nie zamówiliśmy skislego
mleka. Po chwili kelner wykwit! przy naszym stoliku
z rachunkiem w ręce.
— No a brambory? — zapytałem ze świętym obu
rzeniem.
— Ano, ano, brambory — odpowiedział.
— Właśnie — przytaknąłem słodko. — Właśnie py
tam o brambory.
— Ano, brambory — rzekł i wskazał ręką na półmi
sek: — Brambory... — powtórzył i uśmiechnął się od
ucha do ucha. Wyrwał kartkę z bloczka i położył ją na
stoliku. Zapłaciliśmy śmiesznie niską należność. No cóż,
ziemniaki należą raczej do tanich potraw...
Dusząc się od śmiechu opuszczaliśmy malownicze
Brno, które żegnało nas widoczną na horyzoncie syl
wetką gotyckiej katedry. Porządny obiad zjedliśmy
dopiero w przydrożnej gospodzie, w pobliżu zaporowe
go jeziorka, po którym pływały żaglówki. Wskazaliśmy
w karcie jakąś dość drogą potrawę i jednocześnie dali
śmy kelnerowi do zrozumienia, że bramborów nie
chcemy.
— No bramberry, no bramberry — tłumaczył Kor
nel.
21
Yes, sir — odparł kelner w dobrej angielszczyźnie,
co wprowadziło nas w rodzaj krótkotrwałego osłupienia.
I speak english — dodał kelner. — Byłem na prak
tyce w Londynie. Brambory są dobre.
Tak, tak — potwierdziłem. — Ale lekarz zakazał
mi jeść brambory, a kolega jest tak delikatny, że nie
chce mnie drażnić ich widokiem...
Do Pragi zajechaliśmy późnym popołudniem. Muszę
przyznać, iż błyski zachodzącego słońca na hełmach
wież i kopułach kościołów wprawiły mnie jak zwykle
w nastrój radosnego oczekiwania. Postanowiłem jak
najszybciej wyruszyć na przechadzkę. Z góry cieszyłem
się na myśl, że znów, po kilku latach, znajdę się wśród
krętych i wąskich uliczek Starego Miasta, że stanę na
moście Karola i spojrzę na wieże Hradczynu, że wpadnę
na „bombę” piwa do jednej z tych stylowych piwiarni,
w których trwają jeszcze pod beczkowymi sklepieniami
echa śmiechu wywołanego facecjami dobrego wojaka
Szwejka, że przejdę się w blasku neonów po placu św.
Wacława... Jednakże nic z tych planów nie wyszło. Za
raz po zainstalowaniu się w hotelu Kornel zatelefonował
do swego przyjaciela z zapytaniem, czy możemy mu
złożyć wizytę. Pan Kareł Słupka, wielce uradowany
z naszego przyjazdu, zaprosił nas do siebie na kolację,
dając jedynie czas na doprowadzenie się do porządku
po wielogodzinnej podróży samochodem.
Kornel położył słuchawkę na widełkach.
— Przygotuj się na dawanie autografów — rzekł do
mnie. —■Karci ma dziesięcioletniego syna Jurka, który
jest czytelnikiem twoich książek.
Moja miłość własna została czule pogłaskana.
— Z przyjemnością — odparłem. — W Pradze jeszcze
nie rozdawałem autografów.
Wydostanie się z zatłoczonych ulic śródmieścia zajęło
22
nam trochę czasu. Kareł Słupka mieszkał w spokojnej
willowej dzielnicy na lewym brzegu Wełtawy, w pobli
żu ogrodów Petrinu, opadających tarasami ku rzece.
Roztaczał się stąd piękny widok na miasto płonące już
w tej chwili tysiącami różnobarwnych świateł. Gospo
darz czekał na nas przed domem. W otwartych drzwiach
widniała sylwetka jego żony Haliny, z pochodzenia Pol-
1i, o czym zdążył mnie poinformować Kornel, znający
tę rodzinę już od kilku lat.
Chcąc jak najszybciej obejrzeć wspaniały zabytek pol
skiego dziennikarstwa, zaraz po dokonaniu wzajemnej
prezentacji poprosiłem o pokazanie mi skarbu.
— Z największą chęcią, drogi panie — rzekł pan
Kareł — ale proszę zrobić nam tę przyjemność i zasiąść
■/. nami do skromnego posiłku. Po tak długiej podróży
jesteście panowie na pewno zmęczeni i głodni, a lekarze
uważają, że należy unikać zbyt silnych wzruszeń przy
pustym żołądku. Z rozkoszą usłyszę od was relację
0 przebiegu Kongresu, na którym nie mogłem być z po
wodu niespodziewanej grypy.
— Musiałeś bardzo rozpaczać — powiedział van Rijd.
— Okropnie! Ominęła mnie przecież sposobność po
znania wielu sławnych smokologów. Zamiast przysłu
chiwania się referatom, musiałem łykać różne proszki
1kropelki, mierzyć temperaturę i płukać gardło. Dopie
ro od wczoraj jestem w jakiej takiej formie.
Nie muszę chyba dodawać, iż posiłek wcale nie był
skromny. Widok suto zastawionego stołu przypomniał
mi anegdotę o przyjęciu, na które pewien Czech zaprosił
słabo znającego czeski język Polaka. Zaproszony gość,
spojrzawszy na imponujący zestaw przysmaków, zała
mał ręce i zawołał: Ach, co za zbytki! Usłyszał na to
odpowiedź, której ton świadczył o doznanej urazie:
„Pane, pane, to ne jsou zbytki, to jest dobre jidlo!” Nic
22
dziwnego, gościnny gospodarz miał prawo czuć się
dotknięty, gdyż w języku czeskim „zbytki” oznaczają
resztki i odpadki...
Oczywiście opowiedziałem przy stole tę dykteryjkę,
me ukrywając także naszej przygody z bramborami, co
miało ten skutek, że rozbawiony pan Kareł napełnił
znów szklanki wybornym piwem i wzniósł toast na
cześć polsko-czeskiego braterstwa.
Zapewne nie zdziwi to nikogo, iż nasza rozmowa
szybko zeszła na temat smoków. Dziwne byłoby raczej,
gdyby się tak nie stało. Van Rijd przyznał się, że od
dawna marzy o tym, aby wydać kolorowy album, za
wierający podobizny wszystkich smoków od początku
świata.
— Hm — powiedział z namysłem pan Kareł i pocią
gnął spory łyk pilzneńskiego piwa. — Gdybym był sta
rożytnym babilończykiem, uważałbym z pewnością, że
smoki istniały jeszcze przed początkiem świata...
— To po czym chodziły, jeżeli go jeszcze nie było? —
zapytał Jurek, wykazując tym samym duże predyspo
zycje cło zostania w przyszłości filozofem.
Może nie tyle chodziły, co pływały — rzekł pan
Kareł. — Według mitologii babilońskiej na początku
istniały dwa zasadnicze elementy: żeński Tiamat i mę
ski Apsu. Pierwszy uosabiał wodę słoną, a drugi słodką.
Z ich połączenia powstali bogowie, którzy później zbun
towali się przeciw swym rodzicielom. Bóg Ea zabił
swego ojca Apsu, co ściągnęło na niego gniew matki
Tiamat. Tiamat w postaci potężnego smoka walczyła
także z synem ojcobójcy, noszącym imię Marduk. Ten to
Marduk rozciął ciało smoka na dwie połowy. Z jednej
utworzył niebo, a z drugiej ziemię.
— A z której połówki zrobił ziemię? — zainteresował
się Kornel.
— Myślę, że z tej gorszej — odparł gospodarz. — Ale
nie jestem pewny, bo nie było mnie przy tym. W każ
dym razie smoki są starsze niż świat i nie widzę powo
du, dla którego smokologię należałoby traktować
z przymrużeniem oka.
— A któż tak czyni? — zawołałem ze szczerym obu
rzeniem.
— Ano są tacy, są — rzekł pan Kareł. — Choćby
niejaki pan redaktor Hlavićka z Kutnej Hory, który
niedawno nazwał nas nieukami i fantastami, gorszymi
nawet od ludzi wierzących w istnienie latających ta
lerzy!
- Łobuz! — fuknąl z przekonaniem van Rijd w gę
stwinę swej rudej brody.
— Chciałbym go dostać w swe ręce — zawarczał
groźnie pan Karci — choć klnę się na wszystkie świę
tości, że jestem człekiem gołębiego serca!
— A teraz — dodał miły gospodarz — chodźmy do
mojego gabinetu, aby ujrzeć.autentyczny fragment naj
starszego polskiego dziennika „Et 10 Kraka”!
Zerwaliśmy się z miejsc, aby pi zejść do sąsiedniego
pokoju. Na jednej z jego ścian wisiał stary sztych,
przedstawiający widok zamku na Hradczynie. Gdy go
spodarz zdjął go i odstawił na bok, oczom naszym uka
zały się stalowe drzwiczki wielkości książki telefoni
cznej. Pan Kareł wyjął z kieszeni mały kluczyk, z na
maszczeniem otworzył zakonspirowaną skrytkę i wsu
nął do niej dłoń. Wstrzymaliśmy oddech. W tej samej
chwili twarz pana Słupki pokryła się śmiertelną blado
ścią, a z ust wyrwał się nieartykułowany okrzyk.
Skrytka była pusta!
Rozdział trzeci
NADZWYCZAJNE WYDANIE
n ag ireZIos K om e™ d20nyCh * * * * * * p ,O T a l
— Tam jest jednak jakaś kartka
Pobladły wciąż pan Kareł wyjął z dna skrytki nie
™ t,SW1, papieru’ PrzyW«yl go do oczu i odczytał
jego tiesc łamiącym się z emocji głosem:
— „Nie radzę zawiadamiać policji. Kapitan Łajba”
Usłyszawszy to nazwisko, poczułem ciarki przebiega
jące mi po plecach.
— Kto?
Pan Słupka powtórzył:
— Łajba.
— Łajba! — zawołałem nie panując nad swym gło-
WOTii”r °W°dCa korsarskieg° statku „Gwiazda Barpi-
Kornel złapał mnie za rękę.
— Znasz go?
— Tak jak można znać osobę stworzoną przez siebie
— Nie rozumiem.
— To jedna z postaci mojej książki — wyjaśniłem. —
Ale jakim cudem dostał się do skrytki pana Karela? Co
ja, mówię, to niemożliwe, przecież chyba jestem przy
zdrowych zmysłach... '
2(>W drzwiach gabinetu zjawił się Jurek, z imponującym
kawałkiem tortu w ręce.
— To ja napisałem — wyjaśnił z niewinną miną i na
wszelki wypadek zajął bezpieczną pozycję za oparciem
dużego fotela. — To ja zabrałem „Echo Kraka”, mam
je w pokoju, zaraz przyniosę.
Pan Kareł przetarł chusteczką spocone czoło.
— To twój pomysł, kochanie? — zapytał cicho, lecz
wyraźnie, i wolno ruszył w kierunku swej pociechy.
— Nie bij! — wrzasnął Jurek. — Chciałem ci zrobić
kawał.
To mówiąc prysnął błyskawicznie z gabinetu i w cią
gu kilku sekund wrócił z płachtą bezcennej gazety.
— Ale cię nabrałem — cieszył się. — Dziwne, że nie
poznałeś kartki z mojego zeszytu do matmy. Kiepski
z ciebie detektyw.
— Jeszcze sobie o tym pogadamy — zasyczał pan
Kareł i delikatnie wyjął skarb z ręki syna. — A teraz
zmykaj, bo nie ręczę za siebie! Ale, ale, chwileczkę...
Może mi jednak powiesz, skąd ty masz drugi kluczyk
do schowka, he?
— To jest kluczyk z maminej maszyny do szycia —
rzekł Jurek z triumfem w głosie. — Pasuje jak ulał...
— Panowie — zwrócił się do nas Słupka senior. —
Jeszcze chwila, a będziecie świadkami synobójstwa.
Każdy sąd mnie uniewinni, bo będę działać w afekcie.
Jeszcze tu jesteś?
To ostatnie zdanie odnosiło się do Jurka, który ostro
żnie zbliżał się do mnie z książką w ręce, pokazując na
migi, że pragnie otrzymać autograf.
— Już uciekam — rzekł chłopiec — tylko chciałem
prosić...
— A to jest?
27
— Gąbka i latające talerze — wyjaśnił Jurek. — Do
stałem od mamy na imieniny.
— W porządku — powiedziałem. — Teraz już rozu
miem, skąd znasz kapitana Łajbę. Czyżbyś chciał zo
stać pii'atem?
— To by było strasznie fajnie! — zawołał z błyskiem
w oczach. — Ale my nie mamy morza.
— Mógłbyś popłynąć Wełtawą do Łaby, Łabą do
Hamburga, a stąd już prosta droga w szeroki świat.
— Już o tym myślałem — przyznał szczerze — tylko
tata musi mi kupić kajak. Albo lepiej motorówkę...
Po wyjściu chłopca pan Kareł rozłożył na stole lekko
pożółkły pergamin, na którym widniały szeregi czerwo
nych liter o nader archaicznym kształcie.
— Proszę, niech pan czyta — rzekł do mnie. — Znam
to już na pamięć, ale chętnie raz jeszcze usłyszę.
Założyłem na nos okulary i zabrałem się do lektury,
którą co pewien czas przerywałem, aby ze względu na
obecność Holendra przełożyć tekst na znany mu język
angielski.
„ECHO KRAKA”
Wydanie nadzwyczajne
„Dziś, w ostatnim dniu miesiąca Kwitnących Bzów
i w osiemnastym roku panowania księcia Kraka, przy-
b3rł do naszego Grodu Jego Wysokość Salamandrus I,
król Krainy Deszczowców, nasz przyjaciel i sojusznik.
Znakomitemu Gościowi towarzyszy Jego Piękna Mał
żonka — królowa Elokwencja. W skład delegacji wcho
dzą ponadto: minister Spraw Wilgotnych — Wodnisław
Bagienko, przewodniczący Najgłębszej Komisji Jezior,
Stawów i Kanałów — Roch Mgławica, oraz szef proto-
28
kołu dyplomatycznego — Akwadon. Przybył też wy
dawca największego dziennika Kibi-Kibi — Redaktor
Kropla Deszczowicz!
Książę Krak oczekiwał swych znakomitych gości na
zwodzonym moście, otoczony gromadą rajców miejskich
oraz dzieci ze Szkoły Podstawowej im. Smoka Wawel
skiego.
Król Salamandrus I wraz z towarzyszącymi mu osobi
stościami udał się na spoczynek do komnat książęcych,
aby nabrać sił po trudach dalekiej i męczącej podróży.
W godzinach wieczornych książę wyda wielką ucztę
na zamkowym dziedzińcu. Jak nam donoszą, wszystkie
potrawy przyrządzi osobiście szef książęcej kuchni, imć
Bartolomeo Bartolini, trzykrotny zdobywca Platynowej
Patelni z Brylantami!
Jutro znakomici goście wezmą udział w wielkiej za
bawie zorganizowanej w parku Jordana z okazji Mię
dzynarodowego Dnia Dziecka. Podobno król Salaman
drus ma osobiście rozdawać wszystkim dzieciom cytry
nowe lizaki, zaś królowa Elokwencja kolorowe baloniki
w kształcie deszczowej kropli.
z o s t a t n ie j c h w il i: Jak nam zakomunikowano
z Książęcej Kancelarii, głównym tematem rozmów króla
Salamandrusa i księcia Kraka będzie budowa wielkiego
kanału, który ma połączyć Kibi-Kibi z naszym grodem,
aby umożliwić wzajemną wymianę handlową. Do
Krainy Deszczowców będziemy eksportować wyciera
czki samochodowe, otrzymując za to znakomitą de
szczówkę, używaną, jak wiadomo, przez piękne krako
wianki do mycia włosów. Podobno biuro podróży
KRAKTUR zamierza uruchomić połączenie wodolotem,
którego projekt znajduje się już w opracowaniu Smoka
Wawelskiego. Wodolot ten będzie prawdopodobnie cią
gnięty przez specjalnie tresowane delfiny.
30
k adoSC w MIEŚCIE: Wiadomość o przybyciu gości
":.eszła się po naszym grodzie z szybkością tramwaju
konnego. W oknach domów pojawiły się chorągiewki
■■raz kolorowe portrety pary królewskiej. Krakowskie
kwiaciarki z Rynku Głównego znoszą naręcza kwiatów
dla udekorowania wawelskich krużganków, a wszyscy
mieszkańcy pastują place i ulice, nadając im wysoki
połysk przy użyciu froterek, a nawet szczoteczek do
rębów. Dzień jutrzejszy będzie oczywiście wolny od
nauki szkolnej.”
Ale najważniejsza dla mnie wiadomość znajdowała
:.ię na samym dole dziennikowej płachty. Była to notat
ka redakcyjna zawiadamiająca o tym, iż w dniu jutrzej
szym „Echo Kraka” rozpocznie druk serii reportaży
pióra swego specjalnego wysłannika, red. Mikrofoniu-
sza Tranzystorka. Jako pierwszy zostanie wydrukowany
reportaż ze Smokonii, która była jednym z etapów po
dróży Tranzystorka dookoła świata.
— Co za pech! — zawołałem z prawdziwą rozpa-
ezą. — Co za pech, że nie zachował się właśnie numer
z datą dnia następnego! W ten sposób dowiedzielibyśmy
się może, gdzie leży owa tajemnicza wyspa i jak się do
niej dostać. Byłaby to wspaniała wiadomość dla wszyst
kich smokologów na świecie.
— Trudno — rzekł na to pan Kareł. — Sprawa ta
chyba nigdy nie będzie wyjaśniona i, niestety, musimy
ńę z tym pogodzić.
Wtedy z moich ust padły słowa, których treść mnie
samego zdumiała — i co tu dużo kryć — przeraziła:
— Zrobię wszystko, co w mej mocy, aby odnaleźć
Smokonię!
Zanim zdążyłem obrócić je w żart, Kareł i Kornel
porwali mnie w swe ramiona.
31
— Brawo! — zawołał pan Słupka, łaskocząc mój nos
długimi wąsiskami. — To mi się podoba!
I puściwszy mnie ze swych objęć, napełnił szklanki
piwem.
— Wypijmy za powodzenie wyprawy na Smokonię.
Cóż było robić? Wypiłem, a odstawiając szklankę na
stół, powiedziałem z odrobiną przechwałki:
— No cóż, nie takie już krainy odkrywałem w swo
ich książkach. W każdym razie myślę, że warto spróbo
wać.
Gospodarz otwarł okno na cala szerokość. Chłodne
i rzeźwe powietrze wtargnęło do mieszkania wraz z bla
szanym dźwiękiem jakiegoś wieżowego zegara. Naliczy
łem jedenaście uderzeń.
— To już tak późno? — zdziwił się van Rijd.
— Nigdy me jest zbyt późno na dokonanie wielkiego
odkrycia — odparł na to Kareł. — I nigdy nie jest za
późno na obdarowanie przyjaciela.
Mówiąc to, wręczył mi pergaminową płachtę ,,Echa
Kraka” i dodał:
— Weź to na pamiątkę naszego spotkania. Rzecz
o takim znaczeniu powinna wrócić do Grodu Kraka.
Teraz ja z kolei uściskałem pana Slupkę, aby mu po
dziękować za nieoczekiwany dar, a zarazem ukryć ogar
niające mnie wzruszenie.
— Pozwól jednak — powiedziałem — że przekażę ten
skarb całemu narodowi i ofiaruję Bibliotece Jagielloń
skiej w Krakowie. Zgadzasz się?
— Oczywiście — rzekł pan Kareł. — To będzie dla
mnie prawdziwy zaszczyt. A gdy odkryjesz Smokonię,
pojadę tam na urlop!
Rozdział czwarty
POD ŻAGLAMI
Podczas gdy Kornel i Stan sunęli w białej hondzie ku
Pradze, mr James Laiby w towarzystwie niezwykle chu
dego i wysokiego dżentelmena noszącego imię Archibald
gnał w swym błękitnym jaguarze w odwrotnym kierun
ku, w stronę granicy węgierskiej. Obydwu tych panów
czekała długa droga do Konstancy, rumuńskiego portu
nad Morzem Czarnym.
Jestem przekonany, iż prawie każdy czytelnik zadaje
sobie w tym momencie pytanie, dlaczego właśnie do
Konstancy, a nie na przykład do Warny lub Burgas,
które to porty również leżą nad Morzem Czarnym, tyle
tylko że w Bułgarii, a nie w Rumunii. Sprawa jest jed
nak całkiem prosta, gdyż właśnie w Konstancy, a nie
w Warnie czy też w Burgas, czekała na nich wspaniała
Irzymasztowa korweta z wymalowaną na dziobie nazwą
,.Gwiazda”. Jeżeli jeszcze dodam, iż właścicielem
..Gwiazdy” był Mr James Laiby, nikt się nie będzie dzi
wić wybranej przez niego trasie, która miała wieść przez
Słowację, Węgry i Rumunię. Trasę tę błękitny jaguar
odbył już przed tygodniem, ale w odwrotnym kierunku,
•/ Konstancy do Smokowca. W tym miejscu zalecam
każdemu czytelnikowi, aby zajrzał do atlasu geograficz
nego i przekonał się na własne oczy, że jest to trasa
długa i na pewno bardzo urozmaicona. Myliłby się jed
li Przygoda na Rodos 33
nak, kto by przypuszczał, iż pan Laiby jest wyłącznie
zamiłowanym podróżnikiem i turystą, który jeździ po
świecie dla własnej przyjemności, tak np. jak pan Arka
dy Fiedler. Żeby nie sprowadzać czytelników na ma
nowce, powiem od razu, iż pan James Laiby był po pros
tu hotelarzem, właścicielem wielu rozrzuconych po świe
cie hoteli, moteli i campingów. Był więc człowiekiem
interesu, poświęcającym swój czas przede wszystkim
na robienie majątku. Cóż jednak — zapytacie — mógł
robić człowiek interesu na Kongresie smokologów,
a więc ludzi nauki? Och, moi drodzy, chcielibyście od
razu zbyt wiele wiedzieć; w takim wypadku pisanie
powieści nie miałoby wielkiego sensu. Wystarczyłoby
po prostu krótkie streszczenie akcji, zajmujące najwy
żej dwie stFony druku. Myślę jednak, że nie bylibyście
zachwyceni takim rozwiązaniem sprawy. Nie byłby też
zachwyoony ani autor, ani wydawnictwo. Bądźmy więc
cierpliwi, a wszystko wyjaśni się w swoim czasie ku za
dowoleniu ogółu zainteresowanych.
Po spędzeniu nocy w hotelu „Złoty Byk” w Debre-
czynie (to już Węgry, moi kochani) obaj panowie po
dążyli do Bors, gdzie przekroczyli granicę węgiersko-
-rumuńską. Odtąd błękitny jaguar niósł ich przez całą
Rumunię, wzdłuż ogromnych winnic i pól kukurydzy,
aż do Bukaresztu.
Jeżeli sądzicie, że Mr James Laiby jako tzw. człowiek
interesu nie interesował się zupełnie urodą świata, to
jesteście w dużym błędzie i dajecie dowód, że hołduje
cie banalnym wyobrażeniom, w myśl których każdy
Szkot musi być skąpcem, każdy Włoch śpiewakiem,
a każdy Polak romantykiem. Wcale tak nie jest. Znam
np. Anglików, którzy wcale nie są flegmatyczni, Fran
cuzów, którzy wcale nie są kochliwi, i Norwegów, któ
rzy nie lubią śledzi. Mr Laiby z przyjemnością oglądał
34
wspaniały przełom rzeki Aluty przez pasmo Karpat Po
łudniowych, tym bardziej że jako człowiek od dziecka
zżyty z morzem, rzadko bywał w górach. Muszę też
wyznać, że jego zainteresowanie nauką o smokach nie
wynikało jedynie z wyrachowania, lecz miało swe ko
rzenie we wspomnieniach z dzieciństwa, kiedy to jego
piastunka opowiadała mu różne bajki o potworach za
mieszkujących jaskinie i lochy starych zamków. Inna
sprawa, że jako człek praktyczny nigdy nie odrzucał od
siebie myśli o możliwości zrobienia majątku, do czego
smoki mogły się przyczynić w takim samym stopniu, jak
posiadane przez niego hotele, motele i campingi...
Wczesnym rankiem dnia następnego samochód pana
Laiby wtoczył się na betonowe nabrzeże portu w Kon
stancy i stanął przy pięknym trójmasztowcu, wygląda
jącym dość dziwnie na tle potężnych dźwigów oraz no
woczesnych statków handlowych, na których w poran
nej bryzie powiewały flagi różnych narodowości.
Na widok samochodu zgromadzona przy burcie załoga
wydała okrzyk. Rozległ się trzykrotny ryk syreny, a dy
żurujący na mostku pierwszy oficer pośpieszył do trapu,
aby powitać pasażerów jaguara. Mr James Laiby oraz
jego towarzysz weszli na pokład statku.
— Witam pana, kapitanie — rzekł pierwszy oficer. —
Melduję, że wszystko jest w najlepszym porządku. Kie
dy wypływamy?
— Natychmiast — rzekł krótko pan Laiby. — Jaka
prognoza pogody?
— Doskonała.
— Są jacyś pasażerowie?
— Są. Dwóch arabskich dyplomatów z Kuwejtu i je
den francuski student z brodą i gitarą.
— No, z tego studenta nie będzie żadnej pociechy —
skrzywił się Laiby. — Na pewno nie śmierdzi groszem.
— Zupełnie — przyznał pierwszy oficer. — Wącha
łem dobrze i nic... Nawet nie miał pieniędzy na bilet,
ale obiecał, że będzie pomagać w kuchni, a w wolnych
chwilach grać na gitarze.
Laiby zwrócił się do swego towarzysza:
— Archibaldzie, idź zaraz do ciemni i wywołaj zdję
cia, które robiłeś w czasie Kongresu. Gdy będziesz go
towy, przynieś je do mojej kajuty.
— Rozkaz, szefie!
W chwilę później na środkowym maszcie załopotała
czarna flaga, na której można było dostrzec czaszkę
i dwa skrzyżowane piszczele.
Na statku zaterkotały dzwonki. Potężny dźwig uniósł
jaguara i złożył na pokładzie. Trap statku podjechał do
góry, z polerów spadły ostatnie cumy i po chwili dumna
korweta, świecąc w słońcu bielą swych żagli, skierowała
się ku środkowi portowego basenu.
Statek wycieczkowy przedsiębiorstwa „Pirat-Tourist”
wyruszył w rejs do bułgarskiego portu Bałczik, aby
zabrać na swój pokład czekających tam pasażerów.
W godzinę później, gdy na horyzoncie zniknęły ostat
nie zarysy Konstancy, Archibald zastukał do drzwi ka
juty kapitana.
— Wejść! — warknął Mr Laiby.
— Przyniosłem zdjęcia, szefie — zameldował Archi-
bnld. •— Są bardzo dobre. Nie na darmo jestem człon
kiem Światowego Związku Artystów Fotografików.
— Twoje szczęście — rzekł Laiby. — Gdyby były do
niczego, rzuciłbym cię na pożarcie rekinom.
— O ile mi wiadomo, w Morzu Czarnym dość trudno
o rekiny.
— Ale zdarzają się już na Morzu Egejskim — odparł
chłodno kapitan. — A przecież płyniemy na wyspę Ro
dos. Ale do rzeczy, pokaż mi przede wszystkim zdjęcie
30
z zarysem owej Smokonii, o której mówił ten głupi
pismak z Polski.
Zadowolony z przeglądu fotografii, które na jego roz
kaz wykonywał podczas obrad chudy Archibald, kapi
tan Laiby stuknął palcem w odbitkę przedstawiającą
Smokonię.
— Mam teraz dla ciebie bojowe zadanie. Słuchaj
uważnie: musisz przestudiować mapy wszystkich wysp
świata i odszukać takie, które są najbardziej podobne
do Smokonii.
— To nie będzie łatwe — ośmielił się zauważyć Archi
bald.
James Laiby uśmiechnął się złośliwie.
— Praca u mnie nigdy nic była łatwa. Płacę dużo,
ale wymagam jeszcze więcej.
Archibald podrapał się w głowę:
— Przepraszam, szefie, ale powiedz mi, czy odkrycie
Smokonii może mieć dla nas jakiekolwiek znaczenie?
— Nie filozofuj — uciął krótko kapitan — tylko rób,
co ci kazałem. Jeżeli znajdziesz Smokonię, dostaniesz
podwyżkę od pierwszego.
— Tak jest — odparł służbiście Archibald i opuścił
kajutę kapitana, aby niezwłocznie zabrać się do roboty.
Na małej przystani w Bałcziku czekała na „Gwiazdę”
grupa pasażerów. Byli to mieszkańcy luksusowego hotelu
..Apollonios” z wyspy Rodos, którzy wzięli udział w mor
skiej wycieczce, zorganizowanej przez biuro podróży
..Pirat-Tourist”, należące, podobnie jak i hotel, do pa
na Laiby. Wycieczka ta stanowiła miłe urozmaicenie
pobytu na Rodos, a jej koszty zostały wkalkulowane
w cenę miesięcznych wakacji na tej pięknej greckiej
wyspie.
37
Plan morskiej przejażdżki przewidywał zwiedzenie
Stambułu, wspaniałego tureckiego miasta, słynącego nie
tylko z malowniczego położenia nad Bosforem, lecz tak
że z ogromnej ilości meczetów i głośnego na cały świat
bazaru. Po zwiedzeniu Stambułu uczestnicy wycieczki
mieli spędzić trzy dni w Sozopolu, a następnie przez ty
dzień wypoczywać w Bałcziku, jednej z uroczych miej
scowości na bułgarskim wybrzeżu Morza Czarnego,
mieszkając w pałacyku, który był niegdyś własnością
królowej rumuńskiej Marii. Ową tygodniową przerwę
w morskiej podróży James Laiby wykorzystał, jak wie
my, do wzięcia udziału w kongresie smokologów
w Smokowcu. W drodze powrotnej raz jeszcze miano
zatrzymać się w Stambule.
Jak z tego widać, James Laiby dbał o rozrywki swych
bardzo zamożnych pensjonariuszy, ciągnąc zresztą z te
go pokaźne zyski. Dodatkowym urozmaiceniem rejsu
było to, iż odbywał się on na pokładzie żaglowca, co
już samo przez się było dla jego uczestników niezwykłą
jak na dwudziesty wiek atrakcją.
Oczekiwanie na przybycie „Gwiazdy” skracano sobie
rozmowami dotyczącymi oryginalnej, bądź co bądź, po
staci pana Laiby.
— Jego pomysłowość nie zna granic — twierdził
z przejęciem profesor Henri Legrand z Uniwersytetu
Quebec, zwracając się do swej towarzyszki, znanej pi
sarki, autorki dwustu pięćdziesięciu powieści z życia
sfer wyższych, panny Patrycji Prescoot. — Nie dość, że
postarał się o żaglowiec w stylu retro, to jeszcze wypo
sażył go w armaty muzealnej wartości oraz w załogę
jakby żywcem przeniesioną z czasów największego roz
kwitu piractwa! Turystyczny rejs pod czarną flagą —
oto pomysł godny Nagrody Nobla, czyż nie mam racji?
— Oczywiście — przyznała znana pisarka, przyciska-
jąc do siebie dwa ukochane jamniki, Pixy i Dixy. — Ża
łuję tylko, że nasz kapitan wygląda na prostego czło
wieka. Gdyby nie to, mógłby się stać bohaterem mojej
nowej powieści. Obawiam się jednak, że czytelnicy nie
wybaczyliby mi tak rażącego odstępstwa od dotychcza
sowych reguł. A ja muszę się liczyć z ich życzeniami.
Któż jednak wie — rzekł z namysłem profesor —
czy pan Laiby nie jest potomkiem jakiejś starożytnej,
lordowskiej rodziny, na której ciąży przekleństwo, zwią
zane na przykład ze straszną zbrodnią, popełnioną nie
gdyś przez jednego z przodków?
W niebieskich oczach panny Prescoot zamigotały
iskierki zainteresowania.
Och, tak, tak, to by nawet było bardzo podnieca
jące! Czuję, że dziś jeszcze zacznę dyktować mej sekre
tarce pierwszy rozdział nowej powieści. Mam nawet ty
tuł: „Straszliwa tajemnica arystokraty!” Zaraz nadam
z morza radiotelegram do mojego wydawcy, żeby sobie
przygotował odpowiedni zapas papieru. Muszę pana za
ten pomysł ucałować!
I nie zważając na obecność pasażerów, panna Patry
cja gorąco wycałowała profesora, zostawiając na jego
pomarszczonych policzkach ślady swych warg.
Tymczasem w grupie oczekujących wszczął się dziw
ny gwar.
— Płyną, płyną! — wołano na wyścigi. — Widać już
„Gwiazdę”, jest na wysokości przylądka Kaliakra! Pły
nie pod wszystkimi żaglami!
Profesor podał lornetkę sławnej powieściopisarce.
— Och, och, widzę ją doskonale — wołała z entuzjaz
mem. — W drodze do Stambułu napiszę jeden, dwa, co
ja mówię, trzy rozdziały i zaraz po wylądowaniu prze
ślę je samolotem do Londynu!
Zaokrętowanie pasażerów minęło gładko i w godzinę
40
później „Gwiazda” wypłynęła z zatoki na pełne morze,
ubierając kurs na południe. Upał wzmagał się z każdą
chwilą. W kajutach włączono urządzenia klimatyzacyjne.
Obiad minął w wesołym nastroju, zwłaszcza że morze
było spokojne, a kucharz nie żałował greckiego wina,
które roznosili stewardzi, przybrani w pirackie stroje.
Po obiedzie część pasażerów poukładała się na leża
kach, aby zażyć kąpieli słonecznej, część zaś udała się
do kajut na wypoczynek. Nie muszę chyba dodawać, iż
panna Prescoot bez chwili zwłoki przystąpiła do dykto
wania swej nowej powieści, którą zakroiła na około
czterysta stńon druku. Do późnego wieczora dochodził
/ jej kabiny stukot maszyny do pisania, obsługiwanej
przez młodziutką sekretarkę pisarki, pannę Suzy Lennox.
Dzięki pomyślnym wiatrom „Gwiazda” osiągnęła redę
portu w Stambule wczesnym rankiem dnia następnego.
Do zgromadzonych przy śniadaniu pasażerów prze
mówił przez głośniki sam kapitan Laiby:
— Uwaga wszyscy pasażerowie! Nasz statek znajduje
się na redzie Stambułu. Wkrótce wejdziemy do portu.
Pobyt w mieście potrwa jeden dzień. Oto znów macie
państwo okazję, aby raz jeszcze przejść się po ulicach
lego pięknego grodu. Szczególnie zachęcam do odwiedze
nia bazaru i zaopatrzenia się w złoto, które jest tu bar
dzo tanie. Odnalezienie części bazaru, w której znajdu
ją się sklepy złotników i sprzedawców szlachetnych ka
mieni, nie nastręczy wam żadnych trudności, gdyż
w dzielnicy tej słychać wyłącznie język polski. Wszyscy
pasażerowie proszeni są o stawienie się na statku o pół
nocy. O godzinie pierwszej po północy odpływamy
w dalszą drogę. Życzę pomyślnych zakupów.
Rozdział piąty
MAPY PIRI RAISA
Natychmiast po zacumowaniu statku w bliskości Zło
tego Rogu James Laiby wsunął do kieszeni odbitkę zdję
cia przedstawiającego zarysy Smokonii i, zamknąwszy
swą kajutę, wyszedł na pokład. Przy trapie spotkał
Archibalda, który na jego widok szybko cisnął niedopa
łek papierosa do wody.
— Masz wszystko co trzeba?
Archibald wyszczerzył pożółkłe od tytoniu zęby, co
w jego mniemaniu miało oznaczać promienny uśmiech.
— Jasne, że tak. Nigdy się bez tego nie ruszam.
To mówiąc mrugnął okiem i nieznacznie wskazał pal
cem (oczywiście również poĆólkłym od tytoniu) jeden
z guzików swej marynarki.
— Najnowszy aparat szpiegowski — dodał zniżając
głos, choć nikogo nie było w pobliżu. — Pracowałem
nad nim przez dwa lata. Czy różni się czymkolwiek od
ponostałych guzików ?
— Byłoby źle, gdyby się różnił — rzekł Laiby. —
A nie zgubisz go?
— Spokojna głowa, kapitanie — odparł Archibald. —
Jc :t przyszyty nylonową żyłką, używaną do połowu bar-
rakud.
42
Obydwaj mężczyźni zbiegli z trapu i wmieszali się
w barwny tłum, zalegający przyległe do przystani ulice.
Znalazłszy się na słynnym moście, prowadzącym do naj
starszej dzielnicy miasta, James Laiby przystanął i chwy
cił Archibalda za ramię.
— Patrz — powiedział. — Ten zamek na wzgórzu
to słynne Topkapi, stara siedziba tureckich sułtanów,
a obecnie jedno z najbogatszych muzeów świata. Pamię
taj, żebyś niczego nie próbował zwędzić.
— Postaram się — obiecał Archibald lekko zawiedzio
nym tonem. — Ale pilnuj mnie, żebym się nie zapom
niał.
— Sam się musisz pilnować — powiedział ostro
Laiby. — Dziś mamy ważniejsze sprawy do załatwienia.
Nie chcę mieć do czynienia z turecką policją.
Na tle bezchmurnego nieba ostro odcinały się wy
smukłe minarety meczetów. Brudną wodę Bosforu mełły
śruby statków, utrzymujących łączność pomiędzy euro
pejską i azjatycką częścią miasta. Przy nabrzeżu roiło
się od rybackich łodzi, na których smażono ryby nie
dawno złowione w morzu. Gęste od upału powietrze
przesycone było zapachem oliwy i dymu z piecy
ków opalanych węglem drzewnym. Nad miastem prze
leciał wielki samolot pasażerski, zniżający się już ku
lotnisku.
Przeciskając się przez hałaśliwy tłum zgromadzony
przy niezliczonych straganach, obaj panowie dążyli bocz
nymi uliczkami ku zamkowi, otoczonemu murem za
opatrzonym w liczne baszty.
Archibald podał kapitanowi banana.
— Poczęstuj się — powiedział.
— Skąd to masz?
— Zwędziłem — przyzna! się Archibald. — To jesz
cze nie muzeum, więc pomyślałem, że...
43
— Ja jestem od myślenia, rozumiesz?
— Tak jest. Już będę grzeczny. Ale powiedz mi, po
jaką cholerę idziemy do tego muzeum? Ja bym wolał
do jakiejś porządnej knajpy.
— Archibaldzie — rzekł surowo James Laiby. —
Sprawa jest bardzo poważna. Skoro jednak koniecznie
chcesz wiedzieć, powiem ci krótko: Idziemy sfotografo
wać mapy Piri Raisa.
— Kogo?
— Piri Raisa. To był taki sławny pirat turecki, żyjący
w XVI wieku. Zrobił wielką karierę. Został nawet admi
rałem tureckiej floty, która panowała na całym Morzu
Śródziemnym.
— I co z tego?
— To, głąbie kapuściany, że ów pirat znakomicie ry
sował mapy. Między innymi pozostawił po sobie dwie
mapy świata.
Archibald pogardliwie wydął wargi.
— Też mi zasługa! Jeszcze lepsze mapy mogę sobie
kupić w każdym sklepiku.
— Nie przerywaj. Piri Rais odrysowal je ze znacznie
starszych map, pochodzących z Dalekiego Wschodu i do
tego tajnych... Są na nich nie tylko brzegi Antarktydy,
ale także Patagonia i Ziemia Ognista, których wtedy
nikt jeszcze nie znał. Są dość dokładnie oznaczone oby
dwie Ameryki oraz Grenlandia. A najważniejsze jest
to, że zarówno Antarktyda jak i Grenlandia wyglądają
tak, jakby nie były jeszcze pokryte lodami. Co więcej,
są narysowane w ten sposób, jakby zostały zdjęte z lotu
ptaka.
— Cie choroba — mruknął zaciekawiony Archibald.
— Z tego, co dziś wiemy — ciągnął kapitan — po
krywa lodowa na biegunach powstała około dziesięciu
tysięcy lat temu. Tak więc mapy Piri Raisa pokazują
44
stan sprzed tego czasu. Nie jest więc wykluczone, że
znajdziemy na nich Smokonię, która w późniejszej epoce
została pokryta lodami.
— I co z tego? — powtórzył swe pytanie Archibald. —
Gdyby nawet była, to jak się do niej dobierzemy?
— To jasne, żc nie będziemy topić lodów — rzeki
Laiby. — Ale takie odkrycie będzie można dobrze sprze
dać.
— To już jest coś — przyznał Archibald. — A co zro
bimy, jeżeli jej nie znajdziemy na tych zbzikowanych
mapach? Piri Rais mógł się upić i zapomnieć o jej na
rysowaniu.
— Pili Rais był muzułmaninem i nie używał alko
holu — sprostował Laiby. — Jeżeli jej nie znajdziemy,
będziemy szukać gdzie indziej. Cierpliwość jest cnotą,
a ty chyba chciałbyś uchodzić za człowieka cnotliwego,
nie?
— Pewnie, że chciałbym. Ale to diabelnie trudna
sprawa.
Rozmawiając w ten sposób obaj panowie znaleźli się
przed masywnymi drzwiami muzeum i po chwili zamel
dowali się w sekretariacie, wyrażając chęć zamienienia
kilku słów z samym Naczelnym Dyrektorem.
Dyrektor Muzeum, pan Ismet Denizli, niski grubasek
odznaczający się łysiną i okularami w grubej rogowej
oprawie, siedział za biurkiem w gabinecie, którego ścia
ny od dołu do góry były wyłożone książkami w skórza
nych oprawach. W jednym z rogów gabinetu stał ogrom
ny zabytkowy globus.
— Czym mogę panom służyć? — zapytał dyrektor,
częstując gości cygarami.
— Interesują nas mapy Piri Raisa — rzekł James
Laiby — i bylibyśmy bardzo wdzięczni za ich pokaza
nie. Ja i mój przyjaciel Archibald jesteśmy kartografami
45
>
i należymy do ścisłego grona ekspertów organizacji
UNESCO.
— Bardzo mi przyjemnie — odparł pan Denizli. —
Czy panowie napiją się kawy?
— Wolałbym coś mocniejszego — wtrącił Archibald,
ale urwał, gdy poczuł na swej stopie ucisk buta swego
towarzysza.
— Turecka kawa jest bardzo mocna-— uśmiechnął się
dyrektor i wezwawszy sekretarkę polecił jej przyniesie
nie trzech filiżanek narodowego napoju Turków.
— A więc chcecie panowie zobaczyć te mapy na włas
ne oczy — ciągnął dalej, maczając wargi w aromatycz
nym płynie. — To ślicznie, zaraz je zobaczycie. Uprze
dzam tylko, że nasze surowe przepisy nie zezwalają na
robienie fotografii.
— To zupełnie zrozumiałe — przyznał Laiby. —
Zresztą, jak pan widzi, nie mamy przy sobie aparatów
fotograficznych.
— Proponuję więc — rzekł dyrektor — żebyśmy spo
kojnie wypalili po cygarze i wypili kawę, zanim udamy
się do magazynu. Zapewniam was, że doznacie niezapo
mnianych wi'ażeń. Ujrzycie bowiem coś, co stanowi jed
ną z najciekawszych zagadek naszych czasów. Kto wie,
czy oryginały map, na których opierał się Piri Rais —
oby jego imię trwało przez wieki — nie zostały wykona
ne przez Kosmitów w jakiejś zamierzchłej epoce?
— Cie choroba — mruknął znów niepoprawny Archi-
bald, ale ugryzł się w język, skarcony surowym wzro
kiem kapitana.
— W takim razie chodźmy — rzekł po wypiciu kawy
dyrektor i otworzywszy drzwi gabinetu poprowadził
swych gości do windy, która uniosła ich na piąte piętro
budynku.
— Czy panowie długo zabawią w Stambule?
46
— Niestety nie — odparł James Laiby. — Dziś w nocy
odpływamy na Rodos, dokąd wzywają nas pilne obo
wiązki służbowe. Nasz pobyt w Turcji jest ściśle ograni
czony.
Dyrektor Denizli pokiwał głową.
— Ach, wy ludzie Zachodu, wiecznie się gdzieś spie
szycie, w przeciwieństwie do nas, którzy doceniamy spo
kój, dobre jedzenie i nie lubimy się spieszyć I tak wszy
stko przyjdzie we właściwym czasie.
— Trudno. My uważamy, że czas to pieniądz. W każ
dym razie mogę pana zapewnić, że na całe życie zacho
wamy w pomięci turecką gościnność, drogi panie dyrek
torze...
Panna Patrycja Prescoot mogła być bardzo zadowo
lona z wizyty na bazarze. Udało się jej kupić piękny na
szyjnik z pereł, dwie ziole bransoletki oraz misternej
roboty pierścionek z brylantem. Schowawszy swe na
bytki do torebki, powędrowała krętymi uliczkami do
meczetu Aja Sofia, aby raz jeszcze nasycić swe oczy wi
dokiem bizantyńskich mozaik, zachowanych w pełnej
krasie mimo upływu czternastu stuleci.
Po wyjściu ze świątyni usiadła przy stoliku ulicz
nej kawiarenki, aby pokrzepić się oranżadą, w której
prócz plasterka pomarańczy pływały przeźroczyste kost
ki lodu.
Pixy i Dixy zachowywały się nader spokojnie, za
pewne ze względu na upał. Obydwa pieski, przywiązane
do nogi krzesełka, ułożyły się w cieniu stolika. Panna
1’atrycja mogła więc rozkoszować się widokiem dorod
nych kwiatów, urozmaicających soczysty i równo przy
strzyżony zieleniec. Pociągając zimny napój przez słom
kę, podziwiała wznoszący się w oddali Błękitny Meczet,
47
STANISŁAW PAGACZEWSKI PRZYGODA NA RODOS WYDAWNICTWO LITERACKIE KRAKÓW
(C,i Copyright by \\>gildio nic uo u LileruCKic, KruUow 198J ISBN 83-08-00738-4 Rozdział pierwszy W SMOKOWCU Drugi dzień Zjazdu Międzynarodowego Towarzystwa Smokologicznego (International Association for Dra- gons Research), obradującego w podtatrzańskim Smo kowcu, rozpoczął się od referatu na temat geograficzne go rozmieszczenia smoków w epoce jurajskiej. Wygłosił go światowej sławy uczony, kawaler Smoczej Gwiazdy, don Basilio Jose de Cartagena, Hiszpan mieszkający stale w Las Palmas na wyspie Gran Canaria. Był to mężczyzna w średnim wieku, o wątłej budowie ciała i falującej, szpakowatej czuprynie. Trzymając w ręku bambusową trzcinkę wskazywał nią rozmieszczone na ścianie wykrętasy, będące wynikiem długoletnich prac badawczych. Na Zjazd zostałem zaproszony jako autor książek o przygodach Smoka Wawelskiego i jego przyjaciół. Od razu muszę zaznaczyć, że nie jestem i nigdy nie byłem uczonym smokologiem, lecz pisarzem, mającym szcze gólną sympatię dla jedynego w Polsce przedstawiciela smoczego rodu. Rzecz jasna, że zaproszenie to przyją łem z ochotą, mając nadzieję, iż usłyszę wiele ciekawo stek związanych ze smokami, które — jeśli sądzić z mnóstwa bajek i legend — cieszyły się niegdyś dużą popularnością. Już w pierwszym dniu obrad zoriento-
wałem się, że moja dotychczasowa wiedza na temat smoków była bardzo fragmentaryczna. Rewelacją np. był dla mnie referat profesora Luigi d’Ołivo z Instytutu Historii Nadnaturalnej w Campomarino na temat smo ków w malarstwie ściennym u Eskimosów, ilustrowany kolorowymi przezroczami. Po wystąpieniu profesora wywiązała się długa dyskusja, w której zabierali głos najwybitniejsi przedstawiciele światowej smokologii, stanowiącej najmłodszą i szybko się rozwijającą gałąź nauki. Wiele nowego wniosło wystąpienie sekretarza oddziału Towarzystwa w Limie, który zwrócił uwagę na niezwykłe podobieństwo smoków eskimoskich i pe ruwiańskich, co według niego mogłoby świadczyć o licznych związkach między Ameryką Południową a Grenlandią. Wybór Smokowca na miejsce odbycia Zjazdu nie był oczywiście kwestią przypadku. Miejscowość o takiej nazwie z góry już była predestynowana do goszczenia smokologów. Jest to piękne uzdrowisko słowackie, poło żone u południowych stóp Tatr Wysokich. Skoro jeszcze dodamy, że w górach tych wznosi się Smoczy Szczyt, a niezbyt daleko od niego leży Smoczy Staw — sprawa będzie zupełnie jasna. Korzystając z niedługich przerw między referatami, przeglądałem program Zjazdu, aby dowiedzieć się czegoś 0 Towarzystwie i jego członkach. Okazało się, że jest ich stu pięćdziesięciu siedmiu i reprezentują blisko 90 naro dowości! Znalazłem nawet przedstawicieli tak egzoty cznych dla nas państw, jak Nauru, Fidżi, Botswana 1 Bahrajn. Różne odcienie skóry i różne, często bardzo fantazyjne stroje przyciągały mą uwagę równie silnie jak dźwięki nieznanych języków oraz kolory flag naro dowych. Towarzystwo istniało dopiero od pięciu lat, a założone 6 zostało przez trójkę smokołogów: prof. Jeana Larmoi- re’a, Belga pochodzenia francuskiego, dra Olafa Sóren- sona, Norwega, oraz technika dentystycznego Jiri Patićka, z dziada pradziada mieszkańca dzielnicy Vino- hrady w Pradze. Tak, tak, nie przesłyszeliście się. Ten sam Jiri Patićek, który w czasie wakacyjnej wycieczki odkrył w Sudetach sztuczną szczękę smoka, pochodzącą z epoki górnej kredy, a ściślej mówiąc, z jej piętra zwanego w nauce koniakiem. Pamiętacie też pewnie, że liczni przeciwnicy smokologii, niewątpliwie powodo wani zawiścią, podawali owo odkrycie w wątpliwość twierdząc, iż było ono wyłącznie wynikiem nadużycia koniaku przez pana Patićka. Spryciarze, mogli tak mó wić, ponieważ szczęka zaginęła w bliżej nie wyjaśnio nych okolicznościach. Pan Jiri wysłał ją do domu po cztą, ale nigdy nie dotarła do miejsca przeznaczenia. Nie pomogły żadne reklamacje w urzędach pocztowych, a znalazca musiał się zadowolić odszkodowaniem w wy sokości 15 koron czeskich (słownie: piętnaście koron)! Akt założenia Towarzystwa został spisany w Antwer pii, rodzinnym mieście prof. Larmoire, zaś jego oryginał (to znaczy oryginał aktu, a nie profesora) złożony w sej fie armatorskiej firmy Sórenson w Oslo. Firmy, której właścicielem był dr Olaf, jako spadkobierca swego ojca Gustawa, zwanego niegdyś Wilkiem Północy! Ładna historia! Zajęty studiowaniem programu nie zauważyłem, że na mównicę wszedł następny prelegent. Dopiero na dźwięk słowa Kraków, wypowiedzianego w języku angielskim, będącym oficjalnym językiem Zjazdu, drgnąłem i powróciłem do rzeczywistości. Pre legent, mały, mizerny człowieczek, przypominający mi nie wiedzieć czemu skandynawskiego trolla, w sposób niezmiernie zjadliwy atakował polskie władze i polskich uczonych, zarzucając im świadome ukrycie Smoka oraz 7
jego towarzyszy. Oto jego słowa zanotowane na taśmie magnetofonowej: „Pojawienie się prawdziwego smoka wśród nas, ludzi XX stulecia, było, jak państwo wiecie, wydarzeniem w pełni epokowym! Do tego czasu smo- kologia była traktowana z nieufnością, oczywiście nie < przez smokologów, lecz przez ogół uczonych, nie mogą cych zerwać z konserwatywnym poglądem na świat. Członkowie naszego Towarzystwa uchodzili za poczci- I wych pomyleńców, a nawet wyznawców zabobonu, po dobnie jak członkowie towarzystw ufologicznych. Je dyny niezbity i fenomenalny wprost dowód istnienia smoków — sztuczna szczęka, którą odkrył jeden z zało życieli naszego Towarzystwa, nieśmiertelnej sławy pan Jiri Patićek (oklaski), zaginęła w sposób do dziś nie wyjaśniony. I oto zjawia się na świecie najprawdziwszy, żyjący, i w dodatku cieszący się świetnym zdrowiem, Smok Wawelski — jako triumfalny dowód prawdziwo ści naszych poglądów! Z dnia na dzień smokologia staje się poważną nauką, zaś wszyscy jej przeciwnicy krztu szą się ze złości i czerwienią ze wstydu. I co się dzieje? Zanim delegaci naszego Towarzystwa mogli przybyć do Krakowa w celu zawarcia znajomości ze smokiem, sfo tografowania go, dokonania pomiarów i wszelkich po trzebnych badań — Smok Wawelski i jego niezwykli przyjaciele giną nagle bez wieści. I to kiedy? W czasie wakacyjnej wycieczki rowerowej! Giną bez śladu, po prostu rozpływają się w nicości, dopiero co byli, a już ich nie ma! Prasa rozpisuje się o tajemniczym zniknię ciu, a oficjalne czynniki naukowe nabierają wody w usta”. (Okrzyki na sali: skandal, skandal!) Od dłuższego już czasu wierciłem się niespokojnie, pragnąc dać odprawę złośliwemu trollowi. Musiałem jednak poczekać na koniec referatu, aby móc wziąć udział w dyskusji.- Mówca, którym okazał się aptekarz 8 z Moguncji, pan Wolfgang Niedermeier, oskarżał wręcz polskich uczonych o chęć zmonopolizowania badań nad smokami. W tym celu — twierdził z naciskiem — Smok i jego przyjaciele zostali pozbawieni wolności, a tym samym możliwości swobodnych kontaktów z uczonymi całego świata. Nonsensowność tych zarzutów była tak widoczna, iż pod koniec prelekcji nawet ci słuchacze, którzy początkowo przytakiwali panu aptekarzowi, po częli wyrażać swe niezadowolenie przy pomocy gwizdów i .tupania nogami. Widziałem nawet jednego, który ci snął w prelegenta kulą ze zmiętej gazety. Tumult zrobił się tak wielki, iż przewodniczący zebrania, czcigodny Czandragupta Baharata z Kalkuty, musiał zaprowadzić porządek przy pomocy dzworka o rączce przypominają cej smoczą łapę. Zapisałem się do głosu jako pierwszy. Był to z mo jej strony nie lada jaki wyczyn, jako że należę do ludzi łagodnych i skromnych. Nie mogłem jednak dopuścić do tego, aby członkowie Towarzystwa powzięli złe wyobra żenie o moralności naszych uczonych. — Szanowni słuchacze! — zawołałem do mikrofo nu — szanowni przedstawiciele światowej smokołogii! Będąc rodakiem Smoka Wawelskiego oraz jego przyja ciół: księcia Kraka, profesora Baltazara Gąbki i kuch mistrza Bartłomieja Bartoliniego, czuję się w obowiązku zaprzeczyć wszelkim zarzutom postawionym przez me go przedmówcę. Pan Niedermeier — jako aptekarz — powinien być człowiekiem sumiennym i rzeczowym. Niestety jego wypowiedź zawiera mnóstwo nieścisłości, żeby nie użyć znacznie gorszego określenia. Jestem w tym szczęśliwym położeniu, że znam dobrze sprawę tajemniczego zaginięcia Smoka Wawelskiego. Co wię cej, znałem Smoka osobiście i na tej podstawie twier dzę, iż nigdy by się nie zgodził na coś podobnego. By li
łem też jednym z członków komisji badającej sprawę zniknięcia całej czwórki. Otóż nie ulega dla mnie wą tpliwości, iż Smok Wawelski i jego przyjaciele zostali uprowadzeni przez Kosmitów! Wrażenie mych słów było tak ogromne, że na sali za panowała grobowa cisza. Wszystkie oczy skierowały się ku mnie, co miało ten skutek, że chwilowo zapomniałem języka w gębie. — Tak. Przez Kosmitów — powtórzyłem po chwili. — Przez Kosmitów, którzy niespodziewanie wylądowali w pobliżu samochodu z naszymi przyjaciółmi. Niestety, nikt nie był świadkiem tego wydarzenia. Ostatnim człowiekiem, który widział Smoka, był pospolity ban dzior, Mr Joe Pietruszka. Joe Pietruszka, który dybał na życie Smoka i jego przyjaciół, został przez nich zde maskowany i przywiązany do krzesła. Książę Krak za wiadomił o tym najbliższy posterunek Milicji Obywatel skiej i nie tracąc czasu ulokował nieprzytomnego Smo ka w samochodzie, aby jak najszybciej zawieźć go do szpitala. Tyle wiemy z zeznań Pietruszki. Od tej chwili nikt już nie widział naszej czwórki. Nie przywieziono Smoka do żadnego szpitala w okolicy. Znaleziono nato miast przy drodze pusty samochód ciężarowy, taki jakim zwykle wozi się meble. Przy dokładnym zbadaniu wnę trza wozu znaleziono dwie łuski pochodzące niewątpli wie ze smoczego pancerza. Znaleziono też kucharską czapkę z wyhaftowanym inicjałem B. B. To znaczy: Bartolomeo Bartolini! Badanie śladów pozostawionych przez koła samochodu udowodniło, iż ciężarówka mu siała ostro hamować, zjeżdżając niemal na skraj rowu. I oto dochodzimy teraz do największego odkrycia: na pobliskiej łące, w odległości około pięćdziesięciu metrów od szosy, znaleziono duży krąg wypalonej trawy oraz trzy wyraźne zagłębienia wyglądające na ślady podpór 10
jakiegoś ciężkiego pojazdu. Po ogłoszeniu tych faktów pczcE prasę zgłosił się do Komisji mieszkaniec sąsiedniej wsi i zeenał, że owej nocy, wkrótce po burzy i ulewie, widział w okolicy jakiś jasnoczerwony krąg posuwający się szybko z północy na południe. Najważniejszego do wodu na porwanie dostarczył jednak pies milicyjny imieniem Mandat. Psu temu dano do powąchania ku charską czapkę Bartoliniego. Mądre psisko zaprowadzi ło nas prosto ku owemu wypalonemu miejscu na poblis kiej łące. Tu wszelki ślad się urwał! Mandat podniósł pysk do góry i żałośnie zawył. Moje wystąpienie zostało nagrodzone oklaskami większości zebranych, choć sprawiedliwie muszę przy znać, że dało się słyszeć także kilka gwizdów. Na opu szczoną przeze mnie mównicę wskoczył znów Herr Niedermeier, zarzucając mi brak naukowej ścisłości. - Mój oponent — krzyczał do mikrofonu aptekarz z Moguncji — sam siebie kompromituje, traktując po ważnie zeznania zawodowego gangstera, a także wycie milicyjnego wilczura! Do chwili obecnej nie mamy żadnego dowodu na istnienie latających talerzy, zwa nych UFO, podczas gdy istnienie smoków zostało po twierdzone przez setki i tysiące ludzi! Moim zdaniem — ciągnął Niedermeier — intryga ta jest szyta zbyt gru bymi nićmi, i jestem gotów dać głowę, że Smok Wawel ski przebywa na ziemi. Bardzo bym się cieszył, gdyby tak było! — zawo łałem ze swego miejsca. — Tajemnicze zaginięcie Smo ka zasmuciło wszystkich jego przyjaciół, do których i ja mam zaszczyt się zaliczać. Wszystko jednak wskazuje na to, że Smok Wawelski i jego nieodłączni towarzysze poszybowali w Kosmos. Dokąd? Na jak długo? Tego, niestety, nikt nie wie! Gdy w przerwie obrad wyszedłem do bufetu, aby 12 orzeźwić się szklanką chłodnego napoju „Smoka-coca”, przystąpił do mnie młody człowiek w ciemnym garni turze, w którego klapie widniała zjazdowca odznaka, przedstawiająca postać smoka w smokingu i ze smo czkiem w pysku. Rzecz jasna, że i ja miałem taką samą odznakę, którą otrzymałem wraz z zaproszeniem na Zjazd. Młody człowiek przedstawił się jako dr Cornelis van Rijd z Amsterdamu, dodając, iż jest sekretarzem holenderskiego oddziału Towarzystwa. — Drogi panie — rzekł dr Cornelis — sądzę, że za interesuje pana wiadomość, iż mój przyjaciel z Pragi, pan Kareł Słupka, znalazł swego czasu w prowincjonal nym antykwariacie kawałek polskiej gazety. — Hm — mruknąłem, nie wiedząc, jak zareagować na taką, w gruncie rzeczy niezbyt sensacyjną, wiado mość. Przecież gazety nasze wędrują w daleki świat i nie może być nic dziwnego w fakcie napotkania ich w Czechosłowacji... Dr Cornelis okazał się człowiekiem spostrzegawczym i inteligentnym, gdyż widząc zdziwienie na mej twarzy, pośpieszył z wyjaśnieniem: — Oczywiście, sprawa byłaby błaha, gdyby nie to, że — jak się okazało po dokładnych badaniach — gaze ta owa pochodzi z bardzo zamiei zchłych czasów i nosi nazwę „Echo Kraka”! — Ach! — krzyknąłem zelektryzowany. — To zupeł nie inna sprawa! Pan... — Słupka... — Otóż pański przyjaciel, pan Słupka, trafił na bia łego kruka! Czy pan sobie wyobraża, że nawet Biblio teka Jagiellońska w Krakowie nie posiada ani jednego egzemplarza tej gazety? To po prostu cudowna wiado mość! Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł zobaczyć tak wspaniały druk... 13
Holender pokiwał głową i uśmiechnął się, ukazując rząd białych zębów w otoku bujnej brody. " Mogę panu dać adres pana Słupki. Ach, co ja mówię! Przecież ja sam zaraz po zakończeniu obrad wybieram się do Pragi i mógłbym pana ze sobą za brać. Doskonale ucieszyłem się. — Na szczęście nie wiążą mnie teraz żadne terminy i z przyjemnością sko rzystam z pańskiego zaproszenia. Tym bardziej że już od paru lat nie byłem w Pradze. — A więc zrobione — rzekł dr Cornelis. — Mówmy sobie „ty”, dobrze? Z największą chęcią, Kornelku — rzekłem. — Mam na imię Stanisław. Myślę, że łatwiej ci będzie po sługiwać się skrótem Stan. A więc, drogi Stanie, umowa stoi? Jeszcze jak! — odparłem, nieświadomie używając ulubionego powiedzenia mieszkańca Smoczej Jamy. Raz jeszcze miałem sposobność do przemawiania na Zjeździe. Zaproszony przez przewodniczącego, wyświe tliłem kilkanaście kolorowych przeźroczy, przedstawia jących Smoka Wawelskiego i jego przyjaciół wkrótce po ich niespodziewanym przybyciu do Krakowa. Jedne zdjęcia pokazywały Smoka w czasie porannej gimnasty ki nad brzegami Wisły, na innych zaś można była oglą dać wspaniałego gada toczącego naukową dysputę z księciem Krakiem podczas przechadzki po Rynku kra kowskim. Szczególne zainteresowanie zebranych wy wołało zdjęcie Smoka opartego o swój własny, bu chający ogniem pomnik oraz to, na którym ozdoba smoczego rodu rozdawała autografy szkolnym dzie ciom. — Widzicie więc, państwo — mówiłem — iż Smok Wawelski cieszył się u nas ogromną sympatią, na którą sobie w pełni zasłużył przez swą bezpośredniość, życzli wość i dobry humor. Przeźrocza tak się spodobały, że musiałem je raz jeszcze wyświetlić. Okazało się przy tym, że za pier wszym razem przypadkowo opuściłem jedno zdjęcie. Była na nim kartka z pisanego przez Smoka dzieła pt. „Co mi wiadomo o mojej rodzinie”. Dzieło to rozpoczął Smok na kilka dni przed wyruszeniem na rowerową wycieczkę, z której, jak wiemy, już nie powrócił. Na karcie tej widniał zarys nikomu nie znanej wyspy, leżą cej — jak głosił podpis — na Bardzo Niebieskim Mo rzu, i oznaczonej nazwą Smokonia. Z zamieszczonego obok tekstu wynikało, iż tak zapewne wyglądała wy spa, z której pochodził pradziadek naszego bohatera i z której przed laty przybył do Grodu Kraka, aby za mieszkać w grocie nad Wisłą i dać początek rodowi Smo ków Wawelskich. Komentując ów rysunek powiedziałem: — Niestety nigdy się już nie dowiemy, gdzie leży wyspa w zamierzchłych czasach zwana Smokonią. Na zwa „Bardzo Niebieskie Morze” mogłaby oznaczać jedno z mórz południowych, ale jest to tylko domysł, nie po party żadnymi dowodami. Być może, że Smok wyjaśnił by nam tę tajemnicę, ale wyjazd na wyprawę w Bie szczady zmusił go do chwilowego przerwania pracy. I’racy, która już nigdy nie będzie dokończona... Słowa moje zostały przyjęte ze zrozumiałym wzru szeniem. Jeden ze słuchaczy, siedzący w fotelu w pier wszym rzędzie, sięgnął nawet do kieszeni i ogromną kraciastą chustką wytarł wilgotne od łez oczy. Przy znam się, żę tak silna reakcja była nieco dziwna u czło wieka, który robił wrażenie twardego i nie podlegają cego wzruszeniom mężczyzny. Ale któż zbadał bez reszty tajemnice ludzkiej psychiki? 15
Wieczorem w sali hotelowej odbył się uroczysty bankiet, na którym jednak nie byłem, nie mając konie cznego w tym wypadku smokinga. Bez żalu zrezygno wałem z kilku godzin, które musiałbym spędzić w zady mionej sali, i wybrałem się na miłą przechadzkę w kie runku schroniska na Hrebienoku. Rozkoszowałem się rzeźwym powietrzem gór, szybkim marszem po pustej drodze i widokiem rozgwieżdżonego nieba. Żałowałem Przy tym, że nie będąc znawcą gwiezdnych konstelacji, nie mogę odszukać gwiazdozbioru Smoka, widocznego w ciąga całego roku na północnej półkuli. Wracając do hotelu postanowiłem solennie, iż zaraz po powrocie do kraju zabiorę się do studiowania popularnych przewo dników po gwieździstym niebie. Postanowiłem także, że zabiorę się do botaniki, ponieważ stwierdziłem u siebie ogromne luki w tej dziedzinie. Na koniec zaplanowałem sobie przeżycie na tym świecie co najmniej trzystu lat, gdyż dopiero w ciągu tego czasu mógłbym zrealizować choć część swych zamiarów... Ostatnia decyzja, powzię ta już po przyłożeniu głowy do poduszki, dotyczyła opanowania podstaw smokologii, w związku z czym za planowałem dodatkowo sto lat życia w pełnym zdrowiu... Uczyniwszy to, nakręciłem zegarek, zgasiłem lampę i naciągnąłem koc na ramiona. W prostokącie okna mru gały gwiazdy. Tylko które z nich należały do konstela cji Smoka? Rozdział drugi PRZYGODA Z BRAMBORAMI Po trzech dniach Zjazd zakończył swoje obrady. Na pożegnalnym spotkaniu otrzymałem z rąk prezesa go dność honorowego członka Towarzystwa. A także za proszenie do wzięcia udziału w przyszłorocznym Kongresie na greckiej wyspie Rodos, stanowiącej nie gdyś siedlisko jednego z groźniejszych smoków staroży tności. Następnie strażacka orkiestra odegrała Marsz Smoków Jaroslava Zdenka Kohuta, zdolnego kompozytora z Trenczyńskich Cieplic. Gdy ucichły ostatnie dźwięki utworu, prezes Towarzystwa, sędziwy profesor Dimi- trios Drakopulos, pożegnał zebranych i zaprosił ich do przybycia w roku przyszłym na Rodos. — Drugi Zjazd Towarzystwa do Badań nad Smoka mi uważam za zamknięty — rzekł profesor wzruszonym głosem i opuścił podium, nad którym wciąż jeszcze zwi sał sztandar Towarzystwa. Sztandar ten — o czym jeszcze nie miałem czasu powiadomić czytelników — ukazywał wyhaftowane na złotym tle dwa smoki po obu stronach zielonej draceny, czyli smoczego drzewa. Nie muszę chyba dodawać, iż smoki miały na sobie świetnie skrojone smokingi, a w paszczach niemowlęce smoczki, zwane przez niektórych gryzaczkami. 2 Przygoda na Rodos 17
Wychodząc z sali obrad zderzyłem się z mężczyzną, którego twarz wydała mi się znajoma. Przepraszam — powiedziałem, kierując się ku szerokim schodom, wiodącym do westybulu. Ale zanim zrobiłem dwa kroki, poczułem czyjąś dłoń na swym ra mieniu. Czy mogę uścisnąć rękę człowieka, który osobiście znał Smoka Wawelskiego? — usłyszałem. — Wczoraj, gdy pokazywał pan te śliczne przeźrocza, byłem zbyt wzruszony, aby podejść do pana... W tym momencie uprzytomniłem sobie, że mam do czynienia ze słuchaczem, który siedział w pierwszym rzędzie i wycierał oczy wielką kraciastą chustką. Nazywam się James Laiby — powiedział nieco zachrypniętym głosem. — Od dziecka interesowałem się smokami. Och, tak, tak — dodał wywracając ocza mi — smoki, można powiedzieć, to moja pasja. A także węże morskie, sea monsters. Widział pan kiedyś węża morskiego, he? — Nigdy — odparłem zgodnie z prawdą. — Ale może tylko dlatego, że mieszkam z dala od morza. — Na pewno dlatego — zahuczał mój rozmówca. — Ale my, marynarze, mamy wiele sposobności do ich oglądania... Nagle urwał, uderzył się dłonią w usta, jakby powie dział zbyt wiele — i w następnej chwili raz jeszcze ścisnął moją prawicę. — Przepraszam, ale czasu mało! Mój statek wycho dzi w morze. Musiałem zrobić dość głupią minę, jako że w Smo kowcu trudno o statek, podobnie jak w Zakopanem o dobre powietrze — ale mój nowy znajomy roześmiał się głośno jak z najlepszego dowcipu. — To takie zawodowe przyzwyczajenie — wyja 18 śnił. — Mój statek ma cztery koła i zwie się Ford Mu stang. Przypomniałem sobie, że mam coś ważnego do załatwienia. Żegnam więc pana — i do zobaczenia na Rodos! — Do zobaczenia — powtórzyłem. — Może w drodze na Rodos uda mi się ujrzeć węża morskiego? — Niewykluczone, niewykluczone! — zawołał Mr Laiby i znikł w tłumie osób wychodzących z sali. Nazajutrz wyniosłem z hotelu swą walizkę i cisnąłem na tylne siedzenie w białej hondzie doktora van Rijda. — To wszystko? — zapytał Kornel. — Tak. — W takim razie w drogę! Majowy dzień był piękny, sunęliśmy gładkimi szosa mi przez wsie i miasteczka skryte w różowej bieli kwi tnących jabłoni. Van Rijd włączył radio i w samochodzie rozległy się dźwięki muzyki. Mógłbym oczywiście czarować was opisami mijanych miejscowości, gdyż ściąganie z przewodników turysty cznych nie jest zbyt trudne. Ale po co? Czy w ten spo sób zawrzecie znajomość z krajobrazem Słowacji, Mo raw i Czech? Czy zapoznacie się z historią tych krain? Z ich zabytkami i dniem dzisiejszym? Zresztą wcule nam teraz o to nie chodzi. Rzecz w tym, aby jak naj szybciej znaleźć się w Pradze i wziąć do ręki pergamin, być może współczesny księciu Krakowi, profesorowi Gąbce oraz kucharzowi Bartoliniemu, nie mówiąc już o najważniejszej postaci, czyli o Smoku Wawelskim! Ale nie daruję wam historii z bramborami... Otóż koło południa poczuliśmy głód. Byliśmy wówczas niedaleko Brna. — W każdym kraju próbuję specjałów miejscowej kuchni — rzekł Kornel. — Ja także. 10
— Wc Włoszech jadłem pizzę i spaghetti z parmeza- nem. W Chinach jaskółcze gniazda i płetwy rekina. W Związku Radzieckim zupę, która miała coś wspólne go z uszami, tylko zapomniałem co, zapewne nazwę. — Barszcz z uszkami? — poddałem mu myśl. — Nie, coś innego... — Zupa ,,ucha”? — Tak, tak — ucieszył się. — Bardzo smaczna. W Maroku z rozkoszą wcinałem kus-kus, a w Rumunii, podczas kongresu anestezjologów, mamałygę ze śmie taną... Na wspomnienie różnych przysmaków brodata twarz Kornela wyraźnie pojaśniała. Ja również poczułem gwał towny przypływ apetytu. — Byłeś w Polsce? — przerwałem mu jego kulinarne wywody. - — Jeszcze nie. To żałuj, bo nie jadłeś polskiego bigosu. Wyśmie nita potrawa, tylko trzeba ją umieć przyrządzić. Dziękuję, na pewno kiedyś skorzystam, bo chcę zobaczyć twoje rodzinne miasto, po którego ulicach tak niedawno chadzał ostatni z żyjących na świecie smoków. Dziś na obiad — powiedziałem — wybierzemy sobie jakąś miejscową specjalność, zgoda? — Oczywiście. Już tylko kilka kilometrów do Brna. Mówiąc to, nacisnął pedał gazu. Honda pognała jak pocisk rakietowy. I tak oto w Brnie, bardzo ładnym mieście, zlakomili- śmy się obaj na brambory, które figurowały na karcie niemal przy każdej potrawie. Zamówiliśmy więc — ku wyraźnemu zdziwieniu kelnera — dwie duże porcje bramborów. Oczekiwanie na ów specjał skracaliśmy sobie obserwowaniem sąsiednich stolików, snując do mysły, jak też może wyglądać owa potrawa. (Nazwę jej 20 Kornel wymawiał z angielska, co brzmiało trochę jak „bramberry”.) Wkrótce kelner przyniósł wielki półmi sek wypełniony ziemniakami z masłem i młodym koper kiem. ■ — Aha — powiedział na to mój przyjaciel. — To jest widocznie coś, co się jada z ziemniakami. — Ja też tak sądzę. Pewnie zaraz przyniosą bram- bory. Kelner nałożył ziemniaki na talerze i zniknął z szyb kością latającego spodka. Czas jednak mijał, ziemniaki stygły, a kelner się nie zjawiał. Zjedliśmy więc to, co przyniósł, żałując tylko, że nie zamówiliśmy skislego mleka. Po chwili kelner wykwit! przy naszym stoliku z rachunkiem w ręce. — No a brambory? — zapytałem ze świętym obu rzeniem. — Ano, ano, brambory — odpowiedział. — Właśnie — przytaknąłem słodko. — Właśnie py tam o brambory. — Ano, brambory — rzekł i wskazał ręką na półmi sek: — Brambory... — powtórzył i uśmiechnął się od ucha do ucha. Wyrwał kartkę z bloczka i położył ją na stoliku. Zapłaciliśmy śmiesznie niską należność. No cóż, ziemniaki należą raczej do tanich potraw... Dusząc się od śmiechu opuszczaliśmy malownicze Brno, które żegnało nas widoczną na horyzoncie syl wetką gotyckiej katedry. Porządny obiad zjedliśmy dopiero w przydrożnej gospodzie, w pobliżu zaporowe go jeziorka, po którym pływały żaglówki. Wskazaliśmy w karcie jakąś dość drogą potrawę i jednocześnie dali śmy kelnerowi do zrozumienia, że bramborów nie chcemy. — No bramberry, no bramberry — tłumaczył Kor nel. 21
Yes, sir — odparł kelner w dobrej angielszczyźnie, co wprowadziło nas w rodzaj krótkotrwałego osłupienia. I speak english — dodał kelner. — Byłem na prak tyce w Londynie. Brambory są dobre. Tak, tak — potwierdziłem. — Ale lekarz zakazał mi jeść brambory, a kolega jest tak delikatny, że nie chce mnie drażnić ich widokiem... Do Pragi zajechaliśmy późnym popołudniem. Muszę przyznać, iż błyski zachodzącego słońca na hełmach wież i kopułach kościołów wprawiły mnie jak zwykle w nastrój radosnego oczekiwania. Postanowiłem jak najszybciej wyruszyć na przechadzkę. Z góry cieszyłem się na myśl, że znów, po kilku latach, znajdę się wśród krętych i wąskich uliczek Starego Miasta, że stanę na moście Karola i spojrzę na wieże Hradczynu, że wpadnę na „bombę” piwa do jednej z tych stylowych piwiarni, w których trwają jeszcze pod beczkowymi sklepieniami echa śmiechu wywołanego facecjami dobrego wojaka Szwejka, że przejdę się w blasku neonów po placu św. Wacława... Jednakże nic z tych planów nie wyszło. Za raz po zainstalowaniu się w hotelu Kornel zatelefonował do swego przyjaciela z zapytaniem, czy możemy mu złożyć wizytę. Pan Kareł Słupka, wielce uradowany z naszego przyjazdu, zaprosił nas do siebie na kolację, dając jedynie czas na doprowadzenie się do porządku po wielogodzinnej podróży samochodem. Kornel położył słuchawkę na widełkach. — Przygotuj się na dawanie autografów — rzekł do mnie. —■Karci ma dziesięcioletniego syna Jurka, który jest czytelnikiem twoich książek. Moja miłość własna została czule pogłaskana. — Z przyjemnością — odparłem. — W Pradze jeszcze nie rozdawałem autografów. Wydostanie się z zatłoczonych ulic śródmieścia zajęło 22 nam trochę czasu. Kareł Słupka mieszkał w spokojnej willowej dzielnicy na lewym brzegu Wełtawy, w pobli żu ogrodów Petrinu, opadających tarasami ku rzece. Roztaczał się stąd piękny widok na miasto płonące już w tej chwili tysiącami różnobarwnych świateł. Gospo darz czekał na nas przed domem. W otwartych drzwiach widniała sylwetka jego żony Haliny, z pochodzenia Pol- 1i, o czym zdążył mnie poinformować Kornel, znający tę rodzinę już od kilku lat. Chcąc jak najszybciej obejrzeć wspaniały zabytek pol skiego dziennikarstwa, zaraz po dokonaniu wzajemnej prezentacji poprosiłem o pokazanie mi skarbu. — Z największą chęcią, drogi panie — rzekł pan Kareł — ale proszę zrobić nam tę przyjemność i zasiąść ■/. nami do skromnego posiłku. Po tak długiej podróży jesteście panowie na pewno zmęczeni i głodni, a lekarze uważają, że należy unikać zbyt silnych wzruszeń przy pustym żołądku. Z rozkoszą usłyszę od was relację 0 przebiegu Kongresu, na którym nie mogłem być z po wodu niespodziewanej grypy. — Musiałeś bardzo rozpaczać — powiedział van Rijd. — Okropnie! Ominęła mnie przecież sposobność po znania wielu sławnych smokologów. Zamiast przysłu chiwania się referatom, musiałem łykać różne proszki 1kropelki, mierzyć temperaturę i płukać gardło. Dopie ro od wczoraj jestem w jakiej takiej formie. Nie muszę chyba dodawać, iż posiłek wcale nie był skromny. Widok suto zastawionego stołu przypomniał mi anegdotę o przyjęciu, na które pewien Czech zaprosił słabo znającego czeski język Polaka. Zaproszony gość, spojrzawszy na imponujący zestaw przysmaków, zała mał ręce i zawołał: Ach, co za zbytki! Usłyszał na to odpowiedź, której ton świadczył o doznanej urazie: „Pane, pane, to ne jsou zbytki, to jest dobre jidlo!” Nic 22
dziwnego, gościnny gospodarz miał prawo czuć się dotknięty, gdyż w języku czeskim „zbytki” oznaczają resztki i odpadki... Oczywiście opowiedziałem przy stole tę dykteryjkę, me ukrywając także naszej przygody z bramborami, co miało ten skutek, że rozbawiony pan Kareł napełnił znów szklanki wybornym piwem i wzniósł toast na cześć polsko-czeskiego braterstwa. Zapewne nie zdziwi to nikogo, iż nasza rozmowa szybko zeszła na temat smoków. Dziwne byłoby raczej, gdyby się tak nie stało. Van Rijd przyznał się, że od dawna marzy o tym, aby wydać kolorowy album, za wierający podobizny wszystkich smoków od początku świata. — Hm — powiedział z namysłem pan Kareł i pocią gnął spory łyk pilzneńskiego piwa. — Gdybym był sta rożytnym babilończykiem, uważałbym z pewnością, że smoki istniały jeszcze przed początkiem świata... — To po czym chodziły, jeżeli go jeszcze nie było? — zapytał Jurek, wykazując tym samym duże predyspo zycje cło zostania w przyszłości filozofem. Może nie tyle chodziły, co pływały — rzekł pan Kareł. — Według mitologii babilońskiej na początku istniały dwa zasadnicze elementy: żeński Tiamat i mę ski Apsu. Pierwszy uosabiał wodę słoną, a drugi słodką. Z ich połączenia powstali bogowie, którzy później zbun towali się przeciw swym rodzicielom. Bóg Ea zabił swego ojca Apsu, co ściągnęło na niego gniew matki Tiamat. Tiamat w postaci potężnego smoka walczyła także z synem ojcobójcy, noszącym imię Marduk. Ten to Marduk rozciął ciało smoka na dwie połowy. Z jednej utworzył niebo, a z drugiej ziemię. — A z której połówki zrobił ziemię? — zainteresował się Kornel. — Myślę, że z tej gorszej — odparł gospodarz. — Ale nie jestem pewny, bo nie było mnie przy tym. W każ dym razie smoki są starsze niż świat i nie widzę powo du, dla którego smokologię należałoby traktować z przymrużeniem oka. — A któż tak czyni? — zawołałem ze szczerym obu rzeniem. — Ano są tacy, są — rzekł pan Kareł. — Choćby niejaki pan redaktor Hlavićka z Kutnej Hory, który niedawno nazwał nas nieukami i fantastami, gorszymi nawet od ludzi wierzących w istnienie latających ta lerzy! - Łobuz! — fuknąl z przekonaniem van Rijd w gę stwinę swej rudej brody. — Chciałbym go dostać w swe ręce — zawarczał groźnie pan Karci — choć klnę się na wszystkie świę tości, że jestem człekiem gołębiego serca! — A teraz — dodał miły gospodarz — chodźmy do mojego gabinetu, aby ujrzeć.autentyczny fragment naj starszego polskiego dziennika „Et 10 Kraka”! Zerwaliśmy się z miejsc, aby pi zejść do sąsiedniego pokoju. Na jednej z jego ścian wisiał stary sztych, przedstawiający widok zamku na Hradczynie. Gdy go spodarz zdjął go i odstawił na bok, oczom naszym uka zały się stalowe drzwiczki wielkości książki telefoni cznej. Pan Kareł wyjął z kieszeni mały kluczyk, z na maszczeniem otworzył zakonspirowaną skrytkę i wsu nął do niej dłoń. Wstrzymaliśmy oddech. W tej samej chwili twarz pana Słupki pokryła się śmiertelną blado ścią, a z ust wyrwał się nieartykułowany okrzyk. Skrytka była pusta!
Rozdział trzeci NADZWYCZAJNE WYDANIE n ag ireZIos K om e™ d20nyCh * * * * * * p ,O T a l — Tam jest jednak jakaś kartka Pobladły wciąż pan Kareł wyjął z dna skrytki nie ™ t,SW1, papieru’ PrzyW«yl go do oczu i odczytał jego tiesc łamiącym się z emocji głosem: — „Nie radzę zawiadamiać policji. Kapitan Łajba” Usłyszawszy to nazwisko, poczułem ciarki przebiega jące mi po plecach. — Kto? Pan Słupka powtórzył: — Łajba. — Łajba! — zawołałem nie panując nad swym gło- WOTii”r °W°dCa korsarskieg° statku „Gwiazda Barpi- Kornel złapał mnie za rękę. — Znasz go? — Tak jak można znać osobę stworzoną przez siebie — Nie rozumiem. — To jedna z postaci mojej książki — wyjaśniłem. — Ale jakim cudem dostał się do skrytki pana Karela? Co ja, mówię, to niemożliwe, przecież chyba jestem przy zdrowych zmysłach... ' 2(>W drzwiach gabinetu zjawił się Jurek, z imponującym kawałkiem tortu w ręce. — To ja napisałem — wyjaśnił z niewinną miną i na wszelki wypadek zajął bezpieczną pozycję za oparciem dużego fotela. — To ja zabrałem „Echo Kraka”, mam je w pokoju, zaraz przyniosę. Pan Kareł przetarł chusteczką spocone czoło. — To twój pomysł, kochanie? — zapytał cicho, lecz wyraźnie, i wolno ruszył w kierunku swej pociechy. — Nie bij! — wrzasnął Jurek. — Chciałem ci zrobić kawał. To mówiąc prysnął błyskawicznie z gabinetu i w cią gu kilku sekund wrócił z płachtą bezcennej gazety. — Ale cię nabrałem — cieszył się. — Dziwne, że nie poznałeś kartki z mojego zeszytu do matmy. Kiepski z ciebie detektyw. — Jeszcze sobie o tym pogadamy — zasyczał pan Kareł i delikatnie wyjął skarb z ręki syna. — A teraz zmykaj, bo nie ręczę za siebie! Ale, ale, chwileczkę... Może mi jednak powiesz, skąd ty masz drugi kluczyk do schowka, he? — To jest kluczyk z maminej maszyny do szycia — rzekł Jurek z triumfem w głosie. — Pasuje jak ulał... — Panowie — zwrócił się do nas Słupka senior. — Jeszcze chwila, a będziecie świadkami synobójstwa. Każdy sąd mnie uniewinni, bo będę działać w afekcie. Jeszcze tu jesteś? To ostatnie zdanie odnosiło się do Jurka, który ostro żnie zbliżał się do mnie z książką w ręce, pokazując na migi, że pragnie otrzymać autograf. — Już uciekam — rzekł chłopiec — tylko chciałem prosić... — A to jest? 27
— Gąbka i latające talerze — wyjaśnił Jurek. — Do stałem od mamy na imieniny. — W porządku — powiedziałem. — Teraz już rozu miem, skąd znasz kapitana Łajbę. Czyżbyś chciał zo stać pii'atem? — To by było strasznie fajnie! — zawołał z błyskiem w oczach. — Ale my nie mamy morza. — Mógłbyś popłynąć Wełtawą do Łaby, Łabą do Hamburga, a stąd już prosta droga w szeroki świat. — Już o tym myślałem — przyznał szczerze — tylko tata musi mi kupić kajak. Albo lepiej motorówkę... Po wyjściu chłopca pan Kareł rozłożył na stole lekko pożółkły pergamin, na którym widniały szeregi czerwo nych liter o nader archaicznym kształcie. — Proszę, niech pan czyta — rzekł do mnie. — Znam to już na pamięć, ale chętnie raz jeszcze usłyszę. Założyłem na nos okulary i zabrałem się do lektury, którą co pewien czas przerywałem, aby ze względu na obecność Holendra przełożyć tekst na znany mu język angielski. „ECHO KRAKA” Wydanie nadzwyczajne „Dziś, w ostatnim dniu miesiąca Kwitnących Bzów i w osiemnastym roku panowania księcia Kraka, przy- b3rł do naszego Grodu Jego Wysokość Salamandrus I, król Krainy Deszczowców, nasz przyjaciel i sojusznik. Znakomitemu Gościowi towarzyszy Jego Piękna Mał żonka — królowa Elokwencja. W skład delegacji wcho dzą ponadto: minister Spraw Wilgotnych — Wodnisław Bagienko, przewodniczący Najgłębszej Komisji Jezior, Stawów i Kanałów — Roch Mgławica, oraz szef proto- 28
kołu dyplomatycznego — Akwadon. Przybył też wy dawca największego dziennika Kibi-Kibi — Redaktor Kropla Deszczowicz! Książę Krak oczekiwał swych znakomitych gości na zwodzonym moście, otoczony gromadą rajców miejskich oraz dzieci ze Szkoły Podstawowej im. Smoka Wawel skiego. Król Salamandrus I wraz z towarzyszącymi mu osobi stościami udał się na spoczynek do komnat książęcych, aby nabrać sił po trudach dalekiej i męczącej podróży. W godzinach wieczornych książę wyda wielką ucztę na zamkowym dziedzińcu. Jak nam donoszą, wszystkie potrawy przyrządzi osobiście szef książęcej kuchni, imć Bartolomeo Bartolini, trzykrotny zdobywca Platynowej Patelni z Brylantami! Jutro znakomici goście wezmą udział w wielkiej za bawie zorganizowanej w parku Jordana z okazji Mię dzynarodowego Dnia Dziecka. Podobno król Salaman drus ma osobiście rozdawać wszystkim dzieciom cytry nowe lizaki, zaś królowa Elokwencja kolorowe baloniki w kształcie deszczowej kropli. z o s t a t n ie j c h w il i: Jak nam zakomunikowano z Książęcej Kancelarii, głównym tematem rozmów króla Salamandrusa i księcia Kraka będzie budowa wielkiego kanału, który ma połączyć Kibi-Kibi z naszym grodem, aby umożliwić wzajemną wymianę handlową. Do Krainy Deszczowców będziemy eksportować wyciera czki samochodowe, otrzymując za to znakomitą de szczówkę, używaną, jak wiadomo, przez piękne krako wianki do mycia włosów. Podobno biuro podróży KRAKTUR zamierza uruchomić połączenie wodolotem, którego projekt znajduje się już w opracowaniu Smoka Wawelskiego. Wodolot ten będzie prawdopodobnie cią gnięty przez specjalnie tresowane delfiny. 30 k adoSC w MIEŚCIE: Wiadomość o przybyciu gości ":.eszła się po naszym grodzie z szybkością tramwaju konnego. W oknach domów pojawiły się chorągiewki ■■raz kolorowe portrety pary królewskiej. Krakowskie kwiaciarki z Rynku Głównego znoszą naręcza kwiatów dla udekorowania wawelskich krużganków, a wszyscy mieszkańcy pastują place i ulice, nadając im wysoki połysk przy użyciu froterek, a nawet szczoteczek do rębów. Dzień jutrzejszy będzie oczywiście wolny od nauki szkolnej.” Ale najważniejsza dla mnie wiadomość znajdowała :.ię na samym dole dziennikowej płachty. Była to notat ka redakcyjna zawiadamiająca o tym, iż w dniu jutrzej szym „Echo Kraka” rozpocznie druk serii reportaży pióra swego specjalnego wysłannika, red. Mikrofoniu- sza Tranzystorka. Jako pierwszy zostanie wydrukowany reportaż ze Smokonii, która była jednym z etapów po dróży Tranzystorka dookoła świata. — Co za pech! — zawołałem z prawdziwą rozpa- ezą. — Co za pech, że nie zachował się właśnie numer z datą dnia następnego! W ten sposób dowiedzielibyśmy się może, gdzie leży owa tajemnicza wyspa i jak się do niej dostać. Byłaby to wspaniała wiadomość dla wszyst kich smokologów na świecie. — Trudno — rzekł na to pan Kareł. — Sprawa ta chyba nigdy nie będzie wyjaśniona i, niestety, musimy ńę z tym pogodzić. Wtedy z moich ust padły słowa, których treść mnie samego zdumiała — i co tu dużo kryć — przeraziła: — Zrobię wszystko, co w mej mocy, aby odnaleźć Smokonię! Zanim zdążyłem obrócić je w żart, Kareł i Kornel porwali mnie w swe ramiona. 31
— Brawo! — zawołał pan Słupka, łaskocząc mój nos długimi wąsiskami. — To mi się podoba! I puściwszy mnie ze swych objęć, napełnił szklanki piwem. — Wypijmy za powodzenie wyprawy na Smokonię. Cóż było robić? Wypiłem, a odstawiając szklankę na stół, powiedziałem z odrobiną przechwałki: — No cóż, nie takie już krainy odkrywałem w swo ich książkach. W każdym razie myślę, że warto spróbo wać. Gospodarz otwarł okno na cala szerokość. Chłodne i rzeźwe powietrze wtargnęło do mieszkania wraz z bla szanym dźwiękiem jakiegoś wieżowego zegara. Naliczy łem jedenaście uderzeń. — To już tak późno? — zdziwił się van Rijd. — Nigdy me jest zbyt późno na dokonanie wielkiego odkrycia — odparł na to Kareł. — I nigdy nie jest za późno na obdarowanie przyjaciela. Mówiąc to, wręczył mi pergaminową płachtę ,,Echa Kraka” i dodał: — Weź to na pamiątkę naszego spotkania. Rzecz o takim znaczeniu powinna wrócić do Grodu Kraka. Teraz ja z kolei uściskałem pana Slupkę, aby mu po dziękować za nieoczekiwany dar, a zarazem ukryć ogar niające mnie wzruszenie. — Pozwól jednak — powiedziałem — że przekażę ten skarb całemu narodowi i ofiaruję Bibliotece Jagielloń skiej w Krakowie. Zgadzasz się? — Oczywiście — rzekł pan Kareł. — To będzie dla mnie prawdziwy zaszczyt. A gdy odkryjesz Smokonię, pojadę tam na urlop! Rozdział czwarty POD ŻAGLAMI Podczas gdy Kornel i Stan sunęli w białej hondzie ku Pradze, mr James Laiby w towarzystwie niezwykle chu dego i wysokiego dżentelmena noszącego imię Archibald gnał w swym błękitnym jaguarze w odwrotnym kierun ku, w stronę granicy węgierskiej. Obydwu tych panów czekała długa droga do Konstancy, rumuńskiego portu nad Morzem Czarnym. Jestem przekonany, iż prawie każdy czytelnik zadaje sobie w tym momencie pytanie, dlaczego właśnie do Konstancy, a nie na przykład do Warny lub Burgas, które to porty również leżą nad Morzem Czarnym, tyle tylko że w Bułgarii, a nie w Rumunii. Sprawa jest jed nak całkiem prosta, gdyż właśnie w Konstancy, a nie w Warnie czy też w Burgas, czekała na nich wspaniała Irzymasztowa korweta z wymalowaną na dziobie nazwą ,.Gwiazda”. Jeżeli jeszcze dodam, iż właścicielem ..Gwiazdy” był Mr James Laiby, nikt się nie będzie dzi wić wybranej przez niego trasie, która miała wieść przez Słowację, Węgry i Rumunię. Trasę tę błękitny jaguar odbył już przed tygodniem, ale w odwrotnym kierunku, •/ Konstancy do Smokowca. W tym miejscu zalecam każdemu czytelnikowi, aby zajrzał do atlasu geograficz nego i przekonał się na własne oczy, że jest to trasa długa i na pewno bardzo urozmaicona. Myliłby się jed li Przygoda na Rodos 33
nak, kto by przypuszczał, iż pan Laiby jest wyłącznie zamiłowanym podróżnikiem i turystą, który jeździ po świecie dla własnej przyjemności, tak np. jak pan Arka dy Fiedler. Żeby nie sprowadzać czytelników na ma nowce, powiem od razu, iż pan James Laiby był po pros tu hotelarzem, właścicielem wielu rozrzuconych po świe cie hoteli, moteli i campingów. Był więc człowiekiem interesu, poświęcającym swój czas przede wszystkim na robienie majątku. Cóż jednak — zapytacie — mógł robić człowiek interesu na Kongresie smokologów, a więc ludzi nauki? Och, moi drodzy, chcielibyście od razu zbyt wiele wiedzieć; w takim wypadku pisanie powieści nie miałoby wielkiego sensu. Wystarczyłoby po prostu krótkie streszczenie akcji, zajmujące najwy żej dwie stFony druku. Myślę jednak, że nie bylibyście zachwyceni takim rozwiązaniem sprawy. Nie byłby też zachwyoony ani autor, ani wydawnictwo. Bądźmy więc cierpliwi, a wszystko wyjaśni się w swoim czasie ku za dowoleniu ogółu zainteresowanych. Po spędzeniu nocy w hotelu „Złoty Byk” w Debre- czynie (to już Węgry, moi kochani) obaj panowie po dążyli do Bors, gdzie przekroczyli granicę węgiersko- -rumuńską. Odtąd błękitny jaguar niósł ich przez całą Rumunię, wzdłuż ogromnych winnic i pól kukurydzy, aż do Bukaresztu. Jeżeli sądzicie, że Mr James Laiby jako tzw. człowiek interesu nie interesował się zupełnie urodą świata, to jesteście w dużym błędzie i dajecie dowód, że hołduje cie banalnym wyobrażeniom, w myśl których każdy Szkot musi być skąpcem, każdy Włoch śpiewakiem, a każdy Polak romantykiem. Wcale tak nie jest. Znam np. Anglików, którzy wcale nie są flegmatyczni, Fran cuzów, którzy wcale nie są kochliwi, i Norwegów, któ rzy nie lubią śledzi. Mr Laiby z przyjemnością oglądał 34 wspaniały przełom rzeki Aluty przez pasmo Karpat Po łudniowych, tym bardziej że jako człowiek od dziecka zżyty z morzem, rzadko bywał w górach. Muszę też wyznać, że jego zainteresowanie nauką o smokach nie wynikało jedynie z wyrachowania, lecz miało swe ko rzenie we wspomnieniach z dzieciństwa, kiedy to jego piastunka opowiadała mu różne bajki o potworach za mieszkujących jaskinie i lochy starych zamków. Inna sprawa, że jako człek praktyczny nigdy nie odrzucał od siebie myśli o możliwości zrobienia majątku, do czego smoki mogły się przyczynić w takim samym stopniu, jak posiadane przez niego hotele, motele i campingi... Wczesnym rankiem dnia następnego samochód pana Laiby wtoczył się na betonowe nabrzeże portu w Kon stancy i stanął przy pięknym trójmasztowcu, wygląda jącym dość dziwnie na tle potężnych dźwigów oraz no woczesnych statków handlowych, na których w poran nej bryzie powiewały flagi różnych narodowości. Na widok samochodu zgromadzona przy burcie załoga wydała okrzyk. Rozległ się trzykrotny ryk syreny, a dy żurujący na mostku pierwszy oficer pośpieszył do trapu, aby powitać pasażerów jaguara. Mr James Laiby oraz jego towarzysz weszli na pokład statku. — Witam pana, kapitanie — rzekł pierwszy oficer. — Melduję, że wszystko jest w najlepszym porządku. Kie dy wypływamy? — Natychmiast — rzekł krótko pan Laiby. — Jaka prognoza pogody? — Doskonała. — Są jacyś pasażerowie? — Są. Dwóch arabskich dyplomatów z Kuwejtu i je den francuski student z brodą i gitarą. — No, z tego studenta nie będzie żadnej pociechy — skrzywił się Laiby. — Na pewno nie śmierdzi groszem.
— Zupełnie — przyznał pierwszy oficer. — Wącha łem dobrze i nic... Nawet nie miał pieniędzy na bilet, ale obiecał, że będzie pomagać w kuchni, a w wolnych chwilach grać na gitarze. Laiby zwrócił się do swego towarzysza: — Archibaldzie, idź zaraz do ciemni i wywołaj zdję cia, które robiłeś w czasie Kongresu. Gdy będziesz go towy, przynieś je do mojej kajuty. — Rozkaz, szefie! W chwilę później na środkowym maszcie załopotała czarna flaga, na której można było dostrzec czaszkę i dwa skrzyżowane piszczele. Na statku zaterkotały dzwonki. Potężny dźwig uniósł jaguara i złożył na pokładzie. Trap statku podjechał do góry, z polerów spadły ostatnie cumy i po chwili dumna korweta, świecąc w słońcu bielą swych żagli, skierowała się ku środkowi portowego basenu. Statek wycieczkowy przedsiębiorstwa „Pirat-Tourist” wyruszył w rejs do bułgarskiego portu Bałczik, aby zabrać na swój pokład czekających tam pasażerów. W godzinę później, gdy na horyzoncie zniknęły ostat nie zarysy Konstancy, Archibald zastukał do drzwi ka juty kapitana. — Wejść! — warknął Mr Laiby. — Przyniosłem zdjęcia, szefie — zameldował Archi- bnld. •— Są bardzo dobre. Nie na darmo jestem człon kiem Światowego Związku Artystów Fotografików. — Twoje szczęście — rzekł Laiby. — Gdyby były do niczego, rzuciłbym cię na pożarcie rekinom. — O ile mi wiadomo, w Morzu Czarnym dość trudno o rekiny. — Ale zdarzają się już na Morzu Egejskim — odparł chłodno kapitan. — A przecież płyniemy na wyspę Ro dos. Ale do rzeczy, pokaż mi przede wszystkim zdjęcie 30 z zarysem owej Smokonii, o której mówił ten głupi pismak z Polski. Zadowolony z przeglądu fotografii, które na jego roz kaz wykonywał podczas obrad chudy Archibald, kapi tan Laiby stuknął palcem w odbitkę przedstawiającą Smokonię. — Mam teraz dla ciebie bojowe zadanie. Słuchaj uważnie: musisz przestudiować mapy wszystkich wysp świata i odszukać takie, które są najbardziej podobne do Smokonii. — To nie będzie łatwe — ośmielił się zauważyć Archi bald. James Laiby uśmiechnął się złośliwie. — Praca u mnie nigdy nic była łatwa. Płacę dużo, ale wymagam jeszcze więcej. Archibald podrapał się w głowę: — Przepraszam, szefie, ale powiedz mi, czy odkrycie Smokonii może mieć dla nas jakiekolwiek znaczenie? — Nie filozofuj — uciął krótko kapitan — tylko rób, co ci kazałem. Jeżeli znajdziesz Smokonię, dostaniesz podwyżkę od pierwszego. — Tak jest — odparł służbiście Archibald i opuścił kajutę kapitana, aby niezwłocznie zabrać się do roboty. Na małej przystani w Bałcziku czekała na „Gwiazdę” grupa pasażerów. Byli to mieszkańcy luksusowego hotelu ..Apollonios” z wyspy Rodos, którzy wzięli udział w mor skiej wycieczce, zorganizowanej przez biuro podróży ..Pirat-Tourist”, należące, podobnie jak i hotel, do pa na Laiby. Wycieczka ta stanowiła miłe urozmaicenie pobytu na Rodos, a jej koszty zostały wkalkulowane w cenę miesięcznych wakacji na tej pięknej greckiej wyspie. 37
Plan morskiej przejażdżki przewidywał zwiedzenie Stambułu, wspaniałego tureckiego miasta, słynącego nie tylko z malowniczego położenia nad Bosforem, lecz tak że z ogromnej ilości meczetów i głośnego na cały świat bazaru. Po zwiedzeniu Stambułu uczestnicy wycieczki mieli spędzić trzy dni w Sozopolu, a następnie przez ty dzień wypoczywać w Bałcziku, jednej z uroczych miej scowości na bułgarskim wybrzeżu Morza Czarnego, mieszkając w pałacyku, który był niegdyś własnością królowej rumuńskiej Marii. Ową tygodniową przerwę w morskiej podróży James Laiby wykorzystał, jak wie my, do wzięcia udziału w kongresie smokologów w Smokowcu. W drodze powrotnej raz jeszcze miano zatrzymać się w Stambule. Jak z tego widać, James Laiby dbał o rozrywki swych bardzo zamożnych pensjonariuszy, ciągnąc zresztą z te go pokaźne zyski. Dodatkowym urozmaiceniem rejsu było to, iż odbywał się on na pokładzie żaglowca, co już samo przez się było dla jego uczestników niezwykłą jak na dwudziesty wiek atrakcją. Oczekiwanie na przybycie „Gwiazdy” skracano sobie rozmowami dotyczącymi oryginalnej, bądź co bądź, po staci pana Laiby. — Jego pomysłowość nie zna granic — twierdził z przejęciem profesor Henri Legrand z Uniwersytetu Quebec, zwracając się do swej towarzyszki, znanej pi sarki, autorki dwustu pięćdziesięciu powieści z życia sfer wyższych, panny Patrycji Prescoot. — Nie dość, że postarał się o żaglowiec w stylu retro, to jeszcze wypo sażył go w armaty muzealnej wartości oraz w załogę jakby żywcem przeniesioną z czasów największego roz kwitu piractwa! Turystyczny rejs pod czarną flagą — oto pomysł godny Nagrody Nobla, czyż nie mam racji? — Oczywiście — przyznała znana pisarka, przyciska-
jąc do siebie dwa ukochane jamniki, Pixy i Dixy. — Ża łuję tylko, że nasz kapitan wygląda na prostego czło wieka. Gdyby nie to, mógłby się stać bohaterem mojej nowej powieści. Obawiam się jednak, że czytelnicy nie wybaczyliby mi tak rażącego odstępstwa od dotychcza sowych reguł. A ja muszę się liczyć z ich życzeniami. Któż jednak wie — rzekł z namysłem profesor — czy pan Laiby nie jest potomkiem jakiejś starożytnej, lordowskiej rodziny, na której ciąży przekleństwo, zwią zane na przykład ze straszną zbrodnią, popełnioną nie gdyś przez jednego z przodków? W niebieskich oczach panny Prescoot zamigotały iskierki zainteresowania. Och, tak, tak, to by nawet było bardzo podnieca jące! Czuję, że dziś jeszcze zacznę dyktować mej sekre tarce pierwszy rozdział nowej powieści. Mam nawet ty tuł: „Straszliwa tajemnica arystokraty!” Zaraz nadam z morza radiotelegram do mojego wydawcy, żeby sobie przygotował odpowiedni zapas papieru. Muszę pana za ten pomysł ucałować! I nie zważając na obecność pasażerów, panna Patry cja gorąco wycałowała profesora, zostawiając na jego pomarszczonych policzkach ślady swych warg. Tymczasem w grupie oczekujących wszczął się dziw ny gwar. — Płyną, płyną! — wołano na wyścigi. — Widać już „Gwiazdę”, jest na wysokości przylądka Kaliakra! Pły nie pod wszystkimi żaglami! Profesor podał lornetkę sławnej powieściopisarce. — Och, och, widzę ją doskonale — wołała z entuzjaz mem. — W drodze do Stambułu napiszę jeden, dwa, co ja mówię, trzy rozdziały i zaraz po wylądowaniu prze ślę je samolotem do Londynu! Zaokrętowanie pasażerów minęło gładko i w godzinę 40 później „Gwiazda” wypłynęła z zatoki na pełne morze, ubierając kurs na południe. Upał wzmagał się z każdą chwilą. W kajutach włączono urządzenia klimatyzacyjne. Obiad minął w wesołym nastroju, zwłaszcza że morze było spokojne, a kucharz nie żałował greckiego wina, które roznosili stewardzi, przybrani w pirackie stroje. Po obiedzie część pasażerów poukładała się na leża kach, aby zażyć kąpieli słonecznej, część zaś udała się do kajut na wypoczynek. Nie muszę chyba dodawać, iż panna Prescoot bez chwili zwłoki przystąpiła do dykto wania swej nowej powieści, którą zakroiła na około czterysta stńon druku. Do późnego wieczora dochodził / jej kabiny stukot maszyny do pisania, obsługiwanej przez młodziutką sekretarkę pisarki, pannę Suzy Lennox. Dzięki pomyślnym wiatrom „Gwiazda” osiągnęła redę portu w Stambule wczesnym rankiem dnia następnego. Do zgromadzonych przy śniadaniu pasażerów prze mówił przez głośniki sam kapitan Laiby: — Uwaga wszyscy pasażerowie! Nasz statek znajduje się na redzie Stambułu. Wkrótce wejdziemy do portu. Pobyt w mieście potrwa jeden dzień. Oto znów macie państwo okazję, aby raz jeszcze przejść się po ulicach lego pięknego grodu. Szczególnie zachęcam do odwiedze nia bazaru i zaopatrzenia się w złoto, które jest tu bar dzo tanie. Odnalezienie części bazaru, w której znajdu ją się sklepy złotników i sprzedawców szlachetnych ka mieni, nie nastręczy wam żadnych trudności, gdyż w dzielnicy tej słychać wyłącznie język polski. Wszyscy pasażerowie proszeni są o stawienie się na statku o pół nocy. O godzinie pierwszej po północy odpływamy w dalszą drogę. Życzę pomyślnych zakupów.
Rozdział piąty MAPY PIRI RAISA Natychmiast po zacumowaniu statku w bliskości Zło tego Rogu James Laiby wsunął do kieszeni odbitkę zdję cia przedstawiającego zarysy Smokonii i, zamknąwszy swą kajutę, wyszedł na pokład. Przy trapie spotkał Archibalda, który na jego widok szybko cisnął niedopa łek papierosa do wody. — Masz wszystko co trzeba? Archibald wyszczerzył pożółkłe od tytoniu zęby, co w jego mniemaniu miało oznaczać promienny uśmiech. — Jasne, że tak. Nigdy się bez tego nie ruszam. To mówiąc mrugnął okiem i nieznacznie wskazał pal cem (oczywiście również poĆólkłym od tytoniu) jeden z guzików swej marynarki. — Najnowszy aparat szpiegowski — dodał zniżając głos, choć nikogo nie było w pobliżu. — Pracowałem nad nim przez dwa lata. Czy różni się czymkolwiek od ponostałych guzików ? — Byłoby źle, gdyby się różnił — rzekł Laiby. — A nie zgubisz go? — Spokojna głowa, kapitanie — odparł Archibald. — Jc :t przyszyty nylonową żyłką, używaną do połowu bar- rakud. 42 Obydwaj mężczyźni zbiegli z trapu i wmieszali się w barwny tłum, zalegający przyległe do przystani ulice. Znalazłszy się na słynnym moście, prowadzącym do naj starszej dzielnicy miasta, James Laiby przystanął i chwy cił Archibalda za ramię. — Patrz — powiedział. — Ten zamek na wzgórzu to słynne Topkapi, stara siedziba tureckich sułtanów, a obecnie jedno z najbogatszych muzeów świata. Pamię taj, żebyś niczego nie próbował zwędzić. — Postaram się — obiecał Archibald lekko zawiedzio nym tonem. — Ale pilnuj mnie, żebym się nie zapom niał. — Sam się musisz pilnować — powiedział ostro Laiby. — Dziś mamy ważniejsze sprawy do załatwienia. Nie chcę mieć do czynienia z turecką policją. Na tle bezchmurnego nieba ostro odcinały się wy smukłe minarety meczetów. Brudną wodę Bosforu mełły śruby statków, utrzymujących łączność pomiędzy euro pejską i azjatycką częścią miasta. Przy nabrzeżu roiło się od rybackich łodzi, na których smażono ryby nie dawno złowione w morzu. Gęste od upału powietrze przesycone było zapachem oliwy i dymu z piecy ków opalanych węglem drzewnym. Nad miastem prze leciał wielki samolot pasażerski, zniżający się już ku lotnisku. Przeciskając się przez hałaśliwy tłum zgromadzony przy niezliczonych straganach, obaj panowie dążyli bocz nymi uliczkami ku zamkowi, otoczonemu murem za opatrzonym w liczne baszty. Archibald podał kapitanowi banana. — Poczęstuj się — powiedział. — Skąd to masz? — Zwędziłem — przyzna! się Archibald. — To jesz cze nie muzeum, więc pomyślałem, że... 43
— Ja jestem od myślenia, rozumiesz? — Tak jest. Już będę grzeczny. Ale powiedz mi, po jaką cholerę idziemy do tego muzeum? Ja bym wolał do jakiejś porządnej knajpy. — Archibaldzie — rzekł surowo James Laiby. — Sprawa jest bardzo poważna. Skoro jednak koniecznie chcesz wiedzieć, powiem ci krótko: Idziemy sfotografo wać mapy Piri Raisa. — Kogo? — Piri Raisa. To był taki sławny pirat turecki, żyjący w XVI wieku. Zrobił wielką karierę. Został nawet admi rałem tureckiej floty, która panowała na całym Morzu Śródziemnym. — I co z tego? — To, głąbie kapuściany, że ów pirat znakomicie ry sował mapy. Między innymi pozostawił po sobie dwie mapy świata. Archibald pogardliwie wydął wargi. — Też mi zasługa! Jeszcze lepsze mapy mogę sobie kupić w każdym sklepiku. — Nie przerywaj. Piri Rais odrysowal je ze znacznie starszych map, pochodzących z Dalekiego Wschodu i do tego tajnych... Są na nich nie tylko brzegi Antarktydy, ale także Patagonia i Ziemia Ognista, których wtedy nikt jeszcze nie znał. Są dość dokładnie oznaczone oby dwie Ameryki oraz Grenlandia. A najważniejsze jest to, że zarówno Antarktyda jak i Grenlandia wyglądają tak, jakby nie były jeszcze pokryte lodami. Co więcej, są narysowane w ten sposób, jakby zostały zdjęte z lotu ptaka. — Cie choroba — mruknął zaciekawiony Archibald. — Z tego, co dziś wiemy — ciągnął kapitan — po krywa lodowa na biegunach powstała około dziesięciu tysięcy lat temu. Tak więc mapy Piri Raisa pokazują 44 stan sprzed tego czasu. Nie jest więc wykluczone, że znajdziemy na nich Smokonię, która w późniejszej epoce została pokryta lodami. — I co z tego? — powtórzył swe pytanie Archibald. — Gdyby nawet była, to jak się do niej dobierzemy? — To jasne, żc nie będziemy topić lodów — rzeki Laiby. — Ale takie odkrycie będzie można dobrze sprze dać. — To już jest coś — przyznał Archibald. — A co zro bimy, jeżeli jej nie znajdziemy na tych zbzikowanych mapach? Piri Rais mógł się upić i zapomnieć o jej na rysowaniu. — Pili Rais był muzułmaninem i nie używał alko holu — sprostował Laiby. — Jeżeli jej nie znajdziemy, będziemy szukać gdzie indziej. Cierpliwość jest cnotą, a ty chyba chciałbyś uchodzić za człowieka cnotliwego, nie? — Pewnie, że chciałbym. Ale to diabelnie trudna sprawa. Rozmawiając w ten sposób obaj panowie znaleźli się przed masywnymi drzwiami muzeum i po chwili zamel dowali się w sekretariacie, wyrażając chęć zamienienia kilku słów z samym Naczelnym Dyrektorem. Dyrektor Muzeum, pan Ismet Denizli, niski grubasek odznaczający się łysiną i okularami w grubej rogowej oprawie, siedział za biurkiem w gabinecie, którego ścia ny od dołu do góry były wyłożone książkami w skórza nych oprawach. W jednym z rogów gabinetu stał ogrom ny zabytkowy globus. — Czym mogę panom służyć? — zapytał dyrektor, częstując gości cygarami. — Interesują nas mapy Piri Raisa — rzekł James Laiby — i bylibyśmy bardzo wdzięczni za ich pokaza nie. Ja i mój przyjaciel Archibald jesteśmy kartografami 45 >
i należymy do ścisłego grona ekspertów organizacji UNESCO. — Bardzo mi przyjemnie — odparł pan Denizli. — Czy panowie napiją się kawy? — Wolałbym coś mocniejszego — wtrącił Archibald, ale urwał, gdy poczuł na swej stopie ucisk buta swego towarzysza. — Turecka kawa jest bardzo mocna-— uśmiechnął się dyrektor i wezwawszy sekretarkę polecił jej przyniesie nie trzech filiżanek narodowego napoju Turków. — A więc chcecie panowie zobaczyć te mapy na włas ne oczy — ciągnął dalej, maczając wargi w aromatycz nym płynie. — To ślicznie, zaraz je zobaczycie. Uprze dzam tylko, że nasze surowe przepisy nie zezwalają na robienie fotografii. — To zupełnie zrozumiałe — przyznał Laiby. — Zresztą, jak pan widzi, nie mamy przy sobie aparatów fotograficznych. — Proponuję więc — rzekł dyrektor — żebyśmy spo kojnie wypalili po cygarze i wypili kawę, zanim udamy się do magazynu. Zapewniam was, że doznacie niezapo mnianych wi'ażeń. Ujrzycie bowiem coś, co stanowi jed ną z najciekawszych zagadek naszych czasów. Kto wie, czy oryginały map, na których opierał się Piri Rais — oby jego imię trwało przez wieki — nie zostały wykona ne przez Kosmitów w jakiejś zamierzchłej epoce? — Cie choroba — mruknął znów niepoprawny Archi- bald, ale ugryzł się w język, skarcony surowym wzro kiem kapitana. — W takim razie chodźmy — rzekł po wypiciu kawy dyrektor i otworzywszy drzwi gabinetu poprowadził swych gości do windy, która uniosła ich na piąte piętro budynku. — Czy panowie długo zabawią w Stambule? 46 — Niestety nie — odparł James Laiby. — Dziś w nocy odpływamy na Rodos, dokąd wzywają nas pilne obo wiązki służbowe. Nasz pobyt w Turcji jest ściśle ograni czony. Dyrektor Denizli pokiwał głową. — Ach, wy ludzie Zachodu, wiecznie się gdzieś spie szycie, w przeciwieństwie do nas, którzy doceniamy spo kój, dobre jedzenie i nie lubimy się spieszyć I tak wszy stko przyjdzie we właściwym czasie. — Trudno. My uważamy, że czas to pieniądz. W każ dym razie mogę pana zapewnić, że na całe życie zacho wamy w pomięci turecką gościnność, drogi panie dyrek torze... Panna Patrycja Prescoot mogła być bardzo zadowo lona z wizyty na bazarze. Udało się jej kupić piękny na szyjnik z pereł, dwie ziole bransoletki oraz misternej roboty pierścionek z brylantem. Schowawszy swe na bytki do torebki, powędrowała krętymi uliczkami do meczetu Aja Sofia, aby raz jeszcze nasycić swe oczy wi dokiem bizantyńskich mozaik, zachowanych w pełnej krasie mimo upływu czternastu stuleci. Po wyjściu ze świątyni usiadła przy stoliku ulicz nej kawiarenki, aby pokrzepić się oranżadą, w której prócz plasterka pomarańczy pływały przeźroczyste kost ki lodu. Pixy i Dixy zachowywały się nader spokojnie, za pewne ze względu na upał. Obydwa pieski, przywiązane do nogi krzesełka, ułożyły się w cieniu stolika. Panna 1’atrycja mogła więc rozkoszować się widokiem dorod nych kwiatów, urozmaicających soczysty i równo przy strzyżony zieleniec. Pociągając zimny napój przez słom kę, podziwiała wznoszący się w oddali Błękitny Meczet, 47