ania351

  • Dokumenty1 880
  • Odsłony102 771
  • Obserwuję87
  • Rozmiar dokumentów61.8 GB
  • Ilość pobrań66 912

Tim Winton - Oko i błękit

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :3.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Tim Winton - Oko i błękit.pdf

ania351 Dokumenty
Użytkownik ania351 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 89 stron)

TYTUŁY WYDANE W 1996 ROKU W SERII ) A L A M A N > ^ A David Logo TERAPIA Ken Kesey PIEŚŃ ŻEGLARZY Jonathan Carroll GŁOS NASZEGO CIENIA William Wharton SPÓŹNIENI KOCHANKOWIE STADO PTASI EK FRANKYFURBO WERNIKS DOM NA SEKWANIE Steve Erickson DNI MIĘDZY STACJAMI w przygotowaniu m.in.: Don DeLillo BIAŁY SZUM E. Annie Proulx KRONIKA PORTOWA POCZTÓWKI Kazuo Ishiguro NIEPOCIESZONY William Golding DWOISTY JĘZYK Kingsey Amis STARE DIABŁY Alice Hoffman DRUGA NATURA Jack Kerouac WIZJE GERARDA Tim Winton OKO I BŁĘKIT Przełoży! Krzysztof Mazurek DOM WYDAWNICZY REBIS POZNAŃ 1996

Z tamtego świata akcji i mediów, poprzeplataną, bezkresną równinę trudno dokładnie obejrzeć; patrzymy prosto w światło - niektórzy się uśmiechają, a u niektórych wywołuje grymas. Les A. Murray, Eąuanimity

ROZDZIAŁ PIERWSZY Na dworze słychać warkot silnika bryki mojego taty. Sto­ ję za mamą. Sukienkę ma całą w kwiaty, ale nie, żeby było czemu się przyglądać, bo żaden nie jest specjalnie ładny. Kiedy mama się śmieje, to tyłek jej chodzi w kółko. Tata zuwsze powtarza, że jej tyłek wygląda jak rozwścieczony tłum, co mi niewiele mówi, ale jemu pewnie tak. Słyszę, jak kogut pieeeje gdzieś za domem. To złośliwy kogut - za­ wsze celuje ci w piguły, kiedy wybierasz jajka z kurnika. - To na razie. - Tata już się zbiera. Podgazowuje bry­ kę. Spieszy się, jedzie do miasta załatwić sprawę dla pana Cherry’ego. - Pomachaj mu, Ort mówi do mnie mama. Zawsze twierdzi, że powinno się okazać temu, kto wyjeżdża, że się go kocha, bo można go już nigdy nie zobaczyć. Ten ktoś może umrzeć. Może nastąpić koniec świata. Ale tata jedzie do miasta tylko na godzinkę. Ma jakieś interesy z panem Cherrym. Już wyjeżdża - najpierw na podjazd przed dom, u potem na drogę. Mama kładzie mi rękę na plecach, a na ramię spada mi obłoczek mąki. Kogut znowu pieeeje. To cholernie złośliwy kogut. Kiedy przychodzi niedzielny poranek, tata wysyła go mocnym kopniakiem w powietrze, żeby mu pokazać, kto tu naprawdę rządzi. - Leć do domu i odrób lekcje, Ort —mówi mama. - Za chwilkę - odpowiadam. - Co masz zadane? 11

- Burke’a i Willsa. - Aha. Założę się, że mama nie wie, kto to Burkę i Wills, ale się do tego nie przyzna. Ale w porządalu, ja też nic nie wiem o Burke’u i Willsie. Muszę się dopiero nauczyć. Dlatego to się właśnie nazywa zadanie domowe. - No już, wchodź do środka, mój ty drugi mężczyzno - mówi, unosząc lekko sukienkę, żeby się ochłodzić. Jest bar­ dzo gorąco. -Z a chwilę. - Obskubuję naskórek z poobijanego duże­ go palca u nogi. Poobijane palce u nóg to coś, do czego trze­ ba się chyba w życiu w końcu przyzwyczaić. Ten cholerny kogut znowu pieje. Już go widzę, jak się miota po podwórku, trzęsąc purpurowym grzebieniem, mało co nie pęknie od tego piania. Niebo ma taki sam kolor jak oczy mamy i taty. Kiedy się w nie długo, długo wpatru­ jesz, tak jak teraz ja, z nosem uniesionym do góry, samo wygląda jak wielkie oko. Wielkie, niebieskie oko. Patrzy sobie w dół. Na nas. Nazywam się Morton Flack, chociaż wszyscy mówią na mnie Ort, bo to krócej. W naszej rodzinie Ort znaczy rów­ nież tyłek. A także zero (no, zero - takie kółko), ale w moim przypadku znaczy po prostu Morton, tylko nie trzeba wy­ mawiać całego słowa. Mój tata się nazywa Sam Flack. Mama ma na imię Alice. Nazwisko miała inne, kiedy była niezamężna. W pokoju obok, Tegwyn zatopiona w koloro­ wych czasopismach, to moja siostra. W przyszłym miesią­ cu kończy szkołę. Drabcia ma pokoik z tyłu, tam gdzie pia­ nino, ale nigdy na nim nie gra. Ostatnimi czasy w ogóle nie robi zbyt wiele. Ten pierniczony kogut znowu pieje. Na moje biurko pada śmiesznie pod kątem światło z lam­ py, którą tata przymocował do ściany. Powinienem robić Burke’a i Willsa. Wydaje mi się, że to niezbyt bystrzy face­ ci. Zamiast tego słucham sobie odgłosów nocy, która zbliża się od strony lasu - tych wszystkich głosów, które są jak 12 mule ptaszki, lecące gdzieś, żeby sobie znaleźć miejsce do ■pania, wsłuchuję się w strumyk mruczący cichutko, gdy wszystko powoli milknie, słucham kur, które wydają z sie- liie dziwne dźwięki przypominające pomrukiwanie kota - zawsze wtedy, gdy układają się w kurniku do snu całe owi­ nięte skrzydłami. Czasami nocą słyszę, jak ich kupy ude­ rzają z plaśnięciem o ziemię, tak tu bywa cicho. Czasem jest tak cicho, że - jak mówi tata - słychać, jak pleśń bez­ głośnie zżera drzewa od środka. Nocą niebo do nas mruga i zawsze patrzy w dół. Jednak to nie odgłosy nocy odrywają mnie od Burke’a i Willsa. To tata. Jeszcze go nie ma. Ale się nie martwię. Fat Cherry to mój najlepszy kolega. Ma głowę jak kartofel, oczy jak młody świniak, a kiedy chodzi po sklepie, brzuch lśni mu wszystkimi kolorami tęczy. Zanim nas rozdzielili, Fat i ja siedzieliśmy wjednej ławce. Naprawdę nazywa się .James, ale nawet Fat brzmi lepiej niżjakiś tam James. Fat Cherry to przyzwoite nazwisko. Podobnie jak Ort Flack. Wszystkie inne dzieciaki w okolicy nazywają się Justin albo Nathan, albo Nicholas, naprawdę na drzewo z takimi imio­ nami. A nikt nie chce się nazywać Mary czy Bernadettę, jeżeli nie jest dziewuchą. Nawet mój kurczak (mój całkiem własny kurczak - mój ulubiony) ma fajniej na imię niż dzie­ ciaki w szkole. Nazywa się Erol. Mama mówi, że to świę­ tokradztwo, ale jeszcze nie wykapowałem, o co jej właści­ wie chodzi. Znalazłem Erola na wybiegu dla kur, kiedy był małym kurczaczkiem. Miał nogę całą rozharataną drutem kolczastym. Owinąłem mu ją taśmą klejącą i trzymałem go u siebie w łóżku przez cały tydzień, aż mama naprawdę się wydarła, że niszczę pościel. Czekaj... Poczekaj chwilę... Słyszę jakiś samochód. Nie, to tylko ktoś przejeżdżał. Ktoś wyjeżdżał z miasta. Jeśli się wdrapać na obumarłe drzewa dżarrah* przy strumieniu, można w oddali zobaczyć światła miasta. Stąd, gdzie teraz siedzę, widać tylko światła motelu Cherrych sto metrów * Dżarrah (jarrah) - twarde drzewo australijskie, rodzaj mahoniu. 13

dalej, po drugiej stronie autostrady. Widać blask padający z rzędu dystrybutorów benzyny, a niekiedy wydaje się, że nawet widać cyfry, które się w nich obracają jedna za dru­ gą, ale to już sobie człowiek tylko wmawia. Tylne światła tego samochodu rozpalają na chwilę busz, a potem powoli znikają. Burkę i Wills. O, jeszcze jeden samochód. To chyba mój stary. Spóźnił się. Mój Boże, nieźle się spóźnił. Mama będzie wściekła. Samochód wdrapuje się na podjazd i zbliża się w naszym kierunku, ale odgłos silnika coś mi nie pasuje. Mama wy­ chodzi. Gdybym mógł, też bym wyszedł, ale siedzęjak przy- murowany do krzesła. Boję się, ale tylko troszkę. Boję się. Boję się. Na dworze słowa trzaskają jak wystrzały z kara­ binu maszynowego. Czy ktoś wreszcie wyłączy ten silnik? -Morton? Morton! Już tu idzie, uginają się pod nią wszystkie deski w podło­ dze, już tu jest, moja mama, oczy ma pełne łez, te łzy aż się przelewają, sukienka na niej drży, drży tak mocno, że te głupie kwiaty mało co z niej nie pospadają. W wielkim, obcym aucie wypadamy na podjazd, a potem na drogę. Mnie i mamę rzuca po tylnym siedzeniu, które pod nami trzeszczy i popierduje. Reflektory przedzierają się przez ciemność. Mężczyzna z łysym księżycem na gło­ wie prowadzi samochód i cały czas mówi - jedno i drugie zbyt szybko. Mój brzuch ma ochotę na wymioty. Robię się mokry od maminych oczu. - Ile jeszcze, panie... - Wingham, Lawrence Wingham - podpowiada mężczy­ zna z krótkim sapnięciem. - Ile jeszcze? - Już niedaleko, tylko parę kilometrów. Prędkościomierz wygląda jak zegar, któremu całkiem odbiło. Nie wiem czemu, ale czuję się tak, jak gdybym poł­ knął jajko w całości razem ze skorupką. Wiem, że coś się 14 iitało, coś niedobrego - nie jestem głupi - ale nikt mi je- ■zcze nie powiedział, co. Jeżeli mój tata umarł, to wszyscy już nie żyjemy. Księżyc usadowił się nad drogą jak jakiś wielki grubas. Dziś wieczór wygląda całkiem bezużytecznie. Nigdy tak przedtem nie myślałem oksiężycu. W miaręjak droga scho­ dzi w dół, w oddali widzę coraz wyraźniej blade światła miasta. Ponad drogą zawisły gałęzie drzew. - Gdzie Tegwyn? - pytam. - Jest w domu, z Drabcią. - J a mogłem zostać w domu. - Chcę, żebyś był... przy mnie - mówi mama. Wiem, że płacze. Wszystkie klamki świecą w ciemności. Tb tak, jakbym w nich widział odbicie jej twarzy i jakby w tych wszystkich odbiciach wypłakiwała oczy. Tegwyn nie znosi opiekować się Drabcią. Teraz droga schodzi zakolami w dół w kierunku Banksi- de, tam gdzie chodzę do szkoły. W Bankside są dwa sklepy, pub, mała stacja benzynowa, duży kościół i poczta. Banksi­ de nie jest takie duże jak miasto. Aż podskakuję, kiedy pojawia się pomarańczowe świa­ tło. Widzę pomarańczowe światło między drzewami, jest go coraz więcej ijest coraz silniejsze. Mama obejmuje mnie ramieniem, wyciska mi z płuc całe powietrze. Ciężarówka pomocy drogowej. Kilka aut po obu stronach jezdni. Masa czegoś splątanego w buszu. Migające światło powoduje, że droga i busz podskakują co chwilę. Faceci na drodze chodzą jak aktorzy w starych filmach z Chaplinem. Nikt się nawet na nas nie obejrzał, kiedy wreszcie zapar­ kowaliśmy. Mama już jest na drodze. Biegnie. Bryka taty cała zgnieciona w harmonijkę. Widzę Teda Manna z war­ sztatu samochodowego w Bankside, który krzyczy na Billa Manna, swojego brata. To ich ciężarówka oświetla drogę na pomarańczowo. Nie bardzo jest co holować. Zostaję w samochodzie. Mama trzyma Teda Manna za podkoszu­ lek. Oboje wrzeszczą. - Było już pogotowie i pojechało - mówi Ted. 15

- Kiedy? - Jakieś dziesięć minut temu. - Proszę, niech pan powie, co się stało? - Co takiego, pani Flack? - Ted Mann nas nie lubi, bo pracujemy u pana Cherry’ego, a to konkurencja. - Czy nic mu nie jest? -N a moje oko nie wyglądał najlepiej - mówi, odwraca­ jąc się do Billa Manna, żeby nie przerywać sprzeczki. Zawsze się kłócą. Ich żony wyniosły się do miasta. Tak mówi Ttegwyn. Niedobrze mi. Ale wszystko widzę. Byłoby mi bardziej niedobrze, gdyby tata nie żył. Wiem, że żyje. Po prostu wiem. Ale i tak jest mi niedobrze. Facet przede mną, ten, który nas tu przywiózł, ten z ły­ sym księżycem na głowie wyłaniającym się znad oparcia, ciągle siedzi za kierownicą. Mama wraca do samochodu. - Czy mógłby mnie pan podrzucić do miasta? - pyta męż­ czyznę, który właśnie zapala silnik wielkiego auta. - Jechałem właśnie do miasta - odpowiada, przesuwając się na siedzeniu. Mama siada z przodu, potem odwraca się do mnie. - TYsię zabierzesz z panem Mannem i zjego bratem. Ja wrócę bardzo późno. Musisz jutro iść do szkoły. - Do szkoły? Mamo! Nie wierzę własnym uszom. -M asz jeszcze tydzień do końca okresu. Nigdy jeszcze nie opuściłeś ani dnia i tak ma zostać. Jak raz coś zaczy­ nasz, to musisz skończyć. Jeżeli nie wrócę do rana, poje- dziesz z Fatem i z panem Cherrym. Tegwyn zrobi ci drugie śniadanie. - Mama całuje mnie w nos tak mocno, że oczy zachodzą mi łzami. W powietrzu unosi się suchy zapach dzikiego żyta i brą­ zowy zapach karczowiska, słychać podniesione głosy Teda i Billa Mannów. Wsiadam do ich ciężarówki. Wielkie auto wyjeżdża na środek drogi i przejeżdża obok; widzę, jak mama macha do mnie i poprawia sobie włosy. Jej włosy mają kolor białego drewna. Ted i Bill ciągle się sprzeczają. Wysiadam z szoferki, bo w środku jest bardzo gorąco. Ted Mann patrzy na mnie i wzrusza ramionami. 16 liryka taty jest taka mała. Zaglądam do środka. Fotele ■i| poprzesuwane do przodu i do tyłu, i na boki. Wszystko w środku się lepi. To krew —nie jestem głupi. Przechodzę dookoła do otwartej przyczepy. Na środku leży rozwalona hola siana. Taty skrzynia z narzędziamijest na swoim miej- hcu, a na niej leży wielka szmata, w którą zwykle wyciera ręce. To były moje spodnie od piżamy, dopóki mi się nie poprzecierały na tyłku. Podnoszę ją do twarzy. Pachnie roz­ puszczalnikiem i olejem, i smarem. Pachnie moim tatą. (idzieś w oddali słychać wycie syreny. To pewnie policja. Mają tu daleko. Chyba będą oglądać ślady opon, obejrzą tamte drzewa, które są całe spłaszczone i obsypane szkłem. Panowie Mann i Mann sprzeczają się o to, jak zaholować brykę. Stoję i czekam. Z góry mruga na mnie niebo. 2

ROZDZIAŁ DRUGI Za kilka lat zburzą tę szkołę. Wiele roboty z tym nie bę­ dzie, bo to tylko barak z blachy ocynkowanej. W przyszłym roku i tak muszę iść do szkoły średniej w mieście. To ozna­ cza, że będę wracał do domu o szóstej,jak Tegwyn; o szóstej, kiedy do końca dnia zostają tylko trzy godziny - a i to w lecie. Szkoła średnia. Nie lubię o tym myśleć. Tegwyn chodzi do tej szkoły już trzy lata i wciąż nie lubi o tym myśleć. Śmieszne, że już nie będzie naszej szkoły. Banksi- de to kiedyś była wieś. Teraz nocą widać światła miasta. Miasto niedługo tutaj dotrze. Po drugiej stronie klasy siedzi Fat. Próbuje zwrócić na siebie moją uwagę. Jedno świńskie oczko mruga i mam ochotę mu odmrugnąć, ale nie potrafię. Mruga do mnie al­ fabetem Morse’a, ale nawet nie jestem w stanie porządnie się mu przyjrzeć. Kiedy jego tata podwoził nas dziś rano ciężarówką, zachowywał się bardzo dziwnie. Gdy zjeżdża­ liśmy powoli w dół na niskim biegu, Tegwyn cały czas mi się przypatrywała. Pan Cherry nie odezwał się ani słowem. Czasem pękamy ze śmiechu, kiedy do nas gada i robi śmie­ szne miny, wywraca oczami, czarnymi i otoczonymi cie­ niem. Mówi, że wygląda jak Eddy Canter czy ktoś taki. Nudzimy sięjak cholera. Ale dzisiaj ani słowa. Kiedy cięża­ rówka podskakiwała, a ja nabiłem sobie guza na drzwiach, popatrzył na mnie dziwacznie, jak gdyby chciał powiedzieć: „Nawet mi się nie waż powiedzieć auu, bo cię wyrzucę gdzieś przy drodze”. Wtedy Tegwyn beknęła i zachichota- 18 la, a Fat dostał szczypca w ucho, tak jakby właśnie on to zrobił. Pan Cherry nie jest zbyt wysoki. Dzisiaj rano wydawało Mię, że jest jeszcze niższy i chudszy, jakby kierownica uro­ nią. Nie golił się i na brodzie miał pełno maleńkich, szarych opiłków, takich samych jak leżą u niego w warsztacie na podłodze. Nawet słowem nie wspomniał o moim tacie. - James! James Cherry. - Pani Praktor zauważyła na­ pad mrugania w wykonaniu Fata. Praktor-traktor. Stary, dobry Max Factor. Tak właśnie ją przezywamy. —Wypro­ stuj się i rób, co do ciebie należy. Ktoś chichocze. Ktoś zawsze chichocze. To jest klasa zbiorcza. Jedyna klasa w tej szkole. Nathan Mann chodzi do szóstej. Bernadettę Mann chodzi do czwartej. Mary Mann też chodzi do czwartej. Bernadettę i Mary są bliź­ niaczkami, ale nigdy byś nie powiedział. Jedna wygląda jak koń, a druga jak wielbłąd. Billy Ryde jest dopiero w drugiej. Mamy tu dzieci z różnych klas, ale tylko Fat i ja chodzimy do siódmej. Jest gorąco. Słychać, jak na dworze busz rusza się i trze­ szczy, jakby się smażył w tym upale. Na dużej przerwie gram z Fatem w krykieta pod wiel­ kim drzewem, pod którym gdzieniegdzie widać kępki traw­ nika. Uderzam piłeczkę tak, żeby się potoczyła tuż obok jego stóp, a kiedy Fat daje nura, byją złapać, jego brzuszy­ sko dostaje świra. - Słyszałeś, co się stało mojemu tacie? - pytam, podbija­ jąc piłeczkę trochę za wysoko. Fat łapie. - Mam cię. - To specjalnie, żeby ci ułatwić. - Akurat. - Słyszałeś, co się stało? - Dawaj paletę. - No więc? 19

Bierze drewnianą paletę i staje twarzą do mnie. Po drugiej stronie podwórka bliźniaczki Mann grają w klasy. Warkoczy­ ki fruwają jak śmigła. Wyglądają tak, jakby za chwilę miały wystartować i wzbić się w powietrze. Pyr-pyr-pyr, helikopter w kształcie wielbłąda i helikopter w kształcie konia przela­ tują przez wybieg dla koni, ponad warsztatem samochodo­ wym Manna i nad pubem Bankside Arms w kierunku mia­ sta. Biorę piłeczkę. To zużyta, włochata piłeczka sześcioście- gowa, którą dał Fatowi jego tata. Udaję, że pakuję ją wysoko na paletę, a Fat odskakuje do tyłu, żeby nie oberwać. - No więc? - pytam, sięgając po piłeczkę w kępkę trawy. - Tata nie kazał mi o tym gadać. - No to nie gadaj. - Rzucam nisko, a Fat odbija bokiem. Puszczam to uderzenie i ni z tego, ni z owego robię się stra­ sznie wściekły. Erol i ja siedzimy sobie na werandzie za domem. Dziób ma cały zakrzywiony i poobijany. Oczy ma różowe. Kiedy tak na mnie czasem patrzy, nie pomyślałbyś, że to kurczak. Tornister jest gorący i pachnie skórą od leżenia na słońcu. Rzucam Erola na drugi koniec werandy, skrzeczy i wyma­ chuje skrzydłami, a ja wchodzę do środka i zanurzam się w ciemny chłód domu. - Czy to ty, Lii Pickering?! - Drabcia krzyczy z głębi. -N ie, to tylko ja, Ort, Drabciu. W ręce trzyma duże, czerwone jabłko. Lubi mieć przy sobie takie rzeczy, lubi mieć coś jasnego, co wciąż jeszcze widzi. Czasami po prostu wpatruje się w swoje stopy, które mają kolor gotowanych raków, a śmierdzą dwa razy go­ rzej. Starzy ludzie są trochę nudni i trochę się ich boję. Ale wchodzę, bo coś mnie popycha. Siedzi tam w środku, twarz ma całą we łzach, wielkie gałęzie łez. Pomyślałbyś, że to nasze drzewo genealogiczne. Ramiona ma stare, a pod nimi worki skóry. Poleruję jej jabłko swoją chusteczką, zosta­ wiam drzewo genealogiczne na jej twarzy i wychodzę. 20 Wiesz, coś mi w środku mówi, że mój tata nie umarł. Ale to nie wystarczy. Fat dzisiaj nie przyjdzie, żeby się tu krę­ cić i wydumiać. Po prostu wiem. I tak nie mam ochoty się wydurniać. Siedzę sobie po prostu w chłodnej kuchni i my­ ślę o tym wszystkim, o czym nie chcę myśleć. Wystarczy tylko jedna rzecz, żebyś się poczuł nieszczęśliwy. Powinienem pójść do drewutni. Powinienem myśleć oróż­ nych śmiesznych rzeczach, które nam się przydarzyły. Po­ winienem narąbać trochę szczap i rozpalić mamie w piecu - Tegwyn za chwilę wraca do domu. Powinienem... Powinie­ nem zrozumieć, dlaczego wszystkie słoiki na półce nad pie­ cem są pełne... drogich kamieni! O w mordę! W słoiku na mąkę jest pełno wielkich, czerwonych kamieni jak wielkie krople krwi, kiedy ci krwawi z nosa. A w słoiku na ryż są diamenty. Osiem wielkich, pękatych słoików, wszystkie na­ krętki są skierowane w moją stronę, wszystkie słoiki są pełne błyszczących kamieni. Drogie kamienie! - Ach, to ty, Ort. - Mama stoi w drzwiach, oparta ramie­ niem o framugę. Włosy ma zaczesane na bok i do góry, całe w nieładzie, a oczy zaczerwienione. - Myślałam, że rozpa­ lisz nam w piecu. Nic nie mówię. Ciągle nie mogę odwrócić wzroku od tych rubinów i innych drogocennych kamieni. Pokazuję na nie pal­ cem. Mama patrzy w tamtym kierunku, a potem na mnie. - Co? - pyta szeptem. I już ich nie ma. Mąka i ryż, i soczewica, i cukier puder, i herbata znowu są na swoim miejscu. -Nie. Nic takiego. Mama patrzy na mnie, a ja na mamę. -Czy to ty, Lii Pickering?! - Drabcia woła ze swojego pokoju na górze. - Nie, to ja, mamo - mama odpowiada głośno. - No, idź już, Ort, rozpal w piecu. Tegwyn będzie chciała się wykąpać. - Czy tata nie żyje? - Moje usta same się układają w to pytanie, nic nie mogę na to poradzić. - Nie - odpowiada, zawiązując fartuch, ten z mostem w porcie Sydney. - Nie, tata żyje. 21

- Czy jest z nim bardzo źle? - Nie najlepiej. Ma śpiączkę, Ort. Nie może się obudzić. Jest w stanie śpiączki. Tak jak ty kiedyś. Ale chyba nie pamiętasz. Jednak pamiętam. Byłem mały, ale pamiętam. Już raz mało co nie umarłem. Dwa razy. Serce i mózg stanęły dwa razy. - Miałeś zapalenie opon mózgowych. Miałeś głowę pełną wody. Wrzeszczałeś, jakbyś się palił żywym ogniem. A po­ tem zasnąłeś i nie budziłeś się przez dwa tygodnie. Pamiętam. To było jak na morzu, raz w górę, raz w dół na falach, a światło było takie jak zaraz po zachodzie słoń­ ca i wołały mnie jakieś głosy. - Dwa razy, wiesz, mówili, że już jest po wszystkim. Ale nie chciałam ich słuchać, i ty też nie. Tych ze szpitala po prostu nie trzeba słuchać, bo wcale nie są mądrzejsi od nas. Tak naprawdę to nie wiedzą, co ludzi pcha w dobrą stronę. Po prostu zgadują. W końcu zostałam tylko ja i trzy pielę­ gniarki, prawdziwe buntowniczki, i cały czas do ciebie mó­ wiłyśmy, o tym, jaka jest pogoda i co słychać u taty - mama przerywa na chwilę, a ja patrzę na swoje poobijane palce u nóg - a potem lekarzom odbiło i próbowali nas do ciebie nie dopuszczać. Chłopak nic nie słyszy, mówili. Ale my bez przerwy trajkotałyśmy, aż jednego dnia rano po prostu się obudziłeś. Znowu byłeś maleńkim dzieciątkiem. Musieli­ śmy ci dawać pieluchy. Miałeś trzy latka - i w pieluchach. Boże, jak ja płakałam. Całkiem nagle mama stoi przy zlewie i nie robi zupełnie nic, tylko ramiona jej chodzą w górę i w dół, i tak w kółko. - Pamiętam —mówię. - Tata też będzie pamiętał. Kiedy już będzie po wszyst­ kim, będzie pamiętał. Nie śpię za dobrze. Nigdy za dobrze nie sypiałem. Nawet kiedy byłem malutki i mama z tatą układali mnie do snu, leżałem z otwartymi oczami, aż oni się położyli, a czasami 22 dłużej. W środku nocy odczuwa się samotność - jesteś tyl­ ko ty i niebo, i odgłosy lasu. Nie ma z kim rozmawiać, tylko /, tym wielkim niebem. Czasem z nim rozmawiam. Zabrzmi to dziwnie, ale tak jest. Od chwili, kiedy mnie przywieźli ze szpitala, kiedy byłem taki chory, mam kłopoty z zasypia­ niem. To tak, jak gdyby te dwa tygodnie w śpiączce wystar­ czyły za czyjś cały sen w całym życiu jednej osoby. To dziw­ ne, że tata leży tam w szpitalu na łóżku i cały czas śpi, i wsłuchuje się w te wszystkie głosy, i widzi te wszystkie kolory, które ja widziałem. Nie będzie spał za dobrze, kiedy już się lepiej poczuje, mogę się założyć. I tak nigdy specjal­ nie długo nie sypiał. Słyszę, jak Tegwyn gada przez sen. Cały wieczór grała na pianinie Drabci. Wali dłońmi w te klawisze, a brązowe warkocze zwisają jej po obu stronach twarzy, długimi pal­ cami przebiera jak szalona po klawiaturze, a plecy ma zgię­ te jak niewolnik. Rozpieprza to pianino, ta nasza Tegwyn. Naprawdę nie wiem. Czasem patrzę na nią przez dziurę w azbeście, jak bierze prysznic. Coś sobie śpiewa. Przypa­ truje się smutno swoim namydlonym, brązowym nogom. Ma wielkie piersi - wyglądają jak arbuzy - większe niż mama. Mamy wyglądają jak dwie skarpetki wypełnione piaskiem. Tegwyn nie jest zbyt szczęśliwa. Kiedy jest pod prysznicem, namydla nogi i między nogami, tak jakby chcia­ ła, żeby ją to bolało. Przypatruje się smutno tym swoim namydlonym, brązowym nogom. A czasem patrzy prosto w strumień wody, który wylatuje z prysznica. Puszcza so­ bie wodę prosto w oczy. Czasem przez minutę patrzy pro­ sto w strumień wody i zadaje sobie ból. Chyba nic nie czu­ je, boli ją dopiero wtedy, kiedy się kładzie spać. To dla­ tego właśnie jęczy i krzyczy przez sen. Przez te odgłosy czasem płaczę zupełnie bez powodu. Tak jest w nocy. Wy­ chodzą sprawy zupełnie zwariowane i nic nie można na to poradzić. Urodziłem się w nocy. W tym domu - we frontowym po­ koju. Mama i tata czasami o tym rozmawiają. Była zima i chłód. Tata słyszał, jak gdzieś daleko całą noc szczeka pies. 23

Mama była gruba, ja siedziałem w jej brzuchu, a w tym czasie nie mieliśmyjeszcze bryki. Właściciele motelu Cher­ ry mieli już samochód, ale nie było ich w domu, bo pojecha­ li w odwiedziny do kogoś w Bankside. Mamę chwyciły bóle, a tata zaprowadził ją do pokoju frontowego, gdzie kominek zrobił się czerwony i gorący od płomieni. Cały czas patrzył zza firanki, czy ci ludzie z motelu już wrócili. Nie mieliśmy telefonu. Ciągle nie mamy - tata i mama nie lubą telefo­ nów. Do miasta i do szpitala jechało się bardzo długo. Tata zaczął się bardzo denerwować. Mama mówi, że dokładał do kominka, żeby się czymś zająć, aż się zrobiło tak gorąco, że tapeta zaczęła odchodzić od ściany. Wtedy tata wpadł w panikę i zaczął przyklejać z powrotem tapetę, a w tym czasie mama mnie urodziła na leżance i chyba pierwszą rzeczą, którą musiałem zobaczyć, były te ohydne, brązo­ we kwiaty na leżance i tata, który miota się po pokoju jak wariat. Mama mówi, że byłem cały siny i zapętlony pępowiną. Odgryzła ją. Ohyda! I zaraz się zrobiłem różowiutki i dała mi mleka z piersi, które wtedy chyba nie były podobne do skarpetek. Tak przynajmniej mówi Tegwyn. Zawsze mieszkałem w tym domu - już od pierwszego dnia. Może dlatego tak go lubię. Tegwyn urodziła się w szpi­ talu. Wiem dostatecznie dużo na temat szpitali, żeby ci po­ wiedzieć, że lepiej tam nie przychodzić na świat. Mama urodziła się w ciężarówce jadącej przez nizinę Nullarbor. Zwyczajnieją wytrząsnęło. Drogi na nizinie Null- arbor są najgorsze na świecie. Tata się urodził w poczekal­ ni na komisariacie policji. Mówi, że przecięli mu pępowinę i po prostu odłożyli do pojemnika z napisem „sprawy zała­ twione”. Drabcia kiedyś o tym opowiadała. Ona się chyba urodziła na gospodarstwie gdzieś na północy, gdzie ziemia jest czerwona, latem pada deszcz, a zimą jest ciepło. Przychodzenie na świat to ciężka robota. Mama mówi, że ludzie wrzeszczą. Erol przyszedł na świat, stukając. Jego jajko zwyczajnie się otworzyło, nie było żadnych wrzasków, ale sądzę, że mimo wszystko była to ciężka robota. 24 Ale ludzie też umierają. Nawet gwiazdy umierają - wi­ dać, jak spadają z nieba. Mama kiedyś mówiła, że to niebo toczy łezkę. Tegwyn już śpi. Wszystko śpi. Przed zaśnięciem wychodzę się wysikać z werandy z tyłu domu. Ziemia pachnie latem. Ten durnowaty kogut znowu pieje. W środku nocy. Jeszcze długo po zapięciu rozporka stoję na werandzie i patrzę w górę, czy nie spadnie jakaś gwiazda.

ROZDZIAŁ TRZECI Wakacje zawsze przychodzą tak szybko - myk, i już jest lato. Mam wakacje! Idę sobie z Fatem po wyższym brzegu strumienia w kierunku tartaku, a w krzewach wszystko skacze, w tym upale nasionka wysypują się na ziemię, trza­ skając i pykając. Jednym okiem wypatruję węży, a drugim czegoś zupełnie innego. Tutaj zawsze znajdziesz coś zupeł­ nie innego. To przez wakacje, wiesz - jest całkiem inaczej. Lepiej widzisz i masz lepszy węch. W szuwarach wzdłuż strumienia żaby kumkają i poły­ kają powietrze, i łapią muchy. Woda jest nieruchoma i brą­ zowa. Pod koniec lata najpewniej w ogóle nie będzie wody w strumieniu, a kangury i króliki będą o zmierzchu prze- wąchiwać po kałużach rozlanych na dnie. Kijanki przemy­ kają się po powierzchni. Tu i ówdzie ptaki, jak starsze pa­ nie, chodzą ostrożnie na paluszkach. Gdzieś tam chowają się węże tygrysie, ale lepiej o tym nie myśleć. - Widzisz coś? - pytam Fata. Jest bez koszuli, a na pępku ma pełno much. Fat mruży oczy. Kiedy się porusza, jego pępek też się mruży, ale mu­ chy za cholerę nie chcą uciekać. -Nic. - Musi tu gdzieś być. Był tu w zimie. Pamiętasz, jak nas mało nie zatopiłeś? - To była twoja wina. -Tak, akurat moja! Fat wywrócił łódkę. Nic mu nie mogę powiedzieć. Wie, 26 *o jest gruby —nie potrzebuje, żebym mu o tym przypo­ minał. - Jest - mówi Fat. —Jest tam. Puszczamy się kawałek biegiem, a potem zjeżdżamy po wysokim brzegu na tyłkach, tam gdzie widać brązowy na­ rożnik dachu tego samochodu, który widzieliśmy zeszłego lata. - Nieźle zardzewiał - mówię. Próbujemy go wyciągnąć. Jest cały zarośnięty trawą i rzęsą i do połowy zagrzebany w błocie. Strumień ma tylko trochę ponad metr szerokości, ale miejscami jest głęboki. Widać na nim nawet odchody kangura. Pchaliśmy i wrze­ szczeliśmy, i odpychaliśmy - przeważnie to ja wrzeszcza­ łem na Fata, żeby stał na środku i nigdzie nie łaził, a po­ tem mało co nie zgubiłem drąga —ruszyliśmy łagodnie i cicho, a jedynym odgłosem był szum wody, która rozsu­ wała się na boki, żeby nas przepuścić, i syreny komarów, które latały dookoła jak małe samolociki. Kiedy jest właśnie tak i robisz coś razem z kimś drugim wciszy, tak jak tata ija, kiedy idziemy przez las, albo mama ija oboje przestajemy czytać książkę, bo ni z tego, ni z owe­ go zaczyna padać deszcz, wtedy właśnie czujesz, że wiesz, co każde z was myśli, i wcale nie trzeba rozmawiać. Plecy Fata już są zaróżowione od słońca. Słyszę,jak oddycha. Nie przychodził przez jakiś czas. Robiło się razem to i owo ze starym Fatem. - Mama i tata pokłócili się wczoraj wieczorem. Podniosłem wzrok znad wody. Fat opowiada. -Tak? - Mama biła tatę gazetą. To był „Sunday Times”. Roześmiałem się. Mój tata właśnie „Sunday Timesem” bił naszego psa, zanim się psisko złapało w pułapkę na króliki i trzeba było je uśpić. -Tata... płakał. - Poważnie? Fat steruje tak, żeby nie najechać na pień cały oklejony mrówkami. Nic nie mówię. 27

- Jak dziecko. Odpychamy się cicho drągami, płynąc wzdłuż strumie­ nia, i docieramy do tartaku. Bardzo długo przecierali tu drzewo z lasu. Wokół całego Bankside wszędzie widać pniaki - małe, szare muchomory. Wszystkie gospodarstwa w naszym okręgu były pełne drzew. Teraz jedyny kawałek lasu, który jeszcze został, to zagajnik za naszym domem, ciągnący się jakieś półtora kilometra wzdłuż głównej drogi. Dochodzi do skraju skarpy —jeszcze jakieś półtora kilometra —i to wszystko. A teraz wszystkie drzewa umierają, bo od środka zjadaje pleśń. Mój tata sporo na ten temat mówi. Kocha drzewa. Kiedyś bił się z drwalem, to było dawno temu, jeszcze zanim się urodziłem, a mama mówi, że to chyba i tak nieprawda. Tartak stoi, gdzie stał od dnia moich urodzin, a to już dwanaście lat temu. Dobijamy zaraz obok i cumujemy przy brzegu. Fat ija kręcimy się tam trochę, podnosimy z ziemi i oglą­ damy to i owo, ale bez wielkiego zapału. Wdrapuję się do rozwalonego, starego pieca i wrzeszczę. Moje słowa wra­ cają do mnie w podskokach, a potem wspinają się w górę jak echo. Ty! Ty! Ty! , Wszystko jest zardzewiałe, a jak czegoś dotknąć, to się rozpada, a na rękach zostaje czerwony pył. Wszystkie ba­ raki się rozpadają. Jest jeszcze kilka pił, ale nawet trzęsie­ nie ziemi by ich nie ruszyło z miejsca. Widać wielkie czopy i koła, i tłoki, ale nic już do siebie nie pasuje. Pod dachem mieszkają oposy. Musiały się przyzwyczaić do odgłosów kołatania, które wydaje blacha ocynkowana powiewająca na wietrze. To chyba nie był dobry pomysł, żeby tu przy­ chodzić. Wszystko tak smutno wygląda. - Dlaczego się kłócili? - pytam Fata, kiedy ruszamy da­ lej w dół strumienia. Muchy i moskity spadają na nas jak bombowce szturmowe. Coś ucieka w popłochu w busz. — Twoi starzy. 28 Fat nie odpowiada. Prawie w ogóle się nie porusza. Może "tara się utrzymać równowagę. Jego zaróżowione nogi wy­ glądają jak skrzydła wyrastające po obu stronach ciała. Płyniemy powoli dalej, odpychając się od pniaków drzew, a nasze drągi krwawią żywicą w miejscach, w których je odłamaliśmy. Nie mówi ani słowa. Tam, gdzie strumień dochodzi do głównej drogi,jest drew­ niany mostek z białymi poręczami, a po jego obu stronach sterczą czarne pale wbite głęboko w dno rzeki. Niekiedy Fat i ja kładziemy się pod nim w chłodnym cieniu, dookoła nas śpiewają owady i słuchamy aut przejeżdżających nad naszymi głowami. Auta wprawiają w ruch wszystkie de­ ski, zupełnie jak w ksylofonie. Zjednego końca mostu sły­ chać wysokie nuty, a z drugiego niskie. Samochody prze­ jeżdżają po skali w górę lub w dół. Tegwyn mówi, że to nie jest prawdziwa gama i że z nas gówniarze. Wtedy zwy­ kle Fat wydobywa z siebie potężne pierdnięcie, trzymając dłoń pod pachą, i Tegwyn się zmywa. „Ohyda”, powiada Fat, idąc za nią i naśladując jej sposób chodzenia, krę­ cąc biodrami i przewracając tyłkiem z jednej strony na drugą. Kiedy zostawiamy zakręt na tyle daleko, żeby zobaczyć wodę pomiędzy wysokimi brzegami, Fat mówi: - Ktoś tam jest. -Kto? - Skąd mam wiedzieć? - Zejdźmy na brzeg i chodźmy dookoła. Zobaczymy, kto to. - Nie —szepcze Fat - wodą będzie ciszej. Podpłyńmy tro­ chę bliżej. Nie zauważą nas, jeżeli będziemy się trzymali blisko brzegu. Wiesz co, chyba ma rację. Nie jest głupi ten Fat. Przycupnięci za przewróconym pniem drzewa, przyglą­ damy się postaci pod mostem. Słyszę,jak Fatowi bije serce. Przelatują nad nami maleńkie ptaszki. To mężczyzna. Star­ szy od mojego taty. Spodnie ma szare i workowate. Klęczy, 29

dłonie ma złożone na kolanach, a głowę odchyloną całkiem do tyłu, tak że jego czarny kapelusz jakby zawisa w dół i wygląda, jak gdyby za chwilę miał spaść. Momentami wy­ daje się, że mężczyzna coś mówi, bo usta mu się ruszają. Za nim leży koc i brązowa torba. Fat patrzy na mnie, a ja na Fata. Jakiś samochód, auto z wielkim bagażnikiem, prze­ jeżdża z dużą prędkością i wprawia w ruch ksylofon mostu, który wybrzmiewa z góry w dół skali, ale mężczyzna za­ chowuje się, jakby niczego nie słyszał. - Chyba tu spał - mówi Fat bardzo cicho. Jesteśmy od niego tylko o rzut kamieniem, byłoby łatwo zamachnąć się i rzucić spod ramienia. Mężczyzna ma twarz zbrązowiałą jak stare siodło, które tata trzyma w szopie - całą pomarszczoną i popękaną, która zmienia się, w miarę jak mężczyzna rusza ustami. Ma olśniewająco białe zęby. Jego dłonie na kolanach są ogromne. Nie wygląda na bru­ dasa czy obszarpańca. Nagle sięga za siebie i wyrywa kęp­ kę trawy, ściska ją w rękach, spadają w dół grudki ziemi, a potem przykłada ją do twarzy, a jego usta są w ciągłym ruchu. Siedzimy tak jakiś czas, wstrzymując oddechy i nie spu­ szczamy z niego oka ani na chwilę. Słońce już prawie zachodzi, kiedy docieramy do domu Fata, a na podjeździe do stacji siedzi facet w półciężarów- ce Forda, naciska raz po raz na klakson, twarz wystającą znad rozpiętej koszuli i nie zaciągniętego krawata ma całą czerwoną, jak gdyby z wściekłości rozszarpywał sobie koł­ nierzyk. -Jak, do jasnej cholery, można się tu doprosić na tym zadupiu, żeby człowieka ktoś obsłużył?! —wrzeszczy, naci­ skając na klakson. - Ile dać? - pyta Fat, a oczy robią mu się nagle bardzo spokojne. Wyciąga końcówkę węża z dystrybutora i pod­ chodzi do forda. Wlew paliwa jest zamknięty. - Zostaw to, chudy. Dawaj ojca. 30 - Tam by się chyba nie zmieścił - mówi Fat, pokazując im dystrybutor. Czerwony facet w odpiętej koszuli i nie zaciągniętym kruwacie zwraca się do mnie: - To cię śmieszy? - Oczy nad czerwonymi policzkami ma całkiem białe. Wygląda tak, jakby miał za chwilę otworzyć drzwi i wyjść. - Nie, proszę pana - mamroczę pod nosem. - Ile nalać? - Fat pyta jeszcze raz. Wygląda tak, jakby nic na świecie nie mogło go rozśmieszyć. Ale zdradza go brzuch. Widzę, że już przebiegają przez niego drobne fale. Mężczyzna wkłada okulary słoneczne i przez chwilę wy­ gląda tak, jakby chciał coś zrobić. Potem pochyla się trochę do przodu - sięga ręką w kierunku klamki. Nie, podkręca szybę. Dystrybutor mruczy. Fat skierowuje końcówkę węża nu pakę półciężarówki. Ford zapala silnik z ostrym szarp­ nięciem. Facet przygląda mi się krótką chwilę i odjeżdża z piskiem opon. Nie wierzę własnym oczom. A z paki samo­ chodu wylewa się benzyna, kiedy auto skręca na szosę i kieruje się do miasta. Wylewa się. Jak z miejskiej cyster­ ny. Obracam się w kierunku Fata. Gębę ma głupawo wy­ krzywioną, a ze stalowej końcówki węża wciąż spadają kro­ pelki benzyny. -Fat! I obaj skręcamy się ze śmiechu. Przez jakiś czas łazimy bez celu po warsztacie, kilka razy dla draki uruchamiamy podnośnik hydrauliczny. Z tyłu na ścianie wisi kalendarz z roku 1969. To rok po tym, jak uro­ dziła się Tegwyn. Na kalendarzu jest zdjęcie dziewczyny z wielkim, opalonym biustem i z głupim wyrazem twarzy. „Pirelli”. Pirelli to opony. Dookoła na podłodze pełno na­ rzędzi, jakieś części, plamy oleju i szmaty. Tu właśnie pra­ cuje mój tata. Czasem tu przychodzę i widzę, jak mu tyłek wystaje spod czyjegoś samochodu. Radio jest zawsze włą­ czone, ktoś podkręca obroty silnika i słychać pobrzękiwa­ 31

nie kluczy. „Prawdziwemu mężczyźnie podaj jeszcze więk­ szy klucz... SIDCHROME”. Ale kiedy go nie ma, wcale nie jest tu tak fajpie. Pomiędzy tymi ścianami czuje się jakby wilgoć, jest głucho i wszędzie brudno. - Chyba lepiej już wejdę do środka - mówi Fat. Kiwam głową. Idę z nim dookoła domu aż do okna jego pokoju i podsadzam go na parapet. Siatka na muchy jest cała w strzępach. Fat rzuca się szczupakiem na łóżko, aż jęczą sprężyny. Słychać, jak pan i pani Cherry wrzeszczą na siebie w kuchni. - To na razie - mówi Fat ze środka. - Na razie - odpowiadam, ale nie chce mi się iść. - Nie miałem z tym nic wspólnego...! - ryczy pan Cherry. Nie słyszę wszystkiego, ale staram się zrozumieć każde słowo. Słońca już nie widać, a światło zmierzchu rozświe­ tla busz na niebiesko. -Wyciskasz z człowieka... a potem myślisz, że... jak ja­ kiegoś chłopca na posyłki, do cholery... po prostu... ta twoja cholerna słabość. Jesteś słaby, Billu Cherry... jesteś słabym człowiekiem... nawet nie potrafisz przywieźć... sam przy­ znaj. Ten twój cholerny hazard kiedyś nas zniszczy, już ci sto razy mówiłam. -Słuchaj, ten facet to był naiwniak. Lubił... nigdy nie powiedział nawet... sam chciał... zawozić forsę na zakłady, a potem mi ją przywozić. Co tam gadać, zawsze za szybko jeździł i to się musiało tak skończyć. - ...mów o nim, jakby był już z nim koniec. -No... - Billu Cherry, jesteś słabym człowiekiem. Wykorzystu­ jesz faceta po to, żeby nie stracić twarzy, a jemu przypinają naklejkę nałogowego hazardzisty... rzygać mi się chce. Sły­ szysz? Rzygać! - ...już dosyć. - Nigdy nie będzie za mało. - Mówię, że już wystarczy. - Ta nieszczęśliwa kobieta. - Nigdy ci na niej nie zależało. 32 -Ty... -...ty... -Ty! Stąd widzę światło u nas na ganku, jest coraz jaśniejsze wgęstniejącej ciemności i bardzo cichutko słyszę głos, który innie woła. To nie mama ani tata, ale ktoś bardzo znany i bliski, i w każdym razie napomina mnie, żebym nie pod­ słuchiwał rozmów rodziny Fata. Mama mnie opieprzy, że się spóźniłem, ale nie będzie wtym złości. Ostatnio żadne z nas nie potrafi się niczym za bardzo przejmować. 3

ROZDZIAŁ CZWARTY Dzisiaj pierwszy raz jadę do szpitala i chociaż jest dopie­ ro dziesiąta rano, zgrzytanie ciężarówki pana Cherry’ego mnie usypia, bo wstałem jeszcze przed wschodem słońca. Naprawdę, całą noc z całej siły próbowałem zasnąć i w re­ zultacie wstałem bardziej zmęczony, niż kładłem się spać. Dzisiaj zobaczę tatę. Mama i pan Cherry nie rozmawiają ze sobą. Przez całą drogę nie odezwali się do siebie ani słowem. Bardzo mi się chce siusiu, ale boję się coś powiedzieć. Oboje wyglądają tak, jakby za chwilę mieli wybuchnąć. Patrzę sobie na pnie ściętych drzew, na płoty i na tablice reklamowe i rozma­ rzam się sennie. Dzisiaj rano stałem na werandzie za domem i słucha­ łem, jak budzą się ptaki. Maleńkie, senne, popiskujące od­ głosy, które wtedy z siebie wydają, są takie same jak gło­ sy piskląt, które siedzą sobie pod swoją mamą zaraz po wykluciu się z jajka. Słuchałem i słuchałem, aż zaczęły brzmieć jak zupełnie dorosłe ptaki, a potem poszedłem sprawdzić, co wszyscy robią. Bez przerwy sprawdzam, co wszyscy robią. Fat mówi, że to zboczenie, ale ja po prostu tylko sprawdzam. Żeby się przekonać, czy wszystko gra, czasem muszę na nich popatrzeć. Żeby się przekonać, czy wszystko w porządku, że są wciąż tacy sami. Ten nasz sta­ ry dom ma wszędzie pełno dziur. Azbest popękał i ani jed­ ne drzwi nie zamykają się porządnie, więc łatwo spraw­ dzić, co robią inni - wystarczy usiąść i chwilę popatrzeć. 34 Drabcia chrapała przez sen, a usta od tego chrapania robiły się jej jak z gumy. Jej srebrne włosy były rozsypane na poduszce. Jak się trochę skupię, umiem sobie wyobrazić cały pokój: zakurzone pianino, wszystkie jej zdjęcia taty i kilka zdjęć mamy i innych ludzi, których nie znam, toa­ letkę z grzebieniami i starymi medalami taty i wczorajsze jabłko. Na parapecie pojawiła się jaskółka i ona też zajrza­ ła do środka. Lekki wietrzyk poruszył firanką przy oknie ijaskółki już nie było. Pokój Tegwyn był ciemniejszy, a zasłony były zaciągnię­ te. Na ścianach miała tłumy ludzi. Człowiek się chyba musi czuć jak w klatce w zoo, kiedy ci wszyscy ludzie na ciebie patrzą, gdy śpisz. Stosy kolorowych czasopism podpierają się nawzajem pod oknem. Jej łóżko było wypełnione jej prześcieradłami i nogami, a włosy miała rozrzucone na po­ duszce jak Drabcia, tylko że czarne. Nad prześcieradłem jej pierś wpychała nos w nie swoje sprawy. Tegwyn spała spokojnie. Do pokoju mamy i taty łatwo zajrzeć. W drzwiach nie ma klamki, a dziura jest dostatecznie duża, żeby można było zajrzeć i wszystko sobie pooglądać. Czasami się zastana­ wiam, jak to jest z tym sprawdzaniem i podglądaniem, co inni robią. Na przykład wtedy, kiedy mama i tata nie mają nic na sobie i naprawdę to robią. Widuje się kaczora, któ­ ry syczy i goni jakąś kaczkę, skrzydła biją w powietrzu, dopóki jej nie dopadnie i przydusi do ziemi, i nie wskoczy na nią, i nie wydrze jej z szyi wszystkich piór. To pewnie jest naturalne, ale nie widzę na to żadnego usprawiedli­ wienia. Mama i tata przynajmniej sobie nie robią krzywdy. Wydają z siebie maleńkie odgłosy, jakby ich coś trochę bo­ lało, ale zaraz potem przestają, jak gdyby już wiedzieli, że mają dosyć. Trudno na to patrzeć. I trudno przestać. Czasem widzę, jak tylko ze sobą rozmawiają. Może o tym, co się wydarzyło w ciągu dnia, albo o mnie i Tegwyn. Mogę patrzeć całą noc, kiedy to robią. Dzisiaj rano widziałem tylko mamę, jak spała. Pupa jej 35

sterczała do góry, a twarz miała zatopioną w poduszce. Wiel­ ką, białą pupę, która robi się różowa od słońca. Tyłek, jak rozwścieczony tłum (ciągle nie mogę skapować, o co tu cho­ dzi). Osobiście się wyłoniłem z tego tyłka. Należy spojrzeć faktom prosto w oczy. Fat sądzi, że to nie w porządku. To znaczy podglądanie, co robią inni ludzie. Przeważnie chodzi mi o to, żeby mieć oko na to, co się dzieje w rodzinie. I tak ktoś na ciebie pa­ trzy cały dzień i całą noc. Przygląda ci się oko na niebie - no to co się martwić, czy cię dzieci oglądają albo brat - no nie? To chyba uczciwe postawienie sprawy. Śmieszne, że wciąż myślę o tym, że ludzie się rodzą i że wszystko się rodzi. Albo umiera - niejestem głupi. Drabcia niedługo umrze, bo już ma za sobą kawał życia i chyba już ma dosyć. Kurczaki umierają. Lasy umierają. Kiedyś mia­ łem brata. Na mamy brzuchu widać blizny jak tory kolejo­ we. Miała duży brzuch, w którym nosiła dziecko, kiedy miałem dziewięć lat. Tata kładł głowę na tym wielkim pa­ kunku i słuchał. Kiedy nadszedł czas urodzenia dziecka, pojechała do szpitala w mieście, a tydzień później wróciła z niczym - miała tylko szwy i oczy pełne łez. Przyglądałem się jej, jak odciąga mleko z piersi do małych miseczek. Wte­ dy jeszcze nie wiedziałem, o co w tym wszystkim chodzi. Z tamtych czasów nie wszystko pamiętam, ale pamiętam, jak mama odciągała mleko. I pamiętam tatę na łóżku, kie­ dy nikogo nie było w domu, jak płakał i płakał. Wiem, jak się czuje Fat. Człowiek zaczyna się trochę bać, kiedy jego ojciec płacze. Siedzę tu sobie tak w ciężarówce pana Cherry’ego, przy­ sypiam, a domy i sklepy uciekają na boki. Światła na skrzy­ żowaniach, tablice, ludzie na trawnikach przed domami z wężami do polewania trawy i auta, auta, auta... to wła­ śnie dokładnie jest miasto. I nikt z nas nie odzywa się na­ wet słowem. Siedzę tu i mruczę coś w głowie. Siedzę tu i jestem w drodze do taty, który leży ze śpiączką w szpitalu. Cieszę się, że nie mieszkam w mieście. Mama i tata wy­ 36 prowadzili się przed urodzeniem się Tegwyn. Tata chciał mieszkać w pobliżu drzew. Mama mówiła, że chce mieszkać w pobliżu taty. Myślę, że w tym wszystkim byli szczęśliwi. Strasznie się wściekali, kiedy drzewa znikały powalane sie­ kierami drwali, ale nawet te drzewa, które umierają, to też są drzewa. Nie wiem wszystkiego o naszej rodzinie Flac- ków. Tylko to, co usłyszę i co mi ludzie powiedzą. Całe życie ci zajmuje zorientowanie się, gdzie pasujesz, co z tego wszy­ stkiego rozumiesz i gdzie twoje miejsce. No, to tak sobie siedzę... -No, to jesteśmy na miejscu - mówi mama, pokazując na duży, długi, biały budynek upstrzony parkingami i ta­ bliczkami, i ludźmi z bukietami kwiatów. - Tu, w tym szpi­ talu leży. Pan Cherry nic nie mówi. Jego ciemne oczy robią się dzi­ siaj jeszcze ciemniejsze, wygląda tak, jakby się zmniejszał. Teraz wiem już prawie na pewno, że go nie lubię. Tak się zachowuje, że oboje z mamą czujemy się winni, że siedzimy wjego ciężarówce. Podjeżdżamy do jednej z bram wjazdo­ wych i kiedy zbliżamy się do barierki, pan Cherry sięga do kieszeni, ale zanim jeszcze zdążył coś wyjąć, mama kładzie na tablicy rozdzielczej pięćdziesiąt centów. Pan Cherry pod­ nosi monetę i podaje ją mężczyźnie w szklanej budce. Ba­ rierka się podnosi. Wjeżdżamy do środka. Kręcąc się tu i tam i jeżdżąc zygzakiem po asfaltowych parkingach, pan Cherry wreszcie znajduje odpowiednie miejsce do parkowania i kiedy już wciska się między dwa inne samochody, wyłącza silnik. - To ja tu poczekam - mówi. - Nie wątpię - mama mruczy pod nosem. Otwiera drzwi. Jest inaczej, nie tak jak zapamiętałem. Szpital wygląda jak Biuro Ubezpieczeń Społecznych, gdzie mnie kiedyś tata zabrał: długie korytarze prowadzące donikąd, obrazy na ścianach, które do niczego nie są podobne, ludzie przecho­ dzący obok ciebie w pośpiechu, którzy nawet na ciebie nie 37

spojrzą. Nigdzie nie widać chorych. Przechodzimy przez salę, w której wszyscy palą. Śmierdzi. Słychać jakąś muzy­ kę, ale cichą i niewyraźną. Winda pobrzękuje jak zegar. Ciągle nie widać chorych. - Dlaczego Tegwyn z nami nie przyjechała? - pytam ma­ mę, która idzie szybkim krokiem. Ma sukienkę żółtą jak kaczątko. Buty ma czarne i tro­ chę zakurzone. Kiedy spogląda w dół, włosyjej opadają na oczy, a jej oczy mają inny kolor. -Tegwyn była wczoraj. Dzisiaj nie chciała przyjść. - Myślisz, że z nią coś nie tak? Patrzy na mnie. Zęby ma równe. - Ort, czasami sama nie wiem, co jest tak, a co nie tak. Jesteśmy już na drugim końcu korytarza. Na drzwiach jest napisane OIOM. - OIOM. - Oddział Intensywnej Opieki Medycznej —mówi ma­ ma. —Właśnie tu leży. Czuję, jak mi serce skacze na wszystkie strony. - Zanim wejdziemy, chciałabym ci coś powiedzieć. - Tak? - pytam, żałując, że nie powiedziała czegoś przez całą drogę ciężarówką. -Ojciec wygląda inaczej, niż kiedy go ostatni raz wi­ działeś. Ostatni raz, Jezu, to już tak dawno temu, jeszcze przed wakacjami. Ostatni raz. Tak, pamiętam, jak całował mamę w policzek i szedł do bryki w koszuli koloru czerwonej glin­ ki. Miał na sobie szorty z gumką z tyłu, które marszczą się na biodrach. Kiedy wsiadł do bryki i wyjrzał przez okno, zauważyłem, że ma na brodzie smugę smaru. Czarne wło­ sy miał zaplecione w warkoczyk. Uśmiechał się. Tak wła­ śnie było ostatnim razem. - Bardzo inaczej? - pytam. - Wiesz, po pierwsze cały czas śpi - mama odpowiada, marszcząc usta w półuśmiechu. - No i oczywiście miał stra­ szny wypadek, więc lekarze powkładali mu wszędzie rur­ ki, żeby go karmić i utrzymywać przy życiu. 38 - Karmić? - To się nazywa kroplówka - mówi. - To woda i... różne płyny, którymi go karmią. I... - Co jeszcze? - Zaczynam się trochę bać. -U sta taty nie wyglądają za ładnie, ale to dlatego, że nimi nie rusza. Ma tam wrzody i zaczerwienienia. No wiesz, takie różne. - Aha. - Będziesz musiał być dzielny. - Niejestem małym dzieckiem —mówię, sam wykrzywia­ jąc usta w półuśmiechu. Podchodzimy do drzwi. —Mamo? -Tak? - Co to jest nałogowy hazardzista? -Ktoś... Ktoś, przez kogo ludzie cierpią, kto im robi krzywdę. OIOM. To już tu. Wchodzimy do środka. W środku jest cicho, Jezu, naprawdę bardzo cicho. Pod­ chodzi do nas pielęgniarka i uśmiecha się. Jest tu chyba bar­ dzo samotna. Na środku sali widzę duże biurko, wysokiejak podwyższenie na scenie. Wszystkie ściany są od połowy ze szkła. Słychać elektroniczne popiskiwania i cichy poszum. - Dzień dobry, pani Flack. -Przyprowadziłam syna. - W takim razie proszę, ale tylko na chwileczkę. Idziemy za nią, stopy mam naprawdę bardzo ciężkie. Po­ ważnie, stawianie kroków to niełatwa robota. Nie widzę, co jest w innych salach. Ściana ze szkła zaczyna się za wysoko. Wchodzimy do jednej z nich. Wszędzie stoją ma­ szyny, które wyglądają jak wielkie komputery i ekrany te­ lewizyjne. - Tam leży, Ort - mówi mama szeptem. - Ma pan gości, panie Flack - pielęgniarka mówi w kie­ runku długiego przedmiotu na stole. Uśmiecha się do nas i wysuwa się za drzwi. Mama pochyla się i całuje przedmiot. Kiedy się odsuwa, widzę, że to tata. Oczy ma na wpół otwarte, jak gdyby leżał w półśnie. Z nosa wychodzą mu rurki. Z boku ma rurki 39

w przedramieniu i w nodze. Usta ma czarne, wyglądają strasznie. Owrzodzone. Wszystko śmierdzi środkami do de­ zynfekcji. Wszystko błyszczy. Tata wygląda tak, jak gdyby to wszystko go przytłaczało, wygląda, jakby zmalał. - Cześć, kochanie. - Mama pochyla się nad nim. - Przy­ prowadziłam Orta. Przyszedł się z tobą zobaczyć. Trochę jest niespokojny, bo ci obcięli włosy. Właśnie! Zniknął gdzieś jego długi warkoczyk. Włosy ma sterczące i kłujące. Mama przysuwa mnie bliżej. Słyszę jego oddech. Włosy. Jego włosy. —Cześć, tatusiu - mówię, jakbym był małym dziecia­ kiem. - To ja, Ort. Fajny masz pokój. Pełno gier kompute­ rowych. Mają zrobić mechaniczny bilard na komputerze, tak przynajmniej mówi Fat. Chybaby ci się to nie podobało, co? Erol przesyła pozdrowienia. Idę w przyszłym roku do średniej. Chyba jeszcze jestem na to za mały. Mógłbym zo­ stać w starej szkole jeszcze przez rok, co, tato? - Mama dotyka mojego ramienia. - No, wyśpij się dobrze. Ale obudź się, dobra? Kiedy już będziesz miał ochotę. - Nagle oczy zachodzą mi mgłą. - No to, tato, wyłączam się i bez odbioru. Wchodzi pielęgniarka i wyprowadza nas na korytarz. Przed pójściem spać mama wchodzi do mojego pokoju i siada na łóżku. Czytam książkę, którą czytałem, kiedy miałem dziesięć lat. Mama przygładza kołdrę tuż przy mo­ jej nodze. Ma na sobie luźną koszulkę nocną i widzę kra­ wędź jednej z jej skarpetkowych piersi. Włosy ma upięte w wielki węzeł, wygląda trochę na śpiącą i wiem, że o czymś długo myślała. - Byłeś dzisiaj dzielny - mówi. - Nie musiałem być dzielny. To przecież wciąż jest tata. Nagle mama jest przy mnie na poduszce i obejmuje mnie ramionami, zupełnie jak wtedy, kiedy byłem całkiem mały. Jest ciepła,jej koszulajest zmiękkiej flaneli;jej oddech pach­ nie jak lekarstwo na kaszel. Głowę mam opartą na jej ra­ mieniu i patrzę prosto w długą przerwę międzyjej piersiami. 40 -Jestem z ciebie dumna, Ort. Wiesz, że cię kocham. - Tak - mówię cichuteńko —wiem. - Możesz mi coś powiedzieć? - Ja? - To dopiero niespodzianka. - Coś muszę wiedzieć. - Ale co ja ci mogę powiedzieć? - pytam i czuję się cał­ kiem głupio. - To coś, czego mi nie może powiedzieć nikt inny na świę­ cie. Kurczę się ze strachu i robi mi się w środku jakoś miękko. - Widzisz... -Tak? -N o więc, słuchaj. Jak to było, kiedy spałeś i miałeś śpiączkę, kiedy byłeś jeszcze zupełnie mały? Może nie pa­ miętasz, chyba nie pamiętasz... ale naprawdę muszę wie­ dzieć. Czy coś sobie przypominasz, chociaż trochę? Widzisz, ludzie gadają, mówią różne rzeczy, dają ci broszury do czy­ tania i formularze do podpisywania, aż ci się wszystko w głowie miesza i... - Pamiętam - mówię, zanim mamie całkiem się zbierze na płacz. - Pamiętam. - Czy żyłeś? - No pewnie. Pewnie, że żyłem. - Ale w środku, w głowie. We śnie. Czy myślałeś o róż­ nych rzeczach? Czy coś słyszałeś? - Tak, słyszałem i widziałem różne rzeczy. - Bo niektórzy mówią, że twój tata tak naprawdę już nie żyje. - Żyje. Nie umarł! -Ciszej. Obudzisz Drabcię. Wszystko mi się nagle poplątało i nic już nie wiem. Wy­ ciągam spod jej nogi książkę. Jest cała pognieciona. - Co czytasz? - pyta, pociągając nosem. - Ojakichś dzieciakach, które były wtakim dziwnym kra­ ju i weszły tam przez dziurę w szafie. To książka jakiegoś Angola. Dzieci są trochę naiwne i śmiesznie gadają, ale... - Ale co?- Bierze książkę do ręki i rozprostowuje okładkę. 41

—Tam nie wszystko jest tylko na niby. Różne rzeczy się naprawdę dzieją. - Co takiego? —Różne wariactwa. Czasem coś słyszysz. Coś widzisz. Czasem myślisz, że jesteś całkiem gdzieś indziej. - To wszystko ci się śni? Rozglądam się po pokoju, patrzę na moją pochyloną sza­ fę, na zdjęcie Luke’a Skywalkera, na kawałki drewna, któ­ re zbieram, bo przypominają zwierzęta i tak dalej, na sa­ molot, który tata mi zrobił z drzewa balsa, a potem patrzę na mamę i widzę jej zmartwioną twarz. —A gdyby to nie były sny? A jeżeli się budzisz wtedy, kiedy idziesz spać, a śnisz, kiedy się obudzisz? —Gdyby, gdyby, Ort. - Uśmiecha się. - Nie wiem. Po pro­ stu nie wiem. Nawet nie potrafię się zmusić do myślenia o takich rzeczach. Może to wszystko jest przemieszane. Wzruszam ramionami. Może. Nawet już za bardzo nie wiem, o czym rozmawiamy. - Czy tata wraca do domu? - Tak, wraca. - Kiedy? -Kiedy będzie całkiem gotowy. Tata nigdy niczego nie robi, dopóki nie jest całkiem gotowy. - Ale nie umarł. —Powiem im, że nie. Całuje mnie w czoło i odchodzi trochę chwiejnym kro­ kiem. Na werandzie za domem słyszę, jak coś chodzi w trawie z tyłu za ogrodzeniem. Może lis albo kangur, albo jeszcze coś innego. Niebo jest dzisiaj bardzo czyste. Ma taki kolor jak usta mojego biednego taty. Gwiazdy wyglądają, jakby się poruszały i były zarazem nieruchome. Wiatr gwiżdże mi w uchu, a ten dźwięk przypomina szkolny dzwonek. Nie, nie szkolny dzwonek. Głębiej. Uderzenie, jak dzwon gdzieś głęboko w sercu. Czuję mrówki w palcach stóp. Z ust wymykają mi się dwa słowa: —Bardzo proszę! 42 ROZDZIAŁ PIĄTY Tegwyn i ja idziemy dzisiaj piechotą do Bankside, bojest sobota. Nie wiem, dlaczego chodzimy do Bankside w soboty. Tak to już trwa od lat. Po prostu tak jest. Słońce piecze i na dworzejest jak diabli gorąco. Trzymamy się cienia na skraju lasu i dlatego trudniej jest iść, bo wszędzie leżą pnie drzew, po drodze są dziury, krzaki, no i trzeba uważać na węże, ale to i tak lepsze, niż dać sobie ugotować mózg na słońcu. Przeważnie Tegwyn idzie przede mną i nie musimy roz­ mawiać. Ma włosy uplecione w długi warkocz z koralika­ mi, który obija się jej o koszulę. Warkocz sięga do poziomu moich oczu, aż taka jest wysoka. Jest tak duża jak dorosła kobieta. Różowe szorty opinają jej tyłek i wypychają na zewnątrz brzegi okrągłych pośladków. Pot spływa jej po nogach. Muchy pływają w nim żabką. Ptaki nurkują w koronach drzew, a od czasu do czasu drogą przejeżdża jakiś samochód. Kiedy tata był w domu, zabieraliśmy się z nim bryką. Siadał przed barem i popijał w cieniu swoje lemoniadki, i patrzył, co robimy. Albo grał w rzutki w warsztacie. Byliśmy wtedy w Bankside o wiele szybciej. Wydaje się to tak całkiem niedawno, niedawno przecież był listopad. Muchy pogryzły mi odciski na palcach u nóg. Skórzane klapki uderzają mnie w pięty. Sobota rano. Założę się, że mama jeszcze śpi. Nigdy w życiu nie wstawała tak późno. - Mama już długo nie była w szpitalu u taty - mówię do kolebiącego się warkocza Tegwyn. 43

Tegwyn wydaje z siebie jakiś słaby dźwięk. - Bo ten skurwiel, Bill Cherry, nie chce jej już zabierać. Była awantura, kiedy ostatnim razem wracali. Z daleka było widać, że się pokłócą. Uff! To oślizły gnojek. Mam ocho­ tę wsadzić mu nos w maszynkę do mięsa, a potem zapchać mu tym gębę. Nic nie mówię i idę. Czasami Tegwyn tak gada. - Czuje się, mać jego, winny, to dlatego. Oślizły, mały wysmarkany karaluch. Jezu, czasami mi się flaki przewracają od takiego ga­ dania. - Fat mówi, że się kłócą. Pan i pani Cherry - dodaję. - Kłócą się? Jasne, że się kłócą. Nie kłóciłbyś się, gdybyś musiał w nocy w łóżku całować jego karaluchowate smar­ ki? Słuchaj, Mały, jest jeszcze dużo rzeczy, o których nie wiesz. - I dużo rzeczy, o których wiem —mówię naprawdę po cichutku. -Co? - Nic. Zatrzymuje się i obraca, a ja wchodzę prosto na te jej wielkie, twarde balony, które ma pod koszulą. Śmieje się i ściska mi nimi uszy z obu stron. - Co niby wiesz, Mały? - Że ci cycki śmierdzą. - Ci w dupę. - Nie zmieści się. Nawet nie wiem kiedy, i już leżę w krzakach, z nogami w powietrzu, a w koszuli mam pełno kolców. Gdy się wy- czołguję, Tegwyn znika daleko w przodzie na ścieżce, tylko jej pośladki w opiętych szortach migocą w słońcu. Wciąż potrafi być zabawna, ta nasza Tegwyn. Dowodzi to, że każ­ dy może być zabawny, bo Tegwyn musi być najsmutniejszą, najbardziej rozżaloną osobą pod słońcem. Pojakimś czasie dochodzimy do tego miejsca na zakręcie drogi, tam gdzie brudna ziemia i krzaki są pocięte śladami przeciągania czegoś ciężkiego, a obok leży drzewo złamane 44 ii podstawy. Przechodzimy po prostu obok, jakbyśmy ni- i/.ego nie zauważali. Droga do Bankside wydaje się naprawdę bardzo długa. Mijamy wielką reklamę upstrzoną dziurkami, las jest już daleko za nami, a słońce niemiłosiernie świeci prosto na nas. Przechodzimy obok domu pani Mack, a pani Mack kiwa do nas z ocienionej werandy, i już za chwilę jesteśmy koło baru. Bar robi: I-I-I-I! Wychodzi z niego jakiś facet i spluwa do kratki kanalizacyjnej, potem patrzy w niebo, i wchodząc z powrotem do środka, wciska mocno kapelusz na głowę. Obok baru jest tekstylny z zasłonami i draperiami, który prowadzą państwo Watkins. Na wystawie widać plastyko­ we paciorki i bele materiału na wałkach. I manekina bez głowy. I kawałek tektury z napisem: „Głoszenie Słowa Bo­ żego w niedzielę o godzinie 11”. Tekstylny jest zawsze czy­ sty i nieprzyjazny. Sklep jest zaraz obok. W sklepie mieści się również poczta i parę banków. Jest tam wielka weran­ da i posypiający, stary pies, w cieniu stoi elektryczny bi­ lard, a za drzwiami z siatki jest właściwy sklep —rzędy puszek i paczek, butelki i pudła. Na końcu sklepu jest lada, wielki, długi, błyszczący kontuar, po którego jednej stronie jest część pocztowa i banki, a po drugiej kasa. Pan Firth ■siedzi przy poczcie, trzymając w poczerniałych zębach ołó­ wek, włosy ma tłuste i zaczesane do tyłu. Pani Firth ma kształt rożka lodów - jest od góry gruba, a na dole cienka. Kiedy robi się gorąco, na jej twarzy pojawia się mapa świa­ ta. Afryka przechodzi jej przez sam środek nosa. Zawsze mi się wydaje, że pani Firth wącha Afrykę i że nie bardzo jej się ten zapach podoba. Tegwyn i ja siadamy na chwilę na werandzie. Malcolm Musworth gra w elektryczny bilard. Wrócił ze szkoły z in­ ternatem w mieście, włosy ma krótkie jak jego tata. Jego tata jest właścicielem baru dwanaście mil stąd i zatrudnia własnego kierownika. - Dzień doberek - mówię. - Cześć, Tegwyn - mówi Malcolm, nie podnosząc nawet

na chwilę oczu znad pomykającej zygzakami srebrnej ku­ leczki. - Jak tam szkoła? - pytam. Przygląda się nogom Tegwyn. - Gówniana. - Wygląda tak samo jak jego stary, no nie? - Tegwyn zwraca się do mnie, wydając z siebiejakby świńskie chrząk­ nięcie i wchodzi do środka. Przy drzwiach dzwoni dzwoneczek. Malcolm Musworth patrzy prosto na mnie. - No, czego, szczurza mordo? Stoję tam, gdzie stałem, i nie potrafię wydusić z siebie ani słowa. Zastanawiam się, czy mi spuści wpierdol. Mal­ colm jest zmieszany i nie wie, co ze sobą zrobić. - Odwal się, Orcjo-Aborcjo. Idę w kierunku drzwi. Wchodzę do środka, gdzie działa klimatyzacja, gdzie jest chłodniej i bliżej Tegwyn. Tegwyn jest w oddalonej części sklepu z kosmetykami. - Mogę się czegoś napić? - pytam. Wyciąga dolara spomiędzy tych swoich piersi i daje mi do ręki. - Przynieś mi colę mówi. Pan i pani Firth cały czas się nam przyglądają. Zawsze na ciebie patrzą, chyba chcą, żebyś się zdenerwował i że­ by ci coś wypadło z rąk. Wyjmuję z lodówki colę dla Tegwyn i napój imbirowy Weavera & Locka dla siebie. Mama mó­ wi, że Weaver & Lock robią najlepszy napój imbirowy na świecie. Przez jakiś czas stoimy sobie, popijamy napoje, przypa­ trujemy się wszystkiemu, chłodzimy się w klimatyzacji, słuchamy postukiwania i pobrzękiwania automatycznego bilardu przed sklepem. Z wielkich zamrażarek wypływa zimna para. Przechodzę bardzo powoli obok stojaka z ko­ miksami. Widnieje tam napis: TO NIE BIBLIOTEKA. JEŻELI MASZ OCHOTĘ POCZYTAĆ, KUPUJ. Przecho­ dzę obok komiksów tak wolno, że aż mi drżą kolana. Widzę po drugiej stronie sklepu, niedaleko od krzesła 46 pani Firth, ogromną piramidę czerwonych puszek. POMI­ DORY ARDMONA. Góra puszek sięga do samego sufitu. - O kurczę - mówię. - Moja żona ma dryg do urządzania wystaw —odzywa się pan Firth, nie ruszając ustami. -Jasne - odpowiadam. - Czterysta dwanaście puszek —dodaje pan Firth. Aż do sufitu. Nie dałoby się postawić ani jednej więcej. Wszystkie są czerwone i błyszczące. Najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem w tym sklepie. Dzwoneczek przy drzwiach pobrzękuje. Wchodzą dwa debile. Czarne koszulki, czarne dżinsy, włosy krótko obcię­ te. To debile, które lubią jeździć głośnymi wozami na szero­ kich oponach. Przedzierają się powoli między półkami, jak­ by im to sprawiało trudność, a ich buty robią chrum-chrum na drewnianej podłodze. Zauważają Tegwyn. - Eeee - mówi jeden z nich. Wykrzywia gębę w uśmie­ chu i szturcha łokciem swojego kumpla. - Nooo mówi ten drugi. Obaj wybuchają głośnym, jakimś takim nieprzyzwoitym śmiechem. W żołądku robi mi się węzeł i cały ten napój imbirowy syczy mi w brzuchu i czuję w dole tępy ból. - Można w czymś panom pomóc? - pyta pani Firth. - Nie, bynajmniej nie teraz - mówi jeden z nich. Brakuje mu zęba z przodu. Tojest dziura, w której mogłaby zamie­ szkać mysz. Obaj powoli halsują w kierunku Tegwyn. - Odpierdol się, dupku - mówi Tegwyn przez zęby. - Panno Flack - pani Firth woła od strony kasy —wypra­ szam sobie takie słownictwo w moim sklepie. Wychodzi zza kasy i staje między mną a piramidą pu­ szek, jakby mi nie ufała i bała się, że posunąłem się za daleko. Boli mnie brzuch. Chciałbym wyjść na dwór. Z ze­ wnątrz słychać klekotanie elektrycznego bilarda. Dwa de­ bile cały czas kręcą się koło Tegwyn jak dwie tłuste koń­ skie muchy, aż wreszcie ten z mysią dziurą dotyka palcem jej ramienia, a ja nagle puszczam okrutnego bąka i pani Firth wydaje z siebie omdlewający dźwięk. No tak, ten na­

pój imbirowy! Weaver i jebany Lock! A teraz pani Firth przechyla się do tyłu, trzymając się za nos. Tegwyn syczy jak raniony wąż. Patrzę, gdzie by tu spieprzyć. - Pryskamy stąd! - krzyczy Tegwyn. - Słuchaj no, maleńka - mówi Mysia Dziura. O, Jezusku! Puszki! Spadają w dół, a ja lecę do drzwi. Tegwyn biegnie, śmiejąc się, a dwa debile stoją w miejscu, jakby ich kto przymurował. Dobiegający nas dźwięk przypo­ mina wybuch wulkanu. Pani Firth piszczy. Biegniemy, ucie­ kamy. Jesteśmy przy drzwiach, kiedy ta kupa żelastwa wali się na podłogę, a jedna puszka wylatuje na dwór i ląduje na elektrycznym bilardzie i wprawia w ruch dzwonki, pies wyje jak wariat, a Malcolm Musworth wrzeszczy na całe gardło: - Gra za darmo! Gra za darmo! No. Idziemy z powrotem. Dopiero coprzyszliśmy do Bank- side, a teraz wracamy do domu. W każdym razie Tegwyn się uśmiała. Idzie tuż przede mną, upał jest jeszcze więk­ szy, niż kiedy szliśmy w tamtą stronę. - Chcesz popływać? - pyta mnie nagle. Sam dźwięk tych słów ocieka chłodem. - No, jasne - mówię. W strumieniu jest takie miejsce, gdzie chodzimy pływać, woda jest tam głębsza, po drugiej stronie drogi, zaraz obok mostu i tam właśnie zmierzamy, przez całą drogę pocąc się jak świnie. Co roku w strumieniu tam właśnie jest głębia, tam gdzie brzeg się rozszerza pod wielkim, czerwonym drzewem kauczukowym, gdzie jest cień, pod stopami jest grubo od liści, a z drzewa zwisa stara lina, która kiedyś służyła do huśtania się, aż w końcu jednego dnia pękła i ktoś sobie skręcił kark. Teraz wisi tak, że nie można jej dosięgnąć i wygląda trochę smutno i trochę śmiesznie. Jakiś milion lat później dochodzimy do mostu i schodzi­ my w dół, oddalając się od domu. Tutaj busz jest przerze­ dzony, gęściej jest tylko przy strumieniu. Pod tym wielkim, czerwonym kauczukowcem jest nawet trochę trawy, tam gdzie wisi lina od huśtawki. Zdejmuję koszulę i daję nura prosto w dół, płynę na samo dno, gdziejest mroczno i gęsto, ii potem w górę - wypływam na powierzchnię i krzyczę z ra­ dości, bo woda jest taka fajna. Jest chłodna, ale nie zimna. Lustro wodyjest prawie nieruchome. Widać w nim odbicie kauczukowca, a nawet ten śmieszny kawałek liny. Pływam żabką w kółko. Tegwyn zdejmuje z siebie wszystko i wchodzi do wody powolutku, kawałek po kawałku. Palec... kostka... łydka... udo... po pas... a potem nurkuje pod wodę i za chwilę ja też jestem na dnie i jestem zupełnie zaskoczony. Skopuję ją i wypływam, kaszląc. - Tylko się wygłupiam. -Naprawdę dziecko z ciebie - mówię rozzłoszczony. - Nie jesteś bardziej dorosła niż ja. - No, no, przestań zadzierać nosa. - Ochlapuje mnie wo­ dą i oddala się odwrócona na plecy. Potem idziemy na brzeg i kładziemy się z głowami na trawie, zanurzeni po szyję w wodzie. Motyle i ważki przy­ latują i odlatują. Słychać skądś krakanie wrony. Ale prze­ ważnie jest naprawdę cicho. - To była niezła sztuczka, chłopcze - mówi. - Uratowani dzięki pierdnięciu. Nie mogę wydusić z siebie ani słowa. Czuję się taki waż­ ny. Mógłbym się zaraz położyć i zasnąć. Chwilę później pytam: - Fajnie ci? Nie odpowiada. Chyba śpi. Kiedy docieramy z powrotem do domu, mama ma dla nas robotę. Robotę! W sobotę! Tegwyn ma pomagać wywie­ szać pranie. Ja mam inną robotę. - To znaczy co? - pytam. - Idź do kurnika i zobacz, co się stało. Już sam będziesz wiedział, co jest do zrobienia - mówi mama z poważnym wyrazem twarzy. 4 — O ko i błękit 49

Wchodzę do kurnika, a tam ten cholerny kogut ma szyję wkręconą w drut z siatki ogrodzenia. Szyja wystaje, ale głowy na niej nie ma. Przytrzymują go tylko pióra tkwiące w siatce. O, słodki Jezu, lisy. Albo w każdym razie jeden lis. Musiał się tam przyczaić i poczekać, aż ten głupi kogut wystawi łeb i... chaps, już po głowie. Za płotem wykopuję dziurę taty łopatą. Kogutjest sztyw­ ny i śmierdzi, i utkwił w siatce, więc muszę go jakoś ode­ rwać. Erol idzie za mną krok w krok, kiedy niosę koguta do dziury. Zastanawiam się, czy Erol wie, co robię, nie wy­ gląda na bardzo przejętego. Erol śpi na dachu drewut­ ni. Chyba dlatego lisy go nigdy nie dopadły. Mój sprytny kogucik! Wiem, że mama i tak mi to każe zrobić, więc wybieram łopatą kurze odchody spod grzędy i pakuję je do worków, bo pójdą do mamy ogródka warzywnego. Kurze gówno spra­ wia, że różne rzeczy lepiej rosną - nie pytajcie mnie, dla­ czego. To jeden z faktów, z którymi nie ma się co spierać. Wszystkie kury dostają szału, kiedy wybieram to szuflą spod grzędy. Małe kurczątka podskakują, popiskują i mają głupkowaty wygląd. Kury tylko dziobią i składają jajka, i wysiadują małe, i to wszystko. Zastanawiam się, czy w ogó­ le ze sobą rozmawiają. Właśnie zawiązuję worki w szopie, kiedy przychodzi Fat. - Doberek, doberek - mówi. - Cześć. - Znowu babrzesz się w gównie? Wzruszam ramionami. - Co słychać? -Nic. Zabawne, ale czuję się teraz przy Facie trochę niezręcz­ nie. Nie wiem, czy patrzy prosto na mnie, bo oczy mam skierowane na ziemię, ale założę się, że nie. Ziemia jest wysuszona i popękana jak policzki Drabci. - Idziesz się trochę pokręcić? - Dobra - mówię. Lecę powiedzieć mamie, a mama wychodzi na werandę, 50 ramiona ma zaczerwienione i spogląda na Fata, ale nie­ zbyt przychylnie. - Uważaj na węże —mówi, patrząc w moją stronę, a po­ tem długo przypatruje się Fatowi. - I uważaj, jak chodzisz. Fat i ja idziemy powoli przez las, krusząc liście i patyki, i kości, i trawę nogami. Powietrze jest gorące jak obiad z piekarnika - musisz je przeżuć, zanim połkniesz. - Byłeś kiedyś na plaży? - pyta Fat. - Nad morzem? - Zdzieram suchy naskórek z nosa. - Nie. - Dużo ludzi z miasta jeździ na plażę w taki dzień jak dzisiaj. I jak cały ten tydzień. Pamiętam, że codziennie jeżdżą na plażę. Chciałbym mieć deskę surfingową. - A ty byłeś kiedyś na plaży? —pytam. - Parę razy. Jak się wstanie wcześnie rano i pojedzie nad ocean przez miasto - nie do wiary, jak tam gorąco - zaje- dzie się na czas, żeby się zamoczyć i wrócić do domu przed wieczorem. - Musiałbyś cały czas mieszkać w mieście. - Mieszkaliśmy w mieście, kiedy byłem mały. Mógłbym tam wrócić. To znaczy, nie powiedziałbym „nie”. Budzisz się rano i jest naprawdę gorąco. Wstajesz i idziesz sobie na plażę. Piasek jest biały i taki gorący, że można sobie poro­ bić bąble na stopach. Plaża jest naprawdę szeroka, a do morza daleko. Jezu, ale tam jest niebieska woda. Błękitna. I dookoła masz fale i ratowników, którzy patrzą, żebyś nie zatonął. Potem idziesz ze staruszkami do knajpy, dostajesz oranżadę, siadasz sobie w cieniu i czekasz na Doktora Fre- mantle’a. Wiem, że Fat zaczyna ciągnąć ze mnie łacha. - Po co ci doktor? Na bąble? -Co? - Doktor. Ciągniesz ze mnie łacha ojakimś doktorze. - Doktor Fremantle, ćmoku. To wiatr, który wieje po po­ łudniu od strony morza. Chłodny wiatr. Ludzie otwierają wszystkie okna. Widać go z daleka; idzie ciemną linią po 51