anja011

  • Dokumenty418
  • Odsłony55 737
  • Obserwuję54
  • Rozmiar dokumentów633.4 MB
  • Ilość pobrań32 294

Ilona Andrews Innkeeper Chronicles 4 Rozdział 1

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :130.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Ilona Andrews Innkeeper Chronicles 4 Rozdział 1.pdf

anja011 EBooki Ilona Andrews
Użytkownik anja011 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 12 z dostępnych 12 stron)

Ilona Andrews Maud’s Novella Innkeeper Chronicles #4 Tłumaczenie nieoficjalne DIBBLER

Rozdział 1 Gwiazdy umierały, zastępowane przez całkowitą ciemność. Maud objęła się rękami. Pod palcami wyczuła znajomą zimną, delikatnie porowatą powierzchnię pancerza. To dodawało otuchy. Miała zamiar już nigdy więcej nie zakładać zbroi, ale ostatnio życie potraktowało wszystkie jej plany z delikatnością kija bejsbolowego. Wyświetlacz rozciągający się od podłogi po sufit tylko symulował okno, podczas gdy kabina była umiejscowiona głęboko w trzewiach niszczyciela, ale nie zmieniało to faktu, że rozpościerająca się przed nią ciemność była taka sama- ciemna i bezkresna. Pustka, jak nazywały ją wampiry. Przestrzeń pomiędzy gwiazdami. Jej widok zawsze napełniał ją niepokojem. -Umarłyśmy, mamo? Maud odwróciła się. Helen stała kilka stóp od niej, tuląc mocno do piersi miękkiego misia, którego Dina kupiła jej pod choinkę. Jej długie blond włosy były po spaniu nieco zmierzwione z prawej strony głowy. W tej chwili prawie mogła uchodzić za człowieka. Ale Maud przeżyła piekło Karhari, gdzie umiejętność wyczucia najmniejszego śladu ruchu, najdelikatniejszego szelestu oznaczała różnicę pomiędzy życiem i śmiercią. A mimo to Helen podkradła się do niej, szybka i cicha jak kot. Albo wampir. -Nie. Nie umarłyśmy. Podróżujemy w hiperprzestrzeni. Dostanie się tam, gdzie musimy się udać za pomocą normalnego napędu zajęłoby nam zbyt wiele czasu, tak więc przemieszczamy się przez fałdy w strukturze przestrzeni, niczym igła przebijająca przez zmarszczony materiał. Chodź, pokażę ci coś. Helen podeszła bezszelestnie. Maud wzięła ją na ręce - córka, nie wiedzieć kiedy, robiła się coraz większa - i podniosła do ekranu. -To jest Pustka. Pamiętasz, co tatuś mówił ci o Pustce? -Że tam idą dusze. -Zgadza się. Kiedy wampir umiera, jego dusza musi przejść przez Pustkę, nim zostanie postanowione, czy uda się do Raju, czy na puste równiny Nicości. -Nie podoba mi się - wyszeptała Helen i wcisnęła głowę w ramię Maud. Maud prawie zamruczała. Te momenty, kiedy Helen wciąż zachowywała się jak małe dziecko, zdarzały się coraz rzadziej. Dorośnie i odejdzie, nim Maud się zorientuje, ale teraz nadal mogła trzymać ją mocno w ramionach i wdychać jej zapach. Helen była jej jeszcze przez jakiś czas. -Nie bój się. Musisz popatrzeć, bo stracisz najlepszą część.

Helen odwróciła głowę. Stały tak razem, obie wpatrzone w ciemność Pustki. Zaczęło się od małej iskierki, która zapłonęła w centrum ekranu. Lśniąca kropka światła pomknęła w kierunku statku kosmicznego, rozwijając się niczym błyszczący kwiat, wirujący wokół własnej osi i rozpościerający coraz szerzej swoje płatki, w których odbijał się cały majestat gwiazd. Helen wpatrywała się w to szeroko otwartymi oczyma, a blask bijący z wyświetlacza igrał na jej twarzy. Błyszczące uniwersum pochłonęło ich. Statek przebił się przez jasność i wyłonił się w zwykłej przestrzeni. Przed nimi znajdowała się piękna planeta, zielono-niebieski klejnot z turkusowym welonem atmosfery, okrążający ciepłą, żółtą gwiazdę. To nie była Ziemia, ale mogła uchodzić za jej piękniejszą siostrę. Wokół planety krążyły dwa księżyce, jeden duży i fioletowy bliżej powierzchni, a drugi zabarwiony na pomarańczowo był mniejszy i bardziej odległy. Zachody słońca musiały tu być spektakularne. -Czy to planeta, na której mieszka Lord Arland? -Tak, kwiatuszku - Maud postawiła Helen na podłodze. -Powinnaś się ubrać. Helen czmychnęła, jak królik uwolniony z klatki. Turkusowa planeta wpatrywała się w Maud z ekranu. Planeta macierzysta Domu Krahr. To było szalone. Zupełnie wariackie. Gdyby była rozsądna, gdyby opierała się tylko na logice, nigdy nie powinna się tu znaleźć. Nie powinna przybywać tu z Helen. W walce Maud podejmowała decyzje w ułamku sekundy, ale w sytuacji takiej jak ta, w momencie, gdy dochodziło do monumentalnej zmiany w jej życiu, chciała mieć czas do namysłu, by rozważyć wszelkie za i przeciw. Kiedy po raz pierwszy oświadczył się jej wampir, podjęcie decyzji zajęło jej dwa lata. Była córką oberżystów. Ostrożność miała we krwi. Pomiędzy Ziemią a resztą kosmicznych potęg istniała starożytna umowa. Usytuowana na przecięciu szlaków, Ziemia służyła jako stacja przesiadkowa dla wielu podróżników podróżujących przez przestrzeń kosmiczną. Przybywali na nią w sekrecie i zatrzymywali się w wyspecjalizowanych zajazdach, wyposażonych tak, by sprostać oczekiwaniom różnorakich istot. W zamian planeta była uznawana za neutralny grunt. Żadna z międzygwiezdnych potęg nie mogła rościć sobie do niej praw, a istnienie obcych form inteligencji pozostawało tajemnicą dla całej ludzkiej populacji, z wyjątkiem nielicznych, wybranych oberżystów. To był pakt, który przetrwał całe stulecia.

Jej rodzice byli oberżystami, ekspertami w sprawach galaktycznych. W ten właśnie sposób wpadła na Melizarda. Wciąż pamiętała moment, w którym się spotkali. Zakończyła właśnie swoją sesję treningową. Weszła do kuchni spocona i zaczerwieniona, rozglądając się za czymś zimnym do picia i z mieczem w dłoni. A on tam był, młody wampirzy lord, stojący obok jej ojca, rozmawiającego z mamą. Wysoki, przystojny, imponujący w swojej czarnej zbroi, z grzywą orzechowych włosów i aroganckim uśmieszkiem, błąkającym się na ustach. Spojrzał na nią i ten uśmiech zamarł mu na twarzy. Stał tak i wpatrywał się w nią, jakby trafił go grom z jasnego nieba, podczas gdy Maud złapała szklankę wody i wyszła z kuchni. Poprosił ją o rękę pod koniec tego tygodnia. Odmówiła mu. Wampiry były drapieżną odmianą ludzi. Żyły w zhierarchizowanym społeczeństwie, którym rządziły arystokratyczne rody, związane ze sobą w Świętej Anokracji pod duchowym przywództwem Hierofanta i dowodzone przez Warlorda. Uwielbiali zbroje, podboje, bohaterskie eposy oraz zabijanie wszystkiego za pomocą broni i zębów. Wiedziała, że stanie się częścią tej społeczności będzie sporym wyzwaniem i dlatego też powiedziała nie i to nie raz ani nie dwa, aż wreszcie Melizard przekonał ją i powiedziała tak. Tak i tyle przyszło jej z całej tej ostrożności. Wspomnienie głowy Melizarda na włóczni stanęło jej przed oczami. Zacisnęła na moment powieki i wyparła ten obraz z pamięci. Tym razem wampir poprosił ją o rękę po zaledwie dwóch tygodniach znajomości. Powiedziała nie. Tak właśnie powinna postąpić. A potem złapała swoją córkę, wsiadła na pokład niszczyciela i pozwoliła zawieźć się na tę planetę. Co ja sobie do diabła myślałam? Problem stanowiło to, że nie myślała. Kierowała się uczuciami. Była matką; nie mogła pozwolić sobie na luksus robienia czegoś dlatego, że "to było właściwe". Ale i tak to zrobiła. To było nierozważne. Planeta na ekranie powiększała się. Znacznie rozsądniejsze byłoby zapomnienie o tym wszystkim i zostanie w zajeździe jej siostry. Nauczenie się na powrót, jak być człowiekiem po tylu latach starań, by stać się doskonałym wampirem. Ale za każdym razem, kiedy spoglądała na Arlanda albo kiedy słyszała jego głos, czuła delikatne trzepotanie serca. A Maud nie sądziła, że ma jeszcze serce. Karhari przemienili je w twardy kamień. Potem wymówił jej imię... Nie tego pragnęła. Rzucanie się na oślep w polityczne rozgrywki wampirów było ostatnią rzeczą, której wraz z Helen potrzebowały. Szczególnie, gdy dotyczyło

to rozgrywek Domu Krahr. Melizard pochodził z Domu Ervan, mniejszego klanu o ugruntowanej reputacji, poważanego, ale nie mającego większych wpływów. Sama musiała wywalczyć sobie poszanowanie. Nie wystarczało być dobrą, musiała być wybitna, by cokolwiek osiągnąć. Zaś Dom Krahr był jednym z głównych Domów. Melizard oddałby rękę za posiadanie własnego statku, a Arland woził się nim w te i wewte, jakby nic go to nie kosztowało. Zza krzywizny planety wysunął się okrąg. Nie miał tego zwykłego pooranego i usianego kraterami wyglądu satelity. Zmrużyła oczy i wpatrzyła się w niego. Co do diabła... Uszczypnęła się w rękę. Sfera wciąż tam była. Otaczały ją trzy przecinające się wzajemnie kręgi, każdy z nich składający się z metalowego rdzenia najeżonego kolcami. Z tej odległości wydawały się delikatne, prawie eteryczne. Dotknęła wyświetlacza, przybliżając obraz. To nie były kolce. Działa. Dom Krahr zbudował latającą stację bojową. Jej umysł nie był w stanie zaakceptować istnienia takiej siły ognia, zgromadzonej na tak małej przestrzeni. Na wszechświat, ile to mogło kosztować? Arland ze względu na pomoc jej siostry wspomniał o tym, że jego Dom ma się całkiem dobrze, ale to przekraczało wszelkie wyobrażenia. Nie mogła go poślubić. Przepaść pomiędzy nimi była zbyt duża. Jednocześnie nie mogła pozwolić mu odejść. A więc znaleźli się tutaj. Jej palce odnalazły na zbroi puste miejsce na herb rodowy. Stąd kontrolowało się wszystkie funkcje zbroi. Jednocześnie była to przepustka do Świętej Anokracji i pozwolenie na prowadzenie w jej granicach działalności jako wolny strzelec. W jej wypadku oznaczało to najemnika. Jeżeli sprawy przybiorą naprawdę zły obrót, zawsze będzie mogła chwycić Helen i wrócić do oberży Diny, powtarzała sobie. -Mamo? -zapytała Helen -Już doleciałyśmy? -Już prawie jesteśmy na miejscu, kwiatuszku. Odwróciła się. Helen założyła na siebie strój, który kupiły w Baha-char na galaktycznym bazarze. Czarne leginsy i czarna tunika założona na czerwoną koszulę. Wyglądała jak pełnokrwisty wampir. Ale tak naprawdę była nim tylko w połowie. Inne wampiry zapewne nie pozwolą jej o tym zapomnieć. Przynajmniej dopóki nie pokona każdego z nich.

-Podejdź tutaj -Maud ukucnęła i poprawiła pas na wąskiej talii Helen. Sprawdziła opaskę na nadgarstku i przyczepiony do niej mały komputer. - Wszystko gotowe. -Wszystko gotowe -powtórzyła Helen. -Mogę wziąć ze sobą misia? -Weźmiemy ze sobą wszystkie nasze rzeczy. Miały tak mało, że spakowanie się nie zajmie im zbyt dużo czasu. Pięć minut później Maud zarzuciła swoją torbę na ramię, po raz ostatni rzuciła okiem na kabinę i wyświetlacz, i złapała Helen za rękę. Drzwi otworzyły się, kiedy do nich podeszły i wyszły na zewnątrz. Załogi statków kosmicznych zwykły mówić: "Wielkość jest tania, masa kosztuje". W próżni, gdzie powietrze i opór nie odgrywają żadnej roli, nie ma znaczenia, jak coś jest duże, a jedynie -ile waży. Rozpędzenie kilograma materii do właściwej prędkości wymaga określonej ilości paliwa, a następnie mniej więcej takiej samej ilości do zatrzymania. Dom Krahr nic sobie z tego nie robił. Pokład dla przybywających wyglądał niczym dziedziniec zamku, czerpiącego z najlepszych tradycji Świętej Anokracji. Podłoga była wybrukowana szarymi, kwadratowymi kamieniami, a wokół wznosiły się fasady murów, urozmaicone makietami otworów okiennych. Długie szkarłatne proporce Domu Krahr z czarnym profilem szablozębnego drapieżnika, od którego brała się nazwa Domu, rozciągały się pomiędzy oknami. Pnące się po murze i pełne bladoróżowych kwiatostanów winorośla nasycały powietrze delikatnym zapachem. Pośrodku pomieszczenia drzewo vala rozpościerało swoje gałęzie, na których czerwone kwiaty wyróżniały się na tle czarnej kory. Szeroki na dwie stopy strumień szemrał w sztucznym korycie, rozdzielając się na dwie odnogi, kończące się małymi wodospadami, by na powrót scalić się w jeden nurt, okrążający idealnym kołem pień drzewa i niknący pod korzeniami. Mog ł aby zrozumie ć , gdyby ten strumie ń by ł cz ę ś ci ą systemu wodociągowego, a użyta tu woda byłaby powtórnie wykorzystywana, ale pod powierzchnią dostrzegała migoczące kształty ryb. Ten potok został stworzony tylko i wyłącznie jako relaksująca dekoracja. Przepych tego miejsca był niewyobrażalny. Maud pomyślała, że musiał istnieć jakiś sposób, by zabezpieczać strumień podczas manewrów statkiem. W innym wypadku mieliby tu do czynienia z niezłym bałaganem. Nie ma nic zabawniejszego niż woda w zerowej grawitacji. -Mogę? - wyszeptała Helen.

-Tak - odpowiedziała Maud. Helen popędziła do drzewa, a jej małe pięty błyskały w biegu. Maud podążyła za nią powoli. Kroczyła po podobnych kamiennych blokach niezliczoną liczbę razy. Jeżeli tylko pozwoli, jej pamięć zmieni ich szarość w ciepły trawertynowy beż, proporce staną się niebieskie, a odległy sufit zniknie, ukazując jasnozłote niebo nad planetą Melezarda. Zatrzymała się przed drzewem vala. Występowało ono na każdym wampirzym świecie. Jeżeli klimat był niesprzyjający, wampiry budowały dla nich cieplarnie. Drzewo vala stanowiło serce klanu, rdzeń rodziny, uświęcone miejsce. Kiedy wychodziła za mąż, kwiaty drzewa vala ozdabiały jej ślubną koronę. Co stanowiło oznakę honoru należną wybrance drugiego syna Marshala Domu Ervan. Gorący ból przeszył jej klatkę piersiową. To już przeszłość, powiedziała sobie. Było, minęło. Odpuść sobie. Ktoś podkradał się do niej od tyłu, rozważnie stawiając stopy. Powstrzymała uśmiech. -Witaj, Lordzie Soren. Kroki ucichły. Po chwili rozbrzmiały ponownie i Lord Soren stanął obok niej. Wampiry starzały się tak jak ich zamki. Z upływem czasu stawały się coraz większe i twardsze. Lord Soren był doskonałym przykładem wampira w średnim wieku: szeroki w barkach, umięśniony niczym tygrys i z wspaniałą grzywą lekko już szpakowatych ciemnobrązowych włosów oraz krótką, ale gęstą brodą. Jego syntetyczna zbroja, czarna niczym bezgwiezdna noc ozdobiona czerwonymi oznaczeniami szarży Rycerskiego Sierżanta oraz niewielkim okrągłym herbem Domu Krahr leżała na nim doskonale. Tu i ówdzie widoczne były na niej rysy i zadrapania, przez co tym bardziej przypominała samego Lorda Sorena. Była świadectwem życia spędzonego na walce. Lord wyglądał jak humanoidalny czołg. I był też wujem Arlanda. Lord Soren nie był skomplikowaną osobowością. Jego ogląd rzeczywistości sprowadzał się do trzech rzeczy: honoru, tradycji i rodziny. Poświęcił swoje życie poszanowaniu wszystkich z nich i nigdy nie zdarzyło się, by weszły ze sobą w konflikt. Starała się bardzo, by ją polubił i spoglądał na nią przychylnie, ale jak bardzo się jej to udało, miało się dopiero okazać. Wpatrywał się teraz w Helen, która upuściła swoją torbę i zanurzyła palce w strumieniu. -To dziecko uwielbia wodę.

-Na Karhari nie ma zbyt wiele wody, mój lordzie. - Na Karhari nie było nic poza rozciągającą się całymi kilometrami wysuszoną, twardą ziemią, a ci którzy się tam znaleźli nie mieli innego wyboru jak wyschnąć na wiór i stwardnieć. -To dla niej nowe doświadczenie. -W rzeczy samej. Obserwowali Helen w milczeniu przez dłuższą chwilę. -To dobrze, że do nas dołączyłaś -odezwał się wreszcie. Miała nadzieję, że się nie myli. -Być może w twojej obecności mój siostrzeniec usiedzi spokojnie dłużej niż pięć minut, nim znów rzuci się na kolejną idiotyczną awanturę po drugiej stronie Galaktyki. Pokład dla przybywających z wolna zapełniał się ludźmi oczekującymi na transport na powierzchnię planety. Jeżeli tak zrobi, dołączę do niego. -Rozumiem, że Lady Ilemina jest w swojej posiadłości? -Zgadza się. Prędzej czy później będzie musiała spotkać się z matką Arlanda. A to nie będzie przyjemne. -Czy mój siostrzeniec powiedział ci, dlaczego przybyłem do gospody, by sprowadzić go z powrotem? -zapytał Lord Soren. -Nie. -Co wiesz o Domu Serak? Przeszukała swoją pamięć. -Jeden z większych Domów. Kontrolują większość swojej planety, która, jeżeli się nie mylę, również nazywa się Serak. Żaden z Warlordów nie pochodził z ich rodziny, ale w ciągu ostatnich pięciu stuleci dwukrotnie byli tego bliscy. Po porażce w Wojnie Siedmiu Gwiazd ich wpływy osłabiły się, ale nadal są całkiem potężni. I mocno pragną odzyskać to, co utracili. A to czyni ich groźnymi. Lord Soren pokiwał głową z aprobatą. -A ich zaprzysięgły wróg, to? Przypomnienie sobie tego zajęło jej chwilę. -Dom Kozor. Nieco mniejszy Dom, ale o wiele bardziej agresywny. Panują na drugiej zdatnej do zamieszkania planecie w systemie Serak. -Postanowili zakopać topów wojenny -oznajmił. Interesujące. -Sojusz? -Ślub. Maud zamrugała. -Mimo wszystko?

-Tak. Syn Preceptora Seraków poślubi córkę Arcybiskupa Kozoru. Obecnie rozglądają się za neutralnym miejsce, gdzie można byłoby zorganizować tę uroczystość. -Oczywiście. -To miał być ślub na ostrzu noża. Nikt nikomu nie ufał i każdy spodziewał się zasadzki. -Czy Dom Krahr zaoferował im takie miejsce? -Nie było sposobu, by rozsądnie uzasadnić odmowę -wyjaśnił Lord Soren. - Władamy w tym kwadrancie Galaktyki, a Serak jest tylko o jeden skok. Ślub ma się odbyć za osiem dni. Byłoby bardziej wskazane, by Arland był na planecie i pomagał w przygotowaniach, ale skoro był zajęty gdzie indziej, przybędziemy na miejsce wraz z innymi gośćmi. -Popraw mnie, jeżeli się mylę, ale czy nie ma innego systemu gwiezdnego kontrolowanego przez wampiry, znajdującego się bliżej Domu Serak? -Jest. Coś było nie tak z tym ślubem. -Wszyscy zastanawiają się, dlaczego dwa Domy, żywiące wobec siebie całkowity brak zaufania, postanowiły połączyć się. -Prawdopodobnie, by zakończyć konflikt i zawrzeć pakt. -Jeżeli nie są w stanie dogadać się samodzielnie przy tak radosnej okazji, ich sojusz jest skazany na niepowodzenie od samego początku. Ze strony obu Domów musi być chęć do utrzymania tego małżeństwa. Lord Soren przyglądał się jej badawczo. -Jak dużego przyjęcia weselnego spodziewasz się, mój lordzie? -Po stu gości z każdej strony. -I wszyscy przybędą uzbrojeni? -Jak najbardziej. Dom Krahr mógł wystawić dziesiątki tysięcy żołnierzy. Dwie setki wampirów, bez względu na to, jak dobrze wyszkolonych, nie powinno stanowić zagrożenia. Skąd zatem tak nagle poczuła się zaniepokojona? Drzwi w murze po drugiej strony dziedzińca otworzyły się i wyszedł przez nie Arland. Zobaczyła jego przystojną twarz okoloną blond włosami. Był wspaniały. Jego niebieskie oczy odnalazły ją. Uśmiechnął się szeroko. Jej serce zabiło szybciej. Niech to cholera. Arland skupił się na nich i ruszył w ich stronę. Był dużym, muskularnym mężczyzną, a jego syntetyczna czarna zbroja i czerwony płaszcz zwisający z jego ramion sprawiały, że wydawał się ogromny. Poruszał się jak duży, drapieżny kot, zwinnie i rozmyślnie. Zwisająca przy jego pasie buława przypominała o jego

pozycji. Był Marshalem Domu Krahr, wojskowym przywódcą swojego klanu. Walczył o to miano i wygrał. A jego matka była głową Domu, Preceptorem. Arland był doskonałym ucieleśnieniem wszystkiego, czym wampirzy lord powinien być. Był mądry, potężny, odważny i lojalny. Dokładnie dwie sekundy zajęło jej zorientowanie się, że był dla swojego wuja dumą i radością. I zapewne dla swojej matki również. -Lordzie Sorenie -wymruczała. -Lady Ilemina musi być zdenerwowana tymi przygotowaniami. Mo ż e rozs ą dniej by ł oby nie wspomina ć jej teraz o oświadczynach Arlanda. -I jej odmowie. -Zgadzam się w pełni -odpowiedział Rycerski Sierżant. Z ulgą odetchnęła. -Niestety mój siostrzeniec postanowił poinformować swoją matkę już wcześniej. Co? Starała się zachować spokój w głosie. -Zrobił to? -O, tak -odrzekł Lord Soren z wyrazem twarzy, jakby właśnie przełknął cytrynę. -Wysłał jej wiadomość przez drona alarmowego dwa dni przed opuszczeniem planety, oznajmiając, iż przywiezie ze sobą narzeczoną i oczekując, że odpowiednie pomieszczenia zostaną dla niej przygotowane. Szlag by to. -Nie poprosił o jej błogosławieństwo? -Nie. Wierzę za to, że nakazał zarządcy domu, by ten zadbał o odpowiedni wygląd posiadłości. Ponieważ jego matka nigdy nie uznałaby tego za obraźliwe. Maud na krótką chwilę zamknęła oczy. -Potem wysłał kolejną wiadomość z informacją, że odrzuciłaś jego oświadczyny, ale i tak dołączysz do niego. Arland przyspieszył. Wpatrywał się w nią, jakby była jedynym źródłem światła w ciemnym pokoju. -Czy jego matka odpowiedziała? -Tak. Maud przygotowała się na najgorsze. -Co powiedziała? -Siedem słów -oznajmił Lord Soren. -Że nie może się doczekać, by cię poznać. Świetnie. Po prostu świetnie. Soren wyciągnął rękę i niezręcznie poklepał ją po ramieniu. -Mogłoby być gorzej. W żaden sposób nie była w stanie sobie wyobrazić, jak. Arland dotarł do nich. -Lady Maud.

Jego głos wywołał rozchodzące się po całym jej ciele drobne drżenie. Nie cierpiała tego. To była słabość, ale nie wiedziała, jak sobie z nią poradzić. Chciałaby być na niego odporna. -Lordzie Arlandzie. Lord Soren dyskretnie odsunął się na bok i ruszył w kierunku łuku bramy. Helen porzuciła ryby i wodę, i podeszła do nich ze swoim bagażem. Arland wyciągnął do niej dłoń, ale Helen stanęła nieruchomo u boku Maud. -Żadnego uścisku? -zapytał. -Mama powiedziała, że mam być grzeczna. -Są pewne pozory, które muszą być zachowane, mój lordzie - dodała Maud. -Nigdy nie dbałem o pozory -odrzekł. Jego czy były przepełnione ciepłem i łagodnością. Naprawdę musiała przebadać sobie głowę. -Niestety, niektórzy z nas nie mogą sobie pozwolić na niedbanie. Brama rozjarzyła się na czerwono. Lord Soren wkroczył w światło i zniknął. -Moja lady -Arland wskazał portal ręką. Sięgnął po jej torbę, ale podciągnęła ją wyżej na ramieniu, poza zasięg jego placów. Ruszyli w stronę bramy. -Co cię niepokoi? -zapytał się cicho. -Powiedziałeś o wszystkim swojej matce. -Oczywiście. Nie jesteś jakimś wstydliwym sekretem, który zamierzam ukrywać. -Nie. Jestem zhańbionym wyrzutkiem, który miał czelność odrzucić oświadczyny najbardziej ukochanego dziedzica Domu Krahr. Zastanowił się nad tym, co usłyszał. -Nie najbardziej ukochanym. Mój kuzyn jest znacznie bardziej czarujący ode mnie. Ma dwa lata i urocze loki. -Lordzie Arlandzie... W jego oczach błyszczały iskierki humoru. -Zawsze możesz coś na to poradzić i powiedzieć tak. -Nie. Helen spoglądała na nich. Maud zdała sobie sprawę, że stoją przed portalem i sprzeczają się. -Pamiętasz to? -zapytał ją Arland. Helen skinęła głową i rzuciła okiem w kierunku bramy. -Od razu robi mi się niedobrze. -Chcesz, żebym trzymała cię za rękę? -zaproponowała Maud.

-Musimy to zrobić szybko, jakbyśmy nacierali na zamek - Arland wyciągnął ramiona, zgarnął Helen, posadził ja sobie na barana i zaryczał. Helen ryknęła z góry. Rzucili się do bramy i zniknęli. -Arland! -rzuciła za nimi Maud. Już ich nie było. Została sama na pokładzie stacji z połową załogi Arlanda, gapiącą się teraz na nią. Zacisnęła zęby i weszła w karmazynową poświatę.