ania351

  • Dokumenty1 983
  • Odsłony107 210
  • Obserwuję93
  • Rozmiar dokumentów66.1 GB
  • Ilość pobrań70 869

Stanisław Załuski - Przerwany rejs Czarnych Piratów

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :6.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Stanisław Załuski - Przerwany rejs Czarnych Piratów.pdf

ania351 Dokumenty
Użytkownik ania351 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 91 stron)

fttfJIJlUMW MM* KMMiWdl łiUUttW

STANISŁAW ZAŁUSKI PRZERWHNY CZ/jb* ERRATA do tyt.: Przerwany rejs „Czarnych Piratów” Projekt okładki ZDZISŁAW WALICKI / KTBA0MICTHOMORSKIE • GDAŃSK1973

Okładkę i ilustracje wykonała ELŻBIETA BARCIK Redaktor Bohdan Kubicki Redaktor techniczny Danuta Teresińska Korektor Maria Dmochowska I Jego pierwsza myśl po przebudzeniu była: „Nie ma dziad­ ka”. Tapczan pod przeciwległą ścianą pusty, przykryty barwną narzutą. Z dywanu zniknęły śmieszne, przydeptane kapcie, spod okna stara fibrowa walizka, ze stołu fajka i skórzany kapciuch na tytoń. Zamknął oczy. Nie chciał patrzeć. Nie chciał myśleć, co będzie robił dziś, jutro, przez resztę wakacji. W kuchni ojciec pobrzękiwał naczyniami. Zaraz wyjdzie do biura. Janek wyciągnął rękę. Na półce nad tapczanem zdalnie kierowany czołg. Postawił się dzia­ dek. Taki czołg kosztuje około dwustu złotych. Fajny pre­ zent, ale lepsze byłoby coś, co wiązałoby się z morzem, z dziadkowymi opowieściami. Na przykład fajka. Dziwna, pokrętna fajka, której cybuch zdobią totemiczne znaki. Fajki oczywiście dziadek nie mógł ofiarować. Dla nięgo to pamiątka. Dar wielkiego Kuolomi, wodza Papuasów. „To było chyba w tysiąc dziewięćset dwunastym roku w czasie rejsu z Szanghaju do Singapuru. Tajfun potrzaskał nam główny maszt. Na domiar złego wpakowaliśmy się na mieliznę u brzegów Nowej Gwinei. Sytuacja paskudna. Bez pełnego ożaglowania ani marzyć o zejściu z niej. Wprawdzie drzewa pod dostatkiem — wyspę, jak okiem sięgnąć, porastały palmowe lasy — ale w iatr znowu się wzmagał i w razie sztormu nasza nadwątlona fregata po­ szłaby w kawałki. Więc stary — to znaczy kapitan — wysłał mnie z samego rana z grupą cieśli po nowy maszt. Wpłynęliśmy szalupą w ujście strumienia, rzuciłem kotwicę. Cieśle wyszukali odpowiednio proste i wysokie drzewo. Blisko wody, żeby nie było kłopotu z transportem. Zosta­ wiłem ich, a sam z fuzją ruszyłem w głąb lasu. Myślałem, 5

że kucharz ucieszy się kawałkiem świeżej dziczyzny. Brną­ łem jakiś czas przez gęstwinę, gdy z zarośli rozległ się krzyk rajskiego ptaka. Odpowiedział mu drugi, potem trzeci. Poczułem, że mimo tropikalnego upału robi mi się zimno. Nie miałem wątpliwości, że to nie barwne ptaki obserwują mnie z ukrycia. Musiałem szybko podjąć decyzję. 0 dzikości i okrucieństwie mieszkańców Nowej Gwinei w tamtych czasach mówić nie będę. Jeszcze dziś wypadki kanibalizmu nie są tam rzadkie. Przez las szedł huk siekier. Potem trzask, łomot. Jakby uderzył piorun. Chwila ciszy 1 znowu postukiwania. Moi ludzie ścinali już gałęzie na zwalonym pniu. Może był jeszcze czas ich ostrzec, gdybym zawrócił biegiem. Mogliśmy wskoczyć do szalupy i pod osłoną mojej strzelby odpłynąć. Tyle że powrót bez masztu to wyrok śmierci na całą załogę. Przede mną las rzednął. Proste słupy palm z wiechciem liści na szczycie. To dawało przynajmniej gwarancję, że mnie nie ustrzeli z najbliższej odległości miejscowy snajper. Uszedłem jeszcze kilkadzie­ siąt kroków i zobaczyłem ich. Stu, może dwustu wojowni­ ków w pełnym uzbrojeniu, z dzidami i lukami. Zbliżali się szerokim półkolem, otaczali mnie, odcinali od morza. Przełożyłem fuzję do lewej ręki, tak jednak, żeby mieć palec na spuście, a prawą uniosłem w przyjacielskim po­ zdrowieniu do góry. Poza tym żadnego zbędnego ruchu, żadnego gestu, który by świadczył o lęku. To ich musiało zastanowić, bo zatrzymali się. Przed szereg wyszedł olbrzy­ mi mężczyzna, prawie nagi, w przepasce na biodrach i z pękiem piór rajskich ptaków we włosach. Łuk miał przerzucony przez ramię, w ręku lekką siekierkę. ""Witam cię, wodzu, jak się tam nazywasz* — powiedziałem. Odparł w zupełnie znośnej angielszczyźnie: ""Czy biały człowiek wie, że jeżeli Kuolomi da znak swoim wojownikom, to biały człowiek zostanie zabity i zjedzony?* Patrzyłem mu prosto w oczy jakbym go chciał zahipnotyzować. ""Kuo­ lomi nie zrobi tego •— rzekłem z mocą. — Kuolomi wie równie dobrze jak biały człowiek, że jedna strzelba nie wystarczy na dwieście łuków i dwieście oszczepów. Ale wielki wódz wie także, że w zatoce stoi okręt białych ludzi, a na nim pięćdziesiąt armat, które strzelają dalej niż sięga wzrok najbystrzejszego wojownika. Jeżeli biali lu­ dzie nie wrócą na pokład przed zachodem słońca, mor­ derczy ogień spadnie na wioski i pola Papuasów. Czy 6 sławny wódz chce zagłady swego plemienia?* Umilkłem, trochę wyczerpany przydługą mową, i czekałem, co na­ stąpi. Oczywiście na naszej łajbie nie mieliśmy ani jednego działa, ale tego nie mógł przecież Kuolomi odgadnąć. Ta chwila była jedną z najdłuższych w moim życiu. Od odpo­ wiedzi zależał nie tylko mój los i los nic nie podejrzewa­ jących cieśli, ale również przyszłość statku i reszty za­ łogi. Kuolomi myślał ze zmarszczonymi brwiami, a ja ocza­ mi wyobraźni widziałem już ognisko i rożen, na którym ludożercy będą mnie podsmażali. Wreszcie wódz zapytał, dlaczego wycinamy las na ziemi jego przodków. To już brzmiało lepiej. Wyjaśniłem, że nie las, a jedno drzewo. Pominąłem milczeniem sprawę awarii. ""Biali ludzie — kończyłem — nie biorą niczego za darmo. Ich hojność dorównuje potędze. W zamian za marny, spróchniały pień ofiarowuję ci, wodzu, moją strzelbę. Używaj jej ku swej chwale i niech najszybszy kangur nie ujdzie przed tobą*. Złożyłem fuzję u nóg Kuolomiego. Cofnąłem się. Kapitan mówił potem, że nie wolno mi było tak postąpić, że na­ leżało zachować szansę przynajmniej jednego strzału. Ale ja wiedziałem swoje. Przejrzałem Kuolomiego. Jego dzikie, w gruncie rzeczy szlachetne serce. Tylko w ten sposób mogłem go ujarzmić. Szarża aż poza granicę zuchwałości”. Odrzucił kołdrę, zsunął się z tapczanu. Wykonał kilka przysiadów i kilka podskoków. Tamto było wczoraj. Wczo­ raj trwające prawie trzy tygodnie. Historię fajki Kuolo­ miego dziadek opowiadał jako jedną z pierwszych. Słuchał jej uważnie, ale z rezerwą. Tak jakby to był rozdział wy­ jęty z Karola Maya czy Coopera. „Ty to sam przeżyłeś, dziadziu”? „A jak myślisz? Oczywiście! Marynarze, którzy dużo pływają, zwłaszcza po egzotycznych morzach, mają naj- przedziwniejsze przygody”. „Musiałeś być strasznie odważny”. Dziadek trochę się namyślał, nim odpowiedział: „Odwagę, Janku, rodzi potrzeba. Kiedy wiesz, że nie ma innego wyjścia, musisz się okazać dzielny. W każdym razie zawód marynarza, to nie zajęcie dla maminsynków”. To mu trafiło do przekonania. Właśnie od tej pory za­ czął patrzeć na dziadka inaczej. I następne opowieści przyj­ mował już bez zastrzeżeń. Przyjmował z rosnącym entu­ zjazmem. Wchodził w dziwny świat tajfunów, orkanów 7

i koralowych atoli. W świat, gdzie wulkany opluwały niebo ogniem. Gdzie życie ludzkie było uzależnione od jednego kłapnięcia szczęki rekina. Do pokoju zajrzał ojciec. Był gotowy do wyjścia. W ręku parasol. Pod pachą aktówka. — Wstałeś już? Mleko stoi na kuchni. Reszta w lodówce. Spotkamy się w szpitalu u mamy. Nie zapomnij, że dzisiaj dzień wizyt. Trzasnęły drzwi. Został sam. Pierwszy raz sam od trzech tygodni. Przeszedł do łazienki. Umył ręce i twarz. Ciepłej wody nie było, więc zęby pozostawił w spokoju. Jeden z nielicznych przywilejów wynikający z nieobecności matki. Śniadanie zjadł w kuchni. Dzień pochmurny. Przez okno widział zamiast błękitu brudnoszare rozlewisko chmur. Myślał, że jeżeli zacznie padać deszcz, nie będzie mógł nigdzie wyjść. Z nikim nie był umówiony, czuł na­ rastającą nudę. O tej porze dziadek rozpoczynał zwykle swoje opowia­ dania. Prawie słyszał jego głos. Cichy, trochę monotonny, a przecież sugestywny, zmuszający do uwagi. Z początku nie przypuszczał, że z dziadkiem może być tak fajnie. Ni­ czego się już nie spodziewał po tych pechowych wakacjach, kiedy nie dostał się na kolonie, a choroba matki unieru­ chomiła ich w Miasteczku. Nawet forma listu, w którym dziadek zapowiadał swój przyjazd, nie zainteresowała go. Nie mogła góra do Mahometa, to się pofatyguje Mahomet do góry. W zeszłym roku stuknęło mi osiemdziesiąt lat. Najwyższy czas, żeby się jeszcze z wami zobaczyć i poznać waszego Janka. W czwartek wieczorem podnoszę kotwicę, a w piątek rano wpływam do waszego portu. „Tego tylko brakowało do wszystkich zmartwień — sko­ mentował ów list ojciec. ■— Stary, zdziwaczały marynarz. Będziemy z nim mieli kupę kłopotu”. Dopił resztę mleka. Wstawił szklankę do zlewozmywaka. Ścierką zgarnął okruchy ze stołu. Ojciec nie był entuzjastą dziadka. Od pierwszego dnia ustosunkował się do niego niechętnie i tak już pozostało do końca. W przeddzień wyjazdu nawet się trochę pokłócili. Ojciec zmywał naczy­ nia po kolacji, a oni siedzieli w większym pokoju i roz­ mawiali. „Dziadziu — zapytał wtedy. — Mówiłeś o tylu pod­ różach, a nie wspomniałeś o tej pierwszej. Jak to się stało, że zacząłeś pływać na okręcie”? „Mieszkałem w Gdyni. U nas każdy chłopiec pragnął zostać marynarzem”. „Ale w jaki sposób? Czy nigdy nie chodziłeś do przed­ szkola, do szkoły? Nie bawiłeś się w Indian”? Dziadek pogrzebał ubijaczem w sławnej fajce: „Pamiętaj, Janku, że od tego czasu minęło prawie sie­ demdziesiąt lat. O przedszkolach nikt chyba wtedy nie słyszał. Do szkoły, naturalnie, chodziłem. Ale co tam szkoła, kiedy za vydm ą, nieomal za progiem chaty, szu­ miało morze. I szkołę, i zabawę miałem przy łodziach, które czekały wyjścia na połów. Mieszkaliśmy u stóp oksywskich wzgórz. Tam, gdzie dziś jest port wojenny. W czasie sztormu rozpryski fal zraszały nam szyby w ok­ nach. Wcześniej nauczyłem się rozpoznawać gatunki mew niż ptactwo domowe. I od początku, od takiego berbecia — opuścił dłoń poniżej stołu — pracowałem. Najpierw razem z kobietami przy sortowaniu ryb i łataniu sieci, a kiedy trochę podrosłem, próbowałem się brać za wiosła”. W kuchni ucichł szum wody. Widać ojciec również się zainteresował opowiadaniem dziadka. „Miałem wtedy chyba szesnaście lat. Pojechaliśmy z ojcem na targ do Gdańska. Choć to z Gdyni niedaleko, dla mnie gratka połazić po wielkim porcie. Do Gdyni wte­ dy handlowe statki nie zawijały. Nie miałyby czego szukać w rybackiej wiosce. A tu stały kolosy rzędem, jeden obok drugiego. Bandery: niemiecka, angielska, duńska, norwe­ ska. Idziemy sobie bulwarem, przy którym co krok to ta­ werna, w której towarzystwo z całego świata się kotłuje, zadzieramy głowy ku masztom. Naraz patrzymy: tłum ludzi. Cisną się do brzegu, na wodę pokazują. Ojciec wdał się w pogwarki ze znajomymi. Okazało się, że jednemu kapitanowi wpadła do portowego kanału kaseta z pieniędz­ mi. Stary dawał pięć funtów temu, kto ją znajdzie. Ale nikt nawet próbować nie chciał. Listopad, woda brudna, osiem metrów głęboko — szkoda czasu i zdrowia. I wtedy ojciec powiedział: "No, synu, może ty byś znurkował?* Bo o mnie już wtedy mówili, że pływania musiałem się uczyć od ryb. Poszedłem pod wodę raz, drugi — w garści trochę szlamu. Już sam kapitan mówi: “-Dosyć, nie męcz się, boy.* Bo to był Anglik. Uparłem się. Taki już byłem. Znowu macam 9

po dnie. Płuca puste, tchu brakuje. Nagle coś twardego pod ręka- Ludziska krzyku narobili, jak mnie zobaczyli z kaseja^ bo już myśleli, że koniec ze mną, że nie wypłynę. Kapitfiń mnie chwali, ojcu dziękuje, pieniądze odlicza. Aż nagiej jakby się nad czymś zastanowił. "-Dalibyście mi go? — mówi. — Potrzebuję zręcznego chłopaka na po­ kład." Ojciec spojrzał na mnie: »Chcesz w świat, synu?" Mnie zatkało. O niczym innym przecież nigdy nie myśla­ łem. Sposobiłem się do tego od maleńkości. Więc kiedy to przyszło tak nagle, słowa nie mogłem wykrztusić. Ale ka­ pitan widać inaczej zrozumiał moje milczenie, bo znowu do ojca: "-He is very young-" — to znaczy, że jestem bardzo młody. Wtedy udało mi się głową zaprzeczyć, a ojciec mruknął: »Do -wioseł się nada.-" I wreszcie w dłonie się obaj przepisowo stuknęli, a następnego dnia miałem już swój hamak w kubryku. Szliśmy do Zanzibaru z ładun­ kiem perkalu i szklanych paciorków dla tubylców”. W tym momencie do pokoju wszedł ojciec. Był prze­ pasany fartuchem matki, w ręku trzymał ścierkę do wy­ cierania naczyń. „Dałby dziadek spokój z tymi bajkami. Chłopak i tak więcej siedzi w lesie albo nad wodą niż nad książkami. Teraz mu się do reszty w głowie przewróci”. „Bajki!” — oburzył się dziadek, ale ojciec nie dał mu dojść do słowa. „Szkoda, że dziadek nie został powieściopisarzem. Byłoby pole do fantazjowania”. „Pisać nie umiem. Ale opowiadać, co sam przeżyłem — tak. I nie widzę powodu, dlaczego miałbym przestać, jeżeli to chłopaka interesuje”. „Interesuje, bo dziadek przedstawia mu cudowne per­ spektywy życia bez potrzeby nauki”. „Tak było. Każda wyprawa na morze to wielka impro­ wizacja. I nie ma takiej szkoły, w której można by się nauczyć przygody”. „Może kiedyś. Dzisiaj wszystko planuje się naukowo. Kosmonauci na przykład do swojej przygody trenują łatami. I o tym nie wolno ci, Janku, zapomnieć. Nauka przede wszystkim. Na przygody i marzenia będzie czas, jak dorośniesz”. Tak to zapamiętał. Zapamiętał również, że słowa ojca najmniej go wzruszyły. Był przyzwyczajony do kazań i sta- 10 rał się ich nie słyszeć. Wiedział, że wszyscy rodzice w kółko powtarzają: „Ucz się!” Bez tego nie uważaliby się pewnie za rodziców. Kiedy ojciec wrócił do kuchni, pdSkradł się do dziadka z boku, przybliżył usta do jego ucha: „Dziadku, ja też zostanę marynarzem. Na pewno”. Dziadek potrząsnął głową: „Nic nie mów. Poczekaj, aż go poznasz. Aż go zrozu­ miesz. On nie każdego przyjmuje na służbę. Wpierw trzeba się wyrzec samego siebie. Zapomnieć, że się gdzieś zosta­ wiło dom, rodzinę. Za to potem jesteś z nim związany na śmierć i życie”. „Mówisz o oceanie, dziadziu?” — rzekł nagle zaniepo­ kojony, bo ton głosu i wyraz twarzy starego człowieka wydały mu się dziwne. Ale dziadek nie odpowiedział. Wzrok miał nieobecny, nieruchomy. Zębami ściskał mocno fajkę. I Janek gotów byłby przysiąc, że w pewnej chwili pierś staruszka się podniosła, że westchnął głęboko, ale w taki sposób, jakby chciał to westchnienie zatrzymać w sobie. Myślał o tym jeszcze raz. Dziadek był dziwnym czło­ wiekiem, choć — wbrew sugestiom ojca — z pewnością nie był dziwakiem. Po prostu kochał morze. Nie potrafił się z nim rozstawać na dłużej. Nie potrafił o nim nie mówić. Czym jest morze? Wyjął z biblioteczki mapę Polski, rozłożył na stole. Patrzył na jej górną część. Nie­ bieska jednolita plama, bez zaznaczonych głębokości. Grube czarne litery: Gdańsk wypływały na zatokę, prawie pod haczyk Helu. Nieco ponad Gdańskiem trochę mniej­ szymi literami zaznaczona Gdynia. Gdynia, rodzinna wioska dziadka, dziś wielki port. Stamtąd wybiegały w morze kreskowane linie. Łukiem omijały cypel Helu, ginęły poza krawędzią mapy. Przy nich narysowane małe okręciki i litery. Litery i cyfry: Gdynia — London 1479. Gdynia — New York 7478. Gdynia — Rio de Janeiro 11028. Gdynia — Shanghai 20762. Odległości były z pewnością liczone w mi­ lach. Dziadek wszystkie odległości podawał zawsze w mi­ lach. Otworzył szafkę, w której trzymał przybory szkolne. Wyjął cyrkiel. Wyregulował go na skali. Wbił jedną nóżkę w mapę w miejscu, gdzie pojedyncze kółko głosiło o istnie­ niu Miasteczka. Szybkimi obrotami powędrował w kierun­ ku Gdyni. Wyszło ponad czterysta kilometrów w linii pro- 11

stej. Rzucił cyrkiel, wsunął na nogi sandały, wyszedł z domu. Na placu zabaw cisza. Kilku maluchów grzebało się w piaskownicy. Obszedł osiedle dookoła. Nie spotkał ani jednego kolegi. Powoli ruszył ulicą, którą przed kilku­ nastu godzinami odprowadzał dziadka na pociąg. Mijał znajome domy, sklepy, ogródki. Wszystko tu było swoj­ skie. W ciągu prawie dwunastu lat swego życia zdeptał każdy m etr kwadratowy tej ziemi. Jego Miasteczko. Jesz­ cze przed miesiącem nie zamieniłby go na żadne inne miejsce wr świecie. Teraz patrzył na nie z mimowolnym zdziwieniem. Jakby chciał powiedzieć: „Co ja tu jeszcze robię?” Stacja kolejowa u wylotu długiej ulicy. Czerwony bu­ dynek z wysoko spiętrzonym dachem. Drzewa wokół placu, pod nimi kiosk „Ruchu” i budka z piwem i słodyczami. Pusto. O tej porze nie przejeżdżał tędy żaden pociąg oso­ bowy. Ostrożnie wśliznął się do wnętrza. Za szybą samotna kasjerka czytała książkę. Zatrzymał się przy okienku, pa­ trzył na nią. Nie śmiał jej przerwać. Nie bardzo wiedział, czego właściwie od niej chce. Ona sama go spostrzegła, odłożyła książkę, podniosła głowę. — Słucham? Zrozumiał, że został potraktowany jak dorosły, jak pa­ sażer. — Proszę pani —• wyszeptał. Kasjerka nie dosłyszała go, otworzyła okienko. Patrzyła pytająco. — Przepraszam — powiedział mobilizując całą odwagę. — Ile kosztuje bilet do Gdyni? — Normalny czy ze zniżką? — Ze zniżką. Szkolny. — Osiemdziesiąt jeden złotych i dwadzieścia groszy. — A... — zająkał się. — Ten wieczorny pociąg... czy to jedyny pociąg do Gdyni? — Jedyny bezpośredni. Kupujesz bilet? — Nie. Ja tylko tak pytałem... Wycofał się w popłochu. Był oszołomiony. Rzeczowe beznamiętne podejście urzędniczki do sprawy zaszokowało go. Więc wystarczy podejść do okienka kasy, wyjąć pieniądze... Zatrzymał się na betonowych, mocno wytartych schodkach. Przed nim ulica spadała w dół ku rynkowi. 12 Na placu wciąż pusto. Tylko przy budce z piwem dwaj kolejarze ciągnęli z butelek mętny płyn. Zszedł o jeden stopień niżej. Nie wiedział, co robić z godzinami, jakie dzieliły go od obiadu. Pogoda się poprawiła. Niebo coraz bielsze — kolor kawy powoli zalewanej mlekiem. Jeszcze trochę, a rozbłyśnie słońce. Zdecydował, że pójdzie wzdłuż torów. Polna ścieżka. Zapach ziół i skoszonej trawy. Łąkami mógł obejść Mia­ steczko, wrócić na osiedle z drugiej strony. Za ostatnim semaforem liczne tory zlały się w dwie stalowe wstęgi. Wszedł między nie, maszerował skaczącym krokiem z pod­ kładu na podkład. Wciąż myślał o rozmowie z kasjerką. To była granica, poza którą nie chciał, czy może bał się wyjść. Osiemdziesiąt jeden złotych. Na pewno ma taką sumę w skarbonce. Dawno nie liczył swoich oszczędności, ale pamiętał, że są tam banknoty dwudziestozłotowe i przynajmniej pięć albo sześć dziesięciozłotówek. Zresztą sprawdzi to zaraz. Jak tylko przyjdzie do domu. Skręcił w bok. Linia kolejowa uciekała wiaduktem ku odległej ścianie lasu. Poszedł ścieżką wzdłuż łąki. Po pra­ wej ręce miał w odległości stu do dwustu metrów rząd wierzb wyznaczających koryto niewidocznej stąd rzeczki, po lewej druciany płot okalający ogródki działkowe. Był w połowie drogi do Miasteczka, kiedy usłyszał, że ktoś go woła po imieniu. Zatrzymał się. Z trzcin porastających brzegi strumienia biegła dziewczynka w krótkich chłopię­ cych spodniach i kremowej bluzce, przy której opalona twarz i ramiona zdawały się prawie czarne. Długi, jasny warkocz obijał się w pędzie po plecach. Poznał ją: Basia, młodsza siostra Zdziśka Kowalika, z którym od pięciu lat siedział w szkole w jednej ławce. Dopadła do niego zdy­ szana. — Janek! — wysapała. — Jakie szczęście, że przyszedłeś. Ratuj nas, bo zginiemy! — Co się stało? — zapytał niechętnie. Basia była roz­ gorączkowana, podniecona i na pewno miała do zakomu­ nikowania coś bardzo ważnego. Ale on zbyt był pochło­ nięty swoimi sprawami, żeby się przejmować kłopotami smarkuli po trzeciej klasie. — Wielki Kowboj chce nam odebrać „Królową Pacy­ fiku”. 13

— Co? — Mimo woli zmarszczył brwi. — Wielki Kow­ boj? — Żebyś wiedział! Przed godziną przylazł na wyspę z całą swoją bandą. Taki bezczelny typ! Mówi: „Rekwiruję tę łajbę. Żebym was tu więcej, pętaki, nie oglądał”. Wzruszył ramionami. Chciał przez to zaznaczyć swój dystans wobec całej sprawy. Basia jakby to dostrzegła. — Janek! — powiedziała żarliwie. — Musimy się bronić! Oni teraz poszli na plażę. Kąpią się. Ale na pewno nie­ długo wrócą i wtedy... Nie dokończyła. Patrzyła na niego błagalnie. — No — poskrobał się w głowę. — W zasadzie... Basia mu przerwała: — Przecież im nie oddamy „Królowej Pacyfiku”. To twój okręt. Okręt Czarnych Piratów! — Niby tak — rzekł bez zapału. Tę łódź znaleźli wiosną na pół zatopioną w trzcinach. Wylali z niej wodę, pozatykali szpary, na rufie wywiesili czarną piracką flagę. Blisko przez dwa miesiące, aż do końca roku szkolnego, stare, spróchniałe czółno było ich flagowym okrętem. Niemal każde popołudnie spędzali wte­ dy nad rzeczką. Janek, Zdzisiek, Darek Olszewski przezy­ wany Bocianem, paru innych chłopców z ówczesnej pią­ tej A. Staczali bitwy morskie i pojedynki korsarskie. Wpa­ dali na mielizny i rozbijali się o podwodne skały. Walczyli z ludożercami i ciskali harpunem w najtłustsze wieloryby. Potem część załogi wyjechała na wakacje. Choroba matki i przyjazd dziadka sprawiły, że Janek nieomal zapomniał o wysepce, przy której „Królowa Pacyfiku” miała swój macierzysty port. — Zdzisiek jest na koloniach — powiedziała Basia. — Niecko od samego rana gdzieś się zapodział. A Bocian na samo wspomnienie Wielkiego Kowboja robi w portki. Jeżeli ty mi nie pomożesz... — A to dobre sobie! — Na moment zapomniał o dziad­ ku, kasjerce, o swoich nie dopowiedzianych do końca ma­ rzeniach. — Ja mam być twoim pomocnikiem w wojnie z Kowbojami? Wielka pani komendantka się znalazła! — Nie masz się o co indyczyć. — Basia wydęła wargi. — Nikt ci nie chce zabierać dowództwa. Byłeś przecież pierw­ szym kapitanem „Królowej Pacyfiku”. — A ty w ogóle nie należysz do załogi. 14 — Należę! M ruknął coś pod nosem. Wszystko to spadło na niego zupełnie niespodziewanie, w momencie kiedy był jak naj­ bardziej daleki od myśli o dotychczasowych zabawach. Uważał jednak, że nie wolno dopuścić, aby okręt, który tyle razy na jego rozkaz stawiał żagle, wpadł w ręce takiego typa, jak Edek Szala — Wielki Kowboj. I tylko przez przekorę, żeby się trochę podroczyć z „babą”, po­ wiedział: — Ta stara łajba nic mnie nie obchodzi. Mam ważniej­ sze sprawy na głowie. Basia się wyprostowała. Popatrzyła na niego nieomal groźnie: — Tchórz! — Co? — Zrobił krok naprzód. — Chcesz, żebym cię trzepnął? Basia stanęła w pozycji obronnej. Pobladła, ale ani na chwilę nie opuściła wzroku. — Wolisz się bić ze mną niż z Szalą, to proszę bardzo — oświadczyła. — Ale i tak rozgadam wszystkim, że się przed nim trzęsiesz. — Wiesz, że gdybym chciał... — Wiem. Ty jesteś silniejszy nawet od Zdziśka. I co z tego? Przyjrzał się jej uważnie. — Idziemy — rzekł. — Kto tam jeszcze jest na wyspie? Basia pisnęła z radości. Uwiesiła się jego ramienia. — Janek, ja tylko tak mówiłam. Ty jesteś najdzielniej­ szy z całej budy. I... na pewno pokonasz Wielkiego Kow­ boja. — Zobaczymy. — Zdjął sandały, zagłębił się w trzcinowy gąszcz. Rozkołysany, szeleszczący las wznosił się nad ich głowami. Żaby długimi susami pierzchały na wszystkie strony. Strumień rozlewał się w tym miejscu dość szeroko. Nurt leniwy, ledwie zauważalny. Woda tylko w niektórych miejscach sięgała powyżej kolana. Wysepka — kępa po­ rośnięta wikliną. Nad nią krzywy pień spróchniałej wierz­ by. Przed kępą miniaturowa plaża. Parę metrów kwadra­ towych miałkiego piasku. Zza pnia wyjrzało dwóch chłop­ ców. Bocian oraz jego młodszy brat Sławek. — To ty, Janek — powiedział Bocian z widoczną ulgą. — Wiesz, że Szala wykrył nasz okręt? 15

* — Wiem. — Rozejrzał się wkoło. Wysepka była elip­ tycznie wydłużona i z góry musiała wyglądać, jak zielone, trochę skośne oko w rozwidleniu rzeczki. Brzeg jednej cięciwy miał prawie metr wysokości. Drugi łagodnie opadaj ku wodzie. „Szkoda, że nie ma Zdzicha — pomyślał. — We dwóch bronilibyśmy plaży, a Darek z maluchami wartowaliby z tamtej strony”. — Weźcie się do lepienia kul z mułu — rozkazał. — Ja natnę kijów. Nie damy się Kowbojom. — Hurra! — krzyknęła Basia. Pobiegła nad wodę. Mały Sławek za nią. Ale Bocian nawet nie drgnął. Stał z szeroko otwartymi ustami i patrzył się na Janka, jakby nie był pewny, który z nich dwóch zwariował. — Ruszaj się. Nie mamy za dużo czasu. — Ty się chcesz bić z Wielkim Kowbojem? — Pewnie, że się będziemy bić! — śpiewała Basia. — Przyfasuję Kowbojowi największą gałą w łeb. — Nie słuchaj, Janek, tej smarkuli. Gdyby to miała być wojna na języki, może mielibyśmy z niej pociechę. Jest nas dwóch, a tamtych najmniej sześciu. Długo tu wytrzy­ mamy? Nie odpowiedział. Myślał, że Bocian ma sporo racji i to go najbardziej gniewało. Został wplątany w sprawę, która właściwie przestała być jego sprawą, ale nie było sposobu, żeby się z niej wyplątać bez utraty honoru. — Już raz oberwałeś od Szali. Pamiętasz? — On też. Miał potem ucho wielkie jak kalafior. — A Bill? A John? Wszystkim nie dasz rady. Zleją nas. — Słuchaj, Darek — rzekł niecierpliwie. — Może ty byś sobie gdzieś poszedł? — Gdzie? Wszystko jedno. Tak, żebym cię tutaj nie słyszał. — Nie myśl, że się boję. — Bocian powoli cedził słowa. — Nie lubię tylko nadstawiać głowy, kiedy nie ma żadnych szans. Kowboje łodzi nie zjedzą. A za kilka dni, jak wróci kolonia, skrzykniemy chłopaków i przegnamy ich stąd. — Mój dziadek — odparł Janek z godnością — nigdy nie liczył na innych. Potrafił sam z gołymi rękami wyjść na spotkanie całego pułku ludożerców. I dlatego zawsze zwyciężał. — Zwyciężaj i ty w ten sposób. 16 — A ty stąd spływaj! Szybko! — Dobrze. Pójdę i sprowadzę odsiecz. Jeszcze mi bę­ dziesz dziękował. Janek machnął ręką, jakby się opędzał od osy. Bocian więcej nie dyskutował. Rozpryskując fontannę wody, prze­ biegł przez strumień, włożył pantofle i na swych długich, cienkich nogach pomaszerował jak mógł najprędzej ku widocznym na wzgórzu czteropiętrowym blokom. „Jego by dziadek nigdy nie przyjął na swój okręt” — pomyślał Janek. Spojrzał na młodszych obrońców. Ci byli zajęci fabrykowaniem pocisków. Nachyleni nad wodą wy­ dobywali z niej rzadki muł, odcedzali go w dłoniach, uklepywali i układali kula przy kuli na murawie. Byli tak zaaferowani swoją robotą, że nawet nie zauważyli odejścia Bociana. Janek poszedł do łodzi, oparł stopę na niecko- wato zaokrąglonej burcie. Myślał, że ich wiosenne zabawy # były bardzo niefachowe. „Gdybym wtedy wiedział o morzu tyle co dziś”. I zaraz postanowienie: „Nie oddam ^Królo­ wej Pacyfiku". Choćby nie wiem co się działo, Szala nie dostanie mojego okrętu”. Nie łudził się, że walka będzie łatwa. Z Wielkim Kow­ bojem miał na pieńku od roku, kiedy to Edek zaczepił go na szkolnym podwórku. Wybiegł wtedy na przerwę i zo­ baczył grupę chłopców z piątej C, którzy grali w nożną. Niecelna piłka upadła mu pod nogi. Nie namyślając się podbił ją i ruszył ku bramce. Minął dwóch obrońców, strzelił pewnie, płasko, obok wyprostowanego bramkarza. Równocześnie usłyszał dzwonek wzywający na lekcję. Zawrócił więc i chciał wejść do szkoły, kiedy Edek zagro­ dził mu drogę. „Zapraszał cię kto?” „A ciebie?” — odparł nie wiedząc jeszcze, że Edek re- petuje piątą klasę i dopiero od paru tygodni uczy się w nowym zespole. Uczniowie wracający z przerwy mijali ich z dwóch stron, jak potok rozdzielony zwaloną w środek nurtu skałą. Edek pchnął go pod ścianę budynku. „Kto chce grać, kiedy my gramy, mnie musi prosić o po­ zwolenie” — oświadczył groźnie. Jankowi krew uderzyła do głowy. „Widzieliście starszego boiskowego? — powiedział umyśl- 2 — Przerw any rejs... 17

nie głośno do otaczających ich chłopców z piątej C. — Tylko miotły mu brakuje i dziobaka na papiery”. Tamci ryknęli śmiechem, a Edek doskoczył do niego i z całych sił uderzył go pięścią w nos. To nastąpiło zu­ pełnie niespodziewanie i przez ułamek sekundy miał wra­ żenie, jakby głowa zeskoczyła mu z szyi i uciekła w czar­ c i wypełnioną gwiazdami przestrzeń. Potem przeniknął go ból ostry, świdrujący aż do wnętrza czaszki i to go otrzeźwiło. Kiedy Edek zamierzył się drugi raz, mógł już odpowiedzieć ciosem za cios. Chwycili się w pół, upadli na ziemię, przetoczyli kilkakrotnie jeden przez drugiego. Wszystko trwało bardzo krótko. Ponowny dzwonek na lekcję oraz interwencja nauczyciela wychowania fizyczne­ go, który akurat wszedł na boisko, przerwały bójkę. Janek pamiętał jednak, i to musieli widzieć wszyscy chłopcy, że nie jego ściągnął „gimnastyk” z Edka, ale odwrotnie. „Od tego czasu urosłem sześć centymetrów. Szala zoba­ czy, co to znaczy wejść w drogę marynarzowi”. Odciął scyzorykiem giętki pręt wikliny, śmignął nim, niby batem, po wodzie. Jeszcze patrzył na srebrne bryzgi, jak promyki słońca skaczące nad gładką powierzchnią stru­ mienia, kiedy gdzieś w trzcinach trzasnęła gałązka. Zaraz potem zachlupotała woda, jakby ktoś wyciągał nogi z bło­ ta. Nad brzegiem strumienia stanął Miglas przezwany Johnem, prawa ręka Wielkiego Kowboja. — Macie się poddać! — krzyknął. — Wódz daje wam dwie minuty na ewakuację wyspy. — Powiedz swojemu wodzowi — odkrzyknął Janek — że może się wypchać trocinami! Basia zaśmiała się i klasnęła. Miglas zatarł ręce zadowo­ lony. — W takim razie zdobędziemy wyspę siłą — oświad­ czył. — Żywa noga stąd nie ujdzie. Cofnął się w trzciny. Janek gestem przywołał do siebie załogę. — Kryć się — rozkazał. — Podpuścimy ich zupełnie blisko. Dopiero jak będą przechodzili przez wodę, zaataku­ jemy bombami. — Co się stało z Darkiem? — zapytał Sławek. Groźba Miglasa sprawiła, że nie miał w tej chwili najlepszej miny. — Poszedł po pomoc. Ma przyprowadzić Niećkę i innych chłopaków. 18 Sławek przylgnął do pnia wierzby. Janek z Basią wcisnęli się w rozłożysty krzak łoziny. Tuż przed sobą mieli metro­ wej szerokości plażę i szeregi wcześniej ulepionych kul. Gęsiego, jeden za drugim, Kowboje wyszli z gęstwiny. Zatrzymali się nad brzegiem strumienia. Byli uzbrojeni w długie kije. Potrząsali nimi groźnie. Edek Szala coś im powiedział i zaraz wszyscy pozrzucali pantofle, weszli do wody. Od wyspy dzieliło ich zaledwie kilka kroków. — Ognia całą burtą! — krzyknął Janek wyskakując z ukrycia. Chwytał kule jedną po drugiej i ciskał w prze­ ciwników. Obok mignęła jasna bluzka Basi, ale nie miał czasu obserwować jej poczynań. Błoto nieźle podeschło i kule nie rozpadały się w powietrzu. W jednej chwili twarze i ubrania Kowbojów pokryły się czarnymi placka­ mi. Ktoś upadł i chlapał się w wodzie, ktoś krzyczał, ktoś zawrócił i uciekał w kierunku trzcinowego lasu. Jeszcze moment i sam Edek Szala zaczął ustępować osłaniając twarz przed kolejnymi razami. — Przerwać ogień — rozkazał Janek. Kowboje poznikali już w trzcinach. Basia się wyprostowała. Brudnymi ręka­ mi odgarnęła włosy z czoła. Oczy jej błyszczały. — Wiwat! — krzyknęła. — Zwyciężyliśmy! — Jeszcze nie — odparł. Był pewny, że Wielki Kowboj nie ustąpi tak łatwo. „Na odparcie dwóch ataków starczy nam amunicji. Ale potem...” Z drugiej strony strumienia posypał się grad pocisków. Szlam, rzęsa, grudki ziemi, na­ wet drobne kamienie. Chwycił Basię za rękę, wciągnął z powrotem w krzaki. Kowboje coraz śmielej wysuwali się z ukrycia. Perkosa, czyli Bill, wyszedł nawet na sam brzeg i nachyliwszy się nad wodą zaczął obmywać twarz z błota. Janek sięgnął po największą bombę, zamachnął się i trafił go w sam środek głowy. Z gniewnym okrzykiem Bill skrył się w trzcinach. — Ale mu przyfasowałeś! — sapnęła Basia. — Bocian musi być już w mieście — odparł. — Gdyby przyprowadził ze dwóch chłopaków, mielibyśmy szansę się utrzymać. — Przyprowadzi. Na pewno. Zobaczysz, że pogonimy Kowbojów aż na koniec łąki. — Uważajcie! — syknął. — Znowu idą do ataku. Kowboje rozstawili się tyralierą wzdłuż strumienia.

Każdy, prócz kija, był teraz zaopatrzony w potężną bryłę torfowej ziemi. — Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć — liczył Sławek. — Perkosy nie ma. Zabity. Pierwszy pocisk zaszumiał w liściach. Pacnął w pień wierzby. — Musimy ich uprzedzić — powiedział Janek. — Gotuj się! Wyskoczył na plażę, nachylił się nad swym arsenałem. Ale nim zdążył podnieść kulę, poczuł, że ktoś podcina mu z tyłu nogi, jakiś ciężar wali się na plecy. Czyjeś ręce opasały go wpół, ściągnęły na ziemię. Upadł na twarz, a napastnik, którego nie mógł nawet zobaczyć, usiadł mu na plecach i ze wszystkich sił wpychał jego głowę w pia­ sek. Opodal chlupot wody i tryumfalne okrzyki. Kowboje musieli docierać do wyspy. Kątem oka Janek dojrzał, że Sławek ucieka w górę strumienia. „Ktoś zaszedł nas od tyłu — pomyślał. — Teraz koniec”. Szarpnął się rozpaczli­ wie, zdołał się przekręcić na bok. W tym momencie runął na niego nowy ciężar, ponownie rozpłaszczył go na ziemi. Dwa ciała przetoczyły mu się przez głowę. Tuż przed sobą zobaczył Basię i Perkosę tarzających się po piasku. Zerwał się na nogi. Kowboje byli tuż. Zdołał ich ubiec. Pierwszy dopadł do łodzi, szarpnął sznur, odepchnął się wiosłem na głębszą wodę. — Brać go! — Ryk Wielkiego Kowboja. Był otoczony. Pięciu chłopaków z podniesionymi kijami natarło na łódź. Ale on, stojąc rozkraczony na obu bur­ tach, uderzeniami wiosła powytrącał im kije z rąk. — Rozwalę łeb każdemu, który się zbliży — oświadczył. Opodal ogromny plusk i fontanna wody. Basia z Per- kosą stoczyli się do strumienia. To, co się tam działo, przypominało walkę dwóch hipopotamów albo dwóch kro­ kodyli, jednak ani on, ani otaczający go chłopcy nie zwra­ cali uwagi na te zapasy. — Słuchaj, Strzelecki — powiedział Szala pojednawczo. — Nam chodzi tylko o łódź. Zostaw ją, to ci pozwolimy odejść z honorem. — To wy odejdźcie — odparł. — Łódź jest moja i ni­ komu jej nie oddam. — Dla poparcia tych słów ze świ­ stem przeciął wiosłem powietrze. — Dobrze! — krzyknął Edek. — W takim razie spuści- 20

my go na dno, chłopaki. — Skoczył do brzegu. Ze skarpy zwisały w tym miejscu płaty darni. Oderwał jeden, cisnął do łodzi. — W niego wal! — zawołał Miglas. — Rób to co ja — rozkazał Wielki Kowboj. Masa ziemi, trawy i błota sypała się ze wszystkich stron. Nim Janek się zorientował, do czego dążą napastnicy, „Królowa Pacyfiku” była poważnie obciążona i zaczęła na­ bierać wody. Był bezsilny. Wiedział, że tamci tylko czekają do chwili, kiedy on spróbuje opróżnić łódź z balastu, żeby się na niego rzucić. Tkwił wyprostowany z wiosłem w obu dłoniach, a okręt, który tak niedawno jeszcze był przed­ miotem jego dumy, zanurzał się coraz głębiej. Przeskoczył na dziób, żeby utrzymać równowagę, ale to się już na nic nie zdało. „Królowa Pacyfiku” pochyliła się, zagarniając wodę całą burtą. Szybko jak kamień poszła na dno. Wśród radosnego wrzasku napastników, brnąc po piersi w wodzie dotarł do brzegu. Cisnął wiosło w kierunku wodza Kow­ bojów. Nie oglądając się za siebie, ruszył ku miastu. II Dopiero na ulicy zorientował się, że jest mokry. San­ dały, spodnie, koszula — wszystko ociekało wodą. Ręce i nogi, a zapewne także twarz miał pokrytą grubą warstwą błota. Dorośli oglądali się za nim. Dzieci pokazywały go palcami i chichotały. Nie zwracał na to uwagi. Jesz­ cze rozgrzany, podniecony niedawną walką. Mimo prze­ granej nie czuł się zwyciężony. Wprawdzie „Królowa Pa­ cyfiku” bezpowrotnie spoczęła na dnie strumienia, ale jego postawa musiała wzbudzić szacunek wrogów. Naj­ lepszy dowód, że nikt nie próbował go zaczepić, kiedy opuszczał pole bitwy. „Dziadek byłby ze mnie dumny. Zachowałem się jak prawdziwy m arynarz”. Na nowo powrócił do rozmowy z kasjerką. Poszedł nieco dalej w swoich marzeniach. Oto stoi na peronie, wieczo­ rem, w blasku jarzeniówek, i czeka na pociąg. Tak jak czekali ubiegłego wieczoru, kiedy dziadek wracał do Gdyni. Ale teraz jest sam, z biletem za osiemdziesiąt jeden zło­ 22 tych w ręku. Poza sobą ma dom, do którego może już nigdy nie wróci, przed sobą cały świat, przestrzeń straszną i niezgłębioną jak czarna noc. Wzdrygnął się. Może z zim­ na, może z lęku. Przyspieszył kroku, prawie wbiegł na schody swojego domu. „To szczęście, że ojciec w pracy. Nie będę musiał się tłumaczyć”. Zdjął z szyi klucz, który nosił zawieszony na skórzanym rzemyku, włożył go w zamek, przekręcił, pchnął drzwi. Wszedł do przedpokoju, znieruchomiał. Na wprost, nachy­ lony nad biurkiem, które stało obok okna w większym pokoju, ojciec przeglądał jakieś papiery. Na odgłos kroków podniósł głowę. Popatrzyli na siebie. Oczy ojca się roz­ szerzyły, brwi uniosły do góry. — O Jezu! — powiedział i zamilkł. Cisza trwała chyba całą minutę. Ojciec nic nie mówił, kiwał tylko głową. Janka bardzo to denerwowało. Miał ochotę wrzasnąć na całe gardło, tupnąć nogą, przerwać to kiwanie głową, choćby później miało nastąpić coś znacznie dlań gorszego. Wreszcie ojciec się odezwał. Powiedział tak jakoś do nikogo: — Rezultat braku matki. Akurat w czasie wakacji. Pra­ wie półtora.miesiąca wałęsania się bez zajęcia. Szczęście, że za parę dni koniec tej kuracji. — Znowu umilkł i tym razem pokręcił głową w prawo i lewo. — Raz udało mi się wpaść do domu w godzinach biurowych i widzę: czy to mój syn, czy diabeł z szopki noworocznej? Coś ty ze sobą zrobił? — To pytanie było już skierowane do niego. — Wpadłem do wody. — Tak. — Ojciec ponownie zaczął się zwierzać komuś trzeciemu. — Dzisiaj przyszedł i mówi, że wpadł do wody, a jutro odwiezie go pogotowie i powiedzą, że wpadł pod samochód. Jak to się stało? — Zwyczajnie. Pośliznąłem się. — Gdzie? Dokąd chodziłeś? — Nie wiesz. Nigdy tam nie byłeś. — Więc bywasz w miejscach, o których twój ojciec nawet nie wie. Ciekawe: sam czy w towarzystwie? — Było więcej chłopców. — Ale z tamtych żaden się nie pośliznął. Prawda? Zacisnął szczęki. Milczał. — Widzisz, co z ciebie rośnie. Ani trochę rozwagi, za- 23

stanowienia. Nie jesteś małym dzidziusiem, żeby latać z zamkniętymi oczami i wpadać w każdą dziurę. Jestem pewny, że taki Robert Miglas nigdy by czegoś podobnego nie zrobił. Ojciec Miglasa był biurowym kolegą ojca Janka i pan Strzelecki, często bez specjalnego uzasadnienia, podawał Roberta jako wzór do naśladowania. Janek wyobraził so­ bie minę ojca, gdyby mógł zobaczyć Miglasa po niedawnej bitwie, i chociaż wcale nie było mu do śmiechu, zachi­ chotał krótko. A to co znowu? — krzyknął ojciec. — Zniszczyłeś ubranie, umazałeś się jak nieboskie stworzenie i wydaje ci się jeszcze, że to jest bardzo zabawne? Dobrze! Teraz muszę wyjechać w teren i wrócę późno, ale wieczorem porozmawiamy sobie. Tak jak już dawno nie rozmawialiś­ my. — Włożył jakieś papiery do aktówki, skierował się do drzwi. — Umyj się i wypierz swoje rzeczy. Chcę, żeby do jutra wszystko było czyste. I nie zapomnij odwiedzić matki. Rozumiemy się? Janek skinął głową. Po wyjściu ojca skierował się do łazienki, usiadł na brzegu wanny. Słuchając łagodnego szumu spływającej z prysznica wody, myślał, że za nic na świecie nie sprzedałby swojej tajemnicy komuś, kto ponad wszystkie sprawy stawia kwestię zabrudzonego ubrania. Tylko dziadkowi mógłby się zwierzyć do końca. Dziadek rozmawiałby z nim jak z mężczyzną, potrafiłby nie tylko zrozumieć, ale udzielić mądrej rady. I nagle gardło mu się zwężyło, nos napełnił się czymś mokrym, po policzku spłynęła duża kropla, która przechwycona językiem pozostawiła słony smak na podniebieniu. Zaraz potem zawstydził się tak, jakby ktoś podglądał go z ukrycia i energicznie zaczął się przygotowywać do ką­ pieli. Zrzucił mokre ubranie, wszedł do wanny, skierował na ciało strumień gorącej wody. Po kąpieli wyprał spodnie i koszulę. Nie sprawiało mu to kłopotu. Matka od dawna zaprawiała go do prac domowych, a od czasu jej choroby ze wszystkim dawał sobie radę sam. Po obiedzie zjedzonym u sąsiadów, którzy w tym trud­ nym okresie zgodzili się go stołować, złożył wizytę w szpi­ talu. Przez dwie godziny rozmawiał z matką o rzeczach obojętnych, wieczorem, nie czekając na powrót ojca, po­ 24 łożył się do łóżka. Czytał jeszcze trochę, a kiedy usłyszał chrobot klucza w zamku, prędko zgasił lampę. W ten sposób przynajmniej na pewien czas udało mu się odro­ czyć „zasadniczą rozmowę”. Spał długo. Obudził się z uczuciem głodu. Znowu był sam. Ojciec wyszedł już do pracy. W lodówce znalazł żółty ser, pasztet, słoik z dżemem. Otworzył na cały regulator radio i usiadł do śniadania. Myślał o sprawach ubiegłego dnia i chłodny, rzeczowy głos kasjerki dźwięczał mu w uszach jak żywy. Nie koń­ cząc jedzenia zerwał się i pobiegł do szafy. Wyjął skar­ bonkę, wysypał pieniądze na stół. Nie było tego wiele. Tak jak pamiętał: dwa banknoty dwudziestozłotowe, dzie­ siątka z Nike oraz z Kopernikiem dużym i małym, dwie piątki. Razem z drobiazgiem dziewięćdziesiąt dwa złote i czterdzieści groszy. Patrzył na swój majątek, a serce waliło mu w piersi coraz prędzej. „Pociąg odchodzi o dwudziestej siedemnaście. Dziesięć godzin jazdy i... okręty, jak białe ptaki. Tak powiedział dziadek: białe ptaki przelatujące z fali na falę”. Dzwonek przy drzwiach zabrzęczał trzy razy. Umówiony sygnał Czarnych Piratów. W popłochu, jak złodziej kry­ jący swój łup, zgarnął pieniądze do skarbonki, odstawił ją z powrotem na półkę, poszedł otworzyć drzwi. Na klatce schodowej stał Bocian i Wojtek Niecko. Wpuścił ich, zamknął drzwi. Wojtek rozwalił się zaraz na tapczanie, sięgnął po leżący na stoliku słonecznik. Bocian stał z opusz­ czonymi ramionami. — Przepraszam cię, Janek — bąknął patrząc na nosy swoich sandałów. — Nie zdążyłem wczoraj. Chłopaków nie było. Tylko jego — wskazał Nieckę — zastałem. Nim oblecieliśmy wszystkie domy... — Nie bujaj, żeś nie miał pietra przed Kowbojami. — Słowo honoru — Bocian przestępował z nogi na nogę. — Już szliśmy nad rzekę. Zapytaj Wojtka. — Przestań! — Janek położył się w poprzek tapczanu obok Niecki. I tak byś nic nie pomógł. Za dużo ich było. — Widzisz! — ucieszył się Bocian. — Ja od razu mówi­ łem, że jedyna rzecz, to zwołać naszych chłopaków. Żeby Kowboje uderzyli pół godziny później, zaszlibyśmy ich od 25

tyłu. Myśmy ich widzieli, jak wracali. A Baśka jeszcze leżała na wyspie. — Baśka? — Pierwszy raz od ubiegłego dnia pomyślał o niej. Nie mógł sobie przypomnieć, co się z nią stało w końcowej fazie bitwy. Pamiętał jak przyklejona do ple­ ców Billa razem z nim przewalała się po płytkiej wodzie. Potem, kiedy Kowboje zaatakowali go na łodzi, jeszcze raz mignęły mu jakieś ciała szamocące się między trzcina­ mi. I to było wszystko. Po zatopieniu „Królowej Pacyfiku” już jej nie widział. — Ty nie wiesz, że Baśkę oskalpowali? — Oskalpowali? — poczuł, że nogi mu drętwieją. — Całą skórę jej z głowy zdjęli? Skóry nie. Tylko warkocz. Obcięli i wrzucili do rzeki. — Baśka spisała się na medal. — Niecko rozgryzł pestkę, wypluł łuskę na dłoń. — Perkosa miał całą gębę podra­ paną. A Szala mówił podobno, że gdyby nie ona, byliby cię wzięli do niewoli i zdobyli łódź. Strasznie był na nią wściekły i sam skalpował. — To prawda — powiedział Janek. — Baśka mi po­ mogła, kiedy Perkosa skoczył na mnie z tyłu. — Ona ryczała przez te warkocze — rzekł Bocian. — Jeszcze jej nie widziałem takiej zaryczanej. Bała się wra­ cać do domu. Musieliśmy ją holować pod same drzwi. Za­ dzwoniliśmy do mieszkania i uciekli. Tam musiała być draka — powiedział Niecko. — Znacie chyba starych Zdziśka? Janek wstał, rozprostował ramiona: — Idziemy. — Dokąd? — Do Szali. Będę się z nim bił. — Zwariowałeś? — Bocian wytrzeszczył oczy. — Z takim siłaczem? Ja też jestem silny. Nie wiesz? A zresztą... to przeze mnie. Zapomniałem o Baśce po zatopieniu okrętu. — Coś ty! — Niećko wypluł kolejną pestkę. — Chcesz się bić o byle gówniarę? Niech się Zdzisiek bije, jak wróci z kolonii. Zobaczysz, że Kowboj złamie ci nos albo rękę. Sam 26 widziałem jak raz złapał jednego chłopaka z czwartej kla­ sy za nogi i przerzucił go przez siebie. On się chwali, że jak dorośnie, to zostanie bokserem i pojedzie na olimpiadę. Janek poszedł do okna. Spojrzał na ulicę. „Mają rację. Nikt nie każe mi się bić. Baśka pobeczy i przestanie. Wielka rzecz warkocz. A jaki kapitan chciałby przyjąć na okręt marynarza ze złamanym nosem”. Nagle przypomniał sobie Hanyska. Ten Hanysek, rodem z Gdańska, jeden z najdzielniejszych bosmanów od Bom­ baju do Honolulu, zajmował sporo miejsca w dziadkowych opowieściach. A zaczęło się tak: W czasie postoju niedużego szkunera szwedzkiego w porcie gdańskim Hanysek zablin- dował się pod pokładem. Wyszedł z ładowni dopiero po dwóch dniach, kiedy mijali' już Cieśniny Duńskie, i ofia­ rował swoje usługi kapitanowi. Ale stary miał widocznie komplet załogi i po zawinięciu do Hamburga kazał wy­ sadzić Hanyska na ląd. Dwaj tędzy marynarze wzięli chłopca pod ręce i wśród śmiechu całej załogi sprowadzili po trapie ze statku, a na pożegnanie obdarzyli potężnym kopniakiem. Miał Hanysek parę fenigów w kieszeni, więc poszedł się pocieszyć do portowej tawerny. Stanął przy bufecie, bo usiąść po otrzymanym kopniaku nie mógł, i powoli sączył z kufla piwo. Tam zgadał się z dziadkiem i z pierwszym oficerem z dziadkowego statku. Oficer szukał akurat chłopca okrętowego i zgodził się wziąć Hanyska za życie. Już wychodzili z tawerny, kiedy we drzwiach natknęli się na marynarzy ze szwedzkiego szkunera. Ha­ nysek grzecznie przeprosił dziadka i pierwszego oficera, zaszedł tamtych z tyłu i największego z nich, dwumetro­ wego dryblasa kopnął w to miejsce, w które sam został kopnięty. Jak tam było dalej, dziadek dokładnie nie wi­ dział, bo zaraz na początku potłuczono wszystkie lampy. W każdym razie Hanysek wyszedł z tawerny o własnych siłach, tyle że bez paru zębów i bez jednego ucha, i doszedł aż do wody. Przykucnął nad brzegiem, obmył sobie twarz, a potem wyjął igłę, nici i spokojnie zaczął zszywać podartą koszulę. Dziadek z oficerem czekali jakiś czas, wreszcie oficer się zdenerwował: „Czego ty tu sterczysz? — powie­ dział. — Zaraz będziemy podnosić kotwicę”. Hanysek spojrzał na niego zdziwiony: „To pan mnie jeszcze chce? Z taką gębą?” „A co ty? — odparł oficer. — Dziewczyna jesteś, żebym miał patrzeć na gębę? Teraz wiem przy- 27

najmniej, że nie kupuję kota w worku. Zostaniesz od razu młodszym marynarzem z pensją trzech funtów na miesiąc”. „Tak — pomyślał. — Dla nich najważniejsza jest odwaga. Jeżeli tutaj się nie złamię, to i tam dałbym sobie radę”. — Wyłaźcie — rzekł. — Muszę zamknąć drzwi. Na podwórzu spotkali Miglasa. Chciał ich wyminąć, ale go zatrzymali. Witał się nie podnosząc oczu. Był szczerze zawstydzony. — To ja was pierwszy wypatrzyłem i zameldowałem 0 tym Kowbojowi — powiedział. — Myślałem: fajna rzecz mieć taką łajbę. Szkoda, że zatonęła. Ale dla Edka naj­ większa przyjemność to zniszczyć coś, rozwalić. Widzieliście tę smarkulę, siostrę Kowalika? Edek ją oskalpował. War­ kocz jej obciął. — Słyszałem — odparł Janek. — Właśnie w tej sprawie chcę się zobaczyć z Szalą. Nie radzę ci. On jest wściekły. Wczoraj wszyscy byli przeciwko niemu. Nikt nie chciał trzymać małej do skal­ powania. A Perkosa powiedział nawet, że ona walczyła nie gorzej od prawdziwego mężczyzny i nie można jej traktować jak byle baby. i — Gdzie jest teraz Szala? — Pewnie na plaży. Zawsze chodziliśmy tam o tej porze. — W takim razie idź do niego i powiedz, że będę na niego czekał przy wyspie. I że go wyzywam na pojedynek. Na śmierć i życie. — Chcesz się bić z Edkiem? — A co, nie wolno mi? — Ledwie powstrzymał chęć, żeby nie trzepnąć tamtego po karku. Nie mógł już znieść tonu zdziwienia, jakim wszyscy przyjmowali jego oświad­ czenie. — Masz ochotę mieć z nosa krwawą miazgę, to będziesz miał — stwierdził spokojnie Miglas. — Jem u w pojedynkę nikt u nas nie da rady. Może który z ósmej klasy. Ale i to nie wiadomo. Janek zacisnął pięści. Był pewny, że Robert ma rację. Przegra. Musi przegrać. Edek był od niego i wyższy, 1 znacznie tęższy. „Co będzie, to będzie. Marynarz musi być wytrzymały na ból. Czy to rzadko fala ciśnie człowie­ kiem o pokład albo zerwana lina zedrze całą skórę z rąk?” \ — Leć, Robert — powiedział. — Będziemy czekali nad strugą. 28 III Tę ostatnią godzinę przeleżał nieruchomo w trawie. Przy­ jaciele zostali w trzcinowym gąszczu. Mieli obserwować ruchy przeciwników i dać mu znać, kiedy tamci będą się zbliżali. Za sobą miał pień wierzby, do której jeszcze wczo­ raj była uwiązana „Królowa Pacyfiku”, nad głową rozma­ zane obłoki koloru kawy ze śmietanką. Dzień był parny, zbierało się na deszcz. „Na oceanie rozpęta się burza. Sztorm — jak mówił dziadek. Fale podniosą się wyżej masztów”. Próbował sobie to wyobrazić. Jakie są maszty? Jak naj­ wyższe drzewa w lesie. Czyli że fala jest niemal równa wieży ciśnień koło stacji. Olbrzymia, biała ad piany góra, przy której statek wydaje się maleńki, niby przepołowiona skorupa orzecha. Jedna chwila i masa wody zwali się na niego, pochłonie na zawsze. Szczur lądowy w takiej sy­ tuacji zamknąłby oczy z przerażenia. Ale dziadkowi nie drgnął nawet jeden muskuł na twarzy. Spokojnym ruchem przekręcał koło sterowe i już żagle łapały wiatr, a okręt wspinał się wyżej i wyżej. Już był na szczycie, ślizgał się po powierzchni fali, ponownie zapadał w przepaść, o kilka kabli bliżej zbawczej zatoki. Z tyłu szelest trzcin i plusk wody. Janek zerwał się na nogi. Bocian, za nim Niecko wbiegli na wyspę. — Idą! — zawołał Bocian. — Szala i wszyscy Kowboje. Janek odgarnął włosy z czoła. Pod powiekami miał jeszcze obraz morza, którego w rzeczywistości jeszcze nigdy nie widział. Był rozluźniony, spokojny. Nie bał się ani trochę. „Uderzę w brzuch. Jak upadnie, to poczekam, aż zacznie wstawać i wtedy skoczę mu na plecy”. Cofnął się, pochylił do przodu, szerzej rozstawił nogi. Kowboje głośno człapali maszerując płytkim dnem strumienia. Edek stanął na wyspie, rzucił sandały na trawę. — Co ci się nie podobało, Strzelecki? — Twój nos. Muszę go naprostować. Wielki Kowboj roześmiał się. — Zobaczycie, jak mnie będzie błagał o litość. Zrobię z niego śmierdzącą jajecznicę. — Podciągnął rękawy bluzy, zacisnął pasek od spodni. — Jesteś gotowy? — Jestem. Podejdź bliżej. 29

Wtem dał się słyszeć głos Miglasa. — Poczekajcie. Chcę ci coś powiedzieć, Edek. — Nie przerywaj im! — krzyknął któryś z Kowbojów. — Niech zaczynają. Edek odwrócił głowę: — Czego? Gadaj prędzej! — Jeżeli pokonasz Strzeleckiego — głos Roberta trochę drżał — to ja będę się potem z tobą bił. — Ty? — Edek wytrzeszczył oczy. — Tak. Chociaż jesteś taki silny. Skończyło się twoje panowanie. Zatopiłeś łódź, z której wszyscy mogliśmy ko­ rzystać. Obciąłeś Kowalikównie warkocze... — Wielka rzecz — warkocze — odezwał się ktoś. Wielka, niewielka. Ale ojciec zerżnął ją pasem. A matka powiedziała, że jej nigdzie nie da wyjść aż do końca wakacji. Niech siedzi, jak była durna — przerwał Edek. — A ty przestań się czepiać, bo mnie zdenerwujesz. Czekaj, jeszcze nie koniec. Może ci przypomnieć kota, którego utopiłeś na wiosnę? Albo psa od tych państwa z trzeciego piętra? Kto w niego rzucał kamieniami? — Znalazł się obrońca starego kundla — powiedział Edek ironicznie. — Załatwię jednego i drugiego. Zamknę im mordy raz na zawsze. — Ale po Robercie będziesz musiał walczyć ze mną — odezwał się Perkosa. — Ze mną też — rzekł Niecko. — I ze mną. — I ze mną. Chłopcy ustawili się rzędem jeden za drugim. Edek ro­ zejrzał się wkoło. Już wszyscy stali naprzeciwko niego. Za sobą nie miał nikogo. — Chcecie mnie zbić? — zniżył głos. — W ośmiu na jednego. — Nie zbić, ale bić się — sprostował Miglas. — Jeden na jednego. Po kolei. — Miałem sprawę ze Strzeleckim. Reszta guzik mnie obchodzi. Nie chcę! — To cię zmusimy — odparł Miglas. Janek przypomniał sobie western, który przed wakacja­ mi oglądał w telewizji u Zdziśka. Był to film o kowbojach, którzy pokonali Indian i założyli w prerii osadę. Wielu 30 się pożeniło. Uprawiali ziemię, pragnęli żyć spokojnie. Tylko jeden nie potrafił się ustatkować. Wciąż uważał, że obowiązują prawa wojenne, że można strzelać, ile się chce. Dawni przyjaciele kazali mu opuścić osadę. Powiedział, że nie wyjedzie. „Jesteście odważni w kupie! — krzyczał. — Osobno każdego z was rozniósłbym na kawałki!” Osadnicy nie chcieli wykorzystywać liczebnej przewagi. Uzgodnili, że będą walczyli jeden po drugim. Jeżeli kowboj zwycięży wszystkich ochotników, pozwolą mu zostać. Janek dosko­ nale pamiętał te straszliwe zapasy. Pierwszego przeciwnika kowboj pokonał w mgnieniu oka. To samo było z drugim. Trzeci stawiał dłuższy opór. W piątej walce kowboj słaniał się na nogach. Twarz miał spuchniętą, zalaną krwią. Szósty zawodnik zwalił go z nóg. Na pół przytomnego wsadzono na konia, przywiązano do siodła. Konia pognano w prerię. Robert też musiał oglądać ten film. — Zaczynajcie, bo szkoda czasu. Nawet nie zauważył, kto to powiedział. Spojrzał za siebie. Edek stał o dwa kroki od niego. Usta miał rozdziawione, ręce zwisały mu wzdłuż boków. Błagalnym wzrokiem pa­ trzył ku wczorajszym przyjaciołom. Zdawało się, że czeka na jeden przynajmniej głos w swojej obronie. Nagle skrzy­ żował ręce na piersiach, nogę wysunął na spocznij. Głośno, wyraźnie powiedział: — Nie będę się z wami bił, chłopaki. IV Wieczorem Janek jeszcze raz powędrował nad strumień. Zmierzchało. Słońce dawno zniknęło za chmurą, która obejmowała szeroki pas nieba od zachodu i południa. Bez­ głośne błyskawice przebiegały po czarnych, spiętrzonych obłokach. W nieruchomym parnym powietrzu tańczyły stupiaste roje komarów i drobnych muszek. Burza zbliżała się nieubłaganie, mimo to szedł naprzód. Chciał być jak najdalej od domu, od ludzi. Czuł, że nad­ chodzi decydujący moment, który rozstrzygnie o całej jego przyszłości. Musiał do końca obmyśleć plan działania. Przeszedł przez wodę, skierował się ku wierzbie, do której wiązali kiedyś „Królową Pacyfiku”. Nagle stanął. 31

Pod drzewem siedziała Basia. W pierwszej chwili jej nie poznał. Była, jak zwykle, w spodniach i chłopięcej bluzie, ale obcięte włosy zupełnie ją odmieniły. Teraz naprawdę' przypominała chłopca o delikatnej cerze i wielkich, prze­ słoniętych ciemnymi rzęsami oczach. — A ty co tu robisz? — zapytał. — Uciekłam z domu. Skorzystałam, że mama wyszła do sąsiadki i zostawiła otwarte drzwi. Już tam nie wrócę. — Zwariowałaś?! — Dlaczego? Ojciec zlał mnie pasem za warkocze i za podarcie sukienki. Jak żyję, nie dostałam takiego lania. Niech się teraz o mnie martwią. Janek, pomożesz mi? — W czym? Chciałabym zbudować szałas i zamieszkać na wyspie. — Zwariowałaś?! Dlaczego? Robinson też mieszkał na wyspie po zato­ pieniu okrętu. Robinson tak — spojrzał na groźnie wypiętrzoną chmurę. — Ale co ty będziesz jeść? — Jeść? — zastanowiła się. Właśnie. Tu nie ma palm kokosowych ani żadnej zwie­ rzyny. Umrzesz z głodu. Myślałam, że mi coś poradzisz — spojrzała na niego z wyrzutem. — Broniłam z tobą „Królowej Pacyfiku”. Za to mi przecież włosy obcięli. Bardzo się dzielnie spisałaś — przyznał. — A co do włosów, to miałem się bić z Szalą. Ale Kowboj nie stanął do walki. Usiadł pod wierzbą. Basia obok. Nie miał pojęcia, co z nią zrobić! — Najlepiej, żebyś wróciła do domu. Nigdy nie słysza­ łem o dziewczynach na bezludnej wyspie. — Ale pozwoliliście mi, żebym była chłopcem okręto­ wym. Pływaliśmy po wszystkich morzach. Trzy m etry w jedną stronę i trzy w drugą stronę — rzekł z nagłym gniewem. — Durna zabawa! Bardzo dobrze, że zatopili tę starą łajbę. Janek! co ty? Patrzyła na niego z przerażeniem. Myślisz, że nie ma nic ciekawszego na świecie? Ja... Ja zrobię coś takiego, że wam oczy powyłażą na wierzch. — A może zostałbyś ze mną? Ty będziesz Robinsonem, a ja Piętaszkiem. 32 — Głupia jesteś! Nic nie rozumiesz. — Ale co mam robić? — W jej głosie pretensja. Starzy mnie nigdzie nic puszczają. Postanowiłam, że... — Mówiłem, wracaj do domu. Najwyżej dostaniesz jesz­ cze raz lanie. A za dwa tygodnie zacznie się szkolą. Chcą, nie chcą, będą cię musieli wypuścić. — Nie pomożesz mi? — Pomógłbym, ale sama widzisz... Burza idzie. Nawet byśmy nie zdążyli zbudować szałasu. Basia zerwała się: — Nie wiedziałam, że jesteś taki! Sama sobie dam ra­ dę. — Pobiegła w kierunku wody. — Gdzie lecisz? — krzyknął. Nic odpowiedziała. Przebrnęła strumień. Zniknęła w trzcinach. Patrzył na rozchwiane po jej przejściu łodygi. Czuł ulgę pomieszaną ze wstydem. Myśl zamieszkania na wyspie była idiotyczna, a rada, aby wróciła do domu, jedyną rozsądną radą. Mimo to wiedział, że nie jest w po­ rządku. Że gdyby nie zły humor, pragnienie samotności i zamknięcie się w kręgu własnych spraw, nie rozmawiałby z nią tak. Musiał przyznać, że jest odważna. Kto wie, czy nie odważniejsza od wszystkich jego kolegów razem wzię­ tych. Jej poczynania, chociażby najbardziej zwariowane, zasługiwały, jeśli nie na uwagę, to przynajmniej na życz­ liwość. Chcąc nie chcąc musiał myśleć o wypadkach, które ich łączyły. O walce z Kowbojami. O tym, jak Perkosa skoczył mu na plecy, a ona uwolniła go od napastnika. O jej warkoczach zaplątanych gdzieś wśród trzcin. O radosnym uśmiechu, który rozjaśnił jej twarz, kiedy pojawił się na wyspie. Denerwował się coraz bardziej. Wreszcie wstał. „Przejdę się kawałek. Zobaczę, w którą stronę poszła”. Trzciny ponownie zadrżały. Szelest biegł przez gęstwinę. Po chwili Janek ujrzał czyjąś głowę sunącą na wysokości brązowych kiści. Serce zabiło mu mocno. Ku wyspie zbliżał się Edek Szala. Nie widział go od rana, od momentu jego kapitulacji. Właściwie to, co wtedy zaszło na wyspie, trudno było nazwać kapitulacją. Raczej przyznaniem się do błędu. Bo zaraz po tych pierwszych słowach: „Nie będę się z wami bił, chłopaki” Edek wyciągnął do niego rękę i powiedział: 3 — Przerwany rejs... 33

— Ty się nic wydymaj, Strzelecki, o tę łódź. Chciałem ci zrobić na złość, ale teraz żałuję. Chcesz, to daj grabę, a nie, to nie. Więc uścisnęli sobie ręce, przy czym on nie bardzo wiedział, czy ten uścisk stanowi akt pojednania, czy jest tylko rozejmem poprzedzającym nowy etap wojny. I po­ czątek zdawał się raczej zapowiadać to drugie. Zaraz po rozłączeniu ich dłoni Edek nachylił się, podniósł z ziemi sandały. Odwrócił się bez słowa, ruszył przez wodę w stro­ nę Miasteczka. Niektórzy chłopcy zaczęli chichotać, a jeden z Kowbojów, chyba Perkosa, pisnął: — Tchórz! Edek zatrzymał się pośrodku strumienia: — Wyjdź tu, jeden z drugim, który jesteś taki odważny. Nikt się więcej nie odezwał i stali naprzeciwko niego jak niemi. Edek splunął do wody: — Kowboje-gnoje! Ja się z wami policzę! Ponownie odwrócił się do nich plecami i bez pośpiechu, ale też bez ociągania się, wszedł w trzcinową gęstwinę. Teraz wracał tą samą drogą i .Tanek obserwował go z nie­ pokojem. Nie miał pojęcia, jakie są jego zamiary. Czyżby go śledził w drodze z Miasteczka? Czyżby chciał, korzy­ stając że są tu zupełnie sami, doprowadzić wreszcie do rozstrzygającej walki? Na myśl o pojedynku dostał gęsiej skórki. Tak samo jak rano nie miał złudzeń co do rezulta­ tu takiego starcia. Najchętniej byłby się wycofał, skrył w krzakach po drugiej stronie strumienia. Opanował jed­ nak stracił. Jeszcze raz przywołał na pamięć dziadka i Ha- nyska. „Co będzie, to będzie. Dostanę, ale i on bez guza stąd nie wyjdzie”. Edek zatrzymał się na brzegu. Zrzucił ubranie, został tylko w kąpielówkach. Nie patrzył w stronę wyspy. Wszedł do wody. Janek obserwował go ze wzrastającym zdumie­ niem. Wydawało się, że Szala nikogo nie szuka, a jeśli szuka, to nie na lądzie, lecz na dnie strumienia. Syste­ matycznie zataczał kręgi w najgłębszej części rzeczki, tam gdzie zatonęła „Królowa Pacyfiku”. Wreszcie stanął, na­ chylił się, zniknął pod wodą. Widać było, jak szamoce się z czymś. Po chwili się wyprostował, zaczerpnął powietrza. :u zczc raz powtórzył poprzednią próbę. Janek nie wytrzy­ mał Kiedy głowa tamtego znowu ukazała się na powierzch­ ni z a w l ł go po nazwisku. Edek nie okazał na jego widok zdziwienia^! ^ odkrzyknął _ Pomożesz mi. Ściągnął bluzę i spodnie. Ostrożnie poszedł w tamtym kierunku. — Co ty robisz? Edek starł krople ściekające mu po twarzy: — Chcę wyciągnąć to pudło. Nie widzisz? Z Żeby0 ci oddać. Żeby takie smarki jak Miglas prze­ stały się mnie czepiać. — Ja nie potrzebuję tej łodzi. — Ja też nie. Ważne, że inni chcą. Łap się za j koniec. Ja ciągnę za drugi. Tanek trochę oszołomiony wsadził głowę pod wodę wy • . ** . ; ł „:vv ciaSu doby łódź została prawie S r t T S f i r : niezmordowanym zapałem Dopiero kiedy duża drzazga rozkrwawiia mu dłoń, przerwał boz- skuteczną szarpaninę. _ Trzeba ją zostawić — powiedział Janek. - 1 •' rn^J\’ - Cholera! - westchnął Wielki Kowboj. - Nie przy­ puszczałem, że to pudło tyle waży. Rozeszli się. Każdy do miejsca w którym złozył p tern ubranie. Janek nie miał niczego, w co mógłby ,ię wytrzeć. Dygotał z zimna „ , . ■, drueieeo _ Zabrałem ręcznik! - krzyknął Edek z drugiego brzegu. Kiedy byli juz „brani, Wielki Kowboj jeszcze raz po­ patrzył w kierunku „Królowej 1 acyfiku . _ Nic myśl, że mi zależało na tym gracie - izekł. 35

Mam gdzieś was wszystkich. Sprzykrzyły mi się szcze­ niackie wygłupy. Jutro ruszam w Polskę. — Gdzie? — W Polskę, mówię wyraźnie! Może do Warszawy, może do Zakopanego. Starzy nawet kolonii mi w tym roku nic załatwili. Myślą, że będę kisnął tutaj całe lato. Ale ja nie frajer. Prysnę im i już. — Pojedziesz — szepnął Janek. — Sam?... Jasne! — Edek zrobił bardzo ważną minę. — Myślisz, ze to dla mnie coś wielkiego? Już dawno myślałem, żeby lo zrobić. Mój brat, który teraz jest w zasadniczej m eta­ lowej, dwa razy uciekał z domu. Całe Bieszczady złaził, nim go gliniarze przyskrzynili. Janek słuchał jak urzeczony. Nie mógł uwierzyć włas­ nym uszom. To, o czym z taką swobodą mówił Edek, sta­ nowiło kontynuację jego własnych myśli. Może trochę ina­ czej wyrażonych: brutalnie, bez ogródek; nie zmieniało to jednak postaci rzeczy. Obaj zamierzali iść tą samą drogą na spotkanie NAJWIĘKSZEJ PRZYGODY SWOJEGO ŻYCIA. I nagle zrozumiał, że Edek, właśnie Edek, jest tjm , któremu może, czy nawet powinien powierzvć swoje marzenia. Wiesz rzekł — ja też jutro wyjeżdżam. Do Gdyni. Postanowiłem zostać marynarzem. ' Edek popatrzył na niego i z ust trysnęła mu ślina. Za- krztusil się w napadzie śmiechu. -- ly ... marynarzem? Jedynak — maminsynek! Chcesz w zęby? — powiedział Janek poważnie i Edek nagle przestał się śmiać. * akt — mruknął. — Maminsynkiem nie jesteś. Ale marynarzem też nic zostaniesz. Dlaczego? — odparł urażony. Bo me. W żadnym państwowym przedsiębiorstwie cię nie zatrudnią, dopóki nie masz szesnastu lat. W przedsiębiorstwie może nie, ale na morzu, to co innego. Każdy kapitan sam sobie dobiera załogę z naj­ dzielniejszych chłopaków. Wiem, bo dziadek mi mówił. A dziadek pływał czterdzieści lat po wszystkich oceanach Edek pokręcił głową z powątpiewaniem. Nic widzi mi się — rzekł. — Dziadkowie to najgorsi łgarze. Myślą, że nam można wmówić byle co. Na pewno ci opowiadał niestworzone bajdy. 1 36 Nie! On pływał naprawdę. W domu ma trzydzieści pięć fajek i kapitańską lornetę. Może mieć — zgodził się Edek. Ale że dziadek l,yl marynarzem, to jeszcze nic powód, żebyś ty... On mi pomoże! Pogada ze znajomymi kapitanami... Edek wzruszył ramionami i Janek utknął w pół zdania. _ No — dokończył po chwili — ostatecznie wejdę na pokład bez pozwolenia. Zamelinuję się, a potem będą mnie musieli przyjąć. —To już rozsądniejsze — stwierdził Edek. — Bo do morza cię wrzucić nie mogą, a co kawał świata zwiedzisz, lo zwiedzisz. — Zamyślił się, zapatrzył na chmurę, która rosła i sięgała prawie zenitu nieba nad ich głowami. — Wiesz co — rzekł — chyba ruszę z tobą. Gdynia to TAKIE miasto! Lato. Plaża. Kupa ludzi. Nikt nie zwróci na r.as uwagi. _ To fajnie! — powiedział Janek. — Fajnie! — powtó­ rzył myśląc, że na to czekał cały czas. Już chyba od pierwszej chwili, kiedy patrząc na mapę, liczył kilometry dzielące go od morza. Żeby mieć ze sobą jakiegoś towarzy­ sza, kumpla. Żeby ciężar odpowiedzialności za wszystko de spadał wyłącznie na jego barki. _Kiedy myślisz jechać? — zapytał praktycznie Edek. _ Może jutro? Tym pociągiem o dwudziestej siedem­ naście. Ale... czy ty masz forsę? Bo mnie starczy tylko na jeden bilet. — Frajer! Forsa niepotrzebna. Pojedziemy na gapę. Ze mną się nie bój. Znam sposoby. — Masz rację — spojrzał na Edka z szacunkiem. Pomysł wydał mu się rozsądny. W ten sposób nie tylko zachowa swoje oszczędności, ale dzięki dodatkowym emocjom wiel­ ka przygoda rozpocznie się wcześniej, już w momencie opuszczania przez nich Miasteczka. ^ _ _ Więc wpół do ósmej, zbiórka na końcu osiedla. — Edek wyciągnął do niego rękę, uścisnął mocno. Niemal w tej samej chwili, gdzieś blisko huknął grzmot. Zerwał się wiatr, niosąc przez łąkę tumany kurzu. Trzci­ nowy las ugiął się pod naporem fali powietrza. Ruszyli biegiem ku Miasteczku. Ledwie wpadli między domy, lunął pruby deszcz. Do jutra! — krzyknął na pożegnanie Edek. 37

Był wczesny ranek, Janek szedł przez miasto poznaczone śladami ulewy. Połamane gałęzie, ławice mokrego piasku wzdłuż drogi wyschłych potoków, szeroko rozlane kałuże. Powietrze ciężkie od wilgoci. Niebo zasnute opróżnionymi z deszczu chmurami. Nie był to dzień odwiedzin w szpi­ talu, ale matka jako rekonwalescentka spędzała wiele go­ dzin w ogrodzie i teraz też ją tam zobaczył. Spacerowała powoli w towarzystwie innej kuracjuszki i na jego widok podeszła do parkanu z oznakami radości. — Dziękuję ci, synku, za niespodziankę — powiedziała całując go przez kratę. — Macie do mnie jakąś sprawę9 Tata cię przysłał? Nie — bąknął. — Tak sobie przyszedłem. Chciałem cię zobaczyć. Uściskała go ponownie, a on musiał mocno zacisnąć zęby. żeby ukryć wzruszenie. — Źle ci pewnie samemu. Tatuś ciągle zajęty Tyle biedak ma pracy. Ale nie martw się. Pan doktor obiecał, ze pojutrze mnie stąd wypuści. Teraz już się nieprędko rozstaniemy. Skinął głową, bo nie mógł mówić. Żelazna obręcz ściskała mu gardło. Myślał, że może już nigdy w życiu się nie zo­ baczą. „Morskie wiatry są zmienne — mawiał dziadek. — Wieją z różnych stron i nie wiadomo, który będzie dla ciebie przyjazny”. Pierwszy rejs dziadka trw ał prawie sie­ dem lat. Dwa tysiące pięćset dni, z których każdy, najeżo­ ny niebezpieczeństwami, groził utratą życia lub wolności. Matka musiała coś zauważyć. Odsunęła go od siebie, po­ patrzyła badawczo w oczy. — Janku, co ci jest? Spuścił głowę. — Nic. — Nie jesteś chory? — Nie Nagłym ruchem objął ją za szyję, przycisnął policzek do jej policzka. — Do widzenia, mamusiu. Oderwał ręce, odwrócił się, pobiegł ile sił w nogach długą ulicą. Ani razu nie obejrzał się za siebie. Obręcz jeszcze mocniej ścisnęła mu gardło. Ledwie mógł przełknąć ślinę. Ale wiedział, że najtrudniejsze ma poza sobą. Po­ żegnanie z ojcem nie nastręczało takich problemów. Nigdy nie zawiązał się między nimi bardziej serdeczny stosunek. Kiedy był mały, ojciec nie zajmował się nim prawie wcale, cały trud wychowawczy pozostawiając matce. Dopiero w ostatnich latach zaczął ingerować w jego życie. Były to jednak interwencje doraźne, ograniczały się do mniej lub więcej surowych zakazów. Około godziny siódmej wieczorem, po wczesnej kolacji, wyjął z szaty skarbonkę i przesypał pieniądze do kieszeni. Następnie napisał na kartce wyrwanej z zeszytu. W ypływam na morze. Jak będziemy w Hamburgu albo w innym porcie, wyślę list. Wasz Janek —- Marynarz. Wsunął kartkę do opróżnionej skarbonki, którą postawił w widocznym miejscu, na parapecie okiennym. Ojciec, jak zwykle o tej porze, pracował, toteż nie mógł mu powiedzieć nic ponadto, że idzie do kolegi pożyczyć książkę. — Tylko nie siedź za długo — rzekł ojciec nie podno­ sząc głowy znad papierów. — Za godzinę powinieneś być w łóżku. — Dobrze, tatusiu. To „tatusiu”, nie używane od bardzo dawna, było ostat­ nim aktem słabości. Zaraz później, ledwie zamknął za sobą drzwi, pękła obręcz wzruszenia. Poczuł się wolny, mocny, zwycięski. Był ptakiem, który opuścił klatkę, więź­ niem wychodzącym na swobodę, bohaterem wyruszającym do walki ze smokiem. Zdawało mu się, że wszystkie oceany i morza stoją przed nim. Najwspanialsze korwety i fre­ gaty czekają jego skinienia, aby rozwinąć żagle i wypły­ nąć w świat. Skacząc po trzy stopnie, zbiegł na dół. Na dworze zapadał zmrok. Paliły się lampy. Na końcu osiedla, przy kiosku, skąd prosta droga prowadziła do stacji, czekał Edek. Był ubrany staranniej niż zwykle. Miał na sobie czystą bluzę, a szyję owinął kraciastym szalikiem. Na grzbiecie prawie pusty plecak. Przywitali się krótko i bez zbędnych słów ruszyli przed siebie. Koło kina spotkali Miglasa. — Cześć! — pozdrowił ich. Chcieli go wyminąć, ale zastąpił im drogę. — Edek i Strzelecki — powiedział. — Świat się kończy. Co ty — zwrócił się do Szali zostałeś Czarnym Piratem? 39

Czym zostaniemy, to zobaczysz — rzekł Janek. — Oko ci zbieleje. — Próbowaliście wydobyć „Królową Pacyfiku”? — Skąd wiesz? Widziałem, jak wracaliście wczoraj wieczorem z łąki. “ Tak ~ odparł Edek. — Chcieliśmy zrobić wam po­ darunek. Ale się nie udało. Za ciężka i za głęboko leży. Frajerzy! Trzeba było brać na sposób, a nie na siłę — Ty może masz sposób? , Pewnie, że mam. Inżynieryjny. Przyjdźcie jutro nad strumień, to wam pokażę. I powiedzcie chłopakom, żeby skombinowali łopaty. Jak najwięcej łopat. — Możesz sobie kombinować — powiedział Edek — My nigdzie nie przyjdziemy. Aha! nadął się Janek. — Wyruszamy na morze Na prawdziwym okręcie. — Zwariowaliście! — Sam jesteś wariat. I pamiętaj, żebyś do jutra nikomu słówka me pisnął. Jutro o tej porze będziemy już na po­ kładzie. Zostawili go z rozdziawionymi ustami na środku chod­ nika, pomaszerowali dalej. Plac przed dworcem jasno oświetlony. Na postoju stały dwie taksówki. Przez niskie okna zobaczyli sporo ludzi w poczekalni. — Musimy pilnować — powiedział Edek. — Żeby nas kto znajomy nie przyuważył. Skręcili w boczną uliczkę wzdłuż torów kolejowych. Doszli do końca peronu. W tym miejscu nie było żadnych świateł. Przeskoczyli przez niski plot, zatrzymali się w cieniu rozrosłych bzów. ^ — Tutaj staje ostatni wagon — wyjaśnił Janek. — Pa­ miętam, jak odprowadzaliśmy dziadka. Możemy go obejść naokoło i dostać się do pociągu od tyłu. Żaden konduktor nas me zobaczy. — Cicho! — Edek ścisnął go za rękę. — Idzie kolejarz. Kolejarz mosł młotek i zapaloną latarnię. Spieszył sie pewnie,^ bo stawiał długie kroki i wymachiwał rękami Promień światła skakał z miejsca na miejsce. Błysnął na liściach bzu, przylgnął na chwilę do ściany magazynu wyłowił z mroku ławkę dla podróżnych. s ie ^ z ^ ^ 213^ ~~ Szepnął Edek' ~ Za ł*wką. Tam ktoś 40 Nic nie widzę. Wajchowy go oświetlił. Ma marynarską czapę. I mun­ dur. — Marynarz? — Nie. Chyba chłopak. Mniejszy od nas. Nad peronem rozbłysło kilka dodatkowych lamp. Jedna /upaliła się prawie nad ich głowami. Mocne światło padło na tory i na ławkę przed nimi. Teraz mogli zobaczyć małego ludzika skurczonego za poręczą. Granatowy mun­ dur, biały, wykładany kołnierzyk, znajomy, bardzo dobrze majorny profil twarzy. Janek parsknął śmiechem. — Przecież to Baśka Kowalik! Edek wytknął głowę z krzaków: — Faktycznie! Nie poznałem, cholera! — Zawołam ją. . . . . . _ Poczekaj. — Edek poskrobał się w głowę. — A jeżeli ona będzie się chciała mścić... — Coś ty! . „ . . — Za ten warkocz. Wystarczy, że szepnie słowko kon­ duktorowi... — Głupi jesteś! Baśka to równiacha. Pochylił się do przodu. Przytknął do ust trąbkę zrobioną ze złożonych dłoni. — Baśka! Odwróciła się, popatrzyła na nich. Nie wyglądała na zdziwioną. — Janek! Szala! Jesteście. — Skąd się tu wzięłaś? — wykrztusił. — Po co ten mundur? — Mundur? — Dotknęła białej czapki z napisem „M. S. Batory”. — Nie pamiętasz? Został mi z Dnia Dziecka. Tań­ czyłam w nim. — Ale po co go włożyłaś? I dlaczego się tu pętasz? Nie odpowiedziała. Stała między nimi ze spuszczoną gło­ wą. Nerwowo kręciła jeden ze złotych guzików bluzy. — Szpiegowałaś nas? — zapytał Edek. — Nie. — Potrząsnęła głową. — Ale wiedziałaś, że tu przyjdziemy. Skąd? Jeszcze niżej opuściła głowę. Mówiła bardzo cicho. — Słyszałam wczoraj, jak rozmawialiście na wyspie. Siedziałam schowana za wierzbą. Ale to nie przez cieka­ wość. 41

— Wróciłaś na wyspę? Spojrzała na niego pokornie: — Nie pogniewasz się? — Za co? • — Bałam się o ciebie — szepnęła. — Bo Edek to straszny siłacz. Pamiętam, jak mnie ścisnął przy obcinaniu warko­ czy. Ledwie mogłam oddychać. Ty też jesteś silny, ak>nie wiadomo, co by mogło być. Więc kiedy zobaczyłam, ze on sunie na wyspę, zawróciłam, żeby w razie czego skoczyć mu na plecy, jak Perkosie. A ty byś go wtedy zasunął sierpowym w machę. Janek popatrzył na Edka. Były wódz Kowbojów miał niewyraźną minę. — To ci smarkula — mruknął. — Niech ją! Przecież nie mogłam wiedzieć, żeście się skumplo- wali — dokończyła z wyrzutem w głosie. — Dobrze — powiedział Janek. — Ale po co przyszłaś na stację? ' -- Jak to: po co? Żeby pojechać do Gdyni! — Do Gdym?! — Nie mógł powstrzymać okrzyku zdzi­ wienia — Ona zgłupiała — rzekł zwracając się do Edka. — Słyszałeś ty kiedy, żeby baba... Trzeba ci było zostać na wyspie. Chciałaś przecież być Robinsonem. —- Na wyspie straszno samej. Nie macie pojęcia. Pod­ wieście odeszli, pioruny zaczęły trzaskać, a wiatr targał wierzbami, że aż wszystko huczało. Deszcz walił nie c’o wytrzymania. Przybiegłam do domu cała przemoczona i ojciec zlał mnie jeszcze gorzej niż przedwczoraj. ~ Deszczu się boisz, a na morze byś chciała. — To c° innego. Na morzu będę razem z wami. — Pamiętaj, że my nie jedziemy się bawić, tylko pra­ cować. Ty wiesz, jaka niebezpieczna jest praca marynarzy? Burze, lodowce, węże morskie i rekiny, korsarze... — Bardzo bym chciała spotkać korsarzy! Weź mnie. Janek. Zresztą — dodała — jak nie, to pojadę sama. Nie możesz mi zabronić wsiąść do pociągu. Odważyłabyś się jechać sama? Bez biletu? — Wy też pewnie nie macie biletów. No... — podjął i utknął. Nie wiedział, jak jej wy­ tłumaczyć, że chce rzeczy niemożliwej do zrealizowania. Ze życie, jakie oni we dwóch postanowili prowadzić, w naj­ 42 mniejszym stopniu nie nadaje się dla dziewczyny. Nie- podziewanie odezwał się Edek: — Może by nam nie przeszkadzała? _ Uważasz? — ożywił się. Jeszcze nigdy Edek nie wydał mu się równie miły. — Z obciętymi włosami wygląda prawie jak chłopak. Odważna też jest. — Tak! Niejeden by przy niej wysiadł. _ To czego się zastanawiasz? Dwa razy dostała lanie przeze mnie. Chcesz, żeby teraz dostała przez ciebie? _ Nie. — Z serca spadł mu wielki ciężar. Był całkowicie przekonany i pewny, że jakoś dadzą sobie radę, że ani kapitan, ani bosman nie domyślą się podstępu. „W razie czego obaj z Edkiem pomożemy jej. Jakby kazali wciągać żagle na maszt, albo szorować pokład”. Basia zaczęła skakać z radości i dziękować im, ale Janek przerwał te wybuchy radości. — Słuchaj — rzekł zwracając się do Edka. — Ona me może jechać na gapę. Ty czy ja schowamy się przed kon­ duktorem nawet na dach wagonu. Ale dla niej trzeba kupić bilet. Edek spojrzał na niego dziwnie: — Twoja forsa. Rób, jak chcesz. — Zostanie nam jeszcze przeszło dziesięć złotycłi. — Powiedziałem, że ja się do tego nie wtrącam. Janek się zawahał. — Może ty masz forsę? — zwrócił się do Basi. — Mam — rozłożyła ręce w bezradnym geście. — Więcej jak sto złotych. Ale nie przyszło mi do głowy, żeby zabrać skarbonkę. — No tak — mruknął Edek. — Ten się zgrywa na hra­ biego, tam ta zapomniała. Ładnie będziemy wyglądali w tej Gdyni, jeżeli ja czegoś nie wymyślę. _ Przez szyny przebiegła wibracja rozpędzonych kół. Jesz­ cze chwila i z dalekiego lasu wyskoczyły rozżarzone oczy lokomotywy. Janek podjął błyskawiczną decyzję. — Lecę do kasy! — krzyknął. Nie zważając na ludzi, którzy gromadnie wychodzili na peron, puścił się w kierunku budynku stacji. Basia chwy­ ciła Edka za rękę. — Nie zdąży — szeptała. — Nie możemy wyjechać bez kapitana. 43

VI ociąg huczał i kołysał. Ciemność dawno pochłonęła ostatnie światła Miasteczka. Basia ostrożnie rozejrzała Śie po przedziale. Czuła straszliwe zmieszanie. Bała się poru- szyc. Bała się dotknąć plecami oparcia ławki. Chłopcy zniknęli. Nie wiedziała, czy stoją na korytarzu, czy te* weżvćina da,Ch,alb° UCZepili siS osi wagonu. Pierwszy raz życiu znalazła się zupełnie sama, wśród obcych Ni° miała pojęca, co mówić, jeżeli ktoś do niej zagada Jak sie tó w ?°w C’ r d > konduktor rozpocznie sprawdzanie bile- którv n r7Pe0ri a^ ŚCiSkała Prosto^ tn y kartonik, y przed kilkunastu minutami wręczył jei Janek i z rosnącym przerażeniem patrzyła na sześć czarnych liler oznaczających stację docelową: Gdynia. Gdyby się mogła cofnąc, odwrócić bieg pociągu, zrezygnowałaby z teT po­ świata. 2 PerSpektywy Pr2ygód na morzach i oceanach 7a° ° ntej. P°ry była Pewna> że nikt ani nic nie mogą iei "CZyC a Się °dwagą’ którj» nawet chłopcy po­ trafili docemc. Teraz zwątpiła w swoje siły. Czuła spoirłe- me współtowarzyszy podróży, niechętne, może podejrzliwe fam norndZ!Wlh — dlaCZ6g0 taki mały marynarzyk iedzie Z Z “T yWl P0C1 glem- Co będzie, jeżeli zaczną jej zada­ wać pytania. Jeżeli zawołają konduktora? s,eHt, T nkOW° n?jwiększe zaufanie wzbudzał mężczyzna . dzący po jej lewej ręce koło okna. Oddzielała eo od mej zołta teczka ze świńskiej skóry. Ta teczka przypomi­ nała .j.ej ,wuJka Michała. Wujek miał taką samą leczkę szaw ^T e Z CZęSt° W delegacje na śl£isk lub do War­ t i e n l ? 02? 3 teŻ Z Pewn°ści‘l podróżował służbo­ wo, me interesowało go mc poza własnym odpoczynkiem Również człowiek z drugiej strony okna nie zwraca ™ mą najmniejszej uwagi. Wygodnie oparty w kacie bvł pogrążony w lekturze płachciastej gL cty Sieisce F zy drzwiach zajmowali dwaj żołnierze. Kiedy wcho­ dziła do przedziału, rozsunęli na moment kolana żebv ia przepuścić, ale teraz znowu spali mocno, mimo Ź stT ąsów hałasów 1 ostrego światła dwóch żarówek spod sufitu ’ Naprawdę groźne mogły być tylko dwie kobiety siedzące naprzeciwko mej. Tym wcale nie było do snu ani do cTy- 44 t.inia. Gadały jedna przez drugą, bardzo szybko, jakby ' liciały się zalać nawzajem słowami. Obie co chwila spo­ g lą d a ły na nią. Pod ich wzrokiem Basia się kurczyła, wciskała głowę między ramiona, pewna, że teraz nastąpi latalny moment, kiedy do niej przemówią. Nic się jednak nie działo, pociąg huczał, kołysał, aż wreszcie po długim 1 zasic zaczął zwalniać, za oknem zamigotały światła; sta­ nęli na jakiejś stacji. — Wpół do dziesiątej — stwierdziła jedna kobieta. — Trzeba coś zjeść — powiedziała druga. Weszła na ławkę, zdjęła z półki walizkę. Jej towarzyszka wydobywała tymczasem swoje zapasy z pakownej torby. Przez następną godzinę obie krajały chleb, smarowały go masłem, obdzie­ lały skórki z kiełbasy, rozlewały dymiącą herbatę z termo­ sów do kubków. Obie były grube, jadły dużo i z widocz­ nym zadowoleniem. Basia wdychała woń wędlin i raz za razem połykała ślinę. Przed ucieczką z domu nie jadła kolacji i czuła teraz wzrastający głód. Kobiety pochowały resztki jedzenia, zaczęły się częstować owocami. Starsza wzięła duże jabłko, otarła je kawałkiem papieru. — Masz, dziecko. A więc stało się. Basia poczuła, jak krew odpływa jej od twarzy i robi się jej zupełnie zimno. Nie poruszyła się, nie odezwała. — Papierówki — powiedziała kobieta nie cofając ręki. Od siostry wiozę, z jej ogrodu. Słodkie, spróbuj, dziecko, nie wstydź się. Pomyślała, że jeżeli przyjmie podarunek, kobieta da jej może spokój. Poza tym głód dokuczał coraz bardziej. Zjadła jabłko, jak mogła najprędzej. — Co też to ludzie teraz nie wymyślą — odezwała się . nów starsza. — Taką dzieciaczynę samą w świat wysyłać. Dokąd ty jedziesz, dziecko? Basia o mało nie zadławiła się ostatnim kęsem jabłka. Zerknęła ku drzwiom. Były zamknięte, a długie nogi żoł­ nierzy stanowiły zaporę prawie nie do przebycia. — Do Gdyni — wyszeptała. — Widzi pani! Do Gdyni! Taki szmat drogi. Dziewczyn­ ka w dodatku. — Dziewczynka? — zdziwiła się młodsza. — Byłam pew­ na, że to chłopak. — Coś pani! Dziewczynka. Tyle że w majtkach. 45

— Nigdy bym nic poznała. Ostrzyżona po męsku. I ten mundurek... — Czekaj pani. — Starszą nagle nawiedziły wątpliwości. — Chłopak? Już sama nie wiem. Jak ci na imię, dziecko? Zdzisiek — odparła nieco śmielej. Paraliżujący ją strach powoli mijał. Świadomość, iż wcale nie tak łatwo ustalić jej pleć, dodawała odwagi. — Nie mówiłam! — wykrzyknęła młodsza triumfująco. — Chłopak! To widać od razu. Zresztą gdzie by się dziew­ czynka ośmieliła jechać całą noc sama? — Miała pani rację. Ale mnie cera zmyliła. Taka deli­ katna jak płatek róży. Kiedy patrzę na jego buzię, to mi się wnuczka przypomina. Dorotka jej na imię. Zaczęła się rozwodzić nad zaletami swej wnuczki i Basia myślała już, że ciekawość co do jej osoby została w całości zaspokojona. Ale po niejakim czasie starsza znów wróciła do poprzedniego tematu. — Powiedz, Zdzisiu, do kogo jedziesz w Gdyni? — Do dziadka — odparła. Myślała o dziadku Janka, który miał im ułatwić dostanie się na okręt. Poza nim nie znała nikogo, kto by mieszkał w tym mieście. Dziadzio się ucieszy. Prawda? Czeka niecierpliwie na wnuczka, żeby mu pokazać morze. —- Dziadek nic nie wie, że ja... — zaczęła i urwała. O sekundę za późno zdała sobie sprawę, jakie palnęła głupstwo. Jak to? — powiedziała starsza. — Więc dziadzio nie przyjdzie po ciebie na dworzec? - Przyjdzie. A jak nie, to sam trafię. To niedaleko od stacji. Taka mała uliczka... — Jak się nazywa? Wawrzyniak — wyrzuciła z siebie pierwsze nazwisko, jakie jej przyszło do głowy. — Nie o dziadka pytam, tylko o ulicę. Jak się ulica nazywa. — Lipowa. — Lipowa? — Kobieta wydęła wargi. — Nie słyszałam w Gdyni o takiej ulicy. — Wiem. — Młodsza kiwnęła głową. — To na Kamien­ nej Górze. — Widzi pani. Kamienna Góra. Ładnie blisko stacji! — Ja go odwiozę — powiedziała młodsza. — I tak biorę 46 luksówkę, a do mnie na Wzgórze Nowotki to prawie po drodze. — To dobrze. Bo by mi sumienie spokoju nie dało. Co za ludzie, pani kochana! Żeby chłopakowi nawet kartki /. adresem nie dać. Chętnie bym sama pojechała do tego dziadka, żeby powiedzieć mu parę słów. Basia prawic słyszała, jak jej bije serce. Pomyślała o Janku. Tylko on mógłby ją uratować. Musi się z nim zobaczyć. Natychmiast. Odczekała, dopóki kobiety nie za­ jęły się rozmową na inne tematy, po czym wstała, deli­ katnie usiłując się przecisnąć między kolanami żołnierzy. — Dokąd idziesz? — zatrzymała ją młodsza. — Do ubikacji. Zaraz wrócę. — To idź. — Kobieta otworzyła drzwi. — Daj pan dziec­ ku drogę! — szarpnęła jednego z żołnierzy. Na korytarzu było chłodno i pusto. Basia zasunęła za sobą drzwi. Była zdecydowana nie wracać więcej do tego przedziału. Wciąż nie wiedziała, gdzie się zawieruszyli chłopcy. Zrobiła kilka kroków w kierunku wyjścia. Ktoś zamachał do niej ręką. Poszła jeszcze dalej. W kącie, koło ubikacji, stał Edek. Momentalnie wstąpiła w nią odwaga. Już się nie czuła samotna. — Co u ciebie? — zapytał były wódz Kowbojów. Opowiedziała o rozmowie z kobietami. — Debrze, żeś uciekła — pochwalił ją. — Poszukamy miejsca w innym przedziale. — A gdzie Janek? — W drugim wagonie. Śledzi konduktora. — Konduktora? — ścisnęła w ręku bilet. — Widział was? — Jeszcze by czego! Nas tak łatwo nie nakryją. Basia stanęła przy oknie, wpatrzyła się w ciemność za szybą. Tutaj huk pociągu był głośniejszy niż w przedziale, wszystkimi szparami wciskał się zimny wiatr. Z tyłu za- hurkotały drzwi. Odwróciła się przerażona. Z harmonijki między wagonami wysunął się Janek. — Jest konduktorka — obwieścił. — Zaczęła sprawdzać bilety. Popatrzyli po sobie z niepokojem. Wszyscy myśleli chyba to samo. Rozumieli, że nadchodzi moment, który zadecy­ duje o powodzeniu lub klęsce wyprawy. Pierwszy odezwał się Edek. — Musimy stąd pryskać. 47

— Musimy — odparł Janek. — Ale dokąd? — Poczekamy do najbliższej stacji i pobiegniemy do przodu. Do takiego wagonu, w którym bilety są już spraw­ dzone. — Możemy nie zdążyć. Stacja dopiero co była. A ona strasznie prędko sprawdza. Już z pół wagonu przeszła. — Moglibyśmy wyjść tam — Edek pokazał zewnętrzne drzwi. — Jakbyśmy przykucnęli na schodkach, to żaden czort by nas nie znalazł. — Zwariowaliście! — Basia chwyciła chłopców za rę­ kawy, zaparła się nogami ze wszystkich sił. — W iatr was porwie. Pozabijacie się na śmierć. — Dla marynarza wiatr nie straszny — mruknął Edek, ale nie ruszył się z miejsca i nie próbował oswobodzić rękawa, dopóki go sama nie puściła. Janek popatrzył na nią surowo: — Po co się tu kręcisz? Powinnaś cicho siedzieć w prze­ dziale. Masz przecież bilet. — Zaczęli ją wypytywać — wyjaśnił Edek. — Musiała wiać. Janek nagłym ruchem wyjął z jej ręki bilet kolejowy. — Właźcie! — otworzył drzwi do ubikacji. — I siedźcie cicho. Ani mru, mru. Edek się zawahał. — Trochę ryzykowne — rzekł. — Ale może się uda. Jeżeli tylko konduktorzycy nie zechce się akurat siusiu. — A jak się zechce, to co? — Basia całkiem już odzyska­ ła dobry humor. Ubikacja wydała się jej najrozkoszniejszą kryjówką. — I tak nie otworzymy nikomu aż do Gdyni. — Widziałeś frajerkę w podróży? — powiedział Edek pogardliwie. — Chciałaby za ocean, a nie rozumie naj­ prostszych rzeczy. — Jakich rzeczy? — Janek pomyślał, że Edek potrafi być czasem bardzo przykry. — Ten też nic nie kapuje! — parsknął. — Zrozumcie, zakute łby, że nie możemy zamykać drzwi. Bo jakby kon- duktorzyca zauważyła, że tam ktoś siedzi, mogłoby to jej podpaść. I jeżeli któryś z pasażerów tu przyjdzie, kiedy ona będzie sprawdzała twój bilet, to też koniec z nami. Jedyna szansa, że pójdzie dalej, a my wtedy przeskoczy­ my do drugiego wagonu. — Już dobrze. Możesz tyle nie gadać. I nic marudź, bo wszystko zepsujesz. — Jeżeli ktoś zepsuje, to na pewno nie ja. — Edek popchnął Basię, sam wszedł za nią. Zasuwka pozostała w pozycji na „wolne”. Janek odwrócił się tyłem do drzwi, zapatrzył się w ciemność. Wiedział, że w ciągu najbliż­ szych minut ich los się spełni. Albo się uda i droga na inorze stanie przed nimi otworem, albo zostaną schwytani i wówczas czeka ich hańbiący powrót pod eskortą milicji do Miasteczka. Szczęknęły gdzieś drzwi. W głębi kory­ tarza ukazał się wysoki mężczyzna o zaspanych oczach i zwichrzonych włosach. Zmierzał prosto do miejsca, w którym Basia i Edek znaleźli kryjówkę. Janek się cofnął, zagrodził mu drogę. — Zajęte. — Zajęte? — Mężczyzna ziewnął, poskrobał się w głowę. Stał, jakby się zastanawiał, co dalej robić. Janek nie miał pojęcia, jak zmusić go do odwrotu. Każda sekunda zwłoki groziła katastrofą. Nagle mężczyzna się zdecydował. Otwo­ rzył drzwi do sąsiedniego wagonu, wszedł w harmonijkę. W tym momencie z przeciwnej strony nadeszła konduk­ torka. Minęła go, sprawdzając po drodze bilet, zamknęła drzwi od harmonijki, zatrzymała się naprzeciw Janka. Bez słowa, nie podnosząc wzroku, wyciągnął ku niej bilet, który przed dwiema godzinami kupił dla Basi. Konduktor­ ka ciachnęła szczypcami. — Nie podchodź, chłopcze, do drzwi — powiedziała wciskając mu bilet z powrotem w rękę. — Mogłyby się otworzyć i nieszczęście gotowe. — Dobrze, proszę pani. Zaraz wracam. Bo ciocia pozwo­ liła mi wyjść i... Konduktorka nie słuchała go. Weszła do pierwszego z brzegu przedziału. Janek czuł, że miękkie przed chwilą nogi twardnieją. Poczekał trochę, dopóki konduktorka nie oddaliła się ku środkowi wagonu, po czym cicho uchylił drzwi od ubikacji. Wśliznął się do środka, przekręcił za­ suwkę. — Udało się — wyszeptał. — Poszła? — równie szeptem zapytał Edek. Pokazał przedziurkowany bilet: — Teraz mamy spokój. — Możemy się nawet położyć spać. 48 i —Przerwany rejs... 49