STANISŁAW ZAŁUSKI
PRZERWHNY
CZ/jb*
ERRATA
do tyt.: Przerwany rejs „Czarnych Piratów”
Projekt okładki
ZDZISŁAW WALICKI
/
KTBA0MICTHOMORSKIE • GDAŃSK1973
Okładkę i ilustracje wykonała
ELŻBIETA BARCIK
Redaktor
Bohdan Kubicki
Redaktor techniczny
Danuta Teresińska
Korektor
Maria Dmochowska
I
Jego pierwsza myśl po przebudzeniu była: „Nie ma dziad
ka”. Tapczan pod przeciwległą ścianą pusty, przykryty
barwną narzutą. Z dywanu zniknęły śmieszne, przydeptane
kapcie, spod okna stara fibrowa walizka, ze stołu fajka
i skórzany kapciuch na tytoń. Zamknął oczy. Nie chciał
patrzeć. Nie chciał myśleć, co będzie robił dziś, jutro, przez
resztę wakacji. W kuchni ojciec pobrzękiwał naczyniami.
Zaraz wyjdzie do biura. Janek wyciągnął rękę. Na półce
nad tapczanem zdalnie kierowany czołg. Postawił się dzia
dek. Taki czołg kosztuje około dwustu złotych. Fajny pre
zent, ale lepsze byłoby coś, co wiązałoby się z morzem,
z dziadkowymi opowieściami. Na przykład fajka. Dziwna,
pokrętna fajka, której cybuch zdobią totemiczne znaki.
Fajki oczywiście dziadek nie mógł ofiarować. Dla nięgo
to pamiątka. Dar wielkiego Kuolomi, wodza Papuasów.
„To było chyba w tysiąc dziewięćset dwunastym roku
w czasie rejsu z Szanghaju do Singapuru. Tajfun potrzaskał
nam główny maszt. Na domiar złego wpakowaliśmy się na
mieliznę u brzegów Nowej Gwinei. Sytuacja paskudna.
Bez pełnego ożaglowania ani marzyć o zejściu z niej.
Wprawdzie drzewa pod dostatkiem — wyspę, jak okiem
sięgnąć, porastały palmowe lasy — ale w iatr znowu się
wzmagał i w razie sztormu nasza nadwątlona fregata po
szłaby w kawałki. Więc stary — to znaczy kapitan —
wysłał mnie z samego rana z grupą cieśli po nowy maszt.
Wpłynęliśmy szalupą w ujście strumienia, rzuciłem kotwicę.
Cieśle wyszukali odpowiednio proste i wysokie drzewo.
Blisko wody, żeby nie było kłopotu z transportem. Zosta
wiłem ich, a sam z fuzją ruszyłem w głąb lasu. Myślałem,
5
że kucharz ucieszy się kawałkiem świeżej dziczyzny. Brną
łem jakiś czas przez gęstwinę, gdy z zarośli rozległ się
krzyk rajskiego ptaka. Odpowiedział mu drugi, potem
trzeci. Poczułem, że mimo tropikalnego upału robi mi się
zimno. Nie miałem wątpliwości, że to nie barwne ptaki
obserwują mnie z ukrycia. Musiałem szybko podjąć decyzję.
0 dzikości i okrucieństwie mieszkańców Nowej Gwinei
w tamtych czasach mówić nie będę. Jeszcze dziś wypadki
kanibalizmu nie są tam rzadkie. Przez las szedł huk siekier.
Potem trzask, łomot. Jakby uderzył piorun. Chwila ciszy
1 znowu postukiwania. Moi ludzie ścinali już gałęzie na
zwalonym pniu. Może był jeszcze czas ich ostrzec, gdybym
zawrócił biegiem. Mogliśmy wskoczyć do szalupy i pod
osłoną mojej strzelby odpłynąć. Tyle że powrót bez masztu
to wyrok śmierci na całą załogę. Przede mną las rzednął.
Proste słupy palm z wiechciem liści na szczycie. To dawało
przynajmniej gwarancję, że mnie nie ustrzeli z najbliższej
odległości miejscowy snajper. Uszedłem jeszcze kilkadzie
siąt kroków i zobaczyłem ich. Stu, może dwustu wojowni
ków w pełnym uzbrojeniu, z dzidami i lukami. Zbliżali
się szerokim półkolem, otaczali mnie, odcinali od morza.
Przełożyłem fuzję do lewej ręki, tak jednak, żeby mieć
palec na spuście, a prawą uniosłem w przyjacielskim po
zdrowieniu do góry. Poza tym żadnego zbędnego ruchu,
żadnego gestu, który by świadczył o lęku. To ich musiało
zastanowić, bo zatrzymali się. Przed szereg wyszedł olbrzy
mi mężczyzna, prawie nagi, w przepasce na biodrach
i z pękiem piór rajskich ptaków we włosach. Łuk miał
przerzucony przez ramię, w ręku lekką siekierkę. ""Witam
cię, wodzu, jak się tam nazywasz* — powiedziałem. Odparł
w zupełnie znośnej angielszczyźnie: ""Czy biały człowiek
wie, że jeżeli Kuolomi da znak swoim wojownikom, to
biały człowiek zostanie zabity i zjedzony?* Patrzyłem
mu prosto w oczy jakbym go chciał zahipnotyzować. ""Kuo
lomi nie zrobi tego •— rzekłem z mocą. — Kuolomi wie
równie dobrze jak biały człowiek, że jedna strzelba nie
wystarczy na dwieście łuków i dwieście oszczepów. Ale
wielki wódz wie także, że w zatoce stoi okręt białych
ludzi, a na nim pięćdziesiąt armat, które strzelają dalej niż
sięga wzrok najbystrzejszego wojownika. Jeżeli biali lu
dzie nie wrócą na pokład przed zachodem słońca, mor
derczy ogień spadnie na wioski i pola Papuasów. Czy
6
sławny wódz chce zagłady swego plemienia?* Umilkłem,
trochę wyczerpany przydługą mową, i czekałem, co na
stąpi. Oczywiście na naszej łajbie nie mieliśmy ani jednego
działa, ale tego nie mógł przecież Kuolomi odgadnąć. Ta
chwila była jedną z najdłuższych w moim życiu. Od odpo
wiedzi zależał nie tylko mój los i los nic nie podejrzewa
jących cieśli, ale również przyszłość statku i reszty za
łogi. Kuolomi myślał ze zmarszczonymi brwiami, a ja ocza
mi wyobraźni widziałem już ognisko i rożen, na którym
ludożercy będą mnie podsmażali. Wreszcie wódz zapytał,
dlaczego wycinamy las na ziemi jego przodków. To już
brzmiało lepiej. Wyjaśniłem, że nie las, a jedno drzewo.
Pominąłem milczeniem sprawę awarii. ""Biali ludzie —
kończyłem — nie biorą niczego za darmo. Ich hojność
dorównuje potędze. W zamian za marny, spróchniały pień
ofiarowuję ci, wodzu, moją strzelbę. Używaj jej ku swej
chwale i niech najszybszy kangur nie ujdzie przed tobą*.
Złożyłem fuzję u nóg Kuolomiego. Cofnąłem się. Kapitan
mówił potem, że nie wolno mi było tak postąpić, że na
leżało zachować szansę przynajmniej jednego strzału. Ale
ja wiedziałem swoje. Przejrzałem Kuolomiego. Jego dzikie,
w gruncie rzeczy szlachetne serce. Tylko w ten sposób
mogłem go ujarzmić. Szarża aż poza granicę zuchwałości”.
Odrzucił kołdrę, zsunął się z tapczanu. Wykonał kilka
przysiadów i kilka podskoków. Tamto było wczoraj. Wczo
raj trwające prawie trzy tygodnie. Historię fajki Kuolo
miego dziadek opowiadał jako jedną z pierwszych. Słuchał
jej uważnie, ale z rezerwą. Tak jakby to był rozdział wy
jęty z Karola Maya czy Coopera.
„Ty to sam przeżyłeś, dziadziu”?
„A jak myślisz? Oczywiście! Marynarze, którzy dużo
pływają, zwłaszcza po egzotycznych morzach, mają naj-
przedziwniejsze przygody”.
„Musiałeś być strasznie odważny”.
Dziadek trochę się namyślał, nim odpowiedział:
„Odwagę, Janku, rodzi potrzeba. Kiedy wiesz, że nie
ma innego wyjścia, musisz się okazać dzielny. W każdym
razie zawód marynarza, to nie zajęcie dla maminsynków”.
To mu trafiło do przekonania. Właśnie od tej pory za
czął patrzeć na dziadka inaczej. I następne opowieści przyj
mował już bez zastrzeżeń. Przyjmował z rosnącym entu
zjazmem. Wchodził w dziwny świat tajfunów, orkanów
7
i koralowych atoli. W świat, gdzie wulkany opluwały
niebo ogniem. Gdzie życie ludzkie było uzależnione od
jednego kłapnięcia szczęki rekina.
Do pokoju zajrzał ojciec. Był gotowy do wyjścia. W ręku
parasol. Pod pachą aktówka.
— Wstałeś już? Mleko stoi na kuchni. Reszta w lodówce.
Spotkamy się w szpitalu u mamy. Nie zapomnij, że dzisiaj
dzień wizyt.
Trzasnęły drzwi. Został sam. Pierwszy raz sam od trzech
tygodni. Przeszedł do łazienki. Umył ręce i twarz. Ciepłej
wody nie było, więc zęby pozostawił w spokoju. Jeden
z nielicznych przywilejów wynikający z nieobecności
matki. Śniadanie zjadł w kuchni. Dzień pochmurny. Przez
okno widział zamiast błękitu brudnoszare rozlewisko
chmur. Myślał, że jeżeli zacznie padać deszcz, nie będzie
mógł nigdzie wyjść. Z nikim nie był umówiony, czuł na
rastającą nudę.
O tej porze dziadek rozpoczynał zwykle swoje opowia
dania. Prawie słyszał jego głos. Cichy, trochę monotonny,
a przecież sugestywny, zmuszający do uwagi. Z początku
nie przypuszczał, że z dziadkiem może być tak fajnie. Ni
czego się już nie spodziewał po tych pechowych wakacjach,
kiedy nie dostał się na kolonie, a choroba matki unieru
chomiła ich w Miasteczku. Nawet forma listu, w którym
dziadek zapowiadał swój przyjazd, nie zainteresowała go.
Nie mogła góra do Mahometa, to się pofatyguje Mahomet
do góry. W zeszłym roku stuknęło mi osiemdziesiąt lat.
Najwyższy czas, żeby się jeszcze z wami zobaczyć i poznać
waszego Janka. W czwartek wieczorem podnoszę kotwicę,
a w piątek rano wpływam do waszego portu.
„Tego tylko brakowało do wszystkich zmartwień — sko
mentował ów list ojciec. ■— Stary, zdziwaczały marynarz.
Będziemy z nim mieli kupę kłopotu”.
Dopił resztę mleka. Wstawił szklankę do zlewozmywaka.
Ścierką zgarnął okruchy ze stołu. Ojciec nie był entuzjastą
dziadka. Od pierwszego dnia ustosunkował się do niego
niechętnie i tak już pozostało do końca. W przeddzień
wyjazdu nawet się trochę pokłócili. Ojciec zmywał naczy
nia po kolacji, a oni siedzieli w większym pokoju i roz
mawiali.
„Dziadziu — zapytał wtedy. — Mówiłeś o tylu pod
różach, a nie wspomniałeś o tej pierwszej. Jak to się
stało, że zacząłeś pływać na okręcie”?
„Mieszkałem w Gdyni. U nas każdy chłopiec pragnął
zostać marynarzem”.
„Ale w jaki sposób? Czy nigdy nie chodziłeś do przed
szkola, do szkoły? Nie bawiłeś się w Indian”?
Dziadek pogrzebał ubijaczem w sławnej fajce:
„Pamiętaj, Janku, że od tego czasu minęło prawie sie
demdziesiąt lat. O przedszkolach nikt chyba wtedy nie
słyszał. Do szkoły, naturalnie, chodziłem. Ale co tam
szkoła, kiedy za vydm ą, nieomal za progiem chaty, szu
miało morze. I szkołę, i zabawę miałem przy łodziach,
które czekały wyjścia na połów. Mieszkaliśmy u stóp
oksywskich wzgórz. Tam, gdzie dziś jest port wojenny.
W czasie sztormu rozpryski fal zraszały nam szyby w ok
nach. Wcześniej nauczyłem się rozpoznawać gatunki mew
niż ptactwo domowe. I od początku, od takiego berbecia —
opuścił dłoń poniżej stołu — pracowałem. Najpierw razem
z kobietami przy sortowaniu ryb i łataniu sieci, a kiedy
trochę podrosłem, próbowałem się brać za wiosła”.
W kuchni ucichł szum wody. Widać ojciec również się
zainteresował opowiadaniem dziadka.
„Miałem wtedy chyba szesnaście lat. Pojechaliśmy
z ojcem na targ do Gdańska. Choć to z Gdyni niedaleko,
dla mnie gratka połazić po wielkim porcie. Do Gdyni wte
dy handlowe statki nie zawijały. Nie miałyby czego szukać
w rybackiej wiosce. A tu stały kolosy rzędem, jeden obok
drugiego. Bandery: niemiecka, angielska, duńska, norwe
ska. Idziemy sobie bulwarem, przy którym co krok to ta
werna, w której towarzystwo z całego świata się kotłuje,
zadzieramy głowy ku masztom. Naraz patrzymy: tłum
ludzi. Cisną się do brzegu, na wodę pokazują. Ojciec wdał
się w pogwarki ze znajomymi. Okazało się, że jednemu
kapitanowi wpadła do portowego kanału kaseta z pieniędz
mi. Stary dawał pięć funtów temu, kto ją znajdzie. Ale nikt
nawet próbować nie chciał. Listopad, woda brudna, osiem
metrów głęboko — szkoda czasu i zdrowia. I wtedy ojciec
powiedział: "No, synu, może ty byś znurkował?* Bo o mnie
już wtedy mówili, że pływania musiałem się uczyć od ryb.
Poszedłem pod wodę raz, drugi — w garści trochę szlamu.
Już sam kapitan mówi: “-Dosyć, nie męcz się, boy.* Bo
to był Anglik. Uparłem się. Taki już byłem. Znowu macam
9
po dnie. Płuca puste, tchu brakuje. Nagle coś twardego
pod ręka- Ludziska krzyku narobili, jak mnie zobaczyli
z kaseja^ bo już myśleli, że koniec ze mną, że nie wypłynę.
Kapitfiń mnie chwali, ojcu dziękuje, pieniądze odlicza. Aż
nagiej jakby się nad czymś zastanowił. "-Dalibyście mi go?
— mówi. — Potrzebuję zręcznego chłopaka na po
kład." Ojciec spojrzał na mnie: »Chcesz w świat, synu?"
Mnie zatkało. O niczym innym przecież nigdy nie myśla
łem. Sposobiłem się do tego od maleńkości. Więc kiedy to
przyszło tak nagle, słowa nie mogłem wykrztusić. Ale ka
pitan widać inaczej zrozumiał moje milczenie, bo znowu
do ojca: "-He is very young-" — to znaczy, że jestem bardzo
młody. Wtedy udało mi się głową zaprzeczyć, a ojciec
mruknął: »Do -wioseł się nada.-" I wreszcie w dłonie się
obaj przepisowo stuknęli, a następnego dnia miałem już
swój hamak w kubryku. Szliśmy do Zanzibaru z ładun
kiem perkalu i szklanych paciorków dla tubylców”.
W tym momencie do pokoju wszedł ojciec. Był prze
pasany fartuchem matki, w ręku trzymał ścierkę do wy
cierania naczyń.
„Dałby dziadek spokój z tymi bajkami. Chłopak i tak
więcej siedzi w lesie albo nad wodą niż nad książkami.
Teraz mu się do reszty w głowie przewróci”.
„Bajki!” — oburzył się dziadek, ale ojciec nie dał mu
dojść do słowa.
„Szkoda, że dziadek nie został powieściopisarzem. Byłoby
pole do fantazjowania”.
„Pisać nie umiem. Ale opowiadać, co sam przeżyłem —
tak. I nie widzę powodu, dlaczego miałbym przestać, jeżeli
to chłopaka interesuje”.
„Interesuje, bo dziadek przedstawia mu cudowne per
spektywy życia bez potrzeby nauki”.
„Tak było. Każda wyprawa na morze to wielka impro
wizacja. I nie ma takiej szkoły, w której można by się
nauczyć przygody”.
„Może kiedyś. Dzisiaj wszystko planuje się naukowo.
Kosmonauci na przykład do swojej przygody trenują
łatami. I o tym nie wolno ci, Janku, zapomnieć. Nauka
przede wszystkim. Na przygody i marzenia będzie czas,
jak dorośniesz”.
Tak to zapamiętał. Zapamiętał również, że słowa ojca
najmniej go wzruszyły. Był przyzwyczajony do kazań i sta-
10
rał się ich nie słyszeć. Wiedział, że wszyscy rodzice w kółko
powtarzają: „Ucz się!” Bez tego nie uważaliby się pewnie
za rodziców. Kiedy ojciec wrócił do kuchni, pdSkradł się
do dziadka z boku, przybliżył usta do jego ucha:
„Dziadku, ja też zostanę marynarzem. Na pewno”.
Dziadek potrząsnął głową:
„Nic nie mów. Poczekaj, aż go poznasz. Aż go zrozu
miesz. On nie każdego przyjmuje na służbę. Wpierw trzeba
się wyrzec samego siebie. Zapomnieć, że się gdzieś zosta
wiło dom, rodzinę. Za to potem jesteś z nim związany
na śmierć i życie”.
„Mówisz o oceanie, dziadziu?” — rzekł nagle zaniepo
kojony, bo ton głosu i wyraz twarzy starego człowieka
wydały mu się dziwne. Ale dziadek nie odpowiedział.
Wzrok miał nieobecny, nieruchomy. Zębami ściskał mocno
fajkę. I Janek gotów byłby przysiąc, że w pewnej chwili
pierś staruszka się podniosła, że westchnął głęboko, ale
w taki sposób, jakby chciał to westchnienie zatrzymać
w sobie.
Myślał o tym jeszcze raz. Dziadek był dziwnym czło
wiekiem, choć — wbrew sugestiom ojca — z pewnością
nie był dziwakiem. Po prostu kochał morze. Nie potrafił
się z nim rozstawać na dłużej. Nie potrafił o nim nie
mówić. Czym jest morze? Wyjął z biblioteczki mapę
Polski, rozłożył na stole. Patrzył na jej górną część. Nie
bieska jednolita plama, bez zaznaczonych głębokości.
Grube czarne litery: Gdańsk wypływały na zatokę, prawie
pod haczyk Helu. Nieco ponad Gdańskiem trochę mniej
szymi literami zaznaczona Gdynia. Gdynia, rodzinna wioska
dziadka, dziś wielki port. Stamtąd wybiegały w morze
kreskowane linie. Łukiem omijały cypel Helu, ginęły poza
krawędzią mapy. Przy nich narysowane małe okręciki
i litery. Litery i cyfry: Gdynia — London 1479. Gdynia —
New York 7478. Gdynia — Rio de Janeiro 11028. Gdynia —
Shanghai 20762. Odległości były z pewnością liczone w mi
lach. Dziadek wszystkie odległości podawał zawsze w mi
lach.
Otworzył szafkę, w której trzymał przybory szkolne.
Wyjął cyrkiel. Wyregulował go na skali. Wbił jedną nóżkę
w mapę w miejscu, gdzie pojedyncze kółko głosiło o istnie
niu Miasteczka. Szybkimi obrotami powędrował w kierun
ku Gdyni. Wyszło ponad czterysta kilometrów w linii pro-
11
stej. Rzucił cyrkiel, wsunął na nogi sandały, wyszedł
z domu.
Na placu zabaw cisza. Kilku maluchów grzebało się
w piaskownicy. Obszedł osiedle dookoła. Nie spotkał ani
jednego kolegi. Powoli ruszył ulicą, którą przed kilku
nastu godzinami odprowadzał dziadka na pociąg. Mijał
znajome domy, sklepy, ogródki. Wszystko tu było swoj
skie. W ciągu prawie dwunastu lat swego życia zdeptał
każdy m etr kwadratowy tej ziemi. Jego Miasteczko. Jesz
cze przed miesiącem nie zamieniłby go na żadne inne
miejsce wr świecie. Teraz patrzył na nie z mimowolnym
zdziwieniem. Jakby chciał powiedzieć: „Co ja tu jeszcze
robię?”
Stacja kolejowa u wylotu długiej ulicy. Czerwony bu
dynek z wysoko spiętrzonym dachem. Drzewa wokół placu,
pod nimi kiosk „Ruchu” i budka z piwem i słodyczami.
Pusto. O tej porze nie przejeżdżał tędy żaden pociąg oso
bowy. Ostrożnie wśliznął się do wnętrza. Za szybą samotna
kasjerka czytała książkę. Zatrzymał się przy okienku, pa
trzył na nią. Nie śmiał jej przerwać. Nie bardzo wiedział,
czego właściwie od niej chce. Ona sama go spostrzegła,
odłożyła książkę, podniosła głowę.
— Słucham?
Zrozumiał, że został potraktowany jak dorosły, jak pa
sażer.
— Proszę pani —• wyszeptał.
Kasjerka nie dosłyszała go, otworzyła okienko. Patrzyła
pytająco.
— Przepraszam — powiedział mobilizując całą odwagę. —
Ile kosztuje bilet do Gdyni?
— Normalny czy ze zniżką?
— Ze zniżką. Szkolny.
— Osiemdziesiąt jeden złotych i dwadzieścia groszy.
— A... — zająkał się. — Ten wieczorny pociąg... czy to
jedyny pociąg do Gdyni?
— Jedyny bezpośredni. Kupujesz bilet?
— Nie. Ja tylko tak pytałem...
Wycofał się w popłochu. Był oszołomiony. Rzeczowe
beznamiętne podejście urzędniczki do sprawy zaszokowało
go. Więc wystarczy podejść do okienka kasy, wyjąć
pieniądze... Zatrzymał się na betonowych, mocno wytartych
schodkach. Przed nim ulica spadała w dół ku rynkowi.
12
Na placu wciąż pusto. Tylko przy budce z piwem dwaj
kolejarze ciągnęli z butelek mętny płyn. Zszedł o jeden
stopień niżej. Nie wiedział, co robić z godzinami, jakie
dzieliły go od obiadu. Pogoda się poprawiła. Niebo coraz
bielsze — kolor kawy powoli zalewanej mlekiem. Jeszcze
trochę, a rozbłyśnie słońce.
Zdecydował, że pójdzie wzdłuż torów. Polna ścieżka.
Zapach ziół i skoszonej trawy. Łąkami mógł obejść Mia
steczko, wrócić na osiedle z drugiej strony. Za ostatnim
semaforem liczne tory zlały się w dwie stalowe wstęgi.
Wszedł między nie, maszerował skaczącym krokiem z pod
kładu na podkład. Wciąż myślał o rozmowie z kasjerką.
To była granica, poza którą nie chciał, czy może bał się
wyjść. Osiemdziesiąt jeden złotych. Na pewno ma taką
sumę w skarbonce. Dawno nie liczył swoich oszczędności,
ale pamiętał, że są tam banknoty dwudziestozłotowe
i przynajmniej pięć albo sześć dziesięciozłotówek. Zresztą
sprawdzi to zaraz. Jak tylko przyjdzie do domu.
Skręcił w bok. Linia kolejowa uciekała wiaduktem ku
odległej ścianie lasu. Poszedł ścieżką wzdłuż łąki. Po pra
wej ręce miał w odległości stu do dwustu metrów rząd
wierzb wyznaczających koryto niewidocznej stąd rzeczki,
po lewej druciany płot okalający ogródki działkowe. Był
w połowie drogi do Miasteczka, kiedy usłyszał, że ktoś go
woła po imieniu. Zatrzymał się. Z trzcin porastających
brzegi strumienia biegła dziewczynka w krótkich chłopię
cych spodniach i kremowej bluzce, przy której opalona
twarz i ramiona zdawały się prawie czarne. Długi, jasny
warkocz obijał się w pędzie po plecach. Poznał ją: Basia,
młodsza siostra Zdziśka Kowalika, z którym od pięciu lat
siedział w szkole w jednej ławce. Dopadła do niego zdy
szana.
— Janek! — wysapała. — Jakie szczęście, że przyszedłeś.
Ratuj nas, bo zginiemy!
— Co się stało? — zapytał niechętnie. Basia była roz
gorączkowana, podniecona i na pewno miała do zakomu
nikowania coś bardzo ważnego. Ale on zbyt był pochło
nięty swoimi sprawami, żeby się przejmować kłopotami
smarkuli po trzeciej klasie.
— Wielki Kowboj chce nam odebrać „Królową Pacy
fiku”.
13
— Co? — Mimo woli zmarszczył brwi. — Wielki Kow
boj?
— Żebyś wiedział! Przed godziną przylazł na wyspę
z całą swoją bandą. Taki bezczelny typ! Mówi: „Rekwiruję
tę łajbę. Żebym was tu więcej, pętaki, nie oglądał”.
Wzruszył ramionami. Chciał przez to zaznaczyć swój
dystans wobec całej sprawy. Basia jakby to dostrzegła.
— Janek! — powiedziała żarliwie. — Musimy się bronić!
Oni teraz poszli na plażę. Kąpią się. Ale na pewno nie
długo wrócą i wtedy...
Nie dokończyła. Patrzyła na niego błagalnie.
— No — poskrobał się w głowę. — W zasadzie...
Basia mu przerwała:
— Przecież im nie oddamy „Królowej Pacyfiku”. To
twój okręt. Okręt Czarnych Piratów!
— Niby tak — rzekł bez zapału.
Tę łódź znaleźli wiosną na pół zatopioną w trzcinach.
Wylali z niej wodę, pozatykali szpary, na rufie wywiesili
czarną piracką flagę. Blisko przez dwa miesiące, aż do
końca roku szkolnego, stare, spróchniałe czółno było ich
flagowym okrętem. Niemal każde popołudnie spędzali wte
dy nad rzeczką. Janek, Zdzisiek, Darek Olszewski przezy
wany Bocianem, paru innych chłopców z ówczesnej pią
tej A. Staczali bitwy morskie i pojedynki korsarskie. Wpa
dali na mielizny i rozbijali się o podwodne skały. Walczyli
z ludożercami i ciskali harpunem w najtłustsze wieloryby.
Potem część załogi wyjechała na wakacje. Choroba matki
i przyjazd dziadka sprawiły, że Janek nieomal zapomniał
o wysepce, przy której „Królowa Pacyfiku” miała swój
macierzysty port.
— Zdzisiek jest na koloniach — powiedziała Basia. —
Niecko od samego rana gdzieś się zapodział. A Bocian na
samo wspomnienie Wielkiego Kowboja robi w portki. Jeżeli
ty mi nie pomożesz...
— A to dobre sobie! — Na moment zapomniał o dziad
ku, kasjerce, o swoich nie dopowiedzianych do końca ma
rzeniach. — Ja mam być twoim pomocnikiem w wojnie
z Kowbojami? Wielka pani komendantka się znalazła!
— Nie masz się o co indyczyć. — Basia wydęła wargi. —
Nikt ci nie chce zabierać dowództwa. Byłeś przecież pierw
szym kapitanem „Królowej Pacyfiku”.
— A ty w ogóle nie należysz do załogi.
14
— Należę!
M ruknął coś pod nosem. Wszystko to spadło na niego
zupełnie niespodziewanie, w momencie kiedy był jak naj
bardziej daleki od myśli o dotychczasowych zabawach.
Uważał jednak, że nie wolno dopuścić, aby okręt, który
tyle razy na jego rozkaz stawiał żagle, wpadł w ręce
takiego typa, jak Edek Szala — Wielki Kowboj. I tylko
przez przekorę, żeby się trochę podroczyć z „babą”, po
wiedział:
— Ta stara łajba nic mnie nie obchodzi. Mam ważniej
sze sprawy na głowie.
Basia się wyprostowała. Popatrzyła na niego nieomal
groźnie:
— Tchórz!
— Co? — Zrobił krok naprzód. — Chcesz, żebym cię
trzepnął?
Basia stanęła w pozycji obronnej. Pobladła, ale ani na
chwilę nie opuściła wzroku.
— Wolisz się bić ze mną niż z Szalą, to proszę bardzo —
oświadczyła. — Ale i tak rozgadam wszystkim, że się
przed nim trzęsiesz.
— Wiesz, że gdybym chciał...
— Wiem. Ty jesteś silniejszy nawet od Zdziśka. I co
z tego?
Przyjrzał się jej uważnie.
— Idziemy — rzekł. — Kto tam jeszcze jest na wyspie?
Basia pisnęła z radości. Uwiesiła się jego ramienia.
— Janek, ja tylko tak mówiłam. Ty jesteś najdzielniej
szy z całej budy. I... na pewno pokonasz Wielkiego Kow
boja.
— Zobaczymy. — Zdjął sandały, zagłębił się w trzcinowy
gąszcz. Rozkołysany, szeleszczący las wznosił się nad ich
głowami. Żaby długimi susami pierzchały na wszystkie
strony. Strumień rozlewał się w tym miejscu dość szeroko.
Nurt leniwy, ledwie zauważalny. Woda tylko w niektórych
miejscach sięgała powyżej kolana. Wysepka — kępa po
rośnięta wikliną. Nad nią krzywy pień spróchniałej wierz
by. Przed kępą miniaturowa plaża. Parę metrów kwadra
towych miałkiego piasku. Zza pnia wyjrzało dwóch chłop
ców. Bocian oraz jego młodszy brat Sławek.
— To ty, Janek — powiedział Bocian z widoczną ulgą. —
Wiesz, że Szala wykrył nasz okręt?
15
*
— Wiem. — Rozejrzał się wkoło. Wysepka była elip
tycznie wydłużona i z góry musiała wyglądać, jak zielone,
trochę skośne oko w rozwidleniu rzeczki. Brzeg jednej
cięciwy miał prawie metr wysokości. Drugi łagodnie opadaj
ku wodzie.
„Szkoda, że nie ma Zdzicha — pomyślał. — We dwóch
bronilibyśmy plaży, a Darek z maluchami wartowaliby
z tamtej strony”.
— Weźcie się do lepienia kul z mułu — rozkazał. — Ja
natnę kijów. Nie damy się Kowbojom.
— Hurra! — krzyknęła Basia. Pobiegła nad wodę. Mały
Sławek za nią. Ale Bocian nawet nie drgnął. Stał z szeroko
otwartymi ustami i patrzył się na Janka, jakby nie był
pewny, który z nich dwóch zwariował.
— Ruszaj się. Nie mamy za dużo czasu.
— Ty się chcesz bić z Wielkim Kowbojem?
— Pewnie, że się będziemy bić! — śpiewała Basia. —
Przyfasuję Kowbojowi największą gałą w łeb.
— Nie słuchaj, Janek, tej smarkuli. Gdyby to miała być
wojna na języki, może mielibyśmy z niej pociechę. Jest
nas dwóch, a tamtych najmniej sześciu. Długo tu wytrzy
mamy?
Nie odpowiedział. Myślał, że Bocian ma sporo racji i to
go najbardziej gniewało. Został wplątany w sprawę, która
właściwie przestała być jego sprawą, ale nie było sposobu,
żeby się z niej wyplątać bez utraty honoru.
— Już raz oberwałeś od Szali. Pamiętasz?
— On też. Miał potem ucho wielkie jak kalafior.
— A Bill? A John? Wszystkim nie dasz rady. Zleją nas.
— Słuchaj, Darek — rzekł niecierpliwie. — Może ty byś
sobie gdzieś poszedł?
— Gdzie?
Wszystko jedno. Tak, żebym cię tutaj nie słyszał.
— Nie myśl, że się boję. — Bocian powoli cedził słowa. —
Nie lubię tylko nadstawiać głowy, kiedy nie ma żadnych
szans. Kowboje łodzi nie zjedzą. A za kilka dni, jak wróci
kolonia, skrzykniemy chłopaków i przegnamy ich stąd.
— Mój dziadek — odparł Janek z godnością — nigdy
nie liczył na innych. Potrafił sam z gołymi rękami wyjść
na spotkanie całego pułku ludożerców. I dlatego zawsze
zwyciężał.
— Zwyciężaj i ty w ten sposób.
16
— A ty stąd spływaj! Szybko!
— Dobrze. Pójdę i sprowadzę odsiecz. Jeszcze mi bę
dziesz dziękował.
Janek machnął ręką, jakby się opędzał od osy. Bocian
więcej nie dyskutował. Rozpryskując fontannę wody, prze
biegł przez strumień, włożył pantofle i na swych długich,
cienkich nogach pomaszerował jak mógł najprędzej ku
widocznym na wzgórzu czteropiętrowym blokom.
„Jego by dziadek nigdy nie przyjął na swój okręt” —
pomyślał Janek. Spojrzał na młodszych obrońców. Ci byli
zajęci fabrykowaniem pocisków. Nachyleni nad wodą wy
dobywali z niej rzadki muł, odcedzali go w dłoniach,
uklepywali i układali kula przy kuli na murawie. Byli tak
zaaferowani swoją robotą, że nawet nie zauważyli odejścia
Bociana. Janek poszedł do łodzi, oparł stopę na niecko-
wato zaokrąglonej burcie. Myślał, że ich wiosenne zabawy
# były bardzo niefachowe. „Gdybym wtedy wiedział o morzu
tyle co dziś”. I zaraz postanowienie: „Nie oddam ^Królo
wej Pacyfiku". Choćby nie wiem co się działo, Szala nie
dostanie mojego okrętu”.
Nie łudził się, że walka będzie łatwa. Z Wielkim Kow
bojem miał na pieńku od roku, kiedy to Edek zaczepił go
na szkolnym podwórku. Wybiegł wtedy na przerwę i zo
baczył grupę chłopców z piątej C, którzy grali w nożną.
Niecelna piłka upadła mu pod nogi. Nie namyślając się
podbił ją i ruszył ku bramce. Minął dwóch obrońców,
strzelił pewnie, płasko, obok wyprostowanego bramkarza.
Równocześnie usłyszał dzwonek wzywający na lekcję.
Zawrócił więc i chciał wejść do szkoły, kiedy Edek zagro
dził mu drogę.
„Zapraszał cię kto?”
„A ciebie?” — odparł nie wiedząc jeszcze, że Edek re-
petuje piątą klasę i dopiero od paru tygodni uczy się
w nowym zespole.
Uczniowie wracający z przerwy mijali ich z dwóch
stron, jak potok rozdzielony zwaloną w środek nurtu skałą.
Edek pchnął go pod ścianę budynku.
„Kto chce grać, kiedy my gramy, mnie musi prosić o po
zwolenie” — oświadczył groźnie.
Jankowi krew uderzyła do głowy.
„Widzieliście starszego boiskowego? — powiedział umyśl-
2 — Przerw any rejs... 17
nie głośno do otaczających ich chłopców z piątej C. —
Tylko miotły mu brakuje i dziobaka na papiery”.
Tamci ryknęli śmiechem, a Edek doskoczył do niego
i z całych sił uderzył go pięścią w nos. To nastąpiło zu
pełnie niespodziewanie i przez ułamek sekundy miał wra
żenie, jakby głowa zeskoczyła mu z szyi i uciekła w czar
c i wypełnioną gwiazdami przestrzeń. Potem przeniknął
go ból ostry, świdrujący aż do wnętrza czaszki i to go
otrzeźwiło. Kiedy Edek zamierzył się drugi raz, mógł już
odpowiedzieć ciosem za cios. Chwycili się w pół, upadli
na ziemię, przetoczyli kilkakrotnie jeden przez drugiego.
Wszystko trwało bardzo krótko. Ponowny dzwonek na
lekcję oraz interwencja nauczyciela wychowania fizyczne
go, który akurat wszedł na boisko, przerwały bójkę. Janek
pamiętał jednak, i to musieli widzieć wszyscy chłopcy, że
nie jego ściągnął „gimnastyk” z Edka, ale odwrotnie.
„Od tego czasu urosłem sześć centymetrów. Szala zoba
czy, co to znaczy wejść w drogę marynarzowi”.
Odciął scyzorykiem giętki pręt wikliny, śmignął nim,
niby batem, po wodzie. Jeszcze patrzył na srebrne bryzgi,
jak promyki słońca skaczące nad gładką powierzchnią stru
mienia, kiedy gdzieś w trzcinach trzasnęła gałązka. Zaraz
potem zachlupotała woda, jakby ktoś wyciągał nogi z bło
ta. Nad brzegiem strumienia stanął Miglas przezwany
Johnem, prawa ręka Wielkiego Kowboja.
— Macie się poddać! — krzyknął. — Wódz daje wam
dwie minuty na ewakuację wyspy.
— Powiedz swojemu wodzowi — odkrzyknął Janek —
że może się wypchać trocinami!
Basia zaśmiała się i klasnęła. Miglas zatarł ręce zadowo
lony.
— W takim razie zdobędziemy wyspę siłą — oświad
czył. — Żywa noga stąd nie ujdzie.
Cofnął się w trzciny. Janek gestem przywołał do siebie
załogę.
— Kryć się — rozkazał. — Podpuścimy ich zupełnie
blisko. Dopiero jak będą przechodzili przez wodę, zaataku
jemy bombami.
— Co się stało z Darkiem? — zapytał Sławek. Groźba
Miglasa sprawiła, że nie miał w tej chwili najlepszej miny.
— Poszedł po pomoc. Ma przyprowadzić Niećkę i innych
chłopaków.
18
Sławek przylgnął do pnia wierzby. Janek z Basią wcisnęli
się w rozłożysty krzak łoziny. Tuż przed sobą mieli metro
wej szerokości plażę i szeregi wcześniej ulepionych kul.
Gęsiego, jeden za drugim, Kowboje wyszli z gęstwiny.
Zatrzymali się nad brzegiem strumienia. Byli uzbrojeni
w długie kije. Potrząsali nimi groźnie. Edek Szala coś im
powiedział i zaraz wszyscy pozrzucali pantofle, weszli do
wody. Od wyspy dzieliło ich zaledwie kilka kroków.
— Ognia całą burtą! — krzyknął Janek wyskakując
z ukrycia. Chwytał kule jedną po drugiej i ciskał w prze
ciwników. Obok mignęła jasna bluzka Basi, ale nie miał
czasu obserwować jej poczynań. Błoto nieźle podeschło
i kule nie rozpadały się w powietrzu. W jednej chwili
twarze i ubrania Kowbojów pokryły się czarnymi placka
mi. Ktoś upadł i chlapał się w wodzie, ktoś krzyczał, ktoś
zawrócił i uciekał w kierunku trzcinowego lasu. Jeszcze
moment i sam Edek Szala zaczął ustępować osłaniając
twarz przed kolejnymi razami.
— Przerwać ogień — rozkazał Janek. Kowboje poznikali
już w trzcinach. Basia się wyprostowała. Brudnymi ręka
mi odgarnęła włosy z czoła. Oczy jej błyszczały.
— Wiwat! — krzyknęła. — Zwyciężyliśmy!
— Jeszcze nie — odparł. Był pewny, że Wielki Kowboj
nie ustąpi tak łatwo. „Na odparcie dwóch ataków starczy
nam amunicji. Ale potem...” Z drugiej strony strumienia
posypał się grad pocisków. Szlam, rzęsa, grudki ziemi, na
wet drobne kamienie. Chwycił Basię za rękę, wciągnął
z powrotem w krzaki. Kowboje coraz śmielej wysuwali
się z ukrycia. Perkosa, czyli Bill, wyszedł nawet na sam
brzeg i nachyliwszy się nad wodą zaczął obmywać twarz
z błota. Janek sięgnął po największą bombę, zamachnął się
i trafił go w sam środek głowy. Z gniewnym okrzykiem
Bill skrył się w trzcinach.
— Ale mu przyfasowałeś! — sapnęła Basia.
— Bocian musi być już w mieście — odparł. — Gdyby
przyprowadził ze dwóch chłopaków, mielibyśmy szansę
się utrzymać.
— Przyprowadzi. Na pewno. Zobaczysz, że pogonimy
Kowbojów aż na koniec łąki.
— Uważajcie! — syknął. — Znowu idą do ataku.
Kowboje rozstawili się tyralierą wzdłuż strumienia.
Każdy, prócz kija, był teraz zaopatrzony w potężną bryłę
torfowej ziemi.
— Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć — liczył Sławek. —
Perkosy nie ma. Zabity.
Pierwszy pocisk zaszumiał w liściach. Pacnął w pień
wierzby.
— Musimy ich uprzedzić — powiedział Janek. — Gotuj
się!
Wyskoczył na plażę, nachylił się nad swym arsenałem.
Ale nim zdążył podnieść kulę, poczuł, że ktoś podcina mu
z tyłu nogi, jakiś ciężar wali się na plecy. Czyjeś ręce
opasały go wpół, ściągnęły na ziemię. Upadł na twarz,
a napastnik, którego nie mógł nawet zobaczyć, usiadł mu
na plecach i ze wszystkich sił wpychał jego głowę w pia
sek. Opodal chlupot wody i tryumfalne okrzyki. Kowboje
musieli docierać do wyspy. Kątem oka Janek dojrzał, że
Sławek ucieka w górę strumienia. „Ktoś zaszedł nas od
tyłu — pomyślał. — Teraz koniec”. Szarpnął się rozpaczli
wie, zdołał się przekręcić na bok. W tym momencie runął
na niego nowy ciężar, ponownie rozpłaszczył go na ziemi.
Dwa ciała przetoczyły mu się przez głowę. Tuż przed sobą
zobaczył Basię i Perkosę tarzających się po piasku. Zerwał
się na nogi. Kowboje byli tuż. Zdołał ich ubiec. Pierwszy
dopadł do łodzi, szarpnął sznur, odepchnął się wiosłem na
głębszą wodę.
— Brać go! — Ryk Wielkiego Kowboja.
Był otoczony. Pięciu chłopaków z podniesionymi kijami
natarło na łódź. Ale on, stojąc rozkraczony na obu bur
tach, uderzeniami wiosła powytrącał im kije z rąk.
— Rozwalę łeb każdemu, który się zbliży — oświadczył.
Opodal ogromny plusk i fontanna wody. Basia z Per-
kosą stoczyli się do strumienia. To, co się tam działo,
przypominało walkę dwóch hipopotamów albo dwóch kro
kodyli, jednak ani on, ani otaczający go chłopcy nie zwra
cali uwagi na te zapasy.
— Słuchaj, Strzelecki — powiedział Szala pojednawczo.
— Nam chodzi tylko o łódź. Zostaw ją, to ci pozwolimy
odejść z honorem.
— To wy odejdźcie — odparł. — Łódź jest moja i ni
komu jej nie oddam. — Dla poparcia tych słów ze świ
stem przeciął wiosłem powietrze.
— Dobrze! — krzyknął Edek. — W takim razie spuści-
20
my go na dno, chłopaki. — Skoczył do brzegu. Ze skarpy
zwisały w tym miejscu płaty darni. Oderwał jeden, cisnął
do łodzi.
— W niego wal! — zawołał Miglas.
— Rób to co ja — rozkazał Wielki Kowboj.
Masa ziemi, trawy i błota sypała się ze wszystkich stron.
Nim Janek się zorientował, do czego dążą napastnicy,
„Królowa Pacyfiku” była poważnie obciążona i zaczęła na
bierać wody. Był bezsilny. Wiedział, że tamci tylko czekają
do chwili, kiedy on spróbuje opróżnić łódź z balastu, żeby
się na niego rzucić. Tkwił wyprostowany z wiosłem w obu
dłoniach, a okręt, który tak niedawno jeszcze był przed
miotem jego dumy, zanurzał się coraz głębiej. Przeskoczył
na dziób, żeby utrzymać równowagę, ale to się już na nic
nie zdało. „Królowa Pacyfiku” pochyliła się, zagarniając
wodę całą burtą. Szybko jak kamień poszła na dno. Wśród
radosnego wrzasku napastników, brnąc po piersi w wodzie
dotarł do brzegu. Cisnął wiosło w kierunku wodza Kow
bojów. Nie oglądając się za siebie, ruszył ku miastu.
II
Dopiero na ulicy zorientował się, że jest mokry. San
dały, spodnie, koszula — wszystko ociekało wodą. Ręce
i nogi, a zapewne także twarz miał pokrytą grubą warstwą
błota. Dorośli oglądali się za nim. Dzieci pokazywały go
palcami i chichotały. Nie zwracał na to uwagi. Jesz
cze rozgrzany, podniecony niedawną walką. Mimo prze
granej nie czuł się zwyciężony. Wprawdzie „Królowa Pa
cyfiku” bezpowrotnie spoczęła na dnie strumienia, ale
jego postawa musiała wzbudzić szacunek wrogów. Naj
lepszy dowód, że nikt nie próbował go zaczepić, kiedy
opuszczał pole bitwy.
„Dziadek byłby ze mnie dumny. Zachowałem się jak
prawdziwy m arynarz”.
Na nowo powrócił do rozmowy z kasjerką. Poszedł nieco
dalej w swoich marzeniach. Oto stoi na peronie, wieczo
rem, w blasku jarzeniówek, i czeka na pociąg. Tak jak
czekali ubiegłego wieczoru, kiedy dziadek wracał do Gdyni.
Ale teraz jest sam, z biletem za osiemdziesiąt jeden zło
22
tych w ręku. Poza sobą ma dom, do którego może już
nigdy nie wróci, przed sobą cały świat, przestrzeń straszną
i niezgłębioną jak czarna noc. Wzdrygnął się. Może z zim
na, może z lęku. Przyspieszył kroku, prawie wbiegł na
schody swojego domu.
„To szczęście, że ojciec w pracy. Nie będę musiał się
tłumaczyć”.
Zdjął z szyi klucz, który nosił zawieszony na skórzanym
rzemyku, włożył go w zamek, przekręcił, pchnął drzwi.
Wszedł do przedpokoju, znieruchomiał. Na wprost, nachy
lony nad biurkiem, które stało obok okna w większym
pokoju, ojciec przeglądał jakieś papiery. Na odgłos kroków
podniósł głowę. Popatrzyli na siebie. Oczy ojca się roz
szerzyły, brwi uniosły do góry.
— O Jezu! — powiedział i zamilkł.
Cisza trwała chyba całą minutę. Ojciec nic nie mówił,
kiwał tylko głową. Janka bardzo to denerwowało. Miał
ochotę wrzasnąć na całe gardło, tupnąć nogą, przerwać to
kiwanie głową, choćby później miało nastąpić coś znacznie
dlań gorszego. Wreszcie ojciec się odezwał. Powiedział tak
jakoś do nikogo:
— Rezultat braku matki. Akurat w czasie wakacji. Pra
wie półtora.miesiąca wałęsania się bez zajęcia. Szczęście,
że za parę dni koniec tej kuracji. — Znowu umilkł i tym
razem pokręcił głową w prawo i lewo. — Raz udało mi
się wpaść do domu w godzinach biurowych i widzę: czy
to mój syn, czy diabeł z szopki noworocznej? Coś ty ze
sobą zrobił? — To pytanie było już skierowane do niego.
— Wpadłem do wody.
— Tak. — Ojciec ponownie zaczął się zwierzać komuś
trzeciemu. — Dzisiaj przyszedł i mówi, że wpadł do wody,
a jutro odwiezie go pogotowie i powiedzą, że wpadł pod
samochód. Jak to się stało?
— Zwyczajnie. Pośliznąłem się.
— Gdzie? Dokąd chodziłeś?
— Nie wiesz. Nigdy tam nie byłeś.
— Więc bywasz w miejscach, o których twój ojciec
nawet nie wie. Ciekawe: sam czy w towarzystwie?
— Było więcej chłopców.
— Ale z tamtych żaden się nie pośliznął. Prawda?
Zacisnął szczęki. Milczał.
— Widzisz, co z ciebie rośnie. Ani trochę rozwagi, za-
23
stanowienia. Nie jesteś małym dzidziusiem, żeby latać
z zamkniętymi oczami i wpadać w każdą dziurę. Jestem
pewny, że taki Robert Miglas nigdy by czegoś podobnego
nie zrobił.
Ojciec Miglasa był biurowym kolegą ojca Janka i pan
Strzelecki, często bez specjalnego uzasadnienia, podawał
Roberta jako wzór do naśladowania. Janek wyobraził so
bie minę ojca, gdyby mógł zobaczyć Miglasa po niedawnej
bitwie, i chociaż wcale nie było mu do śmiechu, zachi
chotał krótko.
A to co znowu? — krzyknął ojciec. — Zniszczyłeś
ubranie, umazałeś się jak nieboskie stworzenie i wydaje
ci się jeszcze, że to jest bardzo zabawne? Dobrze! Teraz
muszę wyjechać w teren i wrócę późno, ale wieczorem
porozmawiamy sobie. Tak jak już dawno nie rozmawialiś
my. — Włożył jakieś papiery do aktówki, skierował się do
drzwi. — Umyj się i wypierz swoje rzeczy. Chcę, żeby
do jutra wszystko było czyste. I nie zapomnij odwiedzić
matki. Rozumiemy się?
Janek skinął głową. Po wyjściu ojca skierował się do
łazienki, usiadł na brzegu wanny. Słuchając łagodnego
szumu spływającej z prysznica wody, myślał, że za nic
na świecie nie sprzedałby swojej tajemnicy komuś, kto
ponad wszystkie sprawy stawia kwestię zabrudzonego
ubrania. Tylko dziadkowi mógłby się zwierzyć do końca.
Dziadek rozmawiałby z nim jak z mężczyzną, potrafiłby
nie tylko zrozumieć, ale udzielić mądrej rady. I nagle
gardło mu się zwężyło, nos napełnił się czymś mokrym,
po policzku spłynęła duża kropla, która przechwycona
językiem pozostawiła słony smak na podniebieniu.
Zaraz potem zawstydził się tak, jakby ktoś podglądał go
z ukrycia i energicznie zaczął się przygotowywać do ką
pieli. Zrzucił mokre ubranie, wszedł do wanny, skierował
na ciało strumień gorącej wody. Po kąpieli wyprał spodnie
i koszulę. Nie sprawiało mu to kłopotu. Matka od dawna
zaprawiała go do prac domowych, a od czasu jej choroby
ze wszystkim dawał sobie radę sam.
Po obiedzie zjedzonym u sąsiadów, którzy w tym trud
nym okresie zgodzili się go stołować, złożył wizytę w szpi
talu. Przez dwie godziny rozmawiał z matką o rzeczach
obojętnych, wieczorem, nie czekając na powrót ojca, po
24
łożył się do łóżka. Czytał jeszcze trochę, a kiedy usłyszał
chrobot klucza w zamku, prędko zgasił lampę. W ten
sposób przynajmniej na pewien czas udało mu się odro
czyć „zasadniczą rozmowę”.
Spał długo. Obudził się z uczuciem głodu. Znowu był
sam. Ojciec wyszedł już do pracy. W lodówce znalazł żółty
ser, pasztet, słoik z dżemem. Otworzył na cały regulator
radio i usiadł do śniadania.
Myślał o sprawach ubiegłego dnia i chłodny, rzeczowy
głos kasjerki dźwięczał mu w uszach jak żywy. Nie koń
cząc jedzenia zerwał się i pobiegł do szafy. Wyjął skar
bonkę, wysypał pieniądze na stół. Nie było tego wiele.
Tak jak pamiętał: dwa banknoty dwudziestozłotowe, dzie
siątka z Nike oraz z Kopernikiem dużym i małym, dwie
piątki. Razem z drobiazgiem dziewięćdziesiąt dwa złote
i czterdzieści groszy. Patrzył na swój majątek, a serce
waliło mu w piersi coraz prędzej.
„Pociąg odchodzi o dwudziestej siedemnaście. Dziesięć
godzin jazdy i... okręty, jak białe ptaki. Tak powiedział
dziadek: białe ptaki przelatujące z fali na falę”.
Dzwonek przy drzwiach zabrzęczał trzy razy. Umówiony
sygnał Czarnych Piratów. W popłochu, jak złodziej kry
jący swój łup, zgarnął pieniądze do skarbonki, odstawił ją
z powrotem na półkę, poszedł otworzyć drzwi. Na klatce
schodowej stał Bocian i Wojtek Niecko. Wpuścił ich,
zamknął drzwi. Wojtek rozwalił się zaraz na tapczanie,
sięgnął po leżący na stoliku słonecznik. Bocian stał z opusz
czonymi ramionami.
— Przepraszam cię, Janek — bąknął patrząc na nosy
swoich sandałów. — Nie zdążyłem wczoraj. Chłopaków
nie było. Tylko jego — wskazał Nieckę — zastałem. Nim
oblecieliśmy wszystkie domy...
— Nie bujaj, żeś nie miał pietra przed Kowbojami.
— Słowo honoru — Bocian przestępował z nogi na
nogę. — Już szliśmy nad rzekę. Zapytaj Wojtka.
— Przestań! — Janek położył się w poprzek tapczanu
obok Niecki. I tak byś nic nie pomógł. Za dużo ich było.
— Widzisz! — ucieszył się Bocian. — Ja od razu mówi
łem, że jedyna rzecz, to zwołać naszych chłopaków. Żeby
Kowboje uderzyli pół godziny później, zaszlibyśmy ich od
25
tyłu. Myśmy ich widzieli, jak wracali. A Baśka jeszcze
leżała na wyspie.
— Baśka? — Pierwszy raz od ubiegłego dnia pomyślał
o niej. Nie mógł sobie przypomnieć, co się z nią stało
w końcowej fazie bitwy. Pamiętał jak przyklejona do ple
ców Billa razem z nim przewalała się po płytkiej wodzie.
Potem, kiedy Kowboje zaatakowali go na łodzi, jeszcze
raz mignęły mu jakieś ciała szamocące się między trzcina
mi. I to było wszystko. Po zatopieniu „Królowej Pacyfiku”
już jej nie widział.
— Ty nie wiesz, że Baśkę oskalpowali?
— Oskalpowali? — poczuł, że nogi mu drętwieją. —
Całą skórę jej z głowy zdjęli?
Skóry nie. Tylko warkocz. Obcięli i wrzucili do rzeki.
— Baśka spisała się na medal. — Niecko rozgryzł pestkę,
wypluł łuskę na dłoń. — Perkosa miał całą gębę podra
paną. A Szala mówił podobno, że gdyby nie ona, byliby
cię wzięli do niewoli i zdobyli łódź. Strasznie był na nią
wściekły i sam skalpował.
— To prawda — powiedział Janek. — Baśka mi po
mogła, kiedy Perkosa skoczył na mnie z tyłu.
— Ona ryczała przez te warkocze — rzekł Bocian. —
Jeszcze jej nie widziałem takiej zaryczanej. Bała się wra
cać do domu. Musieliśmy ją holować pod same drzwi. Za
dzwoniliśmy do mieszkania i uciekli.
Tam musiała być draka — powiedział Niecko. —
Znacie chyba starych Zdziśka?
Janek wstał, rozprostował ramiona:
— Idziemy.
— Dokąd?
— Do Szali. Będę się z nim bił.
— Zwariowałeś? — Bocian wytrzeszczył oczy. — Z takim
siłaczem?
Ja też jestem silny. Nie wiesz? A zresztą... to przeze
mnie. Zapomniałem o Baśce po zatopieniu okrętu.
— Coś ty! — Niećko wypluł kolejną pestkę. — Chcesz
się bić o byle gówniarę? Niech się Zdzisiek bije, jak wróci
z kolonii.
Zobaczysz, że Kowboj złamie ci nos albo rękę. Sam
26
widziałem jak raz złapał jednego chłopaka z czwartej kla
sy za nogi i przerzucił go przez siebie. On się chwali, że
jak dorośnie, to zostanie bokserem i pojedzie na olimpiadę.
Janek poszedł do okna. Spojrzał na ulicę. „Mają rację.
Nikt nie każe mi się bić. Baśka pobeczy i przestanie.
Wielka rzecz warkocz. A jaki kapitan chciałby przyjąć
na okręt marynarza ze złamanym nosem”.
Nagle przypomniał sobie Hanyska. Ten Hanysek, rodem
z Gdańska, jeden z najdzielniejszych bosmanów od Bom
baju do Honolulu, zajmował sporo miejsca w dziadkowych
opowieściach. A zaczęło się tak: W czasie postoju niedużego
szkunera szwedzkiego w porcie gdańskim Hanysek zablin-
dował się pod pokładem. Wyszedł z ładowni dopiero po
dwóch dniach, kiedy mijali' już Cieśniny Duńskie, i ofia
rował swoje usługi kapitanowi. Ale stary miał widocznie
komplet załogi i po zawinięciu do Hamburga kazał wy
sadzić Hanyska na ląd. Dwaj tędzy marynarze wzięli
chłopca pod ręce i wśród śmiechu całej załogi sprowadzili
po trapie ze statku, a na pożegnanie obdarzyli potężnym
kopniakiem. Miał Hanysek parę fenigów w kieszeni, więc
poszedł się pocieszyć do portowej tawerny. Stanął przy
bufecie, bo usiąść po otrzymanym kopniaku nie mógł,
i powoli sączył z kufla piwo. Tam zgadał się z dziadkiem
i z pierwszym oficerem z dziadkowego statku. Oficer szukał
akurat chłopca okrętowego i zgodził się wziąć Hanyska za
życie. Już wychodzili z tawerny, kiedy we drzwiach
natknęli się na marynarzy ze szwedzkiego szkunera. Ha
nysek grzecznie przeprosił dziadka i pierwszego oficera,
zaszedł tamtych z tyłu i największego z nich, dwumetro
wego dryblasa kopnął w to miejsce, w które sam został
kopnięty. Jak tam było dalej, dziadek dokładnie nie wi
dział, bo zaraz na początku potłuczono wszystkie lampy.
W każdym razie Hanysek wyszedł z tawerny o własnych
siłach, tyle że bez paru zębów i bez jednego ucha, i doszedł
aż do wody. Przykucnął nad brzegiem, obmył sobie twarz,
a potem wyjął igłę, nici i spokojnie zaczął zszywać podartą
koszulę. Dziadek z oficerem czekali jakiś czas, wreszcie
oficer się zdenerwował: „Czego ty tu sterczysz? — powie
dział. — Zaraz będziemy podnosić kotwicę”. Hanysek
spojrzał na niego zdziwiony: „To pan mnie jeszcze chce?
Z taką gębą?” „A co ty? — odparł oficer. — Dziewczyna
jesteś, żebym miał patrzeć na gębę? Teraz wiem przy-
27
najmniej, że nie kupuję kota w worku. Zostaniesz od razu
młodszym marynarzem z pensją trzech funtów na miesiąc”.
„Tak — pomyślał. — Dla nich najważniejsza jest odwaga.
Jeżeli tutaj się nie złamię, to i tam dałbym sobie radę”.
— Wyłaźcie — rzekł. — Muszę zamknąć drzwi.
Na podwórzu spotkali Miglasa. Chciał ich wyminąć, ale
go zatrzymali. Witał się nie podnosząc oczu. Był szczerze
zawstydzony.
— To ja was pierwszy wypatrzyłem i zameldowałem
0 tym Kowbojowi — powiedział. — Myślałem: fajna rzecz
mieć taką łajbę. Szkoda, że zatonęła. Ale dla Edka naj
większa przyjemność to zniszczyć coś, rozwalić. Widzieliście
tę smarkulę, siostrę Kowalika? Edek ją oskalpował. War
kocz jej obciął.
— Słyszałem — odparł Janek. — Właśnie w tej sprawie
chcę się zobaczyć z Szalą.
Nie radzę ci. On jest wściekły. Wczoraj wszyscy byli
przeciwko niemu. Nikt nie chciał trzymać małej do skal
powania. A Perkosa powiedział nawet, że ona walczyła
nie gorzej od prawdziwego mężczyzny i nie można jej
traktować jak byle baby. i
— Gdzie jest teraz Szala?
— Pewnie na plaży. Zawsze chodziliśmy tam o tej porze.
— W takim razie idź do niego i powiedz, że będę na
niego czekał przy wyspie. I że go wyzywam na pojedynek.
Na śmierć i życie.
— Chcesz się bić z Edkiem?
— A co, nie wolno mi? — Ledwie powstrzymał chęć,
żeby nie trzepnąć tamtego po karku. Nie mógł już znieść
tonu zdziwienia, jakim wszyscy przyjmowali jego oświad
czenie.
— Masz ochotę mieć z nosa krwawą miazgę, to będziesz
miał — stwierdził spokojnie Miglas. — Jem u w pojedynkę
nikt u nas nie da rady. Może który z ósmej klasy. Ale i to
nie wiadomo.
Janek zacisnął pięści. Był pewny, że Robert ma rację.
Przegra. Musi przegrać. Edek był od niego i wyższy,
1 znacznie tęższy. „Co będzie, to będzie. Marynarz musi
być wytrzymały na ból. Czy to rzadko fala ciśnie człowie
kiem o pokład albo zerwana lina zedrze całą skórę z rąk?”
\ — Leć, Robert — powiedział. — Będziemy czekali nad
strugą.
28
III
Tę ostatnią godzinę przeleżał nieruchomo w trawie. Przy
jaciele zostali w trzcinowym gąszczu. Mieli obserwować
ruchy przeciwników i dać mu znać, kiedy tamci będą się
zbliżali. Za sobą miał pień wierzby, do której jeszcze wczo
raj była uwiązana „Królowa Pacyfiku”, nad głową rozma
zane obłoki koloru kawy ze śmietanką. Dzień był parny,
zbierało się na deszcz. „Na oceanie rozpęta się burza.
Sztorm — jak mówił dziadek. Fale podniosą się wyżej
masztów”.
Próbował sobie to wyobrazić. Jakie są maszty? Jak naj
wyższe drzewa w lesie. Czyli że fala jest niemal równa
wieży ciśnień koło stacji. Olbrzymia, biała ad piany góra,
przy której statek wydaje się maleńki, niby przepołowiona
skorupa orzecha. Jedna chwila i masa wody zwali się na
niego, pochłonie na zawsze. Szczur lądowy w takiej sy
tuacji zamknąłby oczy z przerażenia. Ale dziadkowi nie
drgnął nawet jeden muskuł na twarzy. Spokojnym ruchem
przekręcał koło sterowe i już żagle łapały wiatr, a okręt
wspinał się wyżej i wyżej. Już był na szczycie, ślizgał się
po powierzchni fali, ponownie zapadał w przepaść, o kilka
kabli bliżej zbawczej zatoki. Z tyłu szelest trzcin i plusk
wody. Janek zerwał się na nogi. Bocian, za nim Niecko
wbiegli na wyspę.
— Idą! — zawołał Bocian. — Szala i wszyscy Kowboje.
Janek odgarnął włosy z czoła. Pod powiekami miał
jeszcze obraz morza, którego w rzeczywistości jeszcze
nigdy nie widział. Był rozluźniony, spokojny. Nie bał się
ani trochę. „Uderzę w brzuch. Jak upadnie, to poczekam,
aż zacznie wstawać i wtedy skoczę mu na plecy”. Cofnął
się, pochylił do przodu, szerzej rozstawił nogi. Kowboje
głośno człapali maszerując płytkim dnem strumienia. Edek
stanął na wyspie, rzucił sandały na trawę.
— Co ci się nie podobało, Strzelecki?
— Twój nos. Muszę go naprostować.
Wielki Kowboj roześmiał się.
— Zobaczycie, jak mnie będzie błagał o litość. Zrobię
z niego śmierdzącą jajecznicę. — Podciągnął rękawy bluzy,
zacisnął pasek od spodni. — Jesteś gotowy?
— Jestem. Podejdź bliżej.
29
Wtem dał się słyszeć głos Miglasa.
— Poczekajcie. Chcę ci coś powiedzieć, Edek.
— Nie przerywaj im! — krzyknął któryś z Kowbojów. —
Niech zaczynają.
Edek odwrócił głowę:
— Czego? Gadaj prędzej!
— Jeżeli pokonasz Strzeleckiego — głos Roberta trochę
drżał — to ja będę się potem z tobą bił.
— Ty? — Edek wytrzeszczył oczy.
— Tak. Chociaż jesteś taki silny. Skończyło się twoje
panowanie. Zatopiłeś łódź, z której wszyscy mogliśmy ko
rzystać. Obciąłeś Kowalikównie warkocze...
— Wielka rzecz — warkocze — odezwał się ktoś.
Wielka, niewielka. Ale ojciec zerżnął ją pasem.
A matka powiedziała, że jej nigdzie nie da wyjść aż do
końca wakacji.
Niech siedzi, jak była durna — przerwał Edek. —
A ty przestań się czepiać, bo mnie zdenerwujesz.
Czekaj, jeszcze nie koniec. Może ci przypomnieć kota,
którego utopiłeś na wiosnę? Albo psa od tych państwa
z trzeciego piętra? Kto w niego rzucał kamieniami?
— Znalazł się obrońca starego kundla — powiedział
Edek ironicznie. — Załatwię jednego i drugiego. Zamknę
im mordy raz na zawsze.
— Ale po Robercie będziesz musiał walczyć ze mną —
odezwał się Perkosa.
— Ze mną też — rzekł Niecko.
— I ze mną.
— I ze mną.
Chłopcy ustawili się rzędem jeden za drugim. Edek ro
zejrzał się wkoło. Już wszyscy stali naprzeciwko niego.
Za sobą nie miał nikogo.
— Chcecie mnie zbić? — zniżył głos. — W ośmiu na
jednego.
— Nie zbić, ale bić się — sprostował Miglas. — Jeden
na jednego. Po kolei.
— Miałem sprawę ze Strzeleckim. Reszta guzik mnie
obchodzi. Nie chcę!
— To cię zmusimy — odparł Miglas.
Janek przypomniał sobie western, który przed wakacja
mi oglądał w telewizji u Zdziśka. Był to film o kowbojach,
którzy pokonali Indian i założyli w prerii osadę. Wielu
30
się pożeniło. Uprawiali ziemię, pragnęli żyć spokojnie.
Tylko jeden nie potrafił się ustatkować. Wciąż uważał, że
obowiązują prawa wojenne, że można strzelać, ile się chce.
Dawni przyjaciele kazali mu opuścić osadę. Powiedział, że
nie wyjedzie. „Jesteście odważni w kupie! — krzyczał. —
Osobno każdego z was rozniósłbym na kawałki!” Osadnicy
nie chcieli wykorzystywać liczebnej przewagi. Uzgodnili,
że będą walczyli jeden po drugim. Jeżeli kowboj zwycięży
wszystkich ochotników, pozwolą mu zostać. Janek dosko
nale pamiętał te straszliwe zapasy. Pierwszego przeciwnika
kowboj pokonał w mgnieniu oka. To samo było z drugim.
Trzeci stawiał dłuższy opór. W piątej walce kowboj słaniał
się na nogach. Twarz miał spuchniętą, zalaną krwią. Szósty
zawodnik zwalił go z nóg. Na pół przytomnego wsadzono
na konia, przywiązano do siodła. Konia pognano w prerię.
Robert też musiał oglądać ten film.
— Zaczynajcie, bo szkoda czasu.
Nawet nie zauważył, kto to powiedział. Spojrzał za siebie.
Edek stał o dwa kroki od niego. Usta miał rozdziawione,
ręce zwisały mu wzdłuż boków. Błagalnym wzrokiem pa
trzył ku wczorajszym przyjaciołom. Zdawało się, że czeka
na jeden przynajmniej głos w swojej obronie. Nagle skrzy
żował ręce na piersiach, nogę wysunął na spocznij. Głośno,
wyraźnie powiedział:
— Nie będę się z wami bił, chłopaki.
IV
Wieczorem Janek jeszcze raz powędrował nad strumień.
Zmierzchało. Słońce dawno zniknęło za chmurą, która
obejmowała szeroki pas nieba od zachodu i południa. Bez
głośne błyskawice przebiegały po czarnych, spiętrzonych
obłokach. W nieruchomym parnym powietrzu tańczyły
stupiaste roje komarów i drobnych muszek.
Burza zbliżała się nieubłaganie, mimo to szedł naprzód.
Chciał być jak najdalej od domu, od ludzi. Czuł, że nad
chodzi decydujący moment, który rozstrzygnie o całej jego
przyszłości. Musiał do końca obmyśleć plan działania.
Przeszedł przez wodę, skierował się ku wierzbie, do
której wiązali kiedyś „Królową Pacyfiku”. Nagle stanął.
31
Pod drzewem siedziała Basia. W pierwszej chwili jej nie
poznał. Była, jak zwykle, w spodniach i chłopięcej bluzie,
ale obcięte włosy zupełnie ją odmieniły. Teraz naprawdę'
przypominała chłopca o delikatnej cerze i wielkich, prze
słoniętych ciemnymi rzęsami oczach.
— A ty co tu robisz? — zapytał.
— Uciekłam z domu. Skorzystałam, że mama wyszła do
sąsiadki i zostawiła otwarte drzwi. Już tam nie wrócę.
— Zwariowałaś?!
— Dlaczego? Ojciec zlał mnie pasem za warkocze i za
podarcie sukienki. Jak żyję, nie dostałam takiego lania.
Niech się teraz o mnie martwią. Janek, pomożesz mi?
— W czym?
Chciałabym zbudować szałas i zamieszkać na wyspie.
— Zwariowałaś?!
Dlaczego? Robinson też mieszkał na wyspie po zato
pieniu okrętu.
Robinson tak — spojrzał na groźnie wypiętrzoną
chmurę. — Ale co ty będziesz jeść?
— Jeść? — zastanowiła się.
Właśnie. Tu nie ma palm kokosowych ani żadnej zwie
rzyny. Umrzesz z głodu.
Myślałam, że mi coś poradzisz — spojrzała na niego
z wyrzutem. — Broniłam z tobą „Królowej Pacyfiku”.
Za to mi przecież włosy obcięli.
Bardzo się dzielnie spisałaś — przyznał. — A co do
włosów, to miałem się bić z Szalą. Ale Kowboj nie stanął
do walki.
Usiadł pod wierzbą. Basia obok. Nie miał pojęcia, co
z nią zrobić!
— Najlepiej, żebyś wróciła do domu. Nigdy nie słysza
łem o dziewczynach na bezludnej wyspie.
— Ale pozwoliliście mi, żebym była chłopcem okręto
wym. Pływaliśmy po wszystkich morzach.
Trzy m etry w jedną stronę i trzy w drugą stronę —
rzekł z nagłym gniewem. — Durna zabawa! Bardzo dobrze,
że zatopili tę starą łajbę.
Janek! co ty? Patrzyła na niego z przerażeniem.
Myślisz, że nie ma nic ciekawszego na świecie? Ja...
Ja zrobię coś takiego, że wam oczy powyłażą na wierzch.
— A może zostałbyś ze mną? Ty będziesz Robinsonem,
a ja Piętaszkiem.
32
— Głupia jesteś! Nic nie rozumiesz.
— Ale co mam robić? — W jej głosie pretensja.
Starzy mnie nigdzie nic puszczają. Postanowiłam, że...
— Mówiłem, wracaj do domu. Najwyżej dostaniesz jesz
cze raz lanie. A za dwa tygodnie zacznie się szkolą. Chcą,
nie chcą, będą cię musieli wypuścić.
— Nie pomożesz mi?
— Pomógłbym, ale sama widzisz... Burza idzie. Nawet
byśmy nie zdążyli zbudować szałasu.
Basia zerwała się:
— Nie wiedziałam, że jesteś taki! Sama sobie dam ra
dę. — Pobiegła w kierunku wody.
— Gdzie lecisz? — krzyknął.
Nic odpowiedziała. Przebrnęła strumień. Zniknęła
w trzcinach. Patrzył na rozchwiane po jej przejściu łodygi.
Czuł ulgę pomieszaną ze wstydem. Myśl zamieszkania na
wyspie była idiotyczna, a rada, aby wróciła do domu,
jedyną rozsądną radą. Mimo to wiedział, że nie jest w po
rządku. Że gdyby nie zły humor, pragnienie samotności
i zamknięcie się w kręgu własnych spraw, nie rozmawiałby
z nią tak. Musiał przyznać, że jest odważna. Kto wie, czy
nie odważniejsza od wszystkich jego kolegów razem wzię
tych. Jej poczynania, chociażby najbardziej zwariowane,
zasługiwały, jeśli nie na uwagę, to przynajmniej na życz
liwość.
Chcąc nie chcąc musiał myśleć o wypadkach, które ich
łączyły. O walce z Kowbojami. O tym, jak Perkosa skoczył
mu na plecy, a ona uwolniła go od napastnika. O jej
warkoczach zaplątanych gdzieś wśród trzcin. O radosnym
uśmiechu, który rozjaśnił jej twarz, kiedy pojawił się na
wyspie. Denerwował się coraz bardziej. Wreszcie wstał.
„Przejdę się kawałek. Zobaczę, w którą stronę poszła”.
Trzciny ponownie zadrżały. Szelest biegł przez gęstwinę.
Po chwili Janek ujrzał czyjąś głowę sunącą na wysokości
brązowych kiści. Serce zabiło mu mocno. Ku wyspie zbliżał
się Edek Szala. Nie widział go od rana, od momentu jego
kapitulacji. Właściwie to, co wtedy zaszło na wyspie,
trudno było nazwać kapitulacją. Raczej przyznaniem się
do błędu. Bo zaraz po tych pierwszych słowach: „Nie będę
się z wami bił, chłopaki” Edek wyciągnął do niego rękę
i powiedział:
3 — Przerwany rejs... 33
— Ty się nic wydymaj, Strzelecki, o tę łódź. Chciałem
ci zrobić na złość, ale teraz żałuję. Chcesz, to daj grabę,
a nie, to nie.
Więc uścisnęli sobie ręce, przy czym on nie bardzo
wiedział, czy ten uścisk stanowi akt pojednania, czy jest
tylko rozejmem poprzedzającym nowy etap wojny. I po
czątek zdawał się raczej zapowiadać to drugie. Zaraz po
rozłączeniu ich dłoni Edek nachylił się, podniósł z ziemi
sandały. Odwrócił się bez słowa, ruszył przez wodę w stro
nę Miasteczka. Niektórzy chłopcy zaczęli chichotać, a jeden
z Kowbojów, chyba Perkosa, pisnął:
— Tchórz!
Edek zatrzymał się pośrodku strumienia:
— Wyjdź tu, jeden z drugim, który jesteś taki odważny.
Nikt się więcej nie odezwał i stali naprzeciwko niego
jak niemi. Edek splunął do wody:
— Kowboje-gnoje! Ja się z wami policzę!
Ponownie odwrócił się do nich plecami i bez pośpiechu,
ale też bez ociągania się, wszedł w trzcinową gęstwinę.
Teraz wracał tą samą drogą i .Tanek obserwował go z nie
pokojem. Nie miał pojęcia, jakie są jego zamiary. Czyżby
go śledził w drodze z Miasteczka? Czyżby chciał, korzy
stając że są tu zupełnie sami, doprowadzić wreszcie do
rozstrzygającej walki? Na myśl o pojedynku dostał gęsiej
skórki. Tak samo jak rano nie miał złudzeń co do rezulta
tu takiego starcia. Najchętniej byłby się wycofał, skrył
w krzakach po drugiej stronie strumienia. Opanował jed
nak stracił. Jeszcze raz przywołał na pamięć dziadka i Ha-
nyska.
„Co będzie, to będzie. Dostanę, ale i on bez guza stąd
nie wyjdzie”.
Edek zatrzymał się na brzegu. Zrzucił ubranie, został
tylko w kąpielówkach. Nie patrzył w stronę wyspy. Wszedł
do wody. Janek obserwował go ze wzrastającym zdumie
niem. Wydawało się, że Szala nikogo nie szuka, a jeśli
szuka, to nie na lądzie, lecz na dnie strumienia. Syste
matycznie zataczał kręgi w najgłębszej części rzeczki, tam
gdzie zatonęła „Królowa Pacyfiku”. Wreszcie stanął, na
chylił się, zniknął pod wodą. Widać było, jak szamoce się
z czymś. Po chwili się wyprostował, zaczerpnął powietrza.
:u
zczc raz powtórzył poprzednią próbę. Janek nie wytrzy
mał Kiedy głowa tamtego znowu ukazała się na powierzch
ni z a w l ł go po nazwisku. Edek nie okazał na jego widok
zdziwienia^! ^ odkrzyknął _ Pomożesz mi.
Ściągnął bluzę i spodnie. Ostrożnie poszedł w tamtym
kierunku.
— Co ty robisz?
Edek starł krople ściekające mu po twarzy:
— Chcę wyciągnąć to pudło. Nie widzisz?
Z Żeby0 ci oddać. Żeby takie smarki jak Miglas prze
stały się mnie czepiać.
— Ja nie potrzebuję tej łodzi.
— Ja też nie. Ważne, że inni chcą. Łap się za j
koniec. Ja ciągnę za drugi.
Tanek trochę oszołomiony wsadził głowę pod wodę wy
• . ** . ; ł „:vv ciaSu doby łódź została prawie
S r t T S f i r : niezmordowanym zapałem Dopiero
kiedy duża drzazga rozkrwawiia mu dłoń, przerwał boz-
skuteczną szarpaninę.
_ Trzeba ją zostawić — powiedział Janek. - 1 •'
rn^J\’
- Cholera! - westchnął Wielki Kowboj. - Nie przy
puszczałem, że to pudło tyle waży.
Rozeszli się. Każdy do miejsca w którym złozył p
tern ubranie. Janek nie miał niczego, w co mógłby ,ię
wytrzeć. Dygotał z zimna „ , . ■, drueieeo
_ Zabrałem ręcznik! - krzyknął Edek z drugiego
brzegu.
Kiedy byli juz „brani, Wielki Kowboj jeszcze raz po
patrzył w kierunku „Królowej 1 acyfiku .
_ Nic myśl, że mi zależało na tym gracie - izekł.
35
Mam gdzieś was wszystkich. Sprzykrzyły mi się szcze
niackie wygłupy. Jutro ruszam w Polskę.
— Gdzie?
— W Polskę, mówię wyraźnie! Może do Warszawy, może
do Zakopanego. Starzy nawet kolonii mi w tym roku nic
załatwili. Myślą, że będę kisnął tutaj całe lato. Ale ja nie
frajer. Prysnę im i już.
— Pojedziesz — szepnął Janek. — Sam?...
Jasne! — Edek zrobił bardzo ważną minę. — Myślisz,
ze to dla mnie coś wielkiego? Już dawno myślałem, żeby
lo zrobić. Mój brat, który teraz jest w zasadniczej m eta
lowej, dwa razy uciekał z domu. Całe Bieszczady złaził,
nim go gliniarze przyskrzynili.
Janek słuchał jak urzeczony. Nie mógł uwierzyć włas
nym uszom. To, o czym z taką swobodą mówił Edek, sta
nowiło kontynuację jego własnych myśli. Może trochę ina
czej wyrażonych: brutalnie, bez ogródek; nie zmieniało
to jednak postaci rzeczy. Obaj zamierzali iść tą samą drogą
na spotkanie NAJWIĘKSZEJ PRZYGODY SWOJEGO
ŻYCIA. I nagle zrozumiał, że Edek, właśnie Edek, jest
tjm , któremu może, czy nawet powinien powierzvć swoje
marzenia.
Wiesz rzekł — ja też jutro wyjeżdżam. Do Gdyni.
Postanowiłem zostać marynarzem. '
Edek popatrzył na niego i z ust trysnęła mu ślina. Za-
krztusil się w napadzie śmiechu.
-- ly ... marynarzem? Jedynak — maminsynek!
Chcesz w zęby? — powiedział Janek poważnie i Edek
nagle przestał się śmiać.
* akt — mruknął. — Maminsynkiem nie jesteś. Ale
marynarzem też nic zostaniesz.
Dlaczego? — odparł urażony.
Bo me. W żadnym państwowym przedsiębiorstwie cię
nie zatrudnią, dopóki nie masz szesnastu lat.
W przedsiębiorstwie może nie, ale na morzu, to co
innego. Każdy kapitan sam sobie dobiera załogę z naj
dzielniejszych chłopaków. Wiem, bo dziadek mi mówił.
A dziadek pływał czterdzieści lat po wszystkich oceanach
Edek pokręcił głową z powątpiewaniem.
Nic widzi mi się — rzekł. — Dziadkowie to najgorsi
łgarze. Myślą, że nam można wmówić byle co. Na pewno
ci opowiadał niestworzone bajdy. 1
36
Nie! On pływał naprawdę. W domu ma trzydzieści
pięć fajek i kapitańską lornetę.
Może mieć — zgodził się Edek. Ale że dziadek
l,yl marynarzem, to jeszcze nic powód, żebyś ty...
On mi pomoże! Pogada ze znajomymi kapitanami...
Edek wzruszył ramionami i Janek utknął w pół zdania.
_ No — dokończył po chwili — ostatecznie wejdę na
pokład bez pozwolenia. Zamelinuję się, a potem będą mnie
musieli przyjąć.
—To już rozsądniejsze — stwierdził Edek. — Bo do
morza cię wrzucić nie mogą, a co kawał świata zwiedzisz,
lo zwiedzisz. — Zamyślił się, zapatrzył na chmurę, która
rosła i sięgała prawie zenitu nieba nad ich głowami. —
Wiesz co — rzekł — chyba ruszę z tobą. Gdynia to TAKIE
miasto! Lato. Plaża. Kupa ludzi. Nikt nie zwróci na r.as
uwagi.
_ To fajnie! — powiedział Janek. — Fajnie! — powtó
rzył myśląc, że na to czekał cały czas. Już chyba od
pierwszej chwili, kiedy patrząc na mapę, liczył kilometry
dzielące go od morza. Żeby mieć ze sobą jakiegoś towarzy
sza, kumpla. Żeby ciężar odpowiedzialności za wszystko de
spadał wyłącznie na jego barki.
_Kiedy myślisz jechać? — zapytał praktycznie Edek.
_ Może jutro? Tym pociągiem o dwudziestej siedem
naście. Ale... czy ty masz forsę? Bo mnie starczy tylko
na jeden bilet.
— Frajer! Forsa niepotrzebna. Pojedziemy na gapę. Ze
mną się nie bój. Znam sposoby.
— Masz rację — spojrzał na Edka z szacunkiem. Pomysł
wydał mu się rozsądny. W ten sposób nie tylko zachowa
swoje oszczędności, ale dzięki dodatkowym emocjom wiel
ka przygoda rozpocznie się wcześniej, już w momencie
opuszczania przez nich Miasteczka. ^ _
_ Więc wpół do ósmej, zbiórka na końcu osiedla. —
Edek wyciągnął do niego rękę, uścisnął mocno.
Niemal w tej samej chwili, gdzieś blisko huknął grzmot.
Zerwał się wiatr, niosąc przez łąkę tumany kurzu. Trzci
nowy las ugiął się pod naporem fali powietrza. Ruszyli
biegiem ku Miasteczku. Ledwie wpadli między domy, lunął
pruby deszcz.
Do jutra! — krzyknął na pożegnanie Edek.
37
Był wczesny ranek, Janek szedł przez miasto poznaczone
śladami ulewy. Połamane gałęzie, ławice mokrego piasku
wzdłuż drogi wyschłych potoków, szeroko rozlane kałuże.
Powietrze ciężkie od wilgoci. Niebo zasnute opróżnionymi
z deszczu chmurami. Nie był to dzień odwiedzin w szpi
talu, ale matka jako rekonwalescentka spędzała wiele go
dzin w ogrodzie i teraz też ją tam zobaczył. Spacerowała
powoli w towarzystwie innej kuracjuszki i na jego widok
podeszła do parkanu z oznakami radości.
— Dziękuję ci, synku, za niespodziankę — powiedziała
całując go przez kratę. — Macie do mnie jakąś sprawę9
Tata cię przysłał?
Nie — bąknął. — Tak sobie przyszedłem. Chciałem
cię zobaczyć.
Uściskała go ponownie, a on musiał mocno zacisnąć zęby.
żeby ukryć wzruszenie.
— Źle ci pewnie samemu. Tatuś ciągle zajęty Tyle
biedak ma pracy. Ale nie martw się. Pan doktor obiecał,
ze pojutrze mnie stąd wypuści. Teraz już się nieprędko
rozstaniemy.
Skinął głową, bo nie mógł mówić. Żelazna obręcz ściskała
mu gardło. Myślał, że może już nigdy w życiu się nie zo
baczą. „Morskie wiatry są zmienne — mawiał dziadek. —
Wieją z różnych stron i nie wiadomo, który będzie dla
ciebie przyjazny”. Pierwszy rejs dziadka trw ał prawie sie
dem lat. Dwa tysiące pięćset dni, z których każdy, najeżo
ny niebezpieczeństwami, groził utratą życia lub wolności.
Matka musiała coś zauważyć. Odsunęła go od siebie, po
patrzyła badawczo w oczy.
— Janku, co ci jest?
Spuścił głowę.
— Nic.
— Nie jesteś chory?
— Nie Nagłym ruchem objął ją za szyję, przycisnął
policzek do jej policzka. — Do widzenia, mamusiu.
Oderwał ręce, odwrócił się, pobiegł ile sił w nogach
długą ulicą. Ani razu nie obejrzał się za siebie. Obręcz
jeszcze mocniej ścisnęła mu gardło. Ledwie mógł przełknąć
ślinę. Ale wiedział, że najtrudniejsze ma poza sobą. Po
żegnanie z ojcem nie nastręczało takich problemów. Nigdy
nie zawiązał się między nimi bardziej serdeczny stosunek.
Kiedy był mały, ojciec nie zajmował się nim prawie wcale,
cały trud wychowawczy pozostawiając matce. Dopiero
w ostatnich latach zaczął ingerować w jego życie. Były to
jednak interwencje doraźne, ograniczały się do mniej lub
więcej surowych zakazów.
Około godziny siódmej wieczorem, po wczesnej kolacji,
wyjął z szaty skarbonkę i przesypał pieniądze do kieszeni.
Następnie napisał na kartce wyrwanej z zeszytu.
W ypływam na morze. Jak będziemy w Hamburgu
albo w innym porcie, wyślę list.
Wasz Janek —- Marynarz.
Wsunął kartkę do opróżnionej skarbonki, którą postawił
w widocznym miejscu, na parapecie okiennym. Ojciec, jak
zwykle o tej porze, pracował, toteż nie mógł mu powiedzieć
nic ponadto, że idzie do kolegi pożyczyć książkę.
— Tylko nie siedź za długo — rzekł ojciec nie podno
sząc głowy znad papierów. — Za godzinę powinieneś być
w łóżku.
— Dobrze, tatusiu.
To „tatusiu”, nie używane od bardzo dawna, było ostat
nim aktem słabości. Zaraz później, ledwie zamknął za
sobą drzwi, pękła obręcz wzruszenia. Poczuł się wolny,
mocny, zwycięski. Był ptakiem, który opuścił klatkę, więź
niem wychodzącym na swobodę, bohaterem wyruszającym
do walki ze smokiem. Zdawało mu się, że wszystkie oceany
i morza stoją przed nim. Najwspanialsze korwety i fre
gaty czekają jego skinienia, aby rozwinąć żagle i wypły
nąć w świat. Skacząc po trzy stopnie, zbiegł na dół. Na
dworze zapadał zmrok. Paliły się lampy. Na końcu osiedla,
przy kiosku, skąd prosta droga prowadziła do stacji, czekał
Edek. Był ubrany staranniej niż zwykle. Miał na sobie
czystą bluzę, a szyję owinął kraciastym szalikiem. Na
grzbiecie prawie pusty plecak. Przywitali się krótko i bez
zbędnych słów ruszyli przed siebie. Koło kina spotkali
Miglasa.
— Cześć! — pozdrowił ich. Chcieli go wyminąć, ale
zastąpił im drogę. — Edek i Strzelecki — powiedział. —
Świat się kończy. Co ty — zwrócił się do Szali zostałeś
Czarnym Piratem?
39
Czym zostaniemy, to zobaczysz — rzekł Janek. — Oko
ci zbieleje.
— Próbowaliście wydobyć „Królową Pacyfiku”?
— Skąd wiesz?
Widziałem, jak wracaliście wczoraj wieczorem z łąki.
“ Tak ~ odparł Edek. — Chcieliśmy zrobić wam po
darunek. Ale się nie udało. Za ciężka i za głęboko leży.
Frajerzy! Trzeba było brać na sposób, a nie na siłę
— Ty może masz sposób?
, Pewnie, że mam. Inżynieryjny. Przyjdźcie jutro nad
strumień, to wam pokażę. I powiedzcie chłopakom, żeby
skombinowali łopaty. Jak najwięcej łopat.
— Możesz sobie kombinować — powiedział Edek — My
nigdzie nie przyjdziemy.
Aha! nadął się Janek. — Wyruszamy na morze
Na prawdziwym okręcie.
— Zwariowaliście!
— Sam jesteś wariat. I pamiętaj, żebyś do jutra nikomu
słówka me pisnął. Jutro o tej porze będziemy już na po
kładzie.
Zostawili go z rozdziawionymi ustami na środku chod
nika, pomaszerowali dalej. Plac przed dworcem jasno
oświetlony. Na postoju stały dwie taksówki. Przez niskie
okna zobaczyli sporo ludzi w poczekalni.
— Musimy pilnować — powiedział Edek. — Żeby nas
kto znajomy nie przyuważył.
Skręcili w boczną uliczkę wzdłuż torów kolejowych.
Doszli do końca peronu. W tym miejscu nie było żadnych
świateł. Przeskoczyli przez niski plot, zatrzymali się
w cieniu rozrosłych bzów. ^
— Tutaj staje ostatni wagon — wyjaśnił Janek. — Pa
miętam, jak odprowadzaliśmy dziadka. Możemy go obejść
naokoło i dostać się do pociągu od tyłu. Żaden konduktor
nas me zobaczy.
— Cicho! — Edek ścisnął go za rękę. — Idzie kolejarz.
Kolejarz mosł młotek i zapaloną latarnię. Spieszył sie
pewnie,^ bo stawiał długie kroki i wymachiwał rękami
Promień światła skakał z miejsca na miejsce. Błysnął na
liściach bzu, przylgnął na chwilę do ściany magazynu
wyłowił z mroku ławkę dla podróżnych.
s ie ^ z ^ ^ 213^ ~~ Szepnął Edek' ~ Za ł*wką. Tam ktoś
40
Nic nie widzę.
Wajchowy go oświetlił. Ma marynarską czapę. I mun
dur.
— Marynarz?
— Nie. Chyba chłopak. Mniejszy od nas.
Nad peronem rozbłysło kilka dodatkowych lamp. Jedna
/upaliła się prawie nad ich głowami. Mocne światło padło
na tory i na ławkę przed nimi. Teraz mogli zobaczyć
małego ludzika skurczonego za poręczą. Granatowy mun
dur, biały, wykładany kołnierzyk, znajomy, bardzo dobrze
majorny profil twarzy. Janek parsknął śmiechem.
— Przecież to Baśka Kowalik!
Edek wytknął głowę z krzaków:
— Faktycznie! Nie poznałem, cholera!
— Zawołam ją. . . . . .
_ Poczekaj. — Edek poskrobał się w głowę. — A jeżeli
ona będzie się chciała mścić...
— Coś ty! . „ . .
— Za ten warkocz. Wystarczy, że szepnie słowko kon
duktorowi...
— Głupi jesteś! Baśka to równiacha.
Pochylił się do przodu. Przytknął do ust trąbkę zrobioną
ze złożonych dłoni.
— Baśka!
Odwróciła się, popatrzyła na nich. Nie wyglądała na
zdziwioną.
— Janek! Szala! Jesteście.
— Skąd się tu wzięłaś? — wykrztusił. — Po co ten
mundur?
— Mundur? — Dotknęła białej czapki z napisem „M. S.
Batory”. — Nie pamiętasz? Został mi z Dnia Dziecka. Tań
czyłam w nim.
— Ale po co go włożyłaś? I dlaczego się tu pętasz?
Nie odpowiedziała. Stała między nimi ze spuszczoną gło
wą. Nerwowo kręciła jeden ze złotych guzików bluzy.
— Szpiegowałaś nas? — zapytał Edek.
— Nie. — Potrząsnęła głową.
— Ale wiedziałaś, że tu przyjdziemy. Skąd?
Jeszcze niżej opuściła głowę. Mówiła bardzo cicho.
— Słyszałam wczoraj, jak rozmawialiście na wyspie.
Siedziałam schowana za wierzbą. Ale to nie przez cieka
wość.
41
— Wróciłaś na wyspę?
Spojrzała na niego pokornie:
— Nie pogniewasz się?
— Za co? •
— Bałam się o ciebie — szepnęła. — Bo Edek to straszny
siłacz. Pamiętam, jak mnie ścisnął przy obcinaniu warko
czy. Ledwie mogłam oddychać. Ty też jesteś silny, ak>nie wiadomo, co by mogło być. Więc kiedy zobaczyłam,
ze on sunie na wyspę, zawróciłam, żeby w razie czego
skoczyć mu na plecy, jak Perkosie. A ty byś go wtedy
zasunął sierpowym w machę.
Janek popatrzył na Edka. Były wódz Kowbojów miał
niewyraźną minę.
— To ci smarkula — mruknął. — Niech ją!
Przecież nie mogłam wiedzieć, żeście się skumplo-
wali — dokończyła z wyrzutem w głosie.
— Dobrze — powiedział Janek. — Ale po co przyszłaś
na stację? '
-- Jak to: po co? Żeby pojechać do Gdyni!
— Do Gdym?! — Nie mógł powstrzymać okrzyku zdzi
wienia — Ona zgłupiała — rzekł zwracając się do Edka. —
Słyszałeś ty kiedy, żeby baba... Trzeba ci było zostać na
wyspie. Chciałaś przecież być Robinsonem.
—- Na wyspie straszno samej. Nie macie pojęcia. Pod
wieście odeszli, pioruny zaczęły trzaskać, a wiatr targał
wierzbami, że aż wszystko huczało. Deszcz walił nie c’o
wytrzymania. Przybiegłam do domu cała przemoczona
i ojciec zlał mnie jeszcze gorzej niż przedwczoraj.
~ Deszczu się boisz, a na morze byś chciała.
— To c° innego. Na morzu będę razem z wami.
— Pamiętaj, że my nie jedziemy się bawić, tylko pra
cować. Ty wiesz, jaka niebezpieczna jest praca marynarzy?
Burze, lodowce, węże morskie i rekiny, korsarze...
— Bardzo bym chciała spotkać korsarzy! Weź mnie.
Janek. Zresztą — dodała — jak nie, to pojadę sama. Nie
możesz mi zabronić wsiąść do pociągu.
Odważyłabyś się jechać sama? Bez biletu?
— Wy też pewnie nie macie biletów.
No... — podjął i utknął. Nie wiedział, jak jej wy
tłumaczyć, że chce rzeczy niemożliwej do zrealizowania.
Ze życie, jakie oni we dwóch postanowili prowadzić, w naj
42
mniejszym stopniu nie nadaje się dla dziewczyny. Nie-
podziewanie odezwał się Edek:
— Może by nam nie przeszkadzała?
_ Uważasz? — ożywił się. Jeszcze nigdy Edek nie wydał
mu się równie miły.
— Z obciętymi włosami wygląda prawie jak chłopak.
Odważna też jest.
— Tak! Niejeden by przy niej wysiadł.
_ To czego się zastanawiasz? Dwa razy dostała lanie
przeze mnie. Chcesz, żeby teraz dostała przez ciebie?
_ Nie. — Z serca spadł mu wielki ciężar. Był całkowicie
przekonany i pewny, że jakoś dadzą sobie radę, że ani
kapitan, ani bosman nie domyślą się podstępu. „W razie
czego obaj z Edkiem pomożemy jej. Jakby kazali wciągać
żagle na maszt, albo szorować pokład”.
Basia zaczęła skakać z radości i dziękować im, ale Janek
przerwał te wybuchy radości.
— Słuchaj — rzekł zwracając się do Edka. — Ona me
może jechać na gapę. Ty czy ja schowamy się przed kon
duktorem nawet na dach wagonu. Ale dla niej trzeba
kupić bilet.
Edek spojrzał na niego dziwnie:
— Twoja forsa. Rób, jak chcesz.
— Zostanie nam jeszcze przeszło dziesięć złotycłi.
— Powiedziałem, że ja się do tego nie wtrącam.
Janek się zawahał.
— Może ty masz forsę? — zwrócił się do Basi.
— Mam — rozłożyła ręce w bezradnym geście. — Więcej
jak sto złotych. Ale nie przyszło mi do głowy, żeby zabrać
skarbonkę.
— No tak — mruknął Edek. — Ten się zgrywa na hra
biego, tam ta zapomniała. Ładnie będziemy wyglądali w tej
Gdyni, jeżeli ja czegoś nie wymyślę. _
Przez szyny przebiegła wibracja rozpędzonych kół. Jesz
cze chwila i z dalekiego lasu wyskoczyły rozżarzone oczy
lokomotywy. Janek podjął błyskawiczną decyzję.
— Lecę do kasy! — krzyknął.
Nie zważając na ludzi, którzy gromadnie wychodzili na
peron, puścił się w kierunku budynku stacji. Basia chwy
ciła Edka za rękę.
— Nie zdąży — szeptała. — Nie możemy wyjechać bez
kapitana.
43
VI
ociąg huczał i kołysał. Ciemność dawno pochłonęła
ostatnie światła Miasteczka. Basia ostrożnie rozejrzała Śie
po przedziale. Czuła straszliwe zmieszanie. Bała się poru-
szyc. Bała się dotknąć plecami oparcia ławki. Chłopcy
zniknęli. Nie wiedziała, czy stoją na korytarzu, czy te*
weżvćina da,Ch,alb° UCZepili siS osi wagonu. Pierwszy raz
życiu znalazła się zupełnie sama, wśród obcych Ni°
miała pojęca, co mówić, jeżeli ktoś do niej zagada Jak sie
tó w ?°w C’ r d > konduktor rozpocznie sprawdzanie bile-
którv n r7Pe0ri a^ ŚCiSkała Prosto^ tn y kartonik,
y przed kilkunastu minutami wręczył jei Janek
i z rosnącym przerażeniem patrzyła na sześć czarnych liler
oznaczających stację docelową: Gdynia. Gdyby się mogła
cofnąc, odwrócić bieg pociągu, zrezygnowałaby z teT po
świata. 2 PerSpektywy Pr2ygód na morzach i oceanach
7a° ° ntej. P°ry była Pewna> że nikt ani nic nie mogą iei
"CZyC a Się °dwagą’ którj» nawet chłopcy po
trafili docemc. Teraz zwątpiła w swoje siły. Czuła spoirłe-
me współtowarzyszy podróży, niechętne, może podejrzliwe
fam norndZ!Wlh — dlaCZ6g0 taki mały marynarzyk iedzie
Z Z “T yWl P0C1 glem- Co będzie, jeżeli zaczną jej zada
wać pytania. Jeżeli zawołają konduktora?
s,eHt, T nkOW° n?jwiększe zaufanie wzbudzał mężczyzna
. dzący po jej lewej ręce koło okna. Oddzielała eo od
mej zołta teczka ze świńskiej skóry. Ta teczka przypomi
nała .j.ej ,wuJka Michała. Wujek miał taką samą leczkę
szaw ^T e Z CZęSt° W delegacje na śl£isk lub do War
t i e n l ? 02? 3 teŻ Z Pewn°ści‘l podróżował służbo
wo, me interesowało go mc poza własnym odpoczynkiem
Również człowiek z drugiej strony okna nie zwraca ™
mą najmniejszej uwagi. Wygodnie oparty w kacie bvł
pogrążony w lekturze płachciastej gL cty Sieisce
F zy drzwiach zajmowali dwaj żołnierze. Kiedy wcho
dziła do przedziału, rozsunęli na moment kolana żebv ia
przepuścić, ale teraz znowu spali mocno, mimo Ź stT ąsów
hałasów 1 ostrego światła dwóch żarówek spod sufitu ’
Naprawdę groźne mogły być tylko dwie kobiety siedzące
naprzeciwko mej. Tym wcale nie było do snu ani do cTy-
44
t.inia. Gadały jedna przez drugą, bardzo szybko, jakby
' liciały się zalać nawzajem słowami. Obie co chwila spo
g lą d a ły na nią. Pod ich wzrokiem Basia się kurczyła,
wciskała głowę między ramiona, pewna, że teraz nastąpi
latalny moment, kiedy do niej przemówią. Nic się jednak
nie działo, pociąg huczał, kołysał, aż wreszcie po długim
1 zasic zaczął zwalniać, za oknem zamigotały światła; sta
nęli na jakiejś stacji.
— Wpół do dziesiątej — stwierdziła jedna kobieta.
— Trzeba coś zjeść — powiedziała druga. Weszła na
ławkę, zdjęła z półki walizkę. Jej towarzyszka wydobywała
tymczasem swoje zapasy z pakownej torby. Przez następną
godzinę obie krajały chleb, smarowały go masłem, obdzie
lały skórki z kiełbasy, rozlewały dymiącą herbatę z termo
sów do kubków. Obie były grube, jadły dużo i z widocz
nym zadowoleniem. Basia wdychała woń wędlin i raz za
razem połykała ślinę. Przed ucieczką z domu nie jadła
kolacji i czuła teraz wzrastający głód. Kobiety pochowały
resztki jedzenia, zaczęły się częstować owocami. Starsza
wzięła duże jabłko, otarła je kawałkiem papieru.
— Masz, dziecko.
A więc stało się. Basia poczuła, jak krew odpływa jej
od twarzy i robi się jej zupełnie zimno. Nie poruszyła się,
nie odezwała.
— Papierówki — powiedziała kobieta nie cofając ręki.
Od siostry wiozę, z jej ogrodu. Słodkie, spróbuj, dziecko,
nie wstydź się.
Pomyślała, że jeżeli przyjmie podarunek, kobieta da jej
może spokój. Poza tym głód dokuczał coraz bardziej.
Zjadła jabłko, jak mogła najprędzej.
— Co też to ludzie teraz nie wymyślą — odezwała się
. nów starsza. — Taką dzieciaczynę samą w świat wysyłać.
Dokąd ty jedziesz, dziecko?
Basia o mało nie zadławiła się ostatnim kęsem jabłka.
Zerknęła ku drzwiom. Były zamknięte, a długie nogi żoł
nierzy stanowiły zaporę prawie nie do przebycia.
— Do Gdyni — wyszeptała.
— Widzi pani! Do Gdyni! Taki szmat drogi. Dziewczyn
ka w dodatku.
— Dziewczynka? — zdziwiła się młodsza. — Byłam pew
na, że to chłopak.
— Coś pani! Dziewczynka. Tyle że w majtkach.
45
— Nigdy bym nic poznała. Ostrzyżona po męsku. I ten
mundurek...
— Czekaj pani. — Starszą nagle nawiedziły wątpliwości.
— Chłopak? Już sama nie wiem. Jak ci na imię, dziecko?
Zdzisiek — odparła nieco śmielej. Paraliżujący ją
strach powoli mijał. Świadomość, iż wcale nie tak łatwo
ustalić jej pleć, dodawała odwagi.
— Nie mówiłam! — wykrzyknęła młodsza triumfująco. —
Chłopak! To widać od razu. Zresztą gdzie by się dziew
czynka ośmieliła jechać całą noc sama?
— Miała pani rację. Ale mnie cera zmyliła. Taka deli
katna jak płatek róży. Kiedy patrzę na jego buzię, to mi
się wnuczka przypomina. Dorotka jej na imię.
Zaczęła się rozwodzić nad zaletami swej wnuczki i Basia
myślała już, że ciekawość co do jej osoby została w całości
zaspokojona. Ale po niejakim czasie starsza znów wróciła
do poprzedniego tematu.
— Powiedz, Zdzisiu, do kogo jedziesz w Gdyni?
— Do dziadka — odparła. Myślała o dziadku Janka,
który miał im ułatwić dostanie się na okręt. Poza nim
nie znała nikogo, kto by mieszkał w tym mieście.
Dziadzio się ucieszy. Prawda? Czeka niecierpliwie na
wnuczka, żeby mu pokazać morze.
—- Dziadek nic nie wie, że ja... — zaczęła i urwała.
O sekundę za późno zdała sobie sprawę, jakie palnęła
głupstwo.
Jak to? — powiedziała starsza. — Więc dziadzio nie
przyjdzie po ciebie na dworzec?
- Przyjdzie. A jak nie, to sam trafię. To niedaleko
od stacji. Taka mała uliczka...
— Jak się nazywa?
Wawrzyniak — wyrzuciła z siebie pierwsze nazwisko,
jakie jej przyszło do głowy.
— Nie o dziadka pytam, tylko o ulicę. Jak się ulica
nazywa.
— Lipowa.
— Lipowa? — Kobieta wydęła wargi. — Nie słyszałam
w Gdyni o takiej ulicy.
— Wiem. — Młodsza kiwnęła głową. — To na Kamien
nej Górze.
— Widzi pani. Kamienna Góra. Ładnie blisko stacji!
— Ja go odwiozę — powiedziała młodsza. — I tak biorę
46
luksówkę, a do mnie na Wzgórze Nowotki to prawie po
drodze.
— To dobrze. Bo by mi sumienie spokoju nie dało. Co
za ludzie, pani kochana! Żeby chłopakowi nawet kartki
/. adresem nie dać. Chętnie bym sama pojechała do tego
dziadka, żeby powiedzieć mu parę słów.
Basia prawic słyszała, jak jej bije serce. Pomyślała
o Janku. Tylko on mógłby ją uratować. Musi się z nim
zobaczyć. Natychmiast. Odczekała, dopóki kobiety nie za
jęły się rozmową na inne tematy, po czym wstała, deli
katnie usiłując się przecisnąć między kolanami żołnierzy.
— Dokąd idziesz? — zatrzymała ją młodsza.
— Do ubikacji. Zaraz wrócę.
— To idź. — Kobieta otworzyła drzwi. — Daj pan dziec
ku drogę! — szarpnęła jednego z żołnierzy.
Na korytarzu było chłodno i pusto. Basia zasunęła za
sobą drzwi. Była zdecydowana nie wracać więcej do tego
przedziału. Wciąż nie wiedziała, gdzie się zawieruszyli
chłopcy. Zrobiła kilka kroków w kierunku wyjścia. Ktoś
zamachał do niej ręką. Poszła jeszcze dalej. W kącie, koło
ubikacji, stał Edek. Momentalnie wstąpiła w nią odwaga.
Już się nie czuła samotna.
— Co u ciebie? — zapytał były wódz Kowbojów.
Opowiedziała o rozmowie z kobietami.
— Debrze, żeś uciekła — pochwalił ją. — Poszukamy
miejsca w innym przedziale.
— A gdzie Janek?
— W drugim wagonie. Śledzi konduktora.
— Konduktora? — ścisnęła w ręku bilet. — Widział was?
— Jeszcze by czego! Nas tak łatwo nie nakryją.
Basia stanęła przy oknie, wpatrzyła się w ciemność za
szybą. Tutaj huk pociągu był głośniejszy niż w przedziale,
wszystkimi szparami wciskał się zimny wiatr. Z tyłu za-
hurkotały drzwi. Odwróciła się przerażona. Z harmonijki
między wagonami wysunął się Janek.
— Jest konduktorka — obwieścił. — Zaczęła sprawdzać
bilety.
Popatrzyli po sobie z niepokojem. Wszyscy myśleli chyba
to samo. Rozumieli, że nadchodzi moment, który zadecy
duje o powodzeniu lub klęsce wyprawy. Pierwszy odezwał
się Edek.
— Musimy stąd pryskać.
47
— Musimy — odparł Janek. — Ale dokąd?
— Poczekamy do najbliższej stacji i pobiegniemy do
przodu. Do takiego wagonu, w którym bilety są już spraw
dzone.
— Możemy nie zdążyć. Stacja dopiero co była. A ona
strasznie prędko sprawdza. Już z pół wagonu przeszła.
— Moglibyśmy wyjść tam — Edek pokazał zewnętrzne
drzwi. — Jakbyśmy przykucnęli na schodkach, to żaden
czort by nas nie znalazł.
— Zwariowaliście! — Basia chwyciła chłopców za rę
kawy, zaparła się nogami ze wszystkich sił. — W iatr was
porwie. Pozabijacie się na śmierć.
— Dla marynarza wiatr nie straszny — mruknął Edek,
ale nie ruszył się z miejsca i nie próbował oswobodzić
rękawa, dopóki go sama nie puściła.
Janek popatrzył na nią surowo:
— Po co się tu kręcisz? Powinnaś cicho siedzieć w prze
dziale. Masz przecież bilet.
— Zaczęli ją wypytywać — wyjaśnił Edek. — Musiała
wiać.
Janek nagłym ruchem wyjął z jej ręki bilet kolejowy.
— Właźcie! — otworzył drzwi do ubikacji. — I siedźcie
cicho. Ani mru, mru.
Edek się zawahał.
— Trochę ryzykowne — rzekł. — Ale może się uda.
Jeżeli tylko konduktorzycy nie zechce się akurat siusiu.
— A jak się zechce, to co? — Basia całkiem już odzyska
ła dobry humor. Ubikacja wydała się jej najrozkoszniejszą
kryjówką. — I tak nie otworzymy nikomu aż do Gdyni.
— Widziałeś frajerkę w podróży? — powiedział Edek
pogardliwie. — Chciałaby za ocean, a nie rozumie naj
prostszych rzeczy.
— Jakich rzeczy? — Janek pomyślał, że Edek potrafi
być czasem bardzo przykry.
— Ten też nic nie kapuje! — parsknął. — Zrozumcie,
zakute łby, że nie możemy zamykać drzwi. Bo jakby kon-
duktorzyca zauważyła, że tam ktoś siedzi, mogłoby to jej
podpaść. I jeżeli któryś z pasażerów tu przyjdzie, kiedy
ona będzie sprawdzała twój bilet, to też koniec z nami.
Jedyna szansa, że pójdzie dalej, a my wtedy przeskoczy
my do drugiego wagonu.
— Już dobrze. Możesz tyle nie gadać. I nic marudź,
bo wszystko zepsujesz.
— Jeżeli ktoś zepsuje, to na pewno nie ja. — Edek
popchnął Basię, sam wszedł za nią. Zasuwka pozostała
w pozycji na „wolne”. Janek odwrócił się tyłem do drzwi,
zapatrzył się w ciemność. Wiedział, że w ciągu najbliż
szych minut ich los się spełni. Albo się uda i droga na
inorze stanie przed nimi otworem, albo zostaną schwytani
i wówczas czeka ich hańbiący powrót pod eskortą milicji
do Miasteczka. Szczęknęły gdzieś drzwi. W głębi kory
tarza ukazał się wysoki mężczyzna o zaspanych oczach
i zwichrzonych włosach. Zmierzał prosto do miejsca,
w którym Basia i Edek znaleźli kryjówkę. Janek się cofnął,
zagrodził mu drogę.
— Zajęte.
— Zajęte? — Mężczyzna ziewnął, poskrobał się w głowę.
Stał, jakby się zastanawiał, co dalej robić. Janek nie miał
pojęcia, jak zmusić go do odwrotu. Każda sekunda zwłoki
groziła katastrofą. Nagle mężczyzna się zdecydował. Otwo
rzył drzwi do sąsiedniego wagonu, wszedł w harmonijkę.
W tym momencie z przeciwnej strony nadeszła konduk
torka. Minęła go, sprawdzając po drodze bilet, zamknęła
drzwi od harmonijki, zatrzymała się naprzeciw Janka. Bez
słowa, nie podnosząc wzroku, wyciągnął ku niej bilet,
który przed dwiema godzinami kupił dla Basi. Konduktor
ka ciachnęła szczypcami.
— Nie podchodź, chłopcze, do drzwi — powiedziała
wciskając mu bilet z powrotem w rękę. — Mogłyby się
otworzyć i nieszczęście gotowe.
— Dobrze, proszę pani. Zaraz wracam. Bo ciocia pozwo
liła mi wyjść i...
Konduktorka nie słuchała go. Weszła do pierwszego
z brzegu przedziału. Janek czuł, że miękkie przed chwilą
nogi twardnieją. Poczekał trochę, dopóki konduktorka nie
oddaliła się ku środkowi wagonu, po czym cicho uchylił
drzwi od ubikacji. Wśliznął się do środka, przekręcił za
suwkę.
— Udało się — wyszeptał.
— Poszła? — równie szeptem zapytał Edek.
Pokazał przedziurkowany bilet:
— Teraz mamy spokój.
— Możemy się nawet położyć spać.
48 i —Przerwany rejs... 49
fttfJIJlUMW MM* KMMiWdl łiUUttW
STANISŁAW ZAŁUSKI PRZERWHNY CZ/jb* ERRATA do tyt.: Przerwany rejs „Czarnych Piratów” Projekt okładki ZDZISŁAW WALICKI / KTBA0MICTHOMORSKIE • GDAŃSK1973
Okładkę i ilustracje wykonała ELŻBIETA BARCIK Redaktor Bohdan Kubicki Redaktor techniczny Danuta Teresińska Korektor Maria Dmochowska I Jego pierwsza myśl po przebudzeniu była: „Nie ma dziad ka”. Tapczan pod przeciwległą ścianą pusty, przykryty barwną narzutą. Z dywanu zniknęły śmieszne, przydeptane kapcie, spod okna stara fibrowa walizka, ze stołu fajka i skórzany kapciuch na tytoń. Zamknął oczy. Nie chciał patrzeć. Nie chciał myśleć, co będzie robił dziś, jutro, przez resztę wakacji. W kuchni ojciec pobrzękiwał naczyniami. Zaraz wyjdzie do biura. Janek wyciągnął rękę. Na półce nad tapczanem zdalnie kierowany czołg. Postawił się dzia dek. Taki czołg kosztuje około dwustu złotych. Fajny pre zent, ale lepsze byłoby coś, co wiązałoby się z morzem, z dziadkowymi opowieściami. Na przykład fajka. Dziwna, pokrętna fajka, której cybuch zdobią totemiczne znaki. Fajki oczywiście dziadek nie mógł ofiarować. Dla nięgo to pamiątka. Dar wielkiego Kuolomi, wodza Papuasów. „To było chyba w tysiąc dziewięćset dwunastym roku w czasie rejsu z Szanghaju do Singapuru. Tajfun potrzaskał nam główny maszt. Na domiar złego wpakowaliśmy się na mieliznę u brzegów Nowej Gwinei. Sytuacja paskudna. Bez pełnego ożaglowania ani marzyć o zejściu z niej. Wprawdzie drzewa pod dostatkiem — wyspę, jak okiem sięgnąć, porastały palmowe lasy — ale w iatr znowu się wzmagał i w razie sztormu nasza nadwątlona fregata po szłaby w kawałki. Więc stary — to znaczy kapitan — wysłał mnie z samego rana z grupą cieśli po nowy maszt. Wpłynęliśmy szalupą w ujście strumienia, rzuciłem kotwicę. Cieśle wyszukali odpowiednio proste i wysokie drzewo. Blisko wody, żeby nie było kłopotu z transportem. Zosta wiłem ich, a sam z fuzją ruszyłem w głąb lasu. Myślałem, 5
że kucharz ucieszy się kawałkiem świeżej dziczyzny. Brną łem jakiś czas przez gęstwinę, gdy z zarośli rozległ się krzyk rajskiego ptaka. Odpowiedział mu drugi, potem trzeci. Poczułem, że mimo tropikalnego upału robi mi się zimno. Nie miałem wątpliwości, że to nie barwne ptaki obserwują mnie z ukrycia. Musiałem szybko podjąć decyzję. 0 dzikości i okrucieństwie mieszkańców Nowej Gwinei w tamtych czasach mówić nie będę. Jeszcze dziś wypadki kanibalizmu nie są tam rzadkie. Przez las szedł huk siekier. Potem trzask, łomot. Jakby uderzył piorun. Chwila ciszy 1 znowu postukiwania. Moi ludzie ścinali już gałęzie na zwalonym pniu. Może był jeszcze czas ich ostrzec, gdybym zawrócił biegiem. Mogliśmy wskoczyć do szalupy i pod osłoną mojej strzelby odpłynąć. Tyle że powrót bez masztu to wyrok śmierci na całą załogę. Przede mną las rzednął. Proste słupy palm z wiechciem liści na szczycie. To dawało przynajmniej gwarancję, że mnie nie ustrzeli z najbliższej odległości miejscowy snajper. Uszedłem jeszcze kilkadzie siąt kroków i zobaczyłem ich. Stu, może dwustu wojowni ków w pełnym uzbrojeniu, z dzidami i lukami. Zbliżali się szerokim półkolem, otaczali mnie, odcinali od morza. Przełożyłem fuzję do lewej ręki, tak jednak, żeby mieć palec na spuście, a prawą uniosłem w przyjacielskim po zdrowieniu do góry. Poza tym żadnego zbędnego ruchu, żadnego gestu, który by świadczył o lęku. To ich musiało zastanowić, bo zatrzymali się. Przed szereg wyszedł olbrzy mi mężczyzna, prawie nagi, w przepasce na biodrach i z pękiem piór rajskich ptaków we włosach. Łuk miał przerzucony przez ramię, w ręku lekką siekierkę. ""Witam cię, wodzu, jak się tam nazywasz* — powiedziałem. Odparł w zupełnie znośnej angielszczyźnie: ""Czy biały człowiek wie, że jeżeli Kuolomi da znak swoim wojownikom, to biały człowiek zostanie zabity i zjedzony?* Patrzyłem mu prosto w oczy jakbym go chciał zahipnotyzować. ""Kuo lomi nie zrobi tego •— rzekłem z mocą. — Kuolomi wie równie dobrze jak biały człowiek, że jedna strzelba nie wystarczy na dwieście łuków i dwieście oszczepów. Ale wielki wódz wie także, że w zatoce stoi okręt białych ludzi, a na nim pięćdziesiąt armat, które strzelają dalej niż sięga wzrok najbystrzejszego wojownika. Jeżeli biali lu dzie nie wrócą na pokład przed zachodem słońca, mor derczy ogień spadnie na wioski i pola Papuasów. Czy 6 sławny wódz chce zagłady swego plemienia?* Umilkłem, trochę wyczerpany przydługą mową, i czekałem, co na stąpi. Oczywiście na naszej łajbie nie mieliśmy ani jednego działa, ale tego nie mógł przecież Kuolomi odgadnąć. Ta chwila była jedną z najdłuższych w moim życiu. Od odpo wiedzi zależał nie tylko mój los i los nic nie podejrzewa jących cieśli, ale również przyszłość statku i reszty za łogi. Kuolomi myślał ze zmarszczonymi brwiami, a ja ocza mi wyobraźni widziałem już ognisko i rożen, na którym ludożercy będą mnie podsmażali. Wreszcie wódz zapytał, dlaczego wycinamy las na ziemi jego przodków. To już brzmiało lepiej. Wyjaśniłem, że nie las, a jedno drzewo. Pominąłem milczeniem sprawę awarii. ""Biali ludzie — kończyłem — nie biorą niczego za darmo. Ich hojność dorównuje potędze. W zamian za marny, spróchniały pień ofiarowuję ci, wodzu, moją strzelbę. Używaj jej ku swej chwale i niech najszybszy kangur nie ujdzie przed tobą*. Złożyłem fuzję u nóg Kuolomiego. Cofnąłem się. Kapitan mówił potem, że nie wolno mi było tak postąpić, że na leżało zachować szansę przynajmniej jednego strzału. Ale ja wiedziałem swoje. Przejrzałem Kuolomiego. Jego dzikie, w gruncie rzeczy szlachetne serce. Tylko w ten sposób mogłem go ujarzmić. Szarża aż poza granicę zuchwałości”. Odrzucił kołdrę, zsunął się z tapczanu. Wykonał kilka przysiadów i kilka podskoków. Tamto było wczoraj. Wczo raj trwające prawie trzy tygodnie. Historię fajki Kuolo miego dziadek opowiadał jako jedną z pierwszych. Słuchał jej uważnie, ale z rezerwą. Tak jakby to był rozdział wy jęty z Karola Maya czy Coopera. „Ty to sam przeżyłeś, dziadziu”? „A jak myślisz? Oczywiście! Marynarze, którzy dużo pływają, zwłaszcza po egzotycznych morzach, mają naj- przedziwniejsze przygody”. „Musiałeś być strasznie odważny”. Dziadek trochę się namyślał, nim odpowiedział: „Odwagę, Janku, rodzi potrzeba. Kiedy wiesz, że nie ma innego wyjścia, musisz się okazać dzielny. W każdym razie zawód marynarza, to nie zajęcie dla maminsynków”. To mu trafiło do przekonania. Właśnie od tej pory za czął patrzeć na dziadka inaczej. I następne opowieści przyj mował już bez zastrzeżeń. Przyjmował z rosnącym entu zjazmem. Wchodził w dziwny świat tajfunów, orkanów 7
i koralowych atoli. W świat, gdzie wulkany opluwały niebo ogniem. Gdzie życie ludzkie było uzależnione od jednego kłapnięcia szczęki rekina. Do pokoju zajrzał ojciec. Był gotowy do wyjścia. W ręku parasol. Pod pachą aktówka. — Wstałeś już? Mleko stoi na kuchni. Reszta w lodówce. Spotkamy się w szpitalu u mamy. Nie zapomnij, że dzisiaj dzień wizyt. Trzasnęły drzwi. Został sam. Pierwszy raz sam od trzech tygodni. Przeszedł do łazienki. Umył ręce i twarz. Ciepłej wody nie było, więc zęby pozostawił w spokoju. Jeden z nielicznych przywilejów wynikający z nieobecności matki. Śniadanie zjadł w kuchni. Dzień pochmurny. Przez okno widział zamiast błękitu brudnoszare rozlewisko chmur. Myślał, że jeżeli zacznie padać deszcz, nie będzie mógł nigdzie wyjść. Z nikim nie był umówiony, czuł na rastającą nudę. O tej porze dziadek rozpoczynał zwykle swoje opowia dania. Prawie słyszał jego głos. Cichy, trochę monotonny, a przecież sugestywny, zmuszający do uwagi. Z początku nie przypuszczał, że z dziadkiem może być tak fajnie. Ni czego się już nie spodziewał po tych pechowych wakacjach, kiedy nie dostał się na kolonie, a choroba matki unieru chomiła ich w Miasteczku. Nawet forma listu, w którym dziadek zapowiadał swój przyjazd, nie zainteresowała go. Nie mogła góra do Mahometa, to się pofatyguje Mahomet do góry. W zeszłym roku stuknęło mi osiemdziesiąt lat. Najwyższy czas, żeby się jeszcze z wami zobaczyć i poznać waszego Janka. W czwartek wieczorem podnoszę kotwicę, a w piątek rano wpływam do waszego portu. „Tego tylko brakowało do wszystkich zmartwień — sko mentował ów list ojciec. ■— Stary, zdziwaczały marynarz. Będziemy z nim mieli kupę kłopotu”. Dopił resztę mleka. Wstawił szklankę do zlewozmywaka. Ścierką zgarnął okruchy ze stołu. Ojciec nie był entuzjastą dziadka. Od pierwszego dnia ustosunkował się do niego niechętnie i tak już pozostało do końca. W przeddzień wyjazdu nawet się trochę pokłócili. Ojciec zmywał naczy nia po kolacji, a oni siedzieli w większym pokoju i roz mawiali. „Dziadziu — zapytał wtedy. — Mówiłeś o tylu pod różach, a nie wspomniałeś o tej pierwszej. Jak to się stało, że zacząłeś pływać na okręcie”? „Mieszkałem w Gdyni. U nas każdy chłopiec pragnął zostać marynarzem”. „Ale w jaki sposób? Czy nigdy nie chodziłeś do przed szkola, do szkoły? Nie bawiłeś się w Indian”? Dziadek pogrzebał ubijaczem w sławnej fajce: „Pamiętaj, Janku, że od tego czasu minęło prawie sie demdziesiąt lat. O przedszkolach nikt chyba wtedy nie słyszał. Do szkoły, naturalnie, chodziłem. Ale co tam szkoła, kiedy za vydm ą, nieomal za progiem chaty, szu miało morze. I szkołę, i zabawę miałem przy łodziach, które czekały wyjścia na połów. Mieszkaliśmy u stóp oksywskich wzgórz. Tam, gdzie dziś jest port wojenny. W czasie sztormu rozpryski fal zraszały nam szyby w ok nach. Wcześniej nauczyłem się rozpoznawać gatunki mew niż ptactwo domowe. I od początku, od takiego berbecia — opuścił dłoń poniżej stołu — pracowałem. Najpierw razem z kobietami przy sortowaniu ryb i łataniu sieci, a kiedy trochę podrosłem, próbowałem się brać za wiosła”. W kuchni ucichł szum wody. Widać ojciec również się zainteresował opowiadaniem dziadka. „Miałem wtedy chyba szesnaście lat. Pojechaliśmy z ojcem na targ do Gdańska. Choć to z Gdyni niedaleko, dla mnie gratka połazić po wielkim porcie. Do Gdyni wte dy handlowe statki nie zawijały. Nie miałyby czego szukać w rybackiej wiosce. A tu stały kolosy rzędem, jeden obok drugiego. Bandery: niemiecka, angielska, duńska, norwe ska. Idziemy sobie bulwarem, przy którym co krok to ta werna, w której towarzystwo z całego świata się kotłuje, zadzieramy głowy ku masztom. Naraz patrzymy: tłum ludzi. Cisną się do brzegu, na wodę pokazują. Ojciec wdał się w pogwarki ze znajomymi. Okazało się, że jednemu kapitanowi wpadła do portowego kanału kaseta z pieniędz mi. Stary dawał pięć funtów temu, kto ją znajdzie. Ale nikt nawet próbować nie chciał. Listopad, woda brudna, osiem metrów głęboko — szkoda czasu i zdrowia. I wtedy ojciec powiedział: "No, synu, może ty byś znurkował?* Bo o mnie już wtedy mówili, że pływania musiałem się uczyć od ryb. Poszedłem pod wodę raz, drugi — w garści trochę szlamu. Już sam kapitan mówi: “-Dosyć, nie męcz się, boy.* Bo to był Anglik. Uparłem się. Taki już byłem. Znowu macam 9
po dnie. Płuca puste, tchu brakuje. Nagle coś twardego pod ręka- Ludziska krzyku narobili, jak mnie zobaczyli z kaseja^ bo już myśleli, że koniec ze mną, że nie wypłynę. Kapitfiń mnie chwali, ojcu dziękuje, pieniądze odlicza. Aż nagiej jakby się nad czymś zastanowił. "-Dalibyście mi go? — mówi. — Potrzebuję zręcznego chłopaka na po kład." Ojciec spojrzał na mnie: »Chcesz w świat, synu?" Mnie zatkało. O niczym innym przecież nigdy nie myśla łem. Sposobiłem się do tego od maleńkości. Więc kiedy to przyszło tak nagle, słowa nie mogłem wykrztusić. Ale ka pitan widać inaczej zrozumiał moje milczenie, bo znowu do ojca: "-He is very young-" — to znaczy, że jestem bardzo młody. Wtedy udało mi się głową zaprzeczyć, a ojciec mruknął: »Do -wioseł się nada.-" I wreszcie w dłonie się obaj przepisowo stuknęli, a następnego dnia miałem już swój hamak w kubryku. Szliśmy do Zanzibaru z ładun kiem perkalu i szklanych paciorków dla tubylców”. W tym momencie do pokoju wszedł ojciec. Był prze pasany fartuchem matki, w ręku trzymał ścierkę do wy cierania naczyń. „Dałby dziadek spokój z tymi bajkami. Chłopak i tak więcej siedzi w lesie albo nad wodą niż nad książkami. Teraz mu się do reszty w głowie przewróci”. „Bajki!” — oburzył się dziadek, ale ojciec nie dał mu dojść do słowa. „Szkoda, że dziadek nie został powieściopisarzem. Byłoby pole do fantazjowania”. „Pisać nie umiem. Ale opowiadać, co sam przeżyłem — tak. I nie widzę powodu, dlaczego miałbym przestać, jeżeli to chłopaka interesuje”. „Interesuje, bo dziadek przedstawia mu cudowne per spektywy życia bez potrzeby nauki”. „Tak było. Każda wyprawa na morze to wielka impro wizacja. I nie ma takiej szkoły, w której można by się nauczyć przygody”. „Może kiedyś. Dzisiaj wszystko planuje się naukowo. Kosmonauci na przykład do swojej przygody trenują łatami. I o tym nie wolno ci, Janku, zapomnieć. Nauka przede wszystkim. Na przygody i marzenia będzie czas, jak dorośniesz”. Tak to zapamiętał. Zapamiętał również, że słowa ojca najmniej go wzruszyły. Był przyzwyczajony do kazań i sta- 10 rał się ich nie słyszeć. Wiedział, że wszyscy rodzice w kółko powtarzają: „Ucz się!” Bez tego nie uważaliby się pewnie za rodziców. Kiedy ojciec wrócił do kuchni, pdSkradł się do dziadka z boku, przybliżył usta do jego ucha: „Dziadku, ja też zostanę marynarzem. Na pewno”. Dziadek potrząsnął głową: „Nic nie mów. Poczekaj, aż go poznasz. Aż go zrozu miesz. On nie każdego przyjmuje na służbę. Wpierw trzeba się wyrzec samego siebie. Zapomnieć, że się gdzieś zosta wiło dom, rodzinę. Za to potem jesteś z nim związany na śmierć i życie”. „Mówisz o oceanie, dziadziu?” — rzekł nagle zaniepo kojony, bo ton głosu i wyraz twarzy starego człowieka wydały mu się dziwne. Ale dziadek nie odpowiedział. Wzrok miał nieobecny, nieruchomy. Zębami ściskał mocno fajkę. I Janek gotów byłby przysiąc, że w pewnej chwili pierś staruszka się podniosła, że westchnął głęboko, ale w taki sposób, jakby chciał to westchnienie zatrzymać w sobie. Myślał o tym jeszcze raz. Dziadek był dziwnym czło wiekiem, choć — wbrew sugestiom ojca — z pewnością nie był dziwakiem. Po prostu kochał morze. Nie potrafił się z nim rozstawać na dłużej. Nie potrafił o nim nie mówić. Czym jest morze? Wyjął z biblioteczki mapę Polski, rozłożył na stole. Patrzył na jej górną część. Nie bieska jednolita plama, bez zaznaczonych głębokości. Grube czarne litery: Gdańsk wypływały na zatokę, prawie pod haczyk Helu. Nieco ponad Gdańskiem trochę mniej szymi literami zaznaczona Gdynia. Gdynia, rodzinna wioska dziadka, dziś wielki port. Stamtąd wybiegały w morze kreskowane linie. Łukiem omijały cypel Helu, ginęły poza krawędzią mapy. Przy nich narysowane małe okręciki i litery. Litery i cyfry: Gdynia — London 1479. Gdynia — New York 7478. Gdynia — Rio de Janeiro 11028. Gdynia — Shanghai 20762. Odległości były z pewnością liczone w mi lach. Dziadek wszystkie odległości podawał zawsze w mi lach. Otworzył szafkę, w której trzymał przybory szkolne. Wyjął cyrkiel. Wyregulował go na skali. Wbił jedną nóżkę w mapę w miejscu, gdzie pojedyncze kółko głosiło o istnie niu Miasteczka. Szybkimi obrotami powędrował w kierun ku Gdyni. Wyszło ponad czterysta kilometrów w linii pro- 11
stej. Rzucił cyrkiel, wsunął na nogi sandały, wyszedł z domu. Na placu zabaw cisza. Kilku maluchów grzebało się w piaskownicy. Obszedł osiedle dookoła. Nie spotkał ani jednego kolegi. Powoli ruszył ulicą, którą przed kilku nastu godzinami odprowadzał dziadka na pociąg. Mijał znajome domy, sklepy, ogródki. Wszystko tu było swoj skie. W ciągu prawie dwunastu lat swego życia zdeptał każdy m etr kwadratowy tej ziemi. Jego Miasteczko. Jesz cze przed miesiącem nie zamieniłby go na żadne inne miejsce wr świecie. Teraz patrzył na nie z mimowolnym zdziwieniem. Jakby chciał powiedzieć: „Co ja tu jeszcze robię?” Stacja kolejowa u wylotu długiej ulicy. Czerwony bu dynek z wysoko spiętrzonym dachem. Drzewa wokół placu, pod nimi kiosk „Ruchu” i budka z piwem i słodyczami. Pusto. O tej porze nie przejeżdżał tędy żaden pociąg oso bowy. Ostrożnie wśliznął się do wnętrza. Za szybą samotna kasjerka czytała książkę. Zatrzymał się przy okienku, pa trzył na nią. Nie śmiał jej przerwać. Nie bardzo wiedział, czego właściwie od niej chce. Ona sama go spostrzegła, odłożyła książkę, podniosła głowę. — Słucham? Zrozumiał, że został potraktowany jak dorosły, jak pa sażer. — Proszę pani —• wyszeptał. Kasjerka nie dosłyszała go, otworzyła okienko. Patrzyła pytająco. — Przepraszam — powiedział mobilizując całą odwagę. — Ile kosztuje bilet do Gdyni? — Normalny czy ze zniżką? — Ze zniżką. Szkolny. — Osiemdziesiąt jeden złotych i dwadzieścia groszy. — A... — zająkał się. — Ten wieczorny pociąg... czy to jedyny pociąg do Gdyni? — Jedyny bezpośredni. Kupujesz bilet? — Nie. Ja tylko tak pytałem... Wycofał się w popłochu. Był oszołomiony. Rzeczowe beznamiętne podejście urzędniczki do sprawy zaszokowało go. Więc wystarczy podejść do okienka kasy, wyjąć pieniądze... Zatrzymał się na betonowych, mocno wytartych schodkach. Przed nim ulica spadała w dół ku rynkowi. 12 Na placu wciąż pusto. Tylko przy budce z piwem dwaj kolejarze ciągnęli z butelek mętny płyn. Zszedł o jeden stopień niżej. Nie wiedział, co robić z godzinami, jakie dzieliły go od obiadu. Pogoda się poprawiła. Niebo coraz bielsze — kolor kawy powoli zalewanej mlekiem. Jeszcze trochę, a rozbłyśnie słońce. Zdecydował, że pójdzie wzdłuż torów. Polna ścieżka. Zapach ziół i skoszonej trawy. Łąkami mógł obejść Mia steczko, wrócić na osiedle z drugiej strony. Za ostatnim semaforem liczne tory zlały się w dwie stalowe wstęgi. Wszedł między nie, maszerował skaczącym krokiem z pod kładu na podkład. Wciąż myślał o rozmowie z kasjerką. To była granica, poza którą nie chciał, czy może bał się wyjść. Osiemdziesiąt jeden złotych. Na pewno ma taką sumę w skarbonce. Dawno nie liczył swoich oszczędności, ale pamiętał, że są tam banknoty dwudziestozłotowe i przynajmniej pięć albo sześć dziesięciozłotówek. Zresztą sprawdzi to zaraz. Jak tylko przyjdzie do domu. Skręcił w bok. Linia kolejowa uciekała wiaduktem ku odległej ścianie lasu. Poszedł ścieżką wzdłuż łąki. Po pra wej ręce miał w odległości stu do dwustu metrów rząd wierzb wyznaczających koryto niewidocznej stąd rzeczki, po lewej druciany płot okalający ogródki działkowe. Był w połowie drogi do Miasteczka, kiedy usłyszał, że ktoś go woła po imieniu. Zatrzymał się. Z trzcin porastających brzegi strumienia biegła dziewczynka w krótkich chłopię cych spodniach i kremowej bluzce, przy której opalona twarz i ramiona zdawały się prawie czarne. Długi, jasny warkocz obijał się w pędzie po plecach. Poznał ją: Basia, młodsza siostra Zdziśka Kowalika, z którym od pięciu lat siedział w szkole w jednej ławce. Dopadła do niego zdy szana. — Janek! — wysapała. — Jakie szczęście, że przyszedłeś. Ratuj nas, bo zginiemy! — Co się stało? — zapytał niechętnie. Basia była roz gorączkowana, podniecona i na pewno miała do zakomu nikowania coś bardzo ważnego. Ale on zbyt był pochło nięty swoimi sprawami, żeby się przejmować kłopotami smarkuli po trzeciej klasie. — Wielki Kowboj chce nam odebrać „Królową Pacy fiku”. 13
— Co? — Mimo woli zmarszczył brwi. — Wielki Kow boj? — Żebyś wiedział! Przed godziną przylazł na wyspę z całą swoją bandą. Taki bezczelny typ! Mówi: „Rekwiruję tę łajbę. Żebym was tu więcej, pętaki, nie oglądał”. Wzruszył ramionami. Chciał przez to zaznaczyć swój dystans wobec całej sprawy. Basia jakby to dostrzegła. — Janek! — powiedziała żarliwie. — Musimy się bronić! Oni teraz poszli na plażę. Kąpią się. Ale na pewno nie długo wrócą i wtedy... Nie dokończyła. Patrzyła na niego błagalnie. — No — poskrobał się w głowę. — W zasadzie... Basia mu przerwała: — Przecież im nie oddamy „Królowej Pacyfiku”. To twój okręt. Okręt Czarnych Piratów! — Niby tak — rzekł bez zapału. Tę łódź znaleźli wiosną na pół zatopioną w trzcinach. Wylali z niej wodę, pozatykali szpary, na rufie wywiesili czarną piracką flagę. Blisko przez dwa miesiące, aż do końca roku szkolnego, stare, spróchniałe czółno było ich flagowym okrętem. Niemal każde popołudnie spędzali wte dy nad rzeczką. Janek, Zdzisiek, Darek Olszewski przezy wany Bocianem, paru innych chłopców z ówczesnej pią tej A. Staczali bitwy morskie i pojedynki korsarskie. Wpa dali na mielizny i rozbijali się o podwodne skały. Walczyli z ludożercami i ciskali harpunem w najtłustsze wieloryby. Potem część załogi wyjechała na wakacje. Choroba matki i przyjazd dziadka sprawiły, że Janek nieomal zapomniał o wysepce, przy której „Królowa Pacyfiku” miała swój macierzysty port. — Zdzisiek jest na koloniach — powiedziała Basia. — Niecko od samego rana gdzieś się zapodział. A Bocian na samo wspomnienie Wielkiego Kowboja robi w portki. Jeżeli ty mi nie pomożesz... — A to dobre sobie! — Na moment zapomniał o dziad ku, kasjerce, o swoich nie dopowiedzianych do końca ma rzeniach. — Ja mam być twoim pomocnikiem w wojnie z Kowbojami? Wielka pani komendantka się znalazła! — Nie masz się o co indyczyć. — Basia wydęła wargi. — Nikt ci nie chce zabierać dowództwa. Byłeś przecież pierw szym kapitanem „Królowej Pacyfiku”. — A ty w ogóle nie należysz do załogi. 14 — Należę! M ruknął coś pod nosem. Wszystko to spadło na niego zupełnie niespodziewanie, w momencie kiedy był jak naj bardziej daleki od myśli o dotychczasowych zabawach. Uważał jednak, że nie wolno dopuścić, aby okręt, który tyle razy na jego rozkaz stawiał żagle, wpadł w ręce takiego typa, jak Edek Szala — Wielki Kowboj. I tylko przez przekorę, żeby się trochę podroczyć z „babą”, po wiedział: — Ta stara łajba nic mnie nie obchodzi. Mam ważniej sze sprawy na głowie. Basia się wyprostowała. Popatrzyła na niego nieomal groźnie: — Tchórz! — Co? — Zrobił krok naprzód. — Chcesz, żebym cię trzepnął? Basia stanęła w pozycji obronnej. Pobladła, ale ani na chwilę nie opuściła wzroku. — Wolisz się bić ze mną niż z Szalą, to proszę bardzo — oświadczyła. — Ale i tak rozgadam wszystkim, że się przed nim trzęsiesz. — Wiesz, że gdybym chciał... — Wiem. Ty jesteś silniejszy nawet od Zdziśka. I co z tego? Przyjrzał się jej uważnie. — Idziemy — rzekł. — Kto tam jeszcze jest na wyspie? Basia pisnęła z radości. Uwiesiła się jego ramienia. — Janek, ja tylko tak mówiłam. Ty jesteś najdzielniej szy z całej budy. I... na pewno pokonasz Wielkiego Kow boja. — Zobaczymy. — Zdjął sandały, zagłębił się w trzcinowy gąszcz. Rozkołysany, szeleszczący las wznosił się nad ich głowami. Żaby długimi susami pierzchały na wszystkie strony. Strumień rozlewał się w tym miejscu dość szeroko. Nurt leniwy, ledwie zauważalny. Woda tylko w niektórych miejscach sięgała powyżej kolana. Wysepka — kępa po rośnięta wikliną. Nad nią krzywy pień spróchniałej wierz by. Przed kępą miniaturowa plaża. Parę metrów kwadra towych miałkiego piasku. Zza pnia wyjrzało dwóch chłop ców. Bocian oraz jego młodszy brat Sławek. — To ty, Janek — powiedział Bocian z widoczną ulgą. — Wiesz, że Szala wykrył nasz okręt? 15
* — Wiem. — Rozejrzał się wkoło. Wysepka była elip tycznie wydłużona i z góry musiała wyglądać, jak zielone, trochę skośne oko w rozwidleniu rzeczki. Brzeg jednej cięciwy miał prawie metr wysokości. Drugi łagodnie opadaj ku wodzie. „Szkoda, że nie ma Zdzicha — pomyślał. — We dwóch bronilibyśmy plaży, a Darek z maluchami wartowaliby z tamtej strony”. — Weźcie się do lepienia kul z mułu — rozkazał. — Ja natnę kijów. Nie damy się Kowbojom. — Hurra! — krzyknęła Basia. Pobiegła nad wodę. Mały Sławek za nią. Ale Bocian nawet nie drgnął. Stał z szeroko otwartymi ustami i patrzył się na Janka, jakby nie był pewny, który z nich dwóch zwariował. — Ruszaj się. Nie mamy za dużo czasu. — Ty się chcesz bić z Wielkim Kowbojem? — Pewnie, że się będziemy bić! — śpiewała Basia. — Przyfasuję Kowbojowi największą gałą w łeb. — Nie słuchaj, Janek, tej smarkuli. Gdyby to miała być wojna na języki, może mielibyśmy z niej pociechę. Jest nas dwóch, a tamtych najmniej sześciu. Długo tu wytrzy mamy? Nie odpowiedział. Myślał, że Bocian ma sporo racji i to go najbardziej gniewało. Został wplątany w sprawę, która właściwie przestała być jego sprawą, ale nie było sposobu, żeby się z niej wyplątać bez utraty honoru. — Już raz oberwałeś od Szali. Pamiętasz? — On też. Miał potem ucho wielkie jak kalafior. — A Bill? A John? Wszystkim nie dasz rady. Zleją nas. — Słuchaj, Darek — rzekł niecierpliwie. — Może ty byś sobie gdzieś poszedł? — Gdzie? Wszystko jedno. Tak, żebym cię tutaj nie słyszał. — Nie myśl, że się boję. — Bocian powoli cedził słowa. — Nie lubię tylko nadstawiać głowy, kiedy nie ma żadnych szans. Kowboje łodzi nie zjedzą. A za kilka dni, jak wróci kolonia, skrzykniemy chłopaków i przegnamy ich stąd. — Mój dziadek — odparł Janek z godnością — nigdy nie liczył na innych. Potrafił sam z gołymi rękami wyjść na spotkanie całego pułku ludożerców. I dlatego zawsze zwyciężał. — Zwyciężaj i ty w ten sposób. 16 — A ty stąd spływaj! Szybko! — Dobrze. Pójdę i sprowadzę odsiecz. Jeszcze mi bę dziesz dziękował. Janek machnął ręką, jakby się opędzał od osy. Bocian więcej nie dyskutował. Rozpryskując fontannę wody, prze biegł przez strumień, włożył pantofle i na swych długich, cienkich nogach pomaszerował jak mógł najprędzej ku widocznym na wzgórzu czteropiętrowym blokom. „Jego by dziadek nigdy nie przyjął na swój okręt” — pomyślał Janek. Spojrzał na młodszych obrońców. Ci byli zajęci fabrykowaniem pocisków. Nachyleni nad wodą wy dobywali z niej rzadki muł, odcedzali go w dłoniach, uklepywali i układali kula przy kuli na murawie. Byli tak zaaferowani swoją robotą, że nawet nie zauważyli odejścia Bociana. Janek poszedł do łodzi, oparł stopę na niecko- wato zaokrąglonej burcie. Myślał, że ich wiosenne zabawy # były bardzo niefachowe. „Gdybym wtedy wiedział o morzu tyle co dziś”. I zaraz postanowienie: „Nie oddam ^Królo wej Pacyfiku". Choćby nie wiem co się działo, Szala nie dostanie mojego okrętu”. Nie łudził się, że walka będzie łatwa. Z Wielkim Kow bojem miał na pieńku od roku, kiedy to Edek zaczepił go na szkolnym podwórku. Wybiegł wtedy na przerwę i zo baczył grupę chłopców z piątej C, którzy grali w nożną. Niecelna piłka upadła mu pod nogi. Nie namyślając się podbił ją i ruszył ku bramce. Minął dwóch obrońców, strzelił pewnie, płasko, obok wyprostowanego bramkarza. Równocześnie usłyszał dzwonek wzywający na lekcję. Zawrócił więc i chciał wejść do szkoły, kiedy Edek zagro dził mu drogę. „Zapraszał cię kto?” „A ciebie?” — odparł nie wiedząc jeszcze, że Edek re- petuje piątą klasę i dopiero od paru tygodni uczy się w nowym zespole. Uczniowie wracający z przerwy mijali ich z dwóch stron, jak potok rozdzielony zwaloną w środek nurtu skałą. Edek pchnął go pod ścianę budynku. „Kto chce grać, kiedy my gramy, mnie musi prosić o po zwolenie” — oświadczył groźnie. Jankowi krew uderzyła do głowy. „Widzieliście starszego boiskowego? — powiedział umyśl- 2 — Przerw any rejs... 17
nie głośno do otaczających ich chłopców z piątej C. — Tylko miotły mu brakuje i dziobaka na papiery”. Tamci ryknęli śmiechem, a Edek doskoczył do niego i z całych sił uderzył go pięścią w nos. To nastąpiło zu pełnie niespodziewanie i przez ułamek sekundy miał wra żenie, jakby głowa zeskoczyła mu z szyi i uciekła w czar c i wypełnioną gwiazdami przestrzeń. Potem przeniknął go ból ostry, świdrujący aż do wnętrza czaszki i to go otrzeźwiło. Kiedy Edek zamierzył się drugi raz, mógł już odpowiedzieć ciosem za cios. Chwycili się w pół, upadli na ziemię, przetoczyli kilkakrotnie jeden przez drugiego. Wszystko trwało bardzo krótko. Ponowny dzwonek na lekcję oraz interwencja nauczyciela wychowania fizyczne go, który akurat wszedł na boisko, przerwały bójkę. Janek pamiętał jednak, i to musieli widzieć wszyscy chłopcy, że nie jego ściągnął „gimnastyk” z Edka, ale odwrotnie. „Od tego czasu urosłem sześć centymetrów. Szala zoba czy, co to znaczy wejść w drogę marynarzowi”. Odciął scyzorykiem giętki pręt wikliny, śmignął nim, niby batem, po wodzie. Jeszcze patrzył na srebrne bryzgi, jak promyki słońca skaczące nad gładką powierzchnią stru mienia, kiedy gdzieś w trzcinach trzasnęła gałązka. Zaraz potem zachlupotała woda, jakby ktoś wyciągał nogi z bło ta. Nad brzegiem strumienia stanął Miglas przezwany Johnem, prawa ręka Wielkiego Kowboja. — Macie się poddać! — krzyknął. — Wódz daje wam dwie minuty na ewakuację wyspy. — Powiedz swojemu wodzowi — odkrzyknął Janek — że może się wypchać trocinami! Basia zaśmiała się i klasnęła. Miglas zatarł ręce zadowo lony. — W takim razie zdobędziemy wyspę siłą — oświad czył. — Żywa noga stąd nie ujdzie. Cofnął się w trzciny. Janek gestem przywołał do siebie załogę. — Kryć się — rozkazał. — Podpuścimy ich zupełnie blisko. Dopiero jak będą przechodzili przez wodę, zaataku jemy bombami. — Co się stało z Darkiem? — zapytał Sławek. Groźba Miglasa sprawiła, że nie miał w tej chwili najlepszej miny. — Poszedł po pomoc. Ma przyprowadzić Niećkę i innych chłopaków. 18 Sławek przylgnął do pnia wierzby. Janek z Basią wcisnęli się w rozłożysty krzak łoziny. Tuż przed sobą mieli metro wej szerokości plażę i szeregi wcześniej ulepionych kul. Gęsiego, jeden za drugim, Kowboje wyszli z gęstwiny. Zatrzymali się nad brzegiem strumienia. Byli uzbrojeni w długie kije. Potrząsali nimi groźnie. Edek Szala coś im powiedział i zaraz wszyscy pozrzucali pantofle, weszli do wody. Od wyspy dzieliło ich zaledwie kilka kroków. — Ognia całą burtą! — krzyknął Janek wyskakując z ukrycia. Chwytał kule jedną po drugiej i ciskał w prze ciwników. Obok mignęła jasna bluzka Basi, ale nie miał czasu obserwować jej poczynań. Błoto nieźle podeschło i kule nie rozpadały się w powietrzu. W jednej chwili twarze i ubrania Kowbojów pokryły się czarnymi placka mi. Ktoś upadł i chlapał się w wodzie, ktoś krzyczał, ktoś zawrócił i uciekał w kierunku trzcinowego lasu. Jeszcze moment i sam Edek Szala zaczął ustępować osłaniając twarz przed kolejnymi razami. — Przerwać ogień — rozkazał Janek. Kowboje poznikali już w trzcinach. Basia się wyprostowała. Brudnymi ręka mi odgarnęła włosy z czoła. Oczy jej błyszczały. — Wiwat! — krzyknęła. — Zwyciężyliśmy! — Jeszcze nie — odparł. Był pewny, że Wielki Kowboj nie ustąpi tak łatwo. „Na odparcie dwóch ataków starczy nam amunicji. Ale potem...” Z drugiej strony strumienia posypał się grad pocisków. Szlam, rzęsa, grudki ziemi, na wet drobne kamienie. Chwycił Basię za rękę, wciągnął z powrotem w krzaki. Kowboje coraz śmielej wysuwali się z ukrycia. Perkosa, czyli Bill, wyszedł nawet na sam brzeg i nachyliwszy się nad wodą zaczął obmywać twarz z błota. Janek sięgnął po największą bombę, zamachnął się i trafił go w sam środek głowy. Z gniewnym okrzykiem Bill skrył się w trzcinach. — Ale mu przyfasowałeś! — sapnęła Basia. — Bocian musi być już w mieście — odparł. — Gdyby przyprowadził ze dwóch chłopaków, mielibyśmy szansę się utrzymać. — Przyprowadzi. Na pewno. Zobaczysz, że pogonimy Kowbojów aż na koniec łąki. — Uważajcie! — syknął. — Znowu idą do ataku. Kowboje rozstawili się tyralierą wzdłuż strumienia.
Każdy, prócz kija, był teraz zaopatrzony w potężną bryłę torfowej ziemi. — Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć — liczył Sławek. — Perkosy nie ma. Zabity. Pierwszy pocisk zaszumiał w liściach. Pacnął w pień wierzby. — Musimy ich uprzedzić — powiedział Janek. — Gotuj się! Wyskoczył na plażę, nachylił się nad swym arsenałem. Ale nim zdążył podnieść kulę, poczuł, że ktoś podcina mu z tyłu nogi, jakiś ciężar wali się na plecy. Czyjeś ręce opasały go wpół, ściągnęły na ziemię. Upadł na twarz, a napastnik, którego nie mógł nawet zobaczyć, usiadł mu na plecach i ze wszystkich sił wpychał jego głowę w pia sek. Opodal chlupot wody i tryumfalne okrzyki. Kowboje musieli docierać do wyspy. Kątem oka Janek dojrzał, że Sławek ucieka w górę strumienia. „Ktoś zaszedł nas od tyłu — pomyślał. — Teraz koniec”. Szarpnął się rozpaczli wie, zdołał się przekręcić na bok. W tym momencie runął na niego nowy ciężar, ponownie rozpłaszczył go na ziemi. Dwa ciała przetoczyły mu się przez głowę. Tuż przed sobą zobaczył Basię i Perkosę tarzających się po piasku. Zerwał się na nogi. Kowboje byli tuż. Zdołał ich ubiec. Pierwszy dopadł do łodzi, szarpnął sznur, odepchnął się wiosłem na głębszą wodę. — Brać go! — Ryk Wielkiego Kowboja. Był otoczony. Pięciu chłopaków z podniesionymi kijami natarło na łódź. Ale on, stojąc rozkraczony na obu bur tach, uderzeniami wiosła powytrącał im kije z rąk. — Rozwalę łeb każdemu, który się zbliży — oświadczył. Opodal ogromny plusk i fontanna wody. Basia z Per- kosą stoczyli się do strumienia. To, co się tam działo, przypominało walkę dwóch hipopotamów albo dwóch kro kodyli, jednak ani on, ani otaczający go chłopcy nie zwra cali uwagi na te zapasy. — Słuchaj, Strzelecki — powiedział Szala pojednawczo. — Nam chodzi tylko o łódź. Zostaw ją, to ci pozwolimy odejść z honorem. — To wy odejdźcie — odparł. — Łódź jest moja i ni komu jej nie oddam. — Dla poparcia tych słów ze świ stem przeciął wiosłem powietrze. — Dobrze! — krzyknął Edek. — W takim razie spuści- 20
my go na dno, chłopaki. — Skoczył do brzegu. Ze skarpy zwisały w tym miejscu płaty darni. Oderwał jeden, cisnął do łodzi. — W niego wal! — zawołał Miglas. — Rób to co ja — rozkazał Wielki Kowboj. Masa ziemi, trawy i błota sypała się ze wszystkich stron. Nim Janek się zorientował, do czego dążą napastnicy, „Królowa Pacyfiku” była poważnie obciążona i zaczęła na bierać wody. Był bezsilny. Wiedział, że tamci tylko czekają do chwili, kiedy on spróbuje opróżnić łódź z balastu, żeby się na niego rzucić. Tkwił wyprostowany z wiosłem w obu dłoniach, a okręt, który tak niedawno jeszcze był przed miotem jego dumy, zanurzał się coraz głębiej. Przeskoczył na dziób, żeby utrzymać równowagę, ale to się już na nic nie zdało. „Królowa Pacyfiku” pochyliła się, zagarniając wodę całą burtą. Szybko jak kamień poszła na dno. Wśród radosnego wrzasku napastników, brnąc po piersi w wodzie dotarł do brzegu. Cisnął wiosło w kierunku wodza Kow bojów. Nie oglądając się za siebie, ruszył ku miastu. II Dopiero na ulicy zorientował się, że jest mokry. San dały, spodnie, koszula — wszystko ociekało wodą. Ręce i nogi, a zapewne także twarz miał pokrytą grubą warstwą błota. Dorośli oglądali się za nim. Dzieci pokazywały go palcami i chichotały. Nie zwracał na to uwagi. Jesz cze rozgrzany, podniecony niedawną walką. Mimo prze granej nie czuł się zwyciężony. Wprawdzie „Królowa Pa cyfiku” bezpowrotnie spoczęła na dnie strumienia, ale jego postawa musiała wzbudzić szacunek wrogów. Naj lepszy dowód, że nikt nie próbował go zaczepić, kiedy opuszczał pole bitwy. „Dziadek byłby ze mnie dumny. Zachowałem się jak prawdziwy m arynarz”. Na nowo powrócił do rozmowy z kasjerką. Poszedł nieco dalej w swoich marzeniach. Oto stoi na peronie, wieczo rem, w blasku jarzeniówek, i czeka na pociąg. Tak jak czekali ubiegłego wieczoru, kiedy dziadek wracał do Gdyni. Ale teraz jest sam, z biletem za osiemdziesiąt jeden zło 22 tych w ręku. Poza sobą ma dom, do którego może już nigdy nie wróci, przed sobą cały świat, przestrzeń straszną i niezgłębioną jak czarna noc. Wzdrygnął się. Może z zim na, może z lęku. Przyspieszył kroku, prawie wbiegł na schody swojego domu. „To szczęście, że ojciec w pracy. Nie będę musiał się tłumaczyć”. Zdjął z szyi klucz, który nosił zawieszony na skórzanym rzemyku, włożył go w zamek, przekręcił, pchnął drzwi. Wszedł do przedpokoju, znieruchomiał. Na wprost, nachy lony nad biurkiem, które stało obok okna w większym pokoju, ojciec przeglądał jakieś papiery. Na odgłos kroków podniósł głowę. Popatrzyli na siebie. Oczy ojca się roz szerzyły, brwi uniosły do góry. — O Jezu! — powiedział i zamilkł. Cisza trwała chyba całą minutę. Ojciec nic nie mówił, kiwał tylko głową. Janka bardzo to denerwowało. Miał ochotę wrzasnąć na całe gardło, tupnąć nogą, przerwać to kiwanie głową, choćby później miało nastąpić coś znacznie dlań gorszego. Wreszcie ojciec się odezwał. Powiedział tak jakoś do nikogo: — Rezultat braku matki. Akurat w czasie wakacji. Pra wie półtora.miesiąca wałęsania się bez zajęcia. Szczęście, że za parę dni koniec tej kuracji. — Znowu umilkł i tym razem pokręcił głową w prawo i lewo. — Raz udało mi się wpaść do domu w godzinach biurowych i widzę: czy to mój syn, czy diabeł z szopki noworocznej? Coś ty ze sobą zrobił? — To pytanie było już skierowane do niego. — Wpadłem do wody. — Tak. — Ojciec ponownie zaczął się zwierzać komuś trzeciemu. — Dzisiaj przyszedł i mówi, że wpadł do wody, a jutro odwiezie go pogotowie i powiedzą, że wpadł pod samochód. Jak to się stało? — Zwyczajnie. Pośliznąłem się. — Gdzie? Dokąd chodziłeś? — Nie wiesz. Nigdy tam nie byłeś. — Więc bywasz w miejscach, o których twój ojciec nawet nie wie. Ciekawe: sam czy w towarzystwie? — Było więcej chłopców. — Ale z tamtych żaden się nie pośliznął. Prawda? Zacisnął szczęki. Milczał. — Widzisz, co z ciebie rośnie. Ani trochę rozwagi, za- 23
stanowienia. Nie jesteś małym dzidziusiem, żeby latać z zamkniętymi oczami i wpadać w każdą dziurę. Jestem pewny, że taki Robert Miglas nigdy by czegoś podobnego nie zrobił. Ojciec Miglasa był biurowym kolegą ojca Janka i pan Strzelecki, często bez specjalnego uzasadnienia, podawał Roberta jako wzór do naśladowania. Janek wyobraził so bie minę ojca, gdyby mógł zobaczyć Miglasa po niedawnej bitwie, i chociaż wcale nie było mu do śmiechu, zachi chotał krótko. A to co znowu? — krzyknął ojciec. — Zniszczyłeś ubranie, umazałeś się jak nieboskie stworzenie i wydaje ci się jeszcze, że to jest bardzo zabawne? Dobrze! Teraz muszę wyjechać w teren i wrócę późno, ale wieczorem porozmawiamy sobie. Tak jak już dawno nie rozmawialiś my. — Włożył jakieś papiery do aktówki, skierował się do drzwi. — Umyj się i wypierz swoje rzeczy. Chcę, żeby do jutra wszystko było czyste. I nie zapomnij odwiedzić matki. Rozumiemy się? Janek skinął głową. Po wyjściu ojca skierował się do łazienki, usiadł na brzegu wanny. Słuchając łagodnego szumu spływającej z prysznica wody, myślał, że za nic na świecie nie sprzedałby swojej tajemnicy komuś, kto ponad wszystkie sprawy stawia kwestię zabrudzonego ubrania. Tylko dziadkowi mógłby się zwierzyć do końca. Dziadek rozmawiałby z nim jak z mężczyzną, potrafiłby nie tylko zrozumieć, ale udzielić mądrej rady. I nagle gardło mu się zwężyło, nos napełnił się czymś mokrym, po policzku spłynęła duża kropla, która przechwycona językiem pozostawiła słony smak na podniebieniu. Zaraz potem zawstydził się tak, jakby ktoś podglądał go z ukrycia i energicznie zaczął się przygotowywać do ką pieli. Zrzucił mokre ubranie, wszedł do wanny, skierował na ciało strumień gorącej wody. Po kąpieli wyprał spodnie i koszulę. Nie sprawiało mu to kłopotu. Matka od dawna zaprawiała go do prac domowych, a od czasu jej choroby ze wszystkim dawał sobie radę sam. Po obiedzie zjedzonym u sąsiadów, którzy w tym trud nym okresie zgodzili się go stołować, złożył wizytę w szpi talu. Przez dwie godziny rozmawiał z matką o rzeczach obojętnych, wieczorem, nie czekając na powrót ojca, po 24 łożył się do łóżka. Czytał jeszcze trochę, a kiedy usłyszał chrobot klucza w zamku, prędko zgasił lampę. W ten sposób przynajmniej na pewien czas udało mu się odro czyć „zasadniczą rozmowę”. Spał długo. Obudził się z uczuciem głodu. Znowu był sam. Ojciec wyszedł już do pracy. W lodówce znalazł żółty ser, pasztet, słoik z dżemem. Otworzył na cały regulator radio i usiadł do śniadania. Myślał o sprawach ubiegłego dnia i chłodny, rzeczowy głos kasjerki dźwięczał mu w uszach jak żywy. Nie koń cząc jedzenia zerwał się i pobiegł do szafy. Wyjął skar bonkę, wysypał pieniądze na stół. Nie było tego wiele. Tak jak pamiętał: dwa banknoty dwudziestozłotowe, dzie siątka z Nike oraz z Kopernikiem dużym i małym, dwie piątki. Razem z drobiazgiem dziewięćdziesiąt dwa złote i czterdzieści groszy. Patrzył na swój majątek, a serce waliło mu w piersi coraz prędzej. „Pociąg odchodzi o dwudziestej siedemnaście. Dziesięć godzin jazdy i... okręty, jak białe ptaki. Tak powiedział dziadek: białe ptaki przelatujące z fali na falę”. Dzwonek przy drzwiach zabrzęczał trzy razy. Umówiony sygnał Czarnych Piratów. W popłochu, jak złodziej kry jący swój łup, zgarnął pieniądze do skarbonki, odstawił ją z powrotem na półkę, poszedł otworzyć drzwi. Na klatce schodowej stał Bocian i Wojtek Niecko. Wpuścił ich, zamknął drzwi. Wojtek rozwalił się zaraz na tapczanie, sięgnął po leżący na stoliku słonecznik. Bocian stał z opusz czonymi ramionami. — Przepraszam cię, Janek — bąknął patrząc na nosy swoich sandałów. — Nie zdążyłem wczoraj. Chłopaków nie było. Tylko jego — wskazał Nieckę — zastałem. Nim oblecieliśmy wszystkie domy... — Nie bujaj, żeś nie miał pietra przed Kowbojami. — Słowo honoru — Bocian przestępował z nogi na nogę. — Już szliśmy nad rzekę. Zapytaj Wojtka. — Przestań! — Janek położył się w poprzek tapczanu obok Niecki. I tak byś nic nie pomógł. Za dużo ich było. — Widzisz! — ucieszył się Bocian. — Ja od razu mówi łem, że jedyna rzecz, to zwołać naszych chłopaków. Żeby Kowboje uderzyli pół godziny później, zaszlibyśmy ich od 25
tyłu. Myśmy ich widzieli, jak wracali. A Baśka jeszcze leżała na wyspie. — Baśka? — Pierwszy raz od ubiegłego dnia pomyślał o niej. Nie mógł sobie przypomnieć, co się z nią stało w końcowej fazie bitwy. Pamiętał jak przyklejona do ple ców Billa razem z nim przewalała się po płytkiej wodzie. Potem, kiedy Kowboje zaatakowali go na łodzi, jeszcze raz mignęły mu jakieś ciała szamocące się między trzcina mi. I to było wszystko. Po zatopieniu „Królowej Pacyfiku” już jej nie widział. — Ty nie wiesz, że Baśkę oskalpowali? — Oskalpowali? — poczuł, że nogi mu drętwieją. — Całą skórę jej z głowy zdjęli? Skóry nie. Tylko warkocz. Obcięli i wrzucili do rzeki. — Baśka spisała się na medal. — Niecko rozgryzł pestkę, wypluł łuskę na dłoń. — Perkosa miał całą gębę podra paną. A Szala mówił podobno, że gdyby nie ona, byliby cię wzięli do niewoli i zdobyli łódź. Strasznie był na nią wściekły i sam skalpował. — To prawda — powiedział Janek. — Baśka mi po mogła, kiedy Perkosa skoczył na mnie z tyłu. — Ona ryczała przez te warkocze — rzekł Bocian. — Jeszcze jej nie widziałem takiej zaryczanej. Bała się wra cać do domu. Musieliśmy ją holować pod same drzwi. Za dzwoniliśmy do mieszkania i uciekli. Tam musiała być draka — powiedział Niecko. — Znacie chyba starych Zdziśka? Janek wstał, rozprostował ramiona: — Idziemy. — Dokąd? — Do Szali. Będę się z nim bił. — Zwariowałeś? — Bocian wytrzeszczył oczy. — Z takim siłaczem? Ja też jestem silny. Nie wiesz? A zresztą... to przeze mnie. Zapomniałem o Baśce po zatopieniu okrętu. — Coś ty! — Niećko wypluł kolejną pestkę. — Chcesz się bić o byle gówniarę? Niech się Zdzisiek bije, jak wróci z kolonii. Zobaczysz, że Kowboj złamie ci nos albo rękę. Sam 26 widziałem jak raz złapał jednego chłopaka z czwartej kla sy za nogi i przerzucił go przez siebie. On się chwali, że jak dorośnie, to zostanie bokserem i pojedzie na olimpiadę. Janek poszedł do okna. Spojrzał na ulicę. „Mają rację. Nikt nie każe mi się bić. Baśka pobeczy i przestanie. Wielka rzecz warkocz. A jaki kapitan chciałby przyjąć na okręt marynarza ze złamanym nosem”. Nagle przypomniał sobie Hanyska. Ten Hanysek, rodem z Gdańska, jeden z najdzielniejszych bosmanów od Bom baju do Honolulu, zajmował sporo miejsca w dziadkowych opowieściach. A zaczęło się tak: W czasie postoju niedużego szkunera szwedzkiego w porcie gdańskim Hanysek zablin- dował się pod pokładem. Wyszedł z ładowni dopiero po dwóch dniach, kiedy mijali' już Cieśniny Duńskie, i ofia rował swoje usługi kapitanowi. Ale stary miał widocznie komplet załogi i po zawinięciu do Hamburga kazał wy sadzić Hanyska na ląd. Dwaj tędzy marynarze wzięli chłopca pod ręce i wśród śmiechu całej załogi sprowadzili po trapie ze statku, a na pożegnanie obdarzyli potężnym kopniakiem. Miał Hanysek parę fenigów w kieszeni, więc poszedł się pocieszyć do portowej tawerny. Stanął przy bufecie, bo usiąść po otrzymanym kopniaku nie mógł, i powoli sączył z kufla piwo. Tam zgadał się z dziadkiem i z pierwszym oficerem z dziadkowego statku. Oficer szukał akurat chłopca okrętowego i zgodził się wziąć Hanyska za życie. Już wychodzili z tawerny, kiedy we drzwiach natknęli się na marynarzy ze szwedzkiego szkunera. Ha nysek grzecznie przeprosił dziadka i pierwszego oficera, zaszedł tamtych z tyłu i największego z nich, dwumetro wego dryblasa kopnął w to miejsce, w które sam został kopnięty. Jak tam było dalej, dziadek dokładnie nie wi dział, bo zaraz na początku potłuczono wszystkie lampy. W każdym razie Hanysek wyszedł z tawerny o własnych siłach, tyle że bez paru zębów i bez jednego ucha, i doszedł aż do wody. Przykucnął nad brzegiem, obmył sobie twarz, a potem wyjął igłę, nici i spokojnie zaczął zszywać podartą koszulę. Dziadek z oficerem czekali jakiś czas, wreszcie oficer się zdenerwował: „Czego ty tu sterczysz? — powie dział. — Zaraz będziemy podnosić kotwicę”. Hanysek spojrzał na niego zdziwiony: „To pan mnie jeszcze chce? Z taką gębą?” „A co ty? — odparł oficer. — Dziewczyna jesteś, żebym miał patrzeć na gębę? Teraz wiem przy- 27
najmniej, że nie kupuję kota w worku. Zostaniesz od razu młodszym marynarzem z pensją trzech funtów na miesiąc”. „Tak — pomyślał. — Dla nich najważniejsza jest odwaga. Jeżeli tutaj się nie złamię, to i tam dałbym sobie radę”. — Wyłaźcie — rzekł. — Muszę zamknąć drzwi. Na podwórzu spotkali Miglasa. Chciał ich wyminąć, ale go zatrzymali. Witał się nie podnosząc oczu. Był szczerze zawstydzony. — To ja was pierwszy wypatrzyłem i zameldowałem 0 tym Kowbojowi — powiedział. — Myślałem: fajna rzecz mieć taką łajbę. Szkoda, że zatonęła. Ale dla Edka naj większa przyjemność to zniszczyć coś, rozwalić. Widzieliście tę smarkulę, siostrę Kowalika? Edek ją oskalpował. War kocz jej obciął. — Słyszałem — odparł Janek. — Właśnie w tej sprawie chcę się zobaczyć z Szalą. Nie radzę ci. On jest wściekły. Wczoraj wszyscy byli przeciwko niemu. Nikt nie chciał trzymać małej do skal powania. A Perkosa powiedział nawet, że ona walczyła nie gorzej od prawdziwego mężczyzny i nie można jej traktować jak byle baby. i — Gdzie jest teraz Szala? — Pewnie na plaży. Zawsze chodziliśmy tam o tej porze. — W takim razie idź do niego i powiedz, że będę na niego czekał przy wyspie. I że go wyzywam na pojedynek. Na śmierć i życie. — Chcesz się bić z Edkiem? — A co, nie wolno mi? — Ledwie powstrzymał chęć, żeby nie trzepnąć tamtego po karku. Nie mógł już znieść tonu zdziwienia, jakim wszyscy przyjmowali jego oświad czenie. — Masz ochotę mieć z nosa krwawą miazgę, to będziesz miał — stwierdził spokojnie Miglas. — Jem u w pojedynkę nikt u nas nie da rady. Może który z ósmej klasy. Ale i to nie wiadomo. Janek zacisnął pięści. Był pewny, że Robert ma rację. Przegra. Musi przegrać. Edek był od niego i wyższy, 1 znacznie tęższy. „Co będzie, to będzie. Marynarz musi być wytrzymały na ból. Czy to rzadko fala ciśnie człowie kiem o pokład albo zerwana lina zedrze całą skórę z rąk?” \ — Leć, Robert — powiedział. — Będziemy czekali nad strugą. 28 III Tę ostatnią godzinę przeleżał nieruchomo w trawie. Przy jaciele zostali w trzcinowym gąszczu. Mieli obserwować ruchy przeciwników i dać mu znać, kiedy tamci będą się zbliżali. Za sobą miał pień wierzby, do której jeszcze wczo raj była uwiązana „Królowa Pacyfiku”, nad głową rozma zane obłoki koloru kawy ze śmietanką. Dzień był parny, zbierało się na deszcz. „Na oceanie rozpęta się burza. Sztorm — jak mówił dziadek. Fale podniosą się wyżej masztów”. Próbował sobie to wyobrazić. Jakie są maszty? Jak naj wyższe drzewa w lesie. Czyli że fala jest niemal równa wieży ciśnień koło stacji. Olbrzymia, biała ad piany góra, przy której statek wydaje się maleńki, niby przepołowiona skorupa orzecha. Jedna chwila i masa wody zwali się na niego, pochłonie na zawsze. Szczur lądowy w takiej sy tuacji zamknąłby oczy z przerażenia. Ale dziadkowi nie drgnął nawet jeden muskuł na twarzy. Spokojnym ruchem przekręcał koło sterowe i już żagle łapały wiatr, a okręt wspinał się wyżej i wyżej. Już był na szczycie, ślizgał się po powierzchni fali, ponownie zapadał w przepaść, o kilka kabli bliżej zbawczej zatoki. Z tyłu szelest trzcin i plusk wody. Janek zerwał się na nogi. Bocian, za nim Niecko wbiegli na wyspę. — Idą! — zawołał Bocian. — Szala i wszyscy Kowboje. Janek odgarnął włosy z czoła. Pod powiekami miał jeszcze obraz morza, którego w rzeczywistości jeszcze nigdy nie widział. Był rozluźniony, spokojny. Nie bał się ani trochę. „Uderzę w brzuch. Jak upadnie, to poczekam, aż zacznie wstawać i wtedy skoczę mu na plecy”. Cofnął się, pochylił do przodu, szerzej rozstawił nogi. Kowboje głośno człapali maszerując płytkim dnem strumienia. Edek stanął na wyspie, rzucił sandały na trawę. — Co ci się nie podobało, Strzelecki? — Twój nos. Muszę go naprostować. Wielki Kowboj roześmiał się. — Zobaczycie, jak mnie będzie błagał o litość. Zrobię z niego śmierdzącą jajecznicę. — Podciągnął rękawy bluzy, zacisnął pasek od spodni. — Jesteś gotowy? — Jestem. Podejdź bliżej. 29
Wtem dał się słyszeć głos Miglasa. — Poczekajcie. Chcę ci coś powiedzieć, Edek. — Nie przerywaj im! — krzyknął któryś z Kowbojów. — Niech zaczynają. Edek odwrócił głowę: — Czego? Gadaj prędzej! — Jeżeli pokonasz Strzeleckiego — głos Roberta trochę drżał — to ja będę się potem z tobą bił. — Ty? — Edek wytrzeszczył oczy. — Tak. Chociaż jesteś taki silny. Skończyło się twoje panowanie. Zatopiłeś łódź, z której wszyscy mogliśmy ko rzystać. Obciąłeś Kowalikównie warkocze... — Wielka rzecz — warkocze — odezwał się ktoś. Wielka, niewielka. Ale ojciec zerżnął ją pasem. A matka powiedziała, że jej nigdzie nie da wyjść aż do końca wakacji. Niech siedzi, jak była durna — przerwał Edek. — A ty przestań się czepiać, bo mnie zdenerwujesz. Czekaj, jeszcze nie koniec. Może ci przypomnieć kota, którego utopiłeś na wiosnę? Albo psa od tych państwa z trzeciego piętra? Kto w niego rzucał kamieniami? — Znalazł się obrońca starego kundla — powiedział Edek ironicznie. — Załatwię jednego i drugiego. Zamknę im mordy raz na zawsze. — Ale po Robercie będziesz musiał walczyć ze mną — odezwał się Perkosa. — Ze mną też — rzekł Niecko. — I ze mną. — I ze mną. Chłopcy ustawili się rzędem jeden za drugim. Edek ro zejrzał się wkoło. Już wszyscy stali naprzeciwko niego. Za sobą nie miał nikogo. — Chcecie mnie zbić? — zniżył głos. — W ośmiu na jednego. — Nie zbić, ale bić się — sprostował Miglas. — Jeden na jednego. Po kolei. — Miałem sprawę ze Strzeleckim. Reszta guzik mnie obchodzi. Nie chcę! — To cię zmusimy — odparł Miglas. Janek przypomniał sobie western, który przed wakacja mi oglądał w telewizji u Zdziśka. Był to film o kowbojach, którzy pokonali Indian i założyli w prerii osadę. Wielu 30 się pożeniło. Uprawiali ziemię, pragnęli żyć spokojnie. Tylko jeden nie potrafił się ustatkować. Wciąż uważał, że obowiązują prawa wojenne, że można strzelać, ile się chce. Dawni przyjaciele kazali mu opuścić osadę. Powiedział, że nie wyjedzie. „Jesteście odważni w kupie! — krzyczał. — Osobno każdego z was rozniósłbym na kawałki!” Osadnicy nie chcieli wykorzystywać liczebnej przewagi. Uzgodnili, że będą walczyli jeden po drugim. Jeżeli kowboj zwycięży wszystkich ochotników, pozwolą mu zostać. Janek dosko nale pamiętał te straszliwe zapasy. Pierwszego przeciwnika kowboj pokonał w mgnieniu oka. To samo było z drugim. Trzeci stawiał dłuższy opór. W piątej walce kowboj słaniał się na nogach. Twarz miał spuchniętą, zalaną krwią. Szósty zawodnik zwalił go z nóg. Na pół przytomnego wsadzono na konia, przywiązano do siodła. Konia pognano w prerię. Robert też musiał oglądać ten film. — Zaczynajcie, bo szkoda czasu. Nawet nie zauważył, kto to powiedział. Spojrzał za siebie. Edek stał o dwa kroki od niego. Usta miał rozdziawione, ręce zwisały mu wzdłuż boków. Błagalnym wzrokiem pa trzył ku wczorajszym przyjaciołom. Zdawało się, że czeka na jeden przynajmniej głos w swojej obronie. Nagle skrzy żował ręce na piersiach, nogę wysunął na spocznij. Głośno, wyraźnie powiedział: — Nie będę się z wami bił, chłopaki. IV Wieczorem Janek jeszcze raz powędrował nad strumień. Zmierzchało. Słońce dawno zniknęło za chmurą, która obejmowała szeroki pas nieba od zachodu i południa. Bez głośne błyskawice przebiegały po czarnych, spiętrzonych obłokach. W nieruchomym parnym powietrzu tańczyły stupiaste roje komarów i drobnych muszek. Burza zbliżała się nieubłaganie, mimo to szedł naprzód. Chciał być jak najdalej od domu, od ludzi. Czuł, że nad chodzi decydujący moment, który rozstrzygnie o całej jego przyszłości. Musiał do końca obmyśleć plan działania. Przeszedł przez wodę, skierował się ku wierzbie, do której wiązali kiedyś „Królową Pacyfiku”. Nagle stanął. 31
Pod drzewem siedziała Basia. W pierwszej chwili jej nie poznał. Była, jak zwykle, w spodniach i chłopięcej bluzie, ale obcięte włosy zupełnie ją odmieniły. Teraz naprawdę' przypominała chłopca o delikatnej cerze i wielkich, prze słoniętych ciemnymi rzęsami oczach. — A ty co tu robisz? — zapytał. — Uciekłam z domu. Skorzystałam, że mama wyszła do sąsiadki i zostawiła otwarte drzwi. Już tam nie wrócę. — Zwariowałaś?! — Dlaczego? Ojciec zlał mnie pasem za warkocze i za podarcie sukienki. Jak żyję, nie dostałam takiego lania. Niech się teraz o mnie martwią. Janek, pomożesz mi? — W czym? Chciałabym zbudować szałas i zamieszkać na wyspie. — Zwariowałaś?! Dlaczego? Robinson też mieszkał na wyspie po zato pieniu okrętu. Robinson tak — spojrzał na groźnie wypiętrzoną chmurę. — Ale co ty będziesz jeść? — Jeść? — zastanowiła się. Właśnie. Tu nie ma palm kokosowych ani żadnej zwie rzyny. Umrzesz z głodu. Myślałam, że mi coś poradzisz — spojrzała na niego z wyrzutem. — Broniłam z tobą „Królowej Pacyfiku”. Za to mi przecież włosy obcięli. Bardzo się dzielnie spisałaś — przyznał. — A co do włosów, to miałem się bić z Szalą. Ale Kowboj nie stanął do walki. Usiadł pod wierzbą. Basia obok. Nie miał pojęcia, co z nią zrobić! — Najlepiej, żebyś wróciła do domu. Nigdy nie słysza łem o dziewczynach na bezludnej wyspie. — Ale pozwoliliście mi, żebym była chłopcem okręto wym. Pływaliśmy po wszystkich morzach. Trzy m etry w jedną stronę i trzy w drugą stronę — rzekł z nagłym gniewem. — Durna zabawa! Bardzo dobrze, że zatopili tę starą łajbę. Janek! co ty? Patrzyła na niego z przerażeniem. Myślisz, że nie ma nic ciekawszego na świecie? Ja... Ja zrobię coś takiego, że wam oczy powyłażą na wierzch. — A może zostałbyś ze mną? Ty będziesz Robinsonem, a ja Piętaszkiem. 32 — Głupia jesteś! Nic nie rozumiesz. — Ale co mam robić? — W jej głosie pretensja. Starzy mnie nigdzie nic puszczają. Postanowiłam, że... — Mówiłem, wracaj do domu. Najwyżej dostaniesz jesz cze raz lanie. A za dwa tygodnie zacznie się szkolą. Chcą, nie chcą, będą cię musieli wypuścić. — Nie pomożesz mi? — Pomógłbym, ale sama widzisz... Burza idzie. Nawet byśmy nie zdążyli zbudować szałasu. Basia zerwała się: — Nie wiedziałam, że jesteś taki! Sama sobie dam ra dę. — Pobiegła w kierunku wody. — Gdzie lecisz? — krzyknął. Nic odpowiedziała. Przebrnęła strumień. Zniknęła w trzcinach. Patrzył na rozchwiane po jej przejściu łodygi. Czuł ulgę pomieszaną ze wstydem. Myśl zamieszkania na wyspie była idiotyczna, a rada, aby wróciła do domu, jedyną rozsądną radą. Mimo to wiedział, że nie jest w po rządku. Że gdyby nie zły humor, pragnienie samotności i zamknięcie się w kręgu własnych spraw, nie rozmawiałby z nią tak. Musiał przyznać, że jest odważna. Kto wie, czy nie odważniejsza od wszystkich jego kolegów razem wzię tych. Jej poczynania, chociażby najbardziej zwariowane, zasługiwały, jeśli nie na uwagę, to przynajmniej na życz liwość. Chcąc nie chcąc musiał myśleć o wypadkach, które ich łączyły. O walce z Kowbojami. O tym, jak Perkosa skoczył mu na plecy, a ona uwolniła go od napastnika. O jej warkoczach zaplątanych gdzieś wśród trzcin. O radosnym uśmiechu, który rozjaśnił jej twarz, kiedy pojawił się na wyspie. Denerwował się coraz bardziej. Wreszcie wstał. „Przejdę się kawałek. Zobaczę, w którą stronę poszła”. Trzciny ponownie zadrżały. Szelest biegł przez gęstwinę. Po chwili Janek ujrzał czyjąś głowę sunącą na wysokości brązowych kiści. Serce zabiło mu mocno. Ku wyspie zbliżał się Edek Szala. Nie widział go od rana, od momentu jego kapitulacji. Właściwie to, co wtedy zaszło na wyspie, trudno było nazwać kapitulacją. Raczej przyznaniem się do błędu. Bo zaraz po tych pierwszych słowach: „Nie będę się z wami bił, chłopaki” Edek wyciągnął do niego rękę i powiedział: 3 — Przerwany rejs... 33
— Ty się nic wydymaj, Strzelecki, o tę łódź. Chciałem ci zrobić na złość, ale teraz żałuję. Chcesz, to daj grabę, a nie, to nie. Więc uścisnęli sobie ręce, przy czym on nie bardzo wiedział, czy ten uścisk stanowi akt pojednania, czy jest tylko rozejmem poprzedzającym nowy etap wojny. I po czątek zdawał się raczej zapowiadać to drugie. Zaraz po rozłączeniu ich dłoni Edek nachylił się, podniósł z ziemi sandały. Odwrócił się bez słowa, ruszył przez wodę w stro nę Miasteczka. Niektórzy chłopcy zaczęli chichotać, a jeden z Kowbojów, chyba Perkosa, pisnął: — Tchórz! Edek zatrzymał się pośrodku strumienia: — Wyjdź tu, jeden z drugim, który jesteś taki odważny. Nikt się więcej nie odezwał i stali naprzeciwko niego jak niemi. Edek splunął do wody: — Kowboje-gnoje! Ja się z wami policzę! Ponownie odwrócił się do nich plecami i bez pośpiechu, ale też bez ociągania się, wszedł w trzcinową gęstwinę. Teraz wracał tą samą drogą i .Tanek obserwował go z nie pokojem. Nie miał pojęcia, jakie są jego zamiary. Czyżby go śledził w drodze z Miasteczka? Czyżby chciał, korzy stając że są tu zupełnie sami, doprowadzić wreszcie do rozstrzygającej walki? Na myśl o pojedynku dostał gęsiej skórki. Tak samo jak rano nie miał złudzeń co do rezulta tu takiego starcia. Najchętniej byłby się wycofał, skrył w krzakach po drugiej stronie strumienia. Opanował jed nak stracił. Jeszcze raz przywołał na pamięć dziadka i Ha- nyska. „Co będzie, to będzie. Dostanę, ale i on bez guza stąd nie wyjdzie”. Edek zatrzymał się na brzegu. Zrzucił ubranie, został tylko w kąpielówkach. Nie patrzył w stronę wyspy. Wszedł do wody. Janek obserwował go ze wzrastającym zdumie niem. Wydawało się, że Szala nikogo nie szuka, a jeśli szuka, to nie na lądzie, lecz na dnie strumienia. Syste matycznie zataczał kręgi w najgłębszej części rzeczki, tam gdzie zatonęła „Królowa Pacyfiku”. Wreszcie stanął, na chylił się, zniknął pod wodą. Widać było, jak szamoce się z czymś. Po chwili się wyprostował, zaczerpnął powietrza. :u zczc raz powtórzył poprzednią próbę. Janek nie wytrzy mał Kiedy głowa tamtego znowu ukazała się na powierzch ni z a w l ł go po nazwisku. Edek nie okazał na jego widok zdziwienia^! ^ odkrzyknął _ Pomożesz mi. Ściągnął bluzę i spodnie. Ostrożnie poszedł w tamtym kierunku. — Co ty robisz? Edek starł krople ściekające mu po twarzy: — Chcę wyciągnąć to pudło. Nie widzisz? Z Żeby0 ci oddać. Żeby takie smarki jak Miglas prze stały się mnie czepiać. — Ja nie potrzebuję tej łodzi. — Ja też nie. Ważne, że inni chcą. Łap się za j koniec. Ja ciągnę za drugi. Tanek trochę oszołomiony wsadził głowę pod wodę wy • . ** . ; ł „:vv ciaSu doby łódź została prawie S r t T S f i r : niezmordowanym zapałem Dopiero kiedy duża drzazga rozkrwawiia mu dłoń, przerwał boz- skuteczną szarpaninę. _ Trzeba ją zostawić — powiedział Janek. - 1 •' rn^J\’ - Cholera! - westchnął Wielki Kowboj. - Nie przy puszczałem, że to pudło tyle waży. Rozeszli się. Każdy do miejsca w którym złozył p tern ubranie. Janek nie miał niczego, w co mógłby ,ię wytrzeć. Dygotał z zimna „ , . ■, drueieeo _ Zabrałem ręcznik! - krzyknął Edek z drugiego brzegu. Kiedy byli juz „brani, Wielki Kowboj jeszcze raz po patrzył w kierunku „Królowej 1 acyfiku . _ Nic myśl, że mi zależało na tym gracie - izekł. 35
Mam gdzieś was wszystkich. Sprzykrzyły mi się szcze niackie wygłupy. Jutro ruszam w Polskę. — Gdzie? — W Polskę, mówię wyraźnie! Może do Warszawy, może do Zakopanego. Starzy nawet kolonii mi w tym roku nic załatwili. Myślą, że będę kisnął tutaj całe lato. Ale ja nie frajer. Prysnę im i już. — Pojedziesz — szepnął Janek. — Sam?... Jasne! — Edek zrobił bardzo ważną minę. — Myślisz, ze to dla mnie coś wielkiego? Już dawno myślałem, żeby lo zrobić. Mój brat, który teraz jest w zasadniczej m eta lowej, dwa razy uciekał z domu. Całe Bieszczady złaził, nim go gliniarze przyskrzynili. Janek słuchał jak urzeczony. Nie mógł uwierzyć włas nym uszom. To, o czym z taką swobodą mówił Edek, sta nowiło kontynuację jego własnych myśli. Może trochę ina czej wyrażonych: brutalnie, bez ogródek; nie zmieniało to jednak postaci rzeczy. Obaj zamierzali iść tą samą drogą na spotkanie NAJWIĘKSZEJ PRZYGODY SWOJEGO ŻYCIA. I nagle zrozumiał, że Edek, właśnie Edek, jest tjm , któremu może, czy nawet powinien powierzvć swoje marzenia. Wiesz rzekł — ja też jutro wyjeżdżam. Do Gdyni. Postanowiłem zostać marynarzem. ' Edek popatrzył na niego i z ust trysnęła mu ślina. Za- krztusil się w napadzie śmiechu. -- ly ... marynarzem? Jedynak — maminsynek! Chcesz w zęby? — powiedział Janek poważnie i Edek nagle przestał się śmiać. * akt — mruknął. — Maminsynkiem nie jesteś. Ale marynarzem też nic zostaniesz. Dlaczego? — odparł urażony. Bo me. W żadnym państwowym przedsiębiorstwie cię nie zatrudnią, dopóki nie masz szesnastu lat. W przedsiębiorstwie może nie, ale na morzu, to co innego. Każdy kapitan sam sobie dobiera załogę z naj dzielniejszych chłopaków. Wiem, bo dziadek mi mówił. A dziadek pływał czterdzieści lat po wszystkich oceanach Edek pokręcił głową z powątpiewaniem. Nic widzi mi się — rzekł. — Dziadkowie to najgorsi łgarze. Myślą, że nam można wmówić byle co. Na pewno ci opowiadał niestworzone bajdy. 1 36 Nie! On pływał naprawdę. W domu ma trzydzieści pięć fajek i kapitańską lornetę. Może mieć — zgodził się Edek. Ale że dziadek l,yl marynarzem, to jeszcze nic powód, żebyś ty... On mi pomoże! Pogada ze znajomymi kapitanami... Edek wzruszył ramionami i Janek utknął w pół zdania. _ No — dokończył po chwili — ostatecznie wejdę na pokład bez pozwolenia. Zamelinuję się, a potem będą mnie musieli przyjąć. —To już rozsądniejsze — stwierdził Edek. — Bo do morza cię wrzucić nie mogą, a co kawał świata zwiedzisz, lo zwiedzisz. — Zamyślił się, zapatrzył na chmurę, która rosła i sięgała prawie zenitu nieba nad ich głowami. — Wiesz co — rzekł — chyba ruszę z tobą. Gdynia to TAKIE miasto! Lato. Plaża. Kupa ludzi. Nikt nie zwróci na r.as uwagi. _ To fajnie! — powiedział Janek. — Fajnie! — powtó rzył myśląc, że na to czekał cały czas. Już chyba od pierwszej chwili, kiedy patrząc na mapę, liczył kilometry dzielące go od morza. Żeby mieć ze sobą jakiegoś towarzy sza, kumpla. Żeby ciężar odpowiedzialności za wszystko de spadał wyłącznie na jego barki. _Kiedy myślisz jechać? — zapytał praktycznie Edek. _ Może jutro? Tym pociągiem o dwudziestej siedem naście. Ale... czy ty masz forsę? Bo mnie starczy tylko na jeden bilet. — Frajer! Forsa niepotrzebna. Pojedziemy na gapę. Ze mną się nie bój. Znam sposoby. — Masz rację — spojrzał na Edka z szacunkiem. Pomysł wydał mu się rozsądny. W ten sposób nie tylko zachowa swoje oszczędności, ale dzięki dodatkowym emocjom wiel ka przygoda rozpocznie się wcześniej, już w momencie opuszczania przez nich Miasteczka. ^ _ _ Więc wpół do ósmej, zbiórka na końcu osiedla. — Edek wyciągnął do niego rękę, uścisnął mocno. Niemal w tej samej chwili, gdzieś blisko huknął grzmot. Zerwał się wiatr, niosąc przez łąkę tumany kurzu. Trzci nowy las ugiął się pod naporem fali powietrza. Ruszyli biegiem ku Miasteczku. Ledwie wpadli między domy, lunął pruby deszcz. Do jutra! — krzyknął na pożegnanie Edek. 37
Był wczesny ranek, Janek szedł przez miasto poznaczone śladami ulewy. Połamane gałęzie, ławice mokrego piasku wzdłuż drogi wyschłych potoków, szeroko rozlane kałuże. Powietrze ciężkie od wilgoci. Niebo zasnute opróżnionymi z deszczu chmurami. Nie był to dzień odwiedzin w szpi talu, ale matka jako rekonwalescentka spędzała wiele go dzin w ogrodzie i teraz też ją tam zobaczył. Spacerowała powoli w towarzystwie innej kuracjuszki i na jego widok podeszła do parkanu z oznakami radości. — Dziękuję ci, synku, za niespodziankę — powiedziała całując go przez kratę. — Macie do mnie jakąś sprawę9 Tata cię przysłał? Nie — bąknął. — Tak sobie przyszedłem. Chciałem cię zobaczyć. Uściskała go ponownie, a on musiał mocno zacisnąć zęby. żeby ukryć wzruszenie. — Źle ci pewnie samemu. Tatuś ciągle zajęty Tyle biedak ma pracy. Ale nie martw się. Pan doktor obiecał, ze pojutrze mnie stąd wypuści. Teraz już się nieprędko rozstaniemy. Skinął głową, bo nie mógł mówić. Żelazna obręcz ściskała mu gardło. Myślał, że może już nigdy w życiu się nie zo baczą. „Morskie wiatry są zmienne — mawiał dziadek. — Wieją z różnych stron i nie wiadomo, który będzie dla ciebie przyjazny”. Pierwszy rejs dziadka trw ał prawie sie dem lat. Dwa tysiące pięćset dni, z których każdy, najeżo ny niebezpieczeństwami, groził utratą życia lub wolności. Matka musiała coś zauważyć. Odsunęła go od siebie, po patrzyła badawczo w oczy. — Janku, co ci jest? Spuścił głowę. — Nic. — Nie jesteś chory? — Nie Nagłym ruchem objął ją za szyję, przycisnął policzek do jej policzka. — Do widzenia, mamusiu. Oderwał ręce, odwrócił się, pobiegł ile sił w nogach długą ulicą. Ani razu nie obejrzał się za siebie. Obręcz jeszcze mocniej ścisnęła mu gardło. Ledwie mógł przełknąć ślinę. Ale wiedział, że najtrudniejsze ma poza sobą. Po żegnanie z ojcem nie nastręczało takich problemów. Nigdy nie zawiązał się między nimi bardziej serdeczny stosunek. Kiedy był mały, ojciec nie zajmował się nim prawie wcale, cały trud wychowawczy pozostawiając matce. Dopiero w ostatnich latach zaczął ingerować w jego życie. Były to jednak interwencje doraźne, ograniczały się do mniej lub więcej surowych zakazów. Około godziny siódmej wieczorem, po wczesnej kolacji, wyjął z szaty skarbonkę i przesypał pieniądze do kieszeni. Następnie napisał na kartce wyrwanej z zeszytu. W ypływam na morze. Jak będziemy w Hamburgu albo w innym porcie, wyślę list. Wasz Janek —- Marynarz. Wsunął kartkę do opróżnionej skarbonki, którą postawił w widocznym miejscu, na parapecie okiennym. Ojciec, jak zwykle o tej porze, pracował, toteż nie mógł mu powiedzieć nic ponadto, że idzie do kolegi pożyczyć książkę. — Tylko nie siedź za długo — rzekł ojciec nie podno sząc głowy znad papierów. — Za godzinę powinieneś być w łóżku. — Dobrze, tatusiu. To „tatusiu”, nie używane od bardzo dawna, było ostat nim aktem słabości. Zaraz później, ledwie zamknął za sobą drzwi, pękła obręcz wzruszenia. Poczuł się wolny, mocny, zwycięski. Był ptakiem, który opuścił klatkę, więź niem wychodzącym na swobodę, bohaterem wyruszającym do walki ze smokiem. Zdawało mu się, że wszystkie oceany i morza stoją przed nim. Najwspanialsze korwety i fre gaty czekają jego skinienia, aby rozwinąć żagle i wypły nąć w świat. Skacząc po trzy stopnie, zbiegł na dół. Na dworze zapadał zmrok. Paliły się lampy. Na końcu osiedla, przy kiosku, skąd prosta droga prowadziła do stacji, czekał Edek. Był ubrany staranniej niż zwykle. Miał na sobie czystą bluzę, a szyję owinął kraciastym szalikiem. Na grzbiecie prawie pusty plecak. Przywitali się krótko i bez zbędnych słów ruszyli przed siebie. Koło kina spotkali Miglasa. — Cześć! — pozdrowił ich. Chcieli go wyminąć, ale zastąpił im drogę. — Edek i Strzelecki — powiedział. — Świat się kończy. Co ty — zwrócił się do Szali zostałeś Czarnym Piratem? 39
Czym zostaniemy, to zobaczysz — rzekł Janek. — Oko ci zbieleje. — Próbowaliście wydobyć „Królową Pacyfiku”? — Skąd wiesz? Widziałem, jak wracaliście wczoraj wieczorem z łąki. “ Tak ~ odparł Edek. — Chcieliśmy zrobić wam po darunek. Ale się nie udało. Za ciężka i za głęboko leży. Frajerzy! Trzeba było brać na sposób, a nie na siłę — Ty może masz sposób? , Pewnie, że mam. Inżynieryjny. Przyjdźcie jutro nad strumień, to wam pokażę. I powiedzcie chłopakom, żeby skombinowali łopaty. Jak najwięcej łopat. — Możesz sobie kombinować — powiedział Edek — My nigdzie nie przyjdziemy. Aha! nadął się Janek. — Wyruszamy na morze Na prawdziwym okręcie. — Zwariowaliście! — Sam jesteś wariat. I pamiętaj, żebyś do jutra nikomu słówka me pisnął. Jutro o tej porze będziemy już na po kładzie. Zostawili go z rozdziawionymi ustami na środku chod nika, pomaszerowali dalej. Plac przed dworcem jasno oświetlony. Na postoju stały dwie taksówki. Przez niskie okna zobaczyli sporo ludzi w poczekalni. — Musimy pilnować — powiedział Edek. — Żeby nas kto znajomy nie przyuważył. Skręcili w boczną uliczkę wzdłuż torów kolejowych. Doszli do końca peronu. W tym miejscu nie było żadnych świateł. Przeskoczyli przez niski plot, zatrzymali się w cieniu rozrosłych bzów. ^ — Tutaj staje ostatni wagon — wyjaśnił Janek. — Pa miętam, jak odprowadzaliśmy dziadka. Możemy go obejść naokoło i dostać się do pociągu od tyłu. Żaden konduktor nas me zobaczy. — Cicho! — Edek ścisnął go za rękę. — Idzie kolejarz. Kolejarz mosł młotek i zapaloną latarnię. Spieszył sie pewnie,^ bo stawiał długie kroki i wymachiwał rękami Promień światła skakał z miejsca na miejsce. Błysnął na liściach bzu, przylgnął na chwilę do ściany magazynu wyłowił z mroku ławkę dla podróżnych. s ie ^ z ^ ^ 213^ ~~ Szepnął Edek' ~ Za ł*wką. Tam ktoś 40 Nic nie widzę. Wajchowy go oświetlił. Ma marynarską czapę. I mun dur. — Marynarz? — Nie. Chyba chłopak. Mniejszy od nas. Nad peronem rozbłysło kilka dodatkowych lamp. Jedna /upaliła się prawie nad ich głowami. Mocne światło padło na tory i na ławkę przed nimi. Teraz mogli zobaczyć małego ludzika skurczonego za poręczą. Granatowy mun dur, biały, wykładany kołnierzyk, znajomy, bardzo dobrze majorny profil twarzy. Janek parsknął śmiechem. — Przecież to Baśka Kowalik! Edek wytknął głowę z krzaków: — Faktycznie! Nie poznałem, cholera! — Zawołam ją. . . . . . _ Poczekaj. — Edek poskrobał się w głowę. — A jeżeli ona będzie się chciała mścić... — Coś ty! . „ . . — Za ten warkocz. Wystarczy, że szepnie słowko kon duktorowi... — Głupi jesteś! Baśka to równiacha. Pochylił się do przodu. Przytknął do ust trąbkę zrobioną ze złożonych dłoni. — Baśka! Odwróciła się, popatrzyła na nich. Nie wyglądała na zdziwioną. — Janek! Szala! Jesteście. — Skąd się tu wzięłaś? — wykrztusił. — Po co ten mundur? — Mundur? — Dotknęła białej czapki z napisem „M. S. Batory”. — Nie pamiętasz? Został mi z Dnia Dziecka. Tań czyłam w nim. — Ale po co go włożyłaś? I dlaczego się tu pętasz? Nie odpowiedziała. Stała między nimi ze spuszczoną gło wą. Nerwowo kręciła jeden ze złotych guzików bluzy. — Szpiegowałaś nas? — zapytał Edek. — Nie. — Potrząsnęła głową. — Ale wiedziałaś, że tu przyjdziemy. Skąd? Jeszcze niżej opuściła głowę. Mówiła bardzo cicho. — Słyszałam wczoraj, jak rozmawialiście na wyspie. Siedziałam schowana za wierzbą. Ale to nie przez cieka wość. 41
— Wróciłaś na wyspę? Spojrzała na niego pokornie: — Nie pogniewasz się? — Za co? • — Bałam się o ciebie — szepnęła. — Bo Edek to straszny siłacz. Pamiętam, jak mnie ścisnął przy obcinaniu warko czy. Ledwie mogłam oddychać. Ty też jesteś silny, ak>nie wiadomo, co by mogło być. Więc kiedy zobaczyłam, ze on sunie na wyspę, zawróciłam, żeby w razie czego skoczyć mu na plecy, jak Perkosie. A ty byś go wtedy zasunął sierpowym w machę. Janek popatrzył na Edka. Były wódz Kowbojów miał niewyraźną minę. — To ci smarkula — mruknął. — Niech ją! Przecież nie mogłam wiedzieć, żeście się skumplo- wali — dokończyła z wyrzutem w głosie. — Dobrze — powiedział Janek. — Ale po co przyszłaś na stację? ' -- Jak to: po co? Żeby pojechać do Gdyni! — Do Gdym?! — Nie mógł powstrzymać okrzyku zdzi wienia — Ona zgłupiała — rzekł zwracając się do Edka. — Słyszałeś ty kiedy, żeby baba... Trzeba ci było zostać na wyspie. Chciałaś przecież być Robinsonem. —- Na wyspie straszno samej. Nie macie pojęcia. Pod wieście odeszli, pioruny zaczęły trzaskać, a wiatr targał wierzbami, że aż wszystko huczało. Deszcz walił nie c’o wytrzymania. Przybiegłam do domu cała przemoczona i ojciec zlał mnie jeszcze gorzej niż przedwczoraj. ~ Deszczu się boisz, a na morze byś chciała. — To c° innego. Na morzu będę razem z wami. — Pamiętaj, że my nie jedziemy się bawić, tylko pra cować. Ty wiesz, jaka niebezpieczna jest praca marynarzy? Burze, lodowce, węże morskie i rekiny, korsarze... — Bardzo bym chciała spotkać korsarzy! Weź mnie. Janek. Zresztą — dodała — jak nie, to pojadę sama. Nie możesz mi zabronić wsiąść do pociągu. Odważyłabyś się jechać sama? Bez biletu? — Wy też pewnie nie macie biletów. No... — podjął i utknął. Nie wiedział, jak jej wy tłumaczyć, że chce rzeczy niemożliwej do zrealizowania. Ze życie, jakie oni we dwóch postanowili prowadzić, w naj 42 mniejszym stopniu nie nadaje się dla dziewczyny. Nie- podziewanie odezwał się Edek: — Może by nam nie przeszkadzała? _ Uważasz? — ożywił się. Jeszcze nigdy Edek nie wydał mu się równie miły. — Z obciętymi włosami wygląda prawie jak chłopak. Odważna też jest. — Tak! Niejeden by przy niej wysiadł. _ To czego się zastanawiasz? Dwa razy dostała lanie przeze mnie. Chcesz, żeby teraz dostała przez ciebie? _ Nie. — Z serca spadł mu wielki ciężar. Był całkowicie przekonany i pewny, że jakoś dadzą sobie radę, że ani kapitan, ani bosman nie domyślą się podstępu. „W razie czego obaj z Edkiem pomożemy jej. Jakby kazali wciągać żagle na maszt, albo szorować pokład”. Basia zaczęła skakać z radości i dziękować im, ale Janek przerwał te wybuchy radości. — Słuchaj — rzekł zwracając się do Edka. — Ona me może jechać na gapę. Ty czy ja schowamy się przed kon duktorem nawet na dach wagonu. Ale dla niej trzeba kupić bilet. Edek spojrzał na niego dziwnie: — Twoja forsa. Rób, jak chcesz. — Zostanie nam jeszcze przeszło dziesięć złotycłi. — Powiedziałem, że ja się do tego nie wtrącam. Janek się zawahał. — Może ty masz forsę? — zwrócił się do Basi. — Mam — rozłożyła ręce w bezradnym geście. — Więcej jak sto złotych. Ale nie przyszło mi do głowy, żeby zabrać skarbonkę. — No tak — mruknął Edek. — Ten się zgrywa na hra biego, tam ta zapomniała. Ładnie będziemy wyglądali w tej Gdyni, jeżeli ja czegoś nie wymyślę. _ Przez szyny przebiegła wibracja rozpędzonych kół. Jesz cze chwila i z dalekiego lasu wyskoczyły rozżarzone oczy lokomotywy. Janek podjął błyskawiczną decyzję. — Lecę do kasy! — krzyknął. Nie zważając na ludzi, którzy gromadnie wychodzili na peron, puścił się w kierunku budynku stacji. Basia chwy ciła Edka za rękę. — Nie zdąży — szeptała. — Nie możemy wyjechać bez kapitana. 43
VI ociąg huczał i kołysał. Ciemność dawno pochłonęła ostatnie światła Miasteczka. Basia ostrożnie rozejrzała Śie po przedziale. Czuła straszliwe zmieszanie. Bała się poru- szyc. Bała się dotknąć plecami oparcia ławki. Chłopcy zniknęli. Nie wiedziała, czy stoją na korytarzu, czy te* weżvćina da,Ch,alb° UCZepili siS osi wagonu. Pierwszy raz życiu znalazła się zupełnie sama, wśród obcych Ni° miała pojęca, co mówić, jeżeli ktoś do niej zagada Jak sie tó w ?°w C’ r d > konduktor rozpocznie sprawdzanie bile- którv n r7Pe0ri a^ ŚCiSkała Prosto^ tn y kartonik, y przed kilkunastu minutami wręczył jei Janek i z rosnącym przerażeniem patrzyła na sześć czarnych liler oznaczających stację docelową: Gdynia. Gdyby się mogła cofnąc, odwrócić bieg pociągu, zrezygnowałaby z teT po świata. 2 PerSpektywy Pr2ygód na morzach i oceanach 7a° ° ntej. P°ry była Pewna> że nikt ani nic nie mogą iei "CZyC a Się °dwagą’ którj» nawet chłopcy po trafili docemc. Teraz zwątpiła w swoje siły. Czuła spoirłe- me współtowarzyszy podróży, niechętne, może podejrzliwe fam norndZ!Wlh — dlaCZ6g0 taki mały marynarzyk iedzie Z Z “T yWl P0C1 glem- Co będzie, jeżeli zaczną jej zada wać pytania. Jeżeli zawołają konduktora? s,eHt, T nkOW° n?jwiększe zaufanie wzbudzał mężczyzna . dzący po jej lewej ręce koło okna. Oddzielała eo od mej zołta teczka ze świńskiej skóry. Ta teczka przypomi nała .j.ej ,wuJka Michała. Wujek miał taką samą leczkę szaw ^T e Z CZęSt° W delegacje na śl£isk lub do War t i e n l ? 02? 3 teŻ Z Pewn°ści‘l podróżował służbo wo, me interesowało go mc poza własnym odpoczynkiem Również człowiek z drugiej strony okna nie zwraca ™ mą najmniejszej uwagi. Wygodnie oparty w kacie bvł pogrążony w lekturze płachciastej gL cty Sieisce F zy drzwiach zajmowali dwaj żołnierze. Kiedy wcho dziła do przedziału, rozsunęli na moment kolana żebv ia przepuścić, ale teraz znowu spali mocno, mimo Ź stT ąsów hałasów 1 ostrego światła dwóch żarówek spod sufitu ’ Naprawdę groźne mogły być tylko dwie kobiety siedzące naprzeciwko mej. Tym wcale nie było do snu ani do cTy- 44 t.inia. Gadały jedna przez drugą, bardzo szybko, jakby ' liciały się zalać nawzajem słowami. Obie co chwila spo g lą d a ły na nią. Pod ich wzrokiem Basia się kurczyła, wciskała głowę między ramiona, pewna, że teraz nastąpi latalny moment, kiedy do niej przemówią. Nic się jednak nie działo, pociąg huczał, kołysał, aż wreszcie po długim 1 zasic zaczął zwalniać, za oknem zamigotały światła; sta nęli na jakiejś stacji. — Wpół do dziesiątej — stwierdziła jedna kobieta. — Trzeba coś zjeść — powiedziała druga. Weszła na ławkę, zdjęła z półki walizkę. Jej towarzyszka wydobywała tymczasem swoje zapasy z pakownej torby. Przez następną godzinę obie krajały chleb, smarowały go masłem, obdzie lały skórki z kiełbasy, rozlewały dymiącą herbatę z termo sów do kubków. Obie były grube, jadły dużo i z widocz nym zadowoleniem. Basia wdychała woń wędlin i raz za razem połykała ślinę. Przed ucieczką z domu nie jadła kolacji i czuła teraz wzrastający głód. Kobiety pochowały resztki jedzenia, zaczęły się częstować owocami. Starsza wzięła duże jabłko, otarła je kawałkiem papieru. — Masz, dziecko. A więc stało się. Basia poczuła, jak krew odpływa jej od twarzy i robi się jej zupełnie zimno. Nie poruszyła się, nie odezwała. — Papierówki — powiedziała kobieta nie cofając ręki. Od siostry wiozę, z jej ogrodu. Słodkie, spróbuj, dziecko, nie wstydź się. Pomyślała, że jeżeli przyjmie podarunek, kobieta da jej może spokój. Poza tym głód dokuczał coraz bardziej. Zjadła jabłko, jak mogła najprędzej. — Co też to ludzie teraz nie wymyślą — odezwała się . nów starsza. — Taką dzieciaczynę samą w świat wysyłać. Dokąd ty jedziesz, dziecko? Basia o mało nie zadławiła się ostatnim kęsem jabłka. Zerknęła ku drzwiom. Były zamknięte, a długie nogi żoł nierzy stanowiły zaporę prawie nie do przebycia. — Do Gdyni — wyszeptała. — Widzi pani! Do Gdyni! Taki szmat drogi. Dziewczyn ka w dodatku. — Dziewczynka? — zdziwiła się młodsza. — Byłam pew na, że to chłopak. — Coś pani! Dziewczynka. Tyle że w majtkach. 45
— Nigdy bym nic poznała. Ostrzyżona po męsku. I ten mundurek... — Czekaj pani. — Starszą nagle nawiedziły wątpliwości. — Chłopak? Już sama nie wiem. Jak ci na imię, dziecko? Zdzisiek — odparła nieco śmielej. Paraliżujący ją strach powoli mijał. Świadomość, iż wcale nie tak łatwo ustalić jej pleć, dodawała odwagi. — Nie mówiłam! — wykrzyknęła młodsza triumfująco. — Chłopak! To widać od razu. Zresztą gdzie by się dziew czynka ośmieliła jechać całą noc sama? — Miała pani rację. Ale mnie cera zmyliła. Taka deli katna jak płatek róży. Kiedy patrzę na jego buzię, to mi się wnuczka przypomina. Dorotka jej na imię. Zaczęła się rozwodzić nad zaletami swej wnuczki i Basia myślała już, że ciekawość co do jej osoby została w całości zaspokojona. Ale po niejakim czasie starsza znów wróciła do poprzedniego tematu. — Powiedz, Zdzisiu, do kogo jedziesz w Gdyni? — Do dziadka — odparła. Myślała o dziadku Janka, który miał im ułatwić dostanie się na okręt. Poza nim nie znała nikogo, kto by mieszkał w tym mieście. Dziadzio się ucieszy. Prawda? Czeka niecierpliwie na wnuczka, żeby mu pokazać morze. —- Dziadek nic nie wie, że ja... — zaczęła i urwała. O sekundę za późno zdała sobie sprawę, jakie palnęła głupstwo. Jak to? — powiedziała starsza. — Więc dziadzio nie przyjdzie po ciebie na dworzec? - Przyjdzie. A jak nie, to sam trafię. To niedaleko od stacji. Taka mała uliczka... — Jak się nazywa? Wawrzyniak — wyrzuciła z siebie pierwsze nazwisko, jakie jej przyszło do głowy. — Nie o dziadka pytam, tylko o ulicę. Jak się ulica nazywa. — Lipowa. — Lipowa? — Kobieta wydęła wargi. — Nie słyszałam w Gdyni o takiej ulicy. — Wiem. — Młodsza kiwnęła głową. — To na Kamien nej Górze. — Widzi pani. Kamienna Góra. Ładnie blisko stacji! — Ja go odwiozę — powiedziała młodsza. — I tak biorę 46 luksówkę, a do mnie na Wzgórze Nowotki to prawie po drodze. — To dobrze. Bo by mi sumienie spokoju nie dało. Co za ludzie, pani kochana! Żeby chłopakowi nawet kartki /. adresem nie dać. Chętnie bym sama pojechała do tego dziadka, żeby powiedzieć mu parę słów. Basia prawic słyszała, jak jej bije serce. Pomyślała o Janku. Tylko on mógłby ją uratować. Musi się z nim zobaczyć. Natychmiast. Odczekała, dopóki kobiety nie za jęły się rozmową na inne tematy, po czym wstała, deli katnie usiłując się przecisnąć między kolanami żołnierzy. — Dokąd idziesz? — zatrzymała ją młodsza. — Do ubikacji. Zaraz wrócę. — To idź. — Kobieta otworzyła drzwi. — Daj pan dziec ku drogę! — szarpnęła jednego z żołnierzy. Na korytarzu było chłodno i pusto. Basia zasunęła za sobą drzwi. Była zdecydowana nie wracać więcej do tego przedziału. Wciąż nie wiedziała, gdzie się zawieruszyli chłopcy. Zrobiła kilka kroków w kierunku wyjścia. Ktoś zamachał do niej ręką. Poszła jeszcze dalej. W kącie, koło ubikacji, stał Edek. Momentalnie wstąpiła w nią odwaga. Już się nie czuła samotna. — Co u ciebie? — zapytał były wódz Kowbojów. Opowiedziała o rozmowie z kobietami. — Debrze, żeś uciekła — pochwalił ją. — Poszukamy miejsca w innym przedziale. — A gdzie Janek? — W drugim wagonie. Śledzi konduktora. — Konduktora? — ścisnęła w ręku bilet. — Widział was? — Jeszcze by czego! Nas tak łatwo nie nakryją. Basia stanęła przy oknie, wpatrzyła się w ciemność za szybą. Tutaj huk pociągu był głośniejszy niż w przedziale, wszystkimi szparami wciskał się zimny wiatr. Z tyłu za- hurkotały drzwi. Odwróciła się przerażona. Z harmonijki między wagonami wysunął się Janek. — Jest konduktorka — obwieścił. — Zaczęła sprawdzać bilety. Popatrzyli po sobie z niepokojem. Wszyscy myśleli chyba to samo. Rozumieli, że nadchodzi moment, który zadecy duje o powodzeniu lub klęsce wyprawy. Pierwszy odezwał się Edek. — Musimy stąd pryskać. 47
— Musimy — odparł Janek. — Ale dokąd? — Poczekamy do najbliższej stacji i pobiegniemy do przodu. Do takiego wagonu, w którym bilety są już spraw dzone. — Możemy nie zdążyć. Stacja dopiero co była. A ona strasznie prędko sprawdza. Już z pół wagonu przeszła. — Moglibyśmy wyjść tam — Edek pokazał zewnętrzne drzwi. — Jakbyśmy przykucnęli na schodkach, to żaden czort by nas nie znalazł. — Zwariowaliście! — Basia chwyciła chłopców za rę kawy, zaparła się nogami ze wszystkich sił. — W iatr was porwie. Pozabijacie się na śmierć. — Dla marynarza wiatr nie straszny — mruknął Edek, ale nie ruszył się z miejsca i nie próbował oswobodzić rękawa, dopóki go sama nie puściła. Janek popatrzył na nią surowo: — Po co się tu kręcisz? Powinnaś cicho siedzieć w prze dziale. Masz przecież bilet. — Zaczęli ją wypytywać — wyjaśnił Edek. — Musiała wiać. Janek nagłym ruchem wyjął z jej ręki bilet kolejowy. — Właźcie! — otworzył drzwi do ubikacji. — I siedźcie cicho. Ani mru, mru. Edek się zawahał. — Trochę ryzykowne — rzekł. — Ale może się uda. Jeżeli tylko konduktorzycy nie zechce się akurat siusiu. — A jak się zechce, to co? — Basia całkiem już odzyska ła dobry humor. Ubikacja wydała się jej najrozkoszniejszą kryjówką. — I tak nie otworzymy nikomu aż do Gdyni. — Widziałeś frajerkę w podróży? — powiedział Edek pogardliwie. — Chciałaby za ocean, a nie rozumie naj prostszych rzeczy. — Jakich rzeczy? — Janek pomyślał, że Edek potrafi być czasem bardzo przykry. — Ten też nic nie kapuje! — parsknął. — Zrozumcie, zakute łby, że nie możemy zamykać drzwi. Bo jakby kon- duktorzyca zauważyła, że tam ktoś siedzi, mogłoby to jej podpaść. I jeżeli któryś z pasażerów tu przyjdzie, kiedy ona będzie sprawdzała twój bilet, to też koniec z nami. Jedyna szansa, że pójdzie dalej, a my wtedy przeskoczy my do drugiego wagonu. — Już dobrze. Możesz tyle nie gadać. I nic marudź, bo wszystko zepsujesz. — Jeżeli ktoś zepsuje, to na pewno nie ja. — Edek popchnął Basię, sam wszedł za nią. Zasuwka pozostała w pozycji na „wolne”. Janek odwrócił się tyłem do drzwi, zapatrzył się w ciemność. Wiedział, że w ciągu najbliż szych minut ich los się spełni. Albo się uda i droga na inorze stanie przed nimi otworem, albo zostaną schwytani i wówczas czeka ich hańbiący powrót pod eskortą milicji do Miasteczka. Szczęknęły gdzieś drzwi. W głębi kory tarza ukazał się wysoki mężczyzna o zaspanych oczach i zwichrzonych włosach. Zmierzał prosto do miejsca, w którym Basia i Edek znaleźli kryjówkę. Janek się cofnął, zagrodził mu drogę. — Zajęte. — Zajęte? — Mężczyzna ziewnął, poskrobał się w głowę. Stał, jakby się zastanawiał, co dalej robić. Janek nie miał pojęcia, jak zmusić go do odwrotu. Każda sekunda zwłoki groziła katastrofą. Nagle mężczyzna się zdecydował. Otwo rzył drzwi do sąsiedniego wagonu, wszedł w harmonijkę. W tym momencie z przeciwnej strony nadeszła konduk torka. Minęła go, sprawdzając po drodze bilet, zamknęła drzwi od harmonijki, zatrzymała się naprzeciw Janka. Bez słowa, nie podnosząc wzroku, wyciągnął ku niej bilet, który przed dwiema godzinami kupił dla Basi. Konduktor ka ciachnęła szczypcami. — Nie podchodź, chłopcze, do drzwi — powiedziała wciskając mu bilet z powrotem w rękę. — Mogłyby się otworzyć i nieszczęście gotowe. — Dobrze, proszę pani. Zaraz wracam. Bo ciocia pozwo liła mi wyjść i... Konduktorka nie słuchała go. Weszła do pierwszego z brzegu przedziału. Janek czuł, że miękkie przed chwilą nogi twardnieją. Poczekał trochę, dopóki konduktorka nie oddaliła się ku środkowi wagonu, po czym cicho uchylił drzwi od ubikacji. Wśliznął się do środka, przekręcił za suwkę. — Udało się — wyszeptał. — Poszła? — równie szeptem zapytał Edek. Pokazał przedziurkowany bilet: — Teraz mamy spokój. — Możemy się nawet położyć spać. 48 i —Przerwany rejs... 49