TYTUŁY WYDANE W 1996 ROKU W SERII
) A L A M A N > ^ A
David Logo
TERAPIA
Ken Kesey
PIEŚŃ ŻEGLARZY
Jonathan Carroll
GŁOS NASZEGO CIENIA
William Wharton
SPÓŹNIENI KOCHANKOWIE
STADO
PTASI EK
FRANKYFURBO
WERNIKS
DOM NA SEKWANIE
Steve Erickson
DNI MIĘDZY STACJAMI
w przygotowaniu m.in.:
Don DeLillo
BIAŁY SZUM
E. Annie Proulx
KRONIKA PORTOWA
POCZTÓWKI
Kazuo Ishiguro
NIEPOCIESZONY
William Golding
DWOISTY JĘZYK
Kingsey Amis
STARE DIABŁY
Alice Hoffman
DRUGA NATURA
Jack Kerouac
WIZJE GERARDA
Tim Winton
OKO I BŁĘKIT
Przełoży! Krzysztof Mazurek
DOM WYDAWNICZY REBIS
POZNAŃ 1996
Z tamtego świata akcji i mediów,
poprzeplataną, bezkresną równinę trudno
dokładnie obejrzeć;
patrzymy prosto w światło -
niektórzy się uśmiechają, a u niektórych
wywołuje grymas.
Les A. Murray, Eąuanimity
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Na dworze słychać warkot silnika bryki mojego taty. Sto
ję za mamą. Sukienkę ma całą w kwiaty, ale nie, żeby było
czemu się przyglądać, bo żaden nie jest specjalnie ładny.
Kiedy mama się śmieje, to tyłek jej chodzi w kółko. Tata
zuwsze powtarza, że jej tyłek wygląda jak rozwścieczony
tłum, co mi niewiele mówi, ale jemu pewnie tak. Słyszę,
jak kogut pieeeje gdzieś za domem. To złośliwy kogut - za
wsze celuje ci w piguły, kiedy wybierasz jajka z kurnika.
- To na razie. - Tata już się zbiera. Podgazowuje bry
kę. Spieszy się, jedzie do miasta załatwić sprawę dla pana
Cherry’ego.
- Pomachaj mu, Ort mówi do mnie mama. Zawsze
twierdzi, że powinno się okazać temu, kto wyjeżdża, że się
go kocha, bo można go już nigdy nie zobaczyć. Ten ktoś
może umrzeć. Może nastąpić koniec świata. Ale tata jedzie
do miasta tylko na godzinkę. Ma jakieś interesy z panem
Cherrym. Już wyjeżdża - najpierw na podjazd przed dom,
u potem na drogę.
Mama kładzie mi rękę na plecach, a na ramię spada mi
obłoczek mąki. Kogut znowu pieeeje. To cholernie złośliwy
kogut. Kiedy przychodzi niedzielny poranek, tata wysyła
go mocnym kopniakiem w powietrze, żeby mu pokazać, kto
tu naprawdę rządzi.
- Leć do domu i odrób lekcje, Ort —mówi mama.
- Za chwilkę - odpowiadam.
- Co masz zadane?
11
- Burke’a i Willsa.
- Aha.
Założę się, że mama nie wie, kto to Burkę i Wills, ale się
do tego nie przyzna. Ale w porządalu, ja też nic nie wiem
o Burke’u i Willsie. Muszę się dopiero nauczyć. Dlatego to
się właśnie nazywa zadanie domowe.
- No już, wchodź do środka, mój ty drugi mężczyzno -
mówi, unosząc lekko sukienkę, żeby się ochłodzić. Jest bar
dzo gorąco.
-Z a chwilę. - Obskubuję naskórek z poobijanego duże
go palca u nogi. Poobijane palce u nóg to coś, do czego trze
ba się chyba w życiu w końcu przyzwyczaić.
Ten cholerny kogut znowu pieje. Już go widzę, jak się
miota po podwórku, trzęsąc purpurowym grzebieniem,
mało co nie pęknie od tego piania. Niebo ma taki sam kolor
jak oczy mamy i taty. Kiedy się w nie długo, długo wpatru
jesz, tak jak teraz ja, z nosem uniesionym do góry, samo
wygląda jak wielkie oko. Wielkie, niebieskie oko. Patrzy
sobie w dół. Na nas.
Nazywam się Morton Flack, chociaż wszyscy mówią na
mnie Ort, bo to krócej. W naszej rodzinie Ort znaczy rów
nież tyłek. A także zero (no, zero - takie kółko), ale w moim
przypadku znaczy po prostu Morton, tylko nie trzeba wy
mawiać całego słowa. Mój tata się nazywa Sam Flack.
Mama ma na imię Alice. Nazwisko miała inne, kiedy była
niezamężna. W pokoju obok, Tegwyn zatopiona w koloro
wych czasopismach, to moja siostra. W przyszłym miesią
cu kończy szkołę. Drabcia ma pokoik z tyłu, tam gdzie pia
nino, ale nigdy na nim nie gra. Ostatnimi czasy w ogóle nie
robi zbyt wiele. Ten pierniczony kogut znowu pieje.
Na moje biurko pada śmiesznie pod kątem światło z lam
py, którą tata przymocował do ściany. Powinienem robić
Burke’a i Willsa. Wydaje mi się, że to niezbyt bystrzy face
ci. Zamiast tego słucham sobie odgłosów nocy, która zbliża
się od strony lasu - tych wszystkich głosów, które są jak
12
mule ptaszki, lecące gdzieś, żeby sobie znaleźć miejsce do
■pania, wsłuchuję się w strumyk mruczący cichutko, gdy
wszystko powoli milknie, słucham kur, które wydają z sie-
liie dziwne dźwięki przypominające pomrukiwanie kota -
zawsze wtedy, gdy układają się w kurniku do snu całe owi
nięte skrzydłami. Czasami nocą słyszę, jak ich kupy ude
rzają z plaśnięciem o ziemię, tak tu bywa cicho. Czasem
jest tak cicho, że - jak mówi tata - słychać, jak pleśń bez
głośnie zżera drzewa od środka. Nocą niebo do nas mruga
i zawsze patrzy w dół.
Jednak to nie odgłosy nocy odrywają mnie od Burke’a
i Willsa. To tata. Jeszcze go nie ma. Ale się nie martwię.
Fat Cherry to mój najlepszy kolega. Ma głowę jak kartofel,
oczy jak młody świniak, a kiedy chodzi po sklepie, brzuch
lśni mu wszystkimi kolorami tęczy. Zanim nas rozdzielili,
Fat i ja siedzieliśmy wjednej ławce. Naprawdę nazywa się
.James, ale nawet Fat brzmi lepiej niżjakiś tam James. Fat
Cherry to przyzwoite nazwisko. Podobnie jak Ort Flack.
Wszystkie inne dzieciaki w okolicy nazywają się Justin albo
Nathan, albo Nicholas, naprawdę na drzewo z takimi imio
nami. A nikt nie chce się nazywać Mary czy Bernadettę,
jeżeli nie jest dziewuchą. Nawet mój kurczak (mój całkiem
własny kurczak - mój ulubiony) ma fajniej na imię niż dzie
ciaki w szkole. Nazywa się Erol. Mama mówi, że to świę
tokradztwo, ale jeszcze nie wykapowałem, o co jej właści
wie chodzi. Znalazłem Erola na wybiegu dla kur, kiedy był
małym kurczaczkiem. Miał nogę całą rozharataną drutem
kolczastym. Owinąłem mu ją taśmą klejącą i trzymałem go
u siebie w łóżku przez cały tydzień, aż mama naprawdę się
wydarła, że niszczę pościel.
Czekaj... Poczekaj chwilę... Słyszę jakiś samochód. Nie,
to tylko ktoś przejeżdżał. Ktoś wyjeżdżał z miasta. Jeśli się
wdrapać na obumarłe drzewa dżarrah* przy strumieniu,
można w oddali zobaczyć światła miasta. Stąd, gdzie teraz
siedzę, widać tylko światła motelu Cherrych sto metrów
* Dżarrah (jarrah) - twarde drzewo australijskie, rodzaj mahoniu.
13
dalej, po drugiej stronie autostrady. Widać blask padający
z rzędu dystrybutorów benzyny, a niekiedy wydaje się, że
nawet widać cyfry, które się w nich obracają jedna za dru
gą, ale to już sobie człowiek tylko wmawia. Tylne światła
tego samochodu rozpalają na chwilę busz, a potem powoli
znikają. Burkę i Wills.
O, jeszcze jeden samochód. To chyba mój stary. Spóźnił
się. Mój Boże, nieźle się spóźnił. Mama będzie wściekła.
Samochód wdrapuje się na podjazd i zbliża się w naszym
kierunku, ale odgłos silnika coś mi nie pasuje. Mama wy
chodzi. Gdybym mógł, też bym wyszedł, ale siedzęjak przy-
murowany do krzesła. Boję się, ale tylko troszkę. Boję się.
Boję się. Na dworze słowa trzaskają jak wystrzały z kara
binu maszynowego. Czy ktoś wreszcie wyłączy ten
silnik?
-Morton? Morton!
Już tu idzie, uginają się pod nią wszystkie deski w podło
dze, już tu jest, moja mama, oczy ma pełne łez, te łzy aż się
przelewają, sukienka na niej drży, drży tak mocno, że te
głupie kwiaty mało co z niej nie pospadają.
W wielkim, obcym aucie wypadamy na podjazd, a potem
na drogę. Mnie i mamę rzuca po tylnym siedzeniu, które
pod nami trzeszczy i popierduje. Reflektory przedzierają
się przez ciemność. Mężczyzna z łysym księżycem na gło
wie prowadzi samochód i cały czas mówi - jedno i drugie
zbyt szybko. Mój brzuch ma ochotę na wymioty. Robię się
mokry od maminych oczu.
- Ile jeszcze, panie...
- Wingham, Lawrence Wingham - podpowiada mężczy
zna z krótkim sapnięciem.
- Ile jeszcze?
- Już niedaleko, tylko parę kilometrów.
Prędkościomierz wygląda jak zegar, któremu całkiem
odbiło. Nie wiem czemu, ale czuję się tak, jak gdybym poł
knął jajko w całości razem ze skorupką. Wiem, że coś się
14
iitało, coś niedobrego - nie jestem głupi - ale nikt mi je-
■zcze nie powiedział, co. Jeżeli mój tata umarł, to wszyscy
już nie żyjemy.
Księżyc usadowił się nad drogą jak jakiś wielki grubas.
Dziś wieczór wygląda całkiem bezużytecznie. Nigdy tak
przedtem nie myślałem oksiężycu. W miaręjak droga scho
dzi w dół, w oddali widzę coraz wyraźniej blade światła
miasta. Ponad drogą zawisły gałęzie drzew.
- Gdzie Tegwyn? - pytam.
- Jest w domu, z Drabcią.
- J a mogłem zostać w domu.
- Chcę, żebyś był... przy mnie - mówi mama.
Wiem, że płacze. Wszystkie klamki świecą w ciemności.
Tb tak, jakbym w nich widział odbicie jej twarzy i jakby
w tych wszystkich odbiciach wypłakiwała oczy. Tegwyn nie
znosi opiekować się Drabcią.
Teraz droga schodzi zakolami w dół w kierunku Banksi-
de, tam gdzie chodzę do szkoły. W Bankside są dwa sklepy,
pub, mała stacja benzynowa, duży kościół i poczta. Banksi
de nie jest takie duże jak miasto.
Aż podskakuję, kiedy pojawia się pomarańczowe świa
tło. Widzę pomarańczowe światło między drzewami, jest
go coraz więcej ijest coraz silniejsze. Mama obejmuje mnie
ramieniem, wyciska mi z płuc całe powietrze. Ciężarówka
pomocy drogowej. Kilka aut po obu stronach jezdni. Masa
czegoś splątanego w buszu. Migające światło powoduje, że
droga i busz podskakują co chwilę. Faceci na drodze chodzą
jak aktorzy w starych filmach z Chaplinem.
Nikt się nawet na nas nie obejrzał, kiedy wreszcie zapar
kowaliśmy. Mama już jest na drodze. Biegnie. Bryka taty
cała zgnieciona w harmonijkę. Widzę Teda Manna z war
sztatu samochodowego w Bankside, który krzyczy na Billa
Manna, swojego brata. To ich ciężarówka oświetla drogę
na pomarańczowo. Nie bardzo jest co holować. Zostaję
w samochodzie. Mama trzyma Teda Manna za podkoszu
lek. Oboje wrzeszczą.
- Było już pogotowie i pojechało - mówi Ted.
15
- Kiedy?
- Jakieś dziesięć minut temu.
- Proszę, niech pan powie, co się stało?
- Co takiego, pani Flack? - Ted Mann nas nie lubi, bo
pracujemy u pana Cherry’ego, a to konkurencja.
- Czy nic mu nie jest?
-N a moje oko nie wyglądał najlepiej - mówi, odwraca
jąc się do Billa Manna, żeby nie przerywać sprzeczki. Zawsze
się kłócą. Ich żony wyniosły się do miasta. Tak mówi Ttegwyn.
Niedobrze mi. Ale wszystko widzę. Byłoby mi bardziej
niedobrze, gdyby tata nie żył. Wiem, że żyje. Po prostu
wiem. Ale i tak jest mi niedobrze.
Facet przede mną, ten, który nas tu przywiózł, ten z ły
sym księżycem na głowie wyłaniającym się znad oparcia,
ciągle siedzi za kierownicą. Mama wraca do samochodu.
- Czy mógłby mnie pan podrzucić do miasta? - pyta męż
czyznę, który właśnie zapala silnik wielkiego auta.
- Jechałem właśnie do miasta - odpowiada, przesuwając
się na siedzeniu.
Mama siada z przodu, potem odwraca się do mnie.
- TYsię zabierzesz z panem Mannem i zjego bratem. Ja
wrócę bardzo późno. Musisz jutro iść do szkoły.
- Do szkoły? Mamo! Nie wierzę własnym uszom.
-M asz jeszcze tydzień do końca okresu. Nigdy jeszcze
nie opuściłeś ani dnia i tak ma zostać. Jak raz coś zaczy
nasz, to musisz skończyć. Jeżeli nie wrócę do rana, poje-
dziesz z Fatem i z panem Cherrym. Tegwyn zrobi ci drugie
śniadanie. - Mama całuje mnie w nos tak mocno, że oczy
zachodzą mi łzami.
W powietrzu unosi się suchy zapach dzikiego żyta i brą
zowy zapach karczowiska, słychać podniesione głosy Teda
i Billa Mannów. Wsiadam do ich ciężarówki. Wielkie auto
wyjeżdża na środek drogi i przejeżdża obok; widzę, jak
mama macha do mnie i poprawia sobie włosy. Jej włosy
mają kolor białego drewna. Ted i Bill ciągle się sprzeczają.
Wysiadam z szoferki, bo w środku jest bardzo gorąco. Ted
Mann patrzy na mnie i wzrusza ramionami.
16
liryka taty jest taka mała. Zaglądam do środka. Fotele
■i| poprzesuwane do przodu i do tyłu, i na boki. Wszystko
w środku się lepi. To krew —nie jestem głupi. Przechodzę
dookoła do otwartej przyczepy. Na środku leży rozwalona
hola siana. Taty skrzynia z narzędziamijest na swoim miej-
hcu, a na niej leży wielka szmata, w którą zwykle wyciera
ręce. To były moje spodnie od piżamy, dopóki mi się nie
poprzecierały na tyłku. Podnoszę ją do twarzy. Pachnie roz
puszczalnikiem i olejem, i smarem. Pachnie moim tatą.
(idzieś w oddali słychać wycie syreny. To pewnie policja.
Mają tu daleko. Chyba będą oglądać ślady opon, obejrzą
tamte drzewa, które są całe spłaszczone i obsypane szkłem.
Panowie Mann i Mann sprzeczają się o to, jak zaholować
brykę. Stoję i czekam. Z góry mruga na mnie niebo.
2
ROZDZIAŁ DRUGI
Za kilka lat zburzą tę szkołę. Wiele roboty z tym nie bę
dzie, bo to tylko barak z blachy ocynkowanej. W przyszłym
roku i tak muszę iść do szkoły średniej w mieście. To ozna
cza, że będę wracał do domu o szóstej,jak Tegwyn; o szóstej,
kiedy do końca dnia zostają tylko trzy godziny - a i to
w lecie. Szkoła średnia. Nie lubię o tym myśleć. Tegwyn
chodzi do tej szkoły już trzy lata i wciąż nie lubi o tym
myśleć. Śmieszne, że już nie będzie naszej szkoły. Banksi-
de to kiedyś była wieś. Teraz nocą widać światła miasta.
Miasto niedługo tutaj dotrze.
Po drugiej stronie klasy siedzi Fat. Próbuje zwrócić na
siebie moją uwagę. Jedno świńskie oczko mruga i mam
ochotę mu odmrugnąć, ale nie potrafię. Mruga do mnie al
fabetem Morse’a, ale nawet nie jestem w stanie porządnie
się mu przyjrzeć. Kiedy jego tata podwoził nas dziś rano
ciężarówką, zachowywał się bardzo dziwnie. Gdy zjeżdża
liśmy powoli w dół na niskim biegu, Tegwyn cały czas mi
się przypatrywała. Pan Cherry nie odezwał się ani słowem.
Czasem pękamy ze śmiechu, kiedy do nas gada i robi śmie
szne miny, wywraca oczami, czarnymi i otoczonymi cie
niem. Mówi, że wygląda jak Eddy Canter czy ktoś taki.
Nudzimy sięjak cholera. Ale dzisiaj ani słowa. Kiedy cięża
rówka podskakiwała, a ja nabiłem sobie guza na drzwiach,
popatrzył na mnie dziwacznie, jak gdyby chciał powiedzieć:
„Nawet mi się nie waż powiedzieć auu, bo cię wyrzucę
gdzieś przy drodze”. Wtedy Tegwyn beknęła i zachichota-
18
la, a Fat dostał szczypca w ucho, tak jakby właśnie on to
zrobił.
Pan Cherry nie jest zbyt wysoki. Dzisiaj rano wydawało
Mię, że jest jeszcze niższy i chudszy, jakby kierownica uro
nią. Nie golił się i na brodzie miał pełno maleńkich, szarych
opiłków, takich samych jak leżą u niego w warsztacie na
podłodze. Nawet słowem nie wspomniał o moim tacie.
- James! James Cherry. - Pani Praktor zauważyła na
pad mrugania w wykonaniu Fata. Praktor-traktor. Stary,
dobry Max Factor. Tak właśnie ją przezywamy. —Wypro
stuj się i rób, co do ciebie należy.
Ktoś chichocze. Ktoś zawsze chichocze. To jest klasa
zbiorcza. Jedyna klasa w tej szkole. Nathan Mann chodzi
do szóstej. Bernadettę Mann chodzi do czwartej. Mary
Mann też chodzi do czwartej. Bernadettę i Mary są bliź
niaczkami, ale nigdy byś nie powiedział. Jedna wygląda
jak koń, a druga jak wielbłąd. Billy Ryde jest dopiero
w drugiej. Mamy tu dzieci z różnych klas, ale tylko Fat i ja
chodzimy do siódmej.
Jest gorąco. Słychać, jak na dworze busz rusza się i trze
szczy, jakby się smażył w tym upale.
Na dużej przerwie gram z Fatem w krykieta pod wiel
kim drzewem, pod którym gdzieniegdzie widać kępki traw
nika. Uderzam piłeczkę tak, żeby się potoczyła tuż obok
jego stóp, a kiedy Fat daje nura, byją złapać, jego brzuszy
sko dostaje świra.
- Słyszałeś, co się stało mojemu tacie? - pytam, podbija
jąc piłeczkę trochę za wysoko.
Fat łapie.
- Mam cię.
- To specjalnie, żeby ci ułatwić.
- Akurat.
- Słyszałeś, co się stało?
- Dawaj paletę.
- No więc?
19
Bierze drewnianą paletę i staje twarzą do mnie. Po drugiej
stronie podwórka bliźniaczki Mann grają w klasy. Warkoczy
ki fruwają jak śmigła. Wyglądają tak, jakby za chwilę miały
wystartować i wzbić się w powietrze. Pyr-pyr-pyr, helikopter
w kształcie wielbłąda i helikopter w kształcie konia przela
tują przez wybieg dla koni, ponad warsztatem samochodo
wym Manna i nad pubem Bankside Arms w kierunku mia
sta. Biorę piłeczkę. To zużyta, włochata piłeczka sześcioście-
gowa, którą dał Fatowi jego tata. Udaję, że pakuję ją wysoko
na paletę, a Fat odskakuje do tyłu, żeby nie oberwać.
- No więc? - pytam, sięgając po piłeczkę w kępkę trawy.
- Tata nie kazał mi o tym gadać.
- No to nie gadaj. - Rzucam nisko, a Fat odbija bokiem.
Puszczam to uderzenie i ni z tego, ni z owego robię się stra
sznie wściekły.
Erol i ja siedzimy sobie na werandzie za domem. Dziób
ma cały zakrzywiony i poobijany. Oczy ma różowe. Kiedy
tak na mnie czasem patrzy, nie pomyślałbyś, że to kurczak.
Tornister jest gorący i pachnie skórą od leżenia na słońcu.
Rzucam Erola na drugi koniec werandy, skrzeczy i wyma
chuje skrzydłami, a ja wchodzę do środka i zanurzam się
w ciemny chłód domu.
- Czy to ty, Lii Pickering?! - Drabcia krzyczy z głębi.
-N ie, to tylko ja, Ort, Drabciu.
W ręce trzyma duże, czerwone jabłko. Lubi mieć przy
sobie takie rzeczy, lubi mieć coś jasnego, co wciąż jeszcze
widzi. Czasami po prostu wpatruje się w swoje stopy, które
mają kolor gotowanych raków, a śmierdzą dwa razy go
rzej. Starzy ludzie są trochę nudni i trochę się ich boję. Ale
wchodzę, bo coś mnie popycha. Siedzi tam w środku, twarz
ma całą we łzach, wielkie gałęzie łez. Pomyślałbyś, że to
nasze drzewo genealogiczne. Ramiona ma stare, a pod nimi
worki skóry. Poleruję jej jabłko swoją chusteczką, zosta
wiam drzewo genealogiczne na jej twarzy i wychodzę.
20
Wiesz, coś mi w środku mówi, że mój tata nie umarł. Ale
to nie wystarczy. Fat dzisiaj nie przyjdzie, żeby się tu krę
cić i wydumiać. Po prostu wiem. I tak nie mam ochoty się
wydurniać. Siedzę sobie po prostu w chłodnej kuchni i my
ślę o tym wszystkim, o czym nie chcę myśleć. Wystarczy
tylko jedna rzecz, żebyś się poczuł nieszczęśliwy.
Powinienem pójść do drewutni. Powinienem myśleć oróż
nych śmiesznych rzeczach, które nam się przydarzyły. Po
winienem narąbać trochę szczap i rozpalić mamie w piecu -
Tegwyn za chwilę wraca do domu. Powinienem... Powinie
nem zrozumieć, dlaczego wszystkie słoiki na półce nad pie
cem są pełne... drogich kamieni! O w mordę! W słoiku na
mąkę jest pełno wielkich, czerwonych kamieni jak wielkie
krople krwi, kiedy ci krwawi z nosa. A w słoiku na ryż są
diamenty. Osiem wielkich, pękatych słoików, wszystkie na
krętki są skierowane w moją stronę, wszystkie słoiki są
pełne błyszczących kamieni. Drogie kamienie!
- Ach, to ty, Ort. - Mama stoi w drzwiach, oparta ramie
niem o framugę. Włosy ma zaczesane na bok i do góry, całe
w nieładzie, a oczy zaczerwienione. - Myślałam, że rozpa
lisz nam w piecu.
Nic nie mówię. Ciągle nie mogę odwrócić wzroku od tych
rubinów i innych drogocennych kamieni. Pokazuję na nie pal
cem. Mama patrzy w tamtym kierunku, a potem na mnie.
- Co? - pyta szeptem.
I już ich nie ma. Mąka i ryż, i soczewica, i cukier puder,
i herbata znowu są na swoim miejscu.
-Nie. Nic takiego.
Mama patrzy na mnie, a ja na mamę.
-Czy to ty, Lii Pickering?! - Drabcia woła ze swojego
pokoju na górze.
- Nie, to ja, mamo - mama odpowiada głośno. - No, idź
już, Ort, rozpal w piecu. Tegwyn będzie chciała się wykąpać.
- Czy tata nie żyje? - Moje usta same się układają w to
pytanie, nic nie mogę na to poradzić.
- Nie - odpowiada, zawiązując fartuch, ten z mostem
w porcie Sydney. - Nie, tata żyje.
21
- Czy jest z nim bardzo źle?
- Nie najlepiej. Ma śpiączkę, Ort. Nie może się obudzić.
Jest w stanie śpiączki. Tak jak ty kiedyś. Ale chyba nie
pamiętasz.
Jednak pamiętam. Byłem mały, ale pamiętam. Już raz
mało co nie umarłem. Dwa razy. Serce i mózg stanęły dwa
razy.
- Miałeś zapalenie opon mózgowych. Miałeś głowę pełną
wody. Wrzeszczałeś, jakbyś się palił żywym ogniem. A po
tem zasnąłeś i nie budziłeś się przez dwa tygodnie.
Pamiętam. To było jak na morzu, raz w górę, raz w dół
na falach, a światło było takie jak zaraz po zachodzie słoń
ca i wołały mnie jakieś głosy.
- Dwa razy, wiesz, mówili, że już jest po wszystkim. Ale
nie chciałam ich słuchać, i ty też nie. Tych ze szpitala po
prostu nie trzeba słuchać, bo wcale nie są mądrzejsi od nas.
Tak naprawdę to nie wiedzą, co ludzi pcha w dobrą stronę.
Po prostu zgadują. W końcu zostałam tylko ja i trzy pielę
gniarki, prawdziwe buntowniczki, i cały czas do ciebie mó
wiłyśmy, o tym, jaka jest pogoda i co słychać u taty - mama
przerywa na chwilę, a ja patrzę na swoje poobijane palce
u nóg - a potem lekarzom odbiło i próbowali nas do ciebie
nie dopuszczać. Chłopak nic nie słyszy, mówili. Ale my bez
przerwy trajkotałyśmy, aż jednego dnia rano po prostu się
obudziłeś. Znowu byłeś maleńkim dzieciątkiem. Musieli
śmy ci dawać pieluchy. Miałeś trzy latka - i w pieluchach.
Boże, jak ja płakałam.
Całkiem nagle mama stoi przy zlewie i nie robi zupełnie
nic, tylko ramiona jej chodzą w górę i w dół, i tak w kółko.
- Pamiętam —mówię.
- Tata też będzie pamiętał. Kiedy już będzie po wszyst
kim, będzie pamiętał.
Nie śpię za dobrze. Nigdy za dobrze nie sypiałem. Nawet
kiedy byłem malutki i mama z tatą układali mnie do snu,
leżałem z otwartymi oczami, aż oni się położyli, a czasami
22
dłużej. W środku nocy odczuwa się samotność - jesteś tyl
ko ty i niebo, i odgłosy lasu. Nie ma z kim rozmawiać, tylko
/, tym wielkim niebem. Czasem z nim rozmawiam. Zabrzmi
to dziwnie, ale tak jest. Od chwili, kiedy mnie przywieźli ze
szpitala, kiedy byłem taki chory, mam kłopoty z zasypia
niem. To tak, jak gdyby te dwa tygodnie w śpiączce wystar
czyły za czyjś cały sen w całym życiu jednej osoby. To dziw
ne, że tata leży tam w szpitalu na łóżku i cały czas śpi,
i wsłuchuje się w te wszystkie głosy, i widzi te wszystkie
kolory, które ja widziałem. Nie będzie spał za dobrze, kiedy
już się lepiej poczuje, mogę się założyć. I tak nigdy specjal
nie długo nie sypiał.
Słyszę, jak Tegwyn gada przez sen. Cały wieczór grała
na pianinie Drabci. Wali dłońmi w te klawisze, a brązowe
warkocze zwisają jej po obu stronach twarzy, długimi pal
cami przebiera jak szalona po klawiaturze, a plecy ma zgię
te jak niewolnik. Rozpieprza to pianino, ta nasza Tegwyn.
Naprawdę nie wiem. Czasem patrzę na nią przez dziurę
w azbeście, jak bierze prysznic. Coś sobie śpiewa. Przypa
truje się smutno swoim namydlonym, brązowym nogom.
Ma wielkie piersi - wyglądają jak arbuzy - większe niż
mama. Mamy wyglądają jak dwie skarpetki wypełnione
piaskiem. Tegwyn nie jest zbyt szczęśliwa. Kiedy jest pod
prysznicem, namydla nogi i między nogami, tak jakby chcia
ła, żeby ją to bolało. Przypatruje się smutno tym swoim
namydlonym, brązowym nogom. A czasem patrzy prosto
w strumień wody, który wylatuje z prysznica. Puszcza so
bie wodę prosto w oczy. Czasem przez minutę patrzy pro
sto w strumień wody i zadaje sobie ból. Chyba nic nie czu
je, boli ją dopiero wtedy, kiedy się kładzie spać. To dla
tego właśnie jęczy i krzyczy przez sen. Przez te odgłosy
czasem płaczę zupełnie bez powodu. Tak jest w nocy. Wy
chodzą sprawy zupełnie zwariowane i nic nie można na to
poradzić.
Urodziłem się w nocy. W tym domu - we frontowym po
koju. Mama i tata czasami o tym rozmawiają. Była zima
i chłód. Tata słyszał, jak gdzieś daleko całą noc szczeka pies.
23
Mama była gruba, ja siedziałem w jej brzuchu, a w tym
czasie nie mieliśmyjeszcze bryki. Właściciele motelu Cher
ry mieli już samochód, ale nie było ich w domu, bo pojecha
li w odwiedziny do kogoś w Bankside. Mamę chwyciły bóle,
a tata zaprowadził ją do pokoju frontowego, gdzie kominek
zrobił się czerwony i gorący od płomieni. Cały czas patrzył
zza firanki, czy ci ludzie z motelu już wrócili. Nie mieliśmy
telefonu. Ciągle nie mamy - tata i mama nie lubą telefo
nów. Do miasta i do szpitala jechało się bardzo długo. Tata
zaczął się bardzo denerwować. Mama mówi, że dokładał
do kominka, żeby się czymś zająć, aż się zrobiło tak gorąco,
że tapeta zaczęła odchodzić od ściany. Wtedy tata wpadł
w panikę i zaczął przyklejać z powrotem tapetę, a w tym
czasie mama mnie urodziła na leżance i chyba pierwszą
rzeczą, którą musiałem zobaczyć, były te ohydne, brązo
we kwiaty na leżance i tata, który miota się po pokoju jak
wariat.
Mama mówi, że byłem cały siny i zapętlony pępowiną.
Odgryzła ją. Ohyda! I zaraz się zrobiłem różowiutki i dała
mi mleka z piersi, które wtedy chyba nie były podobne do
skarpetek. Tak przynajmniej mówi Tegwyn.
Zawsze mieszkałem w tym domu - już od pierwszego
dnia. Może dlatego tak go lubię. Tegwyn urodziła się w szpi
talu. Wiem dostatecznie dużo na temat szpitali, żeby ci po
wiedzieć, że lepiej tam nie przychodzić na świat.
Mama urodziła się w ciężarówce jadącej przez nizinę
Nullarbor. Zwyczajnieją wytrząsnęło. Drogi na nizinie Null-
arbor są najgorsze na świecie. Tata się urodził w poczekal
ni na komisariacie policji. Mówi, że przecięli mu pępowinę
i po prostu odłożyli do pojemnika z napisem „sprawy zała
twione”. Drabcia kiedyś o tym opowiadała. Ona się chyba
urodziła na gospodarstwie gdzieś na północy, gdzie ziemia
jest czerwona, latem pada deszcz, a zimą jest ciepło.
Przychodzenie na świat to ciężka robota. Mama mówi,
że ludzie wrzeszczą. Erol przyszedł na świat, stukając. Jego
jajko zwyczajnie się otworzyło, nie było żadnych wrzasków,
ale sądzę, że mimo wszystko była to ciężka robota.
24
Ale ludzie też umierają. Nawet gwiazdy umierają - wi
dać, jak spadają z nieba. Mama kiedyś mówiła, że to niebo
toczy łezkę.
Tegwyn już śpi. Wszystko śpi.
Przed zaśnięciem wychodzę się wysikać z werandy z tyłu
domu. Ziemia pachnie latem. Ten durnowaty kogut znowu
pieje. W środku nocy. Jeszcze długo po zapięciu rozporka
stoję na werandzie i patrzę w górę, czy nie spadnie jakaś
gwiazda.
ROZDZIAŁ TRZECI
Wakacje zawsze przychodzą tak szybko - myk, i już jest
lato. Mam wakacje! Idę sobie z Fatem po wyższym brzegu
strumienia w kierunku tartaku, a w krzewach wszystko
skacze, w tym upale nasionka wysypują się na ziemię, trza
skając i pykając. Jednym okiem wypatruję węży, a drugim
czegoś zupełnie innego. Tutaj zawsze znajdziesz coś zupeł
nie innego. To przez wakacje, wiesz - jest całkiem inaczej.
Lepiej widzisz i masz lepszy węch.
W szuwarach wzdłuż strumienia żaby kumkają i poły
kają powietrze, i łapią muchy. Woda jest nieruchoma i brą
zowa. Pod koniec lata najpewniej w ogóle nie będzie wody
w strumieniu, a kangury i króliki będą o zmierzchu prze-
wąchiwać po kałużach rozlanych na dnie. Kijanki przemy
kają się po powierzchni. Tu i ówdzie ptaki, jak starsze pa
nie, chodzą ostrożnie na paluszkach. Gdzieś tam chowają
się węże tygrysie, ale lepiej o tym nie myśleć.
- Widzisz coś? - pytam Fata.
Jest bez koszuli, a na pępku ma pełno much. Fat mruży
oczy. Kiedy się porusza, jego pępek też się mruży, ale mu
chy za cholerę nie chcą uciekać.
-Nic.
- Musi tu gdzieś być. Był tu w zimie. Pamiętasz, jak nas
mało nie zatopiłeś?
- To była twoja wina.
-Tak, akurat moja!
Fat wywrócił łódkę. Nic mu nie mogę powiedzieć. Wie,
26
*o jest gruby —nie potrzebuje, żebym mu o tym przypo
minał.
- Jest - mówi Fat. —Jest tam.
Puszczamy się kawałek biegiem, a potem zjeżdżamy po
wysokim brzegu na tyłkach, tam gdzie widać brązowy na
rożnik dachu tego samochodu, który widzieliśmy zeszłego
lata.
- Nieźle zardzewiał - mówię.
Próbujemy go wyciągnąć. Jest cały zarośnięty trawą
i rzęsą i do połowy zagrzebany w błocie. Strumień ma tylko
trochę ponad metr szerokości, ale miejscami jest głęboki.
Widać na nim nawet odchody kangura. Pchaliśmy i wrze
szczeliśmy, i odpychaliśmy - przeważnie to ja wrzeszcza
łem na Fata, żeby stał na środku i nigdzie nie łaził, a po
tem mało co nie zgubiłem drąga —ruszyliśmy łagodnie
i cicho, a jedynym odgłosem był szum wody, która rozsu
wała się na boki, żeby nas przepuścić, i syreny komarów,
które latały dookoła jak małe samolociki.
Kiedy jest właśnie tak i robisz coś razem z kimś drugim
wciszy, tak jak tata ija, kiedy idziemy przez las, albo mama
ija oboje przestajemy czytać książkę, bo ni z tego, ni z owe
go zaczyna padać deszcz, wtedy właśnie czujesz, że wiesz,
co każde z was myśli, i wcale nie trzeba rozmawiać. Plecy
Fata już są zaróżowione od słońca. Słyszę,jak oddycha. Nie
przychodził przez jakiś czas. Robiło się razem to i owo ze
starym Fatem.
- Mama i tata pokłócili się wczoraj wieczorem.
Podniosłem wzrok znad wody. Fat opowiada.
-Tak?
- Mama biła tatę gazetą. To był „Sunday Times”.
Roześmiałem się. Mój tata właśnie „Sunday Timesem”
bił naszego psa, zanim się psisko złapało w pułapkę na
króliki i trzeba było je uśpić.
-Tata... płakał.
- Poważnie?
Fat steruje tak, żeby nie najechać na pień cały oklejony
mrówkami. Nic nie mówię.
27
- Jak dziecko.
Odpychamy się cicho drągami, płynąc wzdłuż strumie
nia, i docieramy do tartaku.
Bardzo długo przecierali tu drzewo z lasu. Wokół całego
Bankside wszędzie widać pniaki - małe, szare muchomory.
Wszystkie gospodarstwa w naszym okręgu były pełne drzew.
Teraz jedyny kawałek lasu, który jeszcze został, to zagajnik
za naszym domem, ciągnący się jakieś półtora kilometra
wzdłuż głównej drogi. Dochodzi do skraju skarpy —jeszcze
jakieś półtora kilometra —i to wszystko. A teraz wszystkie
drzewa umierają, bo od środka zjadaje pleśń. Mój tata sporo
na ten temat mówi. Kocha drzewa. Kiedyś bił się z drwalem,
to było dawno temu, jeszcze zanim się urodziłem, a mama
mówi, że to chyba i tak nieprawda. Tartak stoi, gdzie stał od
dnia moich urodzin, a to już dwanaście lat temu. Dobijamy
zaraz obok i cumujemy przy brzegu.
Fat ija kręcimy się tam trochę, podnosimy z ziemi i oglą
damy to i owo, ale bez wielkiego zapału. Wdrapuję się do
rozwalonego, starego pieca i wrzeszczę. Moje słowa wra
cają do mnie w podskokach, a potem wspinają się w górę
jak echo. Ty! Ty!
Ty! ,
Wszystko jest zardzewiałe, a jak czegoś dotknąć, to się
rozpada, a na rękach zostaje czerwony pył. Wszystkie ba
raki się rozpadają. Jest jeszcze kilka pił, ale nawet trzęsie
nie ziemi by ich nie ruszyło z miejsca. Widać wielkie czopy
i koła, i tłoki, ale nic już do siebie nie pasuje. Pod dachem
mieszkają oposy. Musiały się przyzwyczaić do odgłosów
kołatania, które wydaje blacha ocynkowana powiewająca
na wietrze. To chyba nie był dobry pomysł, żeby tu przy
chodzić. Wszystko tak smutno wygląda.
- Dlaczego się kłócili? - pytam Fata, kiedy ruszamy da
lej w dół strumienia. Muchy i moskity spadają na nas jak
bombowce szturmowe. Coś ucieka w popłochu w busz. —
Twoi starzy.
28
Fat nie odpowiada. Prawie w ogóle się nie porusza. Może
"tara się utrzymać równowagę. Jego zaróżowione nogi wy
glądają jak skrzydła wyrastające po obu stronach ciała.
Płyniemy powoli dalej, odpychając się od pniaków drzew,
a nasze drągi krwawią żywicą w miejscach, w których je
odłamaliśmy. Nie mówi ani słowa.
Tam, gdzie strumień dochodzi do głównej drogi,jest drew
niany mostek z białymi poręczami, a po jego obu stronach
sterczą czarne pale wbite głęboko w dno rzeki. Niekiedy
Fat i ja kładziemy się pod nim w chłodnym cieniu, dookoła
nas śpiewają owady i słuchamy aut przejeżdżających nad
naszymi głowami. Auta wprawiają w ruch wszystkie de
ski, zupełnie jak w ksylofonie. Zjednego końca mostu sły
chać wysokie nuty, a z drugiego niskie. Samochody prze
jeżdżają po skali w górę lub w dół. Tegwyn mówi, że to
nie jest prawdziwa gama i że z nas gówniarze. Wtedy zwy
kle Fat wydobywa z siebie potężne pierdnięcie, trzymając
dłoń pod pachą, i Tegwyn się zmywa. „Ohyda”, powiada
Fat, idąc za nią i naśladując jej sposób chodzenia, krę
cąc biodrami i przewracając tyłkiem z jednej strony na
drugą.
Kiedy zostawiamy zakręt na tyle daleko, żeby zobaczyć
wodę pomiędzy wysokimi brzegami, Fat mówi:
- Ktoś tam jest.
-Kto?
- Skąd mam wiedzieć?
- Zejdźmy na brzeg i chodźmy dookoła. Zobaczymy, kto to.
- Nie —szepcze Fat - wodą będzie ciszej. Podpłyńmy tro
chę bliżej. Nie zauważą nas, jeżeli będziemy się trzymali
blisko brzegu.
Wiesz co, chyba ma rację. Nie jest głupi ten Fat.
Przycupnięci za przewróconym pniem drzewa, przyglą
damy się postaci pod mostem. Słyszę,jak Fatowi bije serce.
Przelatują nad nami maleńkie ptaszki. To mężczyzna. Star
szy od mojego taty. Spodnie ma szare i workowate. Klęczy,
29
dłonie ma złożone na kolanach, a głowę odchyloną całkiem
do tyłu, tak że jego czarny kapelusz jakby zawisa w dół
i wygląda, jak gdyby za chwilę miał spaść. Momentami wy
daje się, że mężczyzna coś mówi, bo usta mu się ruszają. Za
nim leży koc i brązowa torba. Fat patrzy na mnie, a ja na
Fata. Jakiś samochód, auto z wielkim bagażnikiem, prze
jeżdża z dużą prędkością i wprawia w ruch ksylofon mostu,
który wybrzmiewa z góry w dół skali, ale mężczyzna za
chowuje się, jakby niczego nie słyszał.
- Chyba tu spał - mówi Fat bardzo cicho.
Jesteśmy od niego tylko o rzut kamieniem, byłoby łatwo
zamachnąć się i rzucić spod ramienia. Mężczyzna ma twarz
zbrązowiałą jak stare siodło, które tata trzyma w szopie -
całą pomarszczoną i popękaną, która zmienia się, w miarę
jak mężczyzna rusza ustami. Ma olśniewająco białe zęby.
Jego dłonie na kolanach są ogromne. Nie wygląda na bru
dasa czy obszarpańca. Nagle sięga za siebie i wyrywa kęp
kę trawy, ściska ją w rękach, spadają w dół grudki ziemi,
a potem przykłada ją do twarzy, a jego usta są w ciągłym
ruchu.
Siedzimy tak jakiś czas, wstrzymując oddechy i nie spu
szczamy z niego oka ani na chwilę.
Słońce już prawie zachodzi, kiedy docieramy do domu
Fata, a na podjeździe do stacji siedzi facet w półciężarów-
ce Forda, naciska raz po raz na klakson, twarz wystającą
znad rozpiętej koszuli i nie zaciągniętego krawata ma całą
czerwoną, jak gdyby z wściekłości rozszarpywał sobie koł
nierzyk.
-Jak, do jasnej cholery, można się tu doprosić na tym
zadupiu, żeby człowieka ktoś obsłużył?! —wrzeszczy, naci
skając na klakson.
- Ile dać? - pyta Fat, a oczy robią mu się nagle bardzo
spokojne. Wyciąga końcówkę węża z dystrybutora i pod
chodzi do forda. Wlew paliwa jest zamknięty.
- Zostaw to, chudy. Dawaj ojca.
30
- Tam by się chyba nie zmieścił - mówi Fat, pokazując
im dystrybutor.
Czerwony facet w odpiętej koszuli i nie zaciągniętym
kruwacie zwraca się do mnie:
- To cię śmieszy? - Oczy nad czerwonymi policzkami ma
całkiem białe. Wygląda tak, jakby miał za chwilę otworzyć
drzwi i wyjść.
- Nie, proszę pana - mamroczę pod nosem.
- Ile nalać? - Fat pyta jeszcze raz. Wygląda tak, jakby
nic na świecie nie mogło go rozśmieszyć. Ale zdradza go
brzuch. Widzę, że już przebiegają przez niego drobne fale.
Mężczyzna wkłada okulary słoneczne i przez chwilę wy
gląda tak, jakby chciał coś zrobić. Potem pochyla się trochę
do przodu - sięga ręką w kierunku klamki. Nie, podkręca
szybę. Dystrybutor mruczy. Fat skierowuje końcówkę węża
nu pakę półciężarówki. Ford zapala silnik z ostrym szarp
nięciem. Facet przygląda mi się krótką chwilę i odjeżdża
z piskiem opon. Nie wierzę własnym oczom. A z paki samo
chodu wylewa się benzyna, kiedy auto skręca na szosę
i kieruje się do miasta. Wylewa się. Jak z miejskiej cyster
ny. Obracam się w kierunku Fata. Gębę ma głupawo wy
krzywioną, a ze stalowej końcówki węża wciąż spadają kro
pelki benzyny.
-Fat!
I obaj skręcamy się ze śmiechu.
Przez jakiś czas łazimy bez celu po warsztacie, kilka razy
dla draki uruchamiamy podnośnik hydrauliczny. Z tyłu na
ścianie wisi kalendarz z roku 1969. To rok po tym, jak uro
dziła się Tegwyn. Na kalendarzu jest zdjęcie dziewczyny
z wielkim, opalonym biustem i z głupim wyrazem twarzy.
„Pirelli”. Pirelli to opony. Dookoła na podłodze pełno na
rzędzi, jakieś części, plamy oleju i szmaty. Tu właśnie pra
cuje mój tata. Czasem tu przychodzę i widzę, jak mu tyłek
wystaje spod czyjegoś samochodu. Radio jest zawsze włą
czone, ktoś podkręca obroty silnika i słychać pobrzękiwa
31
nie kluczy. „Prawdziwemu mężczyźnie podaj jeszcze więk
szy klucz... SIDCHROME”. Ale kiedy go nie ma, wcale nie
jest tu tak fajpie. Pomiędzy tymi ścianami czuje się jakby
wilgoć, jest głucho i wszędzie brudno.
- Chyba lepiej już wejdę do środka - mówi Fat.
Kiwam głową. Idę z nim dookoła domu aż do okna jego
pokoju i podsadzam go na parapet. Siatka na muchy jest
cała w strzępach. Fat rzuca się szczupakiem na łóżko, aż
jęczą sprężyny. Słychać, jak pan i pani Cherry wrzeszczą
na siebie w kuchni.
- To na razie - mówi Fat ze środka.
- Na razie - odpowiadam, ale nie chce mi się iść.
- Nie miałem z tym nic wspólnego...! - ryczy pan Cherry.
Nie słyszę wszystkiego, ale staram się zrozumieć każde
słowo. Słońca już nie widać, a światło zmierzchu rozświe
tla busz na niebiesko.
-Wyciskasz z człowieka... a potem myślisz, że... jak ja
kiegoś chłopca na posyłki, do cholery... po prostu... ta twoja
cholerna słabość. Jesteś słaby, Billu Cherry... jesteś słabym
człowiekiem... nawet nie potrafisz przywieźć... sam przy
znaj. Ten twój cholerny hazard kiedyś nas zniszczy, już ci
sto razy mówiłam.
-Słuchaj, ten facet to był naiwniak. Lubił... nigdy nie
powiedział nawet... sam chciał... zawozić forsę na zakłady,
a potem mi ją przywozić. Co tam gadać, zawsze za szybko
jeździł i to się musiało tak skończyć.
- ...mów o nim, jakby był już z nim koniec.
-No...
- Billu Cherry, jesteś słabym człowiekiem. Wykorzystu
jesz faceta po to, żeby nie stracić twarzy, a jemu przypinają
naklejkę nałogowego hazardzisty... rzygać mi się chce. Sły
szysz? Rzygać!
- ...już dosyć.
- Nigdy nie będzie za mało.
- Mówię, że już wystarczy.
- Ta nieszczęśliwa kobieta.
- Nigdy ci na niej nie zależało.
32
-Ty...
-...ty...
-Ty!
Stąd widzę światło u nas na ganku, jest coraz jaśniejsze
wgęstniejącej ciemności i bardzo cichutko słyszę głos, który
innie woła. To nie mama ani tata, ale ktoś bardzo znany
i bliski, i w każdym razie napomina mnie, żebym nie pod
słuchiwał rozmów rodziny Fata.
Mama mnie opieprzy, że się spóźniłem, ale nie będzie
wtym złości. Ostatnio żadne z nas nie potrafi się niczym za
bardzo przejmować.
3
ROZDZIAŁ CZWARTY
Dzisiaj pierwszy raz jadę do szpitala i chociaż jest dopie
ro dziesiąta rano, zgrzytanie ciężarówki pana Cherry’ego
mnie usypia, bo wstałem jeszcze przed wschodem słońca.
Naprawdę, całą noc z całej siły próbowałem zasnąć i w re
zultacie wstałem bardziej zmęczony, niż kładłem się spać.
Dzisiaj zobaczę tatę.
Mama i pan Cherry nie rozmawiają ze sobą. Przez całą
drogę nie odezwali się do siebie ani słowem. Bardzo mi się
chce siusiu, ale boję się coś powiedzieć. Oboje wyglądają
tak, jakby za chwilę mieli wybuchnąć. Patrzę sobie na pnie
ściętych drzew, na płoty i na tablice reklamowe i rozma
rzam się sennie.
Dzisiaj rano stałem na werandzie za domem i słucha
łem, jak budzą się ptaki. Maleńkie, senne, popiskujące od
głosy, które wtedy z siebie wydają, są takie same jak gło
sy piskląt, które siedzą sobie pod swoją mamą zaraz po
wykluciu się z jajka. Słuchałem i słuchałem, aż zaczęły
brzmieć jak zupełnie dorosłe ptaki, a potem poszedłem
sprawdzić, co wszyscy robią. Bez przerwy sprawdzam, co
wszyscy robią. Fat mówi, że to zboczenie, ale ja po prostu
tylko sprawdzam. Żeby się przekonać, czy wszystko gra,
czasem muszę na nich popatrzeć. Żeby się przekonać, czy
wszystko w porządku, że są wciąż tacy sami. Ten nasz sta
ry dom ma wszędzie pełno dziur. Azbest popękał i ani jed
ne drzwi nie zamykają się porządnie, więc łatwo spraw
dzić, co robią inni - wystarczy usiąść i chwilę popatrzeć.
34
Drabcia chrapała przez sen, a usta od tego chrapania
robiły się jej jak z gumy. Jej srebrne włosy były rozsypane
na poduszce. Jak się trochę skupię, umiem sobie wyobrazić
cały pokój: zakurzone pianino, wszystkie jej zdjęcia taty
i kilka zdjęć mamy i innych ludzi, których nie znam, toa
letkę z grzebieniami i starymi medalami taty i wczorajsze
jabłko. Na parapecie pojawiła się jaskółka i ona też zajrza
ła do środka. Lekki wietrzyk poruszył firanką przy oknie
ijaskółki już nie było.
Pokój Tegwyn był ciemniejszy, a zasłony były zaciągnię
te. Na ścianach miała tłumy ludzi. Człowiek się chyba musi
czuć jak w klatce w zoo, kiedy ci wszyscy ludzie na ciebie
patrzą, gdy śpisz. Stosy kolorowych czasopism podpierają
się nawzajem pod oknem. Jej łóżko było wypełnione jej
prześcieradłami i nogami, a włosy miała rozrzucone na po
duszce jak Drabcia, tylko że czarne. Nad prześcieradłem
jej pierś wpychała nos w nie swoje sprawy. Tegwyn spała
spokojnie.
Do pokoju mamy i taty łatwo zajrzeć. W drzwiach nie ma
klamki, a dziura jest dostatecznie duża, żeby można było
zajrzeć i wszystko sobie pooglądać. Czasami się zastana
wiam, jak to jest z tym sprawdzaniem i podglądaniem, co
inni robią. Na przykład wtedy, kiedy mama i tata nie mają
nic na sobie i naprawdę to robią. Widuje się kaczora, któ
ry syczy i goni jakąś kaczkę, skrzydła biją w powietrzu,
dopóki jej nie dopadnie i przydusi do ziemi, i nie wskoczy
na nią, i nie wydrze jej z szyi wszystkich piór. To pewnie
jest naturalne, ale nie widzę na to żadnego usprawiedli
wienia. Mama i tata przynajmniej sobie nie robią krzywdy.
Wydają z siebie maleńkie odgłosy, jakby ich coś trochę bo
lało, ale zaraz potem przestają, jak gdyby już wiedzieli, że
mają dosyć.
Trudno na to patrzeć. I trudno przestać. Czasem widzę,
jak tylko ze sobą rozmawiają. Może o tym, co się wydarzyło
w ciągu dnia, albo o mnie i Tegwyn. Mogę patrzeć całą noc,
kiedy to robią.
Dzisiaj rano widziałem tylko mamę, jak spała. Pupa jej
35
sterczała do góry, a twarz miała zatopioną w poduszce. Wiel
ką, białą pupę, która robi się różowa od słońca. Tyłek, jak
rozwścieczony tłum (ciągle nie mogę skapować, o co tu cho
dzi). Osobiście się wyłoniłem z tego tyłka. Należy spojrzeć
faktom prosto w oczy.
Fat sądzi, że to nie w porządku. To znaczy podglądanie,
co robią inni ludzie. Przeważnie chodzi mi o to, żeby mieć
oko na to, co się dzieje w rodzinie. I tak ktoś na ciebie pa
trzy cały dzień i całą noc. Przygląda ci się oko na niebie -
no to co się martwić, czy cię dzieci oglądają albo brat - no
nie? To chyba uczciwe postawienie sprawy.
Śmieszne, że wciąż myślę o tym, że ludzie się rodzą i że
wszystko się rodzi. Albo umiera - niejestem głupi. Drabcia
niedługo umrze, bo już ma za sobą kawał życia i chyba już
ma dosyć. Kurczaki umierają. Lasy umierają. Kiedyś mia
łem brata. Na mamy brzuchu widać blizny jak tory kolejo
we. Miała duży brzuch, w którym nosiła dziecko, kiedy
miałem dziewięć lat. Tata kładł głowę na tym wielkim pa
kunku i słuchał. Kiedy nadszedł czas urodzenia dziecka,
pojechała do szpitala w mieście, a tydzień później wróciła
z niczym - miała tylko szwy i oczy pełne łez. Przyglądałem
się jej, jak odciąga mleko z piersi do małych miseczek. Wte
dy jeszcze nie wiedziałem, o co w tym wszystkim chodzi.
Z tamtych czasów nie wszystko pamiętam, ale pamiętam,
jak mama odciągała mleko. I pamiętam tatę na łóżku, kie
dy nikogo nie było w domu, jak płakał i płakał. Wiem, jak
się czuje Fat. Człowiek zaczyna się trochę bać, kiedy jego
ojciec płacze.
Siedzę tu sobie tak w ciężarówce pana Cherry’ego, przy
sypiam, a domy i sklepy uciekają na boki. Światła na skrzy
żowaniach, tablice, ludzie na trawnikach przed domami
z wężami do polewania trawy i auta, auta, auta... to wła
śnie dokładnie jest miasto. I nikt z nas nie odzywa się na
wet słowem.
Siedzę tu i mruczę coś w głowie. Siedzę tu i jestem
w drodze do taty, który leży ze śpiączką w szpitalu.
Cieszę się, że nie mieszkam w mieście. Mama i tata wy
36
prowadzili się przed urodzeniem się Tegwyn. Tata chciał
mieszkać w pobliżu drzew. Mama mówiła, że chce mieszkać
w pobliżu taty. Myślę, że w tym wszystkim byli szczęśliwi.
Strasznie się wściekali, kiedy drzewa znikały powalane sie
kierami drwali, ale nawet te drzewa, które umierają, to też
są drzewa. Nie wiem wszystkiego o naszej rodzinie Flac-
ków. Tylko to, co usłyszę i co mi ludzie powiedzą. Całe życie
ci zajmuje zorientowanie się, gdzie pasujesz, co z tego wszy
stkiego rozumiesz i gdzie twoje miejsce.
No, to tak sobie siedzę...
-No, to jesteśmy na miejscu - mówi mama, pokazując
na duży, długi, biały budynek upstrzony parkingami i ta
bliczkami, i ludźmi z bukietami kwiatów. - Tu, w tym szpi
talu leży.
Pan Cherry nic nie mówi. Jego ciemne oczy robią się dzi
siaj jeszcze ciemniejsze, wygląda tak, jakby się zmniejszał.
Teraz wiem już prawie na pewno, że go nie lubię. Tak się
zachowuje, że oboje z mamą czujemy się winni, że siedzimy
wjego ciężarówce. Podjeżdżamy do jednej z bram wjazdo
wych i kiedy zbliżamy się do barierki, pan Cherry sięga do
kieszeni, ale zanim jeszcze zdążył coś wyjąć, mama kładzie
na tablicy rozdzielczej pięćdziesiąt centów. Pan Cherry pod
nosi monetę i podaje ją mężczyźnie w szklanej budce. Ba
rierka się podnosi. Wjeżdżamy do środka.
Kręcąc się tu i tam i jeżdżąc zygzakiem po asfaltowych
parkingach, pan Cherry wreszcie znajduje odpowiednie
miejsce do parkowania i kiedy już wciska się między dwa
inne samochody, wyłącza silnik.
- To ja tu poczekam - mówi.
- Nie wątpię - mama mruczy pod nosem. Otwiera drzwi.
Jest inaczej, nie tak jak zapamiętałem. Szpital wygląda
jak Biuro Ubezpieczeń Społecznych, gdzie mnie kiedyś tata
zabrał: długie korytarze prowadzące donikąd, obrazy na
ścianach, które do niczego nie są podobne, ludzie przecho
dzący obok ciebie w pośpiechu, którzy nawet na ciebie nie
37
spojrzą. Nigdzie nie widać chorych. Przechodzimy przez
salę, w której wszyscy palą. Śmierdzi. Słychać jakąś muzy
kę, ale cichą i niewyraźną. Winda pobrzękuje jak zegar.
Ciągle nie widać chorych.
- Dlaczego Tegwyn z nami nie przyjechała? - pytam ma
mę, która idzie szybkim krokiem.
Ma sukienkę żółtą jak kaczątko. Buty ma czarne i tro
chę zakurzone. Kiedy spogląda w dół, włosyjej opadają na
oczy, a jej oczy mają inny kolor.
-Tegwyn była wczoraj. Dzisiaj nie chciała przyjść.
- Myślisz, że z nią coś nie tak?
Patrzy na mnie. Zęby ma równe.
- Ort, czasami sama nie wiem, co jest tak, a co nie tak.
Jesteśmy już na drugim końcu korytarza. Na drzwiach
jest napisane OIOM.
- OIOM.
- Oddział Intensywnej Opieki Medycznej —mówi ma
ma. —Właśnie tu leży.
Czuję, jak mi serce skacze na wszystkie strony.
- Zanim wejdziemy, chciałabym ci coś powiedzieć.
- Tak? - pytam, żałując, że nie powiedziała czegoś przez
całą drogę ciężarówką.
-Ojciec wygląda inaczej, niż kiedy go ostatni raz wi
działeś.
Ostatni raz, Jezu, to już tak dawno temu, jeszcze przed
wakacjami. Ostatni raz. Tak, pamiętam, jak całował mamę
w policzek i szedł do bryki w koszuli koloru czerwonej glin
ki. Miał na sobie szorty z gumką z tyłu, które marszczą się
na biodrach. Kiedy wsiadł do bryki i wyjrzał przez okno,
zauważyłem, że ma na brodzie smugę smaru. Czarne wło
sy miał zaplecione w warkoczyk. Uśmiechał się. Tak wła
śnie było ostatnim razem.
- Bardzo inaczej? - pytam.
- Wiesz, po pierwsze cały czas śpi - mama odpowiada,
marszcząc usta w półuśmiechu. - No i oczywiście miał stra
szny wypadek, więc lekarze powkładali mu wszędzie rur
ki, żeby go karmić i utrzymywać przy życiu.
38
- Karmić?
- To się nazywa kroplówka - mówi. - To woda i... różne
płyny, którymi go karmią. I...
- Co jeszcze? - Zaczynam się trochę bać.
-U sta taty nie wyglądają za ładnie, ale to dlatego, że
nimi nie rusza. Ma tam wrzody i zaczerwienienia. No wiesz,
takie różne.
- Aha.
- Będziesz musiał być dzielny.
- Niejestem małym dzieckiem —mówię, sam wykrzywia
jąc usta w półuśmiechu. Podchodzimy do drzwi. —Mamo?
-Tak?
- Co to jest nałogowy hazardzista?
-Ktoś... Ktoś, przez kogo ludzie cierpią, kto im robi
krzywdę.
OIOM. To już tu. Wchodzimy do środka.
W środku jest cicho, Jezu, naprawdę bardzo cicho. Pod
chodzi do nas pielęgniarka i uśmiecha się. Jest tu chyba bar
dzo samotna. Na środku sali widzę duże biurko, wysokiejak
podwyższenie na scenie. Wszystkie ściany są od połowy ze
szkła. Słychać elektroniczne popiskiwania i cichy poszum.
- Dzień dobry, pani Flack.
-Przyprowadziłam syna.
- W takim razie proszę, ale tylko na chwileczkę.
Idziemy za nią, stopy mam naprawdę bardzo ciężkie. Po
ważnie, stawianie kroków to niełatwa robota. Nie widzę,
co jest w innych salach. Ściana ze szkła zaczyna się za
wysoko. Wchodzimy do jednej z nich. Wszędzie stoją ma
szyny, które wyglądają jak wielkie komputery i ekrany te
lewizyjne.
- Tam leży, Ort - mówi mama szeptem.
- Ma pan gości, panie Flack - pielęgniarka mówi w kie
runku długiego przedmiotu na stole. Uśmiecha się do nas
i wysuwa się za drzwi.
Mama pochyla się i całuje przedmiot. Kiedy się odsuwa,
widzę, że to tata. Oczy ma na wpół otwarte, jak gdyby leżał
w półśnie. Z nosa wychodzą mu rurki. Z boku ma rurki
39
w przedramieniu i w nodze. Usta ma czarne, wyglądają
strasznie. Owrzodzone. Wszystko śmierdzi środkami do de
zynfekcji. Wszystko błyszczy. Tata wygląda tak, jak gdyby
to wszystko go przytłaczało, wygląda, jakby zmalał.
- Cześć, kochanie. - Mama pochyla się nad nim. - Przy
prowadziłam Orta. Przyszedł się z tobą zobaczyć. Trochę
jest niespokojny, bo ci obcięli włosy.
Właśnie! Zniknął gdzieś jego długi warkoczyk. Włosy ma
sterczące i kłujące. Mama przysuwa mnie bliżej. Słyszę
jego oddech. Włosy. Jego włosy.
—Cześć, tatusiu - mówię, jakbym był małym dziecia
kiem. - To ja, Ort. Fajny masz pokój. Pełno gier kompute
rowych. Mają zrobić mechaniczny bilard na komputerze,
tak przynajmniej mówi Fat. Chybaby ci się to nie podobało,
co? Erol przesyła pozdrowienia. Idę w przyszłym roku do
średniej. Chyba jeszcze jestem na to za mały. Mógłbym zo
stać w starej szkole jeszcze przez rok, co, tato? - Mama
dotyka mojego ramienia. - No, wyśpij się dobrze. Ale obudź
się, dobra? Kiedy już będziesz miał ochotę. - Nagle oczy
zachodzą mi mgłą. - No to, tato, wyłączam się i bez odbioru.
Wchodzi pielęgniarka i wyprowadza nas na korytarz.
Przed pójściem spać mama wchodzi do mojego pokoju
i siada na łóżku. Czytam książkę, którą czytałem, kiedy
miałem dziesięć lat. Mama przygładza kołdrę tuż przy mo
jej nodze. Ma na sobie luźną koszulkę nocną i widzę kra
wędź jednej z jej skarpetkowych piersi. Włosy ma upięte
w wielki węzeł, wygląda trochę na śpiącą i wiem, że o czymś
długo myślała.
- Byłeś dzisiaj dzielny - mówi.
- Nie musiałem być dzielny. To przecież wciąż jest tata.
Nagle mama jest przy mnie na poduszce i obejmuje mnie
ramionami, zupełnie jak wtedy, kiedy byłem całkiem mały.
Jest ciepła,jej koszulajest zmiękkiej flaneli;jej oddech pach
nie jak lekarstwo na kaszel. Głowę mam opartą na jej ra
mieniu i patrzę prosto w długą przerwę międzyjej piersiami.
40
-Jestem z ciebie dumna, Ort. Wiesz, że cię kocham.
- Tak - mówię cichuteńko —wiem.
- Możesz mi coś powiedzieć?
- Ja? - To dopiero niespodzianka.
- Coś muszę wiedzieć.
- Ale co ja ci mogę powiedzieć? - pytam i czuję się cał
kiem głupio.
- To coś, czego mi nie może powiedzieć nikt inny na świę
cie.
Kurczę się ze strachu i robi mi się w środku jakoś miękko.
- Widzisz...
-Tak?
-N o więc, słuchaj. Jak to było, kiedy spałeś i miałeś
śpiączkę, kiedy byłeś jeszcze zupełnie mały? Może nie pa
miętasz, chyba nie pamiętasz... ale naprawdę muszę wie
dzieć. Czy coś sobie przypominasz, chociaż trochę? Widzisz,
ludzie gadają, mówią różne rzeczy, dają ci broszury do czy
tania i formularze do podpisywania, aż ci się wszystko
w głowie miesza i...
- Pamiętam - mówię, zanim mamie całkiem się zbierze
na płacz. - Pamiętam.
- Czy żyłeś?
- No pewnie. Pewnie, że żyłem.
- Ale w środku, w głowie. We śnie. Czy myślałeś o róż
nych rzeczach? Czy coś słyszałeś?
- Tak, słyszałem i widziałem różne rzeczy.
- Bo niektórzy mówią, że twój tata tak naprawdę już nie
żyje.
- Żyje. Nie umarł!
-Ciszej. Obudzisz Drabcię.
Wszystko mi się nagle poplątało i nic już nie wiem. Wy
ciągam spod jej nogi książkę. Jest cała pognieciona.
- Co czytasz? - pyta, pociągając nosem.
- Ojakichś dzieciakach, które były wtakim dziwnym kra
ju i weszły tam przez dziurę w szafie. To książka jakiegoś
Angola. Dzieci są trochę naiwne i śmiesznie gadają, ale...
- Ale co?- Bierze książkę do ręki i rozprostowuje okładkę.
41
—Tam nie wszystko jest tylko na niby. Różne rzeczy się
naprawdę dzieją.
- Co takiego?
—Różne wariactwa. Czasem coś słyszysz. Coś widzisz.
Czasem myślisz, że jesteś całkiem gdzieś indziej.
- To wszystko ci się śni?
Rozglądam się po pokoju, patrzę na moją pochyloną sza
fę, na zdjęcie Luke’a Skywalkera, na kawałki drewna, któ
re zbieram, bo przypominają zwierzęta i tak dalej, na sa
molot, który tata mi zrobił z drzewa balsa, a potem patrzę
na mamę i widzę jej zmartwioną twarz.
—A gdyby to nie były sny? A jeżeli się budzisz wtedy,
kiedy idziesz spać, a śnisz, kiedy się obudzisz?
—Gdyby, gdyby, Ort. - Uśmiecha się. - Nie wiem. Po pro
stu nie wiem. Nawet nie potrafię się zmusić do myślenia
o takich rzeczach. Może to wszystko jest przemieszane.
Wzruszam ramionami. Może. Nawet już za bardzo nie
wiem, o czym rozmawiamy.
- Czy tata wraca do domu?
- Tak, wraca.
- Kiedy?
-Kiedy będzie całkiem gotowy. Tata nigdy niczego nie
robi, dopóki nie jest całkiem gotowy.
- Ale nie umarł.
—Powiem im, że nie.
Całuje mnie w czoło i odchodzi trochę chwiejnym kro
kiem.
Na werandzie za domem słyszę, jak coś chodzi w trawie
z tyłu za ogrodzeniem. Może lis albo kangur, albo jeszcze
coś innego. Niebo jest dzisiaj bardzo czyste. Ma taki kolor
jak usta mojego biednego taty. Gwiazdy wyglądają, jakby
się poruszały i były zarazem nieruchome. Wiatr gwiżdże
mi w uchu, a ten dźwięk przypomina szkolny dzwonek. Nie,
nie szkolny dzwonek. Głębiej. Uderzenie, jak dzwon gdzieś
głęboko w sercu. Czuję mrówki w palcach stóp.
Z ust wymykają mi się dwa słowa:
—Bardzo proszę!
42
ROZDZIAŁ PIĄTY
Tegwyn i ja idziemy dzisiaj piechotą do Bankside, bojest
sobota. Nie wiem, dlaczego chodzimy do Bankside w soboty.
Tak to już trwa od lat. Po prostu tak jest. Słońce piecze i na
dworzejest jak diabli gorąco. Trzymamy się cienia na skraju
lasu i dlatego trudniej jest iść, bo wszędzie leżą pnie drzew,
po drodze są dziury, krzaki, no i trzeba uważać na węże, ale
to i tak lepsze, niż dać sobie ugotować mózg na słońcu.
Przeważnie Tegwyn idzie przede mną i nie musimy roz
mawiać. Ma włosy uplecione w długi warkocz z koralika
mi, który obija się jej o koszulę. Warkocz sięga do poziomu
moich oczu, aż taka jest wysoka. Jest tak duża jak dorosła
kobieta. Różowe szorty opinają jej tyłek i wypychają na
zewnątrz brzegi okrągłych pośladków. Pot spływa jej po
nogach. Muchy pływają w nim żabką.
Ptaki nurkują w koronach drzew, a od czasu do czasu
drogą przejeżdża jakiś samochód. Kiedy tata był w domu,
zabieraliśmy się z nim bryką. Siadał przed barem i popijał
w cieniu swoje lemoniadki, i patrzył, co robimy. Albo grał
w rzutki w warsztacie. Byliśmy wtedy w Bankside o wiele
szybciej. Wydaje się to tak całkiem niedawno, niedawno
przecież był listopad.
Muchy pogryzły mi odciski na palcach u nóg. Skórzane
klapki uderzają mnie w pięty. Sobota rano. Założę się, że
mama jeszcze śpi. Nigdy w życiu nie wstawała tak późno.
- Mama już długo nie była w szpitalu u taty - mówię do
kolebiącego się warkocza Tegwyn.
43
Tegwyn wydaje z siebie jakiś słaby dźwięk.
- Bo ten skurwiel, Bill Cherry, nie chce jej już zabierać.
Była awantura, kiedy ostatnim razem wracali. Z daleka
było widać, że się pokłócą. Uff! To oślizły gnojek. Mam ocho
tę wsadzić mu nos w maszynkę do mięsa, a potem zapchać
mu tym gębę.
Nic nie mówię i idę. Czasami Tegwyn tak gada.
- Czuje się, mać jego, winny, to dlatego. Oślizły, mały
wysmarkany karaluch.
Jezu, czasami mi się flaki przewracają od takiego ga
dania.
- Fat mówi, że się kłócą. Pan i pani Cherry - dodaję.
- Kłócą się? Jasne, że się kłócą. Nie kłóciłbyś się, gdybyś
musiał w nocy w łóżku całować jego karaluchowate smar
ki? Słuchaj, Mały, jest jeszcze dużo rzeczy, o których nie
wiesz.
- I dużo rzeczy, o których wiem —mówię naprawdę po
cichutku.
-Co?
- Nic.
Zatrzymuje się i obraca, a ja wchodzę prosto na te jej
wielkie, twarde balony, które ma pod koszulą. Śmieje się
i ściska mi nimi uszy z obu stron.
- Co niby wiesz, Mały?
- Że ci cycki śmierdzą.
- Ci w dupę.
- Nie zmieści się.
Nawet nie wiem kiedy, i już leżę w krzakach, z nogami
w powietrzu, a w koszuli mam pełno kolców. Gdy się wy-
czołguję, Tegwyn znika daleko w przodzie na ścieżce, tylko
jej pośladki w opiętych szortach migocą w słońcu. Wciąż
potrafi być zabawna, ta nasza Tegwyn. Dowodzi to, że każ
dy może być zabawny, bo Tegwyn musi być najsmutniejszą,
najbardziej rozżaloną osobą pod słońcem.
Pojakimś czasie dochodzimy do tego miejsca na zakręcie
drogi, tam gdzie brudna ziemia i krzaki są pocięte śladami
przeciągania czegoś ciężkiego, a obok leży drzewo złamane
44
ii podstawy. Przechodzimy po prostu obok, jakbyśmy ni-
i/.ego nie zauważali.
Droga do Bankside wydaje się naprawdę bardzo długa.
Mijamy wielką reklamę upstrzoną dziurkami, las jest już
daleko za nami, a słońce niemiłosiernie świeci prosto na
nas. Przechodzimy obok domu pani Mack, a pani Mack
kiwa do nas z ocienionej werandy, i już za chwilę jesteśmy
koło baru. Bar robi: I-I-I-I! Wychodzi z niego jakiś facet
i spluwa do kratki kanalizacyjnej, potem patrzy w niebo,
i wchodząc z powrotem do środka, wciska mocno kapelusz
na głowę.
Obok baru jest tekstylny z zasłonami i draperiami, który
prowadzą państwo Watkins. Na wystawie widać plastyko
we paciorki i bele materiału na wałkach. I manekina bez
głowy. I kawałek tektury z napisem: „Głoszenie Słowa Bo
żego w niedzielę o godzinie 11”. Tekstylny jest zawsze czy
sty i nieprzyjazny. Sklep jest zaraz obok. W sklepie mieści
się również poczta i parę banków. Jest tam wielka weran
da i posypiający, stary pies, w cieniu stoi elektryczny bi
lard, a za drzwiami z siatki jest właściwy sklep —rzędy
puszek i paczek, butelki i pudła. Na końcu sklepu jest lada,
wielki, długi, błyszczący kontuar, po którego jednej stronie
jest część pocztowa i banki, a po drugiej kasa. Pan Firth
■siedzi przy poczcie, trzymając w poczerniałych zębach ołó
wek, włosy ma tłuste i zaczesane do tyłu. Pani Firth ma
kształt rożka lodów - jest od góry gruba, a na dole cienka.
Kiedy robi się gorąco, na jej twarzy pojawia się mapa świa
ta. Afryka przechodzi jej przez sam środek nosa. Zawsze
mi się wydaje, że pani Firth wącha Afrykę i że nie bardzo
jej się ten zapach podoba.
Tegwyn i ja siadamy na chwilę na werandzie. Malcolm
Musworth gra w elektryczny bilard. Wrócił ze szkoły z in
ternatem w mieście, włosy ma krótkie jak jego tata. Jego
tata jest właścicielem baru dwanaście mil stąd i zatrudnia
własnego kierownika.
- Dzień doberek - mówię.
- Cześć, Tegwyn - mówi Malcolm, nie podnosząc nawet
na chwilę oczu znad pomykającej zygzakami srebrnej ku
leczki.
- Jak tam szkoła? - pytam.
Przygląda się nogom Tegwyn.
- Gówniana.
- Wygląda tak samo jak jego stary, no nie? - Tegwyn
zwraca się do mnie, wydając z siebiejakby świńskie chrząk
nięcie i wchodzi do środka.
Przy drzwiach dzwoni dzwoneczek. Malcolm Musworth
patrzy prosto na mnie.
- No, czego, szczurza mordo?
Stoję tam, gdzie stałem, i nie potrafię wydusić z siebie
ani słowa. Zastanawiam się, czy mi spuści wpierdol. Mal
colm jest zmieszany i nie wie, co ze sobą zrobić.
- Odwal się, Orcjo-Aborcjo.
Idę w kierunku drzwi. Wchodzę do środka, gdzie działa
klimatyzacja, gdzie jest chłodniej i bliżej Tegwyn. Tegwyn
jest w oddalonej części sklepu z kosmetykami.
- Mogę się czegoś napić? - pytam.
Wyciąga dolara spomiędzy tych swoich piersi i daje mi
do ręki.
- Przynieś mi colę mówi.
Pan i pani Firth cały czas się nam przyglądają. Zawsze
na ciebie patrzą, chyba chcą, żebyś się zdenerwował i że
by ci coś wypadło z rąk. Wyjmuję z lodówki colę dla Tegwyn
i napój imbirowy Weavera & Locka dla siebie. Mama mó
wi, że Weaver & Lock robią najlepszy napój imbirowy na
świecie.
Przez jakiś czas stoimy sobie, popijamy napoje, przypa
trujemy się wszystkiemu, chłodzimy się w klimatyzacji,
słuchamy postukiwania i pobrzękiwania automatycznego
bilardu przed sklepem. Z wielkich zamrażarek wypływa
zimna para. Przechodzę bardzo powoli obok stojaka z ko
miksami. Widnieje tam napis: TO NIE BIBLIOTEKA.
JEŻELI MASZ OCHOTĘ POCZYTAĆ, KUPUJ. Przecho
dzę obok komiksów tak wolno, że aż mi drżą kolana.
Widzę po drugiej stronie sklepu, niedaleko od krzesła
46
pani Firth, ogromną piramidę czerwonych puszek. POMI
DORY ARDMONA. Góra puszek sięga do samego sufitu.
- O kurczę - mówię.
- Moja żona ma dryg do urządzania wystaw —odzywa
się pan Firth, nie ruszając ustami.
-Jasne - odpowiadam.
- Czterysta dwanaście puszek —dodaje pan Firth.
Aż do sufitu. Nie dałoby się postawić ani jednej więcej.
Wszystkie są czerwone i błyszczące. Najlepsza rzecz, jaką
kiedykolwiek widziałem w tym sklepie.
Dzwoneczek przy drzwiach pobrzękuje. Wchodzą dwa
debile. Czarne koszulki, czarne dżinsy, włosy krótko obcię
te. To debile, które lubią jeździć głośnymi wozami na szero
kich oponach. Przedzierają się powoli między półkami, jak
by im to sprawiało trudność, a ich buty robią chrum-chrum
na drewnianej podłodze. Zauważają Tegwyn.
- Eeee - mówi jeden z nich. Wykrzywia gębę w uśmie
chu i szturcha łokciem swojego kumpla.
- Nooo mówi ten drugi.
Obaj wybuchają głośnym, jakimś takim nieprzyzwoitym
śmiechem. W żołądku robi mi się węzeł i cały ten napój
imbirowy syczy mi w brzuchu i czuję w dole tępy ból.
- Można w czymś panom pomóc? - pyta pani Firth.
- Nie, bynajmniej nie teraz - mówi jeden z nich. Brakuje
mu zęba z przodu. Tojest dziura, w której mogłaby zamie
szkać mysz. Obaj powoli halsują w kierunku Tegwyn.
- Odpierdol się, dupku - mówi Tegwyn przez zęby.
- Panno Flack - pani Firth woła od strony kasy —wypra
szam sobie takie słownictwo w moim sklepie.
Wychodzi zza kasy i staje między mną a piramidą pu
szek, jakby mi nie ufała i bała się, że posunąłem się za
daleko. Boli mnie brzuch. Chciałbym wyjść na dwór. Z ze
wnątrz słychać klekotanie elektrycznego bilarda. Dwa de
bile cały czas kręcą się koło Tegwyn jak dwie tłuste koń
skie muchy, aż wreszcie ten z mysią dziurą dotyka palcem
jej ramienia, a ja nagle puszczam okrutnego bąka i pani
Firth wydaje z siebie omdlewający dźwięk. No tak, ten na
pój imbirowy! Weaver i jebany Lock! A teraz pani Firth
przechyla się do tyłu, trzymając się za nos. Tegwyn syczy
jak raniony wąż. Patrzę, gdzie by tu spieprzyć.
- Pryskamy stąd! - krzyczy Tegwyn.
- Słuchaj no, maleńka - mówi Mysia Dziura.
O, Jezusku! Puszki! Spadają w dół, a ja lecę do drzwi.
Tegwyn biegnie, śmiejąc się, a dwa debile stoją w miejscu,
jakby ich kto przymurował. Dobiegający nas dźwięk przypo
mina wybuch wulkanu. Pani Firth piszczy. Biegniemy, ucie
kamy. Jesteśmy przy drzwiach, kiedy ta kupa żelastwa wali
się na podłogę, a jedna puszka wylatuje na dwór i ląduje na
elektrycznym bilardzie i wprawia w ruch dzwonki, pies wyje
jak wariat, a Malcolm Musworth wrzeszczy na całe gardło:
- Gra za darmo! Gra za darmo!
No. Idziemy z powrotem. Dopiero coprzyszliśmy do Bank-
side, a teraz wracamy do domu. W każdym razie Tegwyn
się uśmiała. Idzie tuż przede mną, upał jest jeszcze więk
szy, niż kiedy szliśmy w tamtą stronę.
- Chcesz popływać? - pyta mnie nagle. Sam dźwięk tych
słów ocieka chłodem.
- No, jasne - mówię.
W strumieniu jest takie miejsce, gdzie chodzimy pływać,
woda jest tam głębsza, po drugiej stronie drogi, zaraz obok
mostu i tam właśnie zmierzamy, przez całą drogę pocąc się
jak świnie. Co roku w strumieniu tam właśnie jest głębia,
tam gdzie brzeg się rozszerza pod wielkim, czerwonym
drzewem kauczukowym, gdzie jest cień, pod stopami jest
grubo od liści, a z drzewa zwisa stara lina, która kiedyś
służyła do huśtania się, aż w końcu jednego dnia pękła
i ktoś sobie skręcił kark. Teraz wisi tak, że nie można jej
dosięgnąć i wygląda trochę smutno i trochę śmiesznie.
Jakiś milion lat później dochodzimy do mostu i schodzi
my w dół, oddalając się od domu. Tutaj busz jest przerze
dzony, gęściej jest tylko przy strumieniu. Pod tym wielkim,
czerwonym kauczukowcem jest nawet trochę trawy, tam
gdzie wisi lina od huśtawki. Zdejmuję koszulę i daję nura
prosto w dół, płynę na samo dno, gdziejest mroczno i gęsto,
ii potem w górę - wypływam na powierzchnię i krzyczę z ra
dości, bo woda jest taka fajna. Jest chłodna, ale nie zimna.
Lustro wodyjest prawie nieruchome. Widać w nim odbicie
kauczukowca, a nawet ten śmieszny kawałek liny. Pływam
żabką w kółko.
Tegwyn zdejmuje z siebie wszystko i wchodzi do wody
powolutku, kawałek po kawałku. Palec... kostka... łydka...
udo... po pas... a potem nurkuje pod wodę i za chwilę ja też
jestem na dnie i jestem zupełnie zaskoczony. Skopuję ją
i wypływam, kaszląc.
- Tylko się wygłupiam.
-Naprawdę dziecko z ciebie - mówię rozzłoszczony. -
Nie jesteś bardziej dorosła niż ja.
- No, no, przestań zadzierać nosa. - Ochlapuje mnie wo
dą i oddala się odwrócona na plecy.
Potem idziemy na brzeg i kładziemy się z głowami na
trawie, zanurzeni po szyję w wodzie. Motyle i ważki przy
latują i odlatują. Słychać skądś krakanie wrony. Ale prze
ważnie jest naprawdę cicho.
- To była niezła sztuczka, chłopcze - mówi. - Uratowani
dzięki pierdnięciu.
Nie mogę wydusić z siebie ani słowa. Czuję się taki waż
ny. Mógłbym się zaraz położyć i zasnąć.
Chwilę później pytam:
- Fajnie ci?
Nie odpowiada. Chyba śpi.
Kiedy docieramy z powrotem do domu, mama ma dla
nas robotę. Robotę! W sobotę! Tegwyn ma pomagać wywie
szać pranie. Ja mam inną robotę.
- To znaczy co? - pytam.
- Idź do kurnika i zobacz, co się stało. Już sam będziesz
wiedział, co jest do zrobienia - mówi mama z poważnym
wyrazem twarzy.
4 — O ko i błękit 49
Wchodzę do kurnika, a tam ten cholerny kogut ma szyję
wkręconą w drut z siatki ogrodzenia. Szyja wystaje, ale
głowy na niej nie ma. Przytrzymują go tylko pióra tkwiące
w siatce. O, słodki Jezu, lisy. Albo w każdym razie jeden
lis. Musiał się tam przyczaić i poczekać, aż ten głupi kogut
wystawi łeb i... chaps, już po głowie.
Za płotem wykopuję dziurę taty łopatą. Kogutjest sztyw
ny i śmierdzi, i utkwił w siatce, więc muszę go jakoś ode
rwać. Erol idzie za mną krok w krok, kiedy niosę koguta
do dziury. Zastanawiam się, czy Erol wie, co robię, nie wy
gląda na bardzo przejętego. Erol śpi na dachu drewut
ni. Chyba dlatego lisy go nigdy nie dopadły. Mój sprytny
kogucik!
Wiem, że mama i tak mi to każe zrobić, więc wybieram
łopatą kurze odchody spod grzędy i pakuję je do worków,
bo pójdą do mamy ogródka warzywnego. Kurze gówno spra
wia, że różne rzeczy lepiej rosną - nie pytajcie mnie, dla
czego. To jeden z faktów, z którymi nie ma się co spierać.
Wszystkie kury dostają szału, kiedy wybieram to szuflą
spod grzędy. Małe kurczątka podskakują, popiskują i mają
głupkowaty wygląd. Kury tylko dziobią i składają jajka,
i wysiadują małe, i to wszystko. Zastanawiam się, czy w ogó
le ze sobą rozmawiają.
Właśnie zawiązuję worki w szopie, kiedy przychodzi Fat.
- Doberek, doberek - mówi.
- Cześć.
- Znowu babrzesz się w gównie?
Wzruszam ramionami.
- Co słychać?
-Nic.
Zabawne, ale czuję się teraz przy Facie trochę niezręcz
nie. Nie wiem, czy patrzy prosto na mnie, bo oczy mam
skierowane na ziemię, ale założę się, że nie. Ziemia jest
wysuszona i popękana jak policzki Drabci.
- Idziesz się trochę pokręcić?
- Dobra - mówię.
Lecę powiedzieć mamie, a mama wychodzi na werandę,
50
ramiona ma zaczerwienione i spogląda na Fata, ale nie
zbyt przychylnie.
- Uważaj na węże —mówi, patrząc w moją stronę, a po
tem długo przypatruje się Fatowi. - I uważaj, jak chodzisz.
Fat i ja idziemy powoli przez las, krusząc liście i patyki,
i kości, i trawę nogami. Powietrze jest gorące jak obiad
z piekarnika - musisz je przeżuć, zanim połkniesz.
- Byłeś kiedyś na plaży? - pyta Fat.
- Nad morzem? - Zdzieram suchy naskórek z nosa. - Nie.
- Dużo ludzi z miasta jeździ na plażę w taki dzień jak
dzisiaj. I jak cały ten tydzień. Pamiętam, że codziennie
jeżdżą na plażę. Chciałbym mieć deskę surfingową.
- A ty byłeś kiedyś na plaży? —pytam.
- Parę razy. Jak się wstanie wcześnie rano i pojedzie nad
ocean przez miasto - nie do wiary, jak tam gorąco - zaje-
dzie się na czas, żeby się zamoczyć i wrócić do domu przed
wieczorem.
- Musiałbyś cały czas mieszkać w mieście.
- Mieszkaliśmy w mieście, kiedy byłem mały. Mógłbym
tam wrócić. To znaczy, nie powiedziałbym „nie”. Budzisz
się rano i jest naprawdę gorąco. Wstajesz i idziesz sobie na
plażę. Piasek jest biały i taki gorący, że można sobie poro
bić bąble na stopach. Plaża jest naprawdę szeroka, a do
morza daleko. Jezu, ale tam jest niebieska woda. Błękitna.
I dookoła masz fale i ratowników, którzy patrzą, żebyś nie
zatonął. Potem idziesz ze staruszkami do knajpy, dostajesz
oranżadę, siadasz sobie w cieniu i czekasz na Doktora Fre-
mantle’a.
Wiem, że Fat zaczyna ciągnąć ze mnie łacha.
- Po co ci doktor? Na bąble?
-Co?
- Doktor. Ciągniesz ze mnie łacha ojakimś doktorze.
- Doktor Fremantle, ćmoku. To wiatr, który wieje po po
łudniu od strony morza. Chłodny wiatr. Ludzie otwierają
wszystkie okna. Widać go z daleka; idzie ciemną linią po
51
TYTUŁY WYDANE W 1996 ROKU W SERII ) A L A M A N > ^ A David Logo TERAPIA Ken Kesey PIEŚŃ ŻEGLARZY Jonathan Carroll GŁOS NASZEGO CIENIA William Wharton SPÓŹNIENI KOCHANKOWIE STADO PTASI EK FRANKYFURBO WERNIKS DOM NA SEKWANIE Steve Erickson DNI MIĘDZY STACJAMI w przygotowaniu m.in.: Don DeLillo BIAŁY SZUM E. Annie Proulx KRONIKA PORTOWA POCZTÓWKI Kazuo Ishiguro NIEPOCIESZONY William Golding DWOISTY JĘZYK Kingsey Amis STARE DIABŁY Alice Hoffman DRUGA NATURA Jack Kerouac WIZJE GERARDA Tim Winton OKO I BŁĘKIT Przełoży! Krzysztof Mazurek DOM WYDAWNICZY REBIS POZNAŃ 1996
Z tamtego świata akcji i mediów, poprzeplataną, bezkresną równinę trudno dokładnie obejrzeć; patrzymy prosto w światło - niektórzy się uśmiechają, a u niektórych wywołuje grymas. Les A. Murray, Eąuanimity
ROZDZIAŁ PIERWSZY Na dworze słychać warkot silnika bryki mojego taty. Sto ję za mamą. Sukienkę ma całą w kwiaty, ale nie, żeby było czemu się przyglądać, bo żaden nie jest specjalnie ładny. Kiedy mama się śmieje, to tyłek jej chodzi w kółko. Tata zuwsze powtarza, że jej tyłek wygląda jak rozwścieczony tłum, co mi niewiele mówi, ale jemu pewnie tak. Słyszę, jak kogut pieeeje gdzieś za domem. To złośliwy kogut - za wsze celuje ci w piguły, kiedy wybierasz jajka z kurnika. - To na razie. - Tata już się zbiera. Podgazowuje bry kę. Spieszy się, jedzie do miasta załatwić sprawę dla pana Cherry’ego. - Pomachaj mu, Ort mówi do mnie mama. Zawsze twierdzi, że powinno się okazać temu, kto wyjeżdża, że się go kocha, bo można go już nigdy nie zobaczyć. Ten ktoś może umrzeć. Może nastąpić koniec świata. Ale tata jedzie do miasta tylko na godzinkę. Ma jakieś interesy z panem Cherrym. Już wyjeżdża - najpierw na podjazd przed dom, u potem na drogę. Mama kładzie mi rękę na plecach, a na ramię spada mi obłoczek mąki. Kogut znowu pieeeje. To cholernie złośliwy kogut. Kiedy przychodzi niedzielny poranek, tata wysyła go mocnym kopniakiem w powietrze, żeby mu pokazać, kto tu naprawdę rządzi. - Leć do domu i odrób lekcje, Ort —mówi mama. - Za chwilkę - odpowiadam. - Co masz zadane? 11
- Burke’a i Willsa. - Aha. Założę się, że mama nie wie, kto to Burkę i Wills, ale się do tego nie przyzna. Ale w porządalu, ja też nic nie wiem o Burke’u i Willsie. Muszę się dopiero nauczyć. Dlatego to się właśnie nazywa zadanie domowe. - No już, wchodź do środka, mój ty drugi mężczyzno - mówi, unosząc lekko sukienkę, żeby się ochłodzić. Jest bar dzo gorąco. -Z a chwilę. - Obskubuję naskórek z poobijanego duże go palca u nogi. Poobijane palce u nóg to coś, do czego trze ba się chyba w życiu w końcu przyzwyczaić. Ten cholerny kogut znowu pieje. Już go widzę, jak się miota po podwórku, trzęsąc purpurowym grzebieniem, mało co nie pęknie od tego piania. Niebo ma taki sam kolor jak oczy mamy i taty. Kiedy się w nie długo, długo wpatru jesz, tak jak teraz ja, z nosem uniesionym do góry, samo wygląda jak wielkie oko. Wielkie, niebieskie oko. Patrzy sobie w dół. Na nas. Nazywam się Morton Flack, chociaż wszyscy mówią na mnie Ort, bo to krócej. W naszej rodzinie Ort znaczy rów nież tyłek. A także zero (no, zero - takie kółko), ale w moim przypadku znaczy po prostu Morton, tylko nie trzeba wy mawiać całego słowa. Mój tata się nazywa Sam Flack. Mama ma na imię Alice. Nazwisko miała inne, kiedy była niezamężna. W pokoju obok, Tegwyn zatopiona w koloro wych czasopismach, to moja siostra. W przyszłym miesią cu kończy szkołę. Drabcia ma pokoik z tyłu, tam gdzie pia nino, ale nigdy na nim nie gra. Ostatnimi czasy w ogóle nie robi zbyt wiele. Ten pierniczony kogut znowu pieje. Na moje biurko pada śmiesznie pod kątem światło z lam py, którą tata przymocował do ściany. Powinienem robić Burke’a i Willsa. Wydaje mi się, że to niezbyt bystrzy face ci. Zamiast tego słucham sobie odgłosów nocy, która zbliża się od strony lasu - tych wszystkich głosów, które są jak 12 mule ptaszki, lecące gdzieś, żeby sobie znaleźć miejsce do ■pania, wsłuchuję się w strumyk mruczący cichutko, gdy wszystko powoli milknie, słucham kur, które wydają z sie- liie dziwne dźwięki przypominające pomrukiwanie kota - zawsze wtedy, gdy układają się w kurniku do snu całe owi nięte skrzydłami. Czasami nocą słyszę, jak ich kupy ude rzają z plaśnięciem o ziemię, tak tu bywa cicho. Czasem jest tak cicho, że - jak mówi tata - słychać, jak pleśń bez głośnie zżera drzewa od środka. Nocą niebo do nas mruga i zawsze patrzy w dół. Jednak to nie odgłosy nocy odrywają mnie od Burke’a i Willsa. To tata. Jeszcze go nie ma. Ale się nie martwię. Fat Cherry to mój najlepszy kolega. Ma głowę jak kartofel, oczy jak młody świniak, a kiedy chodzi po sklepie, brzuch lśni mu wszystkimi kolorami tęczy. Zanim nas rozdzielili, Fat i ja siedzieliśmy wjednej ławce. Naprawdę nazywa się .James, ale nawet Fat brzmi lepiej niżjakiś tam James. Fat Cherry to przyzwoite nazwisko. Podobnie jak Ort Flack. Wszystkie inne dzieciaki w okolicy nazywają się Justin albo Nathan, albo Nicholas, naprawdę na drzewo z takimi imio nami. A nikt nie chce się nazywać Mary czy Bernadettę, jeżeli nie jest dziewuchą. Nawet mój kurczak (mój całkiem własny kurczak - mój ulubiony) ma fajniej na imię niż dzie ciaki w szkole. Nazywa się Erol. Mama mówi, że to świę tokradztwo, ale jeszcze nie wykapowałem, o co jej właści wie chodzi. Znalazłem Erola na wybiegu dla kur, kiedy był małym kurczaczkiem. Miał nogę całą rozharataną drutem kolczastym. Owinąłem mu ją taśmą klejącą i trzymałem go u siebie w łóżku przez cały tydzień, aż mama naprawdę się wydarła, że niszczę pościel. Czekaj... Poczekaj chwilę... Słyszę jakiś samochód. Nie, to tylko ktoś przejeżdżał. Ktoś wyjeżdżał z miasta. Jeśli się wdrapać na obumarłe drzewa dżarrah* przy strumieniu, można w oddali zobaczyć światła miasta. Stąd, gdzie teraz siedzę, widać tylko światła motelu Cherrych sto metrów * Dżarrah (jarrah) - twarde drzewo australijskie, rodzaj mahoniu. 13
dalej, po drugiej stronie autostrady. Widać blask padający z rzędu dystrybutorów benzyny, a niekiedy wydaje się, że nawet widać cyfry, które się w nich obracają jedna za dru gą, ale to już sobie człowiek tylko wmawia. Tylne światła tego samochodu rozpalają na chwilę busz, a potem powoli znikają. Burkę i Wills. O, jeszcze jeden samochód. To chyba mój stary. Spóźnił się. Mój Boże, nieźle się spóźnił. Mama będzie wściekła. Samochód wdrapuje się na podjazd i zbliża się w naszym kierunku, ale odgłos silnika coś mi nie pasuje. Mama wy chodzi. Gdybym mógł, też bym wyszedł, ale siedzęjak przy- murowany do krzesła. Boję się, ale tylko troszkę. Boję się. Boję się. Na dworze słowa trzaskają jak wystrzały z kara binu maszynowego. Czy ktoś wreszcie wyłączy ten silnik? -Morton? Morton! Już tu idzie, uginają się pod nią wszystkie deski w podło dze, już tu jest, moja mama, oczy ma pełne łez, te łzy aż się przelewają, sukienka na niej drży, drży tak mocno, że te głupie kwiaty mało co z niej nie pospadają. W wielkim, obcym aucie wypadamy na podjazd, a potem na drogę. Mnie i mamę rzuca po tylnym siedzeniu, które pod nami trzeszczy i popierduje. Reflektory przedzierają się przez ciemność. Mężczyzna z łysym księżycem na gło wie prowadzi samochód i cały czas mówi - jedno i drugie zbyt szybko. Mój brzuch ma ochotę na wymioty. Robię się mokry od maminych oczu. - Ile jeszcze, panie... - Wingham, Lawrence Wingham - podpowiada mężczy zna z krótkim sapnięciem. - Ile jeszcze? - Już niedaleko, tylko parę kilometrów. Prędkościomierz wygląda jak zegar, któremu całkiem odbiło. Nie wiem czemu, ale czuję się tak, jak gdybym poł knął jajko w całości razem ze skorupką. Wiem, że coś się 14 iitało, coś niedobrego - nie jestem głupi - ale nikt mi je- ■zcze nie powiedział, co. Jeżeli mój tata umarł, to wszyscy już nie żyjemy. Księżyc usadowił się nad drogą jak jakiś wielki grubas. Dziś wieczór wygląda całkiem bezużytecznie. Nigdy tak przedtem nie myślałem oksiężycu. W miaręjak droga scho dzi w dół, w oddali widzę coraz wyraźniej blade światła miasta. Ponad drogą zawisły gałęzie drzew. - Gdzie Tegwyn? - pytam. - Jest w domu, z Drabcią. - J a mogłem zostać w domu. - Chcę, żebyś był... przy mnie - mówi mama. Wiem, że płacze. Wszystkie klamki świecą w ciemności. Tb tak, jakbym w nich widział odbicie jej twarzy i jakby w tych wszystkich odbiciach wypłakiwała oczy. Tegwyn nie znosi opiekować się Drabcią. Teraz droga schodzi zakolami w dół w kierunku Banksi- de, tam gdzie chodzę do szkoły. W Bankside są dwa sklepy, pub, mała stacja benzynowa, duży kościół i poczta. Banksi de nie jest takie duże jak miasto. Aż podskakuję, kiedy pojawia się pomarańczowe świa tło. Widzę pomarańczowe światło między drzewami, jest go coraz więcej ijest coraz silniejsze. Mama obejmuje mnie ramieniem, wyciska mi z płuc całe powietrze. Ciężarówka pomocy drogowej. Kilka aut po obu stronach jezdni. Masa czegoś splątanego w buszu. Migające światło powoduje, że droga i busz podskakują co chwilę. Faceci na drodze chodzą jak aktorzy w starych filmach z Chaplinem. Nikt się nawet na nas nie obejrzał, kiedy wreszcie zapar kowaliśmy. Mama już jest na drodze. Biegnie. Bryka taty cała zgnieciona w harmonijkę. Widzę Teda Manna z war sztatu samochodowego w Bankside, który krzyczy na Billa Manna, swojego brata. To ich ciężarówka oświetla drogę na pomarańczowo. Nie bardzo jest co holować. Zostaję w samochodzie. Mama trzyma Teda Manna za podkoszu lek. Oboje wrzeszczą. - Było już pogotowie i pojechało - mówi Ted. 15
- Kiedy? - Jakieś dziesięć minut temu. - Proszę, niech pan powie, co się stało? - Co takiego, pani Flack? - Ted Mann nas nie lubi, bo pracujemy u pana Cherry’ego, a to konkurencja. - Czy nic mu nie jest? -N a moje oko nie wyglądał najlepiej - mówi, odwraca jąc się do Billa Manna, żeby nie przerywać sprzeczki. Zawsze się kłócą. Ich żony wyniosły się do miasta. Tak mówi Ttegwyn. Niedobrze mi. Ale wszystko widzę. Byłoby mi bardziej niedobrze, gdyby tata nie żył. Wiem, że żyje. Po prostu wiem. Ale i tak jest mi niedobrze. Facet przede mną, ten, który nas tu przywiózł, ten z ły sym księżycem na głowie wyłaniającym się znad oparcia, ciągle siedzi za kierownicą. Mama wraca do samochodu. - Czy mógłby mnie pan podrzucić do miasta? - pyta męż czyznę, który właśnie zapala silnik wielkiego auta. - Jechałem właśnie do miasta - odpowiada, przesuwając się na siedzeniu. Mama siada z przodu, potem odwraca się do mnie. - TYsię zabierzesz z panem Mannem i zjego bratem. Ja wrócę bardzo późno. Musisz jutro iść do szkoły. - Do szkoły? Mamo! Nie wierzę własnym uszom. -M asz jeszcze tydzień do końca okresu. Nigdy jeszcze nie opuściłeś ani dnia i tak ma zostać. Jak raz coś zaczy nasz, to musisz skończyć. Jeżeli nie wrócę do rana, poje- dziesz z Fatem i z panem Cherrym. Tegwyn zrobi ci drugie śniadanie. - Mama całuje mnie w nos tak mocno, że oczy zachodzą mi łzami. W powietrzu unosi się suchy zapach dzikiego żyta i brą zowy zapach karczowiska, słychać podniesione głosy Teda i Billa Mannów. Wsiadam do ich ciężarówki. Wielkie auto wyjeżdża na środek drogi i przejeżdża obok; widzę, jak mama macha do mnie i poprawia sobie włosy. Jej włosy mają kolor białego drewna. Ted i Bill ciągle się sprzeczają. Wysiadam z szoferki, bo w środku jest bardzo gorąco. Ted Mann patrzy na mnie i wzrusza ramionami. 16 liryka taty jest taka mała. Zaglądam do środka. Fotele ■i| poprzesuwane do przodu i do tyłu, i na boki. Wszystko w środku się lepi. To krew —nie jestem głupi. Przechodzę dookoła do otwartej przyczepy. Na środku leży rozwalona hola siana. Taty skrzynia z narzędziamijest na swoim miej- hcu, a na niej leży wielka szmata, w którą zwykle wyciera ręce. To były moje spodnie od piżamy, dopóki mi się nie poprzecierały na tyłku. Podnoszę ją do twarzy. Pachnie roz puszczalnikiem i olejem, i smarem. Pachnie moim tatą. (idzieś w oddali słychać wycie syreny. To pewnie policja. Mają tu daleko. Chyba będą oglądać ślady opon, obejrzą tamte drzewa, które są całe spłaszczone i obsypane szkłem. Panowie Mann i Mann sprzeczają się o to, jak zaholować brykę. Stoję i czekam. Z góry mruga na mnie niebo. 2
ROZDZIAŁ DRUGI Za kilka lat zburzą tę szkołę. Wiele roboty z tym nie bę dzie, bo to tylko barak z blachy ocynkowanej. W przyszłym roku i tak muszę iść do szkoły średniej w mieście. To ozna cza, że będę wracał do domu o szóstej,jak Tegwyn; o szóstej, kiedy do końca dnia zostają tylko trzy godziny - a i to w lecie. Szkoła średnia. Nie lubię o tym myśleć. Tegwyn chodzi do tej szkoły już trzy lata i wciąż nie lubi o tym myśleć. Śmieszne, że już nie będzie naszej szkoły. Banksi- de to kiedyś była wieś. Teraz nocą widać światła miasta. Miasto niedługo tutaj dotrze. Po drugiej stronie klasy siedzi Fat. Próbuje zwrócić na siebie moją uwagę. Jedno świńskie oczko mruga i mam ochotę mu odmrugnąć, ale nie potrafię. Mruga do mnie al fabetem Morse’a, ale nawet nie jestem w stanie porządnie się mu przyjrzeć. Kiedy jego tata podwoził nas dziś rano ciężarówką, zachowywał się bardzo dziwnie. Gdy zjeżdża liśmy powoli w dół na niskim biegu, Tegwyn cały czas mi się przypatrywała. Pan Cherry nie odezwał się ani słowem. Czasem pękamy ze śmiechu, kiedy do nas gada i robi śmie szne miny, wywraca oczami, czarnymi i otoczonymi cie niem. Mówi, że wygląda jak Eddy Canter czy ktoś taki. Nudzimy sięjak cholera. Ale dzisiaj ani słowa. Kiedy cięża rówka podskakiwała, a ja nabiłem sobie guza na drzwiach, popatrzył na mnie dziwacznie, jak gdyby chciał powiedzieć: „Nawet mi się nie waż powiedzieć auu, bo cię wyrzucę gdzieś przy drodze”. Wtedy Tegwyn beknęła i zachichota- 18 la, a Fat dostał szczypca w ucho, tak jakby właśnie on to zrobił. Pan Cherry nie jest zbyt wysoki. Dzisiaj rano wydawało Mię, że jest jeszcze niższy i chudszy, jakby kierownica uro nią. Nie golił się i na brodzie miał pełno maleńkich, szarych opiłków, takich samych jak leżą u niego w warsztacie na podłodze. Nawet słowem nie wspomniał o moim tacie. - James! James Cherry. - Pani Praktor zauważyła na pad mrugania w wykonaniu Fata. Praktor-traktor. Stary, dobry Max Factor. Tak właśnie ją przezywamy. —Wypro stuj się i rób, co do ciebie należy. Ktoś chichocze. Ktoś zawsze chichocze. To jest klasa zbiorcza. Jedyna klasa w tej szkole. Nathan Mann chodzi do szóstej. Bernadettę Mann chodzi do czwartej. Mary Mann też chodzi do czwartej. Bernadettę i Mary są bliź niaczkami, ale nigdy byś nie powiedział. Jedna wygląda jak koń, a druga jak wielbłąd. Billy Ryde jest dopiero w drugiej. Mamy tu dzieci z różnych klas, ale tylko Fat i ja chodzimy do siódmej. Jest gorąco. Słychać, jak na dworze busz rusza się i trze szczy, jakby się smażył w tym upale. Na dużej przerwie gram z Fatem w krykieta pod wiel kim drzewem, pod którym gdzieniegdzie widać kępki traw nika. Uderzam piłeczkę tak, żeby się potoczyła tuż obok jego stóp, a kiedy Fat daje nura, byją złapać, jego brzuszy sko dostaje świra. - Słyszałeś, co się stało mojemu tacie? - pytam, podbija jąc piłeczkę trochę za wysoko. Fat łapie. - Mam cię. - To specjalnie, żeby ci ułatwić. - Akurat. - Słyszałeś, co się stało? - Dawaj paletę. - No więc? 19
Bierze drewnianą paletę i staje twarzą do mnie. Po drugiej stronie podwórka bliźniaczki Mann grają w klasy. Warkoczy ki fruwają jak śmigła. Wyglądają tak, jakby za chwilę miały wystartować i wzbić się w powietrze. Pyr-pyr-pyr, helikopter w kształcie wielbłąda i helikopter w kształcie konia przela tują przez wybieg dla koni, ponad warsztatem samochodo wym Manna i nad pubem Bankside Arms w kierunku mia sta. Biorę piłeczkę. To zużyta, włochata piłeczka sześcioście- gowa, którą dał Fatowi jego tata. Udaję, że pakuję ją wysoko na paletę, a Fat odskakuje do tyłu, żeby nie oberwać. - No więc? - pytam, sięgając po piłeczkę w kępkę trawy. - Tata nie kazał mi o tym gadać. - No to nie gadaj. - Rzucam nisko, a Fat odbija bokiem. Puszczam to uderzenie i ni z tego, ni z owego robię się stra sznie wściekły. Erol i ja siedzimy sobie na werandzie za domem. Dziób ma cały zakrzywiony i poobijany. Oczy ma różowe. Kiedy tak na mnie czasem patrzy, nie pomyślałbyś, że to kurczak. Tornister jest gorący i pachnie skórą od leżenia na słońcu. Rzucam Erola na drugi koniec werandy, skrzeczy i wyma chuje skrzydłami, a ja wchodzę do środka i zanurzam się w ciemny chłód domu. - Czy to ty, Lii Pickering?! - Drabcia krzyczy z głębi. -N ie, to tylko ja, Ort, Drabciu. W ręce trzyma duże, czerwone jabłko. Lubi mieć przy sobie takie rzeczy, lubi mieć coś jasnego, co wciąż jeszcze widzi. Czasami po prostu wpatruje się w swoje stopy, które mają kolor gotowanych raków, a śmierdzą dwa razy go rzej. Starzy ludzie są trochę nudni i trochę się ich boję. Ale wchodzę, bo coś mnie popycha. Siedzi tam w środku, twarz ma całą we łzach, wielkie gałęzie łez. Pomyślałbyś, że to nasze drzewo genealogiczne. Ramiona ma stare, a pod nimi worki skóry. Poleruję jej jabłko swoją chusteczką, zosta wiam drzewo genealogiczne na jej twarzy i wychodzę. 20 Wiesz, coś mi w środku mówi, że mój tata nie umarł. Ale to nie wystarczy. Fat dzisiaj nie przyjdzie, żeby się tu krę cić i wydumiać. Po prostu wiem. I tak nie mam ochoty się wydurniać. Siedzę sobie po prostu w chłodnej kuchni i my ślę o tym wszystkim, o czym nie chcę myśleć. Wystarczy tylko jedna rzecz, żebyś się poczuł nieszczęśliwy. Powinienem pójść do drewutni. Powinienem myśleć oróż nych śmiesznych rzeczach, które nam się przydarzyły. Po winienem narąbać trochę szczap i rozpalić mamie w piecu - Tegwyn za chwilę wraca do domu. Powinienem... Powinie nem zrozumieć, dlaczego wszystkie słoiki na półce nad pie cem są pełne... drogich kamieni! O w mordę! W słoiku na mąkę jest pełno wielkich, czerwonych kamieni jak wielkie krople krwi, kiedy ci krwawi z nosa. A w słoiku na ryż są diamenty. Osiem wielkich, pękatych słoików, wszystkie na krętki są skierowane w moją stronę, wszystkie słoiki są pełne błyszczących kamieni. Drogie kamienie! - Ach, to ty, Ort. - Mama stoi w drzwiach, oparta ramie niem o framugę. Włosy ma zaczesane na bok i do góry, całe w nieładzie, a oczy zaczerwienione. - Myślałam, że rozpa lisz nam w piecu. Nic nie mówię. Ciągle nie mogę odwrócić wzroku od tych rubinów i innych drogocennych kamieni. Pokazuję na nie pal cem. Mama patrzy w tamtym kierunku, a potem na mnie. - Co? - pyta szeptem. I już ich nie ma. Mąka i ryż, i soczewica, i cukier puder, i herbata znowu są na swoim miejscu. -Nie. Nic takiego. Mama patrzy na mnie, a ja na mamę. -Czy to ty, Lii Pickering?! - Drabcia woła ze swojego pokoju na górze. - Nie, to ja, mamo - mama odpowiada głośno. - No, idź już, Ort, rozpal w piecu. Tegwyn będzie chciała się wykąpać. - Czy tata nie żyje? - Moje usta same się układają w to pytanie, nic nie mogę na to poradzić. - Nie - odpowiada, zawiązując fartuch, ten z mostem w porcie Sydney. - Nie, tata żyje. 21
- Czy jest z nim bardzo źle? - Nie najlepiej. Ma śpiączkę, Ort. Nie może się obudzić. Jest w stanie śpiączki. Tak jak ty kiedyś. Ale chyba nie pamiętasz. Jednak pamiętam. Byłem mały, ale pamiętam. Już raz mało co nie umarłem. Dwa razy. Serce i mózg stanęły dwa razy. - Miałeś zapalenie opon mózgowych. Miałeś głowę pełną wody. Wrzeszczałeś, jakbyś się palił żywym ogniem. A po tem zasnąłeś i nie budziłeś się przez dwa tygodnie. Pamiętam. To było jak na morzu, raz w górę, raz w dół na falach, a światło było takie jak zaraz po zachodzie słoń ca i wołały mnie jakieś głosy. - Dwa razy, wiesz, mówili, że już jest po wszystkim. Ale nie chciałam ich słuchać, i ty też nie. Tych ze szpitala po prostu nie trzeba słuchać, bo wcale nie są mądrzejsi od nas. Tak naprawdę to nie wiedzą, co ludzi pcha w dobrą stronę. Po prostu zgadują. W końcu zostałam tylko ja i trzy pielę gniarki, prawdziwe buntowniczki, i cały czas do ciebie mó wiłyśmy, o tym, jaka jest pogoda i co słychać u taty - mama przerywa na chwilę, a ja patrzę na swoje poobijane palce u nóg - a potem lekarzom odbiło i próbowali nas do ciebie nie dopuszczać. Chłopak nic nie słyszy, mówili. Ale my bez przerwy trajkotałyśmy, aż jednego dnia rano po prostu się obudziłeś. Znowu byłeś maleńkim dzieciątkiem. Musieli śmy ci dawać pieluchy. Miałeś trzy latka - i w pieluchach. Boże, jak ja płakałam. Całkiem nagle mama stoi przy zlewie i nie robi zupełnie nic, tylko ramiona jej chodzą w górę i w dół, i tak w kółko. - Pamiętam —mówię. - Tata też będzie pamiętał. Kiedy już będzie po wszyst kim, będzie pamiętał. Nie śpię za dobrze. Nigdy za dobrze nie sypiałem. Nawet kiedy byłem malutki i mama z tatą układali mnie do snu, leżałem z otwartymi oczami, aż oni się położyli, a czasami 22 dłużej. W środku nocy odczuwa się samotność - jesteś tyl ko ty i niebo, i odgłosy lasu. Nie ma z kim rozmawiać, tylko /, tym wielkim niebem. Czasem z nim rozmawiam. Zabrzmi to dziwnie, ale tak jest. Od chwili, kiedy mnie przywieźli ze szpitala, kiedy byłem taki chory, mam kłopoty z zasypia niem. To tak, jak gdyby te dwa tygodnie w śpiączce wystar czyły za czyjś cały sen w całym życiu jednej osoby. To dziw ne, że tata leży tam w szpitalu na łóżku i cały czas śpi, i wsłuchuje się w te wszystkie głosy, i widzi te wszystkie kolory, które ja widziałem. Nie będzie spał za dobrze, kiedy już się lepiej poczuje, mogę się założyć. I tak nigdy specjal nie długo nie sypiał. Słyszę, jak Tegwyn gada przez sen. Cały wieczór grała na pianinie Drabci. Wali dłońmi w te klawisze, a brązowe warkocze zwisają jej po obu stronach twarzy, długimi pal cami przebiera jak szalona po klawiaturze, a plecy ma zgię te jak niewolnik. Rozpieprza to pianino, ta nasza Tegwyn. Naprawdę nie wiem. Czasem patrzę na nią przez dziurę w azbeście, jak bierze prysznic. Coś sobie śpiewa. Przypa truje się smutno swoim namydlonym, brązowym nogom. Ma wielkie piersi - wyglądają jak arbuzy - większe niż mama. Mamy wyglądają jak dwie skarpetki wypełnione piaskiem. Tegwyn nie jest zbyt szczęśliwa. Kiedy jest pod prysznicem, namydla nogi i między nogami, tak jakby chcia ła, żeby ją to bolało. Przypatruje się smutno tym swoim namydlonym, brązowym nogom. A czasem patrzy prosto w strumień wody, który wylatuje z prysznica. Puszcza so bie wodę prosto w oczy. Czasem przez minutę patrzy pro sto w strumień wody i zadaje sobie ból. Chyba nic nie czu je, boli ją dopiero wtedy, kiedy się kładzie spać. To dla tego właśnie jęczy i krzyczy przez sen. Przez te odgłosy czasem płaczę zupełnie bez powodu. Tak jest w nocy. Wy chodzą sprawy zupełnie zwariowane i nic nie można na to poradzić. Urodziłem się w nocy. W tym domu - we frontowym po koju. Mama i tata czasami o tym rozmawiają. Była zima i chłód. Tata słyszał, jak gdzieś daleko całą noc szczeka pies. 23
Mama była gruba, ja siedziałem w jej brzuchu, a w tym czasie nie mieliśmyjeszcze bryki. Właściciele motelu Cher ry mieli już samochód, ale nie było ich w domu, bo pojecha li w odwiedziny do kogoś w Bankside. Mamę chwyciły bóle, a tata zaprowadził ją do pokoju frontowego, gdzie kominek zrobił się czerwony i gorący od płomieni. Cały czas patrzył zza firanki, czy ci ludzie z motelu już wrócili. Nie mieliśmy telefonu. Ciągle nie mamy - tata i mama nie lubą telefo nów. Do miasta i do szpitala jechało się bardzo długo. Tata zaczął się bardzo denerwować. Mama mówi, że dokładał do kominka, żeby się czymś zająć, aż się zrobiło tak gorąco, że tapeta zaczęła odchodzić od ściany. Wtedy tata wpadł w panikę i zaczął przyklejać z powrotem tapetę, a w tym czasie mama mnie urodziła na leżance i chyba pierwszą rzeczą, którą musiałem zobaczyć, były te ohydne, brązo we kwiaty na leżance i tata, który miota się po pokoju jak wariat. Mama mówi, że byłem cały siny i zapętlony pępowiną. Odgryzła ją. Ohyda! I zaraz się zrobiłem różowiutki i dała mi mleka z piersi, które wtedy chyba nie były podobne do skarpetek. Tak przynajmniej mówi Tegwyn. Zawsze mieszkałem w tym domu - już od pierwszego dnia. Może dlatego tak go lubię. Tegwyn urodziła się w szpi talu. Wiem dostatecznie dużo na temat szpitali, żeby ci po wiedzieć, że lepiej tam nie przychodzić na świat. Mama urodziła się w ciężarówce jadącej przez nizinę Nullarbor. Zwyczajnieją wytrząsnęło. Drogi na nizinie Null- arbor są najgorsze na świecie. Tata się urodził w poczekal ni na komisariacie policji. Mówi, że przecięli mu pępowinę i po prostu odłożyli do pojemnika z napisem „sprawy zała twione”. Drabcia kiedyś o tym opowiadała. Ona się chyba urodziła na gospodarstwie gdzieś na północy, gdzie ziemia jest czerwona, latem pada deszcz, a zimą jest ciepło. Przychodzenie na świat to ciężka robota. Mama mówi, że ludzie wrzeszczą. Erol przyszedł na świat, stukając. Jego jajko zwyczajnie się otworzyło, nie było żadnych wrzasków, ale sądzę, że mimo wszystko była to ciężka robota. 24 Ale ludzie też umierają. Nawet gwiazdy umierają - wi dać, jak spadają z nieba. Mama kiedyś mówiła, że to niebo toczy łezkę. Tegwyn już śpi. Wszystko śpi. Przed zaśnięciem wychodzę się wysikać z werandy z tyłu domu. Ziemia pachnie latem. Ten durnowaty kogut znowu pieje. W środku nocy. Jeszcze długo po zapięciu rozporka stoję na werandzie i patrzę w górę, czy nie spadnie jakaś gwiazda.
ROZDZIAŁ TRZECI Wakacje zawsze przychodzą tak szybko - myk, i już jest lato. Mam wakacje! Idę sobie z Fatem po wyższym brzegu strumienia w kierunku tartaku, a w krzewach wszystko skacze, w tym upale nasionka wysypują się na ziemię, trza skając i pykając. Jednym okiem wypatruję węży, a drugim czegoś zupełnie innego. Tutaj zawsze znajdziesz coś zupeł nie innego. To przez wakacje, wiesz - jest całkiem inaczej. Lepiej widzisz i masz lepszy węch. W szuwarach wzdłuż strumienia żaby kumkają i poły kają powietrze, i łapią muchy. Woda jest nieruchoma i brą zowa. Pod koniec lata najpewniej w ogóle nie będzie wody w strumieniu, a kangury i króliki będą o zmierzchu prze- wąchiwać po kałużach rozlanych na dnie. Kijanki przemy kają się po powierzchni. Tu i ówdzie ptaki, jak starsze pa nie, chodzą ostrożnie na paluszkach. Gdzieś tam chowają się węże tygrysie, ale lepiej o tym nie myśleć. - Widzisz coś? - pytam Fata. Jest bez koszuli, a na pępku ma pełno much. Fat mruży oczy. Kiedy się porusza, jego pępek też się mruży, ale mu chy za cholerę nie chcą uciekać. -Nic. - Musi tu gdzieś być. Był tu w zimie. Pamiętasz, jak nas mało nie zatopiłeś? - To była twoja wina. -Tak, akurat moja! Fat wywrócił łódkę. Nic mu nie mogę powiedzieć. Wie, 26 *o jest gruby —nie potrzebuje, żebym mu o tym przypo minał. - Jest - mówi Fat. —Jest tam. Puszczamy się kawałek biegiem, a potem zjeżdżamy po wysokim brzegu na tyłkach, tam gdzie widać brązowy na rożnik dachu tego samochodu, który widzieliśmy zeszłego lata. - Nieźle zardzewiał - mówię. Próbujemy go wyciągnąć. Jest cały zarośnięty trawą i rzęsą i do połowy zagrzebany w błocie. Strumień ma tylko trochę ponad metr szerokości, ale miejscami jest głęboki. Widać na nim nawet odchody kangura. Pchaliśmy i wrze szczeliśmy, i odpychaliśmy - przeważnie to ja wrzeszcza łem na Fata, żeby stał na środku i nigdzie nie łaził, a po tem mało co nie zgubiłem drąga —ruszyliśmy łagodnie i cicho, a jedynym odgłosem był szum wody, która rozsu wała się na boki, żeby nas przepuścić, i syreny komarów, które latały dookoła jak małe samolociki. Kiedy jest właśnie tak i robisz coś razem z kimś drugim wciszy, tak jak tata ija, kiedy idziemy przez las, albo mama ija oboje przestajemy czytać książkę, bo ni z tego, ni z owe go zaczyna padać deszcz, wtedy właśnie czujesz, że wiesz, co każde z was myśli, i wcale nie trzeba rozmawiać. Plecy Fata już są zaróżowione od słońca. Słyszę,jak oddycha. Nie przychodził przez jakiś czas. Robiło się razem to i owo ze starym Fatem. - Mama i tata pokłócili się wczoraj wieczorem. Podniosłem wzrok znad wody. Fat opowiada. -Tak? - Mama biła tatę gazetą. To był „Sunday Times”. Roześmiałem się. Mój tata właśnie „Sunday Timesem” bił naszego psa, zanim się psisko złapało w pułapkę na króliki i trzeba było je uśpić. -Tata... płakał. - Poważnie? Fat steruje tak, żeby nie najechać na pień cały oklejony mrówkami. Nic nie mówię. 27
- Jak dziecko. Odpychamy się cicho drągami, płynąc wzdłuż strumie nia, i docieramy do tartaku. Bardzo długo przecierali tu drzewo z lasu. Wokół całego Bankside wszędzie widać pniaki - małe, szare muchomory. Wszystkie gospodarstwa w naszym okręgu były pełne drzew. Teraz jedyny kawałek lasu, który jeszcze został, to zagajnik za naszym domem, ciągnący się jakieś półtora kilometra wzdłuż głównej drogi. Dochodzi do skraju skarpy —jeszcze jakieś półtora kilometra —i to wszystko. A teraz wszystkie drzewa umierają, bo od środka zjadaje pleśń. Mój tata sporo na ten temat mówi. Kocha drzewa. Kiedyś bił się z drwalem, to było dawno temu, jeszcze zanim się urodziłem, a mama mówi, że to chyba i tak nieprawda. Tartak stoi, gdzie stał od dnia moich urodzin, a to już dwanaście lat temu. Dobijamy zaraz obok i cumujemy przy brzegu. Fat ija kręcimy się tam trochę, podnosimy z ziemi i oglą damy to i owo, ale bez wielkiego zapału. Wdrapuję się do rozwalonego, starego pieca i wrzeszczę. Moje słowa wra cają do mnie w podskokach, a potem wspinają się w górę jak echo. Ty! Ty! Ty! , Wszystko jest zardzewiałe, a jak czegoś dotknąć, to się rozpada, a na rękach zostaje czerwony pył. Wszystkie ba raki się rozpadają. Jest jeszcze kilka pił, ale nawet trzęsie nie ziemi by ich nie ruszyło z miejsca. Widać wielkie czopy i koła, i tłoki, ale nic już do siebie nie pasuje. Pod dachem mieszkają oposy. Musiały się przyzwyczaić do odgłosów kołatania, które wydaje blacha ocynkowana powiewająca na wietrze. To chyba nie był dobry pomysł, żeby tu przy chodzić. Wszystko tak smutno wygląda. - Dlaczego się kłócili? - pytam Fata, kiedy ruszamy da lej w dół strumienia. Muchy i moskity spadają na nas jak bombowce szturmowe. Coś ucieka w popłochu w busz. — Twoi starzy. 28 Fat nie odpowiada. Prawie w ogóle się nie porusza. Może "tara się utrzymać równowagę. Jego zaróżowione nogi wy glądają jak skrzydła wyrastające po obu stronach ciała. Płyniemy powoli dalej, odpychając się od pniaków drzew, a nasze drągi krwawią żywicą w miejscach, w których je odłamaliśmy. Nie mówi ani słowa. Tam, gdzie strumień dochodzi do głównej drogi,jest drew niany mostek z białymi poręczami, a po jego obu stronach sterczą czarne pale wbite głęboko w dno rzeki. Niekiedy Fat i ja kładziemy się pod nim w chłodnym cieniu, dookoła nas śpiewają owady i słuchamy aut przejeżdżających nad naszymi głowami. Auta wprawiają w ruch wszystkie de ski, zupełnie jak w ksylofonie. Zjednego końca mostu sły chać wysokie nuty, a z drugiego niskie. Samochody prze jeżdżają po skali w górę lub w dół. Tegwyn mówi, że to nie jest prawdziwa gama i że z nas gówniarze. Wtedy zwy kle Fat wydobywa z siebie potężne pierdnięcie, trzymając dłoń pod pachą, i Tegwyn się zmywa. „Ohyda”, powiada Fat, idąc za nią i naśladując jej sposób chodzenia, krę cąc biodrami i przewracając tyłkiem z jednej strony na drugą. Kiedy zostawiamy zakręt na tyle daleko, żeby zobaczyć wodę pomiędzy wysokimi brzegami, Fat mówi: - Ktoś tam jest. -Kto? - Skąd mam wiedzieć? - Zejdźmy na brzeg i chodźmy dookoła. Zobaczymy, kto to. - Nie —szepcze Fat - wodą będzie ciszej. Podpłyńmy tro chę bliżej. Nie zauważą nas, jeżeli będziemy się trzymali blisko brzegu. Wiesz co, chyba ma rację. Nie jest głupi ten Fat. Przycupnięci za przewróconym pniem drzewa, przyglą damy się postaci pod mostem. Słyszę,jak Fatowi bije serce. Przelatują nad nami maleńkie ptaszki. To mężczyzna. Star szy od mojego taty. Spodnie ma szare i workowate. Klęczy, 29
dłonie ma złożone na kolanach, a głowę odchyloną całkiem do tyłu, tak że jego czarny kapelusz jakby zawisa w dół i wygląda, jak gdyby za chwilę miał spaść. Momentami wy daje się, że mężczyzna coś mówi, bo usta mu się ruszają. Za nim leży koc i brązowa torba. Fat patrzy na mnie, a ja na Fata. Jakiś samochód, auto z wielkim bagażnikiem, prze jeżdża z dużą prędkością i wprawia w ruch ksylofon mostu, który wybrzmiewa z góry w dół skali, ale mężczyzna za chowuje się, jakby niczego nie słyszał. - Chyba tu spał - mówi Fat bardzo cicho. Jesteśmy od niego tylko o rzut kamieniem, byłoby łatwo zamachnąć się i rzucić spod ramienia. Mężczyzna ma twarz zbrązowiałą jak stare siodło, które tata trzyma w szopie - całą pomarszczoną i popękaną, która zmienia się, w miarę jak mężczyzna rusza ustami. Ma olśniewająco białe zęby. Jego dłonie na kolanach są ogromne. Nie wygląda na bru dasa czy obszarpańca. Nagle sięga za siebie i wyrywa kęp kę trawy, ściska ją w rękach, spadają w dół grudki ziemi, a potem przykłada ją do twarzy, a jego usta są w ciągłym ruchu. Siedzimy tak jakiś czas, wstrzymując oddechy i nie spu szczamy z niego oka ani na chwilę. Słońce już prawie zachodzi, kiedy docieramy do domu Fata, a na podjeździe do stacji siedzi facet w półciężarów- ce Forda, naciska raz po raz na klakson, twarz wystającą znad rozpiętej koszuli i nie zaciągniętego krawata ma całą czerwoną, jak gdyby z wściekłości rozszarpywał sobie koł nierzyk. -Jak, do jasnej cholery, można się tu doprosić na tym zadupiu, żeby człowieka ktoś obsłużył?! —wrzeszczy, naci skając na klakson. - Ile dać? - pyta Fat, a oczy robią mu się nagle bardzo spokojne. Wyciąga końcówkę węża z dystrybutora i pod chodzi do forda. Wlew paliwa jest zamknięty. - Zostaw to, chudy. Dawaj ojca. 30 - Tam by się chyba nie zmieścił - mówi Fat, pokazując im dystrybutor. Czerwony facet w odpiętej koszuli i nie zaciągniętym kruwacie zwraca się do mnie: - To cię śmieszy? - Oczy nad czerwonymi policzkami ma całkiem białe. Wygląda tak, jakby miał za chwilę otworzyć drzwi i wyjść. - Nie, proszę pana - mamroczę pod nosem. - Ile nalać? - Fat pyta jeszcze raz. Wygląda tak, jakby nic na świecie nie mogło go rozśmieszyć. Ale zdradza go brzuch. Widzę, że już przebiegają przez niego drobne fale. Mężczyzna wkłada okulary słoneczne i przez chwilę wy gląda tak, jakby chciał coś zrobić. Potem pochyla się trochę do przodu - sięga ręką w kierunku klamki. Nie, podkręca szybę. Dystrybutor mruczy. Fat skierowuje końcówkę węża nu pakę półciężarówki. Ford zapala silnik z ostrym szarp nięciem. Facet przygląda mi się krótką chwilę i odjeżdża z piskiem opon. Nie wierzę własnym oczom. A z paki samo chodu wylewa się benzyna, kiedy auto skręca na szosę i kieruje się do miasta. Wylewa się. Jak z miejskiej cyster ny. Obracam się w kierunku Fata. Gębę ma głupawo wy krzywioną, a ze stalowej końcówki węża wciąż spadają kro pelki benzyny. -Fat! I obaj skręcamy się ze śmiechu. Przez jakiś czas łazimy bez celu po warsztacie, kilka razy dla draki uruchamiamy podnośnik hydrauliczny. Z tyłu na ścianie wisi kalendarz z roku 1969. To rok po tym, jak uro dziła się Tegwyn. Na kalendarzu jest zdjęcie dziewczyny z wielkim, opalonym biustem i z głupim wyrazem twarzy. „Pirelli”. Pirelli to opony. Dookoła na podłodze pełno na rzędzi, jakieś części, plamy oleju i szmaty. Tu właśnie pra cuje mój tata. Czasem tu przychodzę i widzę, jak mu tyłek wystaje spod czyjegoś samochodu. Radio jest zawsze włą czone, ktoś podkręca obroty silnika i słychać pobrzękiwa 31
nie kluczy. „Prawdziwemu mężczyźnie podaj jeszcze więk szy klucz... SIDCHROME”. Ale kiedy go nie ma, wcale nie jest tu tak fajpie. Pomiędzy tymi ścianami czuje się jakby wilgoć, jest głucho i wszędzie brudno. - Chyba lepiej już wejdę do środka - mówi Fat. Kiwam głową. Idę z nim dookoła domu aż do okna jego pokoju i podsadzam go na parapet. Siatka na muchy jest cała w strzępach. Fat rzuca się szczupakiem na łóżko, aż jęczą sprężyny. Słychać, jak pan i pani Cherry wrzeszczą na siebie w kuchni. - To na razie - mówi Fat ze środka. - Na razie - odpowiadam, ale nie chce mi się iść. - Nie miałem z tym nic wspólnego...! - ryczy pan Cherry. Nie słyszę wszystkiego, ale staram się zrozumieć każde słowo. Słońca już nie widać, a światło zmierzchu rozświe tla busz na niebiesko. -Wyciskasz z człowieka... a potem myślisz, że... jak ja kiegoś chłopca na posyłki, do cholery... po prostu... ta twoja cholerna słabość. Jesteś słaby, Billu Cherry... jesteś słabym człowiekiem... nawet nie potrafisz przywieźć... sam przy znaj. Ten twój cholerny hazard kiedyś nas zniszczy, już ci sto razy mówiłam. -Słuchaj, ten facet to był naiwniak. Lubił... nigdy nie powiedział nawet... sam chciał... zawozić forsę na zakłady, a potem mi ją przywozić. Co tam gadać, zawsze za szybko jeździł i to się musiało tak skończyć. - ...mów o nim, jakby był już z nim koniec. -No... - Billu Cherry, jesteś słabym człowiekiem. Wykorzystu jesz faceta po to, żeby nie stracić twarzy, a jemu przypinają naklejkę nałogowego hazardzisty... rzygać mi się chce. Sły szysz? Rzygać! - ...już dosyć. - Nigdy nie będzie za mało. - Mówię, że już wystarczy. - Ta nieszczęśliwa kobieta. - Nigdy ci na niej nie zależało. 32 -Ty... -...ty... -Ty! Stąd widzę światło u nas na ganku, jest coraz jaśniejsze wgęstniejącej ciemności i bardzo cichutko słyszę głos, który innie woła. To nie mama ani tata, ale ktoś bardzo znany i bliski, i w każdym razie napomina mnie, żebym nie pod słuchiwał rozmów rodziny Fata. Mama mnie opieprzy, że się spóźniłem, ale nie będzie wtym złości. Ostatnio żadne z nas nie potrafi się niczym za bardzo przejmować. 3
ROZDZIAŁ CZWARTY Dzisiaj pierwszy raz jadę do szpitala i chociaż jest dopie ro dziesiąta rano, zgrzytanie ciężarówki pana Cherry’ego mnie usypia, bo wstałem jeszcze przed wschodem słońca. Naprawdę, całą noc z całej siły próbowałem zasnąć i w re zultacie wstałem bardziej zmęczony, niż kładłem się spać. Dzisiaj zobaczę tatę. Mama i pan Cherry nie rozmawiają ze sobą. Przez całą drogę nie odezwali się do siebie ani słowem. Bardzo mi się chce siusiu, ale boję się coś powiedzieć. Oboje wyglądają tak, jakby za chwilę mieli wybuchnąć. Patrzę sobie na pnie ściętych drzew, na płoty i na tablice reklamowe i rozma rzam się sennie. Dzisiaj rano stałem na werandzie za domem i słucha łem, jak budzą się ptaki. Maleńkie, senne, popiskujące od głosy, które wtedy z siebie wydają, są takie same jak gło sy piskląt, które siedzą sobie pod swoją mamą zaraz po wykluciu się z jajka. Słuchałem i słuchałem, aż zaczęły brzmieć jak zupełnie dorosłe ptaki, a potem poszedłem sprawdzić, co wszyscy robią. Bez przerwy sprawdzam, co wszyscy robią. Fat mówi, że to zboczenie, ale ja po prostu tylko sprawdzam. Żeby się przekonać, czy wszystko gra, czasem muszę na nich popatrzeć. Żeby się przekonać, czy wszystko w porządku, że są wciąż tacy sami. Ten nasz sta ry dom ma wszędzie pełno dziur. Azbest popękał i ani jed ne drzwi nie zamykają się porządnie, więc łatwo spraw dzić, co robią inni - wystarczy usiąść i chwilę popatrzeć. 34 Drabcia chrapała przez sen, a usta od tego chrapania robiły się jej jak z gumy. Jej srebrne włosy były rozsypane na poduszce. Jak się trochę skupię, umiem sobie wyobrazić cały pokój: zakurzone pianino, wszystkie jej zdjęcia taty i kilka zdjęć mamy i innych ludzi, których nie znam, toa letkę z grzebieniami i starymi medalami taty i wczorajsze jabłko. Na parapecie pojawiła się jaskółka i ona też zajrza ła do środka. Lekki wietrzyk poruszył firanką przy oknie ijaskółki już nie było. Pokój Tegwyn był ciemniejszy, a zasłony były zaciągnię te. Na ścianach miała tłumy ludzi. Człowiek się chyba musi czuć jak w klatce w zoo, kiedy ci wszyscy ludzie na ciebie patrzą, gdy śpisz. Stosy kolorowych czasopism podpierają się nawzajem pod oknem. Jej łóżko było wypełnione jej prześcieradłami i nogami, a włosy miała rozrzucone na po duszce jak Drabcia, tylko że czarne. Nad prześcieradłem jej pierś wpychała nos w nie swoje sprawy. Tegwyn spała spokojnie. Do pokoju mamy i taty łatwo zajrzeć. W drzwiach nie ma klamki, a dziura jest dostatecznie duża, żeby można było zajrzeć i wszystko sobie pooglądać. Czasami się zastana wiam, jak to jest z tym sprawdzaniem i podglądaniem, co inni robią. Na przykład wtedy, kiedy mama i tata nie mają nic na sobie i naprawdę to robią. Widuje się kaczora, któ ry syczy i goni jakąś kaczkę, skrzydła biją w powietrzu, dopóki jej nie dopadnie i przydusi do ziemi, i nie wskoczy na nią, i nie wydrze jej z szyi wszystkich piór. To pewnie jest naturalne, ale nie widzę na to żadnego usprawiedli wienia. Mama i tata przynajmniej sobie nie robią krzywdy. Wydają z siebie maleńkie odgłosy, jakby ich coś trochę bo lało, ale zaraz potem przestają, jak gdyby już wiedzieli, że mają dosyć. Trudno na to patrzeć. I trudno przestać. Czasem widzę, jak tylko ze sobą rozmawiają. Może o tym, co się wydarzyło w ciągu dnia, albo o mnie i Tegwyn. Mogę patrzeć całą noc, kiedy to robią. Dzisiaj rano widziałem tylko mamę, jak spała. Pupa jej 35
sterczała do góry, a twarz miała zatopioną w poduszce. Wiel ką, białą pupę, która robi się różowa od słońca. Tyłek, jak rozwścieczony tłum (ciągle nie mogę skapować, o co tu cho dzi). Osobiście się wyłoniłem z tego tyłka. Należy spojrzeć faktom prosto w oczy. Fat sądzi, że to nie w porządku. To znaczy podglądanie, co robią inni ludzie. Przeważnie chodzi mi o to, żeby mieć oko na to, co się dzieje w rodzinie. I tak ktoś na ciebie pa trzy cały dzień i całą noc. Przygląda ci się oko na niebie - no to co się martwić, czy cię dzieci oglądają albo brat - no nie? To chyba uczciwe postawienie sprawy. Śmieszne, że wciąż myślę o tym, że ludzie się rodzą i że wszystko się rodzi. Albo umiera - niejestem głupi. Drabcia niedługo umrze, bo już ma za sobą kawał życia i chyba już ma dosyć. Kurczaki umierają. Lasy umierają. Kiedyś mia łem brata. Na mamy brzuchu widać blizny jak tory kolejo we. Miała duży brzuch, w którym nosiła dziecko, kiedy miałem dziewięć lat. Tata kładł głowę na tym wielkim pa kunku i słuchał. Kiedy nadszedł czas urodzenia dziecka, pojechała do szpitala w mieście, a tydzień później wróciła z niczym - miała tylko szwy i oczy pełne łez. Przyglądałem się jej, jak odciąga mleko z piersi do małych miseczek. Wte dy jeszcze nie wiedziałem, o co w tym wszystkim chodzi. Z tamtych czasów nie wszystko pamiętam, ale pamiętam, jak mama odciągała mleko. I pamiętam tatę na łóżku, kie dy nikogo nie było w domu, jak płakał i płakał. Wiem, jak się czuje Fat. Człowiek zaczyna się trochę bać, kiedy jego ojciec płacze. Siedzę tu sobie tak w ciężarówce pana Cherry’ego, przy sypiam, a domy i sklepy uciekają na boki. Światła na skrzy żowaniach, tablice, ludzie na trawnikach przed domami z wężami do polewania trawy i auta, auta, auta... to wła śnie dokładnie jest miasto. I nikt z nas nie odzywa się na wet słowem. Siedzę tu i mruczę coś w głowie. Siedzę tu i jestem w drodze do taty, który leży ze śpiączką w szpitalu. Cieszę się, że nie mieszkam w mieście. Mama i tata wy 36 prowadzili się przed urodzeniem się Tegwyn. Tata chciał mieszkać w pobliżu drzew. Mama mówiła, że chce mieszkać w pobliżu taty. Myślę, że w tym wszystkim byli szczęśliwi. Strasznie się wściekali, kiedy drzewa znikały powalane sie kierami drwali, ale nawet te drzewa, które umierają, to też są drzewa. Nie wiem wszystkiego o naszej rodzinie Flac- ków. Tylko to, co usłyszę i co mi ludzie powiedzą. Całe życie ci zajmuje zorientowanie się, gdzie pasujesz, co z tego wszy stkiego rozumiesz i gdzie twoje miejsce. No, to tak sobie siedzę... -No, to jesteśmy na miejscu - mówi mama, pokazując na duży, długi, biały budynek upstrzony parkingami i ta bliczkami, i ludźmi z bukietami kwiatów. - Tu, w tym szpi talu leży. Pan Cherry nic nie mówi. Jego ciemne oczy robią się dzi siaj jeszcze ciemniejsze, wygląda tak, jakby się zmniejszał. Teraz wiem już prawie na pewno, że go nie lubię. Tak się zachowuje, że oboje z mamą czujemy się winni, że siedzimy wjego ciężarówce. Podjeżdżamy do jednej z bram wjazdo wych i kiedy zbliżamy się do barierki, pan Cherry sięga do kieszeni, ale zanim jeszcze zdążył coś wyjąć, mama kładzie na tablicy rozdzielczej pięćdziesiąt centów. Pan Cherry pod nosi monetę i podaje ją mężczyźnie w szklanej budce. Ba rierka się podnosi. Wjeżdżamy do środka. Kręcąc się tu i tam i jeżdżąc zygzakiem po asfaltowych parkingach, pan Cherry wreszcie znajduje odpowiednie miejsce do parkowania i kiedy już wciska się między dwa inne samochody, wyłącza silnik. - To ja tu poczekam - mówi. - Nie wątpię - mama mruczy pod nosem. Otwiera drzwi. Jest inaczej, nie tak jak zapamiętałem. Szpital wygląda jak Biuro Ubezpieczeń Społecznych, gdzie mnie kiedyś tata zabrał: długie korytarze prowadzące donikąd, obrazy na ścianach, które do niczego nie są podobne, ludzie przecho dzący obok ciebie w pośpiechu, którzy nawet na ciebie nie 37
spojrzą. Nigdzie nie widać chorych. Przechodzimy przez salę, w której wszyscy palą. Śmierdzi. Słychać jakąś muzy kę, ale cichą i niewyraźną. Winda pobrzękuje jak zegar. Ciągle nie widać chorych. - Dlaczego Tegwyn z nami nie przyjechała? - pytam ma mę, która idzie szybkim krokiem. Ma sukienkę żółtą jak kaczątko. Buty ma czarne i tro chę zakurzone. Kiedy spogląda w dół, włosyjej opadają na oczy, a jej oczy mają inny kolor. -Tegwyn była wczoraj. Dzisiaj nie chciała przyjść. - Myślisz, że z nią coś nie tak? Patrzy na mnie. Zęby ma równe. - Ort, czasami sama nie wiem, co jest tak, a co nie tak. Jesteśmy już na drugim końcu korytarza. Na drzwiach jest napisane OIOM. - OIOM. - Oddział Intensywnej Opieki Medycznej —mówi ma ma. —Właśnie tu leży. Czuję, jak mi serce skacze na wszystkie strony. - Zanim wejdziemy, chciałabym ci coś powiedzieć. - Tak? - pytam, żałując, że nie powiedziała czegoś przez całą drogę ciężarówką. -Ojciec wygląda inaczej, niż kiedy go ostatni raz wi działeś. Ostatni raz, Jezu, to już tak dawno temu, jeszcze przed wakacjami. Ostatni raz. Tak, pamiętam, jak całował mamę w policzek i szedł do bryki w koszuli koloru czerwonej glin ki. Miał na sobie szorty z gumką z tyłu, które marszczą się na biodrach. Kiedy wsiadł do bryki i wyjrzał przez okno, zauważyłem, że ma na brodzie smugę smaru. Czarne wło sy miał zaplecione w warkoczyk. Uśmiechał się. Tak wła śnie było ostatnim razem. - Bardzo inaczej? - pytam. - Wiesz, po pierwsze cały czas śpi - mama odpowiada, marszcząc usta w półuśmiechu. - No i oczywiście miał stra szny wypadek, więc lekarze powkładali mu wszędzie rur ki, żeby go karmić i utrzymywać przy życiu. 38 - Karmić? - To się nazywa kroplówka - mówi. - To woda i... różne płyny, którymi go karmią. I... - Co jeszcze? - Zaczynam się trochę bać. -U sta taty nie wyglądają za ładnie, ale to dlatego, że nimi nie rusza. Ma tam wrzody i zaczerwienienia. No wiesz, takie różne. - Aha. - Będziesz musiał być dzielny. - Niejestem małym dzieckiem —mówię, sam wykrzywia jąc usta w półuśmiechu. Podchodzimy do drzwi. —Mamo? -Tak? - Co to jest nałogowy hazardzista? -Ktoś... Ktoś, przez kogo ludzie cierpią, kto im robi krzywdę. OIOM. To już tu. Wchodzimy do środka. W środku jest cicho, Jezu, naprawdę bardzo cicho. Pod chodzi do nas pielęgniarka i uśmiecha się. Jest tu chyba bar dzo samotna. Na środku sali widzę duże biurko, wysokiejak podwyższenie na scenie. Wszystkie ściany są od połowy ze szkła. Słychać elektroniczne popiskiwania i cichy poszum. - Dzień dobry, pani Flack. -Przyprowadziłam syna. - W takim razie proszę, ale tylko na chwileczkę. Idziemy za nią, stopy mam naprawdę bardzo ciężkie. Po ważnie, stawianie kroków to niełatwa robota. Nie widzę, co jest w innych salach. Ściana ze szkła zaczyna się za wysoko. Wchodzimy do jednej z nich. Wszędzie stoją ma szyny, które wyglądają jak wielkie komputery i ekrany te lewizyjne. - Tam leży, Ort - mówi mama szeptem. - Ma pan gości, panie Flack - pielęgniarka mówi w kie runku długiego przedmiotu na stole. Uśmiecha się do nas i wysuwa się za drzwi. Mama pochyla się i całuje przedmiot. Kiedy się odsuwa, widzę, że to tata. Oczy ma na wpół otwarte, jak gdyby leżał w półśnie. Z nosa wychodzą mu rurki. Z boku ma rurki 39
w przedramieniu i w nodze. Usta ma czarne, wyglądają strasznie. Owrzodzone. Wszystko śmierdzi środkami do de zynfekcji. Wszystko błyszczy. Tata wygląda tak, jak gdyby to wszystko go przytłaczało, wygląda, jakby zmalał. - Cześć, kochanie. - Mama pochyla się nad nim. - Przy prowadziłam Orta. Przyszedł się z tobą zobaczyć. Trochę jest niespokojny, bo ci obcięli włosy. Właśnie! Zniknął gdzieś jego długi warkoczyk. Włosy ma sterczące i kłujące. Mama przysuwa mnie bliżej. Słyszę jego oddech. Włosy. Jego włosy. —Cześć, tatusiu - mówię, jakbym był małym dziecia kiem. - To ja, Ort. Fajny masz pokój. Pełno gier kompute rowych. Mają zrobić mechaniczny bilard na komputerze, tak przynajmniej mówi Fat. Chybaby ci się to nie podobało, co? Erol przesyła pozdrowienia. Idę w przyszłym roku do średniej. Chyba jeszcze jestem na to za mały. Mógłbym zo stać w starej szkole jeszcze przez rok, co, tato? - Mama dotyka mojego ramienia. - No, wyśpij się dobrze. Ale obudź się, dobra? Kiedy już będziesz miał ochotę. - Nagle oczy zachodzą mi mgłą. - No to, tato, wyłączam się i bez odbioru. Wchodzi pielęgniarka i wyprowadza nas na korytarz. Przed pójściem spać mama wchodzi do mojego pokoju i siada na łóżku. Czytam książkę, którą czytałem, kiedy miałem dziesięć lat. Mama przygładza kołdrę tuż przy mo jej nodze. Ma na sobie luźną koszulkę nocną i widzę kra wędź jednej z jej skarpetkowych piersi. Włosy ma upięte w wielki węzeł, wygląda trochę na śpiącą i wiem, że o czymś długo myślała. - Byłeś dzisiaj dzielny - mówi. - Nie musiałem być dzielny. To przecież wciąż jest tata. Nagle mama jest przy mnie na poduszce i obejmuje mnie ramionami, zupełnie jak wtedy, kiedy byłem całkiem mały. Jest ciepła,jej koszulajest zmiękkiej flaneli;jej oddech pach nie jak lekarstwo na kaszel. Głowę mam opartą na jej ra mieniu i patrzę prosto w długą przerwę międzyjej piersiami. 40 -Jestem z ciebie dumna, Ort. Wiesz, że cię kocham. - Tak - mówię cichuteńko —wiem. - Możesz mi coś powiedzieć? - Ja? - To dopiero niespodzianka. - Coś muszę wiedzieć. - Ale co ja ci mogę powiedzieć? - pytam i czuję się cał kiem głupio. - To coś, czego mi nie może powiedzieć nikt inny na świę cie. Kurczę się ze strachu i robi mi się w środku jakoś miękko. - Widzisz... -Tak? -N o więc, słuchaj. Jak to było, kiedy spałeś i miałeś śpiączkę, kiedy byłeś jeszcze zupełnie mały? Może nie pa miętasz, chyba nie pamiętasz... ale naprawdę muszę wie dzieć. Czy coś sobie przypominasz, chociaż trochę? Widzisz, ludzie gadają, mówią różne rzeczy, dają ci broszury do czy tania i formularze do podpisywania, aż ci się wszystko w głowie miesza i... - Pamiętam - mówię, zanim mamie całkiem się zbierze na płacz. - Pamiętam. - Czy żyłeś? - No pewnie. Pewnie, że żyłem. - Ale w środku, w głowie. We śnie. Czy myślałeś o róż nych rzeczach? Czy coś słyszałeś? - Tak, słyszałem i widziałem różne rzeczy. - Bo niektórzy mówią, że twój tata tak naprawdę już nie żyje. - Żyje. Nie umarł! -Ciszej. Obudzisz Drabcię. Wszystko mi się nagle poplątało i nic już nie wiem. Wy ciągam spod jej nogi książkę. Jest cała pognieciona. - Co czytasz? - pyta, pociągając nosem. - Ojakichś dzieciakach, które były wtakim dziwnym kra ju i weszły tam przez dziurę w szafie. To książka jakiegoś Angola. Dzieci są trochę naiwne i śmiesznie gadają, ale... - Ale co?- Bierze książkę do ręki i rozprostowuje okładkę. 41
—Tam nie wszystko jest tylko na niby. Różne rzeczy się naprawdę dzieją. - Co takiego? —Różne wariactwa. Czasem coś słyszysz. Coś widzisz. Czasem myślisz, że jesteś całkiem gdzieś indziej. - To wszystko ci się śni? Rozglądam się po pokoju, patrzę na moją pochyloną sza fę, na zdjęcie Luke’a Skywalkera, na kawałki drewna, któ re zbieram, bo przypominają zwierzęta i tak dalej, na sa molot, który tata mi zrobił z drzewa balsa, a potem patrzę na mamę i widzę jej zmartwioną twarz. —A gdyby to nie były sny? A jeżeli się budzisz wtedy, kiedy idziesz spać, a śnisz, kiedy się obudzisz? —Gdyby, gdyby, Ort. - Uśmiecha się. - Nie wiem. Po pro stu nie wiem. Nawet nie potrafię się zmusić do myślenia o takich rzeczach. Może to wszystko jest przemieszane. Wzruszam ramionami. Może. Nawet już za bardzo nie wiem, o czym rozmawiamy. - Czy tata wraca do domu? - Tak, wraca. - Kiedy? -Kiedy będzie całkiem gotowy. Tata nigdy niczego nie robi, dopóki nie jest całkiem gotowy. - Ale nie umarł. —Powiem im, że nie. Całuje mnie w czoło i odchodzi trochę chwiejnym kro kiem. Na werandzie za domem słyszę, jak coś chodzi w trawie z tyłu za ogrodzeniem. Może lis albo kangur, albo jeszcze coś innego. Niebo jest dzisiaj bardzo czyste. Ma taki kolor jak usta mojego biednego taty. Gwiazdy wyglądają, jakby się poruszały i były zarazem nieruchome. Wiatr gwiżdże mi w uchu, a ten dźwięk przypomina szkolny dzwonek. Nie, nie szkolny dzwonek. Głębiej. Uderzenie, jak dzwon gdzieś głęboko w sercu. Czuję mrówki w palcach stóp. Z ust wymykają mi się dwa słowa: —Bardzo proszę! 42 ROZDZIAŁ PIĄTY Tegwyn i ja idziemy dzisiaj piechotą do Bankside, bojest sobota. Nie wiem, dlaczego chodzimy do Bankside w soboty. Tak to już trwa od lat. Po prostu tak jest. Słońce piecze i na dworzejest jak diabli gorąco. Trzymamy się cienia na skraju lasu i dlatego trudniej jest iść, bo wszędzie leżą pnie drzew, po drodze są dziury, krzaki, no i trzeba uważać na węże, ale to i tak lepsze, niż dać sobie ugotować mózg na słońcu. Przeważnie Tegwyn idzie przede mną i nie musimy roz mawiać. Ma włosy uplecione w długi warkocz z koralika mi, który obija się jej o koszulę. Warkocz sięga do poziomu moich oczu, aż taka jest wysoka. Jest tak duża jak dorosła kobieta. Różowe szorty opinają jej tyłek i wypychają na zewnątrz brzegi okrągłych pośladków. Pot spływa jej po nogach. Muchy pływają w nim żabką. Ptaki nurkują w koronach drzew, a od czasu do czasu drogą przejeżdża jakiś samochód. Kiedy tata był w domu, zabieraliśmy się z nim bryką. Siadał przed barem i popijał w cieniu swoje lemoniadki, i patrzył, co robimy. Albo grał w rzutki w warsztacie. Byliśmy wtedy w Bankside o wiele szybciej. Wydaje się to tak całkiem niedawno, niedawno przecież był listopad. Muchy pogryzły mi odciski na palcach u nóg. Skórzane klapki uderzają mnie w pięty. Sobota rano. Założę się, że mama jeszcze śpi. Nigdy w życiu nie wstawała tak późno. - Mama już długo nie była w szpitalu u taty - mówię do kolebiącego się warkocza Tegwyn. 43
Tegwyn wydaje z siebie jakiś słaby dźwięk. - Bo ten skurwiel, Bill Cherry, nie chce jej już zabierać. Była awantura, kiedy ostatnim razem wracali. Z daleka było widać, że się pokłócą. Uff! To oślizły gnojek. Mam ocho tę wsadzić mu nos w maszynkę do mięsa, a potem zapchać mu tym gębę. Nic nie mówię i idę. Czasami Tegwyn tak gada. - Czuje się, mać jego, winny, to dlatego. Oślizły, mały wysmarkany karaluch. Jezu, czasami mi się flaki przewracają od takiego ga dania. - Fat mówi, że się kłócą. Pan i pani Cherry - dodaję. - Kłócą się? Jasne, że się kłócą. Nie kłóciłbyś się, gdybyś musiał w nocy w łóżku całować jego karaluchowate smar ki? Słuchaj, Mały, jest jeszcze dużo rzeczy, o których nie wiesz. - I dużo rzeczy, o których wiem —mówię naprawdę po cichutku. -Co? - Nic. Zatrzymuje się i obraca, a ja wchodzę prosto na te jej wielkie, twarde balony, które ma pod koszulą. Śmieje się i ściska mi nimi uszy z obu stron. - Co niby wiesz, Mały? - Że ci cycki śmierdzą. - Ci w dupę. - Nie zmieści się. Nawet nie wiem kiedy, i już leżę w krzakach, z nogami w powietrzu, a w koszuli mam pełno kolców. Gdy się wy- czołguję, Tegwyn znika daleko w przodzie na ścieżce, tylko jej pośladki w opiętych szortach migocą w słońcu. Wciąż potrafi być zabawna, ta nasza Tegwyn. Dowodzi to, że każ dy może być zabawny, bo Tegwyn musi być najsmutniejszą, najbardziej rozżaloną osobą pod słońcem. Pojakimś czasie dochodzimy do tego miejsca na zakręcie drogi, tam gdzie brudna ziemia i krzaki są pocięte śladami przeciągania czegoś ciężkiego, a obok leży drzewo złamane 44 ii podstawy. Przechodzimy po prostu obok, jakbyśmy ni- i/.ego nie zauważali. Droga do Bankside wydaje się naprawdę bardzo długa. Mijamy wielką reklamę upstrzoną dziurkami, las jest już daleko za nami, a słońce niemiłosiernie świeci prosto na nas. Przechodzimy obok domu pani Mack, a pani Mack kiwa do nas z ocienionej werandy, i już za chwilę jesteśmy koło baru. Bar robi: I-I-I-I! Wychodzi z niego jakiś facet i spluwa do kratki kanalizacyjnej, potem patrzy w niebo, i wchodząc z powrotem do środka, wciska mocno kapelusz na głowę. Obok baru jest tekstylny z zasłonami i draperiami, który prowadzą państwo Watkins. Na wystawie widać plastyko we paciorki i bele materiału na wałkach. I manekina bez głowy. I kawałek tektury z napisem: „Głoszenie Słowa Bo żego w niedzielę o godzinie 11”. Tekstylny jest zawsze czy sty i nieprzyjazny. Sklep jest zaraz obok. W sklepie mieści się również poczta i parę banków. Jest tam wielka weran da i posypiający, stary pies, w cieniu stoi elektryczny bi lard, a za drzwiami z siatki jest właściwy sklep —rzędy puszek i paczek, butelki i pudła. Na końcu sklepu jest lada, wielki, długi, błyszczący kontuar, po którego jednej stronie jest część pocztowa i banki, a po drugiej kasa. Pan Firth ■siedzi przy poczcie, trzymając w poczerniałych zębach ołó wek, włosy ma tłuste i zaczesane do tyłu. Pani Firth ma kształt rożka lodów - jest od góry gruba, a na dole cienka. Kiedy robi się gorąco, na jej twarzy pojawia się mapa świa ta. Afryka przechodzi jej przez sam środek nosa. Zawsze mi się wydaje, że pani Firth wącha Afrykę i że nie bardzo jej się ten zapach podoba. Tegwyn i ja siadamy na chwilę na werandzie. Malcolm Musworth gra w elektryczny bilard. Wrócił ze szkoły z in ternatem w mieście, włosy ma krótkie jak jego tata. Jego tata jest właścicielem baru dwanaście mil stąd i zatrudnia własnego kierownika. - Dzień doberek - mówię. - Cześć, Tegwyn - mówi Malcolm, nie podnosząc nawet
na chwilę oczu znad pomykającej zygzakami srebrnej ku leczki. - Jak tam szkoła? - pytam. Przygląda się nogom Tegwyn. - Gówniana. - Wygląda tak samo jak jego stary, no nie? - Tegwyn zwraca się do mnie, wydając z siebiejakby świńskie chrząk nięcie i wchodzi do środka. Przy drzwiach dzwoni dzwoneczek. Malcolm Musworth patrzy prosto na mnie. - No, czego, szczurza mordo? Stoję tam, gdzie stałem, i nie potrafię wydusić z siebie ani słowa. Zastanawiam się, czy mi spuści wpierdol. Mal colm jest zmieszany i nie wie, co ze sobą zrobić. - Odwal się, Orcjo-Aborcjo. Idę w kierunku drzwi. Wchodzę do środka, gdzie działa klimatyzacja, gdzie jest chłodniej i bliżej Tegwyn. Tegwyn jest w oddalonej części sklepu z kosmetykami. - Mogę się czegoś napić? - pytam. Wyciąga dolara spomiędzy tych swoich piersi i daje mi do ręki. - Przynieś mi colę mówi. Pan i pani Firth cały czas się nam przyglądają. Zawsze na ciebie patrzą, chyba chcą, żebyś się zdenerwował i że by ci coś wypadło z rąk. Wyjmuję z lodówki colę dla Tegwyn i napój imbirowy Weavera & Locka dla siebie. Mama mó wi, że Weaver & Lock robią najlepszy napój imbirowy na świecie. Przez jakiś czas stoimy sobie, popijamy napoje, przypa trujemy się wszystkiemu, chłodzimy się w klimatyzacji, słuchamy postukiwania i pobrzękiwania automatycznego bilardu przed sklepem. Z wielkich zamrażarek wypływa zimna para. Przechodzę bardzo powoli obok stojaka z ko miksami. Widnieje tam napis: TO NIE BIBLIOTEKA. JEŻELI MASZ OCHOTĘ POCZYTAĆ, KUPUJ. Przecho dzę obok komiksów tak wolno, że aż mi drżą kolana. Widzę po drugiej stronie sklepu, niedaleko od krzesła 46 pani Firth, ogromną piramidę czerwonych puszek. POMI DORY ARDMONA. Góra puszek sięga do samego sufitu. - O kurczę - mówię. - Moja żona ma dryg do urządzania wystaw —odzywa się pan Firth, nie ruszając ustami. -Jasne - odpowiadam. - Czterysta dwanaście puszek —dodaje pan Firth. Aż do sufitu. Nie dałoby się postawić ani jednej więcej. Wszystkie są czerwone i błyszczące. Najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem w tym sklepie. Dzwoneczek przy drzwiach pobrzękuje. Wchodzą dwa debile. Czarne koszulki, czarne dżinsy, włosy krótko obcię te. To debile, które lubią jeździć głośnymi wozami na szero kich oponach. Przedzierają się powoli między półkami, jak by im to sprawiało trudność, a ich buty robią chrum-chrum na drewnianej podłodze. Zauważają Tegwyn. - Eeee - mówi jeden z nich. Wykrzywia gębę w uśmie chu i szturcha łokciem swojego kumpla. - Nooo mówi ten drugi. Obaj wybuchają głośnym, jakimś takim nieprzyzwoitym śmiechem. W żołądku robi mi się węzeł i cały ten napój imbirowy syczy mi w brzuchu i czuję w dole tępy ból. - Można w czymś panom pomóc? - pyta pani Firth. - Nie, bynajmniej nie teraz - mówi jeden z nich. Brakuje mu zęba z przodu. Tojest dziura, w której mogłaby zamie szkać mysz. Obaj powoli halsują w kierunku Tegwyn. - Odpierdol się, dupku - mówi Tegwyn przez zęby. - Panno Flack - pani Firth woła od strony kasy —wypra szam sobie takie słownictwo w moim sklepie. Wychodzi zza kasy i staje między mną a piramidą pu szek, jakby mi nie ufała i bała się, że posunąłem się za daleko. Boli mnie brzuch. Chciałbym wyjść na dwór. Z ze wnątrz słychać klekotanie elektrycznego bilarda. Dwa de bile cały czas kręcą się koło Tegwyn jak dwie tłuste koń skie muchy, aż wreszcie ten z mysią dziurą dotyka palcem jej ramienia, a ja nagle puszczam okrutnego bąka i pani Firth wydaje z siebie omdlewający dźwięk. No tak, ten na
pój imbirowy! Weaver i jebany Lock! A teraz pani Firth przechyla się do tyłu, trzymając się za nos. Tegwyn syczy jak raniony wąż. Patrzę, gdzie by tu spieprzyć. - Pryskamy stąd! - krzyczy Tegwyn. - Słuchaj no, maleńka - mówi Mysia Dziura. O, Jezusku! Puszki! Spadają w dół, a ja lecę do drzwi. Tegwyn biegnie, śmiejąc się, a dwa debile stoją w miejscu, jakby ich kto przymurował. Dobiegający nas dźwięk przypo mina wybuch wulkanu. Pani Firth piszczy. Biegniemy, ucie kamy. Jesteśmy przy drzwiach, kiedy ta kupa żelastwa wali się na podłogę, a jedna puszka wylatuje na dwór i ląduje na elektrycznym bilardzie i wprawia w ruch dzwonki, pies wyje jak wariat, a Malcolm Musworth wrzeszczy na całe gardło: - Gra za darmo! Gra za darmo! No. Idziemy z powrotem. Dopiero coprzyszliśmy do Bank- side, a teraz wracamy do domu. W każdym razie Tegwyn się uśmiała. Idzie tuż przede mną, upał jest jeszcze więk szy, niż kiedy szliśmy w tamtą stronę. - Chcesz popływać? - pyta mnie nagle. Sam dźwięk tych słów ocieka chłodem. - No, jasne - mówię. W strumieniu jest takie miejsce, gdzie chodzimy pływać, woda jest tam głębsza, po drugiej stronie drogi, zaraz obok mostu i tam właśnie zmierzamy, przez całą drogę pocąc się jak świnie. Co roku w strumieniu tam właśnie jest głębia, tam gdzie brzeg się rozszerza pod wielkim, czerwonym drzewem kauczukowym, gdzie jest cień, pod stopami jest grubo od liści, a z drzewa zwisa stara lina, która kiedyś służyła do huśtania się, aż w końcu jednego dnia pękła i ktoś sobie skręcił kark. Teraz wisi tak, że nie można jej dosięgnąć i wygląda trochę smutno i trochę śmiesznie. Jakiś milion lat później dochodzimy do mostu i schodzi my w dół, oddalając się od domu. Tutaj busz jest przerze dzony, gęściej jest tylko przy strumieniu. Pod tym wielkim, czerwonym kauczukowcem jest nawet trochę trawy, tam gdzie wisi lina od huśtawki. Zdejmuję koszulę i daję nura prosto w dół, płynę na samo dno, gdziejest mroczno i gęsto, ii potem w górę - wypływam na powierzchnię i krzyczę z ra dości, bo woda jest taka fajna. Jest chłodna, ale nie zimna. Lustro wodyjest prawie nieruchome. Widać w nim odbicie kauczukowca, a nawet ten śmieszny kawałek liny. Pływam żabką w kółko. Tegwyn zdejmuje z siebie wszystko i wchodzi do wody powolutku, kawałek po kawałku. Palec... kostka... łydka... udo... po pas... a potem nurkuje pod wodę i za chwilę ja też jestem na dnie i jestem zupełnie zaskoczony. Skopuję ją i wypływam, kaszląc. - Tylko się wygłupiam. -Naprawdę dziecko z ciebie - mówię rozzłoszczony. - Nie jesteś bardziej dorosła niż ja. - No, no, przestań zadzierać nosa. - Ochlapuje mnie wo dą i oddala się odwrócona na plecy. Potem idziemy na brzeg i kładziemy się z głowami na trawie, zanurzeni po szyję w wodzie. Motyle i ważki przy latują i odlatują. Słychać skądś krakanie wrony. Ale prze ważnie jest naprawdę cicho. - To była niezła sztuczka, chłopcze - mówi. - Uratowani dzięki pierdnięciu. Nie mogę wydusić z siebie ani słowa. Czuję się taki waż ny. Mógłbym się zaraz położyć i zasnąć. Chwilę później pytam: - Fajnie ci? Nie odpowiada. Chyba śpi. Kiedy docieramy z powrotem do domu, mama ma dla nas robotę. Robotę! W sobotę! Tegwyn ma pomagać wywie szać pranie. Ja mam inną robotę. - To znaczy co? - pytam. - Idź do kurnika i zobacz, co się stało. Już sam będziesz wiedział, co jest do zrobienia - mówi mama z poważnym wyrazem twarzy. 4 — O ko i błękit 49
Wchodzę do kurnika, a tam ten cholerny kogut ma szyję wkręconą w drut z siatki ogrodzenia. Szyja wystaje, ale głowy na niej nie ma. Przytrzymują go tylko pióra tkwiące w siatce. O, słodki Jezu, lisy. Albo w każdym razie jeden lis. Musiał się tam przyczaić i poczekać, aż ten głupi kogut wystawi łeb i... chaps, już po głowie. Za płotem wykopuję dziurę taty łopatą. Kogutjest sztyw ny i śmierdzi, i utkwił w siatce, więc muszę go jakoś ode rwać. Erol idzie za mną krok w krok, kiedy niosę koguta do dziury. Zastanawiam się, czy Erol wie, co robię, nie wy gląda na bardzo przejętego. Erol śpi na dachu drewut ni. Chyba dlatego lisy go nigdy nie dopadły. Mój sprytny kogucik! Wiem, że mama i tak mi to każe zrobić, więc wybieram łopatą kurze odchody spod grzędy i pakuję je do worków, bo pójdą do mamy ogródka warzywnego. Kurze gówno spra wia, że różne rzeczy lepiej rosną - nie pytajcie mnie, dla czego. To jeden z faktów, z którymi nie ma się co spierać. Wszystkie kury dostają szału, kiedy wybieram to szuflą spod grzędy. Małe kurczątka podskakują, popiskują i mają głupkowaty wygląd. Kury tylko dziobią i składają jajka, i wysiadują małe, i to wszystko. Zastanawiam się, czy w ogó le ze sobą rozmawiają. Właśnie zawiązuję worki w szopie, kiedy przychodzi Fat. - Doberek, doberek - mówi. - Cześć. - Znowu babrzesz się w gównie? Wzruszam ramionami. - Co słychać? -Nic. Zabawne, ale czuję się teraz przy Facie trochę niezręcz nie. Nie wiem, czy patrzy prosto na mnie, bo oczy mam skierowane na ziemię, ale założę się, że nie. Ziemia jest wysuszona i popękana jak policzki Drabci. - Idziesz się trochę pokręcić? - Dobra - mówię. Lecę powiedzieć mamie, a mama wychodzi na werandę, 50 ramiona ma zaczerwienione i spogląda na Fata, ale nie zbyt przychylnie. - Uważaj na węże —mówi, patrząc w moją stronę, a po tem długo przypatruje się Fatowi. - I uważaj, jak chodzisz. Fat i ja idziemy powoli przez las, krusząc liście i patyki, i kości, i trawę nogami. Powietrze jest gorące jak obiad z piekarnika - musisz je przeżuć, zanim połkniesz. - Byłeś kiedyś na plaży? - pyta Fat. - Nad morzem? - Zdzieram suchy naskórek z nosa. - Nie. - Dużo ludzi z miasta jeździ na plażę w taki dzień jak dzisiaj. I jak cały ten tydzień. Pamiętam, że codziennie jeżdżą na plażę. Chciałbym mieć deskę surfingową. - A ty byłeś kiedyś na plaży? —pytam. - Parę razy. Jak się wstanie wcześnie rano i pojedzie nad ocean przez miasto - nie do wiary, jak tam gorąco - zaje- dzie się na czas, żeby się zamoczyć i wrócić do domu przed wieczorem. - Musiałbyś cały czas mieszkać w mieście. - Mieszkaliśmy w mieście, kiedy byłem mały. Mógłbym tam wrócić. To znaczy, nie powiedziałbym „nie”. Budzisz się rano i jest naprawdę gorąco. Wstajesz i idziesz sobie na plażę. Piasek jest biały i taki gorący, że można sobie poro bić bąble na stopach. Plaża jest naprawdę szeroka, a do morza daleko. Jezu, ale tam jest niebieska woda. Błękitna. I dookoła masz fale i ratowników, którzy patrzą, żebyś nie zatonął. Potem idziesz ze staruszkami do knajpy, dostajesz oranżadę, siadasz sobie w cieniu i czekasz na Doktora Fre- mantle’a. Wiem, że Fat zaczyna ciągnąć ze mnie łacha. - Po co ci doktor? Na bąble? -Co? - Doktor. Ciągniesz ze mnie łacha ojakimś doktorze. - Doktor Fremantle, ćmoku. To wiatr, który wieje po po łudniu od strony morza. Chłodny wiatr. Ludzie otwierają wszystkie okna. Widać go z daleka; idzie ciemną linią po 51