STEFANIA ZAWADZKA
' ■> ' r -' " ; " - i A / ' / ) i i
W OBLĘŻONEJ WARSZAWIEH ■' * J ' .. . u y -
NASZA KSIĘGARNIA j /' i ^ A ■ . v--•
STEFAN IA ZAWADZKA
W
OBLĘŻONEJ
WARSZAWIE
Ilusłrow ala
LEONIA JANECKA
NASZA KSIĘGARNIA WARSZAWA 1331
(ę) Copyright by I.W. „Nasza Księgarnia”,
W arszawa 1957,
Stasiek wyskoczył z mrocznej sutereny i paro
ma susami przesadziwszy krzywe schody, wypadł
na podwórze.
Przetarł zaspane oczy i spojrzał w górę. Słońce
było już wysoko, ale kryło się całe za welonem
rozwłóczonych dymów.
5
Było już pewnie późno. Zaspał.
Nic dziwnego: matka obudziła go dzisiaj o pół
nocy i kazała wstawać. Nie chciał, przewracał się
na drugi bok i chował głowę w poduszkę.
Ale matka zerwała z niego okrycie i kuksańcem
przyprowadziła do przytomności: paliła się szopa
na sąsiednim podwórku! Drewniana, pełna rupie
ci, różnych gratów — płonęła jak wiązka słomy.
Kto mógł — wyległ i pilnował, by gęsto wy
strzelające w górę głownie nie przeniosły ognia
na pobliskie budynki.
Ojciec Staśka siedział na dachu domu, w któ
rym mieszkali, i mokrą szmatą na długim kiju
walił po sypiących się skrach.
A że armaty nie próżnowały i raz za razem
jakiś pocisk rozrywał ze świstem powietrze —
matka, dobudziwszy się wreszcie Staśka, wypadła
na podwórze i nawoływała ojca:
— Złaźże stamtąd, Józek! Złaźże, bo trachnie
cię jeszcze! Cóż to, będziesz sam całą noc tam
wojował?!
I w końcu rozpłakała się na środku podwórza.
Stasiek też prosił, ale ojciec nawet nie odpo
wiadał.
Dopiero jak sąsiad krzyknął:
— Marczak, dość tego! Złaźże, za długo Pana
Boga kusicie! — to ojciec zszedł i właśnie wtedy
w dach gruchnęło i zerwało połowę pokrycia.
Matka tylko się przeżegnała, a że szopa już do
gasała, więc pociągnęła ich obydwóch do izby.
6
Stasiek buchnął zaraz na swoje posłanie i chra
pał do białego dnia.
Teraz stał na brudnym, zakurzonym podwórzu
i myślał, co wypada mu zrobić.
Odkąd przestały wychodzić gazety, strasznie
mu się nudziło.
Aż go pięty swędziały, żeby nimi zadudnić i cie
niutkim dyszkantem przeszyć powietrze:
— Gazee!! Świeże telegramy! Gazee! Wieczo-
roooo...
Gazet do sprzedaży nie było — co dzień na
murze redakcje rozlepiały wąskie paski z krótki
mi wiadomościami. Ludzie czytali za darmo.
Gdzie tu polecieć?
Gdzie najciekawiej?
Ciekawie wszędzie, ale Stasiek myśli najpierw
o obowiązkach. Pani Jasińskiej na ulicę Święto
krzyską musi zanieść wody — obiecał jej...
W śródmieściu brak wody: wodociągi nieczyn
ne, studzien nie ma. Tu zaś, na Powiślu, po wielu
podwórkach kołaczą się jeszcze stare pompy, a w
ostateczności i do rzeki można skoczyć!
Potem trzeba matce zrobić niespodziankę i zdo
być coś do gospodarstwa — wczoraj narzekała, że
wszystko się kończy. Co będą jedli?
Upływa już trzeci tydzień, jak wróg żelaznym
pierścieniem otoczył Warszawę. Miota na nią ule
wę pocisków, zasypuje gradem bomb. Wznieca
pożary, grzebie tysiące ludzi pod gruzami.
7
Pozbawione dowozu milionowe miasto wykań
cza swe zapasy. Głęboka troska o zdobycie poży
wienia zawisa nad każdą rodziną.
Martwił się więc i Stasiek. I właśnie w tej
chwili, jak na złość, uczuł silny głód.
Wrócił do sutereny i zaczął poszukiwania. Ale
ani w szufladzie, gdzie dawniej bywał chleb, ani
na kominie — nic nie było.
Już się gniewał, a trochę i na płacz mu się
zbierało, ale jeszcze postanowił kucnąć i zajrzeć
w obszerny popielnik.
Jest!
Garnuszek starannie zakryty, obłożony ciepłym
popiołem i drobnym żarem, a w nim pyszna zupa.
Pyszna! A jaka? Wiadomo: wojenna! Dwie
marchewki, garsteczka kaszy, parę ziarnek fasoli,
na okrasę kilka ciemnych kluseczek.
Wylizał wszystko z garnka, potem opłukał go
starannie w cebrzyku i postawił na kominie, żeby
wysechł.
Poprawił ubranie, zacisnął pasek, wydobył spod
łóżka zwinięty worek, do kieszeni wsadził kawał
sznurka i wyszedł do sionki.
Klucz przekręcił i odniósł do sąsiadki.
Gwarno u sąsiadki było bardzo, bo tego ranka
przybiegły do niej ze śródmieścia dwie rodziny
znajomych, każda z gromadą dzieciaków i urato
wanych z pożaru rzeczy.
Teraz siedziało to wszystko na łóżkach, krze-
8
słacłi, na rzuconych tobołach, oszołomione, śpią
ce, zrozpaczone i zawodzące.
Stasiek posłuchał chwilę ich wyrzekań, potem
położył klucz na umówionym miejscu i cofnął się
do sionki.
Sąsiadka nie miała głowy, żeby go pytać, do
kąd idzie i kiedy może być z powrotem.
Postał chwilę na podwórzu, słuchając, co się
dzieje. Na szczęście działa grały gdzieś z daleka,
od północnej części miasta.
Tu dochodziło tylko tępe, przeciągłe dudnienie,
dymy odpłynęły w inną stronę i słońce świeciło
jasne i wesołe.
Stasiek leciutko westchnął, o tak, nie wiedzieć
czemu, i wyszedł na ulicę. Minął dwa duże domy
i wszedł na wielkie podwórze okolone od ulicy
parkanem, a w środku szeregiem parterowych
domków z facjatami i przybudówkami.
Tu w kącie była najlepsza studnia w okolicy.
Co prawda stale wybierana woda i tutaj już
marnie dopływała, ale Stasiek zdołał upompować
dobrą konewkę.
Nalał tak pełniusieńko, że ledwo ujął za rączkę,
wylał sobie na nogi ze dwie szklanki. Ale nogi
były bose i zgrzane, woda chłodna, więc z przy
jemnością rozbrzechtał utworzoną kałużę.
Potem mocniej ścisnął rączkę konewki, wyszedł
za furtkę i ruszył stromą ulicą, pod górę, ku śród
mieściu.
Nie uszedł jeszcze daleko, gdy z bramy nie
wielkiego domku wysypała się gromadka dzieci.
Wybiegły na ulicę szczęśliwe, że pozwolono im
wyjść z dusznych mieszkań i chwilę użyć ruchu.
Skakały i biegały bez celu, krzycząc, potrącając
się i przewracając.
Na widok Staśka od rozbawionej gromady od
łączyła się mała dziewczynka z pieskiem na ręku.
To była Zosia, jego cioteczna siostra.
— Stasiek, gdzie idziesz?! — zawołała i chwy
ciła go za kurtkę.
— Puszczaj, Zośka, wylejesz mi wodę!
— Gdzie idziesz? Weź mnie ze sobą!
— Głupiaś! Puść mnie, niosę wodę do jednej
pani.
20
— Do tej, co dała mi wózeczek?
— Aha.
— To ja też z tobą pójdę!
Uczepiła się mocniej jego kurtki. Chłopak
szarpnął się niecierpliwie.
— Pleciesz! Puść mnie w tej chwili! Wracaj
do domu!
— Pójdę z tobą... — napierała się mała.
— Ani się waż! Puść mnie, siedź w domu!
Jednak Zośka nie puszczała go. Więc rozgnie
wany machnął w jej stronę bosą piętą. Kopnął ją
niezbyt mocno, ale zaczęła tak płakać, że dzieci
przerwały zabawę i zbiegły się do niej.
— Dobrze ci tak — mruknął i poszedł pod górę.
Po kilkunastu krokach obejrzał się. Zośka sie
działa na chodniku i dalej płakała.
— Głupia smarkula! — sarknął, ale znów się
obejrzał.
Dziewczynka nie zmieniła pozycji. Mały łaciaty
piesek kręcił się przy jej nogach.
— Lalek! — gwizdnął Stasiek.
Piesek spojrzał w jego stronę i zaraz wgramolił
się na kolana małej.
Ulica skręcała. Stasiek stracił ich z oczu.
Teraz rozejrzał się uważnie wokół siebie.
Zmieniło się od wczoraj. Na każdym prawie
domu widniała nowa rana: tu brak części dachu,
tam wyrwało kawał ściany, tu znów poszła resztka
szyb z ramami.
11
I dalej zgliszcza, a wczoraj jeszcze wychylały
się tu z okien głowy i wóz wjeżdżał do bramy.
A tam kupa cegieł, pogiętych szyn potwornej
grubości — mieszanina gruzu i sprzętów.
Ówdzie rozdarty dom, niby otworzone pudło
z zabawkami dzieci olbrzymów: to bomba zmiotła
frontową ścianę i odsłoniła wnętrze. Widać prze
połowione pokoje — jak tekturowe mieszkania
lalek. Piętrzą się jedne nad drugimi, pokoje nie
bieskie, różowe, zielone, z białymi piecami po
kątach.
Tu i tam jakiś nietknięty mebel, obrazy wiszą
ce na kolorowych ścianach i drzwi gdzieś wio
dące, i schody prowadzące donikąd...
Nie ma tylko mieszkańców. Nie wiadomo, czy
zdołali stąd ujść i ocaleli, czy leżą tam, pod tą
spiętrzoną górą cegieł?
Iść trzeba chwilami środkiem ulicy, bo chodni
ki są nie do przebycia: piętrzą się na nich gruzy,
grożą co krok wyrwy.
Ludzi przemyka dużo. Korzystają ze względ
nej ciszy, spieszą za czymś lub do czegoś.
Przed wieloma sklepami stoją długie ogonki.
Stoją tak, niebaczne nieraz na niebezpieczeństwo,
bo przecież trzeba coś zdobyć do jedzenia: pu
dełko konserw, garstkę kaszy, ochłap końskiego
mięsa.
Gdy bardzo czasem praży, przyciskają się
szczelniej do muru; nie odchodząc, by nie stracić
kolejki. Kobiety robią tylko znak krzyża, męż
czyźni przeważnie żartują.
Gdy zaś kanonada się oddali, rozmawiają o swo
ich troskach i zdarzeniach dnia.
Na ulicy spotyka się wielu znajomych. Nie ma
czasu na długie powitania. Tylko:
— Żyjecie wszyscy?
■— Tak. A wy?
13
— Dotychczas chwała Bogu. Tylko chałupa
poszła.
— To mniejsza. Bywajcie!
Rozstają się i każdy pędzi w swoją stronę, lecz
prawie zawsze obejrzą się za sobą i prześlą po
żegnanie ręką. Któż może przewidzieć, czy zoba
czą się jeszcze?...
Stasiek szedł coraz wolniej; konewka była cięż
ka, przy czym zmęczył go marsz pod górę.
Ale ulica robiła teraz łagodny łuk i już równo
biegła dalej. Przed zakrętem przystanął, postawił
wodę i rozcierał ścierpnięte dłonie. W myślach
zaś obliczał, ile czasu zajmie mu wypad na pola
za zachodnie rogatki i co uda mu się tam zdobyć.
Wtem ktoś trzepnął go po ramieniu.
— E, mały, ruszaj żywo! Nie słyszysz? Nalot!
Istotnie: z nagle pożółkłego, mdławego nieba
dolatywał groźny, znany warkot. Coraz bliżej,
bliżej...
Zawyła przeciągle syrena, za nią druga —
i umilkły.
Znękane miasto nie ogłaszało już alarmów...
Za to odezwały się działa przeciwlotnicze. Pa
liły gęsto i głośno, ale warkot nadciągających
bombowców prawie je zagłuszał.
Leciały nisko, szydząc z obrony, straszne, dra
pieżne, jak czarne sępy upatrujące ofiary.
Rozpięte złowieszczo nad okaleczonym mia
stem, zataczały z wolna koła, opuszczając się co
raz niżej.
Ludzie wsiąkali do bram, do schronów, tylko
Stasiek pędził środkiem ulicy, aby prędzej dopaść
do celu.
Krzyczano na niego stąd i zowąd, ale na nic nie
zważał. Dopiero gdy potężny huk wstrząsnął po
wietrzem i grad tynku, resztek szyb sypnął koło
niego, wpadł do jakiejś sieni, stamtąd na podwór
ko i znów do sieni. Tu wcisnął się w kąt i kucnął.
Zaczęło się na dobre: przeraźliwe eksplozje pra
wie co minuta wstrząsały powietrzem, dom ko
łysał się, jak gdyby był stateczkiem na wodzie.
Zdawało się, że lada chwila runie cały, jak dzie
cinna piramida z klocków.
Nie runął jednak, stał mimo wszystko mocno,
tracąc tylko od podmuchów części dachu, gzym
sów, okien i balkonów.
Na podwórze spadały gęsto odłamki rozrywa
jących się pocisków. Stasiek zacisnął oczy i kom
binował, gdzie co mogło trafić.
Obok niego płakało jakieś dziecko, ktoś je uspo
kajał.
Pomyślał o Zośce. Ona też się boi, schowała
pewno teraz głowę w poduszkę i znów się maże.
Głupia smarkata!
Jeszcze dwa, trzy potężne wstrząsy, potem od
dalający się warkot i — cisza.
Taka cisza, jakby miasto usnęło nagle snem
zaczarowanym.
Z wolna stąd, stamtąd wysuwali się ludzie i za
pełniali podwórze. Milczeli.
15
Bo są takie chwile, że żadna wyraźna myśl nie
budzi się pod czaszką, że żadne słowo ochoczo
z ust się nie zrywa.
Więc milcząc, jedni stali, a inni szli na ulicę.
Rozejrzeć się, popatrzeć. Może trzeba gdzieś po
biec? Pomóc ratować?
Należy wykorzystać chwilę spokoju.
Stasiek nie potrzebował wychodzić na ulicę,
aby dojść do swej znajomej. Wszystkie domy —
i te stojące obok siebie w rzędzie, i te, które
wspierały się nawzajem plecami — były z sobą
połączone przejściami.
To dla bezpieczeństwa, dla możności ucieczki
z zagrożonego albo płonącego budynku.
Dlatego w sieniach, piwnicach czy murach po
dwórzowych przebijano wąskie przejścia do są
siadów.
Stasiek skrócił więc sobie w ten sposób drogę
i po chwili stukał do znajomych drzwi.
Zamiast radością, przyjęto go naganą:
— Zlituj się, chłopcze! Jakże można było! Tak
się narażać! Daj tu tę wodę i żebyś mi nigdy nie
odważył się... W taki straszny nalot!
Tak i owak krzyczano na niego, ale widać było,
że woda bardzo się przydała, bo zaraz poszła do
garnków, imbryka, a reszta — na zapas.
— Trochę wylało się po drodze — powiedział,
jakby tłumacząc się.
Jedna z obecnych osób odpowiedziała ze śmie
chem:
16
— No, ja myślę, że to było możliwe!
Druga roześmiała się także.
Po takich strasznych chwilach ludzie nieraz
chętnie śmieją się nawet z drobiazgów.
Bo roześmiać się to nie zawsze znaczy, że się
jest wesołym, lekkomyślnym, że nic nie obcho
dzi — nie!
Jakiś niewinny dowcip, krótki uśmiech — to
tak, jakby westchnienie ulgi.
Bo ci wszyscy, którzy ocaleli, którym ocalało
też mienie, którzy przestali czuć choć na chwilę
zawieszoną nad głowami grozę — ci w tym mo
mencie są prawie szczęśliwi.
I czują potrzebę uśmiechu.
Stasiek dostał za wodę garść cukru i ogromny
podpłomyk. Zawiązał cukier w chusteczkę, szurg-
nął nogami w ukłonie, wyskoczył na ulicę i tu
łakomie wbił zęby w twardy brzeg placka.
Uczuł się i on szczęśliwy!
Pędził teraz co tchu w zamierzonym kierunku.
Ani na myśl mu nie przyszło, że może jego dom
już nie istnieje, że pewno rodzice drżą o niego
w trwodze. Nie! O tym nie myślał.
Cieszył się tylko, że przyniesie swoim bliskim
napełniony worek.
Na ulicach dużo było krzątaniny i wrzawy.
Z jednych domów ratowano dobytek, z innych
2 — W o b lężo n ej W arszaw ie
17
wynoszono rannych i opatrywano ich nieraz
wprost na miejscu.
Śmigały wozy sanitarne i ręczne wózki na-
pchane gratami.
Ludzie biegali zgorączkowani, obładowani cię
żarami, poubierani nieraz dziwacznie, w zbyt gru
bych ubraniach jak na tak ciepłą porę. Widać, że
cały swój dobytek nosili dla zabezpieczenia na
sobie.
Na jezdniach leżało wiele martwych koni.
I widok tych napuchłych, biednych zwierząt
był dla Staśka najcięższy ze wszystkiego. Odwra
cał głowę, aby na nie nie patrzeć.
Nawet podpłomyk przestał mu smakować.
Wrzucił go niedbale za pazuchę.
Mijał właśnie dom, który trafiony bombą ru
nął, całą lawiną cegieł i żelaziwa zasypując chod
niki i jezdnię.
Aby iść dalej, trzeba było wejść na to rumo
wisko i pokonując różne przeszkody, wędrować
tak kilkanaście metrów.
Dla chłopca w wieku Staśka to nie była wcale
trudność, raczej rozmaitość w podróży.
Pokołysał się na leżącej belce, przeskoczył parę
miniaturowych przepaści i już dosięgał końca
wertepów, gdy jego oczy uderzył zabawny obra
zek.
Na kawałku połamanej deski wciśniętej mię
dzy pogiętą żelazną szynę siedział sobie okrakiem
mały pluszowy niedźwiadek. Brązowe kudełki
były pokryte warstwą pyłu, łapki zwisały bez
radnie, łebek przekrzywiony jakby w zdziwieniu.
Ta karkołomna podróż nie uszkodziła go wcale.
Czarnymi, błyszczącymi ślepkami zdawał się
przywoływać chłopca do siebie i prosić go o ra
tunek.
— Ależ z ciebie śmieszne stworzenie! — ucie
szył się Stasiek.
Wdrapał się nieco w górę, wziął do rąk nie
dźwiadka, odmuchał go z kurzu i pieszczotliwie
pogładził ręką.
— To miałeś przygodę, co? E, szkoda, że nie
umiesz gadać. Mógłbyś powiedzieć, gdzie teraz
jest twój mały pan czy pani...
Stasiek nagle posmutniał i markotno objął
wzrokiem straszne rumowisko. Westchnął i wol
no wsunął zabawkę do przepaścistej kieszeni.
— Pójdziesz teraz do Zosi. Nie bój się, będzie
ci dobrze. Będziesz akurat na przeprosiny.
Teraz już energiczniej ruszył z miejsca, bo czas
uciekał, a on miał sporo jeszcze zajęcia przed
sobą.
Minął znów ulicę jedną i drugą, nie zwracając
już uwagi na to, co na nich się dzieje.
Czasem szedł, czasem biegł kłusem, krztusząc
się nieraz i mrugając oczami od gryzącego dymu.
Tu i ówdzie paliły się domy.
Ogień buchał bezkarnie, bo straż, nie mając
19
wody, mało mogła pomóc. Zresztą skąd wziąć
straży na dziesiątki pożarów?
Wielkie miasto kończyło się, a zaczynały niskie
domki i ładne wille w ogrodach.
Powietrze było tutaj czyściejsze i wokoło pa
nował dziwnie martwy spokój. Zupełnie jakby
zabrakło mieszkańców.
Może istotnie większość uciekła do śródmie
ścia, wierząc w grubość i moc kamienic, i tam
pozostała pod gruzami, gdy tymczasem ich ciche
domki drzemały spokojnie w cieple wrześniowe
go słońca...
Tu tylko gdzieniegdzie zabłąkany pocisk złożył
wizytę: tam wyszarpał część ściany i domek wy
glądał jak żywa istota z krwawiącą raną. Ówdzie,
niby w złośliwym żarcie, zerwał kawał dachu
i zawiesił go na przydrożnych drzewach. To znów
lej wykręcił w ogródku, tuż za furtką, i zasadził
w nim krzak pomidorowy z czerwonymi kulami
owoców.
— Psotne wy jesteście! — westchnął Stasiek,
przystanął i chwilę wsłuchiwał się w dalekie,
rzadkie huki wystrzałów.
— Dobra jest! Z tej strony teraz nie walą.
Można lecieć!
Zaraz zaczynały się pola. Całe pola wspania
łych ogrodowizn. Urodzaje były tego roku pięk
ne. Wszystko urosło i dojrzało nad podziw. W tej
2C
chwili pola te roiły się od ludzi. Wszyscy korzy
stali z możliwej ciszy.
Jedni zbierali swoje, drudzy biegli do pomocy,
inni zgarniali pozostałe resztki. A były to prze
ważnie doskonałe resztki z pól pospiesznie sprząt
niętych przez właścicieli.
Stasiek skoczył ku pierwszym stojącym wozom.
— Panie, mogę pomagać?
Dobrze, chłopcze, tylko żywo, żywo! Jak
z nami naładujesz kilka wozów, to sobie możesz
wziąć, ile udźwigniesz.
— Już ładuję!
.Wozy nadjeżdżały galopem, odejżdżały kłusem
21
i Stasiek z gospodarzami rzucał, co popadło:
główki kapusty, wspaniałe, żółte brukwie, pęki
fasoli, kosze ziemniaków.
Wreszcie w małej przerwie, gdy obcierali spo
cone czoła, spytał ogrodnik, gdzie Stasiek miesz
ka...
Gdy się dowiedział, że przyszedł z tak daleka, j
aż zabił rękami.
— Oj, chłopcze, dość tego! Wracaj do domu.
Teraz nie wiadomo, czy droga gładko ci przej
dzie.
Dał mu kawał chleba i butelkę mleka.
Chłopiec dopiero na widok jedzenia uczuł głód
i zmęczenie.
Usiadł na miedzy i łakomie jadł chleb, którego
tyle dni już nie kosztował. Smak mleka wydał
mu się też niezrównany.
Ogrodnik dorzucił mu jeszcze w czapkę owo
ców. Część ich zjadł, część schował dla swoich.
Czuł się znów wypoczęty.
Wstał, odpasał swój worek i chodząc po po
lu, zbrużdżonym wozami, zbierał pozostałości.
A było tego, było! Można by nimi dobry sklep
zaopatrzyć!
Najchętniej zbierał ziemniaki i cebulę, nie
pogardził jednak główką kapusty i fasolą.
Z żalem patrzał, że worek napęczniał po brze- '
gi, a tu jeszcze tyle leży pogardzonego!
— Ha, wezmą inni... a ja znów jutro przylecę. 1
Może z ojcem?
22
Przysiadł, zarzucił sobie worek na plecy, ukło
nił się ogrodnikowi i ruszył w stronę miasta.
Z początku ciężar nie dawał się bardzo we
znaki, w miarę jednak, jak chłopiec szedł
i szedł — czuł go coraz dotkliwiej. Ramiona za
czynały piec, w krzyżu łamało.
Musiał stawać i opierać worek o przymurki.
Gdy zaczęło się duże miasto, usiadł na pierw
szym z brzegu rumowisku, przymknął oczy i ma
rzył, żeby tak teraz nagle zjawił się przed nim
ojciec.
Lecz niestety, nie tylko ojciec — ale nawet
nikt znajomy go nie mijał.
Owszem, zaczepiali go obcy ludzie i pytali, czy
nie sprzeda jarzyn, lecz Stasiek potrząsał tylko
przecząco głową.
Odpoczywał tak z pół godziny. Oparł czoło
o worek, zaczynał nawet ze zmęczenia trochę
drzemać.
Wtem głośny huk porwał go na równe nogi.
Spojrzał w górę. Słońce było jeszcze wysoko,
ale już kłoniło się w stronę spoczynku. Chłopiec
liczył, że mogło być około czwartej.
Drugi groźny huk armatni przeszył powietrze.
Pocisk pędził ze świstem.
— Ehe, znów zaczyna się zabawa! — powie
dział głośno Stasiek. Zarzucił sobie na plecy wo
rek i, jakby nie mając za sobą takiego ciężkiego
dnia, począł biec kłusem.
23
Huk stawał się coraz gwałtowniejszy.
Chłopiec skracał drogę przez znane sobie przej
ścia. Nieraz między gruzami jednych domów
a podwórzami innych.
Byle prędzej!
Czy to ze zmęczenia, czy z innych przyczyn,
począł odczuwać przykry lęk... Pragnął już być
w domu, między swoimi!
A tymczasem palba stale się zwiększała... Nio
sło teraz ze wschodu, zza Wisły, wprost w śród
mieście.
Z początku między wystrzałami mógł Stasiek
doliczyć do dziesięciu, potem do siedmiu... do
pięciu...
Świst pędzących pocisków stawał się tak de
nerwujący, że chłopiec, mając zajęte ręce, wtulał
głowę w ramiona, by je mniej słyszeć.
Huki detonacji zlewały się stopniowo w jeden
przeciągły grzmot wstrząsający miastem.
Stasiek spieszył się, jak tylko zdołał, ale zmę
czone nogi uginały się coraz bardziej pod nad
miernym ciężarem, żyły na szyi boleśnie na
brzmiewały. Spieczone usta chwytały gwałtownie
powietrze, a czasami układały się w podkówkę,
jak u małego dziecka, jak u tej smarkatej Zośki...
E, Zośka i niedźwiadek! Przypomniał sobie
i poweselał.
— Toż to się ucieszy!
Przystanął na chwilę. Trudno — musi znów,
24
trochę odpocząć. Oparł worek o wyłom muru.
Nieliczni przechodnie mijali go pędem.
Ktoś na niego krzyczał, przynaglał go.
— Głupi! — mruknął chłopiec ze złością. —
Albo ja nie wiem, że się mam spieszyć? Ale tobie
bym to worczysko wsadził na plecy, tobyś poczuł!
Niech tylko ździebko odetchnę...
Jeszcze jeden, drugi zakręt i już swoja dziel
nica. Własna dzielnica, z jedną ulicą, w dół lecą
cą jak strzała, a potem dwa skręty i — dom!
Uczuł znowu przypływ energii i pędem biegł
naprzód.
Pociski widać teraz tutaj trafiały, bo świst był
rzadszy, natomiast wzrosły huki rozrywanych
murów i sypał się grad odłamków, prószyn,
wszelkiego śmiecia.
Szczęśliwie, że w chłopaka uderzały tylko dro
bne pecyny, waląc najczęściej po worku i przy
sparzając mu nowych dziur.
Biegł dla ochrony pod samymi murami ka
mienic.
Ulica była zupełnie pusta.
Dopiero gdy spojrzał w lewo, w mały zaułek,
ujrzał tuż przy rogu pod murem postać kobiecą.
Stała wciśnięta między wygięty filar a strzas
kaną budkę gazeciarza.
Choć był jeszcze daleko, poznał ją od razu: to
była matka!
Widział ją z ręką przy czole, z nie nakrytą
25
głową, w znajomym fartuchu w zielone pasy,
który od czasu do czasu powiewał gwałtownie,
targany podmuchami.
„Może ją trafić! — pomyślał z przerażeniem. —
Po co tam stoi?”
— Mamo! — krzyknął. _
Ona go też już dojrzała, drugą rękę uniosła do
góry i zaczęła ku niemu wymachiwać. Nie wie
dział, czy groziła mu tak, czy też go witała...
„A może dostanę?” — przemknęło mu przez
myśl.
I aż zwolnił kroku.
„Pewno, że dostanę! Ale matka nic nie trzyma
w ręku, to da tylko parę kuksańców, i tyle...”
I znów ruszył kłusem. Co ma być, niech bę
dzie prędzej!
Ona też oderwała się od muru i wybiegła na
przeciw niemu. Zamknął machinalnie oczy, ale
zamiast ciosu uczuł, że worek, jakby czarodziej
skim sposobem, sfrunął mu z bark.
Spojrzał: matka zarzucała go już sobie na ple
cy i przynaglała do biegu.
Oczy miała czerwone, zapuchnięte, nie gnie
wała się wcale.
„Na pewno ojciec mnie dopiero zbije!” — po
myślał Stasiek i lekkie dreszcze przeszły mu po
skórze.
Od ojca dostał raz tylko w życiu, ale bał się
gorzej niż ognia jego rzemiennego pasa.
26
Matka biegła tak, że ledwo mógł nadążyć. Do
piero gdy skręcili, oparła na chwilę worek o mur,
spojrzała *na chłopca i powiedziała jakimś ochryp
łym głosem:
— Wiesz, Zośkę ciotczyną zasypało...
Usłyszał, a przecież nie zrozumiał. Krzyknął
tak głośno, że zagłuszył huk walącego się obok
muru:
— Kogo?! Kogo zasypało?!
Zarzuciła lepiej worek i znów prawie biegnąc,
opowiadała bezładnie i nerwowo:
— ...Ta pierwsza bomba w dzisiejszym nalo
cie. Zburzyła cały domek od ulicy. Był partero
wy z facjatami. Została po nim kupa rumowisk.
Ciotki mieszkanie ocalało, bo oficyna stoi, tylko
mury potrzaskały.
Zośka była z dziećmi na podwórzu i właśnie
wskoczyła do frontowej sionki. A tu akurat w tej
minucie...
Dwoje wyciągnęli: i rzeźniczkę, i pana ze skła
du aptecznego. Wszystko nieżywe.
A Zośkę widać przywaliło głębiej. Zresztą...
Eh... "
I matka zaszlochała krótko, rozpaczliwie.
Staśkowi wydało się, że mu żelazna, rozpalona
obręcz obejmuje skronie i zaciska się mocno,
mocno, coraz mocniej.
„...ja też z tobą pójdę...” — prosiła go. Nie
chciał!
27
A może ona czuła to straszne, co ją spotka?
Tak płakała, siedząc z Laikiem w objęciach...
Nie mógł o tym myśleć.
Dopadli do swego domu. W rogu podwórza stał
ojciec. Skoczył ku nim, chwycił Staśka za ra
miona.
„Pasek!” — przemknęło przez myśl chłopcu,
ale nie bał się. Było mu teraz obojętne, co go
spotka.
Ojciec jednak nie myślał o biciu. Przeciwnie,
powiedział dziwnie łagodnym głosem:
— Bój się Boga, synu, jak tak mogłeś... Tyle
godzin...
Ręce leżące na ramionach Staśka drżały. Chło
piec spojrzał na ojca. Zobaczył łzy toczące się po
jego zapadłych policzkach.
Chciał go pocałować w rękę, przeprosić, ale
ojciec ciągnął go pospiesznie w stronę mieszka
nia.
— Chodź, chodź, tu niebezpiecznie! I pewno
wygłodniałeś przez tyle czasu. O Zosi już wiesz?
A ciotka jest u nas.
Byli już na dole, w korytarzu. •
— Nie, tato, nie jestem głodny. Pani Jasińska
dała mi za wodę duży placek. A ogrodnik nawet
chleba i mleka. Tak. Zjadłem to wszystko. Zaraz
tacie opowiem...
Stasiek stanął.
Chciał opowiadać o swojej wyprawie, chciał
28
mówić cokolwiek, byle tu zostać, byle nie wcho
dzić do izby.
Bo wejść — to znaczy zobaczyć ciotkę... A wi
doku ciotki nie mógł sobie wyobrazić — musiał
być straszny.
— Potem opowiesz, chodź do mieszkania. Ma
tka czeka.
— Zaraz przyjdę, tato.
Udał, że mu coś weszło w bosą piętę. Ojciec
otworzył drzwi sutereny, wszedł i zamknął je za
sobą.
„Co tam ciotka teraz robi? — myślał Sta-
siek. — Dlaczego nie słychać jej krzyku?”
A może leży na podłodze nieprzytomna?...
A może zwariowała, wcisnęła się w kąt między
komodę a okno i tam chichocze, jak kiedyś stara
Margosowa z przeciwka?
Albo biega wkoło i drze włosy, a dopiero na
widok Staśka przyskoczy i obsypie go stekiem
przekleństw... Dlatego, że nie chciał wziąć jej
Zośki ze sobą... Będzie mu złorzeczyć i przekli
nać, a nie wie, że on Zośkę kochał jak rodzoną
siostrę, I tak już całe życie będzie patrzeć na
niego z tym kolcem w sercu...
A może nie chciała dłużej żyć i otruła się esen
cją octową, którą matka trzyma na półeczce...
Każda z tych myśli jest straszna. I Stasiek
stałby tak pewno jeszcze bez końca, gdyby matka
nie uchyliła drzwi i nie zawołała go niecierpli
wie.
29
Więc jednym susem, nie namyślając się, wsko
czył do izby.
Wskoczył i stanął. Otworzył szeroko oczy.
Ani w kącie, ani na podłodze, nie — zwyczajnie
na środku sutereny, na krześle siedziała ciot
ka. Wyglądała też prawie zwyczajnie. Tylko zwi
sające w dół ręce, chusteczka zsunięta na tył
głowy i tępe, szklane spojrzenie, jakim ześliznęła
się po Staśku, świadczyły, że coś się w niej od
mieniło, coś zgasło, zmartwiało...
Siedziała bez ruchu, ale usta jej poruszały się
szybko i wyrzucały potok słów. Mówiła i mówiła,
monotonnym, drewnianym głosem, nie troszcząc
się, czy kto ją słucha. Mówiła już setny raz to
samo.
Wciąż w kółko.
Stasiek przysunął się, kucnął i z miską na ko
lanach, jedząc machinalnie, słuchał. Słuchał i od
twarzał sobie przebieg całej katastrofy.
Więc Zośka powróciła z psem z ulicy i przyszła
do matki ze skargą, że Stasiek nie chciał jej za
brać do „pani”.
Ciotka powiedziała, że dobrze zrobił, niech nie
beczy i niech się tu bawi na podwórzu, żeby mat
ka mogła widzieć ją z okna.
Zośka wyszła i ciągle Lalka trzymała na rę
kach.
A za chwilę zawołała ją rzeźniczka, kiwała na
nią z sionki, z naprzeciwka. Bo rzeźniczka nie
miała własnych dzieci i bardzo lubiła Zosię. Za
30
wsze coś znalazła dla Lalka i zabierała ich do
sklepu.
Sklep tego dnia był zamknięty, ale pewno
rzeźniczka miała jakieś ochłapy i chciała dać psu.
Zośka weszła do rzeźniczki, a tu zadudniło na
niebie!
I nie minęło pięć minut, jak walnęło.
A ciąg był taki, że ciotkę oderwało od komina
i cisnęło na łóżko. Całą izbę zaniosło takim ku
rzem, że gdy się zerwała, dobry czas była jak we
mgle. Gdy kurz trochę opadł, przyskoczyła do
okna.
I patrzyła, jak głupia, nie wiedząc, czy to na
prawdę widzi, czy to sen jaki? Czy zmora ją
opadła?
Bo podwórze jest i krzywy kasztan jest, i śmie
cie koło śmietnika leżą... ale dlaczego widać ka
mienicę z naprzeciwka ulicy?
Nigdy przecież nie było jej widać!
Z okna ich mieszkania patrzyło się, poprzez
krzywy kasztan, na bieloną wapnem, własną bra
mę, na trzy wąskie sionki, kilka okratowanych
okien parterowych i parę facjatek. Facjatki były
też już ździebko krzywe i przez kule na wpół
zrujnowane.
Ale teraz tego wszystkiego zupełnie nie było!..,
Tylko taka sobie, ot, nieduża nastrzępiona gór
ka. Wystają z niej deski, nadpróchniałe bale,
kawałki sprzętów.
Patrzyła i patrzyła... A huk był wciąż straszny!
31
Dopiero jak się uciszyło, ludzie wyskoczyli na
podwórze i ona też. Zaczęli grzebać i wyciągać,
co można z rzeczy, i ratować, kogo się da.
Dokopali się Janka Miłkowskiego i Kazi ma-
glarki. Potem — rzeźniczki, a na koniec apte
karza. Wszyscy byli zabici.
Ale choć dalej szukali — nie było Zośki widać.
To poszli, bo powiedzieli, że czasu szkoda,
a i tak już nie ma gdzie tyle trupów od razu
grzebać.
Niech tam! Jak ją potem odkopią — to lepiej.
Trumienkę przez ten czas każe zbić ładną,
heblowaną i pomaluje na biało. Koniecznie na
biało. I krzyżyk da na wierzch złocony.
I miejsce jej sama wybierze, sama wykopie,
żeby tamtędy nie deptali, nie śmiecili. Nawet
ogrodzi.
I znów wracała do chwili, jak Zośka weszła do
sionki, a tu zadudniło, i jak z łóżka zerwała się
ogłuszona, i co widziała przez okno — i tak da
lej... w kółko...
Stasiek słuchał i słuchał. Ale gdy ciotka po raz
trzeci doszła do miejsca, że nie chcieli dalej szu
kać, złość go na tych ludzi porwała!
— A kto odgrzebywał? — spytał ostro.
Ciotka nie pamiętała.
Odpowiedział ojciec, że on też tam przybiegł,
ale już pod sam koniec. I także uważał, że trudno
będzie odnaleźć ciało dziewczynki — ludzie byli
zmęczeni, armaty grały coraz natarczywiej.
32
Od ojca dowiedział się jeszcze, że bomba ude
rzyła przed kamieniczką, wyrywając potworny
lej w chodniku. Słaby domek runął sam od
wstrząsu.
Stasiek dawno już wypróżnił miskę i wodził
bezwiednie łyżką po pustym dnie. Matka krzą
tała się po izbie i porządkowała coś koło przynie
sionego worka.
Ojciec milczał, siedząc na łóżku. Ciotka zaczy
nała znów od początku, jak to Zośka przyszła
z płaczem...
Myśl Staśka pracowała teraz jak w gorączce.
Szybko, szybko, coraz szybciej...
I wraz z tą myślą budziło się nieodparte prag
nienie: pójść zaraz na miejsce i samemu popa
trzeć!
Wstał, miskę rzucił na komin. Zadarł głowę
i ręce wsadził w kieszenie. Tak zawsze robił, gdy
nagle coś postanowił.
Naraz uczuł w ręku ciepłe kudełki misia. Nie
cierpliwie wyciągnął go z ukrycia, podszedł do
kąta, gdzie miał pudło z gratami, i rzucił go mię
dzy zwoje postronków i odłamków szrapneli.
Potem wziął czapkę i skierował się w stronę
drzwi.
— Ty dokąd? — spytał ojciec.
— Pójdę do Antosia, tato.
Stasiek skłamał, bo wiedział, że ojciec nie po
zwoli mu odejść z domu.
•i —W oblężonej Warszawie
33
Antoś mieszkał w tym samym korytarzu. Sta- i
siek pędem minął jego drzwi i wypadł na po- i
dworze.
Od czasu jak przysiadł u nóg ciotki, przestały
go dochodzić bliskie huki. Słuchając i jedząc,
myślał jednocześnie z ulgą, że koło nich zelżało.
Istotnie, stojąc teraz na podwórzu przekonał i
się, że tu uspokoiło się zupełnie. Huczało gdzieś '
daleko.
Chłopiec pędem puścił się ku miejscu kata
strofy.
Nie mógł pojąć, jak przed półgodziną, biegnąc
tędy z workiem na plecach i mijając utworzony
lej, nie zauważył, że to właśnie zdarzyło się przed
domem ciotki.
Teraz stanął nad nim i wpatrywał się w głąb
tej przepaścistej dziury, na której dnie bulgotała
woda z rozerwanych rur.
Potem z lękiem przeniósł oczy na żałosne zwa
liska.
Z wolna odtwarzał sobie widok domku i poło
żenie każdego pomieszczenia.
Tu był skład apteczny: duży sklep, z pokojem
od tyłu. Zakratowane okno pokoju wychodziło
na podwórze.
A tuż obok przytykał sklep rzeźniczki. Takiego
był rozmiaru jak sąsiada, tylko z tyłu zamiast
pokoju miał sionkę prowadzącą na podwórze
i spory składzik.
Ze składziku przez klapę w podłodze schodziło
się do piwnicy. A obok była piwnica aptekarza,
ale do niej prowadziły ładne, kręcone schody
wprost ze sklepu.
Stasiek nieraz pomagał znosić tam skrzynki
i różne butle, bo wujek miał wózek i póki nie
poszedł na wojnę, jeździł tym wózkiem po towary
dla różnych sklepów.
Za tymi dwoma, to jest: składem aptekarza
i rzeźnickim sklepem, była brama, a dalej znowu
inne dwa sklepy. Te jednak nie interesowały te
raz Staśka.
Cała jego uwaga skupiła się na tym skrawku
kilkunastu metrów wzdłuż, a kilku wszerz.
Jakże to teraz, kiedy stało się ruiną, było ma
leńką przestrzenią!
Chodził ostrożnie po deskach i kombinował.
Mogła zsunąć się gdziekolwiek. Była tak drob
niutka! Pamięta, że gdy raz bawili się w chowan-
ki, zupełnie nie mógł jej znaleźć, choć słyszał
jej głos. A ona weszła pod taką maluśką skrzy
neczkę, że nikt by nie zgadł, że tam można się
zmieścić!
Nachylał się teraz i zaglądał w każdą szczelinę,
lecz czuł jednocześnie, jak cierpnie na myśl, że
nagle ujrzy jej zsiniałą rączkę lub skrawek su
kienki.
A przecież pragnął ją odnaleźć. I pragnął wie
dzieć na pewno... Co wiedzieć? Sam nie zdawał
sobie sprawy.
35
Gdzieś, na samym dnie serca, kołatała jakaś
szalona, nielogiczna, głupia iskra nadziei.
A może? A nuż? Może i teraz zsunęła się pod
jakąś pakę? Pod kontuar na przykład? A on był
przecież mocny, z żelaznymi bokami...
A gdy nawet i nadzieja przygasała, to czuł,
że nie zazna spokoju, jeżeli nie odnajdzie jej jak
najprędzej.
Wtedy pomoże ciotce tak ją pochować, jak
ciotka marzy: biała trumienka i złoty krzyżyk, i...
Chłopiec nagle zmienił się cały w słuch...
Wkoło panowała martwa cisza, jak na opusto
szałym cmentarzysku, on jednak coś posłyszał.
Rzucił się kilka kroków naprzód, zeskoczył ze
zwalisk, ukląkł i przyłożył ucho do gruzów.
Na czoło wystąpiły mu krople potu, dygotał
całym ciałem.
Czyjeś szybkie kroki zadudniły po ulicy. Za
trzeszczały leżące deski i huknął gniewny głos
ojca:
— Dlaczego kłamiesz, smarkaczu! Tak to sie
dzisz u Antosia? Jeszcze będziesz teraz krył się
przede mną! Myślisz, że nie widziałem cię z da
leka? Dostaniesz ty ode mnie! Ty nied...
Ojciec nagle urwał, przestraszony zmienioną
twarzą chłopca. Złagodniał.
— Nie bój się — powiedział miękko. — Nie
uderzę cię, chodź tylko do domu. Dość tych nie
szczęść.
Ale Stasiek, nie zważając na jego słowa, po-
36
Irząsnął niecierpliwie ręką i wciąż słuchał...
Wreszcie uniósł głowę.
— Co tobie, mały?
Tato... tam... Lalek piszczy.
Marczak uczuł, jak zimny dreszcz spływa mu
z karku do samych stóp.
Ale!... E, chyba zdaje ci się, chłopaku!
Nie, tato. Słyszę! To on!
37
Głos chłopca brzmiał tak pewnie, ze ojciec
przypadł też obok i starał się uchwycić słaby,
ledwo dosłyszalny dźwięk. Było to jakby leciut
kie skrobanie, przerywane zduszonym piskiem.
Ale tak ciche, że mogło być i złudzeniem...
Wolno, uważnie zaczęli rozsuwać deski, wy
bierać gruz. Szli w stronę dźwięku mozolnie, po
woli, kalecząc ręce o gwoździe i różne inne wy
stające ostrza. .
Nie mogąc uprzątnąć całej przestrzeni, oswo-
badzali tylko wąski korytarz, w który jedynie
Stasiek mógł się wtłoczyć.
Jeszcze odłamek deski, jeszcze parę cegieł,
jeszcze łopata gruzu — teraz dźwięk staje się
wyraźniejszy. _
Już i ojciec go słyszy. Pracuje w milczeniu, po
ważny i surowy.
Czasem odpoczywają. Trzeba przetrzeć zapro
szone oczy, owinąć palce zakurzoną szmatą.
__ A może to szczur? — mówi ojciec.
Stasiek nachyla się i woła psa po imieniu. Od
powiada mu radosny szczek. Radosny i rozpacz
liwy zarazem. Raz, drugi i... cisza.
— To on, tato! Spieszmy się! _
Są wciąż jeszcze na terenie podwórka. Bo do
mek, z chwilą gdy runął, zasłał sobą szmat prze
strzeni. .
Stasiek liczy, że od właściwego budynku dzieli
ich jeszcze z półtora metra. Ryje się w swym ko
rytarzu jak kret. Wyrzuca za siebie drobny gruz,
38
gdy tymczasem ojciec usuwa cięzsze przeszkody,
zabezpiecza boki, uważa, by na chłopca coś się
nie zsunęło.
Jeszcze kilka energicznych ruchów i Stasiek
wpełza pod baldachim utworzony z kilku zazębio
nych o siebie desek. Pod tym przypadkowo utwo
rzonym daszkiem widać okratowane okienko piw
niczne.
I znów radosne popiskiwanie. Tym razem już
całkiem wyraźne i bliskie... Z okienka wygląda
łaciata mordka i przednie łapki Lalusia.
Stasiek zagłębia ręce przez kraty, chwyta psia
ka wpół i wyciąga przez otwór. Potem pełznie
z nim z powrotem i stawia u nóg ojca.
Jest tak wzruszony, że nie może powstać z klę
czek.
Tato, masz latarkę? — pyta cicho.
Marczak drżącymi rękami szuka po kiesze
niach. Ma latarkę, z nowiutką nawet baterią.
Stasiek bierze ją i pełznie z powrotem. Ojciec
kładzie się i zagłębia głowę w wąskie przejście.
Światło latarki rozbłyska jasnym pasem, który
wolno sunie po wnętrzu piwnicy.
— No co, gadaj! — niecierpliwi się Marczak.
Pod oknem stoją paki. Lalek po nich dolazł
do okienka. W suficie dziura... aha, to przecież
zejście do piwnicy, ale całe zawalone deskami...
Drabinki nie widać... Na podłodze dużo słomy,
i... tato... leży...
3.9
__ Kto leży?! — krzyczy Marczak, choć wie,
co Stasiek chce powiedzieć.
__ Zośka... — szepcze chłopiec zduszonym gło
sem, jak gdyby to miała być tajemnica.
I patrzy jak urzeczony w mały, niepozorny
kształt zwinięty na wiązce słomy. Ale nagle po
rusza się niespokojnie, wciąga zatęchłe powietrze
płynące z piwnicy i zanosi się kaszlem. Szybko
wraca do ojca. _
— Tato, tam jakiś niedobry zaduch. Gaz jakiś
czy coś?
__ Co ty mówisz? Gazownia dawno nieczynna.
__ Ale tam coś dusi... Aha, znam to! To było
w butlach u aptekarza... Kiedyś to wąchałem. Te
butle na pewno się pobiły. Tato, spieszmy się,
spieszmy, bo jak Zośka jeszcze żywa, to ją to
zadusi!...
Poczęli gorączkowo poszerzać wąskie przejście.
W końcu stało się takie, że i Marczak mógł się
tam wcisnąć.
Dopełzł do kraty, spróbował. Pręty były moc
ne, ale cała krata ruszała się w rozbitym murze.
Marczak szarpnął ostrożnie raz, drugi, trzeci...
wyrwał całość jak spróchniały ząb.
Otwór jednak i teraz był za mały dla dorosłe
go człowieka, musiał więc wycofać się rakiem.
W gardle drapało go, oczy łzawiły.
__ No, synu, gotowe. Kolej znów na ciebie.
Stasiek tymczasem stał, frasobliwie spogląda
jąc na Lalka. Psina robiła żałosne wrażenie: sie
dział rozstawiwszy szeroko przednie łapki, robił
ciężko bokami i to chował, to wywieszał języczek.
Patrz, tato, jaki marny... a nie rozbity prze
cież, skoro wlazł na takie wysokie paki.
— Ano, tak... — przytaknął ojciec.
— I nos do tego trzymał w okienku... Choć
przywalone, zawsze trochę od niego ciągnęło po
wietrza przez szpary...
Ojciec znów smutnie skinął głową.
Ale Stasiek już się otrząsnął z przykrej za
dumy.
— Spieszmy się, szkoda każdej minuty! Dajcie
tylko chustkę do nosa.
W czasie gdy ojciec szperał po kieszeniach,
chłopiec skoczył ze znalezioną blaszanką do wy
rwy i przyniósł wody. Złożył w kilkoro chustkę,
umaczał ją w wodzie i zawiązał sobie twarz, za
krywając nos i usta.
W tej chwili ojciec dostrzegł na ulicy znajo
mego sanitariusza. Począł go wołać:
— Panie Kowalski, na minutę, na jedną mi
nutę!
Sanitariusz wbiegł na gruzy.
— Dobry wieczór, panie Marczak! Strasznie
się spieszę, lecę na punkt.
— Dajcie tylko radę, panie Kowalski, co ro
bić... Zaraz wyniesiemy dziecko. Ale pewnie za
trute.
Tu ojciec wskazał na psa, na pełznącego
41
z chustką Staśka i dodał jeszcze parą słów objaś
nienia. Sanitariusz chętnie pouczył:
— Jeśli nie ciężko ranna, położyć na świeżym
powietrzu i stosować sztuczny oddech. Zdaje się,
umiecie to, panie Marczak. Nie zrażać się. Cza
sem trzeba pracować i parę godzin. Jak będzie
jakakolwiek iskierka nadziei, przynieść ją na
punkt. Tam lekarz już zastosuje, co potrzeba.
Już biegł dalej, ale jeszcze się obejrzał i krzyk
nął:
__ Psu zdałoby się trochę mleka, ale skąd je
wziąć?
tęcz Lalek nie czekając, aż się nim zajmą, sam
pochylił się nad blaszanką, chłepnął trochę wody,
zakaszlał, znów chłepnął. Mniej dyszał — widać
było, że z wolna przychodzi do siebie.
Marczak tymczasem, zabezpieczywszy nos i usta
połą zmoczonej marynarki, pełzł za synem.
Chłopiec przecisnął się już przez otwór i stał
na pakach. Ojciec wziął od niego latarkę i leżąc
przyświecał mu.
W dwóch susach dopadł Stasiek do dziewczyn
ki, ostrożnie podsunął pod nią ręce i już był z po
wrotem na skrzyniach.
Teraz delikatnie przesunął jej bezwładną głów
kę przez otwór; ojciec pochwycił ją za drobne
ramionka i tak pomalutku, ostrożnie pełzli z po
wrotem. _
Marczak pierwszy powstał, kazał Staśkowi
zgarnąć rozrzuconą tu i ówdzie słomę i zanieść
42
w czysty kąt podwórka, gdzie rosło kilka drze
wek. Stasiek uwinął się w okamgnieniu.
Dotychczas nawet nie mieli czasu przyjrzeć się
dziecku. Dopiero gdy Marczak ułożył ją na sło
mie, wpatrzyli się obaj chciwie w jej drobną
twarzyczkę, zupełnie bezbarwną, z sinymi pla
mami powiek i mocno zaciśniętych ustek.
— Tato, Zośka chyba... już... — szepnął drżą
cy Stasiek.
Ojciec westchnął i począł delikatnie obmacy
wać małe kostki i oglądać ciałko dziecka. Ale
poza kilkoma drapnięciami na nogach żadnych
innych śladów nie było.
No, Stachu, teraz do roboty. Słyszałeś, co
mówił pan Kowalski: nie należy tracić nadziei!
Marczak ułożył równo dziewczynkę, rozchylił
siłą jej usta i ująwszy ją za przeguby rąk, zaczął
wykonywać nimi ruchy, które miały wtłoczyć
sztucznie powietrze do nieruchomych piersi.
Stasiek trzymał jej głowę i pilnował, by usta
były wciąż otwarte. Łzy jak grad płynęły mu
z oczu, lały się szeroką strugą przez policzki,
szyję i znikały za upyloną koszuliną. Całe zmę
czenie, naprężenie, wszystkie przeżycia dzisiejsze
go dnia spływały teraz tym łzawym potokiem.
Tymczasem minuty uciekały szybko, a ojciec
nie ustawał w pracy. Tu i tam ktoś przystawał,
ktoś zbliżał się i wkrótce mała gromadka otoczy
ła Marczaków.
"43
Ale ojciec krzyknął, że zanadto się cisną, więc
odsunęli się dalej.
Lalek przywlókł się, jeszcze ociężały, ale już
znacznie żwawszy, i usiadł przy Staśku, od czasu
do czasu wyciągając nos i węsząc płowe włoski
swej pani.
Stojący ludzie szeptali między sobą, dzielili się
nowiną; wciąż jedni odchodzili, inni przybywali.
Wszyscy pokazywali na Staśka i przyglądali
mu się z ciekawością i sympatią.
Ojciec i syn nie zamienili między sobą jeszcze
ani jednego słowa. Nagle jednak unieśli obaj jed
nocześnie głowy i spojrzeli w stronę ulicy. Zresz
tą patrzyli tam już wszyscy.
Widocznie nowina dotarła do mieszkania Mar
czaków. Obudziła ona z drętwoty Zośczyną mat
kę. I w tej chwili dopiero biedna kobieta jakby
zrozumiała ogrom swego nieszczęścia. Biegła te
raz z wyciągniętymi rękami, potargana, szalona
i krzyczała rozdzierająco:
— Zośka! Zośka! Moja Zośka!
Dopadła do nich i nie wiadomo, co by zrobiła
na widok dziewczynki, gdyby Marczak nie krzyk
nął groźnie:
— Niech bratowa będzie cicho! Nie wolno nam
przeszkadzać!
Wtedy obydwoma dłońmi przycisnęła usta, jak
by zduszając nieposłuszny głos, i osunęła się na
klęczki. Tłumiła nawet oddech, tylko wielkimi,
przerażonymi oczami wpatrywała się w dziecko.
44
Minęła już prawie godzina zabiegów. Marczak
po raz chyba czterdziesty spojrzał na twarz
dziewczynki.
Nareszcie!
Śmiertelna siność warg i powiek ustępowała
bladości. Po kredowych policzkach zaczął się roz
lewać delikatny różowy koloryt. Marczakowi za-
łopotało serce, ale jeszcze nie dowierzał sobie.
Pracował w dwójnasób. Po kwadransie przerwał,
nachylił się i przyłożył ucho do piersi dziecka.
Serduszko biło cichutko, ale równo.
Staśkowi wystarczył uśmiech ojca. Zrozumiał!
Ledwo się trzymał, żeby nie zacząć skakać i krzy
czeć ze szczęścia!
Ojciec kazał przynieść wody. Ktoś podał ku
bek. Zrosił jej skronie i wlał do ust parę kropel.
Połknęła. Oddychała coraz wyraźniej.
Teraz trzeba prędko do doktora!
Ruszyli. Pierwszy szedł Marczak z dziewczyn
ką na rękach. Tuż za nim, śmiejąc się, szlocha
jąc, szepcząc coś na zmianę, spieszyła ciotka,
a Stasiek z Laikiem — z tyłu.
Za nimi ciągnęła grupka widzów.
Punkt sanitarny był obok Marczaków. Doktor
wiedział już o małej. Ucieszył się, gdy ją osłu
chał.
— E, to nie jest tak źle! Za kilka dni i śladu
choroby nie będzie!
A przygotowując zastrzyk, dowodził:
— Z tego, co słyszałem, wnioskuję, że było
tak: dziewczynka, wskutek wstrząsu i upadku do
piwnicy, zemdlała. W stanie omdlenia nie oddy
cha się tak głęboko jak normalnie, nie mogła
więc wchłonąć tyle zatrutego powietrza, ile
w innym wypadku by wciągnęła.
Z drugiej strony widać, że te płyny zdołały
niedawno przesączyć się do piwnicy. Inaczej
trudno byłoby tam jeszcze zastać żywą psinę. Ale
czas najwyższy było już oboje stamtąd uwolnić!
Bo jeszcze z godzinkę, a i mój zastrzyk byłby
zbyteczny. Tak, tak, panienko!
Doktor napełnił już szprycę. Stasiek wysunął
się na podwórze. Tu otoczyli go ludzie. Cała gro
mada. Dorośli i dzieciaki. Chyba z całej ulicy się
zbiegli!
Wszyscy wiedzieli, że uratowanie Zosi to tylko
jego zasługa. Sypały się pochwały. Niektórzy kle
pali go po plecach...
46
Sklepiczarka napełniła mu kieszenie pestkami
słonecznika, jakaś staruszka ściskała go czule
i mówiła ze łzami:
— Dzielny, dzielny chłopcze!
Stasiek nie pojmował, co zrobił takiego nad
zwyczajnego... Po prostu chciał Zosię odnaleźć
i udało mu się.
A że mała żyje, to przecież nie jego zasługa,,
tylko, ot — szczęście. Innych przygniotło, a ją
nie!
Wzruszał więc ramionami, nie słuchając pra
wie tego, co do niego mówią, gryzł pestki i pa
trzał niecierpliwie, kiedy Zosię wyniosą.
Wreszcie pokazała się ciotka z ojcem i Zosią
na ręku.
Poszli do mieszkania Marczaków. Tu ułożono
dziewczynkę na posłaniu Staśka, przyoknie.
Była przytomna, tylko bardzo słaba. Nawet
mówiła już cichutko.
Kiedy starsi odeszli od łóżka, przysunął się
Stasiek.
— Zosia, coś ci przyniosłem. Widzisz misia?
Akurat miał taką przygodę, jak ty. Tylko płyciej
siedział. Ładny, co?
Posadził na kołdrze brunatne stworzonko.
Dziewczynka wzięła je drżącą rączką.
— Bardzo śliczny — wyszeptała.
Przyłożyła zabawkę pieszczotliwie do policzka.
Zaczynała drzemać. Chłopiec odsunął się na
palcachj
47
STEFANIA ZAWADZKA ' ■> ' r -' " ; " - i A / ' / ) i i W OBLĘŻONEJ WARSZAWIEH ■' * J ' .. . u y - NASZA KSIĘGARNIA j /' i ^ A ■ . v--•
STEFAN IA ZAWADZKA W OBLĘŻONEJ WARSZAWIE Ilusłrow ala LEONIA JANECKA NASZA KSIĘGARNIA WARSZAWA 1331
(ę) Copyright by I.W. „Nasza Księgarnia”, W arszawa 1957, Stasiek wyskoczył z mrocznej sutereny i paro ma susami przesadziwszy krzywe schody, wypadł na podwórze. Przetarł zaspane oczy i spojrzał w górę. Słońce było już wysoko, ale kryło się całe za welonem rozwłóczonych dymów. 5
Było już pewnie późno. Zaspał. Nic dziwnego: matka obudziła go dzisiaj o pół nocy i kazała wstawać. Nie chciał, przewracał się na drugi bok i chował głowę w poduszkę. Ale matka zerwała z niego okrycie i kuksańcem przyprowadziła do przytomności: paliła się szopa na sąsiednim podwórku! Drewniana, pełna rupie ci, różnych gratów — płonęła jak wiązka słomy. Kto mógł — wyległ i pilnował, by gęsto wy strzelające w górę głownie nie przeniosły ognia na pobliskie budynki. Ojciec Staśka siedział na dachu domu, w któ rym mieszkali, i mokrą szmatą na długim kiju walił po sypiących się skrach. A że armaty nie próżnowały i raz za razem jakiś pocisk rozrywał ze świstem powietrze — matka, dobudziwszy się wreszcie Staśka, wypadła na podwórze i nawoływała ojca: — Złaźże stamtąd, Józek! Złaźże, bo trachnie cię jeszcze! Cóż to, będziesz sam całą noc tam wojował?! I w końcu rozpłakała się na środku podwórza. Stasiek też prosił, ale ojciec nawet nie odpo wiadał. Dopiero jak sąsiad krzyknął: — Marczak, dość tego! Złaźże, za długo Pana Boga kusicie! — to ojciec zszedł i właśnie wtedy w dach gruchnęło i zerwało połowę pokrycia. Matka tylko się przeżegnała, a że szopa już do gasała, więc pociągnęła ich obydwóch do izby. 6 Stasiek buchnął zaraz na swoje posłanie i chra pał do białego dnia. Teraz stał na brudnym, zakurzonym podwórzu i myślał, co wypada mu zrobić. Odkąd przestały wychodzić gazety, strasznie mu się nudziło. Aż go pięty swędziały, żeby nimi zadudnić i cie niutkim dyszkantem przeszyć powietrze: — Gazee!! Świeże telegramy! Gazee! Wieczo- roooo... Gazet do sprzedaży nie było — co dzień na murze redakcje rozlepiały wąskie paski z krótki mi wiadomościami. Ludzie czytali za darmo. Gdzie tu polecieć? Gdzie najciekawiej? Ciekawie wszędzie, ale Stasiek myśli najpierw o obowiązkach. Pani Jasińskiej na ulicę Święto krzyską musi zanieść wody — obiecał jej... W śródmieściu brak wody: wodociągi nieczyn ne, studzien nie ma. Tu zaś, na Powiślu, po wielu podwórkach kołaczą się jeszcze stare pompy, a w ostateczności i do rzeki można skoczyć! Potem trzeba matce zrobić niespodziankę i zdo być coś do gospodarstwa — wczoraj narzekała, że wszystko się kończy. Co będą jedli? Upływa już trzeci tydzień, jak wróg żelaznym pierścieniem otoczył Warszawę. Miota na nią ule wę pocisków, zasypuje gradem bomb. Wznieca pożary, grzebie tysiące ludzi pod gruzami. 7
Pozbawione dowozu milionowe miasto wykań cza swe zapasy. Głęboka troska o zdobycie poży wienia zawisa nad każdą rodziną. Martwił się więc i Stasiek. I właśnie w tej chwili, jak na złość, uczuł silny głód. Wrócił do sutereny i zaczął poszukiwania. Ale ani w szufladzie, gdzie dawniej bywał chleb, ani na kominie — nic nie było. Już się gniewał, a trochę i na płacz mu się zbierało, ale jeszcze postanowił kucnąć i zajrzeć w obszerny popielnik. Jest! Garnuszek starannie zakryty, obłożony ciepłym popiołem i drobnym żarem, a w nim pyszna zupa. Pyszna! A jaka? Wiadomo: wojenna! Dwie marchewki, garsteczka kaszy, parę ziarnek fasoli, na okrasę kilka ciemnych kluseczek. Wylizał wszystko z garnka, potem opłukał go starannie w cebrzyku i postawił na kominie, żeby wysechł. Poprawił ubranie, zacisnął pasek, wydobył spod łóżka zwinięty worek, do kieszeni wsadził kawał sznurka i wyszedł do sionki. Klucz przekręcił i odniósł do sąsiadki. Gwarno u sąsiadki było bardzo, bo tego ranka przybiegły do niej ze śródmieścia dwie rodziny znajomych, każda z gromadą dzieciaków i urato wanych z pożaru rzeczy. Teraz siedziało to wszystko na łóżkach, krze- 8 słacłi, na rzuconych tobołach, oszołomione, śpią ce, zrozpaczone i zawodzące. Stasiek posłuchał chwilę ich wyrzekań, potem położył klucz na umówionym miejscu i cofnął się do sionki. Sąsiadka nie miała głowy, żeby go pytać, do kąd idzie i kiedy może być z powrotem. Postał chwilę na podwórzu, słuchając, co się dzieje. Na szczęście działa grały gdzieś z daleka, od północnej części miasta. Tu dochodziło tylko tępe, przeciągłe dudnienie, dymy odpłynęły w inną stronę i słońce świeciło jasne i wesołe. Stasiek leciutko westchnął, o tak, nie wiedzieć
czemu, i wyszedł na ulicę. Minął dwa duże domy i wszedł na wielkie podwórze okolone od ulicy parkanem, a w środku szeregiem parterowych domków z facjatami i przybudówkami. Tu w kącie była najlepsza studnia w okolicy. Co prawda stale wybierana woda i tutaj już marnie dopływała, ale Stasiek zdołał upompować dobrą konewkę. Nalał tak pełniusieńko, że ledwo ujął za rączkę, wylał sobie na nogi ze dwie szklanki. Ale nogi były bose i zgrzane, woda chłodna, więc z przy jemnością rozbrzechtał utworzoną kałużę. Potem mocniej ścisnął rączkę konewki, wyszedł za furtkę i ruszył stromą ulicą, pod górę, ku śród mieściu. Nie uszedł jeszcze daleko, gdy z bramy nie wielkiego domku wysypała się gromadka dzieci. Wybiegły na ulicę szczęśliwe, że pozwolono im wyjść z dusznych mieszkań i chwilę użyć ruchu. Skakały i biegały bez celu, krzycząc, potrącając się i przewracając. Na widok Staśka od rozbawionej gromady od łączyła się mała dziewczynka z pieskiem na ręku. To była Zosia, jego cioteczna siostra. — Stasiek, gdzie idziesz?! — zawołała i chwy ciła go za kurtkę. — Puszczaj, Zośka, wylejesz mi wodę! — Gdzie idziesz? Weź mnie ze sobą! — Głupiaś! Puść mnie, niosę wodę do jednej pani. 20 — Do tej, co dała mi wózeczek? — Aha. — To ja też z tobą pójdę! Uczepiła się mocniej jego kurtki. Chłopak szarpnął się niecierpliwie. — Pleciesz! Puść mnie w tej chwili! Wracaj do domu! — Pójdę z tobą... — napierała się mała. — Ani się waż! Puść mnie, siedź w domu! Jednak Zośka nie puszczała go. Więc rozgnie wany machnął w jej stronę bosą piętą. Kopnął ją niezbyt mocno, ale zaczęła tak płakać, że dzieci przerwały zabawę i zbiegły się do niej. — Dobrze ci tak — mruknął i poszedł pod górę. Po kilkunastu krokach obejrzał się. Zośka sie działa na chodniku i dalej płakała. — Głupia smarkula! — sarknął, ale znów się obejrzał. Dziewczynka nie zmieniła pozycji. Mały łaciaty piesek kręcił się przy jej nogach. — Lalek! — gwizdnął Stasiek. Piesek spojrzał w jego stronę i zaraz wgramolił się na kolana małej. Ulica skręcała. Stasiek stracił ich z oczu. Teraz rozejrzał się uważnie wokół siebie. Zmieniło się od wczoraj. Na każdym prawie domu widniała nowa rana: tu brak części dachu, tam wyrwało kawał ściany, tu znów poszła resztka szyb z ramami. 11
I dalej zgliszcza, a wczoraj jeszcze wychylały się tu z okien głowy i wóz wjeżdżał do bramy. A tam kupa cegieł, pogiętych szyn potwornej grubości — mieszanina gruzu i sprzętów. Ówdzie rozdarty dom, niby otworzone pudło z zabawkami dzieci olbrzymów: to bomba zmiotła frontową ścianę i odsłoniła wnętrze. Widać prze połowione pokoje — jak tekturowe mieszkania lalek. Piętrzą się jedne nad drugimi, pokoje nie bieskie, różowe, zielone, z białymi piecami po kątach. Tu i tam jakiś nietknięty mebel, obrazy wiszą ce na kolorowych ścianach i drzwi gdzieś wio dące, i schody prowadzące donikąd... Nie ma tylko mieszkańców. Nie wiadomo, czy zdołali stąd ujść i ocaleli, czy leżą tam, pod tą spiętrzoną górą cegieł? Iść trzeba chwilami środkiem ulicy, bo chodni ki są nie do przebycia: piętrzą się na nich gruzy, grożą co krok wyrwy. Ludzi przemyka dużo. Korzystają ze względ nej ciszy, spieszą za czymś lub do czegoś. Przed wieloma sklepami stoją długie ogonki. Stoją tak, niebaczne nieraz na niebezpieczeństwo, bo przecież trzeba coś zdobyć do jedzenia: pu dełko konserw, garstkę kaszy, ochłap końskiego mięsa. Gdy bardzo czasem praży, przyciskają się szczelniej do muru; nie odchodząc, by nie stracić kolejki. Kobiety robią tylko znak krzyża, męż czyźni przeważnie żartują. Gdy zaś kanonada się oddali, rozmawiają o swo ich troskach i zdarzeniach dnia. Na ulicy spotyka się wielu znajomych. Nie ma czasu na długie powitania. Tylko: — Żyjecie wszyscy? ■— Tak. A wy? 13
— Dotychczas chwała Bogu. Tylko chałupa poszła. — To mniejsza. Bywajcie! Rozstają się i każdy pędzi w swoją stronę, lecz prawie zawsze obejrzą się za sobą i prześlą po żegnanie ręką. Któż może przewidzieć, czy zoba czą się jeszcze?... Stasiek szedł coraz wolniej; konewka była cięż ka, przy czym zmęczył go marsz pod górę. Ale ulica robiła teraz łagodny łuk i już równo biegła dalej. Przed zakrętem przystanął, postawił wodę i rozcierał ścierpnięte dłonie. W myślach zaś obliczał, ile czasu zajmie mu wypad na pola za zachodnie rogatki i co uda mu się tam zdobyć. Wtem ktoś trzepnął go po ramieniu. — E, mały, ruszaj żywo! Nie słyszysz? Nalot! Istotnie: z nagle pożółkłego, mdławego nieba dolatywał groźny, znany warkot. Coraz bliżej, bliżej... Zawyła przeciągle syrena, za nią druga — i umilkły. Znękane miasto nie ogłaszało już alarmów... Za to odezwały się działa przeciwlotnicze. Pa liły gęsto i głośno, ale warkot nadciągających bombowców prawie je zagłuszał. Leciały nisko, szydząc z obrony, straszne, dra pieżne, jak czarne sępy upatrujące ofiary. Rozpięte złowieszczo nad okaleczonym mia stem, zataczały z wolna koła, opuszczając się co raz niżej. Ludzie wsiąkali do bram, do schronów, tylko Stasiek pędził środkiem ulicy, aby prędzej dopaść do celu. Krzyczano na niego stąd i zowąd, ale na nic nie zważał. Dopiero gdy potężny huk wstrząsnął po wietrzem i grad tynku, resztek szyb sypnął koło niego, wpadł do jakiejś sieni, stamtąd na podwór ko i znów do sieni. Tu wcisnął się w kąt i kucnął. Zaczęło się na dobre: przeraźliwe eksplozje pra wie co minuta wstrząsały powietrzem, dom ko łysał się, jak gdyby był stateczkiem na wodzie. Zdawało się, że lada chwila runie cały, jak dzie cinna piramida z klocków. Nie runął jednak, stał mimo wszystko mocno, tracąc tylko od podmuchów części dachu, gzym sów, okien i balkonów. Na podwórze spadały gęsto odłamki rozrywa jących się pocisków. Stasiek zacisnął oczy i kom binował, gdzie co mogło trafić. Obok niego płakało jakieś dziecko, ktoś je uspo kajał. Pomyślał o Zośce. Ona też się boi, schowała pewno teraz głowę w poduszkę i znów się maże. Głupia smarkata! Jeszcze dwa, trzy potężne wstrząsy, potem od dalający się warkot i — cisza. Taka cisza, jakby miasto usnęło nagle snem zaczarowanym. Z wolna stąd, stamtąd wysuwali się ludzie i za pełniali podwórze. Milczeli. 15
Bo są takie chwile, że żadna wyraźna myśl nie budzi się pod czaszką, że żadne słowo ochoczo z ust się nie zrywa. Więc milcząc, jedni stali, a inni szli na ulicę. Rozejrzeć się, popatrzeć. Może trzeba gdzieś po biec? Pomóc ratować? Należy wykorzystać chwilę spokoju. Stasiek nie potrzebował wychodzić na ulicę, aby dojść do swej znajomej. Wszystkie domy — i te stojące obok siebie w rzędzie, i te, które wspierały się nawzajem plecami — były z sobą połączone przejściami. To dla bezpieczeństwa, dla możności ucieczki z zagrożonego albo płonącego budynku. Dlatego w sieniach, piwnicach czy murach po dwórzowych przebijano wąskie przejścia do są siadów. Stasiek skrócił więc sobie w ten sposób drogę i po chwili stukał do znajomych drzwi. Zamiast radością, przyjęto go naganą: — Zlituj się, chłopcze! Jakże można było! Tak się narażać! Daj tu tę wodę i żebyś mi nigdy nie odważył się... W taki straszny nalot! Tak i owak krzyczano na niego, ale widać było, że woda bardzo się przydała, bo zaraz poszła do garnków, imbryka, a reszta — na zapas. — Trochę wylało się po drodze — powiedział, jakby tłumacząc się. Jedna z obecnych osób odpowiedziała ze śmie chem: 16 — No, ja myślę, że to było możliwe! Druga roześmiała się także. Po takich strasznych chwilach ludzie nieraz chętnie śmieją się nawet z drobiazgów. Bo roześmiać się to nie zawsze znaczy, że się jest wesołym, lekkomyślnym, że nic nie obcho dzi — nie! Jakiś niewinny dowcip, krótki uśmiech — to tak, jakby westchnienie ulgi. Bo ci wszyscy, którzy ocaleli, którym ocalało też mienie, którzy przestali czuć choć na chwilę zawieszoną nad głowami grozę — ci w tym mo mencie są prawie szczęśliwi. I czują potrzebę uśmiechu. Stasiek dostał za wodę garść cukru i ogromny podpłomyk. Zawiązał cukier w chusteczkę, szurg- nął nogami w ukłonie, wyskoczył na ulicę i tu łakomie wbił zęby w twardy brzeg placka. Uczuł się i on szczęśliwy! Pędził teraz co tchu w zamierzonym kierunku. Ani na myśl mu nie przyszło, że może jego dom już nie istnieje, że pewno rodzice drżą o niego w trwodze. Nie! O tym nie myślał. Cieszył się tylko, że przyniesie swoim bliskim napełniony worek. Na ulicach dużo było krzątaniny i wrzawy. Z jednych domów ratowano dobytek, z innych 2 — W o b lężo n ej W arszaw ie 17
wynoszono rannych i opatrywano ich nieraz wprost na miejscu. Śmigały wozy sanitarne i ręczne wózki na- pchane gratami. Ludzie biegali zgorączkowani, obładowani cię żarami, poubierani nieraz dziwacznie, w zbyt gru bych ubraniach jak na tak ciepłą porę. Widać, że cały swój dobytek nosili dla zabezpieczenia na sobie. Na jezdniach leżało wiele martwych koni. I widok tych napuchłych, biednych zwierząt był dla Staśka najcięższy ze wszystkiego. Odwra cał głowę, aby na nie nie patrzeć. Nawet podpłomyk przestał mu smakować. Wrzucił go niedbale za pazuchę. Mijał właśnie dom, który trafiony bombą ru nął, całą lawiną cegieł i żelaziwa zasypując chod niki i jezdnię. Aby iść dalej, trzeba było wejść na to rumo wisko i pokonując różne przeszkody, wędrować tak kilkanaście metrów. Dla chłopca w wieku Staśka to nie była wcale trudność, raczej rozmaitość w podróży. Pokołysał się na leżącej belce, przeskoczył parę miniaturowych przepaści i już dosięgał końca wertepów, gdy jego oczy uderzył zabawny obra zek. Na kawałku połamanej deski wciśniętej mię dzy pogiętą żelazną szynę siedział sobie okrakiem mały pluszowy niedźwiadek. Brązowe kudełki były pokryte warstwą pyłu, łapki zwisały bez radnie, łebek przekrzywiony jakby w zdziwieniu. Ta karkołomna podróż nie uszkodziła go wcale. Czarnymi, błyszczącymi ślepkami zdawał się przywoływać chłopca do siebie i prosić go o ra tunek. — Ależ z ciebie śmieszne stworzenie! — ucie szył się Stasiek. Wdrapał się nieco w górę, wziął do rąk nie dźwiadka, odmuchał go z kurzu i pieszczotliwie pogładził ręką. — To miałeś przygodę, co? E, szkoda, że nie umiesz gadać. Mógłbyś powiedzieć, gdzie teraz jest twój mały pan czy pani... Stasiek nagle posmutniał i markotno objął wzrokiem straszne rumowisko. Westchnął i wol no wsunął zabawkę do przepaścistej kieszeni. — Pójdziesz teraz do Zosi. Nie bój się, będzie ci dobrze. Będziesz akurat na przeprosiny. Teraz już energiczniej ruszył z miejsca, bo czas uciekał, a on miał sporo jeszcze zajęcia przed sobą. Minął znów ulicę jedną i drugą, nie zwracając już uwagi na to, co na nich się dzieje. Czasem szedł, czasem biegł kłusem, krztusząc się nieraz i mrugając oczami od gryzącego dymu. Tu i ówdzie paliły się domy. Ogień buchał bezkarnie, bo straż, nie mając 19
wody, mało mogła pomóc. Zresztą skąd wziąć straży na dziesiątki pożarów? Wielkie miasto kończyło się, a zaczynały niskie domki i ładne wille w ogrodach. Powietrze było tutaj czyściejsze i wokoło pa nował dziwnie martwy spokój. Zupełnie jakby zabrakło mieszkańców. Może istotnie większość uciekła do śródmie ścia, wierząc w grubość i moc kamienic, i tam pozostała pod gruzami, gdy tymczasem ich ciche domki drzemały spokojnie w cieple wrześniowe go słońca... Tu tylko gdzieniegdzie zabłąkany pocisk złożył wizytę: tam wyszarpał część ściany i domek wy glądał jak żywa istota z krwawiącą raną. Ówdzie, niby w złośliwym żarcie, zerwał kawał dachu i zawiesił go na przydrożnych drzewach. To znów lej wykręcił w ogródku, tuż za furtką, i zasadził w nim krzak pomidorowy z czerwonymi kulami owoców. — Psotne wy jesteście! — westchnął Stasiek, przystanął i chwilę wsłuchiwał się w dalekie, rzadkie huki wystrzałów. — Dobra jest! Z tej strony teraz nie walą. Można lecieć! Zaraz zaczynały się pola. Całe pola wspania łych ogrodowizn. Urodzaje były tego roku pięk ne. Wszystko urosło i dojrzało nad podziw. W tej 2C chwili pola te roiły się od ludzi. Wszyscy korzy stali z możliwej ciszy. Jedni zbierali swoje, drudzy biegli do pomocy, inni zgarniali pozostałe resztki. A były to prze ważnie doskonałe resztki z pól pospiesznie sprząt niętych przez właścicieli. Stasiek skoczył ku pierwszym stojącym wozom. — Panie, mogę pomagać? Dobrze, chłopcze, tylko żywo, żywo! Jak z nami naładujesz kilka wozów, to sobie możesz wziąć, ile udźwigniesz. — Już ładuję! .Wozy nadjeżdżały galopem, odejżdżały kłusem 21
i Stasiek z gospodarzami rzucał, co popadło: główki kapusty, wspaniałe, żółte brukwie, pęki fasoli, kosze ziemniaków. Wreszcie w małej przerwie, gdy obcierali spo cone czoła, spytał ogrodnik, gdzie Stasiek miesz ka... Gdy się dowiedział, że przyszedł z tak daleka, j aż zabił rękami. — Oj, chłopcze, dość tego! Wracaj do domu. Teraz nie wiadomo, czy droga gładko ci przej dzie. Dał mu kawał chleba i butelkę mleka. Chłopiec dopiero na widok jedzenia uczuł głód i zmęczenie. Usiadł na miedzy i łakomie jadł chleb, którego tyle dni już nie kosztował. Smak mleka wydał mu się też niezrównany. Ogrodnik dorzucił mu jeszcze w czapkę owo ców. Część ich zjadł, część schował dla swoich. Czuł się znów wypoczęty. Wstał, odpasał swój worek i chodząc po po lu, zbrużdżonym wozami, zbierał pozostałości. A było tego, było! Można by nimi dobry sklep zaopatrzyć! Najchętniej zbierał ziemniaki i cebulę, nie pogardził jednak główką kapusty i fasolą. Z żalem patrzał, że worek napęczniał po brze- ' gi, a tu jeszcze tyle leży pogardzonego! — Ha, wezmą inni... a ja znów jutro przylecę. 1 Może z ojcem? 22 Przysiadł, zarzucił sobie worek na plecy, ukło nił się ogrodnikowi i ruszył w stronę miasta. Z początku ciężar nie dawał się bardzo we znaki, w miarę jednak, jak chłopiec szedł i szedł — czuł go coraz dotkliwiej. Ramiona za czynały piec, w krzyżu łamało. Musiał stawać i opierać worek o przymurki. Gdy zaczęło się duże miasto, usiadł na pierw szym z brzegu rumowisku, przymknął oczy i ma rzył, żeby tak teraz nagle zjawił się przed nim ojciec. Lecz niestety, nie tylko ojciec — ale nawet nikt znajomy go nie mijał. Owszem, zaczepiali go obcy ludzie i pytali, czy nie sprzeda jarzyn, lecz Stasiek potrząsał tylko przecząco głową. Odpoczywał tak z pół godziny. Oparł czoło o worek, zaczynał nawet ze zmęczenia trochę drzemać. Wtem głośny huk porwał go na równe nogi. Spojrzał w górę. Słońce było jeszcze wysoko, ale już kłoniło się w stronę spoczynku. Chłopiec liczył, że mogło być około czwartej. Drugi groźny huk armatni przeszył powietrze. Pocisk pędził ze świstem. — Ehe, znów zaczyna się zabawa! — powie dział głośno Stasiek. Zarzucił sobie na plecy wo rek i, jakby nie mając za sobą takiego ciężkiego dnia, począł biec kłusem. 23
Huk stawał się coraz gwałtowniejszy. Chłopiec skracał drogę przez znane sobie przej ścia. Nieraz między gruzami jednych domów a podwórzami innych. Byle prędzej! Czy to ze zmęczenia, czy z innych przyczyn, począł odczuwać przykry lęk... Pragnął już być w domu, między swoimi! A tymczasem palba stale się zwiększała... Nio sło teraz ze wschodu, zza Wisły, wprost w śród mieście. Z początku między wystrzałami mógł Stasiek doliczyć do dziesięciu, potem do siedmiu... do pięciu... Świst pędzących pocisków stawał się tak de nerwujący, że chłopiec, mając zajęte ręce, wtulał głowę w ramiona, by je mniej słyszeć. Huki detonacji zlewały się stopniowo w jeden przeciągły grzmot wstrząsający miastem. Stasiek spieszył się, jak tylko zdołał, ale zmę czone nogi uginały się coraz bardziej pod nad miernym ciężarem, żyły na szyi boleśnie na brzmiewały. Spieczone usta chwytały gwałtownie powietrze, a czasami układały się w podkówkę, jak u małego dziecka, jak u tej smarkatej Zośki... E, Zośka i niedźwiadek! Przypomniał sobie i poweselał. — Toż to się ucieszy! Przystanął na chwilę. Trudno — musi znów, 24 trochę odpocząć. Oparł worek o wyłom muru. Nieliczni przechodnie mijali go pędem. Ktoś na niego krzyczał, przynaglał go. — Głupi! — mruknął chłopiec ze złością. — Albo ja nie wiem, że się mam spieszyć? Ale tobie bym to worczysko wsadził na plecy, tobyś poczuł! Niech tylko ździebko odetchnę... Jeszcze jeden, drugi zakręt i już swoja dziel nica. Własna dzielnica, z jedną ulicą, w dół lecą cą jak strzała, a potem dwa skręty i — dom! Uczuł znowu przypływ energii i pędem biegł naprzód. Pociski widać teraz tutaj trafiały, bo świst był rzadszy, natomiast wzrosły huki rozrywanych murów i sypał się grad odłamków, prószyn, wszelkiego śmiecia. Szczęśliwie, że w chłopaka uderzały tylko dro bne pecyny, waląc najczęściej po worku i przy sparzając mu nowych dziur. Biegł dla ochrony pod samymi murami ka mienic. Ulica była zupełnie pusta. Dopiero gdy spojrzał w lewo, w mały zaułek, ujrzał tuż przy rogu pod murem postać kobiecą. Stała wciśnięta między wygięty filar a strzas kaną budkę gazeciarza. Choć był jeszcze daleko, poznał ją od razu: to była matka! Widział ją z ręką przy czole, z nie nakrytą 25
głową, w znajomym fartuchu w zielone pasy, który od czasu do czasu powiewał gwałtownie, targany podmuchami. „Może ją trafić! — pomyślał z przerażeniem. — Po co tam stoi?” — Mamo! — krzyknął. _ Ona go też już dojrzała, drugą rękę uniosła do góry i zaczęła ku niemu wymachiwać. Nie wie dział, czy groziła mu tak, czy też go witała... „A może dostanę?” — przemknęło mu przez myśl. I aż zwolnił kroku. „Pewno, że dostanę! Ale matka nic nie trzyma w ręku, to da tylko parę kuksańców, i tyle...” I znów ruszył kłusem. Co ma być, niech bę dzie prędzej! Ona też oderwała się od muru i wybiegła na przeciw niemu. Zamknął machinalnie oczy, ale zamiast ciosu uczuł, że worek, jakby czarodziej skim sposobem, sfrunął mu z bark. Spojrzał: matka zarzucała go już sobie na ple cy i przynaglała do biegu. Oczy miała czerwone, zapuchnięte, nie gnie wała się wcale. „Na pewno ojciec mnie dopiero zbije!” — po myślał Stasiek i lekkie dreszcze przeszły mu po skórze. Od ojca dostał raz tylko w życiu, ale bał się gorzej niż ognia jego rzemiennego pasa. 26 Matka biegła tak, że ledwo mógł nadążyć. Do piero gdy skręcili, oparła na chwilę worek o mur, spojrzała *na chłopca i powiedziała jakimś ochryp łym głosem: — Wiesz, Zośkę ciotczyną zasypało... Usłyszał, a przecież nie zrozumiał. Krzyknął tak głośno, że zagłuszył huk walącego się obok muru: — Kogo?! Kogo zasypało?! Zarzuciła lepiej worek i znów prawie biegnąc, opowiadała bezładnie i nerwowo: — ...Ta pierwsza bomba w dzisiejszym nalo cie. Zburzyła cały domek od ulicy. Był partero wy z facjatami. Została po nim kupa rumowisk. Ciotki mieszkanie ocalało, bo oficyna stoi, tylko mury potrzaskały. Zośka była z dziećmi na podwórzu i właśnie wskoczyła do frontowej sionki. A tu akurat w tej minucie... Dwoje wyciągnęli: i rzeźniczkę, i pana ze skła du aptecznego. Wszystko nieżywe. A Zośkę widać przywaliło głębiej. Zresztą... Eh... " I matka zaszlochała krótko, rozpaczliwie. Staśkowi wydało się, że mu żelazna, rozpalona obręcz obejmuje skronie i zaciska się mocno, mocno, coraz mocniej. „...ja też z tobą pójdę...” — prosiła go. Nie chciał! 27
A może ona czuła to straszne, co ją spotka? Tak płakała, siedząc z Laikiem w objęciach... Nie mógł o tym myśleć. Dopadli do swego domu. W rogu podwórza stał ojciec. Skoczył ku nim, chwycił Staśka za ra miona. „Pasek!” — przemknęło przez myśl chłopcu, ale nie bał się. Było mu teraz obojętne, co go spotka. Ojciec jednak nie myślał o biciu. Przeciwnie, powiedział dziwnie łagodnym głosem: — Bój się Boga, synu, jak tak mogłeś... Tyle godzin... Ręce leżące na ramionach Staśka drżały. Chło piec spojrzał na ojca. Zobaczył łzy toczące się po jego zapadłych policzkach. Chciał go pocałować w rękę, przeprosić, ale ojciec ciągnął go pospiesznie w stronę mieszka nia. — Chodź, chodź, tu niebezpiecznie! I pewno wygłodniałeś przez tyle czasu. O Zosi już wiesz? A ciotka jest u nas. Byli już na dole, w korytarzu. • — Nie, tato, nie jestem głodny. Pani Jasińska dała mi za wodę duży placek. A ogrodnik nawet chleba i mleka. Tak. Zjadłem to wszystko. Zaraz tacie opowiem... Stasiek stanął. Chciał opowiadać o swojej wyprawie, chciał 28 mówić cokolwiek, byle tu zostać, byle nie wcho dzić do izby. Bo wejść — to znaczy zobaczyć ciotkę... A wi doku ciotki nie mógł sobie wyobrazić — musiał być straszny. — Potem opowiesz, chodź do mieszkania. Ma tka czeka. — Zaraz przyjdę, tato. Udał, że mu coś weszło w bosą piętę. Ojciec otworzył drzwi sutereny, wszedł i zamknął je za sobą. „Co tam ciotka teraz robi? — myślał Sta- siek. — Dlaczego nie słychać jej krzyku?” A może leży na podłodze nieprzytomna?... A może zwariowała, wcisnęła się w kąt między komodę a okno i tam chichocze, jak kiedyś stara Margosowa z przeciwka? Albo biega wkoło i drze włosy, a dopiero na widok Staśka przyskoczy i obsypie go stekiem przekleństw... Dlatego, że nie chciał wziąć jej Zośki ze sobą... Będzie mu złorzeczyć i przekli nać, a nie wie, że on Zośkę kochał jak rodzoną siostrę, I tak już całe życie będzie patrzeć na niego z tym kolcem w sercu... A może nie chciała dłużej żyć i otruła się esen cją octową, którą matka trzyma na półeczce... Każda z tych myśli jest straszna. I Stasiek stałby tak pewno jeszcze bez końca, gdyby matka nie uchyliła drzwi i nie zawołała go niecierpli wie. 29
Więc jednym susem, nie namyślając się, wsko czył do izby. Wskoczył i stanął. Otworzył szeroko oczy. Ani w kącie, ani na podłodze, nie — zwyczajnie na środku sutereny, na krześle siedziała ciot ka. Wyglądała też prawie zwyczajnie. Tylko zwi sające w dół ręce, chusteczka zsunięta na tył głowy i tępe, szklane spojrzenie, jakim ześliznęła się po Staśku, świadczyły, że coś się w niej od mieniło, coś zgasło, zmartwiało... Siedziała bez ruchu, ale usta jej poruszały się szybko i wyrzucały potok słów. Mówiła i mówiła, monotonnym, drewnianym głosem, nie troszcząc się, czy kto ją słucha. Mówiła już setny raz to samo. Wciąż w kółko. Stasiek przysunął się, kucnął i z miską na ko lanach, jedząc machinalnie, słuchał. Słuchał i od twarzał sobie przebieg całej katastrofy. Więc Zośka powróciła z psem z ulicy i przyszła do matki ze skargą, że Stasiek nie chciał jej za brać do „pani”. Ciotka powiedziała, że dobrze zrobił, niech nie beczy i niech się tu bawi na podwórzu, żeby mat ka mogła widzieć ją z okna. Zośka wyszła i ciągle Lalka trzymała na rę kach. A za chwilę zawołała ją rzeźniczka, kiwała na nią z sionki, z naprzeciwka. Bo rzeźniczka nie miała własnych dzieci i bardzo lubiła Zosię. Za 30 wsze coś znalazła dla Lalka i zabierała ich do sklepu. Sklep tego dnia był zamknięty, ale pewno rzeźniczka miała jakieś ochłapy i chciała dać psu. Zośka weszła do rzeźniczki, a tu zadudniło na niebie! I nie minęło pięć minut, jak walnęło. A ciąg był taki, że ciotkę oderwało od komina i cisnęło na łóżko. Całą izbę zaniosło takim ku rzem, że gdy się zerwała, dobry czas była jak we mgle. Gdy kurz trochę opadł, przyskoczyła do okna. I patrzyła, jak głupia, nie wiedząc, czy to na prawdę widzi, czy to sen jaki? Czy zmora ją opadła? Bo podwórze jest i krzywy kasztan jest, i śmie cie koło śmietnika leżą... ale dlaczego widać ka mienicę z naprzeciwka ulicy? Nigdy przecież nie było jej widać! Z okna ich mieszkania patrzyło się, poprzez krzywy kasztan, na bieloną wapnem, własną bra mę, na trzy wąskie sionki, kilka okratowanych okien parterowych i parę facjatek. Facjatki były też już ździebko krzywe i przez kule na wpół zrujnowane. Ale teraz tego wszystkiego zupełnie nie było!.., Tylko taka sobie, ot, nieduża nastrzępiona gór ka. Wystają z niej deski, nadpróchniałe bale, kawałki sprzętów. Patrzyła i patrzyła... A huk był wciąż straszny! 31
Dopiero jak się uciszyło, ludzie wyskoczyli na podwórze i ona też. Zaczęli grzebać i wyciągać, co można z rzeczy, i ratować, kogo się da. Dokopali się Janka Miłkowskiego i Kazi ma- glarki. Potem — rzeźniczki, a na koniec apte karza. Wszyscy byli zabici. Ale choć dalej szukali — nie było Zośki widać. To poszli, bo powiedzieli, że czasu szkoda, a i tak już nie ma gdzie tyle trupów od razu grzebać. Niech tam! Jak ją potem odkopią — to lepiej. Trumienkę przez ten czas każe zbić ładną, heblowaną i pomaluje na biało. Koniecznie na biało. I krzyżyk da na wierzch złocony. I miejsce jej sama wybierze, sama wykopie, żeby tamtędy nie deptali, nie śmiecili. Nawet ogrodzi. I znów wracała do chwili, jak Zośka weszła do sionki, a tu zadudniło, i jak z łóżka zerwała się ogłuszona, i co widziała przez okno — i tak da lej... w kółko... Stasiek słuchał i słuchał. Ale gdy ciotka po raz trzeci doszła do miejsca, że nie chcieli dalej szu kać, złość go na tych ludzi porwała! — A kto odgrzebywał? — spytał ostro. Ciotka nie pamiętała. Odpowiedział ojciec, że on też tam przybiegł, ale już pod sam koniec. I także uważał, że trudno będzie odnaleźć ciało dziewczynki — ludzie byli zmęczeni, armaty grały coraz natarczywiej. 32 Od ojca dowiedział się jeszcze, że bomba ude rzyła przed kamieniczką, wyrywając potworny lej w chodniku. Słaby domek runął sam od wstrząsu. Stasiek dawno już wypróżnił miskę i wodził bezwiednie łyżką po pustym dnie. Matka krzą tała się po izbie i porządkowała coś koło przynie sionego worka. Ojciec milczał, siedząc na łóżku. Ciotka zaczy nała znów od początku, jak to Zośka przyszła z płaczem... Myśl Staśka pracowała teraz jak w gorączce. Szybko, szybko, coraz szybciej... I wraz z tą myślą budziło się nieodparte prag nienie: pójść zaraz na miejsce i samemu popa trzeć! Wstał, miskę rzucił na komin. Zadarł głowę i ręce wsadził w kieszenie. Tak zawsze robił, gdy nagle coś postanowił. Naraz uczuł w ręku ciepłe kudełki misia. Nie cierpliwie wyciągnął go z ukrycia, podszedł do kąta, gdzie miał pudło z gratami, i rzucił go mię dzy zwoje postronków i odłamków szrapneli. Potem wziął czapkę i skierował się w stronę drzwi. — Ty dokąd? — spytał ojciec. — Pójdę do Antosia, tato. Stasiek skłamał, bo wiedział, że ojciec nie po zwoli mu odejść z domu. •i —W oblężonej Warszawie 33
Antoś mieszkał w tym samym korytarzu. Sta- i siek pędem minął jego drzwi i wypadł na po- i dworze. Od czasu jak przysiadł u nóg ciotki, przestały go dochodzić bliskie huki. Słuchając i jedząc, myślał jednocześnie z ulgą, że koło nich zelżało. Istotnie, stojąc teraz na podwórzu przekonał i się, że tu uspokoiło się zupełnie. Huczało gdzieś ' daleko. Chłopiec pędem puścił się ku miejscu kata strofy. Nie mógł pojąć, jak przed półgodziną, biegnąc tędy z workiem na plecach i mijając utworzony lej, nie zauważył, że to właśnie zdarzyło się przed domem ciotki. Teraz stanął nad nim i wpatrywał się w głąb tej przepaścistej dziury, na której dnie bulgotała woda z rozerwanych rur. Potem z lękiem przeniósł oczy na żałosne zwa liska. Z wolna odtwarzał sobie widok domku i poło żenie każdego pomieszczenia. Tu był skład apteczny: duży sklep, z pokojem od tyłu. Zakratowane okno pokoju wychodziło na podwórze. A tuż obok przytykał sklep rzeźniczki. Takiego był rozmiaru jak sąsiada, tylko z tyłu zamiast pokoju miał sionkę prowadzącą na podwórze i spory składzik. Ze składziku przez klapę w podłodze schodziło się do piwnicy. A obok była piwnica aptekarza, ale do niej prowadziły ładne, kręcone schody wprost ze sklepu. Stasiek nieraz pomagał znosić tam skrzynki i różne butle, bo wujek miał wózek i póki nie poszedł na wojnę, jeździł tym wózkiem po towary dla różnych sklepów. Za tymi dwoma, to jest: składem aptekarza i rzeźnickim sklepem, była brama, a dalej znowu inne dwa sklepy. Te jednak nie interesowały te raz Staśka. Cała jego uwaga skupiła się na tym skrawku kilkunastu metrów wzdłuż, a kilku wszerz. Jakże to teraz, kiedy stało się ruiną, było ma leńką przestrzenią! Chodził ostrożnie po deskach i kombinował. Mogła zsunąć się gdziekolwiek. Była tak drob niutka! Pamięta, że gdy raz bawili się w chowan- ki, zupełnie nie mógł jej znaleźć, choć słyszał jej głos. A ona weszła pod taką maluśką skrzy neczkę, że nikt by nie zgadł, że tam można się zmieścić! Nachylał się teraz i zaglądał w każdą szczelinę, lecz czuł jednocześnie, jak cierpnie na myśl, że nagle ujrzy jej zsiniałą rączkę lub skrawek su kienki. A przecież pragnął ją odnaleźć. I pragnął wie dzieć na pewno... Co wiedzieć? Sam nie zdawał sobie sprawy. 35
Gdzieś, na samym dnie serca, kołatała jakaś szalona, nielogiczna, głupia iskra nadziei. A może? A nuż? Może i teraz zsunęła się pod jakąś pakę? Pod kontuar na przykład? A on był przecież mocny, z żelaznymi bokami... A gdy nawet i nadzieja przygasała, to czuł, że nie zazna spokoju, jeżeli nie odnajdzie jej jak najprędzej. Wtedy pomoże ciotce tak ją pochować, jak ciotka marzy: biała trumienka i złoty krzyżyk, i... Chłopiec nagle zmienił się cały w słuch... Wkoło panowała martwa cisza, jak na opusto szałym cmentarzysku, on jednak coś posłyszał. Rzucił się kilka kroków naprzód, zeskoczył ze zwalisk, ukląkł i przyłożył ucho do gruzów. Na czoło wystąpiły mu krople potu, dygotał całym ciałem. Czyjeś szybkie kroki zadudniły po ulicy. Za trzeszczały leżące deski i huknął gniewny głos ojca: — Dlaczego kłamiesz, smarkaczu! Tak to sie dzisz u Antosia? Jeszcze będziesz teraz krył się przede mną! Myślisz, że nie widziałem cię z da leka? Dostaniesz ty ode mnie! Ty nied... Ojciec nagle urwał, przestraszony zmienioną twarzą chłopca. Złagodniał. — Nie bój się — powiedział miękko. — Nie uderzę cię, chodź tylko do domu. Dość tych nie szczęść. Ale Stasiek, nie zważając na jego słowa, po- 36 Irząsnął niecierpliwie ręką i wciąż słuchał... Wreszcie uniósł głowę. — Co tobie, mały? Tato... tam... Lalek piszczy. Marczak uczuł, jak zimny dreszcz spływa mu z karku do samych stóp. Ale!... E, chyba zdaje ci się, chłopaku! Nie, tato. Słyszę! To on! 37
Głos chłopca brzmiał tak pewnie, ze ojciec przypadł też obok i starał się uchwycić słaby, ledwo dosłyszalny dźwięk. Było to jakby leciut kie skrobanie, przerywane zduszonym piskiem. Ale tak ciche, że mogło być i złudzeniem... Wolno, uważnie zaczęli rozsuwać deski, wy bierać gruz. Szli w stronę dźwięku mozolnie, po woli, kalecząc ręce o gwoździe i różne inne wy stające ostrza. . Nie mogąc uprzątnąć całej przestrzeni, oswo- badzali tylko wąski korytarz, w który jedynie Stasiek mógł się wtłoczyć. Jeszcze odłamek deski, jeszcze parę cegieł, jeszcze łopata gruzu — teraz dźwięk staje się wyraźniejszy. _ Już i ojciec go słyszy. Pracuje w milczeniu, po ważny i surowy. Czasem odpoczywają. Trzeba przetrzeć zapro szone oczy, owinąć palce zakurzoną szmatą. __ A może to szczur? — mówi ojciec. Stasiek nachyla się i woła psa po imieniu. Od powiada mu radosny szczek. Radosny i rozpacz liwy zarazem. Raz, drugi i... cisza. — To on, tato! Spieszmy się! _ Są wciąż jeszcze na terenie podwórka. Bo do mek, z chwilą gdy runął, zasłał sobą szmat prze strzeni. . Stasiek liczy, że od właściwego budynku dzieli ich jeszcze z półtora metra. Ryje się w swym ko rytarzu jak kret. Wyrzuca za siebie drobny gruz, 38 gdy tymczasem ojciec usuwa cięzsze przeszkody, zabezpiecza boki, uważa, by na chłopca coś się nie zsunęło. Jeszcze kilka energicznych ruchów i Stasiek wpełza pod baldachim utworzony z kilku zazębio nych o siebie desek. Pod tym przypadkowo utwo rzonym daszkiem widać okratowane okienko piw niczne. I znów radosne popiskiwanie. Tym razem już całkiem wyraźne i bliskie... Z okienka wygląda łaciata mordka i przednie łapki Lalusia. Stasiek zagłębia ręce przez kraty, chwyta psia ka wpół i wyciąga przez otwór. Potem pełznie z nim z powrotem i stawia u nóg ojca. Jest tak wzruszony, że nie może powstać z klę czek. Tato, masz latarkę? — pyta cicho. Marczak drżącymi rękami szuka po kiesze niach. Ma latarkę, z nowiutką nawet baterią. Stasiek bierze ją i pełznie z powrotem. Ojciec kładzie się i zagłębia głowę w wąskie przejście. Światło latarki rozbłyska jasnym pasem, który wolno sunie po wnętrzu piwnicy. — No co, gadaj! — niecierpliwi się Marczak. Pod oknem stoją paki. Lalek po nich dolazł do okienka. W suficie dziura... aha, to przecież zejście do piwnicy, ale całe zawalone deskami... Drabinki nie widać... Na podłodze dużo słomy, i... tato... leży... 3.9
__ Kto leży?! — krzyczy Marczak, choć wie, co Stasiek chce powiedzieć. __ Zośka... — szepcze chłopiec zduszonym gło sem, jak gdyby to miała być tajemnica. I patrzy jak urzeczony w mały, niepozorny kształt zwinięty na wiązce słomy. Ale nagle po rusza się niespokojnie, wciąga zatęchłe powietrze płynące z piwnicy i zanosi się kaszlem. Szybko wraca do ojca. _ — Tato, tam jakiś niedobry zaduch. Gaz jakiś czy coś? __ Co ty mówisz? Gazownia dawno nieczynna. __ Ale tam coś dusi... Aha, znam to! To było w butlach u aptekarza... Kiedyś to wąchałem. Te butle na pewno się pobiły. Tato, spieszmy się, spieszmy, bo jak Zośka jeszcze żywa, to ją to zadusi!... Poczęli gorączkowo poszerzać wąskie przejście. W końcu stało się takie, że i Marczak mógł się tam wcisnąć. Dopełzł do kraty, spróbował. Pręty były moc ne, ale cała krata ruszała się w rozbitym murze. Marczak szarpnął ostrożnie raz, drugi, trzeci... wyrwał całość jak spróchniały ząb. Otwór jednak i teraz był za mały dla dorosłe go człowieka, musiał więc wycofać się rakiem. W gardle drapało go, oczy łzawiły. __ No, synu, gotowe. Kolej znów na ciebie. Stasiek tymczasem stał, frasobliwie spogląda jąc na Lalka. Psina robiła żałosne wrażenie: sie dział rozstawiwszy szeroko przednie łapki, robił ciężko bokami i to chował, to wywieszał języczek. Patrz, tato, jaki marny... a nie rozbity prze cież, skoro wlazł na takie wysokie paki. — Ano, tak... — przytaknął ojciec. — I nos do tego trzymał w okienku... Choć przywalone, zawsze trochę od niego ciągnęło po wietrza przez szpary... Ojciec znów smutnie skinął głową. Ale Stasiek już się otrząsnął z przykrej za dumy. — Spieszmy się, szkoda każdej minuty! Dajcie tylko chustkę do nosa. W czasie gdy ojciec szperał po kieszeniach, chłopiec skoczył ze znalezioną blaszanką do wy rwy i przyniósł wody. Złożył w kilkoro chustkę, umaczał ją w wodzie i zawiązał sobie twarz, za krywając nos i usta. W tej chwili ojciec dostrzegł na ulicy znajo mego sanitariusza. Począł go wołać: — Panie Kowalski, na minutę, na jedną mi nutę! Sanitariusz wbiegł na gruzy. — Dobry wieczór, panie Marczak! Strasznie się spieszę, lecę na punkt. — Dajcie tylko radę, panie Kowalski, co ro bić... Zaraz wyniesiemy dziecko. Ale pewnie za trute. Tu ojciec wskazał na psa, na pełznącego 41
z chustką Staśka i dodał jeszcze parą słów objaś nienia. Sanitariusz chętnie pouczył: — Jeśli nie ciężko ranna, położyć na świeżym powietrzu i stosować sztuczny oddech. Zdaje się, umiecie to, panie Marczak. Nie zrażać się. Cza sem trzeba pracować i parę godzin. Jak będzie jakakolwiek iskierka nadziei, przynieść ją na punkt. Tam lekarz już zastosuje, co potrzeba. Już biegł dalej, ale jeszcze się obejrzał i krzyk nął: __ Psu zdałoby się trochę mleka, ale skąd je wziąć? tęcz Lalek nie czekając, aż się nim zajmą, sam pochylił się nad blaszanką, chłepnął trochę wody, zakaszlał, znów chłepnął. Mniej dyszał — widać było, że z wolna przychodzi do siebie. Marczak tymczasem, zabezpieczywszy nos i usta połą zmoczonej marynarki, pełzł za synem. Chłopiec przecisnął się już przez otwór i stał na pakach. Ojciec wziął od niego latarkę i leżąc przyświecał mu. W dwóch susach dopadł Stasiek do dziewczyn ki, ostrożnie podsunął pod nią ręce i już był z po wrotem na skrzyniach. Teraz delikatnie przesunął jej bezwładną głów kę przez otwór; ojciec pochwycił ją za drobne ramionka i tak pomalutku, ostrożnie pełzli z po wrotem. _ Marczak pierwszy powstał, kazał Staśkowi zgarnąć rozrzuconą tu i ówdzie słomę i zanieść 42 w czysty kąt podwórka, gdzie rosło kilka drze wek. Stasiek uwinął się w okamgnieniu. Dotychczas nawet nie mieli czasu przyjrzeć się dziecku. Dopiero gdy Marczak ułożył ją na sło mie, wpatrzyli się obaj chciwie w jej drobną twarzyczkę, zupełnie bezbarwną, z sinymi pla mami powiek i mocno zaciśniętych ustek. — Tato, Zośka chyba... już... — szepnął drżą cy Stasiek. Ojciec westchnął i począł delikatnie obmacy wać małe kostki i oglądać ciałko dziecka. Ale poza kilkoma drapnięciami na nogach żadnych innych śladów nie było. No, Stachu, teraz do roboty. Słyszałeś, co mówił pan Kowalski: nie należy tracić nadziei! Marczak ułożył równo dziewczynkę, rozchylił siłą jej usta i ująwszy ją za przeguby rąk, zaczął wykonywać nimi ruchy, które miały wtłoczyć sztucznie powietrze do nieruchomych piersi. Stasiek trzymał jej głowę i pilnował, by usta były wciąż otwarte. Łzy jak grad płynęły mu z oczu, lały się szeroką strugą przez policzki, szyję i znikały za upyloną koszuliną. Całe zmę czenie, naprężenie, wszystkie przeżycia dzisiejsze go dnia spływały teraz tym łzawym potokiem. Tymczasem minuty uciekały szybko, a ojciec nie ustawał w pracy. Tu i tam ktoś przystawał, ktoś zbliżał się i wkrótce mała gromadka otoczy ła Marczaków. "43
Ale ojciec krzyknął, że zanadto się cisną, więc odsunęli się dalej. Lalek przywlókł się, jeszcze ociężały, ale już znacznie żwawszy, i usiadł przy Staśku, od czasu do czasu wyciągając nos i węsząc płowe włoski swej pani. Stojący ludzie szeptali między sobą, dzielili się nowiną; wciąż jedni odchodzili, inni przybywali. Wszyscy pokazywali na Staśka i przyglądali mu się z ciekawością i sympatią. Ojciec i syn nie zamienili między sobą jeszcze ani jednego słowa. Nagle jednak unieśli obaj jed nocześnie głowy i spojrzeli w stronę ulicy. Zresz tą patrzyli tam już wszyscy. Widocznie nowina dotarła do mieszkania Mar czaków. Obudziła ona z drętwoty Zośczyną mat kę. I w tej chwili dopiero biedna kobieta jakby zrozumiała ogrom swego nieszczęścia. Biegła te raz z wyciągniętymi rękami, potargana, szalona i krzyczała rozdzierająco: — Zośka! Zośka! Moja Zośka! Dopadła do nich i nie wiadomo, co by zrobiła na widok dziewczynki, gdyby Marczak nie krzyk nął groźnie: — Niech bratowa będzie cicho! Nie wolno nam przeszkadzać! Wtedy obydwoma dłońmi przycisnęła usta, jak by zduszając nieposłuszny głos, i osunęła się na klęczki. Tłumiła nawet oddech, tylko wielkimi, przerażonymi oczami wpatrywała się w dziecko. 44 Minęła już prawie godzina zabiegów. Marczak po raz chyba czterdziesty spojrzał na twarz dziewczynki. Nareszcie! Śmiertelna siność warg i powiek ustępowała bladości. Po kredowych policzkach zaczął się roz lewać delikatny różowy koloryt. Marczakowi za- łopotało serce, ale jeszcze nie dowierzał sobie. Pracował w dwójnasób. Po kwadransie przerwał, nachylił się i przyłożył ucho do piersi dziecka. Serduszko biło cichutko, ale równo. Staśkowi wystarczył uśmiech ojca. Zrozumiał! Ledwo się trzymał, żeby nie zacząć skakać i krzy czeć ze szczęścia! Ojciec kazał przynieść wody. Ktoś podał ku bek. Zrosił jej skronie i wlał do ust parę kropel. Połknęła. Oddychała coraz wyraźniej. Teraz trzeba prędko do doktora!
Ruszyli. Pierwszy szedł Marczak z dziewczyn ką na rękach. Tuż za nim, śmiejąc się, szlocha jąc, szepcząc coś na zmianę, spieszyła ciotka, a Stasiek z Laikiem — z tyłu. Za nimi ciągnęła grupka widzów. Punkt sanitarny był obok Marczaków. Doktor wiedział już o małej. Ucieszył się, gdy ją osłu chał. — E, to nie jest tak źle! Za kilka dni i śladu choroby nie będzie! A przygotowując zastrzyk, dowodził: — Z tego, co słyszałem, wnioskuję, że było tak: dziewczynka, wskutek wstrząsu i upadku do piwnicy, zemdlała. W stanie omdlenia nie oddy cha się tak głęboko jak normalnie, nie mogła więc wchłonąć tyle zatrutego powietrza, ile w innym wypadku by wciągnęła. Z drugiej strony widać, że te płyny zdołały niedawno przesączyć się do piwnicy. Inaczej trudno byłoby tam jeszcze zastać żywą psinę. Ale czas najwyższy było już oboje stamtąd uwolnić! Bo jeszcze z godzinkę, a i mój zastrzyk byłby zbyteczny. Tak, tak, panienko! Doktor napełnił już szprycę. Stasiek wysunął się na podwórze. Tu otoczyli go ludzie. Cała gro mada. Dorośli i dzieciaki. Chyba z całej ulicy się zbiegli! Wszyscy wiedzieli, że uratowanie Zosi to tylko jego zasługa. Sypały się pochwały. Niektórzy kle pali go po plecach... 46 Sklepiczarka napełniła mu kieszenie pestkami słonecznika, jakaś staruszka ściskała go czule i mówiła ze łzami: — Dzielny, dzielny chłopcze! Stasiek nie pojmował, co zrobił takiego nad zwyczajnego... Po prostu chciał Zosię odnaleźć i udało mu się. A że mała żyje, to przecież nie jego zasługa,, tylko, ot — szczęście. Innych przygniotło, a ją nie! Wzruszał więc ramionami, nie słuchając pra wie tego, co do niego mówią, gryzł pestki i pa trzał niecierpliwie, kiedy Zosię wyniosą. Wreszcie pokazała się ciotka z ojcem i Zosią na ręku. Poszli do mieszkania Marczaków. Tu ułożono dziewczynkę na posłaniu Staśka, przyoknie. Była przytomna, tylko bardzo słaba. Nawet mówiła już cichutko. Kiedy starsi odeszli od łóżka, przysunął się Stasiek. — Zosia, coś ci przyniosłem. Widzisz misia? Akurat miał taką przygodę, jak ty. Tylko płyciej siedział. Ładny, co? Posadził na kołdrze brunatne stworzonko. Dziewczynka wzięła je drżącą rączką. — Bardzo śliczny — wyszeptała. Przyłożyła zabawkę pieszczotliwie do policzka. Zaczynała drzemać. Chłopiec odsunął się na palcachj 47