ania351

  • Dokumenty1 556
  • Odsłony82 517
  • Obserwuję68
  • Rozmiar dokumentów49.8 GB
  • Ilość pobrań55 929

Tadeusz Breza - Mury Jerycha

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :10.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Tadeusz Breza - Mury Jerycha.pdf

ania351 Dokumenty
Użytkownik ania351 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 114 osób, 62 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 170 stron)

JĄDEUSZ BREZA MURY JERYCHA Czytelnik r o .

Zamyśliłem sobie powieść dosyć ambitnie, zwłaszcza jeżeli cho­ dzi o rozmiar. Stolarz z anty­ kwariatu, z którym dużo gada­ łem i o niej też, powiadał: — To będzie książka-gmach! — Nie będzie! Nie mogę ruszyć poza gotowe dwa tomy, nazwa­ ne łącznym tytułem „Mury Je­ rycha”. Kiedy zacząłem pisać, wszystko było jeszcze takie wy­ raźne; dzisiaj zjawiska i ludzie, i spory zasłoniły się czasem póź­ niejszym. To, co potrafiłem napisać, usta­ liłem w sposób następujący. Że­ by spróbować złączyć walory powieści politycznej i psycholo­ gicznej. W powieści psycholo­ gicznej występują prawdziwi lu­ dzie na tle życiowym, które jest

^JdueltnK J b w L -

I I Całą noc ze środy na czwartek Jelski jechał pociągiem. Nad ranem zbudził się, przewrócił na bok, wyjrzał oknem. Stale to samo — pola wąskie jak deski, kępki drzew, laski podobne do mazurków, rzeczki przyjmujące za dobre kapkę swoich wód, dzieci znieruchomiałe, każde z jakimś patykiem, ludzie bez­ myślnie zdziwieni koleją. Jelski podparł się i patrzył w ich rybie, zasłuchane oczy za szybą. Wszystko pędziło szybko pod włos, wyślizgiwało się, poszatkowane, zielone, przysadkowa- te. — Jak w dzwonie — szepnął — zapuszcza się człowiek w te prowincje, jak w dzwonie podwodnym. Strach, co to za życie. Wyjść w nie — to to samo, co w noc. Gna człowieka co prędzej do domu. Zabawne jest tylko na chwilkę wyjrzeć i galopem do swoich. — Czy to się już ubierać? — zastanowił się. — Et, jeszcze czas. Albo niedobrze tak leżeć, kołysać się i straszyć samego siebie życiem po małych miasteczkach. Ot, jak to! — objął spojrzeniem małą stacyjkę. Pociąg ani tu zwalniał: co mu po niej! — Drażnić się z sobą, w myśli skazywać się na Mławę czy Tłuszcz, a samemu siedzieć w pośpiesznym, niczym na tronie, cały jakby w futerale z czerwonego pluszu, z głową peł­ ną poleceń, plotek z ministerstwa, które nie da się zmarnować swemu pupilowi. — Może umyć się? ChybaI — postanowił. Pogrzebał w wa­ lizce. Wszystko jest, co trzeba. Mydło, maszynka do ostrzenia, żyletka, gumowy portfel wypchany mydlarskimi delikatesami. Każdy składnik z osobna wypróbowany, każdy pachnie zagra­ nicą. Pamiętają jeszcze o człowieku koledzy, przywożą, przy­ syłają, żeby się można było skropić hizopem lawendy, przyjąć 7

w mydle, w pastach, w kremach ostatnie namaszczenie angielsz­ czyzną! — To by była szczotka — mruczał Jelski i odkładał szczot­ kę do ubrania — to by było do butów — i dołączył do niej kwadrat żółtej flaneli — to by była chusteczka — położył ją na wierzchu. — I to będzie wszystko! — osądził. Ale w obu umywalniach ktoś już zasiadł, choć wagon wy­ dawał się w drodze nie zatłoczony. Więc wrócił. Czasu jeszcze dużo. Nie ma się czym przejmować. Zresztą, w najgorszym wypadku ileż to razy przyjeżdżał człowiek brudny do miasta? I tak gdzieś się trzeba zatrzymać. Jakiś hoteli Zawsze na pro­ wincji bywa jeden reprezentacyjny, a w nim kilka przyzwoitych pokoi dla gości z wielkiego świata. Jelski ziewnął i rozparł się. — Trzydzieści lat! — pomyślał — a jednak już męczę się nocą w wagonie. Młodość, młodość, nie ta jednak co niedawno! Mimo tego nie zamieniłbym się. Co dojrzałość, to dojrzałość. Ma się jakiś inny wzrok. I tę spokojną pewność siebie. I to objęcie całości. Tylko dalej tak ogarniać ludzi, sprawy, świat. Będzie z tego znaczenie i władza. Bo przecież tylko tacy jak my... — I twarz mu spoważniała. A naprzeciw niego wojskowy spał dalej. Gazetę, którą pod­ łożył pod buty, całą zmierzwił, płaszczem rozrządził niegospo­ darnie, skupiwszy go w przeważnej mierze na barkach i pier­ siach, czapką coraz to osłaniając oczy zwichrzył sobie włosy, czarne, w kruczych kępkach klejące mu się do głowy, śliskie jak pijawki. To mi niezdara! Żeby też móc być podobną oso­ bą: cóż za zimno i niewygoda. Pewnie jakiś zapadły garnizon. Jelski wstrząsnął się, wstał po pled z półki, pociągnął, pled powlókł za sobą książkę, która z całej wysokości spada na wojskową głowę. Jelski martwieje. Pospać tak w poniewierce — to pośpi, ale w łeb sobie dać nie da. Wykropi awanturę. Wojskowy jednak patrzy w wytrzeszczone oczy Jelskiego i dąsa się: — Mógłby też pan uważać I Potem się poprawia, trochę rozluźnia ucisk, w który go otępienie wtłoczyło, i sarka: 8 — Trzecią noc tak człowiek w wagonie. — Następnie od­ wraca się i znów nasuwa swoją czapkę. Jelski jeszcze raz przeprasza stokrotnie. — Takie to ich ży­ cie! — zastanawia się. — Siedzą po jakichś dziurach całymi miesiącami, aż nagle im coś wypada i zaczynają się tłuc po kraju aż do utraty tchu. Głupie urządzenie. Tylko że jakie może być inne dla kogoś takiego? — I Jelski wybiera delikat­ nie spomiędzy płaszcza i pluszowego oparcia kartki, które się rozsypały; nagle ogarnia go uczucie zniechęcenia, los go naraża również na pewne trudności. Za całe przygotowanie do sprawy obeznać się tylko z pismem premiera do wojewody — to mało. Jeszcze gdyby wojna czy zamach stanu. Ale niel Tylko że nie ma sposobu na tych, co na jednym czy drugim wyrośli. Zawsze będą nie głową myśleli, ale wojaczką. To dopiero poprawimy myl Którzy znowu wszystko myślą pokojem! Jelski otworzył książkę. Zajrzał na koniec. Prawie pięćset stron! I jeszcze ze dwie takie są w kuferku. Może cieńsze, może grubsze. Nic się nie da zrobić. A właśnie trzeba było się zjawić, dopatrzyć poleceń premiera i w razie czego spokojnie podjąć rozmowę. Jest się władzą, do usług, ale i racją! Proszę posłuchać. — I wtedy wytoczyć przed nich wszystkie argumenty. Z całą po­ wagą i z całą gotowością. W kwestii administracji tak a tak, względy stanu takie a takie, historyczne znowu inne. Jak je państwo znajdują? Wzrok Jelskiego przechodził z uwagą spi­ sem rozdziałów. Coś by warto głównego wyłowić, jakąś grun­ towną zasadę. Prawną, konstytucyjną, rozumową słuszność Żeby nie ucinała gadania, ale stała się końcem wahań. Właśnie z tych książek wynaleźć taką nieodwołalność. I ubrał ją w sło­ wa osobiste, nie gazeciarskie i nie wiecowe, i Boże broń, nie prokuratorskie. Tylko jak gdyby je podszepnął instynkt naro­ dowy, sprężysty, trafny, rdzenny. Cóż on by na to powiedział? Jelski zaczął czytać. Ale tym jeszcze najątrzal tremę. Cóż to za łapanie faktów, dat, nazwisk, jak przed egzaminem! Tu królowi stawia się w książce plus, tu mu się stawia minus. Jakaś diabelna buchal- 9

tcria. A w następnych wydaniach tej monografii autor przyda jeszcze jeden rozdział: powtórny pogrzeb albo: miejsce wiecz­ nego spoczynku. — Przecież to też są jego dzieje, taki spór, taka ekshumacja, taki pochówek. Jak przeniesienie zwłok Na­ poleona! Mgliście oglądał Jelski w pamięci strzępy wierszy, potem jakieś francuskie imiona, tych wszystkich, co po niego jechali, na zawsze tym zapisani w historii. Głupia rzecz, zaklął pomyślawszy o sobie, głupia tak dać się złapać na później w podręcznik. Może to idiotyczne, co robię. I będę już taki widniał na zawsze, od kiedy mnie po latach wygrzebie jakiś naukowiec pisząc pracę o drugim pogrzebie Stanisława Augu­ sta. — Et — mruknął — co się mam przejmować! — Lecz przestał czytać. — Lepiej naostrzyć żyletkę. To ten się znowu obudzi — spojrzał na oficera, którego sen wynosił na po­ wierzchnię ocknięcia. Odkręcił wieczko tubki z pastą do gole­ nia i powąchał. — Niby niczym, a jak pachnie! — zadziwił się. Pized ocza­ mi wyrósł mu Dykiert, kolega ze szkół, z uniwersytetu, z pierw­ szych lat pracy społecznej. To on, wracając na urlop czy z ku­ rierki, zawsze mu jakiś drobiazg przywoził z zagranicy. Ten pled, bez cła — Jelski sięgnął pamięcią — ileż kosztował? grosze. To także od Dykierta. Siedzi teraz w centrali. Bieda­ czysko — westchnął — co też on ma z tym swoim bratem. Jelski poczuł, że mu się robi gorąco. Oblała go fala gniewu. Ten brat był od nich młodszy o rok, zaniedbany w ubiorze, nieruchawy i najzdolniejszy w całej szkole do matematyki. Po kim brak elegancji, nie wiadomo; cała rodzina taka o siebie staranna — bo matematyka po pradziadku, profesorze Szkoły Głównej, krągłolicym panu z portretu w salonie. Zapatrzył się Jelski w ten salon. Dobra rzecz być z podobnej rodziny! I tak osądziwszy pożałował siebie. Dostatek, tradycja, krewni, pół na pół na wsi i w mieście. I to na jakich stanowiskach! W try­ bunałach, w magistracie, w kurii, w towarzystwach kredyto­ wych. Nie ma dla takich zmiany rządu. Szankowski panowie od lat. Mieszczańska konserwa. Każdy z nich łożył, dawał, popie- to rał. Zawsze we wszystkim zajął obywatelskie stanowisko, po głębokim namyśle uczynny, nieodzowny w każdym komitecie pożyczki czy uczczenia; koniec końcem umierał na koszt mia­ sta, uniwersytetu czy państwa. A brat takiego — to ma wieś! A jak nie brat, to kuzyn. Wielki dwór gdzieś na Litwie czy w Galicji czasem bliżej — jakiś ogrodowy folwarczek pod Warszawą. Zjeździł to wszystko Jelski w charakterze kolegi. Wziął również udział w pamiętnych obradach ich najbliższego kółka po skończeniu prawa. Co począć z życiem? Jak się do rzeczy zabrać? Jak je rozegrać? Przyszłość tego kraju należy do najzdolniejszych. Więc czyż nie do nich? Jelski już ślęczał nad pracą doktorską i wiązał je z urzędowaniem. Profesor wcisnął go do ministerstwa opieki społecznej, temat pracy łą­ czył się z robotą, nauka z urzędowaniem. Teraz tylko poszerzać to, wznosić się, obrastać i wreszcie przejąć w swoje ręce pań­ stwo. A dla siebie osobiście czego się spodziewają? Nie, to nie oni, to po nich! Po tych najlepszych w seminariach, najmocniej­ szych w studenckich dyskusjach, zdolnych człowieka przeko­ nać nie na wiecach, lecz przede wszystkim w układach; po tych uświadomionych, światowych, świetnych, władających słowem i piórem, przygotowanych na zachodnią miarę. I znów się Jelski namarszczył i nadął. — Takie były moje początki, a obecnie taka przystań! Bo zamknęły się lata zapału, lata ciekawości i niepokoju. Lata pierwszych stawek. — Zda­ liśmy już na majstrów — powiedział mu raz Dykiert. Teraz tylko czekać i czyhać, gdzie się jaki warsztat nasunie. Już Kar­ nowski został wiceministrem, nie z polityki ani z wojska, o nie! Właśnie z takiej szkoły jak oni, warszawskiej intelek­ tualnej formacji. A Latkiewicz, bajeczna kariera! Dostał de­ partament mając ledwo po trzydziestce. Ich druh, ich rocznik, kolega z gawęd na folwarku pod Warszawą. Ta formacja to niezła rzecz. Żeby tylko nie to czekanie, przeklęte czekanie, do którego człowiek już tak nawykł, że w najlepsze stało się częścią życia. Bez zgryzot, bez strachu, w absolutnej pewności siebie, w uznaniu swoich jakości. Bo jak nie my — to kto? Odsunął od siebie książkę stanowczo. Nie należy w niczym

przesadzać. Nie udało się wystąpienia przygotować, no to na przyszły raz! I tak się tych ludzi przerasta. I tak się jest dla nich kimś z góry. Można wykręcić się sianem. Alboż to brak ogólników. Jelski popatrzył przez okno. Las, lity, szczery las, bez dróg i szlabanów. Bramura, pomyślał, ta Bramura, to właś­ nie gdzieś tu. Mieć taką puszczę na Bramurze. Jak to tu jest? Czy podobna ją znać na wylot? Ileż to może być tysięcy hek­ tarów? Dwadzieścia, dwadzieścia pięć. Straszny majątek! A jeszcze do tego zamek. Jakaś wieżyczka mignęła za oknem. Jelski za późno się poderwał. Pooszła! Dalej po obu stro­ nach walił las. Wydzierać go państwu dziwna rzecz. Proceso­ wać się z nim w imię historii! Jelski posmutniał. Historia, zastanowił się, historia! Co to z nią w ogóle za sprawa. Przez nią rodzina Krystyny za łeb się wodzi z sądem o ten las. Przez nią on teraz jedzie, żeby kośćmi w rozsypce zatkać kryptę pod wiejskim kościołem, i może palnąć głupstwo. To właśnie! Nic się z nią nie wie. I skoro zmieszać ją z życiem, ten dziwny wstyd! Sztuczność, zwiewność jej dzisiejszych interesów. Cóż tu może mieć do tego urząd? I szczególnie o to Jelski był na siebie zły, że własny rodzaj zdradza, że nie zgadza się z sobą, że sprawę upraszcza. Jak ta nieokrzesana starsza wiara nieuków, pro­ staków, barbarzyńców, przypadkowiczów za całe przygotowa­ nie, których powoli ma się zastąpić rzeczywistą, staranną elitą, wyborem jednego pokolenia. - Powinno się to znać! — ale zanim w książce odszu­ kał miejsce, gdzie przerwał, coś go przymusiło, żeby przed sie­ bie spojrzeć. Oficer się na niego patrzył. Siedział niezgrabny, rozbity zmęczeniem, przygarniał pal­ cami włosy do tyłu, jakby się za nie ze snu wyciągał; czesał się, ale twardy, zwichrzony porost, traktowany tak grubym grzebieniem, nie chciał przywarować. Drugą rękę wojskowy wsunął w otwór rozchełstanej koszuli i drapał się po pier- * siach ruchami pełnymi niezadowolenia i nudy nie oczekując, by od tego zabiegu mogło swędzenie skóry ustąpić. Twarz jego była jak gdyby nie wypakowana ze snu, nie uporządko­ wana wedle jakiegoś założenia, jeszcze bez żadnej miny, roz­ lazła, powleczona tłustością i pyłem. W tym jedne oczy na serio wzięły przebudzenie. Już nagotowane do spostrzeżeń, choć jeszcze leniwe do zetknięć. Oficer wzrok wycelował w Jel- skiego. Nie bardzo ostry, nie bardzo ciekawy, tylko że to już weszło mu w krew podobnie sobie ludzi brać na widze­ nie i powoli z nich prawdę wydobywać. Jelski pierwszy za­ gadał, coś o książce, że mu się nie wiedzieć jak zaplątała w pled. W taki nieład od razu rzeczy popadają, tylko do wagonu wejść! — Ot co, lokaj by się panu przydał! — użalił się nad Jelskim wojskowy z ugrzecznioną i potulną miną. Jakże było wziąś jego słowa za prztyczek. Jelski uśmiechnął się. Też pomysł! On w podróży z loka­ jem! Jak hrabia. Może się takim wydał swemu towarzyszowi. — Pan mnie, zdaje się, bierze za dziedzica! — rzekł i po­ chylił się z całym powabem. Pomyślał: Co najmniej godzi­ na drogi. Jak nie czytać, to jeszcze najlepsza rzecz pogadać. — A tymczasem oficer przeciągnął ręką po twarzy umorusanej snem. — Jak nie dziedzic, powiedział sobie, to pewnie urzęd­ nik. Z tych, co to państwu służą z galanterii. Bukietowy ro­ dzaj. — To już nie będę brał pana za nic! — postanowił z całą poczciwością. Po czym wyprostował się, usiadł z nogami na ziemi, zadzierając je kolejno, by obmacywaniem po butach zbadać, czy parzą nagniotki. Naraz syknął. — Niedługo chodzić się już nie będzie mogło — a po­ tem, jakby się radząc Jelskiego co do swego losu, dodał: — Chyba zaczną człowieka nosić jak Chinkę. Jelski spoglądał na buty, ale nie śmiał wystąpić z uwagą. Oficer sam się wytłumaczył: — A ściągać, panie, toż dopiero męka. — Ale jakże jej sobie od czasu do czasu nie zadawać — rzucił Jelski dumny z konceptu, i uśmiechnął się, choć w stra­ chu, czy oficer nie weźmie tego za zaczepkę. Ale oficer nadal wpatrywał się w Jelskiego nieruchawo, teraz może z odcie­ 13

niem powagi. — Tak, to jeszcze jeden z tych bubków — my­ ślał — wykręcających się od pracy sianem, ministerialnych paniczów od zagranicy i mędrkowania, którym w głowie tylko nowość. I to, żeby państwo miało świeży model. Najważniej­ sza rzeczI Ci by je dopiero ubrali — tu zaklął w duchu — tak samo jak siebie, z całym uszanowaniem dla ostatniego żurnalu I Do tego on się już nie nadawał. — I tu oficer wzrok opuścił. Spojrzał po książce na stoliczku. Coś mu przez głowę prze­ mknęło. Oczywiście! Rzecz wypadała na dziś czy na jutro. Sama sprawa, nie jego sprawa. Tyle że powinien o wszyst­ kim wiedzieć. Co to miała być za sztuka z tą trumną? Jakaś moskiewska złośliwość. Memento czy figiel. Kamień do na­ szego ogródka. Czasy, co to ani chwili, ani złotówki na mar­ ne, a tu tańcuj po kraju z tym królem, czy co? Śledzić się bę­ dzie druki, tajne komunistyczne gazetki, jak tam oni o tym kawałku napiszą. Że nic czy że źle. Nagonka. Jeżeli tak, to widoczna zła wola. A jeżeli w takiej chwili zła wola, to już się o tej Moskwie coś wie! Oficerowi myśl o niej nie dawała spokoju. Więc ze złością pomyślał o Stanisławie Auguście: — Zawsze ten sam, zawsze rosyjskie narzędzie. — Podniósł oczy na Jelskiego, znów wzrok nieruchomo zawiesił. Przypomniał sobie: — Na tę ceremonię, zdaje się, miał przyjechać jakiś gość z Warszawy. Może to i ten. — Cóż, pan mówkę przygotowuje na pogrzeb — pokazu­ jąc na książkę o Poniatowskim odezwał się z głupia. Jak zro­ zumie, to ten. Jelski wyraźnie się stropił. Premier sobie zastrzegł zupełną tajemnicę. A tu raptem z jawną aluzją wyrywa się ten oficer. Obejrzał mu dystynkcję i kołnierz. Kapitan piechoty. Pewnie z okolicznego garnizonu, ale żeby taki dochodził do podob­ nych informacji I Jeszcze próbował chwyt odparować, napo­ mknął, że przepada za historią. Ale załamaniem głosu się zdradził. Kapitan już wiedział, co chciał. — Historia — powiedział znów tym swoim ślamazarnym, 14 nieporadnym głosem — to dobre dla magistratu. Na nazwy dla nowych ulic. A taki — i machnął ręką. Nie, jego oficerskiej głowy nie trzymało się podobne wy­ kształcenie. Za młodu w tym rodzaju czegoś się tam uczył, ale nic nie pamiętał! — Kazicowi dać człowieka — mówiło się o nim w biurze. Papier czynił go nieszczęśliwym. Żywy człowiek — oto coś, z czego dało się prawdę wycisnąć. Lecz urzędowanie, akta a, nie daj Boże, druki, przy nich kapitan się tracił. A ten tu mu wyjeżdża z dziejami i z książką. Jelski jego nastrojów nie odgadywał. W kilku ładnych zdaniach po­ uczył oficera, że państwo wiele zyskuje na kulcie swej historii. Kozic był zły. Jest też czym sobie od rana zawracać głowę. Każda rzecz powinna pilnować swojej pory. Zwłaszcza taka nikomu potrzebna. I zawrzał po tej refleksji. Mało to roboty rzetelnej, żeby mu się jeszcze na biurko zwalał pasztet z nie­ boszczyka na tysiąc lat temu. Nie, to Chrobry był sprzed ty­ siąca, po omacku wstawił w myśl tę poprawkę. Ale od tej szarej, zamazanej czeluści, którą była dla niego dawność, Ko­ zic jeszcze mocniej zagorzał. Przeleciał mu przez głowę jed­ nym pomknięciem dziesiątek kirysów, pasów złoconych, pod- golonych łbów. Na scenę z nimi czy na obraz, ale okadzać tym rzeczywistość — po co, na co, kogo to ma zamroczyć! Mało w świecie załgania?) Na historię ludzi u nas nabieraćI Jeszcze czego! Przerwał Jelskiemu, kiedy ten, już się tocząc w temacie, powiadał: — Jesteśmy przecież dalszym ciągiem — Iii — zapiszczał — żaden dalszy ciąg, ale nowi właści­ ciele. Państwa zaborcze zbańczyły i myśmy to po nich kupili z licytacji. Nie mamy żadnych zobowiązań. Nikim się tu nie potrzebujemy krępować. Jelski uśmiechnął się mimo woli, wrażliwy na paradoksy jak na łaskotki, łagodniej już rzekł: — Tak, ale my jesteśmy ta sama rodzina, to nie poszło do nowych rąkl — Ta sama, nie ta sama — w zgryźliwym znudzeniu przed­ kładał oficer — wszystko jedno. Co nam z nimi wspólnego. Ani mi za tymi dawnymi Polakami, ani za nowymi; na wady 1 *

biorąc, to nie mamy sobie co wymawiać, tylko gdzie to za­ pisane, żeby się im od nas co należało. Wleźliśmy w nowe gospodarstwo, byl tu przed stu laty właściciel identycznego nazwiska, kuzyn nie kuzyn, można mu dla pamięć* pomnik postawić, ale przewracać w czymkolwiek jego dawny porzą­ dek! I tym się jeszcze nadwerężać! Takiej dziury się nie za­ łata. Machnąć ręką na stare zgryzoty, z których się nic nie ro­ zumie. Po co siebie łudzić. Jelskiemu przestała smakować cała ta sytuacja. W śmiałej myśli dokazywać cudów — to jego rola, nie żeby mu z czymś podobnym występował byle szaraczkowy oficer. Patrzcie! Za­ chciało mu się, Jelskiego będzie zaskakiwać! — Rządu nie było — oświadczył z namaszczeniem — ale był naród. A jeżeli był naród, to była historia. Cały czas na­ ród i jednym ciągiem historia. Więc nie było przerw. Kozic zachichotał dobrodusznie. Co on już się przez po­ dobne gadania ludziom nie napsocił. — Były, panie — wyrzekł głosem głęboko i naiwnie prze­ konanym. — Wznawiała się historia, jak naród robił powsta­ nie. Powoływał władze, wojsko, rząd. Wtedy, godzę się z pa­ nem, następowała historia. Ale bez tego, teraz zgódź się pan ze mną, nie ma historii. Bo historia to ministrowie, to sejm, to polityka, całe to kierowanie. To, o czym są akta. Tylko z nich jest historia. Naród, proszę pana, to morze. Historia to to, co po wierzchu. Prztyknął palcami w książkę na stoliczku, potem przy­ tknął je do nosa i powąchał. — Ja, zdaje się, wyniuchałem, po co pan jedziel Jelski nie bardzo wiedział, co ma odpowiedzieć. — I nawet zazdroszczę panu. Krzywdy pan klientowi nie zrobi. Miła robota. Nie to, co moja, żywych, panie, wkopy­ wać i grzebać. Tu się zwrócił w okno. Domki pokurczone, zżynki pól, zno­ wu zbiegowisko chałup, grupka chłopów chwilkę postała spo­ glądając na pociąg, aż się rozpadła. Kozic patrzał na ludzi, bo co człowiek, to człowiek. Tylko w nim siedzi ważność. 16 Reszta świata to podmalowanie. Trochę tego więcej czy mniej, trochę tak czy inaczej — wszystko mi jedno — powiadał. 1 nic kłamał. Za niczym w życiu się nie obejrzał, na niczym oczu n*« zatrzymał, tylko na ludziach. Ubranie, niech będzie wygodne; samochód, niech cię wiezie; meble, obrazy posta­ wić czy powiesić, dobrze, ale czy jest po co oczy przykuwać? Przecież się nie odwiesi! Podobnie książki. Nie żeby Kozic nigdy nic nie przeczytał. Z chęcią! Tylko komu potrzebne, by o tym wciąż mówić. To czemu nie na temat pierwszego lep­ szego odbicia na wodzie! — Spojrzysz — ciemnozielona twarz faluje. Jest. Odchodzisz, zabierasz, co twoje, woda ściąga, co należy do niej, i nie ma żadnego gadania. Co może być więcej 0 książkach? Dopiero kiedy się dwu ludzi spotka, świat się zarzyna. Reszta to jarzyny — śmiał się Kozic — człowiek to mięso. — A wódka — zbijał go z tropu kolega. — Także nic nii' warta? — Warta — przyznawał kapitan i z całą oczy­ wistością stwierdzał — ale dopiero, jak nalejesz w czło- vt ieka. I właśnie jemu wypadło być psem gończym za ludźmi, ła­ pać ich do więzień czy pod słupek. Za co? Za bazgranie po notesach, za druczki, za te wszystkie kombinacje pozbawione pełnego ludzkiego istnienia. Gdyby sobie kiedy wspomniał na słowo: inkwizytor, siebie by ujrzał i potępił w tej nazwie. Taki się również czepiał ludzi za faramuszki. Żywe, uchwytne 1 prawdziwe psuł, niszczył, kaleczył dla spraw oderwanych. Kozic się złościł i smucił, że na głowę upadł. Ale robił, co do niego należało, zęby zacinał i łapał. Łapał i łapał. Tych od Papary także, akurat takich samych, niemądrych i upartych jak tamci z lewego kraja, tylko że do tego wszystkiego włażą­ cych mu prosto w ręce. Trochę ich było nadusić, a każdy za­ raz s>pał siebie i drugich. — Tak to głupstwo z człowieka wyłazi — mawiał z ubolewaniem, nierad ze swoich zysków w tej partyjce o fraszki, granej zanadto poważnie. Przyjrzał się znów Jelskiemu, który się na niego zagapił. Ten też z tych, co to dla nich świat to papier — poddał się tej myśli ze złością. — Ale taka już widać musi być nasza 2 — Mury Jerycha 17

rzeczywistość! — i tym ułagodzony zelżał w swej niechęci, choć nie poweselał. — Grzebać człowieka, ho, ho, ho! — sam do siebie się nad tym cudował — dzisiaj umieją. Ja właśnie w tym pra­ cuję. Rzecz jest taka, panie, że obecnie przekonania zalicza się do spraw zakaźnych. Zatem podejście obowiązuje profi­ laktyczne. Nie wolno czekać, aż sprawa wybuchnie. Jak, pa­ nie, zarazek stwierdzony już dzwonić po karetkę! Czasem dzwoni doktor, czasem ja. To zależy od rodzaju choroby. No i podług choroby — karetka. Pacyfista! — przemknęło na początku przez głowę Jelskie- mu, ale w miarę jak oficer mówił, na tyle się stało wyraźne, o co tamtemu szło, że Jelski, podejmując jego ton, zagadnął: — A teraz węszy pan głównie za jaką zarazą? Lecz Kozic należał do ludzi, którzy z trudem utrzymują język za zębami, byle ich o nic nie pytać. Zaczepiony, byłby umilkł, gdyby się nie utwierdził w pewności co do zawodu Jelskiego. Przenikliwością musiał się pochwalić. — Ja jestem — rzekł — kiper od komunistów, ale jak na mnie od kogo zaleci urzędnikiem, to i ministerstwo mu rozpoznam! — I zaśmiał się zachwycony sobą. Jelski był nim coraz mniej. Ale im bardziej go wojskowy raził, tym korciła go mocniejsza chęć, aby z nim gadać. Tę ochotę zresztą zabarwiał lęk. Co też o nim wie? — Brawo — rzekł — teraz to pan trafił. Po czym to się nąs poznaje? A przez ten czas myślał: — Pewnie sobie tylko mnie przy­ pomniał, gdzieś w Warszawie widział, lecz trzeba mu pod­ bijać bębenka, że zgadł. — A Kozic wypowiadał charakte­ rystykę : — Panowie są we wszystkim prawie jak ktoś. W językach prawie jak cudzoziemcy, ubrani prawie na hrabiów, towa­ rzysko oblatani prawie jak światowcy, umysłowo jak docenci, w koncepcjach politycznych jak mężowie stanu. Ale — pra­ wie! Kiedy widzę kogoś, kto w każdej rzeczy jest prawie 18 kimś, a w niczym nie jest całkowity, stawiam na to, że to pana kolega, i wygrywam. — Albo, że to ja! — Jelski zażądał jeszcze tego potwier­ dzenia. Dla niego to przestały być żarty. Lecz Kozic, jak zaw­ sze, cofał się przed pytaniami. Podłubał palcem w nosie. Po­ patrzył. Otarł chustką. — Et, lepiej, mówię panu, będzie się umyć — zadecydował w końcu. Nie wiadomo czy to miał być wybieg, żeby zmienić temat, czy wyrok na brud rąk. Po chwili dodał: — Dobrze oczu człowiek nie przetarł, a już bajdurzy — i powiedział to takim smutnym tonem, jakby chciał, by go Jelski jeszcze po­ cieszał. Tymczasem wcale tego nie potrzebował. Świetnie mu ro­ biło, ile razy mógł takim ministerialnym lalkom przyciąć. Kró­ lewiczom, paziom, cherubinom państwowym, zamkniętym w swojej rzeczywistości jak w reprezentacyjnej loży, w arce przymierza, w miejscu świętym. Kozic nie był anarchistą. Rząd — fco rząd. Trudno inaczej. Niektórzy ministrowie na­ wet mu się podobali. Ale na co był cięty, to na ich młódź. Tę dobraną, desygnowaną do spadku, lekko nadążającą. Dech mu zapierało ńa myśl, co państwu z nich przyjdzie. Królowa­ nie nijakich. Śluzu z nosa i chrząstek. Taka ich kość i krew! Na Jelskim swoją miną zrobił wrażenie, że się cofa, prze­ stał więc się go strachać i, patrząc nań wzrokiem jak na ma­ luczkich, pomyślał: głupi wał. Z tych, co to są za krzepą i trzymaniem za mordę. Z tych, za którymi już się niebawem zamknie przeszłość, kiedy się wreszcie zakończy królowanie rzemieślników. A miejsce chłopskiego rozsądku weźmie myśl klarowna, zrównoważona i światła. — Radcę Dykierta zna pan? — oficer postawił mu to py­ tanie raptem i na pewniaka. Gdzieżby się tacy nie zwąchali. Już można było podpisać analizę. Jedna paczka! Jelski przytaknął skwapliwie. — Czyż Dykiert nie świet­ ny urzędnik! — W tym sporze, który tu szedł wzdłuż słów, czy nie był pysznym argumentem. Zdolny, zręczny, oddany swej pracy, z głową o szerszych horyzontach, doskonale przygoto-

wany. A przed oczami Kozica stanęła kanciasta, zorana twarz o tępym, chłodnym wyrazie, o ustach mięsistych i zaciętych. To nie był radca Dykiert, to był jego. brat. Jeszcze nie sie­ dział. Ale to tylko kwestia czasu. Chroniło go jedynie na­ zwisko. Jakże! W samym sercu patrycjatu uznać, że wyrasta podobny chwast! Byłaby to woda na młyn czerwonej propa­ gandy. Tu się nie miał Wydział Bezpieczeństwa do czego śpieszyć. Może z czasem zmięknie młodzieniec, może go ro­ dzina gdzie wyśle. Przy jej pieniądzach niejedno zdolne się jeszcze stępić. Wolno poczekać. Kozic znał ten wypadek, choć nikt z defensywy za tym Dykiertem nie deptał, otarł się o nią, to prawda, nawet nie tak całkiem bagatelnie. Podczas gor­ szej sprawy, grubej, bo białoruskiej, i dosyć dawniej, temu z pięć łat, przemknął po Dykierćie cień podejrzenia, że miewał z jednym podsądnym spotkania, wspólny wyjazd, wymiany dru­ ków, książek, ot takie styczności. Innemu może by nie prze­ puszczono, dla przestrogi całego środowiska, ale z Dykiertem to inna rzecz. Można się było zadowolić jego wyjaśnieniem, że wierzy w tę prawdę, ale że tę nieprawdę — chciał poznać u sa­ mego źródła. Sędzia śledczy zamierzał jeszcze od niego wytar­ gować, by prokuratorowi na sprawie pomógł nieprawdę zde­ ptać. Wtedy się okazało, że choć innych uczuć może Dykiert jej nie ślubował, jedno zapewnił i tego się trzymał — dyskrecję. Kurs w tej epoce nie był taki ostry na komunizm. Ostatecz­ nie takie zachowanie było dopuszczalne: wziąć wodę w usta, na migi dając śledztwu znać, że to rycerskość. Więc po prze­ słuchaniu Dykierta nie zatrzymano. Zwłaszcza że sędzia pew­ nego rodzaju otępienie, które okazywał Dykiert, wziął po pros­ tu za glupawość i zwątpił o zysku dla sprawy z podobnej jed­ nostki. Kiedy badanie się zakończyło, przesłano akty panom z Dwójki do wiadomości. Ktoś je tam przejrzał, natrafił na postać Dykierta, brulion aktu oskarżenia napomykał o nim, że to człowiek nierozgarnięty. Do aktów przypięto karteczkę — kapitan Kozic. On wszystkich prosił o tępych. Zapalał się do tych twardych, tych jak kołek, tych na niskim poziomie. Tleż można z nich było wydostać. Bo taki nie łgał przed sobą. No­ 20 sił się trudny, nieczytelny, zamknięty. W środku był cały na sztywno poukładany jak na półkach. Tylko znaleźć do niego klucz. Kozic najczęściej znajdował. I podobnie stało się z Dy­ kiertem. Rozpoznał się w nim od razu. Że to było cierpienie, skurcz, jedna wciąż ogłuszająca myśl. Przez nią milczał albo odpowiadał nie do rzeczy. Nie przez zaciętość czy głupotę. Lecz na skutek zapamiętania się. — Więc to trzeba poddać rewizji, samo pojęcie własnego kraju! Jeśli chce się wolności i sprawiedliwości i chce się być uczciwym i logicznym! — Ko­ zic zgadywał, że Dykiert przetrawia w sobie jakieś ważne i nowe dla siebie przykazania. — Nie ma bez tego szczerej walki o nowy porządek świata. Tylko połowiczność! — I kie­ dy tak stanęła przed nim owa prawda, Dykiert nie ruszał się, wpatrywał, niemy z wrażenia. Ale Kozic nie potrzebował wie­ lu słów. Ów człowiek skamieniały z przejęcia się poruszył go do głębi. W ten sposób, pomyślał, należy w życiu czuć. I daw­ niej, wspomniał swoje młode lata, tak się czuło. Zaprzestał py­ tań. Zdjął go żal. — Radca Dykiert to pana brat? — raczej się zdziwił, niż spytał. — Tak! — Na pożytek tych radców z pomady szedł teraz cały trud. Cały trud jego własnego życia! Żachnął się wówczas. I teraz to samo w sobie czuł zagadawszy do Jelskiego. Ale ten nic nie zgadywał. —• To mój bardzo bliski przyjaciel! — i następnie wstał, jak gdyby po wywołaniu podobnego nazwiska od razu z przedziału kolejowego zrobił się salon. Przedstawił się oficerowi. Oficer o nim słyszał. — Nie skleję, skąd — rozmyślał głośno. — Najpewniej w biurze. Pan przedtem, zdaje się, był w Opiece. — Jelski przytwierdził. — A ja, panie — odpłacał się Kozic — siedzę w tym swoim Oddziale od lat. Jak kto za czerwony, to łapię, jak za amarantowy — też. Cóż on się tak stroi w to łapanie — zastanowił się Jelski. Ale Kozic mówił sobie na przekór, bo zarazem lubił swoją ro­ botę, choć wściekał się na cel. Wszystko co żywsze wychwy- tać, rozmyślał zły. Potem śluzy zamknąć niech stoi staw, cie­

pły, mdły, urządzony dla żab! — Jelski coś mu podsuwał pod nos. — To właśnie od Dykierta! — chciał oficera zadziwić i tym mydełkiem, i całym zbiegiem okoliczności. — Fenome­ nalne, co? Az Kozic rzeczywiście rozdziawił usta i zapytał jakoś niedo­ wierzająco: — Od Dykierta, tego komunisty? Wlepił w Jelskiego wzrok. Ani rozpoznać, że kpi. — Nie, to jego brat — krzyknął Jelski i głos mu drgnął. Spojrzał na Kozica z ubolewaniem. Jakaż to nieprzyjemna spra­ wa! Ileż razy dawniej na myśl o tym Janku Jelski się wzdry- gał. Przecież on mógł wkopać i jego, i własnego brata. Dla stu­ dentów głupia rzecz takie kontakty. A jakże się było przed ni­ mi uchronić. — To jego brat — powtórzył i nagle poczuł, że pod wzro­ kiem Kozica poczerwieniał. — Kontakty, kontakty! — zatrze­ potało mu w głowie to słowo. Co sobie taki oficer o nim my­ śli. To nie ma znaczenia — jakoś się skrzepił. Lecz co podej­ rzenie, to podejrzenie. Zawsze nieprzyjemna rzecz. — Ale owego k o m u n i s t ę — wydzielił to słowo sztucz­ nym tonem, jako nie bardzo właściwą, ale poniekąd utartą na­ zwę — również znam. Kozic go tłumaczył: — Całkiem naturalnie. Skoro to brat, a radca — pański przyjaciel. Tymczasem Jelski właśnie myślał nad tym, że to było inaczej. Cóż on winien! Do tego wszystkiego zmuszał czas. Rząd wte­ dy trochę się wziął na lewo. Więc Jelski i jego koledzy zaczęli macać lewy brzeg. Czy da się spolszczyć, udobruchać, oświecić komunizm? Bo jak nie socjaliści i nie ludowcy, to kto? Tylko jakiś swojski krańcowy tor. W naszej epoce to był dogmat ze­ brań na folwarku, nowoczesny ruch polityczny musi być skraj­ ny. Więc znów wychodzi komunizm, oczywiście, jeżeli się wy­ biera lewy skraj. Zatem poznać, podpatrzyć tę doktrynę. Naj­ lepszych z ruchu wziąć. Z tej branki porobić urzędników. Pań­ stwu trochę czuba poczerwienić. Podjąć hasła. Dostosować. Po­ tem poprzydzielać do pism rządowych, trochę do okólników. Homeopatycznie przeprowadzić rewolucję. To się na folwarcz- ku zwało: podejść do komunizmu, jak ryba do Jonasza. Jedy­ ny sposób polityczny na proroka. Kogo łyknąć z komunistów? Z młodego pokolenia których? Naturalnie, najwybitniejszych. Tylko jak ich przyhołubić? Jel­ ski ślęczał nad personalnymi aktami. Ważna rzecz było chłop­ czyków podejść od strony ich słabostek i potrzeb. Tego brać na zagranicę, tego na posady, innego na sławę. A Dykierta? Na profesurę? Na naukową karierę? Wtedy został asystentem. Każ­ demu można przecież pomóc na drodze życia. Państwo ciebie pochwala, ocenia, uznaje 1 Tylko że Dykierta nie dało się za­ czarować. Owszem, dawali, to brał. Ale się na uboczu trzymał. Z innymi połkniętymi przestał się zadawać. Wszystko tak, jak on to robił: z zastanowieniem, z niechęcią, z wolna. W końcu i jego wystawiono na próbę. To był czas głośniejszych proce­ sów w Moskwie. Protestowała polska nauka, zresztą nic nie pojmując. Dykiert się nie podpisał. Namyślał się. Godzinami tekst pod nosem trzymał. Nie wypowiadał słowa. Nie wnosił o poprawki. Jeszcze w domu odszukano go telefonicznie. — Wy mnie żadną miarą nie podpisujcie! — rzekł. Prezes koła otwierał mu oczy. — To kolega się ze społeczeństwa wyklu­ czy! — Co mu się nie natłumaczył. W końcu chciał zebrać owoce. Huknął na Dykierta: — No, więc! — A ten uparł się, że żadną miarą, choć przecież musiał czuć, że teraz znowu na­ wa państwowa obraca się na prawo. Kto z lewych uczepić się nie zdąży, do tego nikt już nigdy nie wyciągnie ręki. Został. Po roku w uniwersytecie się skończył. — I pan go zna? — Kozic podrobił głosem lekkie oburze­ nie. W duchu się złościł i śmiał. Już sobie niczego dokładnie nie przypominał o JeLskim. Może to także jeden z tych cudem od­ ratowanych dla państwa radykałów, który kluczy, a nuż Ko­ zic o tym wie, zanim zaprze się swego dawnego ducha. Lecz Kozic nie wiedział nic, tylko że w wyczuciu się nie mylił. Jel­ ski zwędrował lewicę, pokraka! jak i oni, potem, ze swego mi­ 23

nisterstwa wychylony ku nim jak z okna, przywabił kilku wy­ branych Ale że był, to był. 2 tego czasu zastało mu kilka ar­ tykułów, może jakiś protokół z posiedzeń. Nie najlepsza rzecz. W wyprawach, tym razem na prawo, lepiej o siebie dbał. Kon­ sultacje, ustalenia, rozmowy, ile dusza zapragnie, byle nie ta codzienna, organizacyjna robota. Najmniej daje, a najwięcej plami. Od lewej strony czuł, że ma na sobie coś. — Teraz to tak, jak gdyby już nie —■odrzekł. — Przez jego brata czasem słówko o nim usłyszę. Biedny ten brat. Kozic warknął: — Który! Jelski wzniósł w górę prawą brew. Jakaż niezdarna sonda, ocenił. Cóż on sobie wyobraża, że będę przed nim żałował wy­ wrotowca? Ale Kozic niczego nic myślał wywoływać. Porwał się w nim gniew. Ujrzał naraz osobno biedę każdego z braci. Już myślał, że zawoła: — Towarzyszu podróży, chcecie nad radcą wypłakać łzę, proszę dla tego Jana o drugą! — Poszedł krok dalej. — Wie pan — raptem olśniony wybuchnął — raozej we dwu, tak jak t>u jesteśmy, pożałujmy tatusia. To moje poko­ lenie. Ja w tym starym Dykiercie widzę symbol. Ojca naszych czasów. Jednego syna ma mydłka, drugiego pomyleńca. W czy­ je ręce teraz za przyszłość wypić, proszę wybierać! Wernyhora się kłania, napuszył się Jelski. — Pan, zdaje się, lubi straszyć —• powiedział zimno. — To właśnie z wieku. A teraz szczerość za szczerość — dodał bled­ nąc. — Należy się panu ode mnie podział starych. Też będzie dwoisty. Jedni to panowie, którzy mają tupet, drudzy to pano­ wie, którym strach. Do kogo teraz chodzić po naukę, proszę wybierać. Serce mu waliło, mniej ze złości, bo pod koniec bardziej ze strachu przed oficerem. A tymczasem Kozic po raz pierwszy spojrzał na Jelskicgo przyjaźnie. Miło drasnąć i przekonać się, że jest krew. O to chodzi, żeby była. Powiedział po prostu: Zal mi tego Janka Dykierta. Szkoda mi równie twardych. Ot co. 24 — Pan mu może pomóc. — Phi! — mruknął oficer, ale nie zaprzeczył. Jelski sobie zanotował: trzeba o tym pamiętać. Ten szczeniak musi w koń­ cu wpaść. Dla Dykiertów cóż to za nieprzyjemność. Jakie nie­ miłe położenie najbliższego przyjaciela. Radca, prawa ręka wi­ ceministra, a tu w rodzinie proces, wyrok, więzienie. Taki brat! Jelski przepowiedział sobie kilka razy nazwisko. — Nie ma co zapisywać — przyszło mu potem na myśl — ten Kozic, coś mi się widzi, że to znany gość. — Kto wie, czy w Warszawie się do pana nie odezwę — zapowiedział. A Kozic znów tonem dobrodusznym, niby bez pojęcia, o co chodzi: — Odszukacie mnie na pewno — uśmiechnął się — niech no tylko zajdzie potrzeba. — Pobłądził chwilę wzrokiem po osobie Jelskicgo. Raptem: — Na miłość boską, panie — krzyknął z udanym zgorącz- kowaniem — w gaciach pan, a Brześć — tużl Jelski posłusznie zdjął spodnie od pyjamy. Jeszcze jakąś uprzejmość!... — próbował jej w głowie poszukać. — Co by tu mu rzec? Że ciekawe spotkanie. Nie prosty przypadek. Przy­ padek, przypadek! Jakżeż to mówi Krystyna — znieruchomiał w roztargnieniu. Takie ma jedno powiedzonko z dostatku jej stałych zdań, które wyrzuca z siebie jak okrzyk, ledwie że le­ dwie uprzytamniając sobie sens, zatarty od częstego użytku ni­ czym rysy emblematycznych osób na banknotach. — Krysia —■ pomyślał Jelski — ta najbardziej żywa z osób. Ta niespokoj­ na, zgorączkowana. To czarne maleństwo. W ciągłej odmianie nastrojów, a wierności dla tych samych gestów i dla jednako­ wych słów. Mieć dzień podobny do dnia, a wyrażać go wciąż inaczej, to ja! — zadumał się nad sobą. — A mieć jeden dzień całkiem różny od drugiego i mówić o nich zawsze na tę samą nutę, to ona! Jakże się pogodzić z jej lataniem. Co za sens tak się na wszystko rzucać. Teraz z tym jej r u c h e m. Państwo narodowej wspólnoty! Mocny, ważny ruch, powiadał Jelski, który już się z jego mrokami oswoił. Dobra! Motor jest, żeby 25

go w ustrój włączyć! Rozmach, który by należało z pewnych sił obrać. I przepuściwszy przez Prezydium Ministrów, zaofiaro­ wać narodowi. Jelski westchnął. Ale żeby u nich pracować! czy nie lepiej, na przykład, byłoby Krystynie ot, właśnie w takim Prezydium. Szkoda na ten temat gadać. Jelski już ją dobrze znał. Wszystko, byle, broń Boże, nie biuro. A jeżeli, to za nic państwowe. Ona ma do tego wstręt. — Przecież ja nie o panu mówię — przysięgała — ale proszę tylko pomyśleć, z urzęd­ nikami całe życie przesiedzieć. Much nazbierać na papier i w końcu samej się przykleić! — Naprawdę nie wiadomo, o co jej szło. Z jej nazwiskiem, językami, sprytem, jakaż efektowna urzędniczka! Naturalnie w biurze, gdzie konieczna towarzyska kultura. Czy nie bardziej na miejscu w jakimś poselstwie. Hen, w Europie, a nie na tajnych zebraniach, po drukarniach, do których wpada policja, lub objazdach, które śledzi starosta. Co sobie jej stary myśli? Jelski nie znał księcia Medekszy, a go pożałował. Niemajętnego, prawie bez stanowiska i z tvm ich chronicznym procesem o dobra powstańcze. A nadto z podobną Krystyną! Jelski po raz drugi westchnął. Tym razem jednak stanow­ czo nad sobą. Dobrze rozumiał, że może tylko dzięki temu ią ma. Mogłaby nosa nie wytykać ze swego środowiska. Te ich lasy na Bramurze — to puszcza. Krążyłaby sobie w bogactwie. Czyżby się zetknął z nią wtedy, a jeżeli, to czyby się z nią rów­ nież zbliżył. A znów gdyby nie to jej całe narwanie, nawet w biedzie mogłaby gdzieś cupnąć przy ciotce. A dech by straciły wszystkie rewolucje, zanimby po świecie zabrakło w rodzinie Medekszów starych, bogatych bab. Krystyna się ich nie trzy­ mała. Czy to też nie sprawa jej zbzikowanej samotności. Jej buntu przeciw własnemu światu, który przecież znała po łeb­ kach, i przymierza z nowym, którego nie rozumiała ani w ząb. Uśmiechnął się do jej twarzyczki. Wielkie, brunatne oczy, nie­ uważne i złe, czarna nie przyczesana grzywa, też wróg ładu, twarda jak włoś, w którą coraz to zanurza palce. Ruchy jej, lekkie przygarbienie i zapach, którego ostrość przebija poprzez perfumowaną nawierzchnię. Jelski by go sobie specjalnie nie 26 obierał, ale raptem wspomina go z dreszczem. I dla jego po­ budliwości staje się nagle esencją Krystyny. Czymś, co prze­ ciw niej bluźni, ale zarazem jest jej najmocniejszym potwier­ dzeniem, jak okrucieństwo dla siły. • — Cóż pan tak zamarł — Kozic go trącił. — Popatizcieże się, już miasto. Do okien pociągu zaczęły nabiegać małe, czarne daszki. Bia­ łe domy leciały wstecz. Przy szlabanach skupiły się wozy. Po­ tem plac, dolina pełna ludzi. Jarmark się pstrzył biednvmi, wystrzępionymi kolorami. Cała kolonia garnków u podnóża zakutanych bab, poletka materiałów rozłożonych tuż przy zie­ mi, wozy zbite w gromadę. Konie z łbami w torbach. Kozic błądził po tym wszystkim spokojnym okiem. Jelski nie otrząs­ nął się z zapachu Krystyny. — Co to ja chciałem jeszcze? — suszył sobie głowę. — Coś powiedzieć na pożegnanie temu ofi­ cerowi. Że zbieg okoliczności! Ach tak, już wiem, jakie to jest to jej rzeczenie. — Więc najpierw pochwalił traf, że nie ślepy, że tak widać chciał los, a w końcu, co miał na języku, wyrecy­ tował : — Zawsze każdy przypadek czuć trochę Opatrznością. Jelski obszedł kościół sam. — Pogrzeb, Te Deum, byle na­ bożeństwo — myślał — stale się kończą w człowieku na jeden ton. Popatrzył na mur, przyjrzał się liściom. Nogą zruszył ziemię na ścieżce. Z szarego stropu z wolna schodził mrok. Przy dzwonnicy stali Zwada-Czerski, we dwu z jakimś, zdaje się, profesorem. Jelski podszedł do nich. I usłyszał to wyrwa­ ne zdanie: — Przypadek ma zawsze jakieś f a u x a i r s ’y Opatrzno­ ści! Przystanął. Ten stary nudziarz wciąż ze swoją Florencją; profesor czy konserwator, uczepił się pułkownika jak rzep. Nie dawał innym dostępu. Jelski, choć znał Czerskiego z Warszawy, zdołał z nim zamienić ledwo kilka słów. Starosta nawet i do tego nie znalazł okazji. Jelski był zły jak książę wątpliwej krwi, 27

któremu nie chcą przyznać rangi. Przecież się na to przyje­ chało, żeby tu być pierwszym. Tymczasem, a jakże! — przy­ witali się, ukłonili, lecz zabawiaj się, człowieku, sam. Obejrzał się. Nawet starosta gdzieś się zapodział z proboszczem. Pro­ fesor ciągnął: — I teraz ja mam tego dopatrzyć, żeby jego grób przypad­ kiem nie zepsuł kościółka. Znów pilnuje kościoła i sztuki, jak brat mego pradziada, Jan Chryzostom, arcybiskup, który po­ gardzał Poniatowskim głównie za szerzenie złej sztuki. Po Sa­ sach u nas każda była dobra. To prawda. Lecz proszę spojrzeć w szerszej skali. Klasycystyczność to finał. To w sztuce ostatnie namaszczenie umierającej epoki. Najlepsza może rzecz w swo­ im czasie, ale zakończenie. I on to sprowadził z zagranicy. Ten wykwint, ten smak dla nas, którzyśmy się mieli dopiero za­ cząć. Po gnuśnej epoce oto zbudzony naród. Trzeba mu było siły w sztuce. Wielkości mistrzów Odrodzenia, a nie tych malujących różem i pudrem, jak mówił mój arcybiskup — b a w i p ę d z e l k ó w . Czerski na podobne tematy nie miał nic do powiedzenia, a konserwatorowi wydało się, że go nie przekonał. — W sztuce rzecz się kończy na smaku. Ale to zła rzecz na początek. Zresztą wie pan, co się później stało z tym sma­ kiem — stary pan gadał z Czerskim jak z wtajemniczonym - jedna wielka ruina. Widzi pan! — okrzyknął się, bo sam to teraz ujrzał bardzo jasno. — Prawie cały dziewiętnasty wiek w malarstwie, rzeźbie, architekturze to dno, to epoka upadku. Wszystko dziecię tego beztreściwego majsterstwa. U nas zało­ żył je król Staś. — A ten pana kuzyn? — spytał pułkownik Czerski. Konserwator się zadziwił: — Kto? — No, arcybiskup. Stary pan zmrużył oczy. — A! — wykrzyknął tonem, w którym ubolewał niby nad swoim gapiostwem. I może nutka pewnej dolegliwości była tu szczera. Biedni ludzie, pomyślał smutno. Z tą ich kurzą ślepo­ 28 tą na wszelką przyszłość! Muszę sobie na kuzyna przetłuma­ czyć przodka, żeby w wyobraźni powstał zarys czegoś konkret­ nego. Cały świat to tylko to, co za ich życia. Serce mu się ścis­ nęło. Jeszcze raz zawołał: Ach! — Ten arcybiskup — ciągnął — właśnie o sztukę wojował ze Stanisławem Augustem. Nie jak inni, że tego wszystkiego za dużo, ale że to nie to, bo to złe. Wyszły jeszcze przed wojną jego listy. Wspaniałe! W sprawach twórczości co za duch. Pierwszy dał w Polsce grać Beethovena. Nie w niepodległej! Westchnął, jak gdyby żałował, że się spóźniła taka muzyka. — Jako biskup i jako mecenas po pierwszym rozbiorze pi­ sze o Stanisławie Auguście: „Pozwolił okroić budowlę z obu oficyn; mówią, że za to podniósł ducha, ale co to od niego za uksztalcenie, kiedy to dla religii ojczym, a pasierb dla sztu­ ki”. Czerski pokiwał głową. Słuchał tylko słów. Uchwycił z nich tyle, że konserwator opowiada się przeciw królowi. — To jak trzeba — pomyślał. Jeszcze jakiś okruch wysiłku włożył w to, by rozstrzygnąć, czy starszy pan taki cwany, czy naprawdę jest przeciw. Przy czym furda sama kwestia historyczna, cie­ kawy tylko ten stary człowiek. Czy to, że tak jedzie na Stani­ sława Augusta -— to osobista giętkość, czy całej jego klasy? Słowa wchodziły Czerskiemu przez jedno ucho, wychodziły przez drugie. — Ale dobry ten jego ton i glos! — ocenił. Co przynosił, tego nic miał ochoty ani potrzeby osądzać. Podob­ nie jak starosta, który się zatrzymał koło Jelskiego. Postał chwilkę. Powiercił się zły. Nie bardzo wiedział, o czym gadać. Rzucał bystre spojrzenia na gościa z prezydium. Ani chybi przywiózł jakieś polityczne plotki. Czerski go zna, kazałby mu wszystko wyśpiewać. Ale cóż, kiedy ten stary przeszkadza. Na śmierć zanudzi człowieka tą sztuką. — Mecenas, który wierzy w fałszywą — prawił tymczasem stary — to jak antypapież. Coś podobnego mówił Buonarroti. Czerski leniwie wtrącił: — Tak, tak, a sztuka to ważna rzecz. Marszalek nawet po­ wiedział, że artysta jest równy królom. 29

Konserwator się stropił tym odezwaniem od rzeczy. Zamilkł na chwilę. Starosta się w duchu cieszył, bo sobie wyobrażał, że go Czerski osadził. Cóż jeszcze można o temacie rzec, skoro wie się, co myślał Piłsudski? Ale stary pan, jak gdyby to było pod­ niesienie, chwilę odczekał i mówił: — Bo Polska nie zna innego mecenasa 1Zawsze tu był tylko antypapież. My stale czerpiemy ze sztuki w Europie, ilekroć ona w upadku. Kiedy sztuka w potędze, coś się u nas zdarza takiego, że jej nie potrzebujemy, bo albo w kraju żałoba, albo dzicz. Starosta zazgrzytał zębami. — I będzie do wieczora paplał — wydał z siebie głuchy pomruk. Jelski również był zły. Nie mogą się nagadać, kiedy są sami. Przecież ten konserwator musi w tym Brześciu często bywać. Zaszeptał do starosty*: — Ten stary, co to za pryk? Starosta wydzielił głosem tytuł, z ironiczną pobłażliwością, jak gdyby mówił „astrolog”, rzekł: — Pan k s i ą ż ę Medeksza. Jelski jak u dentysty jęknął. Przecież jednym ciągiem był o włos od niegrzcczności. Może nawet już okazał chłód. Co za gafa! W jakimże to się znalazł niebezpieczeństwie! Że jednak od razu się nie spytał. Z drugiej strony cud, że dotąd tego konserwatora potraktował z góry. Bo co mi za figura: prowin­ cjonalny profesor? A tymczasem to był ojciec Krystyny. Natu­ ralnie, to ten sam. Jakoby świetny uczony samouk. Profesor w Wilnie na Wydziale Sztuki, konserwator wojewódzki tam i, widać, tu. Jelski przypomniał sobie wszystko, co o nim sły­ szał. Że wielki pan, że handlarz starzyzną! Sam goły, bo do­ bra Medekszów skonfiskowano po powstaniu. Majątki żony los rzucił hen! na Zadnicprze. Więc z tego też nic. Książę nie mieszkał z nią od lat. W rok czy dwa po ślubie opuścił kraj, osiadł we Florencji,' gdzie założył antykwariat. Zdaje się, że na stale to nie był interes złoty. Bez zaplecza z posagowych majątków żony zmarnieliby, on i jego sklep. Toteż po Wielkiej 3 ° \ Wojnie trzeba było wracać do kraju. O dziwo! W Warszawie okazał się jednym z najwybitniejszych ludzi swego fachu. Ucie­ kinierzy z Rosji zwlekli do kraju bezlik mebli, obrazów, dy­ wanów, sreber, porcelany. Śród tego coś nagle olśniewało oczy księcia. Poznawał się, szacował, wywoził. Wtedy to dopiero zetknął się bliżej z polską sztuką. Przed wyjazdem mało co o niej wiedział, a co wiedział, to zapomniał. Sztuka dla niego mogła być włoska. Jeszcze się pod nią nadawał kawał zachod­ niej Europy. Ale jeżeli o Słowiańszczyznę chodzi, sądził, że potrafi tylko rodzić ludową. Czy kiedy istniała tu jaka inna? Ach, jeszcze amatorska? Jak Orłowski, Michałowski, dawny Kossak. Śliczni. Ale twórczość jako głos natury czy Boga, to u nas kto? Kiedy ujrzał pierwszy raz Matejkę, myślał, że to projekty kostiumów w zbiorowej scenie. W ruchu. Teraz za­ czął z wolna poznawać innych malarzy, a w pierwszym rzę­ dzie stare polskie rękodzieło. Rozejrzał się i zmartwił swoją robotą. Handlować — uznał — owszem, ale wywozić — to nie. Zresztą z wolna wszystko tutaj zaczął odczuwać inaczej. Stopniowo, w miarę jak wyczerpywał włoskie duchowe za­ pasy, ogarniał go głód. Rzecz prosta za sztuką, ale głównie za historią. Tak nawykł, że tam się o każdym kamieniu tyle wie. We Florencji człowiek był z historii jak ze wsi, byle miejsce, byle szczegół jej świata rozumiał, odbierał, znał. Teraz książę pojął, że się przeniósł w inne dzieje. Ale czemu one nie otwie­ rają ust? I z roku na rok coraz głębiej w to wnikał, że ludzie, do których przybył z własną przeszłością, nie czują się swojo. Ona niby ich, a nie ich! Ściśle biorąc nad ich stan, jak por­ trety po przodkach w mieszkaniu małego urzędniczka z pocz­ ty, duma, ale zarazem pewna śmieszność. Książę dla swego handlu wiele jeździł po kraju. Dziwił się pałacom, kościołom, ratuszom po miasteczkach. Zachwycił go Sandomierz, Płock, Zamość. Przenieść je do Włoch jak kobietę do Paryża. Ależby je tam cudownie podali. Zawsze był sceptykiem. Najpierw uważał, że nie należy w nic wierzyć, potem sądził, że wolno wierzyć we wszystko. Nawet w to, że Polska jest śliczna. Z cza­ sem jednak to wierzenie, które uważał za prymitywne, stało się 3i

jego własne. Śliczna, myślał, tylko że bez pojęcia o tym, co w niej piękne. Dumna z Łowicza, który jest secesyjnym brzy- dactwem. Zawstydzona Polesiem, które co do piękności ma silę Szwajcarii, tylko że utkaną z traw, krzewów i wód. Ale nieba­ wem spostrzegł, że świadomość w Polsce każdej piękności szko­ dzi. Zaraz miejsca, jak uraczone komplementem podlotki, za­ czynały się mizdrzyć. Tymczasem piękno rodzi się albo z zu­ pełnej dzikości, albo z zupełnej kultury. Środek pomiędzy tymi krańcami wypełnia lichota. Książę więc odszedł od teraźniej­ szości, ale kiedy do historii znów nawrócił, poczuł się sam. Do nikogo nic dało się o niej zagadać. — Akty, które są już za­ łatwione, to jest historia — powiedział mu, nie całkiem dla dowcipu, pewien minister. Inny rzekł: —■Dla człowieka teraź­ niejszości istnieje tylko przyszłość. — Cóż może być wart czło­ wiek, który zapomniał, że miał młodość — odparł ze smutkiem książę. W końcu spotkał ludzi, którzy sobie coś z przeszłości przypominali. Na przykład miody hrabia Szpitalnik-Turzycki, ten ze specjalnym w domu stołem do robótek heraldycznych. — Oto po co istnieją dzieje — westchnął Medeksza, gdy mu ten jego krewniak ukazywał swój siedemnastokrotny wywód od Piasta. I zasmucił się, że w Polsce taka jest dzisiaj na nie je­ dyna żywotna potrzeba. Miody hrabia i jemu podobni szcze­ rze by ucierpieli, gdyby im z życia sprzątnąć historię. Każda ich godzina by się o nią umniejszyła. Ale dla reszty ludzi to żadna kwestia. Czyby się poczuł kto uboższy, gdyby nam los kazał zaczynać z powrotem od czasów Mieszka. — Herby i an- tykwarnie! — zżymał się Medeksza — oto całe pokłosie na­ szych dziejów. — Do tego w końcu doszło, że pośrednictwo wyraźnie nużyło księcia. Był to raczej niesmak niż zmęczenie, jemuż to właśnie przypadła rola wypłaszać z dworów i kościo­ łów meble i obrazy, zasiedziałe w nich od lat. Raz ogarnął go szczególny wstyd. Wyczytał, że dwa arrasy, które pomógł katedrze w Łucku sprzedać, pochodzą z zapisu arybiskupa Chryzostoma Medckszy. Kupił je pewien generał, ostatnio z ramienia rządu potentat od ciężkiego przemysłu, i wyścielił ni­ mi gniazdko dla swojej bogdanki. Wtedy książę przykrócil swój 32 handel. Dostawiał wyłącznie do muzeów. Hart taki niebawem się wypłacił. Niewiele mu przynosił urząd konserwatora. Po­ wołano go na nieźle płatne wykłady do Wilna. Ucieszył się. — Historia mi się odwdzięcza. Bierze mnie na utrzymanie! — Ale kiedy się rozejrzał w możliwościach, posmutniał. Obiekty, nad którymi roztaczał ochronę, nazwał — „kościelnymi dzia­ dami”, a swoje biuro — „przytułkiem starców”. Rodzina daw­ ne nuiry starała się zwalić na głowę państwu. Państwo rodzi­ nie. Każde chciało jak najmniej łożyć, od niego zaś żądano, żeby zaopiekował się wszystkim. — A tutaj czego znowu od niego chcą? Medeksza spojrzał na kościół. — Ujdzie — pomyślał — nie­ brzydki. Tylko zawsze ten brak gestu, powietrza, śmiałości. Gmach tu nie stoi, tylko przystanął. Nie jest ani rzeźbą, ani kamieniem. — Książę zapiął płaszcz. — I ten chłód — poki­ wał głową — ten zawsze skądeś wiatr. Kraj we wszystkim na złość. — Czerski dostrzegł jego niecierpliwość. — Panic starosto — zawołał — długo tego jeszcze? Starosta zaczął tłumaczyć. W zarządzeniu jest, że ma być nadto architekt. Nie mógł się zabrać w samochodzie starosty. Wyjechał później. Zaraz powinien być. — Architekt! — szepnął książę. — Króla Stasia będzie do grobu układał architekt! To ładnie. Kto tak postanowił? Starosta odburknął, że nie wie. Pod względem państwowym uważa pytanie za niewłaściwe. Jelski skorzystał z okazji, żeby się wmieszać. — Przy wszelkiego rodzaju przeróbkach w grobowcach oraz ekshumacjach, ze względu na higienę i bezpieczeństwo, pożą dani są lekarz i architekt. To są wymogi administracji! Medeksza wlepił w Jclskicgo oczy. Czy widział go przedtem? Ach, prawda, w samochodzie. Tyko że, zagadany z Czerskim, mało co z drogi pamiętał. — Administracji! — książę z wolna spróbował przepowie­ dzieć sobie to słowo z całym szacunkiem. Potem przymrużyw­ szy oko wwiercił się spojrzeniem w Jclskicgo. Nieglupio wy­ gląda — pomyślał — ale kiedy takie rzeczy mówi, to co ro­ 33

zumie! — Bo ja sądziłem — ciągnął nie spuszczając z Jelskie- go oka — że ten architekt to przez wząlędy specjalne. Z pew­ nością tutaj być powinien prócz niego kadet i poeta. Ale po co lekarz? Cóż miał Poniatowski do medycyny? Starosta zakręcił się niespokojnie. Przecież czekał go raport. Niech no strzeli do głowy Medekszy wyrwać się w podzie­ miach z mrówką. Gość tak namolny, niepodporządkowany, bez żadnej administracyjnej dyscypliny. W ostatniej chwili gotów zrobić jakiś kawał. Niech się już lepiej wygada przedtemI Książę na pewno był tego samego zdania. Z uwagami, które mu się nasunęły, zwrócił się do Jelskiego. — Widzi pan — powiedział bardzo głośno, bo Jelski stał dalej, wydawało się zaś, że Medeksza chce mówić z siłą — widzi pan — powtórzył wciąż się jeszcze zastanawiając nad formą protestu. — Zebraliśmy się tu, żeby pewne prochy skry­ to grzebać. Mnie nachodzi lęk. To był jednakowoż król. Czy my się czasem nie dopuszczamy obrazy majestatu? Jelski odparł: — Kodeks nasz nie zna takiej obrazy. Uwzględnia jedynie obrazę narodu. Książę się zastanowił: — A jeżeli obrazimy króla, który był z narodem! — Dzisiejszy naród na pewno ma większe zmartwienia niż się oglądać, gdzie spocznie podobny król, a tamtego narodu, który bywał z królem, już nie ma. Stary pan się żachnął. — To pan je oblicza na dwa. Jelski wspomniał sobie Kozica. Tego by sprowadzić do Me­ dekszy, niechby pogadali. Jeden wszystko by ubrał w staropol- szczyznę, drugi by z niej wszystko oczyścił. Bądźmy w środ­ ku. — Naród jest jeden — odrzekł. — Tylko wiek ma inny. Dawny — dziecięcy, dzisiejszy — dorosły. Czy tak? Jelski o tym nie wątpił. Każdy wyższy urzędnik dziś wie, co to jest raoja stanu. Cóż za porównanie z dawną Rzecząpospo- litą. Oczywista dojrzałość! 34 — A tak! — dorzucił jeszcze pewniejszym głosem. — Teraz naród jest świadomy. Wie, czego chce. Wie, co dla niego zdro­ we. Zatem wydoroślał. — I patrzy na pewne epoki swojej młodości lekceważąco, z tym świętym przekonaniem, że w równy sposób nie zgrzeszy! Wie pan — w trakcie rozmowy zbliżył się do Jelskiego, mówił teraz ciszej — ja bym się nie zdobył na podobne postanowie­ nie — pokazał na kościół. — Kazać jemu leżeć tu. Czy to nie buta? Czy to nie wyzywanie losu? Taki jestem zabobonny. Jelski wziął się na tę nieporadność w głosie. — Niech się książę nie boi — z wielką powagą dodawał du­ cha Medekszy. — Tę sprawę na pewno rozstrzygnął pan pre­ zydent. I to po dojrzałym namyśle.. — Albo i nie — upierał się książę. — Od ręki to załatwił. Ot i wszystko! Czerski milczał. Ani go ziębiło, ani grzało. Natomiast starosta się pienił. Przecież to jawna opozycja. — Wola rządu jest jasna —■wystąpił gorąco. — Cała rzecz teraz się podporządkować. Państwo stoi na posłuszeństwie. — A posłuszeństwo na tradycji — nie odwracając się zbył tym starostę. Wiedział, że co się ma stać, to się stanic. Ale niech chociaż ktoś jeden to samo czuje, co on! Gdybyż w tym była samowola, bunt, sprzeciw. Zwłoki znie­ nawidzonego króla z wszelkiej chwały odrzeć! Straszny gest, w historii bywały. Z nią zgodny. Ale tu, panie, nie lew zastą­ pił drogę cieniom na Wawel, ale żółw. Emblemat urzędowania. Tych trybów z papieru! Jelski poczuł, że winien Medekszy prawdę. — Stanisława Augusta — wyraził następujący sąd, pewien, że teraz księciu pokaże się w większym formacie — nie wol­ no wprowadzać po Piłsudskim. Tylko tyle! — To tyle, co gdyby pan powiedział — żmudnie zamy­ ślił się książę — że nie tylko jeden, ale i drugi jest na to za mały. Jelski się obruszył. Oto wyznał w tej sprawie sekret samego prezydium rady ministrów. I takie tego przyjęcie. Oburzył się. 35

— Przy Poniatowskim za mały Piłsudski! Czy nie za po­ ważna rozmowa na paradoksy? Ale Medeksza nie dał się stropić. — Wyczytałem go z pańskich słów. Proszę śmiało spojrzeć w ich głębszy sens. Przestraszyć się, że marszałkowi zaszkodzi sąsiedztwo kiepskiego króla. Czy to nie zwątpić o wielkości marszałka? Niech pan ułoży Poniatowskiego u Inwalidów. Co przez to by stracił Napoleon? — A jednak leży sam — przypomniał sobie Jelski. — I tak powinien spoczywać Piłsudski — warknął Medek­ sza. — Wyście postanowili, że ma leżeć z królami, jakim spo­ sobem teraz król nie może leżeć z nim. Proszę to wziąć na logikę. Jelski się bronił: — To nie rząd wyznaczył mu Wawel, to on sam. Książę się zadumał i rozstrzygnął: — To Wyspiański. Zaprószył sobie głowę Wyspiańskim. Bo u nas państwowe myślenie to albo ustawy, albo trzej wieszcze, Żadnych pośrednich stopni. Starosta przestał cokolwiek bądź rozumieć. Urwał sobie brzo­ zową witkę. Machnął nią kilka razy ze świstem. Jelski uprzy­ tomnił sobie nagle, że czytał artykuł Medekszy. Cytaty ze Sta­ szica przeplatały się z dowcipami z Gypa. Tematem ich były zabytki. Myślą przewodnią — że powinno od nich na nas iść tchnienie dziejów. — Z tego, co książę pisał — zawołał — sądzę, że chyba jest za taką literaturą. Medeksza okrzyknął się żywo: — Ale nie za taką przyszłością. Jej interes nie zgadza się z literaturą. A bierze górę albo jedno, albo drugie. Bierze górę i narodem włada. A niebezpieczne jest to nasze władanie ro­ mantyczne. Dla wielkości jeszcze raz nas ono gotowe w prze­ paść ściągnąć. Czerski, który kilka razy utaił ziewnięcie, teraz poczuł się na siłach wmieszać. — Nie da rady! — roześmiał się głośno. — Dawniej byl rządem dusz romantyzm. Jako rząd państwowy. Piłsudski w so­ bie zrównał w nim moc. I odtąd na korzyść siły będzie słabł romantyzm. Aż póki się nie staniemy samą siłą. Jelski uzupełnił: — Nie ma strachu, by państwo drugi raz upadło natchnie­ niom dla tematu. Nie upadnie, nie zachwieje się ani drgnie! Mamy całkowitą pewność istnienia. Zbrojni, dojrzali, czujni. Książę się dziwi śmiałości, z jaką państwo rzuciło zwłoki Po­ niatowskiego w kąt. Książę mówi: — zawsze to król. Ale przecież król, który z naszej historii wyszedł po angielsku. Zdrajca, słabeusz, jurgieltnik, źródło klęski, przyczyna utra­ pienia. To król, który przestał być królem. Stoczyła mu się korona, kiedy padał do nóg Katarzynie. Doprawdy nie ma co się o jego pogrzeb upominać. Ręczę —- zaperzył się Jelski — że gdyby do głębi pojął, co uczynił, sam by poszedł do grobu na palcach. Skoro ma przekonanie, po cóż mu wiadomości — książę skrzywił się w duchu. Jelski upojony ciągnął: — Ja wiem, że jeśliby o naszym dzisiejszym akcie urzędo­ wym poszła wieść, podniosłaby się straszna burza. Wawel, za­ krzyknął, warszawska katedra, Łazienki! Cóż jeszcze, może na trumnie krzyż niepodległości z mieczami? Na złość rządowi. Z przekornej sympatii dla skazańca. Ksiądz czekał na zapowiedziany samochód z Brześcia. Nie mógł sam usiedzieć na plebanii. Wyszedł ku kościołowi, wzdrygnął się na ostatnie słowa. — Ja się zgodziłem pochować — szepnął — skoro panowie mają zgodę księdza biskupa. Ale co nieładnie, to nieładnie. Grzebać człowieka w skrytości. Po nocy. Martwił się całą tą sprawą. Jakże mogła być czysta. Sły- szałże kto kiedy o czymś podobnym! Ileż musiał nad tym kręcić głową ekscelencja. A może go uczciwie o wszystkim nie powiadomiono. W ciemności chodzić do grobów, przecież to gusła. Czuł w Medekszy bratnią duszę, więc się do niego zwrócił: 37

— Jak nie miało go tu czekać chrześcijańskie przyjęcie, po cóż go w ogóle kraj do siebie ściągał. Ale książę nie słuchał, skupiony, zmarszczył się. — Ska­ zaniec — ważył w duchu — oto najsłuszniejsze słowo. Los go na ławę oskarżonych pchnął. Tak! Tylko czy my go będziemy sądzili? Któż się tak wyniósł nad historię, że poczuł się w pra­ wie do karania? Czy człowiek, co tak postanowił, pojął, co uczynił łamiąc prerogatywy pomazańca przyznane mu przez naród? Zmieniając osobę królewską na osobę bez znaczenia, aby ją odsądzić od praw do publicznego pogrzebu. Któż ją tak śmiało potępił? Z namaszczeniem powiedział: — Naród o niczym nie wie. Może trzeba było tę trumnę wieźć środkiem kraju — myślał głośno — i słuchać, czy ludzie będą zwłoki przeklinać, czy uwielbią w nich dawną królew- skość. I glosy by wskazały, gdzie z tymi szczątkami iść. Czerski się roześmiał. Dla niego rzecz właśnie dlatego nie była ważna, że uczestniczył w niej król. To wystarczało, żeby sprawę położyć. Rechotał serdecznie. — Wozić go — wzruszał ramionami — może mu urządzić „dziady”. Na rozstajnych drogach wywołać ducha i niech go sądzi gromada. To już byłby całkiem teatr. — Czysta komedia! — starosta przymknął do Czerskiego ze swoim oburzeniem. Książę poczuł się dotknięty do żywego. — A nasze role tutaj — zapytał z gniewem — czy czasem nie z szopki? Wszystko to mi razem wygląda na psotę. I nie tyle to wyrok, co lekceważenie. Czy nie za wcześnie panowie dają ten znak wzgardy? Ja bym się bał. — Ale czego? — zdenerwował się Jelski. — Z taką dumą, taką bezwzględnością w pokątną kryptę pchnięto tę trumnę, że się lękam losu, by złośliwie nie obrócił przeciw pysznym miecza, którym wojują. Wiatr nawiał chmury na księżyc. Między słowa wciskał się szum drzew. Proboszcza odszukał duży, włochaty, widać wła­ sny pies, czegoś się napraszał. Zęby iść do domu? Jelski za­ 38 milkł. Spór się jeszcze gotów zaostrzyć! Ten ojciec Krystyny taki nieostrożny. I wciąż te alegorie. I ten strach. Przed czym? Że zginiemy? — Chciałbym się wyznać — stary go jednak korcił — co to ma być za zwrot? Powtórka Stanisława Augusta. Książę szepnął: — Tak! Jelski, który słowo poddał, zdumiał się przytwierdzeniu. Nie dowierzał: — Powtórzenie — rzekł. — Nie w historii! — odparł książę. — W was! Błędy, winy, braki, które w nim potępiacie, obyście się nigdy nie prze­ konali, jakie są władcom bliskie. Być ślepym na to, jak blisko człowiekowi do słabości, to za wiele pychy, by się tym nic zainteresował Bóg! Na te słowa od razu się odezwał ksiądz: — Obyś nigdy nie siedział na stolcu nagłego spadnicnia — mówi psalmista. — To już są skutki — Mcdcksza łagodnie odsunął pomoc proboszcza. — Ja tyko nawołuję, żeby się nie naśmiewać z cu­ dzego upadku. Czerskiemu podobał się żart. — Przesąd — zawołał — przesąd! Silny może się śmiać. Jelski zawyrokował: — I tchórza nazwać tchórzem, miernotę miernotą, króla, który zatracił swój naród, zdrajcą. Książę pochylił głowę. On znał się na historii, nic na rze­ czywistości. Skoro są tacy pewni, zadumał się, może przez nich mówi jakiś głos! Ostatecznie, komu los daje władzę, daje i światło. Czerski, który mało się odzywał, do triumfu się przy­ znał. — No, tośmy pana przekonali — .uznał spór za skończo­ ny — opadły panu ręce. Widzi pan, że nie da się Poniatow­ skiego podsadzić na Wawel. Książę jeszcze się przez ohwilę osłaniał. — To nie królom potrzeba naszej ręki — rzekł. — Sami 39

tam mają drogę, są u siebie. Gdyby to chodziło o pomoc, ja bym też odmówił. Tylko że nie szkodziłbym. Niech bierze, co mu się z prawa należy. Wielka to śmiałość skazywać kogoś za to, że zbłądził, kiedy znów ledwo że ledwo można się zorientować w drodze. Jelski się wyprostował, teraz chwila, aby wznieść się ponad rozmowę, ukazać, jakie to tajnie i widnokręgi dadzą się ro­ zeznać z miejsca, gdzie go postawiło życie. — A jednak są ludzie, którym ta widoczność wystarcza. Im jaśniej widzą, tym postać takiego Poniatowskiego rysuje się ciemniej. Dla Piłsudskiego to była bardzo ciemna figura. Może to on wiedząc, że skoro umrze, czeka go Wawel, nie. chciał znajdować koło siebie Stanisława Augusta. Czy do takiej decyzji Piłsudski panu dogadza? Książę ledwo się nie przeżegnał. — Więc on go odtrącił — krzyknął i potem żarliwie wy­ szeptał: — Świeć, Panie, nad jego duszą! — jak gdyby się o nim dowiedział, że po śmierci straszy. Pies rzucał się, zaczął ujadać, biegł nie daj^c się odwołać. Starosta zawyrokował: — Przyjechali. — Ksiądz pospieszył, naprzeciw. — Ach, to wy! Nic ma jeszcze wszystkich panów z miasta — objaśniał. Jakiś człowiek, widocznie tutejszy, broniąc ucieszonemu psu wyskoków z łapami, zbliżał się w kurcie obszytej barankiem ^ bardzo wysoki. Teraz i starosta go poznał. — Co to znowu! Ruszajcie stąd — krzyknął — nie wzy­ wałem was. A potem do księdza rozżalonym tonem: — Chyba proboszcz dobrze wiedział, że nie pozwalam tutaj na nikogo, a ksiądz, do mnie sołtysa prowadzi! Sołtys na sam czas słów się zatrzymał, odczekał po nich jeszcze sekundę, potem tak jak szedł, tak szedł dalej. Znalazł się już przy panach. Książę zdziwiony zawołał: — Sać, przecież to wy! Teraz dopiero sołtys zruszył czapkę z głowy, pokłonił się, uścisnął rękę Medckszy. 40 — Już ja to wiem od księdza proboszcza — z zadowole­ niem oświadczył — że tutaj zobaczę księcia pana. I widzę go w dobrym zdrowiu — osądził. Głos miał Ostrawy, niebarwn/, wymowę z kresów. — Co tam możesz widzieć — roześmiał się Medeksza. — Ciemno! — Raptem odsunął żarty na bok. — Dawno to już Sać nie jest u pani hrabiny? — spytał. Ale sołtys się wstawił za swoim komplementem. — Widzę, znaczy, że we zdrowiu, bo mi się prosto książę pan trzyma. — Z kolei co do swojej osoby, głosem, którym z lekka upomniał Mcdekszę za brak pamięci, sprostował: — Już u pani hrabiny nie służę od wojny ruskiej. Ja teraz na własnej sieci! Ale książę go sobie wcale nieźle przypominał. Zagadywał się z nim nieraz u swojej kuzynki, gdzie Sać miał pod opieką stawy, od małego znajomy z połowem, potomek rybackiego rodu. Objaśnił Jelskiego: — Oni tu są wieś na królewskim przywileju od stu siedem­ dziesięciu lat. Póki Sać rozprawiał z Medekszą, starosta czekał, teraz ko­ rzystając z tego, że Sać się znalazł na uboczu rozmowy, znowu na niego wpadł. — Nic tu sołtys nie ma do roboty — zakomenderował. — Niech idzie do domu spać! Chłop odszukał oczami proboszcza. — Przepraszam pana starostę — powiedział grzecznie, ale z odejściem się nie kwapił. — Ja tu nie jako sołtys... — Wszystko mi jedno — przerwał starosta. — Mają się tu prawo znajdować panowie z Warszawy, a ponadto ja i ksiądz. Ze wsi nikogo! — ...ale taki urzędowo — wrócił do swego zdania Sać. Starosta się rozzłościł tym głupim uporem. — Jaż wam wyraźnie powiadam, że mi tu nie trzeba soł­ tysa. Po polsku chyba mówię, co? Sać się skulił niby podczas burzy, ale nic odszedł.

— Ja tu także obowiązkowo — spróbował podejść do tej samej rzeczy innym terminem — jako kościelny komitet. Ksiądz się dotąd nie wmieszał, pewien, że sprawa się od razu wyjaśni. Teraz rozstrzygnął spór: — Pan Sać jest przewodniczącym w komitecie. Do jego obowiązków należy baczność na wszelkie prace w kościele. I w kilku słowach jeszcze uprzytomnił, z jakich to praw korzysta komitet, ale starosta się przede wszystkim wsłuchi­ wał w to, co mu niósł z pamięci głos wojewody. Nakaz brzmiał: żadnych postronnych osób, a zarazem — żadnych awantur! Szlag go trafił! — Niech zostanie — zawyrokował wzruszając ramionami, bo żeby choć kto raz co rzekł po pro­ stu, kiedy rozmawia z przedstawicielem władzy, i głosem peł­ nym lekceważenia dodał: — Tak mi od razu mówcie. Albo to ja mogę wiedzieć, kto tam u was w jakim komitecie! — Sto siedemdziesiąt lat. No, no! — manewrując swoim zdziwieniem, natychmiast po staroście odezwał się Jelski. Czy ocenią takt, sam siebie pytał, z którym oddala w niepamięć zgrzyt, co wystąpił, tym błyskawicznym nawrotem do po­ przedniej konwersacji? A głośno zapytał Medekszę: — Czy naprawdę posiadają taki przywilej starożytny? Książę się roześmiał. Oto epoka, dla której wszystko, co starsze niż sto lat, to już starożytność. — Nieledwie na łów przedpotopowych gatunków! — trud­ no się było Medekszy powstrzymać od tego żartu. Po chwili stłumił złośliwą wesołość i poważnie: — Mają, mają! — po­ twierdził. — Od tego czasu ciągną z niego korzyści nieprze­ rwanie, a on im użyźnia życie jako akwedukt, który sprowadza wodę z bardzo dalekich stron. Jelski zatulił się pod szyję. Wiatr naniósł skądeś trochę kropel, rozsypał po ludziach. Tego jeszcze hrakowało! — Deszcz! — warknęli jednocześnie Czerski i starosta. Ale deszcz poprzestał na tej próbie. Niemniej każdy już miał dość dworu. Myśl zwróciła się ku dusznej plebanii. — Czekamy? — zapytał proboszcz starostę. 42 — Ja bym machnął bez nich — oświadczył Czerski. — Przyjadą, to podpiszą, a nie, to nie! Tam się wyraźnie coś stało. Sać wtrącił: — Te panowie z Brześcia jadą furką. Popsuła się im ta­ ksówka. Przecie tu do księdza proboszcza przysyłali z poczty chłopaka? Czerski wyprowadził dalsze wnioski. — Przyjdzie się nam naprzód pokostnieć, zanim tutaj czło­ wiek się czego dostoi. — Może by do mnie na herbatkę — zaprosił ksiądz. — Lato, a noc jakby jesienna! Pies warknął raz i drugi, potem poskoczył pod kościół i za­ szczekał. — A wciąż się jacyś ludzie kręcą! — kapryśnym głosem starosta uczynił to odkrycie. — Kościelny, no i murarze — odparł ksiądz — ale ci są w krypcie. — No to murować i już! — zniecierpliwił się Czerski. Nie zmarzł, ale się staniem zmęczył. I miejscem nie w swoim gu­ ście. Pomiędzy cmentarzem a kościołem! To dobre na jakąś romantykę albo dobre bywa na wojnie. Jak warta czy re­ konesans. Czerski zmarszczył brwi. Tak! Jedna była nawet bardzo podobna noc. Za Kielcami, zaraz na początku Wielkiej Wojny. Też taki mur przy kościele jak tu. Papieros za pa­ pierosem, rozmowy. O Przyszłej, o Piłsudskim. I o najróżniej­ szych wiedeńsko-polskich politykach, których Olgierd tak nie­ nawidził. Ten Olgierd, Olgierd, Boże! Ta cała sprawa z nim, znacznie późniejsza, co to za diabelny wstrząs. Ze to był druh, przez pamięć o tym trudno zapomnieć, jakim to się później stał zaciętym wrogiem. I chociaż nie ma go, ciągle jest ten sam — wróg spokoju. — Ja idę! — Czerski już się nie wahał, ale teraz musiał mieć z sobą czyjeś towarzystwo. — Zwrócił się do Jelskie- go: — Chodźcie ze mną. Pies wspiął się łapami na mur. Oszczekiwał drogę. 4}

Tam muszą być ludzie krzyknął starosta. Wbił sobie w głowę, że ktoś ich śledzi ze wsi. A może z okolicznych dworów albo, co gorzej, podkradł się jakiś dziennikarz z mia­ sta? Medeksza zażartował: Tu, prawda, straszy? — zapytał z głupia proboszcza. Sać, który nasłuchiwał, oświadczył: — Fura! — Może oni! - Czy to od Brześcia? — zaciekawił się starosta. Pies tak się rozszczekał, że nie można było zrozumieć od­ powiedzi. - Psiakrew, weźcie raz tę cholerną sobakę! — starosta się uniósł. — To jest poświęcone miejsee, po którym ona chodzi. Sać mruknął pod nosem: — A sam to na nim stoi i klnie. Głośno zaś objaśniał: — Pies jest księdza proboszcza. Więc jak gdyby na prawach chrześcijańskich. At, wy lu­ dzie! — pomyślał starosta, ale się nie odezwał. Wspiął się na palce. Patrzał. Wóz swoim żelastwem zadzwonił po kamie­ niach. Plebanię minął. Jak tu była ruska wojna, ta bolszewicka — zaczął ni stąd, ni zowąd Sać, bo uważał, że za krótko było o starym pra­ wie do ryb przyjechał z miasta jeden Żyd, ich największy urzędnik, odebrał naszej wsi pozwoleństwo na łów, a dal wszystkim. Ale ludzie okoliczni zupełnie nic, nawet raków nie wybierali. Dla honoru starego prawa, bo dał je król. Ale do dworu toście szli na rabunek — zgryźliwie za­ uważył starosta. — Tu jest jeden majątek — zwrócił się do Jelskiego w nieprzerwanym posiadaniu rodziny od czasów Potopu — z jakiejś rozmowy zapamiętał sobie podobne okre­ ślenie. I cóż, czemuż tego chłopi nie uszanowali, a tylko wasze ryby, panie Sać? Sołtys odpowiedział z godnością: Bo przywilej na rybołówstwo jest przyznany nie panom, 44 ale ludziom. W tym honor, że je chłopom przyzwolił król. Tego honoru usłuchali. Czerski coraz bardziej wszystko po łebkach chwytał. Po­ rwały go nerwy. Więc tylko mieszał się do rozmowy, ilekroć się wyłaniały jakieś wątpliwości. Nawet w sprawach obojęt­ nych. Byle nie doznawać rozdwojeń. — Sać — spytał — pan się nazywa? A u mnie pracuje Ju­ lian Sać. Czy to będzie jaki wasz krewny? Stary odparł: — To syn. — I czekał. Ale Czerskiemu podobny szczegół zawinął do głowy i od razu się w niej zawieruszył. Ten pogrzeb przeklęty! Czy to w ogóle mogło się odbyć inaczej? Ciekawiejr Starosta widząc, że Czerski rzuca temat, który ledwo tknął, podjął go na chwi­ lę, by okazać, że wie, co się u pułkownika dzieje. — Wcale zdolny! — rzekł przechyliwszy w bok głowę, jakby się dopiero w tym opatrywał i bardzo dziwił. Do kobiet go nie ciągnie, do kieliszka nie zagląda, w karty nie łupi. Może zajść daleko! Sać odmruknął jakieś niewyraźne słowo na podziękowanie, za to pokłonił się głęboko. Starosta, któremu się zdawało, że porusza tylko sprawę Czerskiego, niemile się opatrzył, że tutaj dotyczy ona przede wszystkim starego Sacia. — Nie macie mi co dziękować — rzekł cierpko i nieco od rzeczy dokończył: — Podziękujcie panu pułkownikowi, że go trzyma. Czerski na swoje nazwisko ani drgnął. Skąpa, czerwona łuna biła mu na twarz od papierosa. Krzywił się, dym do­ gryzał oczom, wargom coraz trudniej szło z uchwytem ogarka, na którym musiały się utrzymać i palce. Wreszcie rzucił pa­ lenie. Na odrobinę żaru spadła kropla. Zaskwierczał. Zgasł. — Wilgoć! — Czerski pomyślał. Gdzie te lata, kiedy się czło­ wiek na podobnej ziemi kładł i spał. Chyba podówczas tak nie marzł. Ale to jednak pewnie wtedy wszedł w niego ten chłód i zmęczenie, i ten głód, które dzisiaj tak się bronią przed po­ nowieniem. Czerski westchnął. Piękne dni! Lecz kto by chciał wrócić do tych nawet bohaterskich chwil. Nie on! Któż z jego ( 45

dawnych towarzyszy! Skoro ojczyzna spłaca, czego jeszcze chcieć. Zanurzyć się w błogości, w kadzidłach, w cieple bez­ pieczeństwa. Zapewne, dobrą rzeczą i na dziś byłoby boha­ terstwo, gdyby zaraz nie to jakieś zimno. Odwaga to mało, jeszcze trzeba do niej dopłacić rozbiciem fizycznym. Ocknął się. — Nie ma co czekać. Wracam — rzekł. Ksiądz za nim. Wtedy przystanął, spojrzał, kto jeszcze idzie, bo co mu z proboszcza, którego ledwo znał. Pragnął kogoś, z kim pewniejsza byłaby rozmowa. — Panie Jelski — zawołał. Tymczasem drzwi od kościoła się otworzyły. Wodnistą smu­ gą poszedł z nich blask. — Jeszcze jeden człowiek! — opa­ trzył się z gniewem starosta. Po chwili uspokoił się. To zakry­ stian. — Czego tam? — rzucił ksiądz. — Murarze pytają, czy mogą zaczynać! Proboszcz, sam nie wiedząc, zwrócił się do wszystkich: — No jak panowie decydują? — Cierpliwości — poprosił starosta — chwilę cierpliwo­ ści. — Ale własną miał na wyczerpaniu. Toteż kiedy Sać wy­ stąpił z tym, żeby panom z Brześcia wysłać naprzeciw jego „taksówkę”, starosta wpadł na niego. — Nauczcie się raz — zapienił się — że je nie jeżdżę taksówką. Taksówki stoją przed dworcem, każdy może wsiąść, pojcdzie się i zapłaci. A to, co ja mam, nazywa się samochód. To znaczy, że nie da! — tak sobie streścił gniew sta­ rosty ksiądz. Sniegorzecki! — zawołał. — Zanieście im po kieliszku. Więc znów mają sterczeć! Czerski poczuł się znużony. Ale wpadł! I w ogóle, co z nim dziś jest. Zawsze ludzi brał za łeb. A tej nocy, nie wiadomo czemu, nie potrafi im swojej woli narzucić. — Ten wiatr, ten pies, to zimno, bo ja wiem! — westchnął. Cmentarz, kościół, mrok. Nie w jego rodzaju natura. A tu poszum jeszcze się wzmagał. Znalazł sobie sznur w dzwonnicy, nacinał się i świstał. I żeby choć od tych niepo­ kojów w powietrzu cisza była lepsza! Ale nie. Właśnie naj­ 46 gorzej działały te sekretne, milczące loty nietoperzy. Swoją dro­ gą — reflektował się Czerski — nocą nie obejdzie się bez nich żaden kościół. W krótkim świetle, które padało z jego otwar­ tych drzwi, ujrzał twarz księcia. Przynajmniej jeden, który się nastrojowi nie poddał! Trzyma się, uśmiecha. — Dam sobie spokój z Jelskim — pomyślał. — Nawet mi się nie odezwał. Zastygł, czy co? Wezmę Medekszę. — Ten właśnie zagadał: — Punktualność jest grzecznością królów. Ale coś Stanisław August każe nam czekać ze swoją grzecznością. Z kolei zadziwił się stary Sać. Ksiądz mu tyle tylko powie­ dział, że jest nakaz, by przemurować groby Czartoryskich. Każdy we wsi wiedział, że pod kościołem leżą tacy. Czy do­ brze zrozumiał, że obecnie spocznie tam król? Najpierw spytał: — To książę tu przyjechał nie z rodziny książąt Czarto­ ryskich? Medeksza odparł: — Nie! Ale z tej rodziny był król. Sać doznał w sercu piekącego ciepła. Zaczęło mu się w gło­ wie rozwidniać. Przypadł do Medekszy. — Król Poniatowski? — dopraszał się o potwierdzenie prawdy, którą już przejrzał. — To jego trumna? Proboszcz nie zdążył zapobiec. Co za głupstwo było wie­ rzyć, że to się nie wyjaśni, zwrócił się do siebie z wymówką. A książę do Sacia: — A no tak! — I podejrzliwym tonem: — Cóż wy tego nie wiecie? — Tylko na miłość boską! — rozpoczął zaklinać ksiądz. Chłop spojrzał się w kościół. Zdjął czapkę. Przeciągnął ręką po czole, zgarniając ku prawej stronie kosmyki. Zrobiło się już zupełnie zimno. Dookoła z czarnego zacisza to światło jakieś się wyrywało, to głos. Z otwartych drzwi blask pociekł, ale słabawy, że jaśniej było w mrok patrzeć niż oczy na coś po­ dobnego obrócić. Sać myślą przestąpił próg, schodkami pogrą­ żył się w loch. Kwatery jedną po drugiej zajmowali tam ksią­ żęta, wsuwani jak chleby w piece, wszyscy stopami zwróceni ku krągłemu środkowi krypty, różą kierunków niby dziewczy- 47

ny na zamorskich wybrzeżach dla zabawy ułożone w wieniec. Tu palcami od nóg trafiali na mur, podpierając płytę i napis, zawsze z wielkim nazwiskiem. Kamienic szły pionowymi zastę­ pami. Czarne, przy nich niektóre białe, jakby w próbie ogrom­ nej szachownicy, czasem pogruchotane; te od ziemi jak pnie drzew nad drogą szare od błota. Dwie takie płyty zostały odjęte i szczątki z obu nyż miały teraz leżeć społem, a w opróż­ nionej król. Na razie czekał w kościele. W trumnie ze stalowej blachy, błyszczącej, nowej, wzmocnionej parą obręczy czy me­ talowych pasów, na które ją zaciągnięto. Co to mu pokładli u stóp? A to małe pudełko — pytał Sać — to też trumna? Zaczerwienił się. Co też plecie! Jakże może być trumna, kiedy przecie nie jest! Tylko o to mu szło, czy też na szczątki. I czyje. Jeszcze żeby dziecka, ale gdzieżby takie było maluśkie. Więc, nie daj Boże, papugi albo kota. Też! książę odparł. — Król ją przeznaczył na swoje serce. Czemu tak powiedział? Podczas balsamowania wyjmuje się wnętrzności i serce. I ta skrzyneczka po prostu stąd. Ale ksią­ żę jeszcze się nie otrząsnął ze swoich kłopotów. Grzebać w ten sposób króla. Z taką obojętnością. Może Sacia wzruszy tym sercem. Na to się nie zanosiło. Chłop, zmarszczony, zły, usta zaciął. - A tę trumnę podróżną — mruknął myśląc o blaszanym opasaniu — to ma skąd? Od Rosjan! MedeJcsza nie wiedział. Chyba — zastanowił się. — Tak go chowają, jak p o ­ wieźli. Sać odwrócił się i półgębkiem, czego nie mógł w sobie utrzymać: — Po co go było wieźć! — rzekł. Książę, zanim się opatrzył, krzyknął: — I tyś mu przeciwny? Nie zważył na rękę, która ścisnęła mu dłoń w ciemności. — Człowiek z jego wsi! — dziwił się boleśnie. 48 Tu się urodził przyszły król. O ojcu jego, który wziął Woł­ czyn po żonie, słyszy się z historii, że był dobry pan. Jeśli syn lichy król, to tutaj przyszedł złożyć kości jako dziecię nie najgorszego dziedzica. I jeszcze źle! — Ja nie! — zmienionym głosem zagadał Sać. — Ja to mówię inaczej. Albo to my nie wiemy, co to był za kroi. Nasz był. Wieś go zna. Wieś by go przyjęła bramą, że nie ma biskupa, który by u nas równą dostał. Już ja wiem, co to jest z tą dzisiejszą nocą. Słyszana rzecz, by w ciemności chować człowioka, jak mogą sowy. Śmiecie ze dworu stróż dołuje, kie­ dy wszyscy śpią, ale nie taką osobę. Bo też nikt z łudzi nie miał jej tą nocą widzieć. Wystarczę ja. Ja jestem polityk. I co za tym pogrzebem nadchodzi, też wiem. Ale na to nie przyj­ dzie, choćby rząd miał ze swej skóry uciec. Książę przestał rozumieć. Chłop był wyraźnie rozjątrzony.. O co mu szło? — A rząd czego tu może chcieć? — badał Medeksza. Sać wytrzeszczył oczy. Jak to, czego? — Ryb! — zaszeptał z naciskiem. — Ryb — powtórzył za nim książę. — A no naszych ryb — chłop nie zamierzał przy sposob­ ności ani swoich żalów wylewać, ani nikogo sądzić, a tylko przestrzec, że jasno przejrzał, o co idzie gra. — Iu się już za tym kręcą, żeby rząd odebrał wsi przywilej i wydzierżawił. Ale żaden tutejszy dzierżawy nie weźmie! — i teraz Sać mowę zwolnił. Niech no Medeksza dobrze pojmie i w Warszawie powtórzy. — A jak weźmie obcy, to straci. Ryba nie lubi zmie­ niać rąk. Ona taka jak pszczoła. Zaś miejscowa ryba jest szczególna. Człowiek musi się na niej specjalnie znać! tutaj też wiedzą, co ją chowa. I dobrze wiedzą, jak ją psuć! Uniósł się, miotał groźby, niczego się nie lękał, okazały. — Od stu siedemdziesięciu lat — kazał się podziwiać —• to się wieś niejednego nauczy. I jak prawo za sobą posiada takie starodawniejsze, to się i nie ma czego bać. Jedno że u nas — z pogardą przygważidżał tę właściwość — tylko nowe prawo jest święte. 3 — M ury Jerycha 49